Antologia SF Zagadka liliowej planety

background image

Opowiadania fantastyczne

Zagadka liliowej planety

G. Anfiłow, A. Dnieprow, W. Grigoriew, M. Jemcew , J.Parnow, M

Aazgoworow, I. Warszawski

Przełożyli: Z. Burakowski, Z. Dudzińska, O. Ford, T. Gosk, I. Lewahdowska,

E. Madejski, K. Witwicka

Michaił Jemcew, Jeremi Parnow

OSTATNIE DRZWI

W nocy rozszalała się burza, nieprzerwane strugi deszczu lały jak z cebra.

Czarne niebo raz po

raz pękało błyskawicami, a Jegorowowi zdawało się, że z tych oślepiających

blaskiem szczelin

lada chwila tryśnie roztopiona stal. Ciężkie, lodowate kulki gradu, niby twarde

uderzenia tysięcy

ptasich dziobów, biły w okno. Krople nie nadążały spływać po szybach i zamarzały

na nich

mętnymi strugami. W liliowym świetle błysków Jegorow co chwilę widział kłębiącą

się mgłę,

posiekaną grubymi strugami ulewy i smętny odblask olbrzymich kałuż. Ich ruda,

bombelkowata

powierzchnia przypominała zastygłą lawę.

Jegorow pokiwał głową i odszedł od okna.

— To ci pech! — mruknął, kładąc się na niewygodnym hotelowym łóżku.

Przez chwilę przeglądał jakieś grube i wyczytane aż do dziur tomisko, pełne

ilustrowanych

przygód, krzywiąc się z obrzydzeniem na widok plam od tłuszczu i wina.

Doszedłszy do kolejnej

brakującej strony, cisnął książkę i znów podszedł do okna. Błyskawice nadal

background image

wyrywały z

mroków nocy rozbryzgujące się na szybach krople i lśniącą czarną rzekę asfaltu.

Nie doczekawszy się końca burzy, Jegorow wreszcie zasnął, a gdy się obudził,

było już późne

rano, po ścianach i suficie tańczyły złociste słoneczne zajączki, odbijając się

w nieskończoność

od wszystkich lakierowanych, polerowanych i niklowanych przedmiotów.

Jegorow przeciągnął się, wyskoczył z łóżka i sprężystym krokiem przeszedł się po

przyjemnie

chłodnym kawałku linoleum na podłodze. Czuł się dobrze, był wypoczęty, rześki i

bez żadnej

specjalnej przyczyny w doskonałym humorze. Jakby nocna ulewa zmyła z niego

zmęczenie,

gorycz niepowodzeń, a także część dręczących i nękających go trosk.

Zapragnął zaraz coś robić, czuł potrzebę działania. Pomyślał, że w takim

nastroju bez trudu

mógłby nie tylko opracować plan badań akuańskiego płaskowyżu, ale nawet

zorganizować tam

roboty. Niestety, nie trzeba było przygotowywać projektu ani organizować tych

prac. Projekt

odrzucono jako nierealny. Już miesiąc temu w organizacyjne umiejętności Jegorowa

nikt nie

wierzył. A w ogóle, to Jegorow miał teraz właśnie tydzień urlopu i powinien był

odpoczywać, a

nie pracować. Nadmiar energii zużył więc na skrupulatne wyczyszczenie zębów, a

dobry humor

wyładował, śpiewając popularną piosenkę: „Piszę do ciebie na księżyc…” Zaraz

jednak drzwi

otworzyły się i weszła numerowa. Zapytała, kto tu wzywał pomocy i dlaczego w tym

celu nie

background image

posłużono się dzwonkiem? Jegorow poczerwieniał i próbował się wykręcać, ale

kobieta upierała

się przy swoim. Twierdziła, że słyszała wyraźnie żałosny, rozdzierający krzyk,

który przeszedł w

jęk konającego. Jegorow wyjaśnił, że takie są właśnie jego wokalne możliwości.

Numerowa

popatrzyła na niego podejrzliwie i widać było, że nie wierzy ani jednemu jego

słowu. Zajrzała

pod łóżko i do otwartej ściennej szafy. Można by sądzić, że szukała trupa lub

przynajmniej

skrępowanej ofiary z zakneblowanymi ustami. W każdym razie tak się właśnie

Jegorowowi

wydało. Z niemałym trudem udało mu się wreszcie pozbyć z pokoju tego nie

pierwszej młodości

detektywa w spódnicy.

W kasie dworcowej promienny nastrój Jegorowa został poddany jeszcze jednej

próbie:

— Najbliższy śmigłowiec odchodzi dopiero po dwunastej, a autoloty… — kasjer na

chwilę

zawahał się. — To wszystko.

— Co wszystko? — zapytał Jegorow z rozdrażnieniem, patrząc na łysą jak kolano

głowę tego

stosunkowo młodego jeszcze człowieka.

Kasjer spojrzał na niego spod rudych brwi. W jego zielonych oczkach zamigotała

drwina.

— Wszystko, towarzyszu, znaczy wszystko — powiedział, przekrzywiając głowę na

bok. —

Wszystkie bilety są sprzedane, wszystkie miejsca zajęte, dla was nic nie ma.

Poczekajcie, po

dwunastej będzie śmigłowiec, który zabierze spóźnionych.

background image

— Czekam tu już od wczorajszego wieczora.

— Nie wy jeden czekacie. Inni też czekają.

— Ja nie daleko, najwyżej ze czterdzieści głupich kilometrów…

— Dalekich odległości w ogóle nie obsługujemy. U nas nikt dalej jak sto

kilometrów nie

jeździ.

Jegorow poczuł nieodpartą chęć plunąć na tę lśniący łysinę. Przełknął ślinę i

zacisnąwszy żeby

odszedł od okienka. Humor miał popsuty.

Smętnym wzrokiem obrzucił czekających pasażerów. Jaskrawe, przenikające poprzez

szklane

ściany słońce przyjaźnie oświetlało zatroskane, opalone i ogorzałe od wiatrów

twarze mężczyzn i

ich duże, silne dłonie; kobiety o gęstych brwiach i pełnych policzkach, w

nasuniętych na czoło aż

po same oczy chusteczkach, i dzieci, baraszkujące u kolan spokojnie siedzących

rodziców.

Przytłumiony, melodyjny gwar dźwięcznej ukraińskiej mowy wypełniał poczekalnię.

Jegorow

siadł i zamyślił się. Nie powinien marnować już ani minuty więcej, a musi

siedzieć i czekać na

ten przeklęty śmigłowiec.

Wśród czekających powstało nagle jakieś ożywienie. Jakby w poczekalni włączono

prąd,

który przebiegł po krzesłach, zmuszając ludzi do zwrócenia głów w jednym

kierunku. Łagodne,

nie dowierzające „ta co tam!”, „ta co wy!” ucichły, kobiety i mężczyźni

wpatrzyli się w jakąś

postać, która ukazała się w oszklonych obrotowych drzwiach; tylko dzieci wciąż

były

background image

pochłonięte jakimiś swoimi niezliczonymi sprawami i na nic więcej nie zwracały

uwagi.

Jegorow także spojrzał w stroną drzwi i ujrzał dziwnego człowieka. Pierwsze

wrażenie było

jakieś nieokreślone. Ogarnęła go trwoga i przeczucie niebezpieczeństwa.

Człowiek był nieziemsko piękny. Jego uroda była jak wyzwanie czy smagnięcie

biczem.

Wszystko w nim było skończenie doskonałe, idealnie piękne, a jednocześnie wprost

nieprawdopodobnie niezwykłe.

Piękno — to najwyższa harmonia, waga o wielu szalach, z których każdą natura jak

najdokładniej wyważyła. Niezwykłość zaś to umiejętne odchylenie od owej

równowagi. I właśnie

w nieznajomym był ów ułamek szpetoty, dzięki któremu jego uroda stawała się

olśniewająca.

Człowiek ten przywykł widocznie do tego, że budzi powszechne zainteresowanie.

Nie

zwracając na nikogo najmniejszej uwagi, przeszedł przez poczekalnię i podszedł

do okienka

kasy. Zajrzał do środka, gdzie poruszała się łysa makówka zielonookiego kasjera

i zapytał z

lekkim cudzoziemskim akcentem:

— Czy miał pan przed chwilą telefon w mojej sprawie?

Makówka zakiwała się żywo jak pływak u wędki w wietrzny dzień, gdy ryba źle

bierze, a po

sinoszarej wodzie biegnie nieprzerwana drobna fala. Jegorow widział tłustą,

piegowatą rękę i

rude włoski odcinające się od białego mankietu, ściśle oblegającego przegub

dłoni. Ręka uniosła

się skwapliwie i miękko położyła bilety na parapecie okienka.

Piękny interesant kiwnął głową i schowawszy bilety do kieszeni ruszył ku

background image

wyjściu. Kasjer

uniósł się ze swego krzesła i zawołał w ślad za nim:

— Pański autolot jest w trzecim garażu! Zaraz na prawo, jak pan stąd wyjdzie…

Nieznajomy nawet się nie obejrzał, znów tylko kiwnął głową. Jegorow podszedł do

kasy.

— A więc mieliście jednak wolny autolot? — spytał, umyślnie bardzo spokojnie.

Łysy przez chwilę pisał coś w swych papierach, po czym powoli podniósł głowę.

Patrzył na

Jegorowa ze zdziwieniem, nie rozumiejąc o co chodzi. Oczywiście, wcale go nawet

nie poznał.

— Jaki autolot? — spytał cichym, zmęczonym głosem.

— Ten, który przed chwilą oddaliście temu cudzoziemcowi?

— Aa — powiedział kasjer przeciągle i jeszcze się na dodatek uśmiechnął.

Jegorow poczuł, że żółć wycieka mu z wątroby, mija kamienie, znajdujące się w

żółciowym

woreczku, podchodzi do głowy i zaćmiewa wzrok brązową gęstą mgłą.

— Mówię do was! — wrzasnął, waląc pięścią w parapet okienka.

Frachty i kwity nabite na lśniące biurowe szpikulce, słoik z klejem, kałamarz z

lapis lazuli —

wszystko to razem podskoczyło, zabrzęczało, zadzwoniło i opadło z powrotem na

stolik. Słoik

się przewrócił i wyciekła z niego przezroczysta kiełbaska żółtawego kleju.

Kasjer zbladł i

zawołał.

— Odpowiecie za to! — i nacisnął guziczek dzwonka.

Jegorow długo jeszcze musiał krzyczeć, wymachiwać rękami, tłumaczyć, wyjaśniać,

przekonywać, zaklinać, grozić i schlebiać, nim wreszcie o dziewiątej wyjechał

wozem naczelnika

stacji. Zamiast do szybkiego, potężnego autolotu musiał wsiąść do

przedpotopowego samochodu,

background image

który nie wiadomo jakim cudem znalazł się w garażu kierownika miejscowej służby

ruchu.

Ustaliwszy w myśli genetyczny związek między stacją i naczelnikiem z jednej

strony, a

zwierzętami, przede wszystkim psiego gatunku, z drugiej — Jegorow uspokoił się i

zaczął

przyglądać się krajobrazowi.

— Jakże dawno już tu nie byłem — szeptał wzruszony, patrząc na znajome pola, na

czarne

wstęgi dróg, wijących się wzdłuż gęstych pasm lasów.

— Do Muzykowki? — spytał kierowca.

— Aha.

— Do Nieczyporenki?

Jegorow spojrzał na szofera. Czarnowłosy, wesoły chłopak. Nazywał się Renik.

— Tak. A ty skąd wiesz?

— Co tu nie wiedzieć! Do niego teraz wszyscy jeżdżą… Nie wiecie, prędko poleci z

powrotem?

— Poleci, poleci. Dajcie mu odsapnąć, przecież dopiero co wrócił.

Wołga, lekko tocząc się po betonowej szosie, zwolniła biegu.

— Co tam takiego? — spytał Jegorow.

— Musimy zjechać z betonu. Tu się skręca do Muzykowki.

— No więc?… Jedź!

— Kiedy drogi u nas, że nie daj Boże! Jeszcze jak sucho, to pół biedy, ale po

takim deszczu…

Kierowca urwał i zjechał w prawo. Wóz, skręciwszy z rozmachem pod mostem,

wyskoczył na

czarną wstęgę polnej drogi. Jegorow spojrzał na nią niepewnie. Wiedział dobrze,

co to jest polna

droga po deszczu.

Droga zryta była głębokimi koleinami. Bruzdy przypominały okopy. Ziemia pod

background image

kołami

Wołgi rozłaziła się coraz bardziej, aż wreszcie wóz utknął na dobre, bezradnie

rozbryzgując spod

kół wielkie grudy błota.

— Gotowe — powiedział Renik i zgasił motor. Wygramolili się z samochodu.

Jegorow

od

razu ugrzązł po kostki w tłustej, lepkiej mazi. Klnąc na czym świat stoi,

wyciągnął nogę z

rozmiękłej ziemi. Jego lekkie letnie pantofle, oblepione całymi pudami czarnej

ziemi, ciążyły,

jakby obuł walonki. Teraz już nie czuł pod nogami nic, prócz śliskiej i

osuwającej się masy.

Obleciał go nawet strach — a nuż ziemia zacznie się nagle rozstępować pod nogami

i wessie go

w głęboką, czarną rozpadlinę? Nim wreszcie udało mu się wydobyć z .błota, Renik,

dziarsko

machając szuflą, oczyścił i utorował drogę.

Ruszyli dalej. Jegorow, klnąc pod nosem, oskrobywał z butów żyzny czarnoziem.

Skręcili na inną drogę, wiodącą prosto do Muzykowki. Tu nie było wprawdzie

głębokich

wyboi, ale za to nawierzchnia zamieniła się w coś, co przypominało trochę

rozmiękłe masło.

Wołga buksowała co trzy kroki. Motor, włączony teraz na pierwszy bieg, ryczał

żałośnie, a z

wydechowych rur walił czarny dym. Renik wylazł z wozu i obejrzawszy chłodnicę,

machnął

ręką.

— Poczekamy — powiedział — niech ostygnie. Jegorow oparł się o bagażnik i

wypuszczał w

background image

górę, ku urągliwie pogodnemu niebu, dym z papierosa.

— A bodaj to cholera — rozległ się tuż obok głos Renika. — Księżyc zdobyli,

Marsa zdobyli,

na Wenus wylądowali, a drogi u nas jak były, tak i są diabła warte.

— Jak to? — oburzył się Jegorow. — Są przecież wspaniałe magistrale, właśnie

przed chwilą

jechaliśmy po jednej z nich.

— Pewnie że są. Ale do takiej Muzykowki trudniej się dostać niż na Marsa.

— Cała bieda, mój drogi — pouczającym tonem zaczął Jegorow — polega na tym, że

żyjemy

w okresie przejściowym. Autoloty jeszcze się nie upowszechniły, a samochody

wychodzą już z

użycia. Gdy zorganizują wreszcie masową produkcję autolotów, drogi, jako takie,

przestaną być

w ogóle potrzebne. Pozostaną tylko wielkie autostrady. A cała taka drobnica, jak

ta, będzie

zaorana i zasiana. Zachowają się tylko małe lądowiska dla autolotów. I to tylko

raczej na

pamiątkę, bo przecież autolot może lądować, gdzie mu się podoba — na lądzie, na

wodzie, w

lesie, na bagnach…

— Kiedy to tam będzie! — z niedowierzaniem mruknął Renik i wlazł do wozu.

Długo

biedził

się ze starterem, zmieniał biegi, aż wreszcie powiedział zdecydowanie: —

Spróbujemy na

ściernisku.

Wołga skręciła z drogi prosto na pole pokryte rzadką rudawą szczotką, pozostałą

po ostatnich

żniwach. Tutaj dopiero zaczęło się! Wóz szedł to prawym, to lewym bokiem, niósł

background image

zadziwiająco

lekko we wszystkich możliwych kierunkach. Pole było nieco spadziste i samochód

ześlizgiwał

się po nim, jak krążek po lodzie. Renik dawno wyłączył motor i z całych sił

naciskał hamulec. Z

przerażeniem patrzył, jak przecinający pole głęboki rów z wolna jest coraz

bliżej. Jakieś sto

metrów od niego Wołga wykręciła się tyłem na przód i stanęła.

— Niech i tak będzie — powiedział Renik, ocierając pot z pobladłej twarzy. —

Poczekamy do

wieczora, może podeschnie.

Wysiedli obaj z auta.

— O, tam jest Muzykowka — powiedział Renik, machnąwszy ręką w stronę parowu.

Po jego drugiej stronie, na zielonym, zalanym słońcem wzgórzu, stały jedno— i

dwupiętrowe

domki. Gąszcz wiśniowych drzew i topoli rzucał na białe ściany przejrzyste

fioletowe cienie.

Jegorow pożegnał Renika i poszedł wzdłuż parowu ku drewnianemu mostkowi, przez

który

droga wiodła do Muzykowki. Jego stopy wciąż obrastały błockiem i wkrótce szedł

jak na

szczudłach, chwiejąc się i zataczając nie gorzej niż przedtem Wołga. Wreszcie

machnął ręką na

elegancję, zdjął buty, zakasał nogawki i, ściskając w jednym ręku obłocone

obuwie, a w drugim

plastikową teczkę z papierami, wesoło poczłapał na bosaka. Tłuste kiełbaski

czarnoziemu

przeciskały mu się pomiędzy palcami.

— Czy zastałem Wasyla? — pytał w pół godziny później, stając przed domem, na

którym

background image

powiewała czerwona flaga.

Starsza kobieta bystrym wzrokiem obrzuciła gościa.

— A wy kto taki?

— Powiedzcie, że Jegorow, Sasza Jegorow przyjechał.

Kobieta zawołała coś do okna i za chwilę na ganeczek wybiegł młody, wysoki

mężczyzna w

sportowej koszulce, krótkich spodenkach i sandałach na bosych stopach. Czarny

czub wesoło wił

mu się nad wysokim czołem. Piwne oczy błyszczały przyjaźnie i łagodnie.

— Saszka! Jak się masz, kochany! Chodźże, bądź łaskaw. Ale wyglądasz! A co,

posmakowałeś naszego czarnoziemu?

Uściskali się.

— Witaj, Marsjaninie, witaj! — uśmiechając się, mówił Jegorow. — Nie wytrzymała

dusza,

uciekłeś do domu?

— Nie wytrzymałem, daj spokój, nie wypominaj. Prosto z kosmodromu pojechałem

do

akademii, zdałem papiery i — bywajcie zdrowi! Co prawda, mieli zamiar wyprawić

mnie do

jakiegoś sanatorium, ale przekonałem ich, że w domu mam i sanatorium, i

profilaktorium, i…

— Dziewczynę z brwiami jak krucze skrzydła?

— Jednym słowem, stuprocentowy, wieloskładnikowy, ekologiczny system,

zapewniający

kosmonaucie najwyższy poziom moralny i fizyczny. Proszę bardzo, wejdź do domu.

Podczas gdy Jegorow pluskał się pod prysznicem, Wasyl z dziesięć razy zachodził

do łazienki,

to przynosząc mu ręcznik, to specjalne mydło „Neptun”, które przydzielano tylko

kosmonautom,

to wreszcie ot, tak sobie, by coś powiedzieć i poklepać Jegorowa po chudych

background image

plecach.

— Uważam — mówił Jegorow, patrząc na spływające z jego nóg czarne strużki

wody —

że

ukraińskie błoto nie zostało odpowiednio opisane i uwiecznione przez klasyków

literatury….

— I nauki — dokończył Wasyl.

— Właśnie. Opiewano przecież ukraińską noc, potężny, szeroki Dniepr, ukraińskie

dziewczęta, a nawet jawory. Dlaczegoż nie ma dokładnych badań i pięknych

poematów o

zaklętych mocach królestwa czarnoziemu, występujących tak agresywnie po każdym

deszczu?

— Co gorsza, nie ma o tym nawet odpowiednio wyczerpujących naukowych

monografii.

Marnuje się wdzięczny temat, na który można by napisać z dziesięć rozpraw

kandydackich i co

najmniej ze trzy prace doktorskie!

— Pewnie! — podchwycił Jegorow. — Błoto można by klasyfikować według czasu

jego

powstania. Zastarzałe błoto…

— Albo według siły ciągliwości, którą należałoby mierzyć w praktyce, próbując

oderwać

nogę od gruntu.

— Lekkie błoto — kilogram, ciężkie — pół tony…

— Cyfry dysertanta, przedstawione w części charakterystyki ciężkiego błota,

wydają się nieco

zawyżone — huczał Wasyl, schylając się we dwoje nad domniemanymi kartkami

opinii

oficjalnego oponenta. — Nasze własne obserwacje dają poszczególne liczby

mniejsze, co,

background image

oczywiście, w niczym nie umniejsza wartości dokonanej pracy i dysertant, bez

wątpienia…

— …zasługuje na przyznanie mu prawa do tytułu kandydata nauk błotnych! —

zakończył

Jegorow. Wasyl uroczyście uścisnął mu dłoń.

— Zamieszkasz razem ze mną na mansardzie, dobrze? — zapytał Nieczyporenko. —

Dałbym

ci osobny pokój, ale mam właśnie gościa. Dzisiaj przyleciał.

— Kto taki? — spytał Jegorow.

— Należał do ekipy braci Disneyów, pracujemy razem z nim na Marsie.

— Ach, tak! A skąd on pochodzi?

— Z Południowej Ameryki.

Jegorow uniósł brwi.

— I kiego licha on chce od ciebie?

— Potem ci opowiem — odparł Wasyl. — Na razie chodźmy, przedstawię cię

domownikom.

Domowników, jak się okazało, było dwoje: matka, ta sama starsza kobieta o

nieufnym

spojrzeniu, i siostra Wasyla, młoda dziewczyna o swawolnych piwnych oczach,

bardzo do brata

podobna. Ściskając na powitanie dłoń Jegorowa, uśmiechnęła się i powiedziała:

— Wasia dużo o was opowiadał.

— No i co? — zalotnie zapytał Jegorow.

— Ano nic — przekornie uśmiechnęła się dziewczyna.

— Oksano, nie zawracaj Saszy głowy, lepiej skocz no do sklepu — przerwał Wasyl.

— A gdzież ten twój cudzoziemiec? — spytał Jegorow, gdy poszli na górę do pokoju

Wasyla.

— Śpi — odparł kosmonauta, przeciągając się. — Od razu, jak tylko przyjechał,

zasnął jak

suseł.

background image

Jegorow z zazdrością spojrzał na junacką postać Wasyla. Ten wspaniale zbudowany

chłopak

tryskał po prostu siłą i zdrowiem.

— Pogadamy? — zapytał Jegorow.

—— Po śniadaniu. Muszę teraz matce pomóc w gospodarstwie. Zawsze przecież

muszą

sobie

radzić same z Oksaną. Ciężko im bez mężczyzny.

— No to idź, pomóż. A zawołaj, gdybym i ja mógł się przydać.

Wasyl zszedł na dół. Jegorow został sam i rozejrzał się dokoła. Pokój był duży,

ale sprawiał

dziwne wrażenie. Sądząc po meblach i sprzętach — ktoś bardzo odważnie połączył

tu

laboratorium, bibliotekę, muzeum kosmiczne, salon i sypialnię. Zresztą,

sypialnię reprezentowało

tylko wąskie łóżko, przykryte zwykłym, wełnianym kocem. Nad łóżkiem wisiały

cztery

fotografie Wasyła: jedna jako ucznia — mały łobuziak o kędzierzawej czuprynie z

napięciem

wpatrywał się w obiektyw i trzy zdjęcia kosmonauty, wszystkie dlaczegoś zrobione

na Księżycu.

„To dziwne, ani jednego zdjęcia z Marsa, a przecież był tam z pięć razy” —

pomyślał Jegorow.

Pogładził bogato oprawne książki o kosmonautyce, zajmujące całą ścianę,

prztyknął w

przycisk z lapis łazuli, przypominający zakrzepły grzebień fali, uśmiechnął się

do modelu pulpitu

nawigacyjnego kosmicznego statku. Jegorow dobrze znał ten model. Wasyl zrobił

go, gdy

jeszcze razem studiowali w Instytucie Kosmicznej Geologii. Potem podszedł do

background image

szerokich,

czteroskrzydłowych, oszklonych drzwi. Otworzył je na oścież i znalazł się na

dużym, otwartym z

trzech stron balkonie. Z góry, dla ochrony przed prostopadłymi promieniami

słońca, naciągnięta

była pasiasta markiza.

Wśród soczystej, ciemnej zieleni drzew Jegorow zobaczył wioskę, milutkie domki o

śnieżnobiałych ścianach, wieżyczki z platformami, na których stały, błyszcząc w

słońcu żółtymi i

purpurowymi bokami, autoloty. Gdzieś piał kogut, ryczała krowa. Nad Muzykowką

unosiła się

niebieska mgła zapowiadając upalny dzień.

Jegorow wdychał głęboko rześkie powietrze, przesycone zapachem traw i kwiatów.

Trochę

kręciło mu się w głowie od jaskrawego blasku i światła. Pomyślał sobie, że w

Moskwie

siedziałby teraz w dusznym pokoju pełnym papierosowego dymu i podtykał

„Wielkiej

BeTe” nie

kończące się szeregi cyfr otrzymanych z danych badań Księżyca i Marsa. I

czekałby, i

denerwował się, póki mądra maszyna nie dałaby odpowiedzi potwierdzającej, lub

obalającej jego

przypuszczenia, jego zdolność przewidywania. Wieczorem, na pływalni lub przy

bufecie w

„Kraterze”, starałby się wygnać zmęczenie z ciała, z komórek mózgu, odprężyć

nerwy napięte do

granic wytrzymałości. A następnego dnia od rana wszystko zaczęłoby się na nowo.

Wysuszająca

duszę praca, zawstydzające niepowodzenia, omyłki w obliczeniach i zwycięstwa,

background image

które stały się

obowiązującą normą. Zwycięstwa, które nie cieszą, których się nie zauważa… A

jednocześnie,

podczas gdy jego życie mija przy pulpicie maszyny do liczenia, gdzieś świeci

takie oto cudowne,

radosne słońce i szemrze łagodny wietrzyk, pozdrawiając nadchodzący dzień.

Posłyszał kroki. Ktoś wszedł do pokoju. Jegorow zobaczył go w szybie.

— Wasylu! — rozległo się niezbyt głośno.

Coś powstrzymało Jegorowa, wcale się nie odezwał. Poznał stojącego w progu

człowieka. Był

to ten sam piękny mężczyzna, który na stacji sprzątnął mu sprzed nosa autolot.

Jegorow wyraźnie widział twarz nieznajomego. Miała wyraz napięty i pełen

czujności. Nie

otrzymawszy odpowiedzi, nieznajomy ostrożnie wszedł do pokoju. Raczej wsączył

się, tak

miękkie i bezgłośne były jego ruchy. Zamknął za sobą drzwi, przystanął pośrodku

pokoju i

rozejrzał się, penetrując wzrokiem ściany.

— Wasylu!

Jegorow zamierzał już wyjść ze swego ukrycia, ale właśnie nadszedł

Nieczyporenko.

— A, Anhelo! — powiedział. — Odpocząłeś?

— Bardzo dobrze. Bardzo.

— No, to świetnie. Chodźmy na dół. Wyszli.

„Ten goguś jest bardzo niesympatyczny” — pomyślał Jegorow. Postanowił, że przy

pierwszej

sposobności wypyta Wąsy la, kto to taki, ale przed śniadaniem nie udało się tego

zrobić.

Nieczyporenko zaglądał z zafrasowaną miną do pokoju i natychmiast znikał. W domu

rozlegało się to skrzekliwe zrzędzenie matki, to dziewczęcy głosik Oksany.

background image

— Wasylu, chodź no tu! Wasylu! Gdzież ty jesteś?

Wasyl posłusznie przybiegał na wołanie, tupiąc po lśniącej, wywoskowanej jak

bursztyn

posadzce.

Przy śniadaniu zjawił się nowy gość, sąsiad Pawicz. Wąsaty staruszek promieniał

zadowoleniem z siebie, był uroczysty i puszył się bez przerwy.

— Za naszego kochanego ziomka, zasłużonego, sławnego kosmonautę,

Nieczyporenkę!

powiedział Pawicz, podnosząc kieliszek. Wypił, odkrząknął i otarł wąsy.

Potem stary swoimi słowami objaśniał obecnym zasługi Wasyla wobec ojczyzny i

ludzkości.

Wasył krzywił się, ale staruszkowi nie przerywał.

— Ta przestańże już, dziadu — wtrąciła wreszcie matka Wasyla, Olga Pantelejewna.

— My

też czytamy gazety.

— Nie szkodzi, Olgo, nie szkodzi. W całym naszym okręgu mamy tylko jednego

kosmonautę.

I to skąd! Właśnie z naszego kołchozu. Trzeba to uczcić.

— No, to czcij sobie, na zdrowie! Ale nie opowiadaj nam tego, co już wszyscy

dawno wiemy.

Jegorow spod oka obserwował Amerykanina. Anhelo Tend z nieobecnym wyrazem

twarzy

łykał przyrumienione kartofelki. Uroda jego wydawała się jeszcze bardziej

oślepiająca niż z rana

na stacji. Na matowo–białej twarzy znaczyły się rumieńce o najdelikatniejszym

brzoskwiniowym

odcieniu. Wielkie czarne oczy patrzyły surowo, niemal smutnie. Oksana była nim

wyraźnie

oczarowana. Siedziała z oczami wbitymi w talerz. Gdy ktoś coś do niej mówił,

background image

wzdrygała się

cała. Jej przekorny uśmieszek znikł gdzieś bez śladu… Jegorow z pewnym żalem

zauważył to

napięcie dziewczyny i nawet pomyślał sobie coś w rodzaju: „Wszystkieście

jednakowe…”

— Co tam komu po sławie — gniewnie powiedziała Olga Pantelejewna, twarz jej

wyrażała

teraz nie ukrywany smutek i troskę — najważniejsze to zdrowie. Ot, Grisza

Rogożyn, kolega

Wasi…

— Mamo!

— Przecie nic nie mówię. Jedno ci tylko powiem, Wasia, jak ty lecisz w ten twój

kosmop, to

we mnie serce zamiera.

— Wiadomo przecie, matka to matka — powiedział Pawicz, gładząc zrudziałe końce

wąsów i

pałaszując smażonego leszcza.

— Gdyby ojciec żył, to i jemu przybyłoby siwizny przez te loty Wasi.

— Nie ma rady, matko, tak trzeba — twardo powiedział Wasyl.

— A czy ja co mówię? Jak trzeba, to trzeba. Ale dlaczego nie mógłbyś sobie

odpocząć

krzynę? Pojechałbyś za granicę, świata zobaczył.

— Co tam mu zagranica! — chytrze mrugnął Pawicz. — On sobie w Muzykowce

stałą

kotwicę zarzucił.

— Dobra mi kotwica — powiedziała Olga Pantelejewna i zebrawszy naczynie, niby

groźna

kwoka wypłynęła z jadalni.

— Co, Wasylu Iwanowiczu, mama nie pochwala waszego wyboru? — Pawicz

roześmiał

background image

się

na cały głos i zanurzył rumiany kartofel w śmietanie.

Jegorow widział, że Wasylowi nie w smak była ta rozmowa. Zagadnął więc Oksanę:

— No, a pani, Oksano, nie wybiera się na Marsa?

— Akurat mi pilno! — wybuchnęła dziewczyna. — Do tych waszych mrówek!

— Te mrówki więcej wiedzą od nas wszystkich razem — powiedział Wasyl.

— A choćby nawet. Ale przecież i tak wszystkie już wyginęły.

— Słyszysz, Wasia? — wesoło wtrącił Pawicz. — Zamiast latać po nie na Marsa,

pogrzebałbyś w naszym mrowisku…

— I to racja — dobrodusznie zauważyła Olga Pantelejewna, wchodząc znów do

pokoju. ——

Zdechłych mrówek na Ziemi nie brak.

Anhelo Tend odłożył widelec.

— Marsjanin tak jest podobny do mrówki, jak człowiek do kota. Na Marsie powstała

wysoka

cywilizacja, ludzie na Ziemi nie osiągną jej i za dziesięć tysięcy lat. I

Marsjanie wcale nie

wymarli.

Srogo spojrzał na Oksanę. W oczach gorzał mu szaleńczy płomień jakiejś posępnej

wiary.

— A cóż się z nimi stało? — spytała Oksana.

— Odeszli do Aiu.

Przez chwilę wszyscy milczeli.

— A to co takiego? — z kpinką w głosie spytał Pawicz.

— Nie wiemy — odparł zamiast Anhela Wasyl. — Wielu rzeczy nie rozumiemy

jeszcze

w

cywilizacji Marsjan. Nie używali mowy, a zasady logiki ich myśli całkowicie

różnią się od

naszych, gdyż ewolucja przebiegała u nich zupełnie inaczej. Ani środki

background image

produkcji, ani drogi

rozboju ich społeczeństwa nie są dla nas na razie zrozumiałe.

— Jeśli kiedykolwiek zdołamy rozeznać się w tym wszystkim., co odkryliście na

Marsie,

będzie to dla naszego społeczeństwa olbrzymi krok naprzód — zauważył Jegorow.

Anhelo po raz pierwszy spojrzał prosto w twarz Jegorowa.

„Jakie okropne uczucie, zupełnie, jakby coś ze mnie wysysał” — pomyślał geolog,

mimo woli

opuszczając oczy.

— Tak, ma pan zupełną słuszność — powiedział Tend. Jego głos brzmiał jakoś

metalicznie.

„Brak mu półtonów” — pomyślał znów Jegorow.

— Ale to wszystko dla Akademii Nauk — powiedział Pawicz. — A tak dla zwykłych

ludzi

nic tam nie ma takiego, co by można wziąć w rękę, takiego, żeby… — stary

poruszył grubymi,

pokręconymi palcami, chcąc jakoś wyrazić swą myśl.

— Żeby schować za pazuchę i do domu, co? — uśmiechnął się Wasyl.

— O, właśnie… ale co znowu… co ty tam, chłopcze! No, coś takiego jak ruda czy

jakiś metal

na ten przykład.

— Jak to, jak to — roześmiała się Olga Pantelejewna — przecież Wasyl ma cały

pokój pełen

kamieni.

Wasyl zaśmiał się.

— Zapomniałaś, mamo, o lustrze — filuternie wtrąciła Oksana.

— Jakie lustro? — spytał Jegorow.

— Wasia przywiózł mi w prezencie lustro z Marsa.

— Z marsjańskiej toaletki — z kpiaą powiedziała matka. — Nawet powiesić nie ma

za co.

background image

— Za to nie kurzy się — zauważył Wasyl.

Anhelo popatrzył na Oksanę. Zdawało się, jakby dopiero teraz ją spostrzegł.

— A jak ono t ani służy? — zapytał.

— Bardzo dobrze — odparła z uśmiechem.

— A teraz wypijemy zdrowie mamy–Ziemi — uroczyście przemówił Pawicz — ona

nas

zrodziła, wykarmiła i wyprawiła w kosmos.

Po śniadaniu Wasyl powiedział do Jegorowa:

— Chodź, zaniesiemy twoje łoże na górę.

— A gdzie ono jest?

— W pokoju Oksany.

Zwrócił się do siostry, która z ożywieniem rozmawiała z Anhelem:

— Oksano, chcemy wziąć tapczan z twego pokoju, można?

— Proszę bardzo, weź — odpowiedziała, nawet nie odwracając głowy.

Pokój Oksany był schludny i przestronny. Delikatna woń polnych kwiatów unosiła

się w

powietrzu.

— To ten pod oknem — powiedziała Oksana, wchodząc za nimi. — Ale nie

zazdroszczę

panu. Twardy jak zaschła glina.

— Nie szkodzi. Geolog nie powinien się rozpieszczać.

Nagle Jegorow spostrzegł lustro z Marsa. Stało na krześle. Z góry Oksana

narzuciła na nie

ręcznik.

— To? — spytał Jegorow, podchodząc.

Płaszczyzna półmetrowej elipsy, oprawionej w grubą, złocistoszarą ramkę, odbiła

w swej

ciemnej głębi bystre, szare oczy młodego mężczyzny. Zwierciadło nie

zniekształcało ani jednego

rysu jego twarzy, nadając odbiciu lekko niebieskawy odcień. Jegorowowi wydało

background image

się, że patrzy

poprzez grubą warstwę błękitnej wody.

Wasyl, który także spoglądał w lustro, powiedział nagle:

— Oksano, wiesz co? Pożycz nam je na parę dni, dobrze? Rano musimy się golić, a

został mi

tylko maleńki skrawek lusterka.

— A weźcie sobie. Ono jest nawet dwustronne. Zawieście sobie pośrodku pokoju i

możecie

się golić jednocześnie obaj.

— Właśnie tak zrobimy.

Zataszczyli tapczan na górę, zabierając od razu i lustro.

— Będę spał na balkonie — powiedział Jegorow.

— Dobra — zgodził się Wasyl.

Ustawili tapczan pod markizą. Leżąc na nim, Jegorow mógł widzieć jak na dłoni

całą

Muzykowkę i siną dal stepu, który rozciągał się za wsią. Lustro powiesili obok,

owinąwszy

brzegi złocistej ramki taśmą izolacyjną. Końce taśmy przywiązali do listwy, na

której rozpięta

była markiza. Lustro kołysało się z lekka i błyskało w słońcu jak reflektor.

— Ale ciężkie — zauważył Jegorow, przyglądając się dokonanemu dziełu.

— Bardzo. I nie wiadomo dlaczego. Co prawda, nie wiadomo też, z czego właściwie

jest…

— A nie przedstawia przypadkiem jakiejś niezwykłej wartości dla nauki?

— Coś ty! — machnął ręką Wasyl. — Przekazaliśmy już około dwóch tysięcy takich

luster do

Akademii Nauk. Chemicy całego świata głowią się, żeby poznać ich skład.

Na balkonie zaczynało przygrzewać, poszli więc do gabinetu Wasyla.

— Marsjanie w ogóle mieli dziwne upodobanie do elipsoidalnego kształtu —

powiedział

background image

Nieczyporenko, gdy zasiedli w głębokich, chłodnych fotelach. — Takich luster

jest tam dziesiątki

tysięcy, w miastach służą do odbijania światła… Wiele budowli na Marsie ma

kształt elipsy…

Wasyl umilkł. Przed oczami jak żywy stanął mu obraz Wielkiej Stolicy Marsjan.

Potrząsnął

głową.

— No, dobrze — powiedział. — Potem pogadamy o mnie. Zresztą pewnie i tak

wszystko już

wiesz ze sprawozdań, jakie są przesyłana do waszego instytutu. Jak ci się tam

pracuje?

Jegorow zamyślił się.

— Jakby ci tu powiedzieć? Prawdę mówiąc, nie bardzo. Gdy po skończeniu studiów

nie

mogłem lecieć w kosmos przez tę moją wątrobę… Zresztą, pamiętasz przecież.

Oczywiście, to

jeszcze szczęście, że jestem geologiem, a nie nawigatorem, jak ty. Inaczej w

ogóle marny byłby

mój los. Ale i tak nie mogłem wyrzec się całkiem kosmosu. Wstąpiłem więc do tego

Instytutu.

Pracowałem. Badałem dane zbierane na Marsie i, wyobraź sobie, odkryłem

płaskowyż

Akuan.

Teraz łudzę się nadzieją, że uda się przeprowadzić tam pewne badania.

— Oficjalnie? To się nie łudź — powiedział Wasyl. — Warunki tam są straszne. W

sześciu

odkopywaliśmy Wielką Stolicę. Wyobrażasz to sobie? Mieszkało tam kiedyś około

miliona

Marsjan, budowana jest w głąb na jakieś trzysta–czterysta metrów, a jaki zajmuje

obszar,

background image

dotychczas nie wiadomo. Przez dwa miesiące, nie zdejmując skafandrów, łaziliśmy

po tych

przeklętych mrówczych korytarzach. Po przepracowanej zmianie ledwo człek ma

siłę, by

doczołgać się do „Moskwy”. Tak, tak, bracie. Opowiedz mi lepiej o swoim

płaskowyżu.

Jegorow podrapał się w brodę. Wpatrując się w sufit, zaczął opowiadać:

— Pamiętasz, jaką sensację wywołało odkrycie na Marsie pierwiastków nie znanych

dotąd na

Ziemi? Mimo wszelkich wysiłków, nie udało się otrzymać ich drogą laboratoryjną.

Na Marsie są

one skupione w jednym miejscu, w dodatku w ogromnych ilościach. Nazwałem to

miejsce

„wyżyną akuańską”. Potem udało się dowieść, że nie są to pierwiastki naturalne.

Jak myślisz, co

to może znaczyć?

— No, cóż. Jakieś odpadki termojądrowych reakcji… — z niedowierzaniem

powiedział

Wasyl.

— Słusznie. Odpadki. To bardzo ważne. Marsjanie całą swą cywilizację zbudowali w

głębi

planety, pod powierzchnią. Powierzchnia była dla nich tylko śmietniskiem na

odpadki, jak dla

nas w swoim czasie górne warstwy atmosfery lub dna oceanów. Właśnie dzięki tym

odpadkom

udało cię nam odkryć Wielką Podziemną Stolicę i całą rozgałęzioną sieć ich

miast.

— Czyli, że pod płaskowyżem akuańskim znajduje się termojądrowe centrum

energetyczne,

którego dotąd nikt nie może odnaleźć?

background image

— Nie inaczej. I jeśli to centrum zostanie odkryte, to, sądzę, i dla naszej

ziemskiej energetyki

będzie tam można coś niecoś sobie pożyczyć. Zwłaszcza biorąc pod uwagę poziom

techniki

Marsjan. Rozumiesz?

— Zagadnienie ważne i ciekawe. Co prawda, znaleźć, to jeszcze nie wszystko.

Trzeba

zrozumieć, jak oni to robili. Ot, odkryliśmy przecież pierwszą pozaziemską

cywilizację. I co z

tego… No, mniejsza… A co mówi na to twoja władza?

— Po pierwsze, że wyżyna jest ogromna, po drugie, że centrum może okazać się

wcale nie

pod nią, a zupełnie gdzie indziej, na uboczu. Pociągnęłoby to zbyt wielkie

koszta. A po trzecie,

łatwiej badać i wywozić obiekty już odkryte, niż poszukiwać nowych. W ogóle to

sprawa raczej

przyszłości, do licha!

— Tak, sytuacja niełatwa — w zamyśleniu powiedział Wasyl. — Warto by tam

poszperać.

Ale sam rozumiesz, że bez oficjalnego pozwolenia… Za duże ryzyko. Teraz mamy,

zgodnie z

zarządzeniem, czterokrotne ubezpieczenie… A i to…

Umilkł, a po chwili, z wysiłkiem, ciągnął dalej:

— Rozumiesz, Sasza, Mars to bardzo dziwna planeta. Nasz Księżyc znam dobrze,

brałem

udział w lądowaniu na Wenus, nałykałem się tam gazu. Ale to zupełnie co innego.

Na Księżycu,

na Wenus przyroda jest groźna, żywioły są dzikie i tak dalej. Ale tam nie jest

strasznie. A na

Marsie bywa bardzo strasznie. Rozumiesz?

background image

Jegorow patrzył na niego zdumiony.

— Tak, tak. O tym się nie pisze i nawet mówić o tym się nie lubi, niemniej

jednak tak to

właśnie jest — powiedział Wasyl wzburzony, po czym znów zamilkł.

— Mars jest planetą nienaturalnie spokojną. Mało urozmaicona rzeźba terenu. W

głębi planety

kryją się gigantyczne miasta. Miasta martwe. Nie pozostał ani jeden Marsjanin.

Znaleziono

jedynie miliardy dziwnych, zeschłych skorupek. Ni to chitynowa otoczka owadów,

ni to jakieś

ubranie. Przed wyruszeniem do Aiu albo zrzucili te łupinki, albo… i tu właśnie

zaczynają

niezliczone domysły. Jak dotąd, niczego właściwie nie udało się ustalić na

pewno. Maleńcy

Marsjanie wznosili cyklopiczne budowle, wobec których człowiek czuje się jak

liliput. Tam jest

bardzo trudno pracować, Sasza. Człowieka wciąż dręczy przeświadczenie, że na tej

wymarłej

planecie ktoś jednak jest…

— Eh, daj temu spokój… — powiedział Jegorow.

— Tak, tak, właśnie, nie uśmiechaj się. Bez przerwy zdaje się, że za plecami

stoi ktoś żywy,

że przygląda ci się, ocenia cię. I… czeka. Nie wyobrażam sobie nic

straszniejszego od tego

marsjańskiego wyczekiwania. Tam wciąż ktoś na ciebie czeka. To bardzo

nieprzyjemne uczucie.

— No chyba!

— A teraz weź choćby nasze nieszczęsne wysiłki rozwikłania niezrozumiałej,

wzrokowo–

dotykowej informacji, zapisanej na kryształach Czerwonej Kopuły. Jedyny

background image

interesujący wniosek,

do którego doszliśmy, to ten, że Marsjanie mają zamiar odejść do Aiu. A co to

jest ten Ai? Jak się

tam dostanie dwa biliony Marsjan? Nikt nic nie wie. A kto wyjaśni, dlaczego

wszystko, co

wiemy, dotyczy tylko ostatniego dziesięciolecia ich cywilizacji? Gdzie są ich

archiwa? Czy mieli

jakieś biblioteki? Jednym słowem, same zagadki.

— Nie rozumiem, czyni się trapisz. Po prostu trzeba nieco czasu na zbadanie tego

złożonego i

bardzo do nas niepodobnego społeczeństwa.

— Tu nie chodzi o czas, Sasza. Ja podejrzewam, że wielu rzeczy w ogóle nigdy nie

zrozumiemy.

— Pewnych szczegółów może i nie zrozumiemy. Ale ogólny zarys zrozumieć

możemy na

pewno.

— I ogólnie też nie zrozumiemy. Słyszałem, że bracia Disneyowie, którzy

zajmowali się

badaniem kryształów Wschodniego Sektora Czerwonej Kopuły, doszli do ciekawego

wniosku.

Twierdzą, że sposób myślenia Marsjan jest jakby odwrotnością naszego. U nas ruch

jest stanem

materii, u nich zaś materia jest przejawem i funkcją ruchu.

— Sam sobie przeczysz — powiedział Jegorow. — Przecież po to, by dojść do

podobnego

wniosku o sposobie myślenia Marsjan, Disneyowie musieli mieć o ich życiu bardzo

dużo

szczegółowych wiadomości. W przeciwnym razie takie twierdzenie byłoby

ogromnym

uproszczeniem.

background image

— Nie. Disneyowie rozporządzali tymi samymi środkami co i my. I z tego właśnie

powodu

trudno nam odkryć coś nowego. Tylko, że… oni mieli większe szczęście. Wiesz,

Sasza, mam

takie wrażenie…

Wasyl zamyślił się. A w myślach widział wąski, głęboki szyb, którym

kosmogeolodzy

zjeżdżają do Wielkiej Stolicy, tego labiryntu niezliczonych korytarzy, w których

poruszać się

można tylko pełzając na brzuchu. Widział Czerwoną Kopułę — olbrzymią sztuczną

grotę, całą

zalaną purpurowym światłem. I znów ogarnęło go znajome uczucie pełnego trwogi,

napiętego

oczekiwania.

— Mam takie wrażenie, Sasza — ciągnął dalej Wasyl — że na Marsie ktoś kieruje

naszymi

odkryciami i poszukiwaniami.

— Oczywiście. Akademia Nauk. Rada…

— Nie — przerwał Wasyi — nie Akademia… Ja nie mówię o ludziach…

Jegorow zrobił minę, jakby nie rozumiał, o co przyjacielowi chodzi, odwrócił się

i zaczął

patrzeć na balkon.

— Tak — powiedział Wasyl. — Ktoś nami kieruje. Jedne rzeczy podsuwa, inne

chowa

do

pewnego czasu, jednym słowem, reguluje. Ale osądź sam, Marsjanie wyemigrowali

do

Aiu około

pięć milionów lat temu. Na Ziemi wtedy nawet ludzi jeszcze nie było. A miasta na

Marsie

background image

zachowały się nie naruszone, wszystko w nich lśni i błyszczy ładem. To nie jest

naturalne,

rozumiesz? Istnieje drugie prawo termodynamiki, jest entropia, która wzrasta…

Przecież po

pięciu milionach lat powinien tam panować chaos! A chaosu tam nie ma. Jest

nieskazitelny

porządek.

— Do czegóż ty prowadzisz?

Wasyl w milczeniu pochylił się ku Jegorowi. A Jegorow z lękiem patrzył w jego

poważne

piwne oczy. „Może mu się tam na Marsie rozum pomieszał?” — przemknęło mu

przez

myśl

błyskawicą.

— Oni wrócą.

Jegorow roześmiał się z przymusem.

— Coś takiego! Niby gospodarz wyszedł na chwilę i prosi, by goście poczekali?

— Wcale nie. Po prostu gospodarz nie może albo nie chce wracać.

— A może oni opuścili system słoneczny i udali się do tego Aiu?

— A diabli wiedzą, co to takiego ten Ai — w zamyśleniu powiedział Wasyl. —

Chwilami

nawet gotów jestem zgodzić się z Pierowem z Akademii Nauk. On badał te skorupki

i uważa, że

świadczą o czysto fizjologicznym procesie. Że przejście do Aiu — to śmierć. A

może coś w

rodzaju „tamtego świata”. Przechodząc do Aiu zdobywa się możliwość

nieśmiertelności…

— Ale to już twój osobisty pogląd?

— Nie. Tak właśnie uważali bracia Disney. Zresztą, ten Anhelo Tend, trzeba

przyznać

background image

chłopak całkiem do rzeczy, pracował razem z nimi aż do czasu, gdy myśmy

przylecieli.

Disneyowie już szykowali się do odlotu, gdy nagle spostrzegli, że Tend gdzieś

znikł. Szukają,

szukają, a Tenda nie ma. Więc odlecieli. A w miesiąc później znaleźliśmy Tenda w

jednym z

podziemnych korytarzy Czerwonej Kopuły. Był żywy i zdrowy, ale nie mógł

odpowiedzieć ani

na jedno pytanie. Co się z nim stało, gdzie był, co jadł i pił — nie pamięta.

Trzeba było uczyć go

wszystkiego od nowa, opowiadać mu, kim jest, gdzie mieszka i co to takiego

Ziemia i ludzie.

Trwało to długo. Ale wreszcie przypomniał sobie… prawie wszystko.

Słowa Nieczyporenki przerwał ostry, przenikliwy dźwięk. Przeszywające wycie

wzbijało się

prosto ku niebu. Obaj przyjaciele wybiegli na balkon. Wysoko w górze, na tle

niepokalanego

błękitu nieba samolot odrzutowy kreślił śnieżnobiałą, przerywaną smugę.

— Jakiś nowy model — powiedział Jegorow, osłaniając oczy dłonią.

Ogłuszający dźwięk urwał się równie nagle, jak się przedtem zaczął. Samolot

utonął w głębi

niebieskiego sklepienia.

— Ależ ryk! — pokiwał głową Wasyl. — A do nas dociera przecież już osłabiony.

Wyobrażasz sobie, jak się tam czuje pilot?

— Pilot ma izolację.

— O czym to ja mówiłem? — spytał Wasyl.

— O Anhelo.

— Ach, tak! No więc, to właściwie wszystko. Powróciliśmy z Marsa, Anhelo

pojechał do

domu, ale coś mu się tam nie podobało. To przecież kreol z Wenezueli… Teraz

background image

postanowił, że

zostanie u nas… A to — ciągnął Wasyl — to jest właśnie zwierciadło, które

przytaszczyłem dla

Oksany. To pamiątka, pośmiertny prezent od Griszki Rogożyna.

— Co? — wykrzyknął Jegorow. — Grigorij nie żyje?

— Nie żyje. Dziwna była ta jego śmierć. Pracował w jednym z „pokoików”, jakich

tam, w

Czerwonej Kopule, jest bez liku. A piętro wyżej pracowali nasi minerzy. Wybuch

przeprowadzili

słabiutki, ale zawsze wstrząs jakiś był. Słyszymy krzyk. Pobiegliśmy do Griszy.

Leży z rozbitą

głową. Skafander ma zdjęty, twarz zmiażdżona. Ale „pokój”, w którym Grisza

pracował,

pozostał nie naruszony. Owszem, z sufitu osypało się nieco pyłu, ale okruchy nie

były większe

niż pół mego paznokcia. Co mogło spowodować tak straszliwy cios, nie

dowiedzieliśmy się,

oczywiście. Mówiono coś o zwielokrotnionej sile uderzenia podmuchu, o działaniu

uderzenia

kierunkowego, ale to wszystko zawracanie głowy. I co za pech! Akurat tego dnia

Grisza dokonał

właśnie wspaniałego odkrycia. Znalazł trupa Marsjanina. Było to odkrycie wręcz

wstrząsające.

Przecież przez pięć lat pobytu na Marsie znajdowaliśmy tylko puste skorupki!

Miliardy pustych

raczych skorupek, na widok których już się niedobrze robiło! Jak naprawdę

wygląda Marsjanin

mogliśmy się tylko domyślać. Griszę na rękach nosiliśmy, gdy przyniósł pod pachą

ten wspaniale

zasuszony okaz. Umieściliśmy go w olbrzymiej puszce i wysłaliśmy na górę, a w

background image

cztery godziny

później wyprawiliśmy na górę zwłoki Griszy. Zwierciadło zaś zabrałem sobie.

— Jakie zwierciadło? — spytał Jegorow.

— No, to właśnie — Wasyl wskazał na lustro z Marsa. Ciepłe podmuchy wiatru

kołysały nim

lekko. — Wisiało o dwa kroki od trupa Marsjanina i Grigorij zdjął je, a potem ja

wziąłem sobie

na pamiątkę.

Jegorow uważnie i z żalem popatrzył na kołyszący się owal.

— Przecież to także zagadka — ciągnął Wasyl. — Po co Marsjanom tyle zupełnie

jednakowych luster… W każdym mieście jest ich tam setki.

Nagle twarz Wasyla zmieniła się. Wspierając się o poręcze, uniósł się nieco z

fotela.

Wzrokiem wpił się w zwierciadło.

— Nie odbija! — wyszeptał.

Jegorow spojrzał na lustro. Na pierwszy rzut oka rzeczywiście wydawało się, że

niczego nie

odbija. Jego powierzchnia była gładka i matowa. Miała taki sam złocistoszary

kolor jak jego

oprawa. Obaj jednocześnie doskoczyłi do zwierciadła i ujrzeli w nim swe własne

wzburzone

twarze.

— Tfu, co za bzdura — powiedział Jegorow. — Po prostu anizotropowe odbicie*.

Takiego mi

napędziłeś stracha tymi swoimi opowiadaniami o Marsie, że teraz będę brał nogi

za pan na widok

byle jakiego kamyka z Marsa.

— I będziesz miał rację — w zamyśleniu powiedział Wasyl — bowiem ani jedno z

marsjańskich zwierciadeł, z którymi miałem do czynienia, nie ma takich

właściwości. I to także

background image

ich nie miało… póki trzymałem je w walizce.

— Widocznie mój przyjazd podziałał na nie tak korzystnie.

— Możliwe… No, dobra — rzekł Wasyl — reasumując, można by stwierdzić, że

choć

Mars

jest planetą niebezpieczną, to jednak płaskowyż akuański zbadać trzeba.

— Ech, gdybym lak mógł polecieć w kosmos! — machnął ręką Jegorow.

— Nie trap się, bracie — powiedział Wasyl — jak zbudują antygrawitator, to

polecisz i ty

razem ze swoją chorą wątrobą… A nie polecisz, to też niewielkie zmartwienie,

pojedziesz sobie

do Truskawca pić Naftusię.

Wasyl wyszedł, a Jegorow zbliżył się do zwierciadła. Pomyślał o tych tysiącach

Marsjan,

którzy się w nim przeglądali i zrobiło mu się nieswojo. Zwierciadło obojętnie

odbijało niezbyt

urodziwe oblicze Jegorowa, czerwone dachy domów i elektryczny traktor, który

warczał w

oddali na skraju dużego, zielonego pola. Jegorowi wydało się, że jakiś ledwo

dostrzegalny biały

nalot pojawił się na lśniącej powierzchni. Dotknął jej dłonią — i aż drgnął ze

zdumienia.

Powierzchnia lustra była miękka! Wziął zapałkę i próbował zeskrobać biały nalot.

Zapałka

wyryła na zwierciadle niegłęboką zieloną bruzdkę. Jegorow nie mógł się nadziwić.

Obejrzał

koniec zapałki. Z wolna rysa na lustrze zaczęła się zaciągać i po kilku minutach

znikła bez śladu.

— Ciekawe — mruknął Jegorow przez zęby i przysunął sobie krzesło bliżej lustra.

— Sasza! Sasza! — usłyszał głośne wołanie Nieczyporenki.

background image

Spojrzał na dół i zobaczył, że Wasyl stoi w bramie i wymachuje gazetą. Twarz

wykrzywiła

mu się bólem.

— Skacz no tu, prędko! — zawołał Wasyl. Jegorow skoczył na wilgotną, miękką

ziemię.

Twarz Wasyla, na którą padały złociste promienie letniego słońca, była skupiona

i zasępiona.

— Czytaj — powiedział, wskazując mu drugą stronę pisma.

— „Donoszą nam… — zmrużywszy oczy czytał półgłosem Jegorow — …wczoraj w

Bostonie

znaleziono ciała… czterech braci kosmologów : Alfreda, Wiliama, Caldera i Jamesa

Disneyów…

na ślad mordercy na razie nie natrafiono… zagadkowa śmierć, bez żadnych oznak

toksycznego

lub fizycznego działania… naukowi eksperci nie mogą dojść przyczyny…” Cóż to

znaczy? —

spytał Jegorow.

— Czytaj do końca — poważnie powiedział Nieczyporenko.

„Śmierć tych znakomitych badaczy Marsa pozostaje w związku z podanym przez

nich

przed

paru dniami oświadczeniem, że w Wielkiej Stolicy Marsa zostało jakoby odkryte

archiwum i

klucz do jego odczytania, dzięki czemu zaistniała możliwość odtworzenia

sławetnych drzwi do

Aiu. Korespondent »Timesa«, Calder Disney, twierdził, że odkrycie to

niesłychanie wzbogaci

ludzkie możliwości…”

W milczeniu spojrzeli na siebie.

— Masz, to jest Mars! — ze wzburzeniem powiedział kosmonauta. — Na Ziemię

background image

wyciągają

łapy. Nie chcą ujawnić swych tajemnic.

Jegorow nic nie mówił, a wyczytana wiadomość i jego napełniła lękiem. Dziwna

myśl, że

Anhelo dopiero co powrócił z Ameryki, przemknęła mu przez głowę. Zapewne wie o

śmierci

braci Disney.

— Nie wykluczone, że pewnego pięknego dnia zostanie znaleziony trup Wasyla

Nieczyporenki bez żadnych oznak chemicznego, fizycznego czy psychicznego

działania —

niespodziewanie powiedział kosmonauta, przyglądając się narcyzom, którymi

obsadzony był

naokoło klomb przed domem.

A Jegorow, patrząc na ślad swojej stopy na brzegu tego klombu, zapytał:

— A co o tym wszystkim mówi twój Anhelo?

— Jeszcze nie wie o niczym. Zaraz go zawołam. Wasyl poszedł do domu i po chwili

ukazał

się z powrotem wraz z Tendem.

Piękna twarz Anhela nie wyrażała nic — ani wzburzenia, ani współczucia, ani

zmartwienia.

„Obmyśla sobie, jak się ma zachować” — pomyślał nagle Jegorow.

— Cóż za okropna wiadomość. Miałem dla nich wielkie uznanie — powiedział Tend.

Ale twarz jego pozostała niewzruszona. „Może po prostu taki już ma wyraz twarzy

lub raczej

twarz jego pozbawiona jest wszelkiego wyrazu” — pomyślał Jegorow.

Siedli na ławeczce przy bramie. Oksana ścinała narcyzy.

— Najciekawsze, że giną wyłącznie ci, co pracują w Czerwonej Kopule. Rogożyn,

bracia

Disney… Kto następny?

— Ja — niespodziewanie powiedział Anheło i uśmiechnął się.

background image

Po raz pierwszy ujrzał Jegorow, jak Tend się uśmiecha: kamienna obojętność jego

spojrzenia

pozostała niezwzruszona, tylko usta wykrzywiał skurcz śmiechu.

— Dlaczego tak myślisz? — spytał Wasyl.

— Bo jeśli opierać się na twojej teorii, że Marsjanie kryją przed nami swe

tajemnice, to teraz

moja kolej. Bracia Disney rozszyfrowali ich archiwum — i zginęli. Grisza znalazł

mumię — i

zginął. A ja… Przedtem gdy ja… gdy nastąpił u mnie ten zanik pamięci… Widzialem

przecież

pokój, w którym znaleziono Griszę. Był tam i zasuszony Marsjanin, i zwierciadło,

a także cała

masa maleńkich krzyżyków na ścianach, na suficie…

— Jakich krzyżyków?

— A bo ja wiem? Wszedłem tam z latarnią, ale latarnia mi zgasła. Wziąłem więc

dwa końce

baterii i za pomocą uchwytu do grafitu spowodowałem maleńki łuk wolty. Ujrzałem

na podłodze

tego Marsjanina, zwierciadło, a na ścianie i suficie jakieś iskierki, podobne do

krzyżyków. I w tej

właśnie chwili mój łuk zaświecił niezwykle jasno, zapewne zbyt zbliżyłem do

siebie elektrody.

Anhelo mówił jakoś niechętnie, zupełnie jakby go coś powstrzymywało.

— No i co? — z zaciekawieniem spytał Jegorow.

— Rozległ się hałas. Ogłuszający hałas, taki, jaki wydaje startujący samolot.

Łuk wolty zgasł i

zrobiło się cicho. Wydostałem się z tego pomieszczenia i trochę błądziłem po

korytarzach.

Według mnie, nie trwało to dłużej niż dwie godziny. A gdy spotkałem twoich

ludzi, Wasia,

background image

powiedzieli mi, że miesiąc już minął, jak zaginąłem, że grupa Caldera ukończyła

już swe prace i

odleciała na Ziemię.

Milczeli długą chwilę. Oksana, przechodząc koło nich, rzuciła każdemu po kwiatku

na kolana.

— A pana dane?… Czy był pan potem jeszcze raz w tym pokoju? — spytał Jegorow.

— Oczywiście. Ale nie widziałem tam już żadnych krzyżyków.

— No, dobra, chłopcy — powiedział wstając Wasyl. — Muszę już iść. Sprawami

Marsa

nie

warto zbytnio się zajmować i przejmować na Ziemi. Umówiłem się z kimś.

Jegorow wrócił na balkon. Oksana i Anhelo pozostali w ogrodzie i rozmawiali o

czymś

półgłosem. Jegorow położył się na tapczanie, a nachyliwszy odpowiednio

zwierciadło, zaczął

przyglądać się Oksanie. Wydało mu się, że Anhelo jakoś już zbyt blisko przysuwa

się do

ramienia dziewczyny. Jegorow rzucił w lustro narcyzem. Sam zresztą nie wiedział,

dlaczego to

zrobił.

Z tyłu rozległ się krzyk. Osłupiały Jegorow wypuścił zwierciadło z rąk i

obejrzał się. Anhelo i

Oksana spadli z ławeczki i leżeli na wznak na kwiatach klombu. Usiłowali się

podnieść, ale jakoś

im to nie szło i tylko kręcili się dość nieporadnie. Jegorow zeskoczył z

balkonu.

„Drugi skok jednego ranka, to zaczyna być czymś naturalnym” — pomyślał,

pomagając wstać

dziewczynie i Tendowi.

— Co się stało? — spytał Jegorow.

background image

Oksana była zmieszana i roztargniona. Na policzku czerwienił się ślad

draśnięcia. Jegorow

poczuł w powietrzu ostry, nieprzyjemny zapach.

— Coś nas popchnęło — odparł po chwili namysłu Anhelo. — Jakby obłok spadł na

nas.

Obłok zapachu. I natychmiast gdzieś znikł.

— Nie, nie obłok, a sufit. Jakby gliniany sufit spadł na nas i… ten dziwny

zapach… podobny

do zapachu śmieci, jakiejś zgnilizny — powiedziała Oksana.

— Nie potłukłaś się? — zatroszczył się Jegorow.

Pokręciła głową przecząco. Jegorow rozglądał się wokoło. Ale prócz pogniecionych

kwiatów

na klombie nic specjalnego nie zobaczył.

Zapach z wolna rozwiewał się. Z początku ostry, ohydny aż do mdłości, stawał się

coraz

słabszy, coraz łagodniejszy. „Zmniejsza się nasilenie” — pomyślał Jegorow.

Wiedział przecież,

że zapach nawet najpiękniejszych perfum, gdy jest zbyt silny, staje się przykry.

Wdychając

delikatną, ledwie już teraz wyczuwalną woń, usiłował uświadomić sobie, co tak

pachnie. I nagle

zrozumiał: „Narcyzy!”

Spojrzał na balkon. Niejasne przypuszczenie przemknęło mu przez myśl. Spojrzał

na Anhela i

zobaczył, że on także patrzy na balkon, na niezwykłe zwierciadło. Jegorowa

uderzył wyraz

twarzy młodego uczonego: tak patrzy się na przedmiot długiego, starannie

skrywanego

pożądania.

— Więc pani nie ma już tego zwierciadła? — zapytał Oksanę wzburzony Tend.

background image

— Zwierciadła? Jakiego zwierciadła? Ach, tego! Pożyczyłam je na dziś chłopcom —

spokojnie odpowiedziała zdziwiona dziewczyna. Ona również zauważyła niepokój

Tenda.

„Co to wszystko znaczy?” — pomyślał Jegorow. Ale uwagę jego odwrócił hałas,

który rozległ

się za bramą.

Na podwórko weszła Olga Pantelejewna z Pawiczem. Była w gumowych butach i

skórzanej

kurtce. Gniewnie mówiła do Pawicza.

— A ja ci powiadam, że on był pijany, rozumiesz, pijany!

W jednym ręku Pawicz trzymał starą wytartą teczkę z metalowym zamkiem

pośrodku,

w

drugiej drewnianą, metrowej długości pałkę.

— Ta przecież to dowód rzeczowy, Olu — powiedział Pawicz, potrząsając pałką.

— Co się stało, mamo? — spytała Oksana, podchodząc ku nim.

Z całej masy wykrzykników i szczegółów niezupełnie na temat Oksana i Jegorow z

trudem

wyłuskali wreszcie, o co chodzi. Otóż, obchodząc pola, Olga Pantelejewna i

Pawicz natknęli się

na głęboką bruzdę, biegnącą na przełaj przez ozimą pszenicę. Idąc śladem

połamanych kłosów i

zrytej ziemi dotarli aż do traktorzysty Kociubenki, który siedząc obok swego

traktora, z

osłupieniem wpatrywał się w tę, przerzynającą niby szeroka miedza zielone pole,

bruzdę. Na

pytanie Olgi Pantelejewny i Pawicza Kociubenko zaczął pleść duby smalone.

Twierdził, że z

nieba spadła wielka dębowa pała i sama przeszła przez pole, pozostawiając po

sobie tę szramę.

background image

Kij, który Pawicz właśnie trzymał, to kawałeczek owej pały.

Z początku — opowiadał Kociubenko — wyryty rów był głęboki, chyba na trzy

metry.

Potem

jednak stawał się coraz płytszy, jakby zarastał, kłosy pszenicy prostowały się i

w chwili gdy

nadeszła Olga Pantelejewna i Pawicz, pole przecinała już tylko niewielka bruzda,

którą oni wzięli

za ślad po traktorze. Ten czyn pijanego traktorzysty — a Kociubenko naprawdę był

pijany —

wywołał pełne goryczy oburzenie Olgi Pantelejewny.

Jegorow zamyślił się. Po chwili spostrzegł, że Anhela nie ma razem z nimi.

Najwidoczniej

musiał odejść niepostrzeżenie.

Otwierając drzwi do gabinetu Wasyla, Jegorow był przekonany, że zastanie tam

Tenda. Ale w

pokoju nie było nikogo. Jegorow wyszedł na balkon. Kreol stał plecami, zwrócony

do Jegorowa i

dotykał złocistoszarej oprawy lustra cienką, czarną pałeczką. Drugi koniec

przyłożył sobie do

ucha. Miało się wrażenie, że osłuchuje chorego. W majowym powietrzu unosiło się

głuche

buczenie.

— Anhelo! — zawołał Jegorow.

Tend odskoczył od zwierciadła jak oparzony. Spojrzał prosto w oczy Jegorowa. Był

to wzrok

straszny, bezlitosny…

Gdy Oksana weszła do gabinetu brata, posłyszała słaby, żałosny jęk. Dochodził

spoza

oszklonych drzwi balkonu. Dziewczyna przybiegła i zobaczyła Jegorowa, leżącego

background image

na podłodze

za stertą skrzynek do kwiatów i sadzonek. Pomogła mu dobrnąć do tapczanu. Po

paru chwilach

Jegorow otworzył oczy.

— Poszedł?

— Kto?

Jegorow nie odpowiedział. Zmęczonym i nieobecnym wzrokiem patrzał na

dziewczynę.

— Co panu jest? — spytała zaniepokojona Oksana. — Może wezwać lekarza?

— Lekarza? — powtórzył Jegorow. — Nie, nie potrzeba lekarza. Jestem zupełnie

zdrów. To

od słońca. Już dawno nie przebywałem tyle czasu na słońcu. Z uwagą przyglądał

się swej dłoni.

— Oksano, więcej niż inni, może oprócz Wasyla, rozmawiałaś z Anhelo. Co o nim

sądzisz?

Dziewczyna zarumieniła się leciutko.

— Nie wiem, jest bardzo piękny…

— Tylko tyle?

— Według mnie, to bardzo chłodny i dziwny człowiek.

Jegorow nieoczekiwanie uśmiechnął się i usiadł na tapczanie.

— Masz rację, Oksano… No, muszę natychmiast zobaczyć się z Wasylem. Gdzie on

jest?

— Wozi Walę swoim autolotem. Gdyby wam dziś rano przyszło do głowy

zatelefonować

do

nas ze stacji, nie musielibyście brnąć Wołgą po błocie.

— Skądże mogłem wiedzieć, że Wasyl ma własny autolot! A nie ma tam

przypadkiem

telefonu?

— Jest. Ale czy warto im przeszkadzać? I tak im ciężko. Mama nie lubi Wali.

background image

Uważa, że

Wasia powinien mieć inną żonę.

— Jaką? Marsjankę?

— No nie, ale coś w tym rodzaju — zaśmiała się Oksana.

Jegorow zamyślił się na chwilę.

— Oksano, moja droga, muszę zobaczyć się z Wasylem natychmiast, w tej chwili.

Jak się do

niego telefonuje?

— O, przecież to oni! — Oksana wskazała ręką horyzont.

— Gdzie? Gdzie? — Jegorow starał się dostrzec błyszczący punkcik nad polami.

— Pewnie słońce razi was w oczy — powiedziała Oksana i ująwszy Jegorowa za

ramiona

obróciła go i powiedziała: — Patrzcie więc w lustro. Tu też ich widać. Ot, ten

błyszczący

punkcik.

— Gdzie?

— Święty Panie, no przecież tu! — i Oksana tknęła palcem w zwierciadło.

— Ostrożnie! — krzyknął Jegorow, chwytając rękę dziewczyny.

Ale było już za późno. Opalony palec lekko musnął zwierciadło w tym miejscu,

gdzie widać

było kropkę autolotu. Oksana pobladła i szybko cofnęła palec.

— Aj! — zawołała, trzepiąc ręką. Na palcu pojawiła się kropla krwi, skóra na

poduszeczce

palca była lekko zdarta.

— Prędzej, prędzej samochód! — krzyknął Jegorow. — Tam katastrofa!

Podbiegł do poręczy balkonu i przesadził ją jednym susem. „Narcyzy dostały dziś

szkołę! —

pomyślał przelotnie. — Trzeci raz”…

— Oksano! — zawołał z dołu. — Zakryj czymś zwierciadło i niech się nikt niczym

do niego

background image

nie dotyka!

Dziewczyna, ssąc oparzony palec, ze zdumieniem patrzyła na Jegorowa, który z

niezwykłym

pośpiechem wskoczył na motocykl. Jej również udzielił się niepokój geologa.

Spojrzała na

widnokrąg. Autolotu Wasyla nie było.

Gdy Jegorow, podskakując na nierównościach, przybył na miejsce katastrofy, stał

już tam

jakiś samochód. Upadek autolotu zauważył miejscowy agronom. Właśnie przed

chwilą

wysiadł

ze swego wozu i zamaszystymi krokami szedł przez pole. Jegorow dopędził go i

pośpiesznie

poszli razem.

Po kilku krokach zatrzymali się. Autolot leżał na świeżo zoranej ziemi.

Chłodnicę i

przezroczystą pokrywę nadwozia oblepiały pasma jakiejś brudnożółtej materii, na

której

zasychały ciemnoczerwone plamy krwi. Boki i szyby autolotu zbryzgane były

drobnymi

czerwonymi kroplami. Przezwyciężając przerażenie, Jegorow przyskoczył do

maszyny

i otworzył

jej drzwiczki.

Wasyl, który siedział przy sterach, wypadł mu wprost pod nogi. Razem z agronomem

dźwignęli kosmonautę, który był jakiś niezwykle ciężki, i położyli na ziemi.

Wynieśli też z

autolotu wysoką, pobladłą dziewczynę, o wpół przymkniętych niebieskich oczach.

Agronom rozpiął kołnierzyk i przyłożył ucho do piersi Nieczyporenki. „Miałeś

rację, Wasia

background image

— myślał Jegorow, patrząc w sinobladą twarz przyjaciela — Mars ma długie ręce…”

— Bije! — zawołał ucieszony agronom.

Ukląkł przy głowie Wasyla i wykonał kilka rytmicznych ruchów sztucznego

oddychania.

Jegorow zajął się dziewczyną.

„Ale skąd tyle krwi? — myślał z natężeniem. — Wcale przecież nie są ranni”.

Nagle

przypomniał sobie amarantową kroplę na palcu Oksany i gniewnie potrząsnął głową,

odganiając

zwariowaną, niedorzeczną myśl. Wala westchnęła ledwo dosłyszalnie.

— Wala! Wala! — zawołał Jegorow.

— Patrzcie! — wykrzyknął agronom.

Jegorow popatrzył przede wszystkim na niego. Zobaczył czerwoną jak burak twarz,

niebieskie

wytrzeszczone ze zdumienia oczy w siatce zmarszczek i ogorzałą rękę, wyciągniętą

w stronę

autolotu.

Nie było już ani krwawych bryzgów na szkle, ani dymiącej kałuży krwi pod

maszyną.

Wszystko znikło. Na masce niewyraźnie widać było skraweczek owej materii, która

przed chwilą

pokrywała cały autolot.

— Ki diabeł! — wykrzyknął Jegorow i podbiegłszy schował ów kawałeczek do

kieszeni.

W tej chwili Wasyl otworzył oczy i jęknął.

— Wału! — wyszeptał.

Kłopoty z kosmonautą i jego narzeczoną, wezwanie doktora, długie wyjaśnienia i

debaty z

bliskimi — zajęły cala resztę dnia. Wreszcie, nie zważając na jego głośne

protesty, ułożono

background image

Wasyla do łóżka i dano mu herbaty z konfiturami. Obłożony poduszkami, wściekle

błyskał

oczami i na świadków, że jest zdrów, cały i w ogóle leżeć ani myśli, wzywał

wszystkie

konstelacje gwiezdne całego wszechświata. Ale Oksana i matka, które siedziały po

obu stronach

przy jego łózku, były nieubłagane.

— Ależ zrozumcie, przecież nic strasznego się nie stało! Autolot leciał nad

polem na

wysokości paru metrów. Potem coś nas stuknęło i straciliśmy przytomność. Ot i

wszystko. I nie

ma najmniejszego sensu aplikować mi teraz porcję łóżka według ostatnich

przepisów

kosmonautycznej profilaktyki!

— Powiedziałam, że po moim trupie — powtarzała Olga Pantelejewna,

przytrzymując

wyschniętą dłonią ramię syna.

Oksana i Jegorow popatrzyli na siebie i roześmieli się. Jegorow poszedł na górę,

na balkon.

Czuł się potwornie zmęczony. Słońce już zaszło, ale niebo było jasne i płonące.

Wieś okrywały

głębokie, wieczorne cienie.

Jegorow wyjął skrawek nieznanej materii, który zdjął był z autolotu. Był to

teraz całkiem

malusieńki kawalątek. Jegorow wyrównał go i spojrzał pod światło. Skrawek był z

lekka

przejrzysty.

— Skóra! Ludzka skóra! Skóra z palca Oksany! — powiedział półgłosem do siebie.

Wasyl już słodko drzemał na swych poduszkach, gdy ktoś pociągnął go za rękę. W

srebrzystej

background image

poświacie księżyca zobaczył postać przyjaciela. Jegorow stał z palcem na ustach.

— Cśś… — powiedział. — Możesz chodzić?

— Mogę. A co się stało? — spytał zrywając się Wasyl. — Czy coś z Walą?

— Z Walą wszystko w porządku. Chodź ze mną.

Jegorow poszedł naprzód, stąpając ostrożnie. W domu panowała cisza. Szpara pod

drzwiami

pokoju Olgi Pantelejewny świeciła pomarańczową smugą światła.

Jegorow zaprowadził przyjaciela do jego gabinetu na drugim piętrze. W niezbyt

jasnym

świetle stojącej lampy siedział tam jakiś nieznajomy.

— Kapitan Samojlenko — przedstawił się, wstając.

Wasyl uścisnął wyciągniętą dłoń.

— Towarzysz kapitan przyjechał, by aresztować Tenda — powiedział Jegorow. —

Anhelo

zamordował braci Disney, przywłaszczył sobie ich materiały i zbiegł.

— Co? — Wasyl wyprostował się cały. — Czy ty rozumiesz, co mówisz?

— Rozumiem. Nie ma ani chwili do stracenia. Towarzysz kapitan miał szczęście, że

przybywszy tutaj od razu natknął się na mnie. Tend to niebezpieczny przestępca.

— Amerykanie zwrócili się do nas z prośbą o zatrzymanie mordercy czterech

znakomitych

badaczy Marsa — powiedział Samojlenko.

— Ale dlaczego on to zrobił? — zawołał Wasyl.

— Władza nad ludźmi, złoto… a zresztą, diabli go wiedzą, po co —— powiedział

Jegorow.

— Muszę przeprowadzić rewizję. Czy chcecie być przy niej obecni?

Wasyl, wciąż jeszcze nie rozumiejąc, o co chodzi, skinął twierdząco głową. — A

gdzie jest

Tend?

— Poszedł z Oksaną do kina — powiedział Jegorow.

Wasyl w milczeniu spuścił głowę i zagryzł wargi. — Idźcie wy obaj. Ja tu zostanę

background image

powiedział. W jakieś dziesięć minut później Jegorow i Samojlenko wtaszczyli do

gabinetu dużą

żółtą walizę.

— Tu są wszystkie notatki Caldera — powiedział Jegorow.

Twarz poczerwieniała mu z wysiłku.

— To wszystko trzeba będzie skonfiskować — poważnie powiedział Samojłenko.

Wyjął ze swej teczki arkusz papieru i ze skupionym wyrazem twarzy, zagryzając

nieco usta,

przystąpił do sporządzania protokołu. Potem wziął do ręki fotograficzny

mikroaparat.

Na wszystko, co się działo, Wasyl patrzył jak we śnie. Zdawało się, ze znaczenie

słów nie

docierało do niego.

— Po co mu to było potrzebne? — szeptał. — Po co?

— Jak to, po co? — niecierpliwie powiedział Jegorow, podtykając przyjacielowi

pod nos cały

plik fotografii. — Oto są owe krzyżyki, dzięki którym Calder odczytał zapis

ostatniego

Marsjanina. Patrz, widzisz te niezliczone wzory? Właśnie według nich Calder

ustalił, gdzie

znajdują się ostatnie otwarte drzwi do Aiu. Rozumiesz?

— No dobrze, przypuśćmy, że takie drzwi rzeczywiście są na Marsie i działają —

powiedział

Wasyl, przyglądając się uważnie, jak Samojłenko wyjmuje i fotografuje ciężkie

czerwone

kryształy. Wasyl znał je doskonale: całymi tysiącami wyłuskiwali je ze

sklepienia i ścian

Czerwonej Kopuły.

— Nie! Wcale nie! — krzyknął Jegorow. — Przecież te drzwi mogą być granicą

background image

antyprzestrzeni. Mogą posiadać zupełnie niezwykłe właściwości…

— No, dobrze — przerwał mu Nieczyporenko — powiedzmy, że to jest właśnie tak.

Ale

przecież Disney nie miał tych drzwi ze sobą, wiedział tylko o nich. Drzwi

zostały na Marsie,

trzeba je dopiero znaleźć. Po cóż więc Anhelo miałby zabijać…

— Cóż za głupiec ze mnie! — powiedział gwałtownie Jegorow. — Nie wiesz

przecież

najważniejszego.

Zerwał się z krzesła.

— Chodź, niech on sobie tu dalej fotografuje, ma jeszcze sporo roboty! —

powiedział

Jegorow, wskazując na Samojlenkę który fotografował wszystko, co znajdowało się

w walizce.

Wasyl niechętnie wyszedł na balkon. Jegorow podprowadził go do tapczanu, nad

którym

wisiało zwierciadło z Marsa. Jego złocista ramka świeciła chłodnym, iskrzącym

się blaskiem.

— Dotknij — szepnął Jegorow.

Wasyl dotknął oprawy i szybko cofnął rękę.

— A co, gorące? — zaśmiał się Jegorow. Wyglądał na bardzo zadowolonego ze

wszystkiego,

co się wydarzyło.

— Nie, nie gorące, tylko…

— Parzy? Tak, tak — Jegorow bardzo był przejęty.

Chciał jak najprędzej podzielić się posiadaną tajemnicą. — Ale to jeszcze nie

wszystko —

powiedział. — Popatrz w lustro, co tam widzisz?

— Cóż mam widzieć? Noc, sierp księżyca, chaty — niepewnie wyliczał Wasyl.

— Tak. A ot, tu? Takie ciemne, podłużne. Co to jest?

background image

Nieczyporenko uważnie spojrzał w lustro.

— Sterta słomy.

— Sterta? Doskonale, znakomicie!

Jegorow wyszedł i po chwili wrócił, niosąc szklankę wody. Postawił ją na

tapczanie i wyjął z

kieszeni zapalniczkę. Trzask! — i kopcący języczek ognia słabo zaświecił w

ciemnościach nocy.

Zapachniała benzyna. Jegorow przytknął płomyczek do zwierciadła w tym miejscu,

gdzie

ciemniała podobna do gąsienicy sterta słomy, po czym odjął zapalniczkę.

Wasyl krzyknął. Nie mógł oderwać oczu od zwierciadła. Odbicie sterty słomy

paliło się.

Jegorow ujął Wasyla delikatnie za ramiona i obrócił twarzą ku wsi.

Na widnokręgu buchały w niebo płomienie. Jaskrawopomarańczowe języki ognia

były

widoczne wyraźnie nawet z tej odległości. Nad nimi, rozpływając się z wolna w

mrokach nocy,

unosiły się sine kłęby dymu. Czerwone pasma kładły się na ziemi.

— Coś ty narobił?!

— Spokojnie! — powiedział Jegorow. Nabrał w usta wody ze szklanki i cienką

strużką

prysnął na lustro.

Wasyl usłyszał daleki syk, płomienie na widnokręgu buchnęły raz, drugi i zgasły.

Oświecone

księżycowym blaskiem kłęby pary uniosły się w górę.

— Wystarczy, bo można by spowodować powódź — dobrodusznie powiedział

Jegorow.

— To ono? — cicho spytał Wasyl, wskazując na zwierciadło.

— Tak, bracie, to ono — skwapliwie potwierdził Jegorow. — Jedyne nie zamknięte

jeszcze

background image

drzwi do Aiu. Na Marsie były nieczynne, a w Muzykowce, jak widzisz, zaczęły

działać.

Znaleziony przez Rogożyna Marsjanin nie zdążył ich zatrzasnąć. I w ten sposób,

przez pięć

milionów lat pozostały na wpół uchylone. A może nie milionów? Anhelo postanowił

wykorzystać je dla swych własnych ciemnych celów. Teraz rozumiesz, dlaczego po

zabiciu braci

Disney, zawitał do ciebie? Widziałeś ten pożar? A wiesz, że to palec Oksany z

siłą tysięcy

mechanicznych koni uderzył w twój autolot i strącił was na ziemię? Niechcący,

oczywiście.

Zdajesz sobie sprawę, co to za siła, co za potęga?

Wasyl zrozumiał wszystko. Łańcuch poszczególnych wydarzeń zamykał się w

logiczne

koło.

— Ależ to odkrycie! — szepnął, klepnąwszy Jegorowa po ramieniu. — Udało się

uchwycić

wreszcie marsjańskiego diabła za ogon!

— No, to teraz prędzej go chrzcijmy, chrzcijmy, tego wrażego syna! — zawołał

Jegorow.

Obaj przyjaciele powrócili do gabinetu.

— Dużo jeszcze macie do roboty? — zapytał Jegorow kapitana.

— Zaraz kończę.

Wasyl siedział posępny.

— Co ci jest? — zawołał Jegorow. — Powinieneś się cieszyć! Takie odkrycie!

— Nie wiem. W żaden sposób nie mogę zrozumieć, jak kosmonauta mógł zrobić coś

podobnego. Przecież Tend nie pierwszy rok lata na planety.

— Nareszcie! — z ulgą westchnął Samojlenko i usiadł na krześle, nastawiając

aparat

fotograficzny na Jegorowa i Nieczyporenkę. — Jeszcze ostatni dowód rzeczowy. Dla

background image

mnie

osobiście na pamiątkę.

— Nie, nie! — zamachali rękoma. — Po co, na co!

Drzwi otworzyły się gwałtownie i do pokoju wszedł Tend. Spojrzał na siedzących,

na otwartą

walizę, na skórzane pasy z błyszczącymi klamrami, które przypominały wyschnięte

skórki żmij,

na kryształy, na aparat fotograficzny, na notatki — i wszystko zrozumiał.

Wasyl patrzył na Anhela przeciągle, wzrokiem pełnym głębokiego smutku. Jegorow

spojrzał

porozumiewawczo na Samojlenkę. Kapitan z tęsknym wyrazem twarzy wyjął

czerwoną

książeczkę i położył ją sobie na kolanie. Ale nie wstał z krzesła.

Tend na nikogo więcej nie raczył już spojrzeć. Wyszedł na balkon. Pozostali w

gabinecie

wymienili spojrzenia. Zdawało się, ze to, co miało teraz nastąpić, bawiło ich.

Anhelo wrócił,

niosąc zwierciadło z Marsa. Ustawił je, z lekka skośnie, na podłodze. Następnie

wyjął czarną

pałeczkę i powiódł nią po złocistej ramie lustra. Rozłogi się oddalony,

brzęczący odgłos, jakby

gdzieś wysoko w niebie leciał odrzutowy samolot. Tend wziął ze stołu paczkę

fotografii i z

rozmachem cisnął nią w zwierciadło. Fotografie znikły. W ślad za nimi poleciały

kryształy z

Czerwonej Kopuły, notatki, szpule z magnetofonową taśmą, dziennik braci Disney i

cała żółta

waliza ze swymi podobnymi do żmij rzemieniami. Wszystko znikło bezgłośnie.

„Dlaczego siedzimy bezczynnie?” — z przerażeniem pomyślał Jegorow.

Tend podszedł do lustra i obejrzał się poza siebie.

background image

Jegorow poczuł, ze świadomość wymyka mu się jak śliska pestka arbuza. Straszliwy

ciężar

zwalił mu się na głowę, pochylając ją na piersi. „Zaraz mi pęknie” — pomyślał ze

strachem.

Najdłużej opierał się Samojlenko. W ostatniej chwili, gdy Tend zaczął już

rozwiewać się w

powietrzu, tracąc normalne kształty, kapitan usiłował zerwać się z krzesła. Ale

Tend obejrzał się i

Samojlenko opadł ciężko z powrotem. Cichutko szczęknął jego fotograficzny

aparat.

— Nie zabijałem braci Disney… Oni… — głos Anhela osiągnął najwyższe tony i

urwał

się.

Kapitan Samojlenko słusznie był bardzo dumny: było to jedyne zdjęcie żywego

Marsjanina.

Troje oczu umieszczonych na wierzchołkach równobocznego trójkąta patrzyło z

nieziemską,

namiętną siłą. Były bardzo głębokie i nieskończenie mądre.

Jegorow wziął w rękę połyskujący szary owal. Lustro obojętnie odbijało

otaczające

przedmioty. Ostatnie drzwi do Aiu zostały zatrzaśnięte. Ale — czy na długo?

Przełożyła Katarzyna Witwicka

Włodimir Grigoriew

A MOGŁA BYĆ…

Zespołowi fabryki „Czas” przyznano nagrodę

państwową za opracowanie urządzenia,

nazwanego „maszyną czasu”.

(Wiadomość podana przez prasę w 2134 roku)

Ach, co to było za dziecko! Pytali go: dwa razy dwa? Odpowiadał: cztery.

— Dwanaście razy dwanaście? — upierali się niedowiarkowie.

background image

— Sto czterdzieści cztery — słyszeli odpowiedź.

— Powiedz definicję całki — upierali się najpodejrzliwsi.

— Całka jest to… — I tu następowała definicja całki. I to wszystko w wieku

czterech lat i

Malec, prawie osesek, zadziwiał swymi zdolnościami znanych profesorów i

magistrów. Nawet

pewien członek Akademii oderwał się na kilka godzin od swych państwowej wagi

zajęć, by

popatrzeć na fenomenalne dziecko. Członek Akademii także zadawał pytania,

zdumiewał się,

rozkładał ręce. Nagle wpadł w zadumę, a potem powiedział dobitnie:

— Przyroda jest nieskończona i pełna paradoksów — po czym w skupieniu popatrzył

na

ścianę i zagłębił się w sobie.

— Profesorze — zmęczonym głosem zaprotestował Wania (tak miał na imię nasz

bohater) —

niech pan nie mówi głupstw! Przyroda jest harmonijna, paradoksy wprowadzamy my

sami.

Tego było już za wiele. Członek Akademii poderwał się i oglądając się na

chłopca, począł

wycofywać się ku drzwiom.

— Dwa razy dwa jest cztery! — wykrzyknął wesoło chłopiec zamiast pożegnania. —

Niech

pan to powie wszystkim.

Taki był Wania. Wyjątkowe dziecko. I co jeszcze dziwniejsze, trafili mu się

zupełnie nieudani

rodzice. Być może, ze każde z nich oddzielnie kochało dzieciaka, ale razem

zupełnie im to nie

wychodziło. Ojciec uważał, ze geniusz chłopca jest wynikiem dziedzicznych

wartości

background image

przekazanych po mieczu. Matka dowodziła czegoś zgoła przeciwnego. Syn pokpiwał

z

nich, ale

ulgi mu to nie przyniosło. Rodzice kłócili się coraz częściej. W czasie kłótni

odsyłali Wanię do

komórki.

Wizyty profesorów i docentów zostały wstrzymane. I jak się to często zdarza,

szybko

zapomniano o cudownym dziecku.

Ale chłopaczek przechytrzył wszystkich. Zelektryfikował komórkę, w której go

zamykano, i z

zapałem bawił się „Małym konstruktorem”. Tak, tak, zwyczajnym „Małym

konstruktorem”‘.

Oczywiście tylko do chwili, gdy wpadła mu do ręki pierwsza lampa radiowa.

Zadrżał po prostu, gdy po raz pierwszy zobaczył ten przedmiocik. Zrozumiał od

razu, jakie

możliwości kryje w sobie ta zabawka. Oczywiście zabawka. Przecież Wania zaczynał

dopiero

piąty rok życia i nie wiedział jeszcze, że te wszystkie odbiorniki radiowe,

telewizory, motocykle i

koparki — to jest na serio. Przypuszczał, że dorośli po prostu bawią się.

Ojciec Wani, radiotechnik pracujący w zakładzie naprawiającym radiole i

magnetofony,

przynosił synkowi zepsute lampy, kondensatory i transformatory, a mały rozbierał

je, szukając

ukrytych wad. Elementy półprzewodnikowe odkładał do osobnego pudełka.

Pewnego razu, gdy ojciec zajrzał do komórki, Wania podał mu niewielkie

pudełeczko.

— Popatrz — powiedział, pocierając z zadowoleniem ręce — to dopiero początek.

W rękach ojca pobłyskiwał błękitnym ekranem maleńki telewizorek.

background image

— Tak — zdołał tylko powiedzieć ojciec, kręcąc z zachwytem głową. Potem

pomyślał,

przygryzł wargi i dorzucił:

— Chłopak wdał się we mnie. To widać. Następnego dnia rano pokazał zabawkę

kolegom w

pracy, zmrużył chytrze oczy i oświadczył:

— Moja robota.

Prawdziwe znaczenie tych słów nie zostało wyjaśnione i radiotechnik dostał

awans. Teraz

kierownik często odprowadzał go na bok i mówił w zaufaniu:

— Kuźmo Serafimowiczu, coś nam tu nie wychodzi. Niech pan to jakoś

udoskonali…

— Dawaj pan — przerywał władczo Kuźma i zabierał rysunki. Był człowiekiem

prostym i nie

lubił zbędnej gadaniny.

W domu rysunki w milczeniu przekazywano Waniuszce.

— Praca społeczna — z uśmiechem wyjaśniał ojciec.

Wania oglądał schemat, a potem brał czerwony ołówek.

— Tu, tu i tu… — ołówek aż fruwał po arkuszach — przerobić!…

Chłopiec pracował chętnie, a w zamian żądał tylko nowych części radiowych i

książek o

nowościach techniki.

Ale pewnego razu, po przyjściu do pracy, Kuźma sam poprosił kierownika na

stronę.

— Koniec — powiedział z powagą.

— Jaki koniec? — nie zrozumiał kierownik.

— Koniec. Nie będę więcej robił wynalazków — uciął Kuźma Serafimowicz i

zagadkowo

dorzucił: — ze względów rodzinnych.

— Jakże tak? — usiłował protestować kierownik.

background image

— Nie wcześniej niz za cztery lata! Temat został wyczerpany.

Kierownik nie wiedział oczywiście, że nie dalej jak wczoraj wieczorem Wania

odmówił

dalszego przyjmowania zamówień.

— Tato — powiedział miękko — nie mogę teraz rozpraszać się na drobiazgi.

Przyszedł mi do

głowy niezły pomysł. W ciągu czterech lat zrobię taką zabawkę, że wszyscy siądą

z wrażenia.

Cztery lata!

Ojciec znał żelazną wolę syna i nie oponował. Zapytał tylko tonem wspólnika:

— Cztery? A może wystarczy nam trzy?

— Nie, na razie nie mogę kierować czasem — w zadumie odpowiedział Wania.

Spojrzał

szybko na ojca i spytał nagle:

— Jak myślisz, co to jest czas?

— Czas? — czoło ojca pokryło się zmarszczkami — czas jest wtedy, kiedy…

— Znowu te nieprecyzyjne sformułowania! — z niezadowoleniem przerwał mu syn.

Kuźma Serafimowicz odwrócił się i ostrożnie wyszedł z komórki. To co usłyszał,

zamykając

drzwi, było zupełnie niezrozumiałe.

— Minuta żyje sześćdziesiąt sekund, tak, tak, żyje, żyje…

Po zapoznaniu się z tą rozmową, specjalista od razu zrozumie, ze niezwykły

chłopiec

postanowił zbadać tajemnicę czasu. Człowiek nie obcujący na co dzień z

subtelnościami

pogranicza radiotechniki i fizyki teoretycznej nie pojmie tak łatwo, ze Wania

chciał wynaleźć

maszynę czasu. Ale to fakt.

Tak, Wania miał ten właśnie zamiar. I zrealizował go. Trudno w to uwierzyć.

Żadnych

background image

dowodów, jako żywo, nie ma. Jestem jedynym świadkiem, którego słowa mogą

służyć

za dowód

prawdy. Nikogo, powtarzam, nikogo nie dopuszczał Wania do niebezpiecznych

doświadczeń z

maszyną. Tylko mnie, towarzysza zabaw dziecięcych i sąsiada.

— Ludzie się jeszcze o tym dowiedzą. Zobaczysz! — twierdził Wania, gdy

kończyliśmy

kolejne doświadczenie i szliśmy na ulicę, by bawić się z dzieciarnią w ich

staroświeckie, naiwne

zabawy.

Klipa, klasy — ożywiało nas to, czyniło jakimiś bardziej… ziemskimi. Oczywiście

w

porównaniu z zabawą wymyśloną przez Wanię wydawały się one prymitywne i

bezmyślne.

Maszyna pozwalała na przenoszenie się w zachwycające dale przyszłych epok i

pogrążanie się

w głęboką przeszłość. Najbardziej podobały nam się turnieje rycerskie. Grudy

błota leciały spod

końskich kopyt, a rycerze tłukli się mieczami i łamali kopie. Z reguły wszyscy

pozostawali żywi.

Siadaliśmy gdzieś w pobliżu, kartkowaliśmy zabranego ze sobą Waltera Scotta i

porównywaliśmy powieść z rzeczywistością.

Zrozumiałe, że po takich przeżyciach pikuty na podwórku wglądały jak neolityczny

rysunek

na skale obok ekranu kinowego. A propos, zdarzało się, ze i takie rysunki

wykonywano w naszej

obecności. Gdy cofaliśmy się w epokę kamienia łupanego, jakieś kosmate chłopy

tak waliły w

ściany pieczar, że aż iskry leciały.

background image

Mimo tych wszystkich atrakcji przestawaliśmy z dzieciarnią naszego rodzimego

podwórka.

— Tak trzeba — mawiał czasami Waniusza. — Ostrożność i jeszcze raz ostrożność.

Nie

powinniśmy się wyróżniać. Nie chciał, by niedoskonała maszyna dostała się w

niepowołane ręce.

— Zepsują aparat — zapewniał.

Gdy nastał okres pogrążania się w przeszłość i unoszenia się w przyszłe epoki,

przenieśliśmy

seanse na noc. Sąsiedzi z domu, znajdujący się w promieniu działania maszyny,

przenosili się

razem z nami, a rano dźwignia aparatu powracała do położenia zerowego. Sąsiedzi

wstawali i,

jak gdyby nigdy nic, szli do pracy. Każdemu z nich wydawało się, że tej nocy

śnił mu się

wspaniały sen. Trochę, co prawda, dziwny, ale każdemu może się coś takiego

zdarzyć… Sąsiedzi

byli ludźmi doświadczonymi i ostrożnymi. I nikomu, na wszelki wypadek, o

dziwnych snach nie

opowiadali. Tajemnica została zachowana.

Tylko raz diabeł mnie podkusił. Zaczekałem na przystanku tramwajowym na jednego

z

sąsiadów, długiego i flegmatycznego magazyniera Kłotikowa. Zaszedłem go od tyłu,

zrobiłem

perskie oko i powiedziałem konfidencjonalnie:

— Niezły był ten facet w szyszaku ze strusim piórem i z krokodylem na tarczy,

co?

Magazynier drgnął, tępo na mnie popatrzył, a potem bez namysłu skoczył do

przejeżdżającego

tramwaju i tylem go widział.

background image

Waniusza wysłuchał opowiadania o tej przygodzie z dosyć ponurą miną.

— Albo kończymy doświadczenia, albo to się więcej nie powtórzy — uciął.

Rozumiałem przyjaciela. Nie było mu lekko. Maszyna kaprysiła. Ostatnim razem o

mało nie

rozsypała się od przeciążenia. Z trudem wydostaliśmy się ze średniowiecza.

Również sytuacja w domu stawała się coraz bardziej napięta. Rodzice kłócili się

prawie bez

przerwy. Znacznie częściej niż w okresie wizyt naukowców. I chociaż minęło

dostatecznie dużo

czasu, nie mogli osiągnąć jednomyślności. Tacy już byli ci rodzice Wani. Ach,

gdyby nie ta ich

nieprzyjemna wada…

Wszystko wydarzyło się zupełnie niespodziewanie. Przyszliśmy do Wani z zamiarem

rozpoczęcia pracy. Ale nie było o tym nawet mowy. Rodzice kłócili się. Nie można

ich było

uspokoić. Zauważyłem, że lustro na toaletce jest rozbite, a serweta ze stołu

leży na podłodze.

Zauważyłem także, że memu przyjacielowi drżą ręce. Nienawidził takich chwil.

— Spytamy o to jego samego — powiedział nagle Kuźma Serafimowicz,

zobaczywszy

syna.

Chwyciłem czapkę i pomknąłem po schodach na dół. Tego, co było dalej, mogę się

tylko

domyślać.

Rozklekotana maszyna była nastawiona na mały promień działania. Wania podbiegł

do niej i

szarpnął dźwignię, by cofnąć czas choćby o dwie godziny. Zdarzało mu się już w

ten sposób

uspokajać rodziców. Ale ręce drżały mu silniej niż zazwyczaj. Szarpnął zbyt

mocno i czas wszedł

background image

w poślizg. Maszyna zniknęła, zniknął i Wania. A rodzice odmłodnieli o jakieś

dwanaście lub

trzynaście lat. I jeszcze ich przy tym odrzuciło od siebie.

Następnego dnia rano poszedłem zobaczyć, jak to się skończyło. Pobieżne

oględziny pokoju

powiedziały mi wszystko. Wania nie mógł powrócić z przeszłości. Restaurator

czasu był

zdemontowany i leżał w kącie komórki. Ale nie upadłem na duchu. Przecież według

żelaznych

praw matematycznego prawdopodobieństwa, wszystko powinno się powtórzyć.

Odmłodzeni

rodzice powinni znów się spotkać i zapałać do siebie sympatią. A ponownie

urodzony Wania

znów powinien stworzyć wspaniały i bardzo ludzkości potrzebny aparat — maszynę

czasu.

Tak się tez stało. Spotkali się. Wyśledziłem ich pod tym samym zegarem, pod

którym

wyznaczali sobie spotkania przed trzynastoma laty. Triumfowałem. Miałem powody.

Przepiękne

jesteście, o matematyczne prawidłowości! I ty, stalowa logiko wydarzeń! Wania

będzie!

Maszyna będzie!

Ale cóż to? Chłopak, zadziwiająco podobny do ojca Wani, i dziewczyna, po prostu

kopia jego

matki, stoją i milczą. Patrzą na siebie podejrzliwie i ze strachem. Nagle

odwracają się i idą w

różne strony! Spociłem się z wrażenia. Najwidoczniej pamięć obojga zachowała

wspomnienia

oczekującej ich przyszłości. Tak nie urodził się chłopiec, tak zginęła maszyna

czasu.

background image

Przełożył Tadeusz Gosk

Ilja Warszawski

PODRÓŻ W NICOŚĆ

Minęło już pięć lat od mego ostatniego spotkania z profesorem Bieriestowskim.

Myślę, że

byłem jedynym człowiekiem, do którego profesor czuł coś w rodzaju zaufania.

Zresztą słowo

„zaufanie” w tym wypadku nie jest najlepsze. Po prostu byłem mu bardzo potrzebny

do realizacji

jego fantastycznych planów. Koniecznie musiał mieć przy sobie obiektywnego

świadka, aby

olśnić swoich sceptycznych kolegów fajerwerkiem niezwykłych faktów, które

dowiodą, jak

bardzo góruje on nad innymi uczonymi. Wydaje mi się, że profesor o niczym innym

w ogóle nie

myślał. Nie zawahałby się nawet przed najwulgarniejszą mistyfikacją. Podobno

zresztą w tej

dziedzinie był po prostu mistrzem.

Prawdę mówiąc do tej pory nie jestem pewny, czy nie stałem się mimo woli

wspólnikiem

naukowej hochsztaplerki. A jeżeli cokolwiek świadczy o tym, że Bieriestowski był

autentycznym

naukowcem, to chyba tylko okoliczności jego śmierci.

Bardzo jest mi trudno zorientować się w tym wszystkim, ponieważ nie jestem

fizykiem i wiele

z tego, co mówił Bieriestowski, było dla mnie po prostu niezrozumiałe. Co zaś

dotyczy tego, co

widziałem na własne oczy, mogła to być najzwyklejsza halucynacja, zwłaszcza

jeśli się weźmie

pod uwagę stan, w jakim się podówczas znajdowałem.

background image

O tym wszystkim muszę uprzedzić czytelników, nim przystąpię do relacjonowania

historii

mojego udziału w doświadczeniu Bieriestowskiego.

Profesora Bieriestowskiego poznałem latem, w czasie urlopu. Jego willa, w której

mieszkał

przez okrągły rok, stała na samym skraju niewielkiego letniska. Był to piętrowy,

zaniedbany,

ponury budynek otoczony wysokim parkanem.

Wszyscy moi sąsiedzi wiele mówili o Bieriestowskim. Opowiadano, że jest

odludkiem,

mówiono o jego częstych wybuchach straszliwego gniewu, w czasie których profesor

całkowicie

tracił panowanie nad sobą i każdego, kto mu się wtedy napatoczył, obrzucał

gradem wyzwisk.

Opowiadano, że jego odejście na emeryturę poprzedził jakiś straszliwy skandal na

uniwersytecie,

na którym Bieriestowski był wykładowcą fizyki.

Bieriestowski mieszkał samotnie, wystarczało mu towarzystwo psa, owczarka.

Niekiedy

pojawiał się w miejscowym sklepie, wtykał ekspedientce spis potrzebnych mu

zakupów, torbę i

pieniądze i zachmurzony czekał, dopóki nie zapakują mu zamówionych towarów.

Sąsiadów

nawet nie próbował poznać, nigdy także nie kłaniał się nikomu.

Ja zresztą również niezbyt interesowałem się ludźmi, ponieważ cały mój czas

poświęcałem na

łowienie ryb. Udało mi się znaleźć o dwa kilometry od wsi, licząc w dół rzeczki,

niewielką

odnogę, nad którą co dzień rano przychodziłem z wędkami. Jeżeli ryba brała

dobrze,

background image

przesiadywałem tam aż do samego wieczora.

Pewnego dnia rano zauważyłem, że moje ulubione miejsce pod wierzbą, gdzie tak

dobrze

brały piskorze, zostało już przez kogoś zajęte. Żaden wędkarz nie lubi, kiedy

ktoś nagle zajmuje

jego ulubione miejsce. Ale cóż było robić. Usiadłem w pobliżu i niechętnie

obserwowałem

nieproszonego gościa. Był to człowiek stary, ubrany w wytarty welwetowy

garnitur. Spod

nasuniętego na czoło słomkowego kapelusza sterczał długi nos i niezbyt schludnie

utrzymane

rude wąsy. Właściciel wąsów najwidoczniej zupełnie nie interesował się

spławikiem, wydawało

się, że zgoła zasnął, wsparty plecami o pień drzewa.

Moje nowe miejsce było ze wszech miar niewygodne. Nie mówiąc już o tym, że

przez

cały

czas musiałem siedzieć na palącym słońcu, dno rzeki w tym miejscu porośnięte

było

wodorostami i dwa razy musiałem włazić do wody, żeby odczepić zaplątane haczyki.

Ryba brała

słabo i cały ranek mogłem uważać za stracony. Rzucając nieżyczliwe spojrzenia na

przybysza

złożyłem wędki i poszedłem sobie do domu. Następnego dnia przyszedłem o godzinę

wcześniej

niż zwykle, mając nadzieję, że tym razem będę pierwszy. Ale choć była dopiero

szósta, rude

wąsy już sterczały spod mojej wierzby. Najbardziej oburzające było to, że stary

znowu spał

pozostawiwszy wędki własnemu losowi. Tkwiłem nad wodą do samego wieczora

background image

licząc

na to, że

tamten zbudzi się wreszcie i pójdzie sobie. Próżne nadzieje! Przez cały dzień

raz tylko otworzył

oczy, żeby wyciągnąć wędkę, zdjąć z haczyka nie wiadomo jakim cudem złowioną

rybę, wrzucić

ją z powrotem do wody i znów zarzucić wędkę bez przynęty.

Ciągnęło się tak przez dni kilka.

W końcu pewnego ranka złamałem wędkarskie obyczaje i usiadłem obok niego.

Stary

otworzył oczy, wysmarkał się na trawę, ale nawet nie spojrzał w moją stronę.

Przez dwie godziny uważnie obserwowałem spławiki, ale ryba nie chciała brać.

Postanowiłem

przeczekać południe, otworzyłem przyniesione ze sobą czasopismo i zagłębiłem się

w artykuł o

tunguskim meteorycie.

Nagle ktoś wyrwał pismo z moich rąk. Podniosłem wzrok i zobaczyłem mojego

sąsiada. Tego

już nie mogłem znieść.

— Czy nie wydaje się panu… — zacząłem. Ale stary cisnął czasopismo do rzeczki,

bardzo

wyraźnie powiedział: „Kretyn!” — i znów oparł się o drzewo zamykając oczy.

Wszystko to było tak niezwykłe, że mnie zatkało.

Zabrałem wędki i ruszyłem ku domowi dając sobie słowo honoru, że już jutro

wyszukam

sobie inne miejsce nad wodą, takie, gdzie wariaci nie przychodzą.

Ku memu zdziwieniu stary również podniósł się, zostawił wędki na brzegu i głośno

sapiąc

pomaszerował obok mnie.

— To idiotyczny artykuł — powiedział nagle. — Wreszcie znalazł się we właściwym

background image

miejscu.

— Pan wybaczy — powiedziałem. — Nie znamy się i w ogóle wydaje mi się, że

pana

zachowanie…

— Jestem Bieriestowski — przerwał mi — i co nieco się na tym rozumiem.

Popatrzyłem na niego z ciekawością. „A więc tak on wygląda” — pomyślałem. —

„Dobry

sobie”.

Przez chwilę szliśmy w milczeniu.

— Tylko bałwan może przypuścić — powiedział profesor — że w naszej przestrzeni

mogą

być obecne zauważalne ilości antymaterii.

— Wydaje mi się, ze autor artykułu mówił o zbudowanym z antymaterii bolidzie,

który

wtargnął do naszej atmosfery z głębi kosmosu, więc trudno tu chyba mówić o

naszej przestrzeni

— odpowiedziałem rozdrażniony — w każdym razie to nie jest powód, by wrzucać

pismo do

wody.

— Kiedy mówię „nasza przestrzeń” — powiedział — mam na myśli coś zupełnie

innego, coś,

co nawiasem mówiąc, nie poddaje się pańskiemu rozumieniu.

— Nie jestem fizykiem, ale dziennikarzem — powiedziałem — i najzupełniej

wystarczają mi

te wyobrażenia, które sobie kształtuję przy lekturach literatury

popularnonaukowej. Nie mam

dostatecznego przygotowania, aby móc wyrobić sobie jakiś głębszy pogląd.

— Bzdury! Absurd! — wrzasnął znienacka i zaczął tupać nogami. — Jeśliby

wypchano

panu

background image

głowę tymi wszystkimi idiotyzmami, które nazwano normalnym przygotowaniem

podstawowym

z matematyki i fizyki, to o pogłębieniu pańskiej wiedzy nie mógłby pan nawet

marzyć. Pan by się

zupełnie nie różnił od uczonych osłów, dementywnych półgłówków i naukowych

urzędasów,

którzy uważają się za autorytety w fizyce! Zresztą — dodał niespodziewanie

spokojnie — jest

pan dziennikarzem. Niewielu znam ludzi waszego fachu, ale zawsze sądziłem, że

dziennikarze

umieją dokładnie opisywać to, co widzą. Niech pan powie, jeśliby panu się

zdarzyło zobaczyć

coś takiego, co jest niedostępne ludzkiej wyobraźni, czy umiałby pan to opisać

dostatecznie

dokładnie?

— Pytanie jest zbyt niecodzienne, abym mógł odpowiedzieć na nie od razu —

powiedziałem

po chwili namysłu. — Ludzka wyobraźnia nie może ogarnąć sobą niczego takiego,

co

by nie

składało się z elementów znanych już pojęć. W tej mierze szczytem możliwości

ludzkiej

wyobraźni jest istniejące u Chińczyków pojęcie „białego smoka”. Ten biały smok

to po prostu

biała karta, na której nic nie narysowano. Wyobrazić sobie zawczasu to, czego

nikt jeszcze nie

widział? To niemożliwe. Nie mogę odpowiedzieć na zadane przez pana pytanie.

— Przy określonej wyobraźni można wyobrazić sobie białego smoka jako czarnego

powiedział i zawrócił z powrotem ku rzece.

background image

Następnego dnia pojechałem do miasta.

Kiedy już załatwiłem wszystkie sprawy, wszedłem do kawiarni, żeby zjeść drugie

śniadanie, i

pierwszym człowiekiem, na którego tam się natknąłem, był mój szkolny kolega, z

którym nie

widzieliśmy się od dwudziestu lat. Poznaliśmy się od razu i przez godzinę

przeszło

wykrzykiwaliśmy co chwila: „A pamiętasz?!”

Kiedyśmy już sobie przypomnieli wszystkie niegdysiejsze szkolne wydarzenia,

kiedy

wyjaśniliśmy dalsze losy większości naszych ówczesnych przyjaciół, kolega

popatrzył na

zegarek i jęknął. Okazało się, że spóźnił się na seminarium fizyki teoretycznej,

na które

specjalnie tutaj przyjechał.

— Trudno — powiedział — mam tam wykład dopiero jutro, a dziś widocznie sam los

chce,

żebyśmy wypili jeszcze jedną butelczynę.

— Słuchaj — zapytałem — czy tobie jako fizykowi mówi coś nazwisko

Bieriestowski?

— Od razu widać nałogowego dziennikarza — roześmiał się mój kolega — dla

każdego

fizyka to nazwisko jest nieomal anegdotyczne, dla dziennikarza natomiast jest to

prawdziwy

skarb. Ostatnimi czasy coraz częściej próbuje się zwulgaryzować podstawowe

pojęcia

współczesnej fizyki. Wam to daje nie byle jakie pole do popisu. Bieriestowski to

reprezentant

zwulgaryzowanego typu uczonego–fizyka. Zresztą, chyba niedokładnie się

wyraziłem. Może

background image

Bieriestowski i jest fizykiem. Doskonale zna to wszystko, o czym piszą

specjalistyczne pisma,

wykłada ze swadą, ale z pewnością nie jest uczonym. Jego własne idee są

absurdalne i absolutnie

nie do udowodnienia. Hipotezy naukowe, które Bieriestowski wytrząsa ze swej

wyobraźni jak z

rogu obfitości, są spekulatywne. Bieriestowski zawsze pracuje w dziedzinie, w

której jest do

dyspozycji tak mało faktów, i tak ze sobą niezgodnych, że żaden szanujący się

uczony nie

zaryzykuje ich teoretycznego uogólniania. Bieriestowski nigdy nie publikuje

rezultatów swoich

eksperymentów, przeprowadza je w całkowitej samotności w laboratorium, w którym

króluje

duch średniowiecznej alchemii. Gdyby był pisarzem, malarzem, kompozytorem, to

jego

niepohamowana fantazja i jego temperament z pewnością zapewniłyby mu rozgłos,

ale w nauce

może być tylko zwykłym fantastą. A zresztą i na uniwersytecie zaproponowano mu

przejście na

emeryturę, ponieważ w jego wykładach studenci nigdy nie mogli zorientować się,

gdzie jest

granica między obowiązującym programem a fantazją Bieriestowskiego.

— Czyżbyś nie uważał fantazji za niezbędny element twórczego podejścia do nauki?

zapytałem.

— Rozmaite są rodzaje fantazji — odpowiedział mi, najwyraźniej niezadowolony. —

Einstein

również był fantastą, kiedy tworzył teorię względności. Ale to była precyzyjna

naukowa

background image

wyobraźnia, uskrzydlająca uczonego, ale nie wyprowadzająca go nad krawędzie

metafizyki.

Teraz są inne czasy. Mamy do dyspozycji tyle nie wyjaśnionych zjawisk, że byle

dureń może

sobie pofantazjować na tematy naukowe. Pod koniec minionego wieku wszystko było

o wiele

prostsze: mechanika Newtona i teoria pola Maxwella wyjaśniały, jak się wydawało

podówczas,

wszystkie zjawiska. Dziś gubimy się, stając wobec całej lawiny odkryć. Nawet

cząsteczki

elementarne rozpatrujemy dziś jako struktury nieskończenie skomplikowane. Nie ma

teorii, która

uogólniłaby wszystko, i osobnicy w rodzaju Bieriestowskiego to właśnie

wykorzystują zalewając

naukę wodą niepoważnych hipotez.

— Ale mimo wszystko — powiedziałem — mimo twej miażdżącej charakterystyki

Bieriestowski jakoś został profesorem.

— Nie tylko profesorem, nawet doktorem nauk matematyczno–fizycznych. Ale jaką

zawiłą

drogą doszedł do tego! Zresztą, skoro tak się nim interesujesz, mogę ci to i owo

opowiedzieć.

W tysiąc dziewięćset drugim roku Bieriestowski skończył wydział historyczno—

filologiczny

uniwersytetu petersburskiego. Wyspecjalizował się w jakichś indyjskich

narzeczach i wkrótce po

ukończeniu studiów wyjechał do Indii. Nikt nie wie, czym się zajmował w ciągu

kilku

następnych lat. Powiadają, ze studiował mistyczne nauki jogów i znakomicie

opanował sztukę

zbiorowej hipnozy. Te swoje talenta zademonstrował dwukrotnie, nawiasem mówiąc

background image

w

niesłychanie skandaliczny sposób. W tysiąc dziewięćset dwunastym, po ukończeniu

wydziału

matematyczno–fizycznego na uniwersytecie w Getyndze, kiedy był już privat–

docentem, w

czasie wykładu nagle się nad czymś zadumał, usiadł za stołem i na kawałku

papieru zaczął

wyprowadzać jakieś równania. Audytorium, pozostawione same sobie, zaczęło

hałasować.

Wtedy Bieriestowski wstał, zrobił rękami kilka płynnych gestów i zaskoczeni

słuchacze

zobaczyli na katedrze nosorożca spokojnie prowadzącego wykład, ten sam, który

Bieriestowski

miał u nich poprzednim razem. A profesor, jakby nigdy nic, w dalszym ciągu pisał

sobie coś przy

stole.

Przed dziesięcioma laty Bieriestowski bronił swojej pracy doktorskiej na

posiedzeniu

niezmiernie szanownej Rady Naukowej.

Już po wysłuchaniu krótkiego wstępu na twarzach zebranych zaczęło się malować

niedowierzanie wywołane ekstrawaganckimi hipotezami prelegenta. Bieriestowski,

czując, ze za

chwilę wybuchnie skandal, po prostu uśpił członków Rady. Kiedy rozprawa dobiegła

końca, nikt

z obecnych nie chciał się przyznać, ze przespał całe posiedzenie, i dysertację

przekazano innej

Radzie Naukowej.

— A przecież mimo to przyznano mu doktorski tytuł? — zapytałem.

— Żadna jeszcze rozprawa doktorska nie wzbudziła tylu sporów co ta. Po trzykroć

przekazywano ją ekspertom do zaopiniowania. W końcu przyznano mu tytuł

background image

naukowy

nie za

treść rozprawy, ale za rzeczywiście znakomitą metodę matematyczną, którą

wynalazł, aby się nią

posłużyć przy udowadnianiu swoich, bardziej niż ryzykownych wniosków. Okazało

się, że

metoda ta jest zgoła niezastąpiona przy rozwiązywaniu niektórych równań

mechaniki fal. W

ogóle uważam, że Bieriestowski mógłby być znakomitym matematykiem. W tej

dziedzinie nauki

jest niedościgniony, niestety, uważa siebie za urodzonego fizyka.

Zrobiło się już późno i odprowadziwszy kolegę do hotelu pośpieszyłem na pociąg.

Przez dwa dni nie chodziłem nad rzeczkę, czułem się nie najlepiej.

Trzeciego dnia usłyszałem w sieni jakieś tupania i sapania, przemieszane z

pomrukiwaniem i

niegłośnymi przekleństwami. Wstałem z łóżka, wyszedłem do sionki i zobaczyłem

tam

Bieriestowskiego. Siedział na podłodze i wysypywał piasek z buta. Tak był

pogrążony w tej

czynności, że nie zwrócił na mnie najmniejszej uwagi. Włożywszy buty wszedł do

mojego

pokoju i bezceremonialnie przysiadł na łóżku. Stałem, czekałem, co z tego

wyniknie.

— Kiedy mówię o przestrzeni — powiedział, jakby kontynuując rozpoczętą

wcześniej

rozmowę — mam na myśli nie geometryczną przestrzeń Euklidesa, ale przestrzeń

realną,

wyposażoną we właściwości fizyczne. Przestrzeń ta tym przede wszystkim różni się

od

przestrzeni geometrycznej, że istnieje w czasie. Taka przestrzeń może zmieniać

background image

kształt, gęstość,

ma właściwości w pewnym sensie elastyczne, jest wreszcie przepełniona polami

elektromagnetycznymi i polami grawitacyjnymi, jest nosicielem materii. Trudno

orzec, co jest

bardziej materialne — przestrzeń czy to, co przywykliśmy rozumieć pod słowem

„materia”. Ale

najistotniejsze jest to, że przestrzeń realna może istnieć i równocześnie nie

istnieć.

— Przepraszam, jak to: jednocześnie istnieć i nie istnieć? — zapytałem. —

Obawiam się, że

mój mózg nie jest dostatecznie wygimnastykowany, aby mógł przyjmować tego

rodzaju idee.

— No właśnie — odpowiedział mi na to, zacierając ręce — chodzi właśnie o mózg.

Sam pan

mówił, że nie jesteśmy w stanie wyobrazić sobie niczego, co by nie było

kombinacją znanych

nam już obrazów i pojęć. Jednak współczesnej fizyce pojęcia te nie na wiele się

przydadzą. Aby

choć trochę zrozumieć, musimy uciekać się do analogii, które czerpiemy ze

znanych nam

wyobrażeń. Ale to nie zawsze jest to, co byśmy chcieli sobie wyobrazić. Można

opowiedzieć

słowami treść utworu muzycznego, ale niech pan spróbuje wyjaśnić człowiekowi

głuchemu od

urodzenia, co to jest muzyka. Nawet po przeczytaniu setki librett samo pojęcie

muzyki

pozostanie dla niego nieuchwytne i nieosiągalne.

— A pan mimo wszystko postanowił spróbować? — zapytałem.

— To akurat, o czym dotąd z panem rozmawialiśmy, należy do kategorii pojęć

nietrudnych do

background image

zrozumienia — odparł. — Przestrzeń istnieje i nie istnieje zarazem dlatego, że

sam czas jest

nieciągły. O wiele trudniej byłoby wyobrazić sobie przestrzeń bez czasu niż

jednoczesny brak i

tego, i tamtego.

— Myśli pan, że mówiąc o nieciągłości czasu ułatwił mi pan zrozumienie pańskich

sofizmatów o przestrzeni? — zapytałem.

Spojrzał na mnie z wściekłością. Najwyraźniej rozgniewało go słowo „sofizmaty”.

— Zacznijmy z innej beczki — powiedział spokojniej, niż tego mogłem oczekiwać.

Słyszał

pan o kwantach?

— Co nieco słyszałem — odpowiedziałem. — Kwant to niepodzielna porcja energii,

którą

może wchłonąć lub wydzielić elektron przeskakując z jednej orbity na inną.

— A więc, czy wie pan, że nikomu jeszcze nie udało się zaobserwować elektronu, w

chwili

kiedy akurat przeskakuje z jednej orbity na drugą? Co więcej, zostało

teoretycznie dowiedzione,

że elektron w atomie nigdy nigdzie nie może się znajdować w takim stanie.

Elektron istnieje

tylko na określonej orbicie. Nie ma czegoś takiego, jak elektron zmieniający

orbitę. Słuszniej

zresztą byłoby powiedzieć, ze elektron powstaje niż: „elektron istnieje”. A

teraz niech pan sobie

wyobrazi, ze dokładnie rejestrujemy czas w systemie elektronu. Co się dzieje z

czasem w tym

momencie, kiedy elektron jest w trakcie przeskakiwania z jednej orbity na drugą?

— Nie wiem — powiedziałem — trudno o tym wyrokować, skoro nie istnieje sam

system, w

background image

którym mielibyśmy rejestrować czas.

— Nie istnieje system, a więc nie istnieje również nic w tym systemie, nie ma

ani czasu, ani

przestrzeni, ani ruchu, ani wreszcie tego, co w tym systemie przyzwyczailiśmy

się uważać za

materię. Według naszych pojęć jakkolwiek długo trwałby taki przeskok przez

nicość, przeskok

taki nie mógłby być wykryty w samym systemie, ponieważ po powstaniu

określonego

układu w

systemie czas nadal upływa zupełnie tak samo, jak przed zanikiem układu

poprzedniego.

— A jednak z naszego punktu widzenia ta część przestrzeni, która zawarta jest we

wnętrzu

atomu, nie ginie w chwili przeskoku elektronu z jednej orbity na inną? —

zapytałem.

— Oczywiście że nie ginie — odpowiedział Bieriestowski. — Bardzo uprościłem

obraz

rzeczy po to, by łatwiej mógł pan zrozumieć, czym jest nieciągłość istnienia

naszego systemu w

ogóle.

— Przepraszam, o jakim systemie pan mówi? — zapytałem ze zdumieniem.

— No, tego wszystkiego — niedbale zatoczył dłonią — tego wszystkiego, jednym

słowem,

cośmy przyzwyczaili się rozumieć pod słowem „wszechświat”. Wszystko, co nas

otacza, jest

podporządkowane jednemu wspólnemu rytmowi istnienia.

Milczałem przez dobrą chwilę, oszołomiony nie tyle oryginalnością tego, co

powiedział, ile

niedbałym tonem jego słów. Robiło to takie wrażenie, jakby rozprawiał o

background image

rzeczach, które od

dawna mu obrzydły, których ma powyżej uszu.

— Cóż więc istnieje w tych chwilach, kiedy nic nie istnieje? — z trudem

sformułowałem to

koślawe zdanie.

— Istnieje wówczas inny czas, inna przestrzeń, inna materia.

— Jakie inne? — zapytałem, próbując zrozumieć to, o czym mówił.

— Antymateria, antyczas, antyprzestrzeń — odparł. — Ale to, co nazywamy energią,

pozostaje mniej więcej tym samym dla obu systemów. Energia jest jedynym

ogniwem

łączącym

oba te systemy, ponieważ jest rezultatem ich wzajemnego na siebie oddziaływania.

— Jakże tu można mówić o wzajemnym na siebie oddziaływaniu, skoro oba systemy

istnieją

w różnych momentach?

— Oczekiwałem tego pytania — uśmiechnął się profesor — to pytanie dowodzi raz

jeszcze,

jak bardzo jest pan nieświadom najelementarniejszych spraw. Kiedy mówimy o

jakiejś

pojedynczej molekule, nigdy nie możemy przewidzieć zawczasu tego, jak się ona

zachowa w

jakichś ściśle określonych warunkach. Prawa fizyki są prawdziwe tylko w

odniesieniu do

wielkich zespołów cząsteczek, ponieważ mają charakter statystyczny. Wspólny

wszystkiemu

rytm istnienia naszego systemu nie powoduje bynajmniej, że jakaś liczba atomów

nie może

wypaść z tego rytmu i zostać wyrzucona w antyprzestrzeń. Analogiczne procesy

zachodzą w

antyświecie. Niewyczerpane zapasy energii, którymi dysponuje nasz wszechświat,

background image

nie są niczym

innym, jak tylko rezultatem anihilacji antymaterii z materią. Należałoby

oczekiwać, że ponieważ

znak ładunku, kierunek spinu, znak magnetycznego momentu, odróżniające materię

od

antymaterii, są równie prawdopodobne, we wszechświecie powinna się znajdować

jednakowa

ilość materii i antymaterii, z jednakową gęstością rozmieszczona w przestrzeni.

To nieuniknienie

doprowadziłoby do anihilacji z gigantycznym wydzieleniem energii. Jeżeli nawet

przyjąć, że z

wydzielone] przy tym energii kiedyś znowu mogłaby powstać materia, to znów

prawdopodobieństwo powstania antymaterii byłoby równe prawdopodobieństwu

powstania

materii, i natychmiast znowu mielibyśmy do czynienia z anihilacją. W

konsekwencji tego

założenia nasz wszechświat przedstawiałby sobą nieustannie wybuchającą

substancję. W

rzeczywistości tak nie jest i cząsteczki antymaterii w swojej czystej postaci

znajdują się w

naszym świecie w nieskończenie małych ilościach. I tylko przy energiach bardzo

wysokiego

rzędu, kiedy zakrzywienie przestrzeni i związany z nim rytm procesów czasu

zmienia się.

Przez jakiś czas siedzieliśmy w milczeniu. Czułem, że Bieriestowski chce mnie o

coś zapytać,

ale nie może się zdecydować. Takie niezdecydowanie do tego stopnia przeczyło

mojemu

wyobrażeniu o Bieriestowskim, że mimo woli zapragnąłem mu pomóc. Zresztą być

może po

background image

prostu szukałem sposobu, aby jak najszybciej się go pozbyć. Zalew niezwykłych

pojęć, którymi

uraczył mnie profesor, zmęczył mnie.

— Wydaje mi się — powiedziałem — że idąc do mnie miał pan jakiś określony cel.

Może pan

mówić ze mną szczerze.

— Zupełnie słusznie — odparł profesor. — Jednak jest pan jeszcze całkowicie nie

przygotowany do poważnej rozmowy. Oprócz tego wydaje mi się, że pan się

zmęczył.

Niektóre

elementarne pojęcia, o których mówiłem, nie znalazły sobie jeszcze miejsca w

pańskiej

świadomości. To, co przyjęto nazywać zdrowym rozsądkiem, protestuje przeciwko

zaakceptowaniu tych pojęć. Minie kilka dni i wszystko się ułoży. Dam panu znać o

naszym

następnym spotkaniu.

Bieriestowski wstał i wyszedł bez pożegnania.

Przez kilka dni padało i prawie nie wychodziłem z domu. Szczerze mówiąc zupełnie

nie

miałem ochoty na spotkanie z Bieriestowskim. Było coś w profesorze, co

wywoływało antypatię.

Trudno mi powiedzieć, co to właściwie było. Najpewniej wyższość, z jaką na mnie

spoglądał.

Nie miałem wątpliwości, ze miałem w jego planach odegrać jakąś rolę. Sposób, w

jaki nu się

przyglądał, przypominał oglądanie w sklepie przedmiotu, który zamierza się

kupić. Zdaje się, że

Bieriestowski nie wątpił, że jeśli będę się dla niego nadawał, to sprawa będzie

zdecydowana

niezależnie od mojej woli.

background image

Wielokrotnie wracałem myślami do naszej ostatniej rozmowy. Chociaż to, o czym

mówił

profesor, było dziwne, równocześnie stawało się dla mnie coraz to bardziej

interesujące.

Podświadomie myślałem o tym bez przerwy. Zacząłem nawet podejrzewać, ze stałem

się

obiektem jego hipnotyzerskich eksperymentów.

Po czterech dniach wyszedłem, żeby kupić papierosy.

W drzwiach do sklepu zderzyłem się z Bieriestowskim.

— Przyszedłem po pana — powiedział patrząc swoim zwyczajem gdzieś w bok.

— A skąd pan wiedział, że ja tu akurat przyjdę? — zapytałem.

— Po prostu wezwałem tu pana — odpowiedział. — Chodźmy.

Bezwolnie powlokłem się za Bieriestowskim.

Kiedy zbliżyliśmy się do jego domu, profesor wyjął pęk kluczy i długo

manipulował nimi

przy niedużych drzwiczkach w ogrodzeniu. W końcu drzwiczki się otworzyły.

— Niech pan wejdzie — powiedział.

To, co się stało potem, przypominało zły sen. Poczułem uderzenie, wszystkie

przedmioty

znajdujące się w moim polu widzenia uciekły gdzieś w dół i nagle okazało się, ze

leżę na ziemi.

Ostre zęby wpijały się w moje gardło.

— Puść, Reks — krzyknął Bieriestowski, i olbrzymi pies warcząc wściekle pobiegł

w

kierunku domu.

— Byłem nieostrożny — powiedział Bieriestowski, najspokojniej obserwując, jak

podnoszę

się z ziemi. — Byłoby wręcz fatalnie, gdyby pies zagryzł pana właśnie teraz,

kiedy jest mi pan

potrzebny.

background image

Dziwne było, ze jego słowa bynajmniej mnie nie oburzyły. Jakaś tępa bezwolność

napłynęła

na mnie.

Staliśmy na środku podwórza, które do złudzenia przypominało plac w składnicy

złomu.

Mnóstwo jakichś zniszczonych aparatur i przyrządów poniewierało się tam, gdzie

kiedyś były

klomby. Na samym środku podwórza stało kilka transformatorów.

— Napsułem im wszystkim sporo krwi, zanim postawili mi tutaj te transformatory —

powiedział chełpliwie profesor. — Zresztą dla moich potrzeb ich moc jest

śmiesznie mała.

Potrzebne mi są miliardy kilowatów, tak że te transformatory mogę wykorzystywać

jedynie do

ładowania kondensatorów. Zasadniczą ilość energii koniecznej dla moich

doświadczeń muszę

zdobywać sam. W tym, dzięki bogu, nikt mnie nie ogranicza.

Weszliśmy do domu. Światło dzienne słabo przebijało się przez szczeliny w

zamkniętych

okiennicach. Jednakże Bieriestowski podszedł do okna i zaciągnął grubą storę.

Potem zapalił

światło.

„Laboratorium średniowiecznego alchemika” — przypomniałem sobie mimo woli

słowa

kolegi.

Chaotycznie nagromadzone aparaty o przedziwnym wyglądzie, przewody i izolatory

wysokiego napięcia nieomal uniemożliwiały poruszanie się po laboratorium. Tam,

gdzie było

najwięcej aparatów, stały dwa fotele lotnicze.

Bieriestowski ujął mnie pod rękę i zręcznie lawirując pomiędzy przeszkodami

poprowadził

background image

mnie ku fotelom i usadowił w jednym z nich.

— Teraz możemy kontynuować naszą rozmowę — powiedział rozsiadając się w

drugim

fotelu.

Milczał przez chwilę, intensywnie nad czymś zamyślony, a potem nieoczekiwanie

zapytał:

— Nie ma zapewne na Ziemi dziennikarza, który nie marzyłby o tym, żeby znaleźć

się w

kosmosie jako pierwszy przedstawiciel swojego zawodu?

— Czy ma pan zamiar zaproponować mi, żebym został kosmonautą? — zapytałem,

zdumiony

jego słoni.

— Skądże — odparł z uśmiechem. — Nawet najbardziej od nas oddalone rejony

kosmosu to

nic innego jak tylko przedpokój naszego wszechświata. Wyobraźnia ludzka już od

dawna

obmacała je i obśliniła. To, co rzeczywiście chcę panu zaproponować, można by

najsłuszniej

określić jako wyprawę w Nicość. Tam, dokąd nie dotarła nawet fantazja ludzkości,

umiejąca

wyobrazić sobie białego smoka jako nie zapisany arkusz papieru. Innymi słowy,

mam zamiar

pokazać panu nie tyle samego smoka, ile jego odwrotność, z tym, że zechce pan

zawiadomić

potem ludzkość o tym, jak to wyglądało.

— Czyżby miał pan na myśli pański hipotetyczny antyświat?

— O, mógłbym i tam pana wyprawić, ale stamtąd nie mógłby pan już wrócić. Pobyt

pana tam

równałby się niejakiemu zmniejszeniu entropii systemu z powodu narastania

potencjału

background image

energetycznego, a pan sam stałby się tylko potężną eksplozją promieniowania.

Całe pańskie

siedem i pół technicznych jednostek masy przekształciłoby się w energię

niedostępnego dla nas

antyświata. To na nic. Jest mi pan potrzebny właśnie tutaj jako żywy i naoczny

świadek

najfantastyczniejszego eksperymentu, jaki zdoła przeprowadzić geniusz ludzki.

Mnie ci naukowi

kastraci tak czy owak by nie uwierzyli.

Przez dobrą chwilę sapał wściekle, a potem powiedział:

— Czy może pan sobie wyobrazić, że czas w antyświecie jest niezgodny z naszym

czasem,

ponieważ odwrotny jest kierunek jego upływu?

— Nie mogę sobie tego wyobrazić.

— Oczywista, nie należy wyobrażać sobie tego w ten sposób, że wszelkie procesy

zaczynają

się tam od końca, a kończą ich zapoczątkowaniem. Musimy znowu uciec się do

pomocy analogii.

Niech pan spojrzy na siebie w lustrze. Nie ma pan przecież najmniejszych

wątpliwości co do

tego, że ma pan przed sobą swoje wierne odbicie. Ale jeżeli przyjrzy się pan

swojemu odbiciu w

lustrze uważniej, stwierdzi pan, że to odbicie nie ma z panem właściwie nic

wspólnego.

Człowiek, którego pan widzi w lustrze, ma serce z prawej strony a wątrobę ze

strony lewej. Pan

się goli prawą ręką, a pańskie odbicie czyni to ręką lewą. Robi pan ruch prawą

dłonią, odbicie

robi lewą. Ale, co najdziwniejsze, żadnym przemieszczaniem w przestrzeni nie

zdoła pan dopiąć

background image

tego, by pańskie lustrzane odbicie nakryło się dokładnie z oryginałem. To samo

dzieje się w

antyświecie z czasem. Ten czas jest jak gdyby lustrzanym odbiciem naszego. I

dlatego, jeśli

wyobrazimy sobie nasz czas jako wektor, to antyczas da się przedstawić jako inny

wektor,

skierowany w przeciwnym kierunku. To jest słuszne również dla wyrażenia

przestrzennych

wyobrażeń jednego świata w drugim.

— Wydaje mi się, że rozumiem — powiedziałem — ale jak możliwe jest przejście z

przestrzeni w antyprzestrzeń?

Bieriestowski wyjął z kieszeni kartkę papieru, oderwał wąski pasek i pokazał mi

go.

— Niech pan sobie wyobrazi — powiedział — że na powierzchni tego paseczka

papieru

znajduje się mrówka. Mrówka jest w normalnym położeniu, nogi jej są skierowane

ku dołowi.

Krawędzie paska są zasmarowane klejem, tak aby mrówka nie mogła się po nich

poruszać.

Mrówka musi przedostać się na dolną powierzchnię papieru, tak aby jej nogi

skierowane były ku

górze. Jak pan sądzi, czy mrówka potrafi tego dokonać?

— Oczywiście że nie, skoro nie może przekroczyć krawędzi — wypaliłem bez

namysłu.

— A więc niech pan popatrzy — powiedział, przekręcił jeden z końców paska o sto

osiemdziesiąt stopni i połączył oba końce, tak że powstało coś w rodzaju

pierścienia. — Ma pan

przed sobą jedną z najdziwniejszych figur — taśmę Móbiusa. Zmieniła się nie

tylko forma paska

papieru, ale również i jego właściwości. To, co przedtem nie mogłoby się udać

background image

mrówce, teraz

stało się najzupełniej dla niej osiągalne. Niech pan uważnie śledzi mój ołówek.

Zaznaczywszy punkt na zewnętrznej powierzchni pierścienia Bieriestowski powiódł

grafitem

wzdłuż paska. Ku memu zdziwieniu ostrze ołówka znalazło się po chwili pod

zaznaczonym

punktem, ale po drugiej stronie papieru.

— Jest to znowu tylko naciągana analogia — powiedział Bieriestowski chowając

ołówek do

kieszeni. — Ale podobne zjawisko jest możliwe także i w realnej przestrzeni.

Tyle, że tam to

wszystko jest o wiele bardziej skomplikowane. Możemy zmieniać krzywiznę

przestrzeni, ale

mimo wszystko nie jest to krzywizna geometryczna, tylko określona zmiana

czasowo–

przestrzennych zależności systemu. Jeżeli położenie mrówki nogami ku dołowi

porównamy do

czasu w naszym systemie, a położenie nogami ku górze — do czasu antysystemu, to

śledząc

wędrówkę mrówki po taśmie Möbiusa możemy bez trudu zauważyć punkt, w którym

mrówka

będzie zwrócona nogami horyzontalnie w bok. Ten punkt, skoro mamy kontynuować

analogię do

czasu, bidzie się charakteryzował wektorem perpendykularnym wobec obu wektorów

czasu.

Innymi słowy, jeżeli czas naszego systemu przedstawimy jako wektor skierowany z

lewa na

prawo, a antyczas jako wektor skierowany z prawa na lewo, to czas w punkcie

przejścia

będziemy mogli przedstawić jako wektor przebiegający z góry na dół bądź z dołu

background image

do góry.

Kierunek wektora czasu będzie właśnie określał zakrzywienie przestrzeni. Analiza

wykazuje, że

muszą istnieć co najmniej dwa takie punkty przejścia. Ale to jest znowu tylko

uproszczenie.

Słuszniej byłoby wyobrazić sobie przejście jako nieprzerwaną zmianę wektora

czasu, a płynny

wektor czasu porównać do radialnego wektora złożonej krzywej superprzestrzennej,

której

właściwości mają pewne cechy wspólne z właściwościami taśmy Mobiusa. To, co

chciałem panu

zaproponować, to tylko niewielki na razie spacer we dwójkę wzdłuż niewielkiego

odcinka tej

krzywej.

Słuchałem Bieriestowskiego z zamkniętymi oczyma. Ogarnęła mnie jakaś słabość,

nie czułem

w sobie dość siły ani, żeby się poruszyć, ani tym bardziej, aby mu się

sprzeciwiać. Zdawało mi

się, że wszystko, co dzieje się wokół mnie, istnieje zupełnie niezależnie ode

mnie. Tylko

ochrypły głos Bieriestowskiego dobiegał skądś, z niezbyt daleka.

— Jak długo to powinno potrwać? — raczej pomyślałem, niż powiedziałem.

— Licząc według naszego czasu ziemskiego nie dłużej niż jedną tysięczną sekundy,

tyle

akurat, ile trzeba, żeby rozładować kondensatory. Co zaś dotyczy czasu, w którym

będziemy, ja i

pan, istnieć, to czas ten nie może być wyrażony w dostępnych nam pojęciach,

ponieważ wektor

czasu będzie się nieustannie zmieniał.

— Nie wezmę udziału w pańskich bałwańskich eksperymentach! — powiedziałem

background image

bardzo

głośno. Słowa, które wypowiedziałem, rozerwały jak gdyby krępujące mnie oploty

zmęczenia. —

Mam zupełnie dosyć tego galimatiasu, który mi pan proponuje. Mam już tego po

uszy!

— Nie może pan nie wziąć udziału w doświadczeniu — odpowiedział mi

Bieriestowski

nadzwyczaj spokojnie. — Ponieważ doświadczenie już się rozpoczęło. Niech się pan

uważnie

rozejrzy.

W pierwszej chwili nie zauważyłem niczego niezwykłego, jeśli nie brać pod uwagę

leciutkiej

mgiełki, która przesłaniała bardziej oddalone spośród znajdujących się w

laboratorium

przedmiotów. Potem zaczęło mi się wydawać, że wszystko, co pozostaje poza

obszarem foteli, na

których siedzieliśmy, w jakiś dziwny sposób zmienia swój kształt. Ostre

krawędzie wyokrągłały

się, zmieniały się proporcje i wymiary. Wszystko wydłużało się i zarazem jakby

spłaszczało.

Rzeczy traciły właściwą im barwę i przybierały jasnoróżowy odcień. Ściany

laboratorium nie

ograniczały już pola widzenia. Widziałem całą naszą miejscowość letniskową,

sylwetki ludzi

zastygłe w najdziwniejszych pozach, jasne gwiazdy na niebie. Wszystko stawało

się

przezroczyste.

Uczyniłem ruch, chcąc podnieść się z fotela, ale powstrzymał mnie głos

Bieriestowskiego:

— Niech się pan nie waży wstawać! Teraz każde przemieszczenie się w przestrzeni

background image

grozi

katastrofą. Ta kombinacja pól, w której istniejemy, ma niezmiernie szybko

malejący stopień

głębokości. Poza tą kombinacją… Zresztą nie mam teraz czasu na to, żeby to

wszystko panu

wyjaśniać. Niech pan patrzy uważnie!

Znowu opuściłem się w oparcie fotela.

Teraz już zakłócone obrazy świata, do którego nawykłem, pojawiały się i znikały

poddane

jakiemuś nieustannie zwalniającemu się rytmowi. Przypominało to następstwo

kadrów w filmie,

ale pojawiające się kolejno obrazy pozbawione były jakiegokolwiek ruchu.

Przedmioty zmieniały

swój kształt, ale wszystko pozostawało nieruchome, jak gdyby na wieki wieków

zastygłe w

bezruchu. Widziałem ludzi na ulicach z nogą wzniesioną do góry, aby zrobić

kolejny krok.

Niedopałek papierosa wypluty przez sprzedawcę lodów zawisł w powietrzu tuż przy

jego wardze.

Wszystkie przedmioty były ciemnoczerwone.

Bardzo mi trudno opisać to, co czułem. Poczucie upływu czasu zupełnie zanikło.

Wydawało

się, że znikające i znowu pojawiające się obrazy zarazem istnieją i nie

istnieją.

Widziałem wyraźnie Bieriestowskiego, siedzącego w fotelu, widziałem części

aparatów ciasno

otaczających nas ze wszystkich stron, widziałem wszystko, co było zawarte w

niewielkiej,

otaczającej nas przestrzeni. Obrazy znieruchomiałego świata, w którym dotąd

żyłem, pojawiały

background image

się na przemian z jakimiś fioletowymi konturami, które nie wywoływały we mnie

żadnych

określonych skojarzeń. Widmowe te kontury nie tylko otaczały wyraźnie

rozróżnialną przestrzeń,

w której wnętrzu się znajdowałem, te kontury istniały również wewnątrz tej

przestrzeni.

Widziałem, jak przenikają krępą sylwetkę Bieriestowskiego i wydawało mi się

nawet, że

pojawiają się także w moim wnętrzu.

Oczy z wolna przyzwyczajały się do następujących po sobie kolorów — czerwonego

i

fioletowego, i zacząłem dostrzegać w tych konturach niejakie prawidłowości.

Wydawało mi się,

że widzę zarysy jakiejś przedziwnej budowli. Jedna z jej ścian przenikała przez

ramię

Bieriestowskiego i przez moją czaszkę.

Trudno mi powiedzieć, co było dalej. Ból nie do wytrzymania przeszył cały mój

organizm.

Wydawało mi się, że jakaś siła wydziera mi wnętrzności. Otaczająca mnie

przestrzeń

eksplodowała z oślepiającym błyskiem i straciłem przytomność.

Najpierw powrócił ból i ten ból kazał mi pomyśleć, że jednak żyję. Potem

poczułem odór

spalonych przewodów i zapach ozonu. Potem otworzyłem oczy. Laboratorium było

pełne dymu.

Przezwyciężając ból podszedłem do fotela, w którym leżał skulony Bieriestowski.

Ująłem w

dłonie jego głowę, jęknął.

— Przebicie kondensatorów — wychrypiał. — Gdyby to się zdarzyło po

przekroczeniu

background image

granicy przejścia, byłby z nami koniec. Oczywiście, zostaliśmy wyrzuceni z

powrotem po

krzywej opadającej.

Bieriestowski, nawet na wpół przytomny, pozostawał wierny sobie.

Zataczając się wyszedłem z laboratorium. Na podwórzu rzucił się na mnie

owczarek, ale

nieoczekiwanie podwinął ogon pod siebie, zawył i uciekł.

Dowlokłem się do domu czepiając się płotów i ścian. Ze słabości załamywały się

pode mną

nogi. Nieliczni przechodnie patrzyli na mnie ze zdziwieniem.

Kiedy wszedłem do pokoju, machinalnie zbliżyłem się do lustra. Moje własne

odbicie wydało

mi się zupełnie obce. Jakoś tam dotarłem do łóżka, zwaliłem się na nie nie

rozbierając się i

zasnąłem.

Kiedy się obudziłem, przy łóżku siedział lekarz w białym kitlu. U mego wezgłowia

stała

przerażona właścicielka domku, w którym wynajmowałem pokój.

— Ależ pan sobie pospał — powiedział doktor. — Już chciałem przewieźć pana do

szpitala.

Teraz już wszystko jest w porządku, ale będzie pan musiał przez kilka dni

pozostać w łóżku.

Proszę brać te krople. To wszystko jest rezultatem wyczerpania, przemęczenia.

Nawiasem

mówiąc, czy lekarze mówili już panu kiedyś, że ma pan serce z prawej strony?

Zaprzeczyłem.

— To dziwne, że pan o tym nie wiedział. To dość rzadko spotykane odchylenie od

normy.

— Mam już zupełnie dosyć wszelkich odchyleń od normy — powiedziałem,

odwracając

background image

się

twarzą do ściany. — Serdeczne dzięki!

Lekarz poklepał mnie po ramieniu, powiedział coś półgłosem do mojej gospodyni i

wyszedł.

Zasnąłem znowu.

…Po kilku dniach listonosz przyniósł mi list od Bieriestowskiego. Profesor

pisał, że choroba

nie pozwala mu opuszczać mieszkania i prosił, abym go odwiedził w bardzo ważnej

sprawie.

Nie odpowiedziałem na ten list.

Minęło jeszcze kilka dni. Wydawało się, że Bieriestowski postanowił zostawić

mnie w

spokoju. Ale w niedzielę rano, kiedy właśnie wybierałem się do miasta, jakiś

śmiertelnie

przerażony chłopaczek przyniósł mi świstek papieru. Nie zdążyłem go przeczytać,

a mały już

zniknął bez śladu.

„Niech Pan przyjdzie jak najszybciej. Wszystko Panu opowiem. To bardzo ważne”.

Te trzy

zdania nabazgrane były ołówkiem na świstku. Podpisu nie było, ale rozpoznałem

niezwykły

charakter pisma Bieriestowskiego, jego pochylone w lewo litery. Cisnąłem świstek

na podłogę i

poszedłem na stację.

Tak się złożyło, że zostałem w mieście przez dwa dni, i przez cały ten czas nie

opuszczało

mnie ani na chwilę jakieś złe przeczucie. Prawdę mówiąc żałowałem, że zachowałem

się wobec

Bieriestowskiego aż tak brutalnie. Wyobrażałem sobie chorego, samotnego starca,

background image

który

niecierpliwie czeka, aż przyjdę, i postanowiłem, że zaraz po powrocie na

letnisko pójdę go

odwiedzić.

Prosto z pociągu poszedłem w stronę domu Bieriestowskiego. Ku memu zdziwieniu

drzwiczki

w parkanie były otwarte, a obok nich stał milicjant.

— Wejście wzbronione — powiedział, zagradzając sobą przejście.

Pokazałem mu swoją legitymację prasową.

— Zamelduję śledczemu — powiedział salutując — proszę tutaj poczekać.

Po kilku minutach wrócił i polecił mi iść za sobą. Pierwszą rzeczą, która

rzuciła mi się w oczy,

był zabity pies.

— Trzeba go było zastrzelić — powiedział milicjant — nie pozwalał nikomu wejść.

Weszliśmy do laboratorium, a raczej do tego, co niegdyś nim było.

Cały środek laboratorium po prostu nie istniał. Głęboki lej ział w podłodze.

Brakowało także

dużej części sufitu w centrum pomieszczenia. Ta część wyposażenia laboratorium,

która się

zachowała, wyglądała nad wyraz dziwnie. Mniej więcej tak wygląda kostka cukru,

jeśli przez

dobrą chwilę była zanurzona w gorącej kawie.

Podszedł do mnie młody człowiek ubrany po cywilnemu. Był to z pewnością śledczy.

— Niestety, w tej chwili nie możemy przekazać prasie żadnych jeszcze informacji

powiedział. — Wszystko to każe przypuszczać, że nastąpił tu wybuch, ale wybuch o

takiej sile

musiał być słyszany poza naszą miejscowością. Dziwne jest to, że nic nie

usłyszał, nawet

najbliżsi sąsiedzi. Nie wiedzielibyśmy o niczym, gdyby nie pies, który okropnie

background image

wył. Wył

nieustannie przez dwie doby.

Jeszcze raz objąłem spojrzeniem szczątki laboratorium i wyszedłem na ulicę.

Nawet nie

spytałem o losy Bieriestowskiego. Wszystko było dla mnie jasne.

„Wybuch miał miejsce nie tutaj, ale tam, na antypodach białego smoka” —

pomyślałem.

Oto jest wszystko, o czym zamierzałem napisać.

Aha, zapomniałem wspomnieć o tym, że dentysta, u którego od lat leczę zęby,

gotów jest

przysiąc, że koronkę, którą mam na lewej górnej czwórce, założył mi kiedyś

osobiście na górną

czwórkę, ale prawą. Twierdzi, że to jedyny wypadek, kiedy go zawiodła pamięć

zawodowa, z

której jest tak bardzo dumny.

I oto mija pięć lat, od kiedy przy pisaniu posługuję się lewą ręką. Tak mi

wygodniej.

Przełożyła Irena Lewandowska

Ilja Warszawski

KAWIARNIA „POD MOLEKUŁĄ”

Wskazówki Elektronowego Kalkulatora Sprawowania się Miszki przez cały tydzień

niezmiennie wskazywały stopień: „celująco”, postanowiliśmy więc uczcić to

wydarzenie.

Lula zaproponowała, żebyśmy się wybrali na koncert Silnych Wrażeń. Ja

powiedziałem, że

można by zwiedzić Muzeum Zapachów Alkoholowych Napojów

Wysokoprocentowych. A

Miszka zażądał, żebyśmy poszli do kawiarni „Pod molekułą”.

Oczywiście pojechaliśmy do kawiarni, bo to przecież właśnie Miszka tak dobrze

się

background image

sprawował i byłoby rażącą niesprawiedliwością pozbawiać go prawa wyboru.

Na myślolocie dotarliśmy do kawiarni bardzo szybko. W drodze tylko raz zatrzęsło

nami,

kiedy pomyślałem, że warto by jednak na minutkę wpaść do Muzeum. Na szczęście

nikt tego nie

zauważył.

W kawiarni skierowaliśmy się do czerwonego stolika, ale Lula powiedziała, że

bardziej jej

smakują potrawy syntetyzowane z jasnej nafty niż te z ciemnej.

Przypomniałem jej o tym, co pisały gazety, że nie ma między tymi potrawami

żadnej istotnej

różnicy.

Lula na to, że być może jest to jej kaprys, ale że jeżeli już robi się coś dla

własnej

przyjemności, to czemu nie pozwolić sobie na kaprysy.

Nie sprzeczaliśmy się z nią, bo bardzo kochamy naszą Lulę i chcieliśmy, żeby

miała jak

najwięcej przyjemności z naszego pobytu w kawiarni.

Kiedy usiedliśmy przy białym stoliku, na ekranie telewizora pojawił się robot w

białej

czapeczce i w białym fartuchu. Uśmiechnięty robot poinformował nas, że w

kawiarni syntezy

molekularnej mamy do wyboru trzysta sześćdziesiąt dań. By otrzymać wybrane

danie, należy

nakręcić jego numer na tarczy automatu i danie zostanie zsyntetyzowane wprost na

naszych

talerzach. Robot powiedział jeszcze, że jeżeli mamy ochotę na coś, czego nie ma

w karcie, to

musimy przymocować do głowy antenę i wyobrazić sobie to danie, a wtedy automat

wykona

background image

nasze zamówienie.

Spojrzałem na Miszkę i zrozumiałem, że mamy ochotę wyłącznie na to, czego nie ma

w

karcie.

Lula zamówiła dla siebie porcję oładków, a ja pseudobefsztyk pospolity. Befsztyk

był rumiany

i wyglądał nad wyraz apetycznie. Lula powiedziała, że nie zdoła zjeść tylu

oładków i żebym

wziął od niej połowę jej porcji Tak też zrobiliśmy, a ja jej oddałem połowę

.befsztyka.

Kiedyśmy się tym zajmowali, Miszka smętnie dłubał widelcem w potrawie własnego

pomysłu, składającej się z kiszonych ogórków, śledzia, bitej śmietany i dżemu

malinowego i

próbował zrozumieć, dlaczego czasami połączenie bardzo dobrych rzeczy daje w

rezultacie takie

obrzydliwstwo.

Zlitowałem się nad nim i wstawiłem jego talerz do destruktora, a Lula

powiedziała, że kiedy

wymyśla się jakieś danie, należy się bardziej skoncentrować.

Wtedy Miszka zaczął syntetyzować ciastko w kształcie rakiety kosmicznej, a ja

przez ten czas

próbowałem wyobrazić sobie, jaki smak miałby przygotowywany dla mnie napój,

gdyby dodać

do niego parę kropli koniaku. Kiedy mi się to już prawie udało, zapaliła się

nagle czerwona

lampka, na ekranie pojawił się robot i powiedział, że u nich nie wolno robić

takich rzeczy.

Lula pogłaskała mnie po ręku i powiedziała, że jestem biedactwo, że z kawiarni

ona z Miszką

pojedzie do domu, a ja mogę sobie iść do Muzeum. Lula zawsze troszczy się o

background image

innych bardziej

niż o siebie. Wiedziałem przecież, że bardzo chciała iść na koncert Wrażeń.

Powiedziałem, że ja

pójdę z Miszką do domu, a ona niech jedzie na koncert. Wtedy ona powiedziała, że

najlepiej

będzie, jeżeli wszyscy troje pójdziemy sobie do domu i spokojnie spędzimy resztę

wieczoru.

Zachciało mi się sprawić jej przyjemność i wymyśliłem dla niej owoc, który z

kształtu

przypominał pomarańczę, w smaku — lody, zapachem — jej ulubione perfumy. Lula

uśmiechnęła się i odważnie ugryzła duży kawałek.

Bardzo lubię, kiedy Lula się uśmiecha, bo wtedy kocham ją jeszcze bardziej.

Kiedy wsiadaliśmy do myślolotu, żeby udać się do domu, Lula powiedziała, że

takie

staroświeckie molekularne kawiarnie są szalenie miłe, a jedzenie w nich jest

znacznie

smaczniejsze niż to, które syntetyzuje się w domu z centralnej stacji.

Pomyślałem, że jest tak zapewne dlatego, że kiedy syntetyzuje się potrawy

systemem

przewodowym, nie sposób uniknąć niepożądanych dodatków i zanieczyszczeń.

A wieczorem Lula nagle się rozpłakała. Powiedziała, że syntetyczne jedzenie to

paskudztwo,

że ona, Lula, nienawidzi cybernetyki i chce żyć na łonie przyrody, — chodzić

piechotą, doić kozę

i pić prawdziwe mleko zagryzając je smacznym razowcem. A potem powiedziała

jeszcze, że

Silne Wrażenia to parodia ludzkich uczuć.

Miszka również rozryczał się i oświadczył, że Kalkulator Sprawowania się to

obrzydliwy

wymysł, i że Tomek Sawyer, który żył w starożytności, znakomicie obchodził się

background image

bez

Kalkulatora. Potem powiedział jeszcze, że tylko po to zapisał się do kółka

elektroniki, żeby

nauczyć się oszukiwać Kalkulatora, i że jeżeli mu się to nie uda, to zrobi sobie

procę i rozstrzela

z niej ten idiotyczny automat.

Uspokajałem ich jak umiałem, chociaż także pomyślałem, że być może Muzeum

Zapachów

nie jest takim świetnym wynalazkiem, jak mi się to wydawało. Pomyślałem sobie

także o

pseudorumsztykach. Najprawdopodobniej po prostu wszyscyśmy się zmęczyli

zamawiając sobie

jedzenie.

A potem położyliśmy się spać.

W nocy śniło mi się, że samotnie walczę z niedźwiedziem, i że wszyscy siedzimy

przy

ognisku, jemy znakomite niedźwiedzie mięso pachnące krwią i dymem.

Miszka pakował do ust olbrzymie jego kawały, a Lula uśmiechała się do mnie swoim

prześlicznym, nieco nieśmiałym uśmiechem.

Trudno sobie wyobrazić, jaki byłem szczęśliwy we śnie, bo nie pamiętam, czy już

o tym

mówiłem? — strasznie kocham Lulę i Miszkę.

Przełożyła Irena Lewandowska

Ilja Warszawski

CZERWONE PACIORKI

Nazywał się Wasyl Niłycz. Nie wiedzieć czemu wywoływało we mnie to imię myśli

o

rubachach kupców i o spichrzach pełnych mąki.

Mieszkaliśmy w jednym pokoju i to bynajmniej nie wprawiało mnie w zachwyt. W

nocy

background image

chrapał i wtedy nienawidziłem go z całego serca.

Zresztą trzeba przyznać, że i we dnie nie wzbudzał specjalnej sympatii. Była to

istota żałosna,

nie wiadomo czym przerażona i pogrążona w głębokiej zadumie. Miał niemiły

zwyczaj

wzdrygania się, kiedy ktoś zwracał się doń w jakiejkolwiek sprawie.

Niekiedy wydawało mi się, że bardziej niż czegokolwiek innego obawia się tego,

by osoby

postronne nie odgadły jego myśli.

Nigdy niczego nie czytał oprócz grubej, zasmarowanej książki, którą w nocy

chował pod

poduszką.

Był jedynym kuracjuszem w sanatorium, który ani razu nie kąpał się w morzu. Co

dzień, przy

największym upale, pojawiał się na plaży z czarnym parasolem pod pachą, w

czarnych

skórzanych półbutach i w zapiętej pod szyją wypłowiałej niebieskiej koszuli.

Wbijał w piasek

otwarty parasol, kładł się w ubraniu, z głową w cieniu parasola, i zagłębiał się

w swojej księdze.

Trudno by było określić, ile mógł mieć lat. Czasem wydawał mi się bardzo stary,

chociaż

najprawdopodobniej nie była to starość, ale przedwcześnie zakończona młodość.

Myślę, że nie

miał więcej niż trzydzieści pięć lat.

Przemieszkawszy z nim miesiąc w jednym pokoju nie wiedziałem, jaki ma zawód, w

jakim

jest wieku, ani gdzie mieszka na stałe.

Był pierwszą rzeczą, o której przestałem myśleć, kiedy tylko wsiadłem do

samolotu.

background image

Spieszyłem się do domu, więc byłem bardzo niezadowolony, kiedy okazało się, ze z

powodu

nielotnej pogody trzeba będzie jakiś czas przesiedzieć na przypadkowym lotnisku.

W hotelu nie

było miejsc, załamany perspektywą spędzenia bezsennej nocy usiadłem w

restauracji przy oknie

wychodzącym na płytę startową z zamiarem przesiedzenia tam do rana. W każdym

razie było to

lepsze niż próba zaśnięcia w jednym ze stojących w poczekalni foteli.

Moje myśli zaprzątały wyłącznie sprawy służbowe i mimo woli drgnąłem

usłyszawszy

znajomy głos.

— Przepraszam, czy to krzesło jest wolne?

Przede mną stał Wasyl Niłycz z walizką w ręku i ze swoją książką pod pachą.

Kiedy go tu zobaczyłem, zdziwiłem się ogromnie, bo sam słyszałem, jak zamawiał

bilet

kolejowy jeszcze w uzdrowisku.

— W ostatniej chwili zrezygnowałem z pociągu i postanowiłem lecieć —

odpowiedział na

moje pytanie. — Boję się, że w domu nie wszystko jest w porządku.

Był niesłychanie podniecony i nie ukrywał swojej radości z powodu naszego

spotkania.

Powiedział, jak jest rad z tego, że spotyka kogoś znajomego.

Istnieje choroba, którą popularnie nazywają reisefiber. Cierpią na nią w

mniejszym lub

większym stopniu wszyscy ludzie. Najostrzej choroba ta atakuje natury

niezrównoważone,

zdolne do szybkiej zmiany nastroju od nagłego podniecenia aż do zupełnej

depresji. Takiemu

człowiekowi wydaje się zawsze, że ludzie stojący przed nim w kolejce do kasy

background image

wykupią

wszystkie bilety, że kasa sprzeda kilka biletów na to samo miejsce, że rozkład

jazdy został dziś

właśnie nagle zmieniony, ze pociąg odszedł przed czasem, który kasjerka

oznaczyła na bilecie.

Taki człowiek zawsze przyjeżdża na dworzec na długo przed podstawieniem pociągu,

próbuje

pierwszy wedrzeć się do wagonu miażdżąc współpasażerów swoją walizką. Nigdy

nie

wychodzi

na peron w czasie postoju, bo się boi, że pociąg odjedzie bez niego. Gwizd

lokomotywy jest w

stanie doprowadzić go do ataku nerwowego.

Już na pierwszy rzut oka widać było, że Wasyl Niłycz to klasyczny przypadek tej

choroby w

jej najcięższej formie.

Blady, o trzęsących się rękach, z napięciem wsłuchiwał się w głos spikera

zapowiadającego

odloty samolotów, próbując za każdym razem biec nie wiedzieć dokąd ze swoją

walizką.

Zamówił u kelnerki obiad, ale natychmiast odwołał zamówienie bojąc się, że nie

zdąży zjeść.

— Widzi pan, w informacji powiedziano, że lot odłożony jest do szóstej rano. Ale

przecież

pogoda może zmienić się wcześniej. Nie, lepiej już być przygotowanym.

Włożyłem wiele wysiłku w to, by go uspokoić i zmusić do jedzenia. Udało mi się

nawet

namówić go na wypicie kieliszka koniaku.

Siedzieliśmy w milczeniu obserwując ruchliwe życie dworca lotniczego.

Wielka ćma usiadła na jasnej plamie światła rzucanego przez lampę na obrus.

background image

— Pomyśleć tylko — powiedziałem patrząc na jej skrzydła — o ile przyroda jest

bardziej

pomysłowa od człowieka. Spalamy dziesiątki ton paliwa w silnikach samolotu, a

niewielka ilość

pyłku na skrzydłach takiej ćmy umożliwia jej lot. Człowiek dotąd nie jest w

stanie naśladować

przyrody w sposób doskonały. Wynaleźliśmy koło, łożysko kulkowe tylko dlatego,

że nie

umiemy naśladować przyrody, która stworzyła mechanizmy znacznie doskonalsze.

— Zawracanie głowy! — niespodziewanie przerwał mi Wasyl Niłycz. — Śmigło czy

też

skrzydło, jakie to ma znaczenie? W naturze istnieją znacznie ciekawsze zjawiska,

które

powinniśmy opanować! Mam na myśli reakcje chemiczne zachodzące w żywej

komórce —

dodał po krótkiej chwili milczenia.

Najwidoczniej temat ten bardzo go interesował, gdyż nawet podniósł się z

krzesła. Nigdy nie

widziałem go takim stanie. Na bladej zazwyczaj twarzy pojawił się rumieniec.

Wydało mi się, że

po raz pierwszy w ciągu naszej całomiesięcznej znajomości jego oczy stały się

rozumne i

uważne.

Gdzież się podział przygnębiony człowieczek, przytłoczony i ogłuszony krzątaniną

dużego

dworca? Zmienił się nawet sposób, w jaki prowadził rozmowę. Głos jego brzmiał

twardo i

spokojnie.

— Ponieważ już zaczęliśmy mówić na ten temat — powiedział, siadając z powrotem

na

background image

swoim miejscu — chcę coś panu opowiedzieć.

Zajmuję się chemią organiczną. Już w młodości pasjonowała mnie tajemnica żywej

komórki.

Wstępując na uniwersytet postanowiłem, że zostanę biochemikiem. Jednak, z

przyczyn ode mnie

niezależnych, nie udało mi się zrealizować tego marzenia. Kiedy skończyłem

studia, podjąłem

pracę w instytucie, który zajmował się zagadnieniami produkcji tworzyw

sztucznych. Moja

sytuacja była nie najgorsza, miałem dobre warunki do pracy. Nikt nie krępował

mojej inicjatywy

i miałem przed sobą otwartą drogę do szybkiego uzyskania stopnia naukowego,

który jest

niezbędny dla każdego, kto postanowił poświęcić swoje życie badaniom naukowym.

Jednakże bardzo szybko wyjaśniło się, że nie ma i zrozumienia między mną a moim

profesorem. Trwająca nadal fascynacja biochemią podsunęła mi myśl o możliwości

zaprogramowania przy syntezie tworzyw sztucznych procesów analogicznych do

tych,

które

zachodzą w żywej komórce. Sądziłem, że można utworzyć polimery, które

kierowałyby syntezą

mas plastycznych tak mniej więcej, jak kwas nukleinowy w komórkach żywego

organizmu

kieruje syntezą białka i określa ogólną strukturę organizmu.

Wyśmiano mnie. Myśl utworzenia „nosiciela cech dziedzicznych” dla tworzyw

sztucznych

wydawała się wszystkim tak absurdalna, że stała się wkrótce w naszym instytucie

synonimem

każdego lapsusu naukowego. Najbardziej przykre było to, że nie uważano nawet za

konieczne

background image

dyskutować ze mną na ten temat. Dowody, które cytowałem na obronę mojej tezy,

wywoływały

co najwyżej pobłażliwy uśmiech.

Przeniosłem się do innego laboratorium, ale moja sytuacja bynajmniej nie uległa

poprawie.

Nowy profesor uważał moją ideę za pozbawioną perspektyw. Obiektywnie rzecz

biorąc miał

rację. W przyszłości sam miałem przekonać się o tym, jak kolosalne trudności

stoją na drodze do

zrealizowania tego, co sobie zamyśliłem.

Ponieważ wiązał mnie formalny zakaz kontynuowania doświadczeń w interesującej

mnie

dziedzinie, zacząłem zostawać w laboratorium na popołudnia i zachowywać wszelkie

środki

ostrożności, aby ukryć rzeczywisty charakter moich prac. Jednak w takim stopniu

byłem opętany

przez swoją ideę, że nie mogło to pozostać bez wpływu na poziom moich

zasadniczych prac.

Doszło do bardzo nieprzyjemnej rozmowy z kierownikiem laboratorium.

Wyczuwałem,

że moja

sytuacja w instytucie staje się bardzo dwuznaczna i niewygodna. Moi rówieśnicy

dawno już

obronili swoje prace doktorskie i z powodzeniem pracowali nad poważnymi

problemami

naukowymi, mnie zaś poruczano tylko zadania drugorzędne, nie wymagające ani

nadzwyczajnej

fantazji, ani specjalnego przygotowania naukowego. Uważano mnie za bardzo

przeciętnego

pracownika.

background image

Minęło tak kilka lat.

W spadku po matce odziedziczyłem niewielki domek za miastem i stale tam

mieszkałem. Tam

właśnie, w szopie, urządziłem sobie podręczne laboratorium. Cały mój wolny czas

starego

kawalera poświęcałem na doświadczenia.

Nadszedł wreszcie dzień, w którym wydało mi się, że jestem na właściwej drodze.

Udało mi

się uzyskać polimer syntetyzujący na swojej powierzchni sztuczne tworzywo z

roztworu

formaldehydu.

Trudno mi wyrazić, co czułem tego dnia, kiedy w akwarium zaczęły powstawać

niewielkie

czerwone drobiny tworzywa. To było coś więcej niż narodziny nowej technologii.

Okazało się

rzeczą możliwą sztuczne powtórzenie tego, czego przyroda dopracowała się w ciągu

miliardów

lat ewolucji.

Otrzymane przeze mnie kawałeczki tworzywa przypominały korale i wyglądały tak,

jak gdyby

wszystkie wyszły spod jednej sztancy. Każdy z nich miał kształt kuleczki z

sześcioma

niewielkimi wyrostkami.

Przesiedziałem w szopie całą noc obserwując przy świetle naftowej lampy ich

narodziny.

Rano w drodze do pracy myślałem o nowych fabrykach produkujących przedmioty z

tworzyw

sztucznych bez ciężkich i skomplikowanych urządzeń używanych we współczesnym

przemyśle.

Nieważne było to, że chwilowo udało mi się to osiągnąć tylko w bezużytecznym

background image

kształcie,

przydatnym co najwyżej do produkowania paciorków czy koralików dla kobiet. Nie

miałem

wątpliwości, że opanowanie nowej zasady pozwoli na hodowanie przedmiotów o

każdym

dowolnie zaplanowanym kształcie. Wszystko zależało od struktury polimeru

kierującego syntezą.

Kiedy wieczorem wróciłem do domu, upewniłem się, że paciorków, jak je

nazywałem

w

myśli, jest już znacznie więcej. Na dnie akwarium było ich co najmniej

trzydzieści. Robiły się

coraz większe, ale nadal zachowywały swój pierwotny kształt. Część z nich po

osiągnięciu

określonych wymiarów przybrała kształt owalny, w środku pojawiało się cienkie

przewężenie.

Olśnił mnie nagły domysł — wyglądało na to, że paciorki rozmnażały się przez

podział,

zupełnie tak samo jak żywa komórka. Kilka z nich wyjąłem z roztworu i wtedy

okazało się, że

niektóre z nich już podzieliły się na dwie części, z których każda miała po trzy

wyrostki. W

miejscach podziału zaczynały wyrastać trzy nowe.

To wszystko nieco mnie zdetonowało, ale dosyć szybko zrozumiałem, że proces

podziału

można zatrzymać wyjmując dorosłe paciorki z akwarium. Pozbawione odżywczego

roztworu nie

mogły już rosnąć. Może pan sobie wyobrazić moje zdumienie, kiedy .wieczorem

odkryłem, że

wyjęte z roztworu paciorki rozmnażają się nadal, choć w tempie znacznie

background image

wolniejszym niż to

miało miejsce w akwarium. Paciorki syntetyzowały węglowodór z dwutlenku węgla i

z pary

wodnej znajdującej się w atmosferze. Upewniłem się co do tego, kiedy umieściłem

paciorki w

eksykatorze. W atmosferze pozbawionej pary wodnej wzrost paciorków zostawał

zahamowany.

Stanął przede mną nowy problem: z jednej strony było to bardzo nęcące —

możliwość

syntetyzowania tworzyw sztucznych wprost z powietrza, bez wydatkowania

jakiejkolwiek

energii, ale z drugiej strony nie wolno było dopuścić do tego, by wyroby z tego

tworzywa

rozmnażały się w nieskończoność. Niech pan sobie wyobrazi, ze kupił pan

filiżankę i postawił ją

w kredensie, a po jakimś czasie cały pana dom jest przepełniony identycznymi,

zupełnie

niepotrzebnymi filiżankami!

Należało za wszelką cenę znaleźć sposób powstrzymania rozrostu paciorków. Udało

mi się

ustalić, ze procesy wzrostu i podziału paciorków nie zachodzą bez udziału

światła słonecznego,

ale sam pan rozumie, że nie mogło to stanowić podstawy praktycznego technicznego

rozwiązania

problemu. Nikomu nie są potrzebne wyroby, którymi można się posługiwać tylko

ciemności.

Wiele dni spędziłem na męczących rozmyślaniach.

Przez ten czas namnożyła się straszna ilość paciorków. Nie mieściły się już w

akwarium i

zalegały znaczną część podłogi szopy. Ze zgrozą obliczałem, ile to ich będzie za

background image

miesiąc, jeżeli

nadal będą się rozmnażały w postępie geometrycznym.

Aż wreszcie olśniła mnie idea — postanowiłem zniszczyć w paciorkach polimer

kierujący ich

wzrostem i ich rozmnażaniem się. Zdecydowałem, że użyję do tego celu promieni

rentgenowskich.

Zabrałem ze sobą kilka paciorków, namówiłem znajomego inżyniera z laboratorium

rentgenologicznego w naszym instytucie, aby naświetlił je bardzo silnie. Nie

mogłem mu

wytłumaczyć, do czego mi to potrzebne, ale prosiłem go tak usilnie, że w końcu

się zgodził.

Najwidoczniej promieniowanie dało oczekiwane rezultaty, bo część paciorków

przestała

rosnąć i rozmnażać się. Za to pozostałe spośród napromieniowanych dostarczyły mi

mnóstwa

kłopotów. Gdybyśmy mówili nie o wyrobach z tworzyw sztucznych, ale o żywych

organizmach,

to co się stało, nazwałbym mutacją. Najwidoczniej struktura polimeru nie została

w tych

paciorkach zniszczona, tylko uległa przebudowie, ponieważ w następnych

pokoleniach paciorki

zmieniły kolor i kształt.

Teraz miałem do dyspozycji olbrzymią wielość różnych form. Na podłodze szopy

wznosiła się

piramida różnokolorowych paciorków o najróżniejszych kształtach i kolorach, z

najrozmaitszymi

ilościami wyrostków.

Uspokoiłem się nieco, kiedy zobaczyłem, że najniższe warstwy paciorków,

pozbawione

dostępu powietrza, przestały rosnąć i rozmnażać się. Możliwe, ze powodowało to

background image

pochłanianie

dwutlenku węgla i pary wodnej przez paciorki lezące w górnych warstwach

piramidy. W ogóle

wydawało mi się, że w wielkich skupiskach paciorki rozwijają się znacznie

wolniej.

Pewnego razu stojąc koło jednej z piramid zauważyłem, ze z jej wnętrza wytoczyła

się

przezroczysta kulka całkowicie pozbawiona wyrostków. Takiej postaci paciorka

jeszcze nie

spotkałem.

Tego dnia popełniłem wielki błąd: zamiast natychmiast spalić ową kulkę,

położyłem ją na

stole, aby obserwować dalszy jej rozwój.

Kulka rosła bardzo szybko i już po dwóch dniach podzieliła się na dwie części.

Po kilku

dniach na stole leżała już spora kupka przezroczystych kuleczek. Wtedy

zaobserwowałem ich

nowe właściwości. Kulisty kształt i nadzwyczaj gładka powierzchnia nie pozwalały

im

gromadzić się w dużych skupiskach. Pod ciężarem paciorków leżących w górnej

warstwie dolne

toczyły się we wszystkie strony i zaczynały samodzielne bytowanie, najbardziej

sprzyjające dla

syntetyzowania węglowodoru z powietrza. Powstawała nowa kupka i kulki znowu

toczyły się we

wszystkie strony.

W odróżnieniu od paciorków kulki nieustannie zmieniały miejsce swego pobytu. Na

pierwszy

rzut oka mogło się wydawać, ze czynią to świadomie.

Wykopałem wokół szopy rów, ale i to nie pomogło. Rów napełnił się i kulki

background image

toczyły się coraz

dalej i dalej. Kilka z nich znalazłem w sadzie sąsiada. Byłem zupełnie bezradny

i podejmowane

przeze mnie próby opanowania ich ekspansywności nie dawały żadnych rezultatów.

Parokrotnie

próbowałem obliczyć ilość kulek, która powstanie po pięćdziesiątym podziale i za

każdym razem

oszałamiały mnie astronomiczne rezultaty obliczeń. Bardzo szybko kulki

opanowałyby całą kulę

ziemską, wypierając z niej wszystko, co żywe.

— „Pasażerowie samolotu «Tu–104» odlatujący do Leningradu proszeni są o

przejście na

płytę” — rozległ się z głośnika głos spikera.

Spojrzałem na zegarek. Była piąta trzydzieści rano. Wasyl Niłycz chwycił swoją

walizkę i

rzucił się w stronę wyjścia.

— Na miłość boską! — krzyknąłem w ślad za nim. — Co było dalej z tymi kulkami?

— Zachorowałem i musiałem jechać do tego idiotycznego sanatorium. Wszystkie

paciorki i

kulki spaliłem. Nie miałem innego wyjścia. Jeśli mam być szczery, to nie jestem

pewien, czy

parę sztuk nie zawieruszyło się u mnie na podwórzu. Te przezroczyste kulki są

strasznie trudne

do zauważenia! Przerażenie mnie ogarnia, kiedy sobie pomyślę, co będzie, jeżeli…

Dalej nie usłyszałem, bo Wasyl Niłycz zbiegał już na dół po schodach.

Przełożyła Irena Lewandowska

Ilia Warszawski

BIOPRĄDY, BIOPRĄDY…

— Kto do doktor Hipokratesowskiej? Proszę wejść, pani Mario, to do pani. Proszę

na fotel.

background image

— Co panu jest?

— Przednie zęby.

— Zaraz zobaczymy. Tak, brakuje czterech górnych zębów. Jakie ząbki pan sobie

życzy?

— Zwykłe, białe. Mostek na złotych koronkach.

— Nie o to mi chodzi. Chce pan mieć zęby mleczne czy stałe.

— Przepraszam panią doktor, nie rozumiem.

— Nie wstawiamy protez, ale powodujemy wyrastanie nowych zębów. To najnowsza

metoda.

Przykładamy do dziąseł zapisane na taśmie magnetycznej bioprądy dawcy, któremu

wyrzynają

się właśnie zęby. Pod ich wpływem pacjentowi zaczynają wyrastać zęby. Mleczne

można

odtworzyć w ciągu jednej wizyty, na stałe, przy pańskich dziąsłach, potrzebne

będą trzy. Jeśli

panu nie bardzo się śpieszy, to radziłabym jednak stałe. To wprawdzie troszkę

bardziej boli, ale

za to będzie pan mógł nimi gryźć, co tylko pan zechce.

— No dobrze, niech pani doktor robi stałe.

— Świetnie! Zaraz dopasujemy taśmę. Tak, cztery przednie górne zęby. Zębodawca

Iwanow,

sześć lat. Tamaro, niech pani weźmie taśmę z magnetoteki. Proszę szeroko buzię.

Zaraz

zamocujemy na dziąsłach kontakty. Troszkę wyżej głowa. Świetnie. Znalazła pani

taśmę,

Tamaro?

— Jest.

— Poszę założyć. Podłączyć przewody. Gotowe?

— Gotowe.

— Teraz proszę siedzieć spokojnie. Włączam! Ż–ż–ż–ż–ż–ż–ż–ż–ż–z–ż–ż–ż–ż…

background image

— Jak się czuje nasz pacjent?

— Hasznie uuje usta.

— Strasznie kłuje w ustach? To nic, trzeba troszkę pocierpieć. Rzecz warta tego.

Żeby być

pięknym, trzeba się umartwiać, jak mówi francuskie przysłowie. Kilka lat temu

nie mogliśmy

nawet marzyć o regenerowaniu nowych zębów. Teraz, wzmacniając bioprądy można

ten

proces

przyśpieszyć tysiące razy.

— A–a–a–a–a–a–a–a….

— Ach, jaki niespokojny pacjent! Przecież powiedziałam, że trzeba będzie troszkę

pocierpieć.

Nie ma w tym nic strasznego, po prostu wyrzynają się panu zęby.

— O–o–o–o–o–o–o–o!…

— Ech, co z panem robić. Tamara, niech pani założy kontakty na skronie. Zaraz

damy panu na

uspokojenie bioprądy dawcy oglądającego komedię filmową. Nie, nie, pani Tamaro,

Lenfilm tu

na nic. Niech pani da całkowitą anestezję z Charlie Chaplinem.

— A–a–a–a–a–a–a–a–a–a–a–a!!!

— Trzeba będzie przerwać wizytę! Zaraz zobaczymy, dlaczego pan tak krzyczy…

Tamara!!!

— Słucham…

— Jaką taśmę kazałam pani przynieść?

— Dawcy Iwanowa.

— A co pani przyniosła?

— To, o co pani doktor prosiła.

— No to dlaczego pacjentowi wyrastają na dziąsłach włosy zamiast zębów?

— Nie moja wina, pani doktor. To w magnetotece znów pomieszali taśmę. Mają tam

background image

całą

kupę Iwanowów i dali pewnie taśmę z zapisem bioprądów wzrostu brody, jaką

posługuje się

kosmetyka przy leczeniu łysych.

— A pani na co patrzyła. Przysyłają tu na praktykę smarkate studentki. Niech

pani zaprowadzi

pacjenta na oddział kosmetyczny i powie, że trzeba natychmiast usunąć włosy z

błony śluzowej

jamy ustnej. Niech pani sama dopilnuje, żeby wzięli taśmę z bioprądami dawcy

szybko

łysiejącego, a nie jakąś lipę na usuwanie brodawek.

Przełożył Zygmunt Burakowski

Michaił Jemcew

Jeremi Parnow

CZCICIEL SŁOŃCA

I

Frank zatrzymał się przed masywnymi drzwiami, obitymi czarną skórą Skromna i

surowa

miedziana tabliczka z napisem „J.E. Hughes, Redaktor Naczelny Daily Express”

pociemniała od

starości. Frank spojrzał na zegarek — była za trzy minuty dziesiąta.

Szef umówił się z nim równo na dziesiątą. Frank usiadł w skórzanym fotelu:

— Dobrze, posiedzę trzy minuty w poczekalni.

Frank, czyli Francis O’NeuiIły, był zastępcą kierownika działu naukowego. W

redakcji

uważano Franka za dziwaka, ale odnoszono się do niego z szacunkiem. Nie istniały

dla niego

żadne inne sensacje prócz naukowych. Gotów był poświęcić całą kolumnę na artykuł

o badaniach

właściwości DNK, czy na komunikat o odkryciu antyhyperonu. W ciągu

background image

dziesięcioletniej pracy

w gazecie Frank poznał wielu sławnych uczonych. Byli wśród nich młodzi fizycy,

którzy

niedawno zostali członkami Akademii i laureaci Nobla okryci już siwizną. Ale za

każdym razem,

gdy czekało go spotkanie z człowiekiem nauki, ogarniało Franka uczucie pokornej

nieśmiałości i

radosnego oczekiwania.

Frank śledził wszystko, co miało jakiś związek z zagadnieniami mikroświata, czy

paralaksami

czaso–przestrzeni, projektami zmiany klimatu Ziemi, czy też tajemnicami

genetyki. Był przy tym

doskonałym popularyzatorem. Nie rozrabiał materiału, jak manną kaszkę na

talerzu, nie oblewał

go soczkiem malinowym. Nienawidził wulgaryzacji i nie cierpiał krzykliwego

dyletantyzmu

naukowych terminów. Artystyczny obraz, kontakt z czytelnikami i wiara, że

właśnie jego artykuł

jest najważniejszy ze wszystkich trzydziestu dwóch szpalt gazety — to był główny

oręż Franka.

Jednak wielu uważało go za dziwaka. Gdy rosyjski kosmonauta po raz pierwszy w

dziejach

świata pomyślnie poleciał w kosmos, Frank był w Moskwie. Inne dzienniki

drukowały wywiady

z bohaterem, jego biografię, fotografie żony i matki, opisywały dokładnie

powierzchowność i

wstydliwy uśmiech kosmonauty. A Frank posyłał do „Daily Expressu” telefonogramy

o

znaczeniu lotu dla przyszłości, o niezwykłej precyzji oddzielania się stopni

rakiety, o

background image

telemetrycznej aparaturze.

Szef ciskał gromy.

Ale o dziwo, „Daily Express” rozprzedano i to bardzo szybko. Przecież w tym

czasie

wszystkie gazety były do siebie podobne: te same fotografie, takie same

artykuły, a tylko

artykuły Franka dostarczały czytelnikowi nowych szczegółów, na które z taką

niecierpliwością

czekał.

Szef uśmiechał się i ssał cukierki.

— Macie dziwaka — mówili koledzy i z wieloznaczącym uśmiechem zaciskali usta.

Frank spojrzał na zegarek, wstał i otworzył drzwi.

— O! Frank, mój drogi, czekam na pana. Proszę, niech pan siada.

Ten różowolicy, zupełnie łysy tłuścioch wygląda jak wielkie niemowlę — takie

porównanie

przychodziło Frankowi na myśl za każdym razem, kiedy siedział w gabinecie szefa.

— Nie chce pan? — Hughes podał Frankowi otwartą puszkę cukierków.

— Dziękuję panu — Frank ostrożnie podchwycił bursztynową, przylepiającą się do

palców

rybkę i włożył ją do ust. Hughes wpakował sobie do paszczy całą garść.

— Oczekuję od pana sensacji, Frank, prawdziwej sensacji. Może pan się domyśla,

jakiej?

— Mam akurat doskonały materiał o doktorze Madawarze. On…

— Kto to taki?

— Biolog, laureat Nobla.

— Nie pójdzie. To żadna sensacja. Trzeba mi czegoś takiego — Hughes usiłował

strzelić

swoimi pulchnymi, jak różowe kiełbaski, palcami — jakby to panu powiedzieć…

Trzeba, żeby

gazeta wyszła minimum w potrójnym nakładzie!

background image

— Niedawno tak właśnie było.

— Zupełnie słusznie, ale to zawdzięczałem rosyjskiemu lotnikowi, a teraz chcę to

zawdzięczać swojemu współpracownikowi — na twarzy Hughesa ukazały się grube

fałdy.

Frank odpowiedział mu chłodnym, grzecznym uśmiechem. Hughes wstał i komicznie

kołysząc się na krótkich nóżkach przeszedł przez cały gabinet — do mapy.

— Olśniła mnie pewna idea, Frank. W swoim czasie „New York Herald” wysłała

Stanleya do

dżungli afrykańskiej. Gazeta potroiła nakład, a Belgia otrzymała Kongo. Niedawno

„Daily Maił”

posłała Ralfa Issarda na poszukiwania śnieżnego człowieka. Naprztykali

fotoaparatami

komunistyczne Chiny. Yeti oczywiście nie znaleźli, ale gazeta wychodziła w

zdwojonym

nakładzie.

— Nie mówiąc już o tym, że chłopcy z satyrycznych pism mieli okazję zarobić…

— Tak, tak, Frank, właśnie tak. Ale jeśli pan pozwoli, będę mówił dalej. A więc…

no co tu

dużo mówić! Jednym słowem, Frank, pojedzie pan na Saharę.

— Gdzie?

— Na Saharę. Zaraz panu wszystko wytłumaczę. Nie chcę, żeby pan tam coś

odkrywał, wcale

nie. Ważne, że pan pojedzie… Pojedzie pan jeepem we dwójkę z szoferem. On jest

jednocześnie

radiotelegrafistą. A my tu będziemy z niepokojem śledzili wasz los — plecy szefa

zatrzęsły się

od śmiechu, zupełnie jak stężona galareta.

— Ale dlaczego właśnie tam, dlaczego na pustynię?

— Przypominam sobie, że pan niedawno dał materiał o hipotezie pewnego

naukowca.

background image

Zdaje

się, że to było o tektytach?

— Tak jest.

— No właśnie. On twierdzi, że jeszcze przed Adamem istniał kosmodrom, czy coś w

tym

rodzaju. No więc pojedzie pan sprawdzić tę hipotezę. Dobrze?

— Nie wiem, jak to tam będzie z nakładem, ale nawet jeśli wzrośnie, będzie pan

to znów

zawdzięczał Rosjanom. Oni dużo pracowali nad pochodzeniem tektytów.

— Nie tylko im. Nie tylko. Panu także, Frank. Przecież będziemy z niepokojem

śledzili pański

los.

— Wątpię, czy nawet najlepsza ekspedycja potrafi potwierdzić lub obalić tę

hipotezę…

Bardzo wątpię.

— Wcale nie o to chodzi. Yeti też nie znaleźli. Nawet poszukiwania Livingstona

były tylko

pretekstem.

— Pretekstem do czego?

— Do businessu, Frank. Mogą to być nowe kolonie, lub prestiż gazety.

— No tak, ale teraz…

— Teraz jeden warunek. Żadnych wrażeń z podróży, żadnego miejscowego kolorytu.

Materiał

zacznie pan nadawać po przybyciu na pustynię. Tylko tektyty, tylko starożytne

znaleziska i

wszelkie szaleńcze hipotezy.

— Sir!

— Żartuję, Frank. Materiał będzie odpowiednio opłacany. Po powrocie

dwumiesięczny urlop.

A teraz niech pan idzie do Patricka. On załatwi wszystkie formalności. Aha…

background image

kiedy wszystko

będzie gotowe, niech pan wpadnie pożegnać się.

II

Jeszcze parę godzin temu termometr wskazywał sześćdziesiąt. Lecz słońce zaszło i

nad

pustynią zapanowała straszna, zimna noc. Bez wiatru, bez szmeru. I tylko

nieruchomo błyszczą

gwiazdy, odbite równą lśniącą powierzchnią, pokrytą kryształkami gipsu. Czasem

zaszeleści

skorpion lub zaświszczy jaszczurka.

Frank stał przed wejściem do namiotu i pykał swoją nieodłączną fajeczkę ze

szkockiego

wrzosu. Jego wysoka, szczupła postać rzucała czarny cień, zniekształcony przez

zastygłą,

zmarszczoną powierzchnię piasku.

Wszędzie piasek — myślał Frank — natrętny, dokuczliwy piasek, wpadający w oczy,

zgrzytający w zębach. A przecież nie jest bez pożytku. — Myśli Franka

powędrowały na

południe. Tam, gdzie toczy swoje wody szeroka i spławna rzeka Kongo.

Gdyby tam, gdzie kończą się gorące tropikalne bagna, gdzie zamiast wilgotnych

tropikalnych

lasów, rzekę otaczają wysokie skaliste brzegi, gdyby tam, w wąskiej szczelinie

Stanley–Hill,

zbudować wysoką tamę? Jak szeroko rozlałoby się Kongo! Już nie rzeka, lecz

ogromne słodko

wodne morze ukryłoby pod swoją powierzchnią cały ten rozsadnik malarii. Potem,

gdyby cała ta

nizina została zatopiona, woda skierowałaby się w jeden z dopływów wielkiej

rzeki.

Frank widział, jak burzliwy potok zmusił rzekę do zawrócenia wstecz, do kanału.

background image

Białą pianą

burzy się woda koloru kawy, kłębi się w odmętach fal; jak ślicznotka zaplata

warkocze, tak rzeka

przeplata się ciemnymi falami. I leci, leci, by szumnym wodospadem spłynąć do

kotliny jeziora

Czad.

Czad tez przemieni się w słodkowodne wewnętrzne morze — myśli Frank i majaczy

mu

się

lustrzana toń wody. Dokoła niego, jak przed tysiącami lat, kiedy żyli jeszcze

starożytni rybacy —

alassarasi, szumią zielone sawanny. Z odrodzonego morza Czad — jak to pięknie

brzmi —

morze Czad! — woda skieruje się do łożysk dawno nie istniejących rzek,

niezliczonych wadi*. W

ten sposób powstanie wielka rzeka — drugi Nil, który uniesie wody Konga do morza

Śródziemnego. Sahara wtedy przeobrazi się! A ten suchy i straszliwy piasek o

szarej barwie

zamieni się w najbardziej urodzajną glebę na świecie! I zaszumią ogrody nad nową

Afryką!

Frank wzdrygnął się od zimna i przykucnąwszy, zapalił maszynkę spirytusową.

— Halo, Mike! — Z namiotu dało się słyszeć senne mruczenie.

— Pan śpi?

Odpowiedzią było równomierne, jak przypływ, chrapanie.

— A czy to się kiedykolwiek urzeczywistni? — pomyślał Frank, nalewając wodę na

kawę do

imbryczka. — Na pewno. Przecież Rosjanie budują tamy w Egipcie. U nich wszystko

inaczej, u

tych Rosjan… Niedawno jeszcze byli naszymi sojusznikami, dlaczego by teraz nie

można było

background image

zawiązać nowego sojuszu i połączyć siły w walce z pustynią, z kosmosem?

W namiocie zadzwonił budzik.

Trzeba rozbudzić chłopaka, inaczej nie wstanie ——zadecydował Frank i na

czworakach

wlazł do namiotu.

— No, wstańże pan, Mike! Poia pańskiego dyżuru. Zaparzyłem kawę.

W upiornym niebieskawym świetle maszynki spirytusowej, załamującym się

tysiąckrotnie w

krystalicznym piaskowcu, można było ujrzeć, jak z namiotu wysunęła się

spuchnięta i zmięta,

dobroduszna i klasycznie leniwa twarz szofera.

III

Gdy się patrzy wstecz, można zobaczyć, jak do samego horyzontu biegną zwężające

się

stopniowo wzorzyste ślady opon. Gdy się patrzy naprzód, nie widzi się nawet i

tego. Tylko

piasek, nieruchomy okropny piasek, piasek do samego horyzontu.

— A przecież tu dawniej żyli ludzie, Mike.

— Żartuje pan — jedną rękę szofer trzymał na kierownicy, a drugą właśnie

podnosił, żeby

wytrzeć pot z twarzy.

— Ani myślę. Trzy tysiące lat temu rozlegał się tu gwar na bazarach wielkich

miast. Po

ulicach pędziły lekkie rydwany, końskie grzywy były zwinięte w drobne kółka i

pomalowane

ochrą.

Szofer z niedowierzaniem wzruszył ramionami.

— To prawda, Mike. Może pan nie wątpić. Mówią o tym wizerunki niezwykłej

piękności,

wyryte na skałach.

background image

— Zobaczymy je?

— Zobaczymy coś innego. Pamięta pan? Dwa tygodnie temu spotkaliśmy staruszka z

plemienia Tahitok?

— Tego oberwańca, z którym pan rozmawiał po francusku?

— To nie oberwaniec. To potomek starodawnej rasy. Kiedy nasi przodkowie chodzili

jeszcze

w skórach, jego praszczurowie żyli już w dużych miastach, spali na puszystych

dywanach i jedli

z cyzelowanych srebrnych naczyń.

Frank zdjął ciemne okulary, przeciągnął mokrą od potu chusteczką po czole i

nosie i znowu je

włożył. Nie chciało mu się palić, nie chciało mu się również pić ciepłego

„pepsi”. Och, gdyby tak

można było odpocząć w chłodnym cieniu, zdjąć buty, wypić szklankę musującej,

pełnej

srebrzystych pęcherzyków gazu, mineralnej wody z lodem!

— A propos, ten staruszek to książę czy coś w tym rodzaju.

— Naprawdę? — Mike nieuważnie dotknął palcem jakiejś metalowej części i

natychmiast

wsadził palec do ust.

— Oparzył się pan? Niech pan włoży rękawiczki.

Trzeba będzie. Wszystko nagrzane jak w piekle, mówi pan, ze ten dziadyga jest

tak samo

znakomity, jak książę Lancasteru?

— W każdym razie jego ród jest starszy. On jest ichchagerenem. Dokładnie nie

wiem, co to

znaczy, ale myślę, że to coś w rodzaju tytułu. Zresztą to nie ma znaczenia.

Interesująca jest inna

rzecz — pokazałem mu tektyty i spytałem, czy nie napotykał czegoś w tym rodzaju.

Pan wie, co

background image

to są tektyty?

— Jakieś tam kamyczki?

— Są to kawałki naturalnego szkła. Naturalnego, ponieważ ich wiek oblicza się na

dziesiątki

tysięcy lat. Jeden tylko Bóg, a może diabeł, wiedzą, skąd się wzięły. Niektóre z

nich są

radioaktywne. Teraz w ich składzie wykryto takie izotopy, które wytwarza się

tylko w sposób

sztuczny.

— Reaktor atomowy sprzed potopu?

— Coś w tym rodzaju. Była hipoteza, że to ślady lądowania nieznanego astrolotu.

— Z atomowym napędem?

— No oczywiście! Piasek pod jego dyszami roztopił się i zamienił w radioaktywne

szkło.

— Ciekawe…

— Moim zdaniem nie bardzo. Hipoteza na jeden dzień. Zrodziła się na fali

zainteresowania

kosmosem. O, rosyjski statek — sputnik — to rzeczywiście ciekawe. Niech pan

sobie tylko

wyobrazi… Błękitne pasemko, potem coraz bardziej i bardziej niebieskie, dalej

coraz

intensywniejszy fioletowy odcień, przechodzący w czerń kosmosu. Pomyśleć tylko,

on widział

to, czego jeszcze żaden człowiek na świecie nie widział!

— Amerykanie tez wkrótce polecą.

— Polecą, na pewno. Ale on był pierwszy! A to ma wielkie znaczenie.

— No dobrze, ale pan przecież zaczął o tym, jak go tam, księciu? On coś wie o

tektytach7

— Tak. One są rozrzucone po całej pustyni. Biedne kobiety robią sobie z nich

paciorki

background image

Szczególnie dużo jest ich tu, w krainie Tanesruft.

— Dlaczego pan tak usilnie pragnie dostać się do tych przeklętych skał? Przecież

tektyty są i

tu?

— One są prawie wszędzie. W Australii, w Czechosłowacji.

— A co będziemy robić przy tych skałach? Siedzielibyśmy sobie w hotelu i

posyłali listy do

redakcji, zamiast jeździć ciągle po tym piekle!

— Nic pan nie rozumie — oczy Franka stały się głębokie i zagadkowe. — Nigdy pan

nie

zrozumie, jak szczęśliwy może być człowiek, jeżdżąc po tych piaskach, które

pamiętają

starożytne miasta, skacząc po skałach, gdzie starożytni rzeźbiarze osiągnęli

nieśmiertelność. Tyle

tu tajemnic, tyle strasznych i nie wyjaśnionych zagadek! Czasem wydaje mi się,

ze nad pustynią

unoszą się duchy. Tylko nie wiem jakie — dobre czy złe.

Mike nie odpowiedział Ślina lepiła mu się w ustach. W karku uciskało i kłuło jak

od gorczycy.

W głowie mu się kręciło, a blaszane niebo zdawało się spadać mu na plecy. Nagle

ujrzał gdzieś w

oddali jezioro. Strzeliste palmy przeglądały się w przezroczystej wodzie. W

stronę jeziora

podążała karawana. Dzwoneczki na wielbłądach podzwaniały smętnie. Mike

wiedział,

ze na

pustyni istnieje zjawisko ,,fatamorgany’”, ale nigdy nie sądził ze piasek może

śpiewać.

A Frankowi chwilami naprawdę się zdawało, że nad nimi unoszą się niewidzialne

duchy

background image

żyjących tu niegdyś ludzi.

IV

Królestwo słońca, kraina wiatrów.

Skały nagrzewały się skwarem południa i jak roztopiony metal w wodzie pogrążały

się w

chłodzie nocy. Z szybkością błyskawicy powstawały w nich szczeliny, z armatnim

łoskotem

obrywały się kamienie.

Potem do dzieła przystępował wiatr. Porywał lawiny piasku, wznosił ich kłęby i

zwalał

rozwiane ziarenka na skały. Piasek wyżłabiał w nich fantastyczne przejścia,

wytłaczał nisze i

groty, szlifował kamienie.

Słońce z góry przyglądało się tej pracy. Ono jakby wytapiało ukryty w kamieniach

tajemniczy

tłuszcz i pokrywało je czarnym połyskiem — pigmentem pustyni. Kamienie stawały

się podobne

do żelaza.

Skały Atakora! Tajemnicza kraina dziwacznych zastygłych cieni. Na wieki zamarli

tu

wojownicy i starcy, fantastyczne dziwolągi i żałobne zakonnice — osobliwe twory

słońca i

wiatru. Z czego powstała ta skalista kraina wśród piasków? Jaki potężny dżinn*

stworzył ten

fantastyczny świat wśród bezbrzeżnych piasków?

Rozpalone kamienie zamierały w rozżarzonym powietrzu. Lotna mgiełka

zniekształcała

kontury i zdawało się, że skały cicho kłaniają się, milczącym tańcem witając

przybyszów.

Nie można patrzeć bez ciemnych okularów, w przeciwnym razie uroją się wśród skał

background image

głębokie

niebieskie źródła, jak gdyby napełnione płynnym mgławicowym tlenem. Zakołyszą

się skały,

popłyną, rozpryskując sine krople wody. W uszach zabrzmi przedziwnie smętna

muzyka,

niepokojąca i wspaniała.

To muzyka śmierci. Wywoła zawrót głowy, puści skały w szalony taniec. Niebo się

przewróci

i połączy z sinymi jeziorami.

Pustynia wielu zgubiła. Nie jeden raz Mike dostrzegał zbielałe od słońca kości

wielbłądów,

wyschnięte sczerniałe mumie ludzkie. Przed jedną taką ciemną postacią zatrzymał

auto.

— W co on jest zawinięty, sir?

— To burnus z wielbłądziej sierści. Chroni człowieka zarówno od tajemniczej

„śliny

drakona”, której tak się boją Tauregowie, jak i od ukąszenia falangi. Ale temu

biedakowi nie

pomógł. Niech go pan odwróci.

Mike pociągnął za koniec koca — mumia zakręciła się jak szpulka, gdy się ją

pociągnie za

nitkę.

— Ale długi, jak…

Wreszcie koc się odwinął i Frank ujrzał brązowy szkielet obciągnięty suchą

skórą.

Ciekawe, ile ma lat — pomyślał Frank i nachylił się. Coś błysnęło — była to

złota bransoletka

z pięknym szwajcarskim zegarkiem.

— Europejczyk?

— Tak, Mike, zdaje się.

background image

Frank ostrożnie ujął wyschniętą kiść dłoni. Była ściśnięta w kułak, jakby

chciała coś unieść ze

sobą w wieczność. Frank puścił ją, upadła i rozsypała się.

— Tak, tak… słońce porządnie się napracowało — powiedział Frank, idąc w stronę

jeepa.

— Niech pan poczeka, tu coś jest.

Frank odwrócił się i zobaczył, ze Mike czyta jakiś papierek.

— Atrament zupełnie wyblakł.

— Nic strasznego. Przeczytamy to przy świetle mineralogicznej ultrafioletowej

lampy, kiedy

się ściemni.

V

30 września 1903 roku. Ekspedycja profesora Reyera. Dla kogoś, kto znajdzie ten

list. Proszę

przekazać mojej żonie, Adeli Reyer, Rue des Tulipes 48, Lion, lub na adres

Francuskiej

Akademii Nauk.

Było nas czterech. Mój asystent France Crousel, dwóch robotników — Arabów i ja,

profesor

David Reyer. Szukaliśmy ruin starożytnego miasta. 21 września 1903 roku France

odkrył

przeprowadzoną wśród skał drogę. Była ułożona z ogromnych płyt kamiennych.

Każda

płyta

była oszlifowana z nadzwyczajną starannością, a ważyła z pewnością nie mniej niż

tysiąc ton!

Kto i kiedy zbudował tę „cyklopową” drogę można się tylko domyślać. Podobnie do

spiralnych

schodów droga szła wciąż wyżej i wyżej. Wiła się wśród skał, odsłaniając nam na

każdym kroku

background image

zupełnie nieprawdopodobne rzeczy. Napotykaliśmy ogromne zbiorniki wodne,

wybite

wprost w

skałach i nie wiadomo dokąd prowadzące otwory; zadziwiająco okrągłe i szerokie,

patrzyły na

nas z wysoka.

Droga skończyła się zupełnie niespodzianie, tak samo jak się zaczęła — między

dwiema

najwyższymi skałami. Urywała się nad samą przepaścią. Nie można nawet było

marzyć o tym,

żeby zejść po niej! Ściana była zupełnie stroma. Tylko wąziutkie schodki

prowadziły gdzieś w

dół. Wstęp na te schodki znajdował się w wyłomie skały. Ale wyłom był strzeżony

przez kratę z

brązu, nad którą wyryte były egipskie hieroglify: — ZAMKNIJ OCZY I ODEJDŹ.

TU

KRYJE

SIĘ TAJEMNICA, ZA KTÓRĄ MOŻESZ ZAPŁACIĆ ŻYCIEM.

Moich robotników ogarnęło przerażenie. Upadli na kolana i za nic na świecie nie

chcieli iść

dalej. Żeby ich zachęcić, France postanowił iść naprzód. Podszedł do samego

wyłomu. Ale gdy

tylko dotknął jednego z prętów kraty, krzyknął, twarz mu się wykrzywiła i upadł

martwy

Robotnicy rzucili się do ucieczki. Jaskrawe słońce i wzruszenia strasznie na

mnie podziałały —

na pół oślepłem. Prawie po omacku zdołałem jednak odnaleźć drogę powrotną. Na

próżno

wołałem, na próżno krzyczałem — nikt się nie odezwał. Robotnicy albo uciekli

wraz z moimi

background image

wielbłądami, albo też runęli w przepaść. Minuty moje są policzone. Śmierć będzie

okropna.

Szkoda, że nie mam rewolweru.

Wędrowcze, kimkolwiek jesteś, błagam cię, oddaj ten list pod wskazany adres.

David Reyer.

P.S. Droga zaczyna się między skałą podobną do rycerzaa skałą przypominającą

kota. Bądź

ostrożny. Niech cię Bóg ma w swej opiece.

VI

Oto ostatnia gigantyczna płyta. Dalej nie ma drogi. Skały stromą ścianą urywają

się nad

przepaścią. Tylko wąziutkie, wykute w czarnym bazalcie schodki, prowadzą gdzieś

w dół.

— Niech pan uważa, Mike — Frank odwrócił się w stronę szofera i gestem wskazał

mu, żeby

szedł za nim — czeka nas wiele niespodzianek: od kruszących się stopni schodków

do zatrutych

krat.

— Sądzi pan, ze krata była zatruta?

— Na pewno. Mogły na niej być drobniutkie szczerby powleczone trucizną.

Starożytni byli

mistrzami od wszelkich trucizn, nawet od takich, które z wiekami nie tracą swej

diabelskiej

siły… Inaczej, czym można by to wszystko wytłumaczyć?

— Różnie mogło być — wymijająco odparł Mike.

Ale tajemniczej kraty nie było. Czego nie mogły dokonać tysiąclecia, dokonały

sekundy. Kto

wie, kiedy to się stało; nazajutrz po śmierci Davida Reyera, czy może dopiero

wczoraj, ale

runięcie ściany zniweczyło także kratę z brązu i skałę z wyrytą pogróżką. Droga

background image

była wolna.

…Wszystko się kończy. Skończyły się tez schody. Skończyły się przed idealnie

okrągłym

otworem. Ziejąca czeluść wabiła i groziła jednocześnie. Mike zajrzał do otworu.

Wydało mu się,

że w ciemnościach coś się świeci delikatnym różowoliliowym światłem.

— Pozwoli pan, że pójdę pierwszy, sir — i nie czekając na odpowiedź, szofer

zapalił latarkę i

wszedł do tunelu.

Frank poszedł za nim.

W twarz wionęła wilgoć i zapach stęchlizny. Frank zapalił latarkę. Żółty promień

wydobył z

mroków krępą postać szofera, który lekko pochylony naprzód posuwał się pewnie

korytarzem.

Na ściankach migotały maleńkie gwiazdeczki — to zapalały się i gasły kryształki

kwarcu. Pod

nogami gniewnie skrzypiał drobny żwir, budząc śpiące echo, które jak leniwy,

senny zwierz

niechętnie odgryzało się i milkło.

Nagle Mike zatrzymał się, zgasił latarkę, przykucnął i sapiąc, nachylił się nad

czymś.

— Co tam się stało, Mike?

— Niech pan zgasi swoją latarkę. Tu jest jakaś diabelska sztuczka, coś się

świeci. — Mike

wyprostował się, przywarł do ściany, żeby przepuścić Franka: — Tylko ostrożnie,

tu urwisko.

Tunel, opierając się o samotną skałę, pionowym korytarzem spadał w dół. Frank i

Mike

pochylili się nad studnią i aż do bólu w oczach wpatrywali się w czarną jamę,

gdzie szofer

background image

zauważył jakieś jarzenie. Może tam rzeczywiście coś się jarzyło, a może po

prostu przed oczami

migały błękitne kręgi i skakały czerwone kule.

— Tak, coś tam jest — niepewnie bąknął Frank i zapalił latarkę.

Studnia okazała się niegłęboka, można było po prostu w nią skoczyć.

Frank skoczył pierwszy i od razu spostrzegł wąski kanał, który świecił

zdradliwym

lilioworóżowym światłem. Odwróciwszy się bokiem, ostrożnie przyparł do

szczeliny. W tym

momencie ciężko i niezgrabnie zeskoczył Mike.

— Ostrożnie, sir! Tu mogą być żmije albo jeszcze coś innego…

Ale Frank już nic nie słyszał, urzeczony dziwnym i wspaniałym zjawiskiem. Nowy

tunel był

dość krótki i z daleka już przenikało dzienne światło — widocznie na końcu

tunelu był zakręt,

który prowadził ku wyjściu. Ale Franka zdumiało coś innego. Torując sobie drogę

przez żwir,

wychylając się z najmniejszych szczelin, oplatając pułap — wszędzie… rosły żywe

rurki

jarzeniowe. Rozciągały się cieniutkimi wstęgami, zginały się w wąskie spirale,

przeplatały się i

zwisały pętlami, gorejąc czystym błękitnym światłem. Wśród tego złudnego

przepychu,

przywodzącego na pamięć najwspanialsze lampy jarzeniowe, płonęły malinowe,

różowe,

purpurowe, pomarańczowe i liliowe kule. Wydawało się, że samo powietrze płonie

jak szeroka

rzeka, spleciona z różnobarwnych ognistych strumieni.

— Przysięgam na Boga, to grzyby! Niewiarygodne, niezwykłe grzyby. — Mike aż

przysiadł.

background image

— Grzyby?!

— Tak, sir, grzyby. Czytałem gdzieś, że grzyby świecą. U jednych — tylko ogonki

lub

kapelusze, u innych zarodniki. Nawet gnijące drzewa świecą się, bo na nich rosną

grzyby!

Frank patrzył na swego szofera i nie poznawał go. Ten wulgarny, trochę

ślamazarny chłopak

przeobraził się zupełnie. Może to niezwykłe światło żywych jarzeniowych lamp,

przy którym

można nawet czytać, tak zmieniło oblicze, a zwłaszcza oczy Mike’a, ale płonął w

nich tak czysty,

tak jasny ogień zachwytu, że Frank mu pozazdrościł.

Przypomniał sobie Paryż, Luwr. Pewnie wtedy on sam płonął takim właśnie ogniem,

stojąc

przed Renoir’em, czy zamierając w niemym zachwycie przed bezrękim posągiem,

wcielającym

w sobie całe piękno i cierpienie sztuki.

— Może pan ma rację, Mike.

Tunel kończył się wąską kotliną, otoczoną ze wszystkich stron skałami. Ziemia

była blisko —

w odległości trzydziestu stóp. Wbity w skałę hak i sznur rozwiązywały sprawę.

Frank szybko ześliznął się w dół i gdy był o dwie stopy od ziemi, skoczył. Żwir

zaszeleścił i

wszystko ucichło. Frank odwrócił się i zamarł z wrażenia. Nie słyszał nawet, jak

w ślad za nim

zeskoczył i Mike. Wprost przed sobą ujrzał gigantyczny wizerunek, wykuty w

gładkiej skale. Nie

odrywając się, patrzyły na niego — zuchwałego przybysza — przejmujące zgrozą

żywe oczy.

Wizerunek był prastary, a jednocześnie dziwnie kojarzył się ze sztuką

background image

współczesną.

Niezwykłej siły dodawało mu połączenie jak najbardziej ostrej i ponurej

groteskowości z

realizmem. Wszystko było zdumiewające w tej postaci wykutej w skale. Swobodne i

wyraziste

linie tułowia i dziwny kołpak, otaczający głowę. Od kołpaka ciągnęła się jakaś

wygięta rurka,

przypominająca żmiję, stojącą na ogonie.

W jednej ręce postać trzymała coś, co przypominało „granat–cytrynkę, a drugą

wskazywała na

idealnie okrągłą tarczę, od której ciągnęła się po prostej poziomej linii,

uosabiającej Ziemię —

nić, kończąca się dziwacznym wrzecionowatym przedmiotem. Wyglądało to, jakby

wrzeciono od

tysięcy lat podążało ku linii Ziemi z rosnącymi na niej stylizowanymi drzewami,

tylko w żaden

sposób nie mogło dolecieć.

— Ależ to kosmonauta!!! — okrzyk Mike’a rozbudził duchy kotliny. Powtarzały one

jego

krzyk tysiąckrotnie gardłowymi głosami tak długo, dopóki Frank nie otrząsnął się

z odrętwienia.

Gdy echo zamilkło i Frank trochę oprzytomniał, chwycił swoje fotoaparaty i jak

szalony

zaczął biegać przed zagadkowym wizerunkiem. Po dziesięć razy fotografował z obu

kamer

samego kosmonautę i oddzielnie jego głowę w okrągłym kołpaku. Utrwalił na taśmie

również —

tajemniczą planetę i wrzecionowaty kosmolot, uparcie zmierzający ku Ziemi. W

rozmaitych

skrótach perspektywicznych, przy pomocy wszelkich możliwych filtrów świetlnych!

background image

Gdy Frank trochę ochłonął, zaczął szukać choćby najdrobniejszego napisu. Ale

bezowocnie

— nic nie znalazł.

Czyja ręka wykuła wizerunek? Cóż to za tajemnicza tarcza? Jaka siła porusza

astrolot? Gdzie

przepadli kosmonauci?

Jednym słowem głowę Franka obiegły w tłumnym nieporządku wszystkie te pytania,

które

zrodziłyby się w głowie każdego innego człowieka w podobnych okolicznościach.

Jednak ani napisów, ani żadnych odpowiedzi nie znalazł. Jak w strasznej gorączce

męczyły go

natarczywe pragnienia. Chciałby tu zostać na długo, a jednocześnie — jak

najszybciej wrócić, jak

najszybciej poinformować ludzi, wtajemniczyć, opowiedzieć, obmyśleć, objaśnić,

napisać!

— Mike, wracamy —— powiedział i, podskoczywszy, zawisnął na linie — szybko

do

jeepa!

Musimy natychmiast nadać radiogram.

Frank siedział na piasku w samych spodenkach, ukrywszy się w cieniu jeepa.

Zwilżył

namydlonym pędzelkiem policzki, ale mydło momentalnie wysychało od gorącego

powietrza

pustyni.

Mike również siedział na piasku i nastrajał radiostację, oparłszy się łokciami

na rowkowanej

oponie koła zapasowego, wykonanej z ogniotrwałego organicznokrzemowego

polimeru.

Od

czasu do czasu podnosił do ust blaszaną puszkę z ciepłym sokiem ananasowym.

background image

— Jedno jest dla mnie niepojęte — przerwał milczenie Mike, nie odrywając się od

radiostacji

— co stało się z asystentem profesora Reyera? Dlaczego tak nagle zginął? Pan

twierdzi, że

szczerby kraty mogły być pokryte trucizną, ale czy istnieją takie trucizny,

które momentalnie

uśmiercają? Mnie osobiście wydaje się, że biedny Reyer po prostu dostał

pomieszania zmysłów

od słońca i że wszystko mu się przywidziało…

— Nie sądzę. Istnieją straszne trucizny, uczeni nazywają je „białkami–

szatanami”. Wystarczy

kilka miligramów tej substancji, żeby’ zniszczyć wszystko, co na Ziemi. Żaden

urojony diabeł,

żadna bomba tytoniowa nie potrafią tego. Oczywiście, hipoteza : o szczerbach —

to po prostu

pierwsze rozsądne rozwiązanie zagadki, które mi przyszło do głowy… W każdym

razie

tajemnicza śmierć Crousela zostaje w ten sposób wyjaśniona prosto i racjonalnie.

Przypominam

sobie pewne zdarzenie podobne trochę do naszego wypadku. Jeśli pan chce,

opowiem.

— Oczywiście.

— Miało to miejsce mniej więcej czterdzieści lat temu. Zresztą niedaleko stąd, w

słynnej

Dolinie Królów, na skraju pustyni Libijskiej. Podczas badań archeologicznych

nasz współziomek

Howard Carter odkrył wejście do grobowca faraona egipskiego Tut–ench–Amona.

Odkrycie

nastąpiło zupełnie niespodzianie: pod ruinami jednej z chat, w których przed

tysiącami lat

background image

mieszkali robotnicy budujący grobowce, nagle ukazał się wykuty w skale schodek.

Po

odgarnięciu ziemi wokoło ujrzano schody prowadzące do podziemia. Archeologowie

z

wielkim

trudem odkopywali stopień za stopniem, aż wreszcie schody przywiodły ich do

zamurowanych

drzwi grobowca, zapieczętowanych dziwnymi pieczęciami, wyobrażającymi szakala i

dziewięciu

związanych niewolników. Pieczęcie były nietknięte, co świadczyło o tym, że

bogate sarkofagi, w

których spoczywała mumia faraona, nie zostały naruszone przez złodziei. I

rzeczywiście, w

grobowcu znaleziono niezliczone bogactwa. Sama trumna ze szczerego złota ważyła

300 funtów!

— Oho!

— Tak, Mike, złota było mnóstwo, ale zapłacono za nie drogo. Wielu archeologów i

robotników, którzy dotarli do mrocznego grobowca, zginęło. Ugodziła w nich jakaś

męcząca i

tajemnicza choroba.

Pierwszy zachorował nasz znany uczony lord Car—narvon. Dostał gorączki i silnych

boli

mięśniowych. Lekarze bezsilnie rozkładali ręce. Lord umarł po dwudziestu dniach

w

straszliwych mękach. Następnie zaczęli umierać inni członkowie archeologicznej

ekspedycji.

Przeważnie umierali ci, którzy pierwsi weszli do grobowca. Przez trzydzieści lat

nauka nie

potrafiła wyjaśnić tej straszliwej zagadki. W 1955 roku grobowiec nawet poddano

badaniom

background image

dozometrycznym: chodziło o stwierdzenie, czy nie jest radioaktywny.

— No i co?

— Oczywiście bez żadnych rezultatów. Czyż faraonowie mogli coś wiedzieć o

promieniotwórczości i zabezpieczać swoje grobowce za pomocą radioaktywnego

kobaltu czy

strontu? Nonsens. Bóg skarał kopaczy grobów! — Oto jedyne wyjaśnienie, jakie

dali robotnicy

arabscy i w które uwierzyli nawet niektórzy uczeni w Europie.

Możliwe że i po dziś dzień musielibyśmy się zadowolić taką hipotezą, gdyby w

1956 roku nie

zachorował południowoafrykański biolog John Wills. Pisałem nawet wówczas o tym

w

naszej

gazecie. Wills badał pomiot nietoperzy w jaskiniach Środkowej Afryki.

Wkrótce po tym zachorował. Symptomy choroby były dokładnie takie same, jak u

archeologów. Uczeni zaczęli sobie przypominać, czy nie było jeszcze jakichś „—

podobnych

przypadków. Okazało się, że tą samą chorobą zostali „ukarani” i inni kopacze

grobów, badacze

południowoamerykańskich grobowców Inków. To „białko–szatan” — wirus

histoplasmosis,

znajdujący się w pomiocie nietoperzy. Znaleźli ten wirus także w grobowcu Tut–

ench–Amona.

Proste, co?

— Tak, niczego sobie. A może i w naszym tunelu żyją nietoperze?

— To właśnie jest zastanawiające, ze tu nie ma nic żywego oprócz grzybów. Ach! —

Frank

zerwał się na nogi. — Oczywiście, grzyby! Tylko jakim cudem potrafiły przetrwać?

Przecież w

tunelu nie ma żadnych produktów rozkładu. Czym się więc żywiły?

background image

— O czym pan mówi? — Mike rozłożył ręce ze zdumienia.

Ale Frank już nie zwracał uwagi na szofera. Chodził wokoło auta, wymachując

rękami, i

mówił:

— Te grzyby żywią się powietrzem, zachodzi w nich synteza tlenu z azotem. Może

kiedyś te

grzyby staną się dla ludzi prototypem chemicznych fabryk przyszłości. A jarzenie

— to rezultat

reakcji chemicznej.

— A co to ma wspólnego z trucizną? — Mike zrozumiał, co ma na myśli dziennikarz.

— Przypuszczalnie w pewnych okresach grzyby jednakże potrzebują obcego białka.

Dlatego

właśnie wytworzyła się w nich zdolność zabijania żywego. Możliwe, że wydzielają

substancje

trujące albo wypuszczają na ofiarę obłoczek zarodników — nie wiem. Ale wszędzie

jest życie.

Nawet na pustyni. Napotykaliśmy na jaszczurki, węże, skorpiony, falangi, nawet

na jakieś

żuczki. Istnieje ono także w jaskiniach. Zaś w tunelu nie ma nawet wyschniętej

muchy. A śmierć

Crousela? Podszedł do samego wejścia, dotknął kraty, to znaczy spowodował jakieś

drganie,

wywołał ruch. Wtedy grzyby zareagowały jak rosiczka na muchę.

— A dlaczego nie zareagowały na nas? Czy jesteśmy duchami? — uśmiechając się

sarkastycznie, zapytał szofer.

— Mogę odpowiedzieć na to pytanie. Mike. Czekałem na nie. Przypomina pan sobie

list

Reyera? Tam nigdzie nie ma mowy o świeceniu przy wejściu do tunelu. Jednak pan

je od razu

zauważył mimo światła latarki. To znaczy, że cykl życiowy grzybów dzieli się na

background image

fazy. Kiedy się

świecą — nie są groźne. Kiedy zaś nagromadzona energia zostaje wyczerpana i

grzyby gasną,

przemieniają się w milczących niewidocznych drapieżników, które w mroku nocy

czyhają na

swoje ofiary. Przystosowały się do takiego życia w ciągu tysięcy, a może nawet

milionów lat

ewolucji… Może zresztą te grzyby też są kosmicznymi przybyszami. Może

kosmonauci

przypadkowo przynieśli tu zarodniki. Znalazłszy sprzyjające warunki, spory

puściły kiełki.

— Możliwe, że wszystko jest tak, jak pan mówi. Ale przecież grzyby rosną nie

przy samym

wejściu do tunelu, tylko w głębi. Więc w jaki sposób mogły zabić tego Francuza?

A może wtedy,

jeszcze przed oberwaniem się skały, rosły tuż obok kraty?

Ale Frank nie zdążył odpowiedzieć. Niecierpliwie terkotał brzęczyk.

— Londyn!

— Dobrze, już idę. — Frank dokładnie wytarł brzytwę, włożył ją do pudełka, bez

pośpiechu

wstał i podszedł do radiostacji. Przykucnął i nałożył słuchawki.

Pięć minut spędził na melancholijnych rozmyślaniach, i tak że trudno było

skonstatować, czy

coś słyszy, czy też ciągle jeszcze czeka. Następnie na jego twarzy pojawił się

ledwo uchwytny

wyraz niezadowolenia, przekręcił wyłącznik przerzutowy i powiedział obojętnym

głosem:

— Dziękuję, sir. Dobrze. Czekamy.

Frank zdjął słuchawki i nie mówiąc ani słowa, wrócił na poprzednie miejsce. Znów

próbował

background image

namydlić twarz i tylko dlatego, że z większym niż zwykle rozdrażnieniem otrząsał

pędzelek,

Mike odgadł jego nastrój i nie rzekł ani słowa.

A Frank myślał z natężeniem i męką. Szczerze mówiąc, nie uraziły go czarujące i

radosne

frazesy szefa, sprawiły mu nawet przyjemność. W końcu wiedział, że tak będzie. A

to, ze szef już

rozpoczął szeroką kampanię prasową, było zupełnie zrozumiałe, nic ponadto. Frank

usilnie

szperał w swoim sercu, chcąc dotrzeć do gruntu, na którym wyrosła ta szara i

mętna mgławica

smutku. I nagle zrozumiał. Tak, to właśnie było tak. W tym momencie, kiedy

ujrzał oczy

przybysza z kosmosu, przestał być dziennikarzem. Stał się naukowcem. Stał się

tym, kim

powinien był zostać po ukończeniu studiów. Zrobił odkrycie i nie chciał, żeby

wokół niego

rozgorzały dziennikarskie boje na słowa. Instynktownie czuł, że wszystko, czego

się dotknie

mętna fala sensacji, przestaje być wielkie i wzruszające, natomiast staje się

troszeczkę brudne.

Wiedział to zawsze, ale dopiero teraz odczuł całą swoją istotą. Jego umysł

nareszcie usłuchał

głosu serca. Serce wyraziło wszystko, co nagromadziło się w nim przez te

wszystkie lata, a

rozum nie mógł mu odmówić racji.

W uszach jeszcze brzmiały mu słowa szefa:

— Tę sprawę trzeba rozwinąć szeroko: wykorzystać wszystko — radio, film,

telewizję.

Jednym słowem za dwie godziny wsiadamy do samolotu, za jedenaście godzin

background image

przesiadka na

helikoptery i pojutrze koło południa oczekujcie nas.

Frank sobie żywo wyobraził, co może potem nastąpić. Po tych starodawnych

świętych

kamieniach zaczną się snuć zręczni, obrotni młodzieńcy. Jedni, jak z armaty,

zaczną strzelać

obiektywami aparatów filmowych i fotograficznych. Inni z magnetofonami na

plecach zaczną mu

wtykać swoje mikrofony aż po samo gardło. I każdy z pewnością pomaca obraz

rękami.

Szczególnie nieprzyjemnie było sobie wyobrazić, jak to zrobi szef. Frank aż się

wzdrygnął z

obrzydzenia, jak od dotknięcia żaby. Był przekonany, że wizerunek pociemnieje i

zgaśnie od

tych wszystkich rąk.

A wyobraźnia podsuwała mu ciągle nowe i nowo szczegóły. Wyraźnie widział, jak

jeden,

maskując się niezręcznie, zaczyna odłupywać kawałek świętego kamienia. Czemu

nie! Taka

pamiątka!

Dlaczego właśnie ci plugawi i niepoważni ludzie mają pierwsi zobaczyć to, o czym

marzyli

najlepsi synowie ludzkości? I nie tylko zobaczyć, ale otrzymać wyłączny monopol.

Monopol na

sensację. Specjalność gazety „Daily Express”!

W piersi Franka zrodził się taki protest, taka burza jeszcze nigdy dotąd

niedoznanych uczuć,

że sam się przeląkł swego krzyku.

— Mike, Mike!

Szofer poderwał się z miejsca i zaskoczony ze zdziwieniem spojrzał na Franka.

background image

Ale Frank już powziął decyzję.

— Posłuchaj, Mike. Pojutrze zwali się tu szef z całą swoją szajką. Ale gazeta

nie może tak

długo czekać. Chcę im zrobić małą niespodziankę. Wsiądziesz zaraz do jeepa i

pojedziesz do

domu. Wstąpisz do Instytutu Archeologicznego. Dam ci adres. Oddasz im rolki z

fonograficzną

taśmą… i list. Zanim się zapakujesz, napiszę. A ja już sam przywitam tu szefa.

Będzie

zadowolony z naszej pracy.

— Dobrze, sir — milcząc chwilę, odpowiedział szofer — ma pan zupełną słuszność.

— To — wskazał nieokreślonym ruchem na skały — to jest własnością całej

ludzkości. Niech

więc pierwsza dowie się o tym nauka.

Frank wstał. Niepojęte uczucie ścisnęło mu gardło. Chciał jeszcze coś

powiedzieć, ale

wyciągnął tylko rękę do szofera i mocno ją uścisnął.

VIII

Minęły dwa tygodnie. Frank spokojnie drzemał w wygodnej dziesięcioosobowej

salonce

helikoptera. Chwilami zwracał głowę w stronę małego okrągłego okienka i

spoglądał w dół.

Ziemia nie była podobna do mapy — helikopter leciał dość nisko. Wyglądała raczej

na

makietę. Frank przypomniał sobie skrzynię z piaskiem, na której jeszcze w czasie

studiów

uczono ich taktyki.

Bezkresne szaro–czerwono–bure obszary piasku, ostro zarysowane zielone

ubarwienie oaz.

Między tą zielenią i piaskami toczy się ani na chwilę nie ustająca walka.

background image

Pustynia gwałtownie

atakuje wydmami piaszczystymi i, jak dżinny z butelek, wypuszcza gorące,

wszystko

zamieniające w popiół, wiatry.

— Cudownie, wspaniale, Frank. Zawsze spodziewałem się po panu czegoś takiego.

Hughes

bezskutecznie usiłował strzelić grubymi palcami.

Frank drgnął. Znów doznał uczucia wstrętu.

A szef bezustannie gadał:

— Pan bezwzględnie musi zostać kierownikiem działu, a Nicka przeniosę do

kroniki, on nie

ma nic wspólnego z nauką. Ech, Frank, mój chłopcze, znam pańską

bezinteresowność, ale

pieniądz to zawsze pieniądz. I wie pan, co postanowiłem? Podwyższę panu pensję.

— Hughes

poufale szturchnął Franka pięścią w plecy.

Frank prawie go nie słuchał. Odpoczywał po tych wszystkich szaleńczych dniach,

które teraz

wydały mu się odległymi i nierealnymi. Czy rzeczywiście to wszystko było faktem:

list profesora

Reyera, skały Atakora, wykuty w skale wizerunek? Może przywidziało mu się, może

to miraż,

który przyczaił się tylko w błękitnych jeziorach powietrznych, płynących wśród

czarnych skał?

Jednak obleśne gruchanie Hughesa ciągle mu uprzytomniało, że to nie miraż.

Trudno nawet

przewidzieć, jakimi krzykliwymi nagłówkami i oszałamiającymi tytułami Hughes

zacznie się

posługiwać, by wbić czytelnikowi do głowy ten „miraż” — Wielki Boże! To ‘

background image

dopiero będzie

diabelski taniec, rozpasanie, dzikie wybryki najnieprawdopodobniejszych

domniemań i hipotez

tak samo dalekich od nauki, jak Ziemia od tarczy na tych skałach! Gazeta

dosłownie będzie

pękać od sensacji. „Na tysiące lat przed Rosjanami”, „Kto to — Atlantyda czy

Marsjanin?”,

„Nasi przodkowie — kosmonautami”, „Sahara — muzeum kosmosu”.

I Frank pojął, że nie zostanie kierownikiem działu, jak to dopiero przed chwilą

obiecał mu

szef Hughes. W ogóle nie będzie więcej pracował w prasie. To nie jest miejsce

dla uczciwych

ludzi.

A gdzie jest miejsce dla uczciwych ludzi? — sam siebie zapytał. Masz już

przeszło trzydzieści

lat, a ciągle jeszcze żyjesz w urojonym świecie marzeń. Teraz mówi się o wojnie,

o bazach i

bombach, a ty marzysz o tamach, o ujarzmieniu pustyni, o pokonaniu zimna. Zbudź

się, Frank.

Spojrzał na szefa. Jego twarz była uosobieniem zadowolenia. Hughes powoli pił

mocną słodką

kawę, delektując się jej aromatem i z lubością przyglądał się maleńkiej

porcelanowej filiżance.

Frank postanowił, że jakkolwiek się wszystko dalej ułoży, jednego na pewno nie

zrobi. Nie

będzie brał udziału w tej całej profanacji. Ostatecznie jako odkrywca wizerunku

może chyba

liczyć na skromny urząd archeologa. A dalej zobaczy się.

Frank nie wiedział, że w Algierze, w hotelu, czeka na niego duża szara koperta.

Mr Francis O’Neuilly.

background image

Bloomsbery. Londyn. 17 sierpnia 19.. roku.

Szanowny panie! Byliśmy bardzo radzi z przysłanej przez Pana taśmy. Zupełnie

zrozumiała

jest Pańska niecierpliwość, żeby jak najszybciej zawiadomić świat o dokonanym

przez Pana

odkryciu. Jednakże byłoby lepiej, gdyby Pan sam taśmę wywołał i zrobił odbitki.

Primo,

reprezentowana przez Pana gazeta uniknęłaby pewnych nieprzyjemności, które ją

czekają, a

secundo, nie musiałby Pan zajmować się bezpodstawnymi hipotezami. Poza tym o

mały włos nie

wyrzuciliśmy kasety po zapoznaniu się z treścią załączonego listu, w którym jest

mowa o

kosmonautach w starożytności i temu podobnych fantazjach podnieconego umysłu.

Ulegając zupełnie zrozumiałej ciekawości, zrobiliśmy jednak kilka odbitek. I

jakież było

nasze zdumienie i radość, kiedy na zdjęciu odnaleźliśmy stelę Amenhotepa IV,

znanego także

pod imieniem Echnatona.

Dokonał Pan wspaniałego odkrycia, mister O’Neuilly, odnalazł Pan legendarny

grobowiec

Echnatona.

Panowanie jego — to najbardziej niezwykła i prawie nieznana przez naukę epoka w

historii

starożytnego Egiptu. Faraon ten był zrodzony przez kobietę niekrólewskiej krwi,

tancerkę

imieniem Teje. Ojciec Echnatona, faraon Amenhotep III, nie tylko podniósł do

godności

pierwszej małżonki uwielbianą przez siebie niewolnicę, ale przedkładał jej

towarzystwo nad

background image

towarzystwo kapłanów. Rzecz prosta, że pojawienie się potomka Amenhotepa i Teji

zostało

powitane przez kapłanów i arystokrację niechęcią i rosnącą wrogością. Niechęć

przemieniła się w

jawną nienawiść, kiedy Amenhotep III przekazał synowi, jeszcze naówczas małemu

chłopcu,

prawie całą władzę. Tak rozpoczęła się walka, która trwała, w takiej czy innej

formie, przez całe

dzieje państwa Kemt. Faraon dążył do władzy absolutnej. Ale na jego drodze stali

kapłani i

namiestnicy prowincji — nomarchowie. Każdy nomarcha był jeszcze prócz tego

kapłanem

miejscowego boga. W królestwie Kemt była wielka ilość bogów. Oprócz bogów,

których

czczono w całym kraju, byli jeszcze miejscowi bogowie, którym bito pokłony w

jakiejś jednej

prowincji.

Żeby osłabić wrogów, musiał faraon usunąć im grunt spod nóg. Młody syn Teji —

Amenhotep IV postanowił w ogóle znieść wiarę w bogów albo przynajmniej

sprowadzić

wielobóstwo do wiary w jedynego boga. Przecież Egipt był imperium światowym, a

mógł się

stać zjednoczonym i silnym, mając tylko jedynego boga.

Gdy stary faraon umarł, Amenhotep IV wprowadził kult nowego boga — Atona.

Atona

wyobrażano pod postacią tarczy słonecznej. Pan pewnie wie, że jeszcze na długo

przed tą

reformą słońce było w Egipcie obiektem czci. Jego wcieleniem byli bogowie: Ra,

Atum, Horus.

W niektórych domach Amon–Ra uważany był za największego boga. Ale król —

background image

reformator, a

nawet heretyk i bezbożnik, postanowił na początek znieść wszystkich bogów, prócz

swego

Atona. Zaczął to wprowadzać w czyn stopniowo i ostrożnie. Początkowo Atonowi

składano hołd

na równi ze starymi bogami. Potem zaś, kiedy faraon stał się najwyższym kapłanem

Atona,

zaczęto gnębić starych bogów. Reformy młodego władcy nie kończyły się na tym.

Coraz częściej

przy nominacjach na ważne stanowiska państwowe Amenhotep IV omijał młodzież

pochodzenia

arystokratycznego, oddając pierwszeństwo ludziom nie wysokiego rodu, lecz

doświadczonym i

oddanym sprawie.

Wreszcie w szóstym roku swego panowania młody faraon ogłosił Atona jedynym

bogiem.

Pozostałych bogów unicestwił. Zamknął ich świątynie, a kapłanów przepędził.

Kazał usunąć imiona bogów ze świątyń i grobowców. Heretycki faraon wyrzekł się

nawet

swego imienia (bo przecież Amenhotep znaczy „Amon jest zadowolony”, a Amon

był

największym bogiem w Tebach). Odtąd mianował się Echnatonem. Znaczy to oddany

Atonowi.

Echnaton wraz ze swoimi zwolennikami opuścił Teby i założył nową stolicę

Achetaton —

„Horyzont Atona”. Obecnie z tego miasta zostały tylko ruiny, które noszą nazwę

Tell El–

Amarna. Ale za panowania Echnatona było to wspaniałe, pełne przepychu miasto. Im

wspanialsza stawała się nowa stolica, tym silniej rosła niechęć do Atona.

Koczownicy grabili

background image

okoliczne miasta, prowincje podległe Egiptowi zaczęły się buntować, kraj

opanowała groźba

wojny. Minęło kilka lat i Hetyci zabrali Atonowi prawie wszystkie miasta

azjatyckie.

Faraon miał coraz mniej przyjaciół, a coraz więcej wrogów. Ostatnie lata życia

spędził Aton

prawie w zupełnej samotności.

Umarł buntowniczy faraon również z dala od przyjaciół i bliskich. Po jego

śmierci kapłani,

nomarchowie i spadkobiercy zrobili wszystko, co było w ich mocy, żeby wymazać z

pamięci

ludu imię faraona–buntownika. Niszczyli grobowce, rozbijali sarkofagi i

portrety. Wszystko, na

czym było wyryte imię Echnatona, podlegało zniszczeniu, dokładnie zeskrobywano

wszelkie

napisy, przypominające o jego czynach.

Obecnie archeologowie nie są nawet przekonani, czy Echnaton został pochowany w

grobowcu, na którym znaleziono jego imię. Pod koniec ubiegłego stulecia co

prawda znaleziono

w grobowcu mumię mężczyzny, ale zmumifikowane zwłoki były pochowane

zupełnie

inaczej,

niż przyjęto chować faraonów.

Istniała także legenda — która dzięki Panu przestała być legendą — że Echnaton

nie umarł

wcale w swojej stolicy, natomiast, że razem z tysiącami wiernych uciekł na

Saharę, która wtedy

bynajmniej nie była pustynią. Tam Echnaton założył nowe miasto, którego nikomu

później nie

udało się odnaleźć.

background image

A teraz pozwoli Pan wyjaśnić sobie nasze zdanie na temat złudzenia optycznego,

którego

ofiarą stał się Pan mimo woli.

Reforma religijna, podjęta przez Echnatona, musiała wywrzeć wpływ na inne

dziedziny

kultury. Szczególnie wyraźne jest to w sztukach plastycznych. Jeśli przedtem

sztuka była

podporządkowana religii, to właśnie Echnaton wyzwolił ją. Nareszcie egipscy

rzeźbiarze i

malarze mogli uwolnić się od raz na zawsze utartych kanonów. Sztuka stała się

bardziej

realistyczna, bardziej życiowa i dynamiczna.

Wrogość Echnatona do starej religii przekreśliła także normy estetyczne,

ustalone przez

kapłanów. Rzeźbiarze i malarze przestali idealizować obraz faraona, zaczęli

poszukiwać nowych

form wyrazu, które niekiedy przechodziły w groteskę. Wszystko to miało ten

skutek, że wykuty

przez najgorliwszych zwolenników Echnatona wizerunek w skale okazał się zupełnie

niepodobny

do tego wszystkiego, co Pan kojarzył w swoich pojęciach ze sztuką dawnego

Egiptu.

Poza tym nieznany mistrz, widocznie obawiając się o dalszy los grobowca,

postanowił ukryć

imię zbuntowanego faraona przed wrogami. Z tego powodu hieroglify z jego

imieniem wyciął

tak, że można je zauważyć wyłącznie o pewnej określonej porze dnia. Ale aparat

fotograficzny

— to nie oko ludzkie: utrwalił to, co wymknęło się Panu. Dokładnie z powodu tego

samego

background image

optycznego efektu przyjął Pan obraz Słońca za tajemniczą planetę. Również z

bardzo wielu

promieni słonecznych spostrzegł Pan tylko jeden i wziął go za trasę astrolotu.

Ponieważ

Echnaton był arcykapłanem boga Słońca — Atona, jego koronę ozdabia również

stylizowany

obraz tarczy słonecznej, którą Pan lekkomyślnie nazwał hełmem skafandra.

Wykaz Pańskich omyłek można by mnożyć w nieskończoność, ale chyba to nie ma

żadnego

sensu. Jednym słowem — wizerunek Echnatona, wznoszącego modlitwę do boga

Atona,

wziął

Pan za kosmonautę.

Wszystko to jednak wcale nie pomniejsza znaczenia dokonanego przez Pana

odkrycia.

Po powrocie do Anglii uprzejmie zapraszamy do odwiedzenia nas.

Szczerze zobowiązany

Edwin H. Higginsbottom

Sekretarz Naukowy

Instytutu Archeologicznego P.S.

Przysłane przez Pana próbki zarodników oddane zostały na badanie do Instytutu

Biochemii

im. Jej Królewskiej Mości. Wstępna analiza, dokonana przez pana Hammsbella,

wykazała

wysoki procent białka o dużej toksyczności, znajdującego się w stanie okresowej,

czyli

sezonowej anabiozy. Winszuję Panu niezwykłego archeologicznego odkrycia.

E. H.

Przełożyła Olga Ford

Władimir Grigoriew

background image

KOLEGA

Terkocze budzik. Otwieram oczy pełen nadziei, że zegarek śpieszy się

przynajmniej o

godzinę. Niestety — na drugim budziku też jest siódma.

Ten drugi sprawiłem sobie, gdy zrozumiałem wreszcie, ze jeden mnie nie obudzi. A

było

przecież już i tak, że zdawało się, i trzy nie dadzą rady…

Bezpośrednio po przebudzeniu czułem się nawet dość rześki. Ale po chwili znowu

morzył

mnie sen, wstawałem z przymusem, ociężały, znużony, marząc jedynie o tym, by jak

najprędzej

znaleźć się z powrotem w łóżku. No, cóż! Praca naukowa coraz mniej czasu

pozostawiała na

odpoczynek.

I naprawdę, wcale nie trawiła mnie jakaś żądza sławy, wcale nie śniły mi się po

nocach laury

wielkiego uczonego. Śniło mi się zupełnie co innego. W moich snach — nawet

dozorcy,

zamiatając ulice, mruczeli formuły i wzory.

Trudno, jeśli chce się dotrzymać kroku tytanom nauki — nie można pracować mniej

od nich.

A wielcy uczeni sypiają mało, och jak mało! Z tego wniosek, że wszystkiemu winni

wielcy

uczeni…

Właśnie ów trzeci budzik zmusił mnie wreszcie do zastanowienia się nad całą

sprawą.

— Czyż ty — mówiłem sobie — człowiek dorosły, autor tylu odkryć naukowych,

wynalazca,

nie potrafisz znaleźć rady na ów poniżający, niegodny, a niekiedy wręcz haniebny

stan, jakim jest

background image

sen? We śnie może cię przecież przejechać samochód, może cię pobić banda

rozwydrzonych

chuliganów… We śnie mogą cię na zbity łeb wyrzucić z dziesiątego piętra, mogą ci

napluć w

twarz — a ty co? Zbudzisz się, umyjesz, i jakby nigdy nic. Nawet nie ma do kogo

iść na skargę!

Myśli te coraz częściej nie dawały mi spokoju, ale tak naprawdę zabrałem się do

tego dopiero

wówczas, gdy parę razy zbudziłem się w ubraniu. Tego już było za wiele. Należało

działać…

Oczywiście, o tym, by samemu udało się znaleźć sposób całkowicie uwalniający od

potrzeby

snu — nie było nawet co marzyć.

Wszystkie metody takie jak elektrosen, grawitacjosen, radiosen, platfostopsen —

wcześniej

czy później doprowadzą do zamierzonego wyniku. Niezliczone zastępy naukowców,

którzy w

nowoczesnych laboratoriach opracowują niezmordowanie te systemy, wierzą

niezbicie, że za

jakieś dwadzieścia, trzydzieści lat wysiłki ich zostaną uwieńczone powodzeniem.

W porównaniu z wiecznością to, naturalnie, zaledwie chwilka. Dla mnie jednak ta

chwilka to

najlepsza część mego twórczego życia. Skoro więc natura nie zatroszczyła się, by

zaopatrzyć

mnie w kogoś, kto by za mnie bawił się, odpoczywał, jadł i spał — to w takiego,

kto by za mnie

przynajmniej spał, powinienem zaopatrzyć się sam.

Należało po prostu znaleźć sobie biologicznego zastępcę, nic więcej. Niech ktoś

śpi zamiast

mnie, zaś rezultaty procesów dokonujących się w tym pogrążonym we śnie mózgu

background image

będą

przejmowane przez specjalny odbiornik — jak taśma magnetofonu przejmuje

melodie

z płyt.

Następnie specjalny transformator będzie je w oczyszczonej formie przekazywał

mnie, a mój

wypoczęty mózg będzie działał sprawnie.

Co prawda, znalezienie człowieka, który zgodziłby się spać za siebie i za mnie,

nie było

łatwym zadaniem. Krąg moich znajomych składał się wyłącznie z ludzi nauki, ludzi

miłych i

roztargnionych, których jednak cała łagodność i ustępliwość zamieniały się w

granit, gdy tylko

chodziło o sen. Mnie potrzebny był człowiek nieco innego, można by rzec,

pokroju. Krótko

mówiąc taki, któremu byłoby wszystko jedno czy śpi, czy robi cokolwiek innego.

Znalazłem go wprost na ulicy. Ściślej mówiąc, w barze. Siedział sobie przy

stoliku samotnie, a

w dłoni trzymał kolebiący się kufel z napojem, który według wszelkiego

prawdopodobieństwa

był alkoholem.

— Nauka połamała sobie na mnie zęby. Leczyli, leczyli i nic z tego nie wyszło —

powiedział,

gdy przysiadłem się do niego. — Od alkoholizmu niby leczyli… — dodał po chwili

milczenia,

kiwając głową i pokazując w uśmiechu złoty ząb.

—— Kochany — powiedziałem, jak mogłem najprzymilniej — skoro nauka panu nie

pomogła, to może pan by pomógł nauce?

— Jak ona mnie nie pomogła, to i ja jej nie będę — wybełkotał.

— A może by tak, złociutki, spróbować jeszcze raz, jeden razik tylko?

background image

— Nie, kochasiu, na te pigułki już mnie nie nabierzecie. Łyka człowiek i łyka, a

potem znów

zbacza z właściwej drogi…

Temu młodemu jeszcze człowiekowi, który z powodu nałogowego alkoholizmu był

już

niezdolny do pracy — długo musiałem tłumaczyć, o co mi chodzi. Ale wreszcie —

czegóż to nie

dokona prawdziwie logiczne rozumowanie! — ranek następnego dnia zastał go

śpiącego w moim

mieszkaniu.

Gdy się zbudził, przede wszystkim poprosił soku z kiszonych ogórków, po czym

rozejrzał się

po pokoju, zapalił i wcale nie zdawał się być zdziwiony, jak i dlaczego tu się

znalazł.

Najwidoczniej nie pierwszyzną było dla niego budzić się gdzieś poza własnym

domem.

— Głowa boli? — zapytałem.

— Boli. Zdałoby się pospać jeszcze trochę, ale teraz już nie zasnę, znam siebie

dobrze.

— Ależ to nic prostszego — powiedziałem i włączyłem aparat, stojący sobie

niewinnie w

kącie pokoju.

Jasne, że przyszły mój współpracownik nie pamiętał już ani słowa z naszej

rozmowy

poprzedniego wieczora. Z zapałem więc zacząłem wykładać mu wszystko od nowa.

Przy pomocy

wykresów dowodziłem, jak Wzrośnie krzywa odkryć naukowych, objaśniałem

działanie

moich

ostatnich wynalazków — różnych latających, pełzających, pływających, biegających

background image

i licząco–

rozumujących maszyn, oraz nie działającego na razie modelu przyszłego,

ulepszonego

wynalazku, jednocześnie latająco–pełzająco–pływająco–biegająco–licząco–

rozumującego.

Opowiedziałem również, jaką korzyść przyniesie wprowadzenie wszystkich tych

wynalazków i

obiecałem, że jako współkonstruktor i współtwórca, otrzyma po jednym egzemplarzu

każdego

aparatu.

Wykresy, formuły i schematy nie wywarły prawie żadnego wrażenia na człowieku z

baru. Ale

gdy do pokoju wbiegły moje maszynki i zaczęły tańczyć, latać, fikać koziołki,

piszczeć, włazić

nam na kolana — zaczął mięknąć.

— I wszystko to pan zrobił sam? — spytał ze zdumieniem, ostrożnie zdejmując

sobie z

ramienia robota–diablika, który zdążył go już przyczesać i spryskać mu włosy

wodą kolońską.

— Kolego — tak, tak właśnie zwróciłem się do niego: było wszak jasne, że bitwa

wygrana. —

Kolego, nie takie jeszcze dziwy powstaną, gdy razem weźmiemy się do dzieła.

Krzywa natężenia

podsko…

— Zgoda — przerwał mi i od razu poprosił o włączenie aparatu: mimo wszystko,

bardzo

chciało mu się spać.

Czyż trzeba opowiadać, jak ruszyły teraz z kopyta moje prace! Inni wracali do

domów nieco

zmęczeni i, czekając na kolację, czytali sobie gazety — a ja pracowałem! Inni

background image

szli do kina, na

stadiony, do kawiarni, by dać nieco wypocząć umysłowi — a ja tego nie

potrzebowałem. Umysł

miałem świeży jak noworodek i wciąż pracowałem. O północy inni przewracali się z

boku na bok

w swych łóżkach, liczyli do tysiąca, by przestać myśleć i zasnąć — ja zaś z

niewymowną

rozkoszą obliczałem milionowe cyfry, machałem arytmometrem, wywijałem

suwakiem

logarytmicznym!

— A przecież był taki czas, był, a jakże — mówiłem do siebie z triumfem — gdy

przeklinałeś

swą nienasyconą żądzę tworzenia. Głowa ci pękała, serce wypisywało na

ełektrokardiogramach

prawdziwe es–floresy, włosy ci wyłaziły jak ze starej szczotki do butów. I wtedy

mogłeś liczyć

jedynie na doktorów, któż bowiem inny mógł ci pomóc? A doktorzy powtarzali w

kółko: świeże

powietrze, owoce, lekkie wina i jak najmniej, możliwie jak najmniej pracy.

Dobre sobie! Mniej pracy! Cha! Cha! — i zaśmiewałem się teraz do rozpuku, bez

obawy, że

zbudzę mego towarzysza. Spał jak zabity.

Wskaźnik sprawności aparatu nie przekraczał pięćdziesięciu jeden procent, wobec

czego mój

wspólnik musiał spać za mnie nie osiem, lecz szesnaście godzin. Do tego

dochodziło jeszcze

osiem godzin snu konieczne dla niego samego. Czyli — okrągła doba.

Czasami, gdy osiągałem w pracy jakiś nowy, niezwykły wynik, budziłem go. Za

każdym

razem słuchał moich objaśnień z większym zainteresowaniem, starał się nawet

background image

pojąć szczegóły.

Stopniowo coraz bardziej przejęty był tym, że staje się współtwórcą ważnego i

potrzebnego

dzieła.

O ile za pierwszym swym przebudzeniem machnął tylko ręką i burknął:

— A dobra, co mi tam! Rób pan swoje dalej — to po upływie miesiąca z

przyjemnością już

wertował wykresy, kręcił gałkami zmontowanych częściowo modeli i, zaglądając mi

przez ramię,

przyglądał się, jak zapełniam zeszyty gęstym maczkiem formuł i równań. Wzrok

jego stawał się

bystry i pojętny. A nieraz bywał skupiony i zamyślony, z owym odcieniem

głębokiej powagi

właściwej ludziom o analitycznym umyśle w chwili formułowania nieoczekiwanych i

szerokich

uogólnień.

Oto co znaczy nieprzerywany sen — cieszyłem się w duchu, a głośno mówiłem:

— Jestem pewien, kolego, że w przyszłości uda mi się przygotować was do

technikum. Co

tam, do technikum! Myślę, że poradzimy sobie nawet z programem samej

politechniki!

Oczywiście, poniosło mnie i dlatego napomknąłem o tej politechnice, ale o

technikum

mówiłem zupełnie poważnie. Logika i wrodzona spostrzegawczość nie zawodziły

mnie

nigdy.

Z górą dwa miesiące minęły jak w zamroczeniu, jakby w stanie nieważkości. W

moim

instytucie, gdy składałem codzienne sprawozdania z dokonanej pracy, wszyscy

tylko wzruszali

background image

ramionami.

— Kiedy on ma na to czas? — dobiegało z rzędów konferencyjnej sali.

— Przez tydzień gotów namachać wyliczeń i wykresów do nowej dysertacji —

mówiono

w

palarniach. — Pcha się prosto na członka akademii.

— Nie poznaję pana — powiedział dyrektor, uśmiechając się chytrze. — I w kinie

teraz pan

bywa, i na pracę społeczną znajduje pan czas, i na choinkę wybrał się pan z

dziećmi, i częściej od

innych bywa pan z pracownikami na wycieczkach narciarskich… A co za postępy w

pracy!

Szkoda gadać! Coś w tym musi być…

— Właśnie, panie dyrektorze, cały sęk w tych narciarskich wycieczkach. Świeże

powietrze!

Cuda działa! Niech pan zawsze słucha doktorów, drogi panie dyrektorze —

odparłem, również

uśmiechając się chytrze.

Uważałem, że za wcześnie jeszcze na ogłaszanie mojej metody. Gdy będę już miał

parę

miesięcy doświadczeń i obserwacji nad samym sobą, gdy wszystko będzie oczywiste

— wtedy!

Oczywiście, zdarzały się mi chwile wahań: a może by już teraz opowiedzieć o

wszystkim? I tak

przecież wszystko jest jasne…

Aż tu nagle okazało się, ze wcale nie wszystko jest takie jasne.

Mianowicie, pewnego pięknego dnia ani jedna nowa linijka nie przybyła do moich

równań. I

ani jedna nowa gałka do żadnego modelu. Po prostu nie chciało mi się tego dnia

pracować. Na

background image

drugi i trzeci dzień powtórzyło się to samo. To już było czymś wręcz

zaskakującym. Należało

sprawdzić, czy w aparacie coś się nie popsuło. Ale nie, działał, jak zwykle, bez

zarzutu. Może

więc byłem chory? Ale termometr wskazywał temperaturę trzydzieści sześć i sześć.

Ulegając jakiejś nieznanej sile, wstałem od biurka wyszedłem na ulicę. Koło

mnie, niby w

przyśpieszonym filmie, przemykali przechodnie, przepływały reklamy i witryny

sklepów. W

pewnej chwili stwierdziłem, że jestem w dużej sali i siedzę przy stoliku. Kelner

dolewał, a ja

piłem jeden kufel za drugim. A więc taki obrót wzięły sprawy! Sam nie wiem, jak

kiedy nogi

zaniosły mnie do domu. Ale gdy wszedłem do gabinetu i zobaczyłem, co się tam

dzieje,

wytrzeźwiałem od razu. Mój wspólnik siedział przy biurku i pisał, pisał w moich

zeszytach!

— Co pan tam pisze? — zapytałem, a ton mego głosu nie przejawiał wielkiego

zadowolenia.

— Kolego — usłyszałem w odpowiedzi — w waszych notatkach są błędy. Z

początku

wszystko było jak należy, ale w ostatnich dniach zaczęliście się mylić.

— Niech pan pokaże! — zawołałem.

— Wszystko już poprawione, kolego — nie dopuszczając mnie do słowa ciągnął

wspólnik z

leciutkim uśmiechem. — Proszę, popatrzcie sami.

Na ułamek chwili zwykła jasność znowu ogarnęła mój umysł. Istotnie, wspólnik

miał rację:

błędy rzeczywiście były poprawione.

Siedziałem za biurkiem, naprzeciwko mnie siedział on i, jak przez gęstą mgłę,

background image

słyszałem jego

głos:

— Nie omyliliście się, nazywając mnie wówczas kolegą… Jak widzicie, teraz już

nie gorzej

od was wyznaję się we wszystkich tych schematach, wykresach, obliczeniach i

konstrukcjach.

Prawdopodobnie aparat wasz przekazał mi właściwości i wiadomości waszego

mózgu.

On też,

przerabiając procesy naszych hamulców, przekazał wam niektóre z moich cech.

Niestety, nie te

najlepsze.— Czy się nam to podoba, czy nie, fakt pozostaje faktem. Tym niemniej,

praca nie

powinna na tym ucierpieć. Wyjście jest jedno: teraz wy powinniście spać, a ja

będę pracował

poty, póki znów nie powrócimy do stanu, jaki był na początku.

Mój Boże, on nawet zdania układał zupełnie tak samo, jak ja! Mógłbym się spierać

z każdym,

ale przecież nie z własną swoją logiką!

Teraz więc, jak marynarze na wachcie, zastępowaliśmy kolejno jeden drugiego.

Praca

rzeczywiście wrzała. Czego nie mogłem zrozumieć ja — rozumiał on; pomylił się on

— ja błąd

wykrywałem i poprawiałem. W specjalnie trudnych przypadkach wyłączaliśmy

aparat

i

pracowaliśmy razem.

Jedno wszakże nie dawało mi spokoju: mianowicie, że w udziale przypadała mi

zaledwie

połowa rozkoszy, jaką daje kipiąca tempem praca. Rzecz jasna, niewiele się

background image

namyślając, mogłem

po prostu zlikwidować aparat. Ale kto mógł przewidzieć na pewno, ile by czasu

potrzeba, żeby

podświadomość moja uwolniła się całkowicie od owych przejętych nieszczęsnych

właściwości?

Nie, nie chciałem już więcej niespodzianek i podczas jednej ze swych zmian tak

wyregulowałem

aparat, by procesy zachodziły szybciej i jak najprędzej przywiodły nas wreszcie

do pierwotnego

stanu, który już odtąd nie ulegałby zmianom. Montaż okazał się skomplikowany,

kłopotliwy i

zajął prawie cały okres mojej rześkości. Ale za to zasnąłem zadowolony i

uspokojony.

A jakże! Mój wspólnik, jak się okazało, był nie w ciemię bity i wyprowadzić w

pole się nie

dał. Wszystko zauważył i z kolei cały swój czas pracy strawił na przestawianie

aparatu z

powrotem.

No i zaczęły się zmagania gigantów! On swoje i ja swoje! A wszystko milczkiem,

skrycie,

jakby nigdy nic. Przestaliśmy się witać, nie dzieliliśmy się już

spostrzeżeniami. A że możliwości

nasze były zupełnie wyrównane, więc końca tego, jak nie było widać, tak nie

było.

Zasadnicza praca, oczywiście, leżała odłogiem. Żadnemu z nas nie było to teraz w

głowie,

ogarnął nas hazard: kto kogo?!

Uległem pierwszy. Poddałem się, czy po prostu w głowie mi się rozjaśniło — nie

wiem.

Zebrałem śrubki i sprężynki na wpół porozkręcanego aparatu—pośrednika i

background image

obudziłem kolegę.

Zbudził się niezadowolony, jakby nawet zły.

— Zdaje się, że nie spałem jeszcze tyle, ile mi się należy — powiedział chłodno,

przekręcając

się na drugi bok. —— Niechże pan robi swoje, na litość boską, a ja sam wiem, co

do mnie

należy.

Milczałem chwilę, zbierając myśli, a wreszcie zacząłem mówić możliwie

najbardziej

przekonywająco, tak by ani jedno słowo nie poszło na marne:

— Ani panu, ani mnie nie może odpowiadać sytuacja, jaka się obecnie wytworzyła.

Jako

człowiek nauki powinien pan to przecież zrozumieć…

— Tak, tak, tak! — przerwał poruszony. — Człowiek nauki! I niczym innym być nie

chcę!

Niech mi pan nie wmawia…

— Nic nie wmawiam! — rozzłościłem się wreszcie. — Ani nie wmawiam, ani nie

jestem

dumny! Chociaż owszem, jestem dumny, że stworzyłem pana. Przecież dowiedliśmy,

że byle kto,

pierwszy lepszy dureń, może się zmienić zupełnie, jeśli tylko tego zapragnie. Z

każdym mózgiem

można sobie teraz poradzić, do każdego nalać rozumu!

Szczery, wzburzony ton moich słów podziałał zdaje się na wspólnika. Stał obok

aparatu

rześki, sprężysty, a ja mówiłem i mówiłem.

— Więc myśli pan — zapytał — ze w zasadzie istnieje możliwość rozstania się z

panem… że

mogę żyć na własną rękę jako uczony?

— Bez wątpienia — powiedziałem z przekonaniem. — Od razu teraz siądźmy i

background image

opracujmy to

założenie bodaj w ogólnych zarysach…

Wszystko to zdarzyło się już bardzo dawno temu. Miałem dość czasu, by całą

sprawę

rozważyć i ocenić, nim zdecydowałem się opowiedzieć o niej. Niektórzy nazwą ten

eksperyment,

w najlepszym razie, fantastycznym… Mój pierwszy współpracownik wciąż jest

rześki

i pełen

zapału, uczeni chętnie czytują jego rozprawy, a on od czasu do czasu udziela

wywiadu

dziennikarzom. I on, i ja śmiało patrzymy w przyszłość. Aparat–pośrednik, który

przerobiliśmy

gruntownie, zaopatrzył go w tak pokaźny zapas umysłowej energii, wystarczy mu

jej na dwa

życia. A jednocześnie — zostałem całkowicie oczyszczony z niepożądanych

naleciałości.

Omyłki popełnione w przeszłości zostały wzięte pod uwagę i wszyscy następni moi

wspólnicy

przeszli przez aparat bez żadnych zakłóceń, bez psychologicznych dramatów.

Odchodzili ode

mnie pełni twórczych idei, śmiałych pomysłów. Jedni wstąpili na studia

techniczne, inni poszli

wyłącznie drogą naukową, a nawet jakimś cudem zaplątał się do tego towarzystwa

jeden

skrzypek. Doktorzy nauk, erudyci, wszyscy posiadają głęboką wiedzę, gdy więc

spotykamy się

na ulicy — „witamy się, przystajemy i długo rozprawiamy o najnowszych

naukowych

osiągnięciach. Czasem zaś po prostu zbieramy się całą paczką — ot, sami swoi. A

background image

wtedy —

czegoz to się nie można nasłuchać! Każdy zaś z nich lubi ogromnie historię mego

pierwszego

eksperymentu. Więc na ich prośbę wyciągam stary budzik i mówię:

— Wszystko zaczęło się przez niego: źle mnie budził…

Przełożyła Katarzyna Witwicka

Mikołaj Razgoworow

CZTERY CZURBAŁKI

O tym, jak trudno jest obmyślać podarki

Owej nocy doktor Ber zasiedział się w laboratorium znacznie dłużej niż

zazwyczaj. Dręczył

go problem, nad którym raz w roku biedził się każdy żonaty mieszkaniec Marsa.

Nazajutrz

przypadały urodziny żony, a doktor Ber ciągle jeszcze nie był zdecydowany, co

jej ofiarować w

prezencie. Poprzednim razem podarował żonie komplet przyborów kreślarskich, z

których bardzo

się cieszyła. Oczywiście, nie były to zwyczajne przybory kreślarskie: każdy z

nich doktor pokrył

własnoręcznie niklem, pochodzącym ze wszystkich dosłownie zakątków galaktyki.

Przygotowując podarek przez długi czas starannie kolekcjonował i dobierał

nikiel. Zaopatrzył się

w całą baterię puszek i umieścił na każdej z nich odpowiednią nalepkę: „Nikiel z

meteorytu nr

67, rejon planety Oro”, „Nikiel z gwiazdozbioru Dyi”, „Nikiel z mgławicy

Asynidy”. W sumie

doktor zgromadził dwadzieścia dwa różne nikle. Rzecz jasna, niczym się między

sobą nie

różniły, żadna analiza fizyczna czy chemiczna nie pozwoliłaby odróżnić ich od

najzwyklejszego

background image

marsjańskiego niklu, ale, mówicie, co chcecie, przyjemnie jest trzymać grafion

lub cyrkiel, jeśli

się wie, że zanim trafiły do waszych rąk, pokrywający je metal odbył długą

wędrówkę w

Kosmosie. Tym razem można by podarować żonie kątomierz z aluminium,

pochodzącego

z

ogromnego meteorytu, dzięki któremu doktor o mało co nie pobił rekordu akademika

Ara. Ber

okazał się posiadaczem 80 kilogramów tego aluminium, a zaledwie trzy gramy

wystarczyły, aby

ustalić, że jest on dokładnie taki sam jak marsjański. Tylko że doktor

wielokrotnie mówił żonie,

iż nie wie, co począć z aluminiowym proszkiem… Nie, lepiej zużyć go na jakieś

inne cele… Nic

kompletnie nie przychodzi do głowy. Może zrobić jednak ten kątomierz i wyryć na

nim datę

pochwycenia meteorytu?

W trudnych sytuacjach doktor nieodmiennie zasięgał rady mózgu elektronowego.

Tym

razem

chyba nie będzie mógł mu pomóc. A może jednak spróbować? Doktor sięgnął po

kawałek

perforowanej taśmy i postanowił, że jeżeli licznik pokaże w odpowiedzi liczbę,

której ostatnia

cyfra będzie parzysta, to zrobi kątomierz, jeśli zaś nieparzysta — podaruje po

prostu schwytany

niedawno maleńki meteoryt, na którym — kiedy oglądać go przez mikroskop —

można

dostrzec

background image

dziwaczny wzór, przypominający inicjały żony. Nawiasem mówiąc, dawno już

zamierzał

pokazać jej ten kamyczek.

Mózg elektronowy odpowiedział błyskawicznie, ale niestety na końcu liczby

widniało zero.

Doktor z niechęcią popatrzył na swego doradcę, który w tak bezapelacyjny sposób

zalecał mu

liczyć wyłącznie na siebie.

Doktor dobrze zresztą wiedział, że i tak nie posłuchałby rady maszyny. Podarek

wykonany

według czyjejkolwiek rady przestaje być podarkiem. Wie o tym już każdy uczeń,

który wykuł

pierwszą stronę podręcznika gramatyki normatywnej: „Wszystko, co nas otacza,

można podzielić

na materię ożywioną i nieożywioną; do ożywionej zaliczamy się my i podarki.

Podarkiem

nazywamy przedmiot wymyślony i zrobiony przez nas dla kogoś innego.” Nauka o

podarkach

obowiązuje w klasach od pierwszej do ósmej i pod względem przeznaczonego na nią

czasu

zajmuje trzecie miejsce za matematyką i fizyką. Jest to bardzo trudny przedmiot,

z którego

doktor nigdy nie zdołał zdobyć dobrej oceny. Musiał nawet uczęszczać na

dodatkowe zajęcia dla

nie nadążających uczniów. Nawiasem mówiąc, wielu z nich zostało w przyszłości

wielkimi

fizykami i matematykami, nader szacownymi uczonymi.

Doktor zdjął okulary, potarł dłonią czoło i nakazał sobie kategorycznie, ze w

ciągu

najbliższych pięciu minut podejmie decyzję, ponieważ dalsza zwłoka jest

background image

niemożliwa. Ale

decyzja przyszła nawet wcześniej. Okulary?… No oczywiście, można zrobić

wspaniałe okulary,

używając w tym celu szkła, które otrzymał z meteorytu M 223. Czyż nie jest

przyjemnie patrzeć

przez szkła, które tyle widziały w czasie swego istnienia? Znakomita myśl, a

oprawkę istotnie

można wywiać z aluminium. Będzie to zupełnie na miejscu. Mimo wszystko nie

każdy

ma na

swoim koncie meteoryt o wadze czternastu ton.

Jutro rano trzeba wziąć się do roboty, a teraz — do domu, jest już bardzo późno.

Doktor był

przy drzwiach, kiedy z głośnika dobiegł donośny sygnał, oznaczający, ze ktoś

zamierza

przekazać nie cierpiące zwłoki informacje. Jedynie w takich nadzwyczajnych

wypadkach uczeni

uciekali się do użycia metafal, które automatycznie włączały wszystkie głośniki

na Marsie. Cóż

mogło się wydarzyć o tak późnej porze? Doktor nasłuchiwał w napięciu.

„Uwaga, uwaga — ogłuszająco zahuczał głośnik — tu laboratorium 602, tu

laboratorium 602.

Mówi profesor Ar. Przystępuję do otwarcia sztucznego ciała niebieskiego, które

schwytałem w

kwadracie 7764. Wszystkie mikrofony laboratorium są włączone, słuchajcie moich

komunikatów. Słuchajcie moich komunikatów. Mówię z laboratorium 602. Mówi

profesor Ar.”

Doktor Ber usiłował pojąć, co się właściwie wydarzyło. Sztuczne ciało

niebieskie? Dlaczego

profesor nie nadał sygnału natychmiast po zorientowaniu się, ze meteoryt jest

background image

sztuczny?

Dlaczego postanowił dostarczyć to ciało właśnie do laboratorium 602,

mieszczącego się na

Phobosie? Dlaczego uważa za konieczne natychmiastowe otwarcie sztucznego

meteorytu?

Dlaczego postanowił zrobić to sam, nie wzywając nikogo do pomocy? I

najważniejsze —

dlaczego profesor milczy?

Ten potok myśli i pytań bez odpowiedzi przerwany został wreszcie dobiegającym z

głośnika

głosem profesora Ara. Profesor mówił ze wzruszeniem i patosem, ale jego słowa

zwrócone były

nie do tych, którzy wstrzymując oddech słuchali go na Marsie.

— Drogi i wielce czcigodny kolego — mówił profesor. — Przypadło mi szczęście

powitać

serdecznie w imieniu własnym oraz w imieniu wszystkich uczonych i mieszkańców

planety

Mars, pana, pierwszego gościa, który przybył do nas z kosmosu. Zdaję sobie

sprawę, że

odwiedzenie naszej planety nie wchodziło, być może, w plan pańskich badań

naukowych, który

to plan naruszony został z mojej winy. Najgoręcej pana z tego powodu

przepraszam. Wnioskując

z obawy, z jaką szanowny kolega ogląda sklepienie tego ponurego laboratorium,

mogę sądzić, że

przyjęcie, z którym spotyka się pan na Marsie, wydaje się panu nie dość

serdeczne. Pozwolę

sobie na całkowitą szczerość i wówczas, być może, pańskie wątpliwości i obawy

zostaną

rozproszone. My, Marsjanie, jesteśmy jedynymi żywymi istotami zamieszkującymi

background image

naszą

planetę. Jednak odległe okresy naszej historii, wypełnione krwawymi wojnami,

kiedy to

osiągnięcia nauki nierzadko wykorzystywane były w celu unicestwienia życia,

narzuciły nam

smutny wniosek, że żywe istoty, nawet całkowicie do siebie podobne, nie od razu

znajdują język

porozumienia i pokoju. Czy wobec tego będzie pan zdziwiony, że żywiłem

najgłębsze obawy,

kiedy zrobiło się we mnie podejrzenie, iż w pańskim kosmicznym pojeździe, przed

którego

doskonałością techniczną chylę głowę, znajdują się, być może, żywe istoty? Oto

dlaczego

znaleźliśmy się tutaj. Nie wiem jeszcze, co usłyszę od pana w odpowiedzi i nie

jestem pewny,

czy będę rozumiał pańską mowę, tak doskonale jak pan moją, w czym utwierdza

mnie

uwaga, z

jaką mnie pan wysłuchał, ale proszę pana, drogi kolego, aby pan uwierzył, że ja

i wszyscy

mieszkańcy Marsa, którzy nas w tej chwili słuchają, nieskończenie radzi jesteśmy

pańskiemu

przybyciu. Ze wzruszeniem czekamy na pańskie słowa…

Ale odpowiedzi nie było. Zapanowała cisza, która ponownie pogrążyła doktora Bera

w wirze

niespokojnych myśli i wątpliwości, przybierających najbardziej koszmarne

kształty.

Delegat Merkurego nie zabrał głosu

Merkury… Wenus… Ziemia… Mars… Jowisz… Saturn… Uran… Neptun…

Pluton… Kto

background image

zabierze głos pierwszy? Zresztą kolejność nie jest taka znów ważna. Niech

zaczyna Jowisz —

największy i najgrubszy.

Starszy pracownik naukowy Muzeum Niezwykłych Meteorytów, Kin, jeszcze raz

filuternie

popatrzył na narysowane przez siebie postacie. Każda z nich wyobrażała jakąś

planetę, a

wszystkie miały przedstawiać pierwszą międzyplanetarną naradę, zwołaną w celu

uporządkowania nazewnictwa. Sprawa niesłychanie istotna. Kiedy delegaci

wszystkich planet

zebrali się, aby omówić bieżące zadania systemu słonecznego, spostrzegli, że nie

mogą dojść do

porozumienia, ponieważ w nazewnictwie panuje kompletny bałagan.

Ale nagle się wyjaśniło, że planetę Wenus we wszystkich zakątkach systemu

słonecznego

zawsze — aczkolwiek w różnych językach — nazywano planetą Miłości. To

odkrycie

ogromnie

zainteresowało delegatów. Byli niesłychanie radzi temu szczęśliwemu zbiegowi

okoliczności,

który pozwalał przypuszczać, że działo się tak nieprzypadkowo: mieszkańcy

wszystkich planet

muszą mieć jednakowe wyobrażenie o miłości i wobec tego we wszystkich innych

sprawach

także zdołają się w końcu porozumieć. Postanowiono tedy, że każdy z delegatów

wyjaśni,

dlaczego w jego ojczyźnie Wenus nazywana jest planetą Miłości.

W tym miejscu opisywanej historii Kin zastanowił się, komu pierwszemu udzielić

głosu.

Niesłychanie pasjonował się układaniem takich historii, chociaż wielu uważało,

background image

że nie jest to

zajęcie godne naukowca… Tak więc, cóż powie delegat Jowisza?

— Męczyliśmy się przez długi czas — zaczął zabawny tłuścioszek — nad

rozwiązaniem

zagadki, dlaczego Wenus błyszczy silniej niż inne planety i to nawet trzynaście

razy silniej od

Syriusza. Ustaliliśmy, że odbija połowę padającego na nią słonecznego światła.

Ale dlaczego?

Oto problem. Wreszcie udało się ustalić, że owe światło odbijają białe obłoki,

które gęstą

warstwą otulają planetę. I wówczas nazwaliśmy Wenus planetą Miłości, ponieważ

miłość

również jest tym pilniejsza im bardziej nieprzenikniona jest tajemnica, która ją

osłania.

— Zanim wyjaśnię powody, dla których nazwaliśmy Wenus planetą Miłości —

powiedział

nieśmiały przedstawiciel Plutona — muszę złożyć przeprosiny na ręce delegata

Merkurego. Tak

się nieszczęśliwie złożyło, że ponieważ jesteśmy bardzo oddaleni od centrum i

znajdujemy się na

odległych peryferiach, w ogóle nie wiedzieliśmy o istnieniu Merkurego i

uważaliśmy Wenus za

najbliższą towarzyszkę Słońca. Jak wam wiadomo, nasz klimat jest dość chłodny,

nawet latem

temperatura nie sięga powyżej bezwzględnego zera. Obserwując Wenus przez

potężne

teleskopy,

cieszyliśmy się, że położona jest tak blisko Słońca, ze jest jej tak dobrze,

ciepło i jasno. Czyż nie

takie samo uczucie radości ogarnia nas, kiedy widzimy, że ukochana istota jest

background image

szczęśliwa i

cieszy się życiem? Być może, ten nasz plutoński pogląd na miłość wyda się komuś

niemodny i

staroświecki, ale tacy już jesteśmy my, Plutończycy, żyjący w surowych warunkach

i nie

rozpieszczani przez nie. Dlatego właśnie daleką planetę, która budziła w nas

takie uczucia,

nazwaliśmy planetą Miłości.

Kin przejrzał napisany fragment, poprawił parę niezbyt celnych słów, uśmiechnął

się figlarnie

i zaczął obmyślać, co powinni powiedzieć o miłości zarówno inni delegaci, jak i

czarująca

mieszkanka Wenus. „Delegat Merkurego…” — zaczął pisać. Ale w tym właśnie

momencie z

głośnika rozległ się donośny sygnał.

Pierwszy komunikat profesora Ara wprawił Kina we wściekłość. Ze złości grzmotnął

pięścią

w biurko tak, że cały system słoneczny zadrżał. Cios spadł na wyobrażenie

delegata Merkurego i

gdyby Kin uderzył z taką siłą w samego Merkurego, w systemie słonecznym

zabrakłoby jednej

planety. Co za skandal! Jak długo jeszcze będzie to trwało, jak długo naruszane

będą prawa

zastrzeżone wyłącznie dla Muzeum Niezwykłych Meteorytów?! Istnieje zakaz

przeprowadzania

jakichkolwiek fizycznych i chemicznych badań nowo znalezionego meteorytu,

dopóki

pracownicy Muzeum nie zrobią jego odlewów, które precyzyjnie odtworzą wszystkie

właściwości powierzchni do najdrobniejszych szczegółów włącznie! Cóż z tego, że

niektórzy

background image

uczeni wykonywanie odlewów uważają za zbędną formalność. Są to nieucy, którzy

nie

rozumieją, jak wielkie tajemnice kryje w sobie powierzchnia materii…

„Przystępuję do otwarcia

sztucznego ciała niebieskiego…” Profesorowi, rzecz jasna, spieszno, by uszkodzić

i okaleczyć

drogocenne znalezisko, które trafiło do jego rąk. Uwierzył nareszcie, że mogą

istnieć meteoryty

sztucznego pochodzenia. A czyż Kin nie dowodził tego tysiąc razy, czyż nie

wskazywał, że

bogata kolekcja Muzeum dysponuje dziesiątkiem co najmniej meteorytów, w których

wyraźnie

można dojrzeć piętno nieznanych cywilizacji? „Gra wyobraźni, fantazje, puste

wymysły” — oto

co słyszeli za każdym razem ci, którzy poświęcili swe życie drobiazgowemu

badaniu

powierzchni meteorytów. Zobaczymy, co teraz powie sam profesor Ar. Jaka to gra

wyobraźni

skłoniła Bo do postawienia na nogi całej planety.

Kin znajdował się w stanie takiego podniecenia, że nawet nie od razu zastanowił

się, do kogo

profesor Ar zwraca swą mowę powitalną. Ale kiedy wreszcie do jego świadomości

dotarło, że

sztuczne ciało niebieskie okazało się zamieszkałe, że na Marsa przybył

przedstawiciel życia z

jakiejś innej planety, starszego i pracownika naukowego Muzeum Niezwykłych

Meteorytów

ogarnęła fala entuzjazmu. Konieczność podzielenia się z kimkolwiek tym

entuzjazmem była tak

silna, że zaczął mówić na głos, celując palcem prosto w brzuch delegata Jowisza.

background image

„Czy pan

rozumie, co to oznacza?! Teraz niejedno się wyjaśni. Dowiemy się, czy na

planecie, z której

przybył nasz szanowny kolega, istnieją potężne czynne wulkany; czy zdarzały się

wypadki

nagłych gigantycznych kataklizmów, kiedy to całe wyspy wraz ze znajdującymi się

na nich

budowlami z kamieni wylatywały w kosmos. Poprosimy naszego wielce szanownego

kolegę, aby

obejrzał zbiory muzealne. Może rozpozna niektóre z dziwacznych odłamków i

wówczas ci,

którzy ośmielali się z nas kpić, zostaną ośmieszeni, a prawda wreszcie

zatriumfuje!” Kin już

niemal widział, jak w towarzystwie obywatela innego świata idzie przez sale

Muzeum, jak

zaintrygowany gość pochyla się nad gablotkami, oglądając uważnie każdy kamień i

nagle…

— Widzę — rozległ się ponownie głos profesora Ara — że nasz szanowny gość

bardzo

jest

znużony swoją niezwykłą podróżą. Będę szczęśliwy, jeśli zechce pan przyjąć moje

zaproszenie i

zgodzi się spędzić pierwsze dni na Marsie w rezydencji naukowców na Wielkim

Syrcie. W

warunkach całkowitego spokoju będzie pan mógł znakomicie wypocząć i wrócić do

sił.

Spotkamy tam moich przyjaciół — doktora Bera i maestro Kina, których

towarzystwo, mam

nadzieję, sprawi panu przyjemność. Jeśli nie ma pan nic przeciwko memu

zaproszeniu, możemy

background image

natychmiast opuścić laboratorium. Proszę, mój helikopter jest na pańskie usługi.

Po krótkiej przerwie, kiedy wszyscy słuchający profesora Ara czekali w napięciu,

czy nie

poda jeszcze jakichś informacji, głos zabrał prezes Akademii Nauk.

— Szanowni koledzy — powiedział. — Mamy do czynienia z wydarzeniem

niesłychanej

wagi. Trudno obecnie przewidzieć wszystkie jego konsekwencje. Sytuacja zmusza

mnie, abym

był zwięzły. Uważam, ze doktor Ber i maestro Kin powinni, jeżeli nic nie stoi im

na

przeszkodzie, natychmiast wylecieć na Wielki Syrt. Nie znane są mi przyczyny,

dla których

profesor Ar wezwał właśnie ich, ale niewątpliwie miał po temu ważkie powody.

Skąpe informacje, jakie uzyskaliśmy dzięki komunikatom profesora Ara, nie

pozwalają mi na

pełną ocenę sytuacji. Mogę tylko wezwać członków ekspedycji, aby zachowali jak

najdalej idącą

ostrożność. Proszę zabierać głos.

Radiowa narada uczonych trwała jeszcze, kiedy Ber i Kin byli już na Wielkim

Syrcie.

Nagrana na taśmę magnetofonową pierwsza rozmowa

między profesorem Arem, doktorem Berem i Kinem.

Profesor Ar: Drodzy koledzy, korzystając z tego, że nasz gość mocno zasnął,

zaproponowałem wam, abyśmy się tu zebrali i dokonali wstępnej wymiany

poglądów.

Nie

miałem dotychczas możliwości poinformować zarówno was, jak i naukowego świata

Marsa o

wszystkich wydarzeniach tej niezwykłej nocy. Winienem to uczynić — aby nasza

wspólna dalsza

background image

praca uwieńczona została sukcesem, niezbędna jest znajomość wszystkich faktów.

Na skutek

różnych okoliczności, które zamierzam właśnie wyjaśnić, moje komunikaty z

laboratorium 602

nie mogły wprowadzić was dostatecznie w bieg wydarzeń.

Zacznę od faktów. O godzinie 3 minut 15 i 22 sekundy radiomagnetyczny promień

mojego

reflektora natknął się na meteoryt w kwadracie 7764, koordynaty przestrzenne 29

i 648. Według

wskazań masometru ciężar pochwyconego ciała niebieskiego wynosił 3,5 tony. Po

włączeniu

kontrpromienia masometr zanotował gwałtowne zmniejszenie się ciężaru meteorytu

do 120

kilogramów. Meteoryt, który wszedł w pole widzenia, olśnił mnie swym blaskiem i

niezwykłością kształtów. Po unieruchomieniu go na platformie utwierdziłem się w

przekonaniu,

ze jest to sztuczne ciało niebieskie i przyszło mi do głowy, że wewnątrz niego

mogą znajdować

się żywe istoty, twórcy tego międzyplanetarnego pocisku. Postanowiłem jak

najspieszniej

sprawdzić to przypuszczenie, licząc się z tym, że piloci mogą potrzebować

pomocy, ponieważ

program ich lotu został gwałtownie zakłócony wskutek mej mimowolnej ingerencji.

Z drugiej zaś

strony, ze zrozumiałych dla was powodów, obawiałem się przeprowadzać demontaż

pocisku na

Marsie. Oto dlaczego znalazłem się w laboratorium 602. Mój pierwszy komunikat

nadałem

natychmiast potem, kiedy zorientowałem się w układzie zamocowań włazu. Po jego

otwarciu

background image

zobaczyłem w kabinie pocisku kosmonautę, który dobrowolnie opuścił swe

stanowisko nie

zabierając ze sobą nic, co przypominałoby narzędzie obrony lub ataku. Tym

niemniej w chwili

spotkania z pilotem doświadczyłem uczucia ogromnej trwogi i dopiero gdy ją

pokonałem,

mogłem zwrócić się do niego z mową powitalną, którą słyszeliście.

Ze wzruszeniem czekałem na odpowiedź, ale pilot nie spuszczając ze mnie oczu nie

wydał ani

jednego dźwięku. Ewentualne przyczyny tego milczenia pozwolę sobie wyjaśnić

dalej. Na razie

dodam, że aczkolwiek wygląd tajemniczego przybysza z Kosmosu budził we mnie

obawy, w

jego zachowaniu nie było nic, co wskazywałoby na złe zamiary.

Dalsze okazywanie wobec niego nieufności mogło spowodować jak najbardziej

niepożądane

skutki i wobec tego zwróciłem się doń w słowach, które są wam znane. Mówiąc:

„Mój helikopter

jest na pańskie usługi”, wykonałem jednocześnie zapraszający gest i nasz gość

bez

jakiegokolwiek nacisku z mojej strony sam wszedł po ruchomej drabince,

prowadzącej do kabiny

śmigłowca. Podczas lotu na trasie Phobos — Wielki Syrt przybysz zachowywał się

bardzo

spokojnie, aczkolwiek nadal nie odpowiadał na moje pytania. O godzinie 6 minut

30, na

dwadzieścia minut przed lądowaniem, pilot zasnął i musiałem go z helikoptera

wynieść; jak wam

wiadomo, nie obudził się i wówczas, kiedy przenieśliśmy go do przeznaczonej dlań

części

background image

rezydencji. Tak pokrótce wyglądają fakty.

Doktor Ber: Czym tłumaczy pan raptowną różnicę, jaką wykazał masometr po

włączeniu

kontr—promienia?

Profesor Ar: Stanowi to dla mnie zagadkę. Przypuszczam jednak, że kontrpromień,

być

może, wskutek interferencji uruchomił mechanizmy odłączające potężnego statku

kosmicznego.

Statek ten rozpadł się na części, a jedną z nich jest właśnie schwytany przez

nas pocisk. W

przypadku trafności tej hipotezy, zgodnie z prawem Leza, mogliśmy utrzymać w

strefie

przyciągania wyłącznie cząsteczkę o najmniejszej masie.

Kin: Co, zdaniem pana, stanowi podstawowy cel prac naszego zespołu?

Profesor Ar: Winniśmy starać się nawiązać kontakt z naszym kolegą z innej

planety,

znaleźć sposób porozumiewania się z nim, wyjaśnić, w czym możemy mu być

obecnie

pomocni.

Kin: Mówił pan, że dysponuje pan hipotezą, która pozwoliłaby wytłumaczyć

przyczyny

milczenia pilota. Sądzę, że z pożytkiem zarówno dla doktora Bera, jak i dla mnie

oraz dla

wszystkich, którzy nas słuchają, byłoby zaznajomić się z owymi przypuszczeniami.

Profesor Ar: Zaraz się nimi podzielę. Ale winienem panów uprzedzić, że na razie

jest to

wyłącznie hipoteza robocza.

W ciągu dwudziestu minut, które spędziłem w kabinie helikoptera patrząc na mego

śpiącego

towarzysza, przemyślałem bardzo wiele. Oto istota, rozmyślałem, która pokonała

background image

miliony

kilometrów w odmętach kosmosu. Zwyciężyła ona i podporządkowała sobie żywioł,

ale poniosła

niespodziewaną klęskę, zetknąwszy się z potęgą rozumu, który okazał się bardziej

ślepy aniżeli

żywioł. Jesteście, być może, zaskoczeni, że użyłem słowa klęska. Niewątpliwie

jednak mamy tu

z nią właśnie do czynienia, a ja jestem jej mimowolną przyczyną.

Do momentu, kiedy zaczął działać promień radio–magnetyczny, statek trzymał się

ściśle

wyznaczonego kursu. Jego pilot był w pełni wolny, rozkoszował się swobodą, czuł

się władcą

kosmosu. I oto nagle coś nieznanego, niepojętego przekreśla tę swobodę i

pogromcę żywiołu

zamienia w igraszkę przypadku. Dla zrozumienia tego faktu zbędny był wybuch,

łoskot czy

gwałtowny upadek — wystarczyły zagadkowe zmiany na tarczach przyrządów.

Pocisk międzyplanetarny, posłuszny naszemu rozumowi i stworzonym przez nas

siłom,

bezpiecznie wylądował na Marsie. Ale umysł pilota statku przeżył w tym momencie

dramatyczny

upadek z kosmicznych wyżyn wolności, z kosmicznych wyżyn wiedzy. Czyż mogło

to

nim nie

wstrząsnąć?

W każdym razie nie wolno nam tracić nadziei, że nasz gość wróci do siebie po

doznanym

szoku. Wydaje mi się, że nie utracił zdolności pojmowania zwróconych doń słów.

Na dźwięk

głosu w jego oczach niezmiennie pojawia się błysk świadomości. Stworzymy

background image

naszemu

gościowi

warunki, które niczym nie będą przypominały sytuacji, w jakiej wydarzyła się

katastrofa.

Odgrodzimy go od wszystkiego, co w najmniejszym choćby stopniu może

przypominać

laboratorium naukowe, podobne do kabiny, w której kosmonauta znajdował się

podczas lotu.

Czas i odpowiednie otoczenie — oto nasi jedyni sprzymierzeńcy w niełatwej walce,

jaką

będziemy musieli stoczyć o przywrócenie naszemu gościowi daru mowy.

Kij o dwu końcach

Doktor Ber oglądał fotografie, które należało przesłać do redakcji biuletynu

naukowego.

Żywy — profesor Ar zaproponował, aby tak właśnie nazwać kosmonautę —

sfotografowany był

z profilu i en face. Doktor skrupulatnie studiował zdjęcia. To przynajmniej było

coś

zrozumiałego — szkic, schemat, na który można patrzeć godzinami, wnikając we

wzajemna

układy części i poszczególnych elementów. W towarzystwie Żywego doktor czuł się

skrępowany. Za każdym razem, kiedy Żywy nieoczekiwanie zwracał głowę w jego

kierunku, jak

gdyby wyczuwając badawczy wzrok uczonego, doktorowi robiło się nieswojo.

Odnosił

wrażenie,

że Żywy zarzuca mu brak taktu. Cóż to pan mnie tak ogląda, jak jakiś preparat?

Niech pan będzie

uprzejmy spytać mnie najpierw, czy życzę sobie, aby pan mi się przyglądał…

Wypytywać zaś

background image

Żywego i rozmawiać z nim tak swobodnie, jak robił to Kin, doktor w żaden sposób

nie potrafił.

Powiedział nawet kiedyś profesorowi, że ma wątpliwości, czy potrafi być

użyteczny w pracy

zespołu i czy profesor zrobił słusznie wybierając właśnie jego. No bo jaki

istnieje związek

między specjalnością doktora, to znaczy cząsteczkową strukturą kryształów w

meteorycie, a tymi

zadaniami, które stoją przed ich ekspedycją?

— W pańskich pracach — odpowiedział profesor Ar — zawsze zachwycały mnie

obiektywizm oraz trafność wniosków, do których pan dochodził, zestawiając fakty

na pozór nie

mające ze sobą związku, nie wchodzące w zakres prowadzonych przez pana badań.

Tego nam

właśnie obecnie bardzo potrzeba. Proszę obserwować i kojarzyć fakty.

Ale jak kojarzyć obserwacje, którym nie można nadać materialnego kształtu? Żeby

zrobić te

choćby zdjęcia, niezbędne dla przekazania ich innym uczonym, trzeba było stoczyć

całą walkę z

Kinem, który twierdził, że nie wolno fotografować Żywego, ponieważ aparat

fotograficzny jest

precyzyjnym przyrządem i jego widok może spotęgować psychiczne cierpienia

kosmonauty.

Profesor Ar skłonny był przyznać rację Kinowi, doktor Ber musiał uciec się do

pomocy silnego

teleobiektywu i fotografować Żywego z dużej odległości, czy Ar i Kin

rzeczywiście mają rację

uważając, że Żywego trzeba odizolować od wszystkiego, co nawet odległy sposób

związane jest

z aparaturą naukową, przyrządów, od warunków, jakie otaczały go w momencie

background image

katastrofy? I jak

można prowadzić obserwacje aparatury? Skąd potem brać materiał do kojarzenia

aktów?

Kiedy trzej uczeni zebrali się na wieczorną naradę, Kin był podniecony i wesoły.

— Drodzy przyjaciele! — zaczął profesor Ar. — Przystępujemy do pracy. Dobiegł

końca

piąty dzień naszego pobytu na Wielkim Syrcie, dzień, w którym miało miejsce

niesłychanie

ważne wydarzenie. Rozumiecie, że mam na myśli kij. Uważam za konieczne, aby

maestro Kin

szczegółowo opowiedział nam tę historię, historię pierwszego wyraźnego i

dobrowolnego

kontaktu, jaki Żywy nawiązał z otaczającym go światem marsjańskiej przyrody.

Kin odchrząknął, pospiesznie połknął tabletkę glukozy, którą niezmiennie trzymał

w ustach —

przyzwyczajenie Kina, aby bez przerwy wkładać te tabletki do ust, piekielnie

drażniło doktora

Bera — przeciągnął dłonią po swych zmierzwionych włosach i spojrzawszy na

zegarek, zaczął

mówić.

— Realizując program obserwacji popołudniowych, — spacerowałem z Żywym w

jarze

przylegającym do ogrodu naszej rezydencji. Żywy, jak zwykle, wykonywał masę

ruchów i w

żaden sposób nie mogłem się zorientować, co go pobudza do takiej ciągłej i

chaotycznej zmiany

miejsca. Ze względu na to, że doktor Ber wczoraj bardzo szczegółowo

scharakteryzował, jak

bardzo różne jest zachowanie Żywego w pomieszczeniach zamkniętych i na łonie

natury, nie

background image

będę się nad tym zatrzymywał. Powiem tylko tyle, że krzywa obserwowanych przeze

mnie

przemieszczeń Żywego niczym istotnym nie różni się od tej krzywej, jaką

nakreślił nam nasz

szanowny kolega. Ale nagle Żywy, który na chwilę przedtem zniknął w zaroślach,

pojawił się

przede mną, trzymając ten oto kij.

Kin uroczyście wskazał ręką leżący na stole suchy patyk.

— Było to tak nieoczekiwane, że osłupiałem. Ale potem spostrzegłszy, że Żywy

wpatruje się

we mnie uważnie i jakoś pytająco, podszedłem do niego i powiedziałem: „Niech pan

pozwoli,

szanowny kolego, że obejrzę rzecz, którą pan znalazł”. Żywy bardzo uprzejmie

położył kij

przede mną. Wziąłem go do rąk, doskonale zdając sobie sprawę z jego ogromnej

naukowej

wartości. Nie mogłem się zdecydować, aby zwrócić kij Żywemu, ponieważ mógłby

zanieść go z

powrotem w zarośla i tam zostawić, a ja za nic bym go nie znalazł pośród stosów

chrustu.

Zdawałem sobie sprawę, że cenny jest dla nas ten właśnie kij, pierwszy spośród

tysięcy, który

zwrócił uwagę Żywego. Jednocześnie zaś nie mogłem pozostawić go w swoich

rękach,

ponieważ

Żywy patrzył na mnie z wyrazem zaskoczenia i nawet dokonał słabej próby

ponownego

zawładnięcia swą własnością. Wówczas położyłem kij przed Żywym i pokrótce

starałem się mu

wyjaśnić jego wartość. 1 „Wspaniały kij — powiedziałem — bardzo dobry kij.

background image

Gratuluję panu,

kolego, cieszę się bardzo, że wreszcie coś się panu spodobało u nas na Marsie.

To bardzo, bardzo

dobrze. A teraz chodźmy do domu, nasi przyjaciele już na nas czekają, oni także

chętnie obejrzą

to, co pan znalazł, ten śliczny, znakomity, doskonały kij”. Jednocześnie

pogładziłem kij dłonią,

chcąc tym gestem jeszcze raz podkreślić, jak bardzo jest cenny.

Przez całą drogę powrotną Żywy szedł przede mną niosąc kij. Jego zachowanie

radykalnie się

zmieniło. Przestał miotać się chaotycznie, nigdzie nie skręcał i tylko od czasu

do czasu odkładał

kij, aby chwycić go potem wygodniej. Kiedy weszliśmy do rezydencji, Żywy nie

odniósł kija do

swego pokoju, lecz położył go przed moimi drzwiami, wyrażając całym swym

zachowaniem, że

chce mi go podarować. Serdecznie podziękowałem za ten podarunek.

Kin przemilczał, że ogromnie wzruszony zrewanżował się Żywemu trzema

tabletkami

glukozy. Oczywiście było to sprzeczne z regulaminem odżywiania. Ale Kin nie

umiał inaczej

wyrazić swoich uczuć. W dodatku od razu się przekonał, że Żywy umie utrzymywać

takie

sekrety w głębokiej tajemnicy.

Po krótkiej przerwie, w czasie której trzej uczeni w skupieniu oglądali patyk,

doktor Ber wziął

go do ręki, potrzymał na dłoni i powiedział z pewnym zakłopotaniem, ale jednak

stanowczo:

— Dostrzegam w tym fakcie na razie tylko jedno: że Żywy potrafi udźwignąć

kawałek drzewa

background image

o wadze około trzystu gramów i przenieść go na odległość mniej więcej ośmiuset

metrów, czyli

innymi słowy — wykonać pracę równą mniej więcej dwustu pięćdziesięciu

kilogramometrom.

— I to wszystko co może pan powiedzieć w sprawie kija?! — wykrzyknął

zapalczywie

Kin.

— Wszystko — spokojnie odpowiedział doktor. — Fakty nie upoważniają mnie do

powiedzenia czegokolwiek więcej.

— Wobec tego ja powiem, co o tym myślę. Jestem naocznym świadkiem i jeśli

chcecie —

współuczestnikiem wszystkiego, co się wydarzyło. Wkraczamy W dziedzinę

psychologii. Tak

więc rozstańcie się z waszymi gramami, kilogramami, metrami i kaloriami.

Zapomnijcie o nich,

obserwujcie, obserwujcie oczami serca! Kiedy zobaczyłem ten przyniesiony przez

Żywego kij,

doskonale zrozumiałem, co chciał mi powiedzieć. Oto znalazłem — mówił — i

przyniosłem

panu w prezencie to, co przypomina mi ojczystą planetę; u nas także rosną

drzewa, budujemy z

nich mieszkania, robimy stoły, rajsbrety, półki na książki. Oto co chciał

powiedzieć Żywy za

pośrednictwem tego małego kawałka drewna.

Widzę, że pan się uśmiecha, ale pański sceptyczny uśmiech nie obali mojego

przekonania, iż

ja dzięki temu patykowi potrafię dowiedzieć się o Żywym więcej niż pan ze swymi

przyrządami i

całą aparaturą. Ten kij — to znak zaufania, być może jedyny znak, jaki obecnie

może podać nasz

background image

nieszczęśliwy kolega, to wyraźny przebłysk świadomości i próba kontaktu, a pan

chce go

mierzyć w gramach i centymetrach. Niech pan się wstydzi, doktorze, jak można być

takim

pedantem!

Niech się dzieje, co chce

Profesor Ar długo nie mógł zasnąć po burzliwej wieczornej naradzie. Wprawdzie

udało mu się

załagodzić gwałtowny spór kolegów, ale i tak nie doszli do porozumienia.

Zdecydowano, że

problem kija zostanie przedyskutowany jeszcze raz. Obecnie przewracając się

niespokojnie z

boku na bok, profesor rozmyślał, jak najzręczniej poprowadzić tę następną

naradę, na której sam

powinien wystąpić pierwszy.

Profesor usiłował usystematyzować swoje koncepcje. Ale nagle, kiedy wydawało

się, że

osiągnął już jakiś ład, myśl, która błyskawicznie przemknęła mu przez głowę,

obaliła wszystkie

uprzednie wywody. Wstał, zapalił światło, zarzucił na siebie szlafrok, poszedł

do łazienki i tam

chwyciwszy w zęby plastikowy futerał od szczotki do zębów zaczął uważnie

przyglądać się sobie

w lustrze. Trzymany w zębach futerał przydawał łagodnemu obliczu profesora

niezwykle

podstępny wyraz, oczy gorączkowo błyszczały. Ale w tym błysku było zarazem coś

ze spokojnej

satysfakcji. „Drodzy koledzy” — spróbował powiedzieć profesor, nie wyjmując

futerału z ust.

Mówić było nader trudno, wyraźnie zatracały się kontury poszczególnych głosek. Z

background image

ust profesora

wydobywał się jedynie potok chrypliwych dźwięków, w którym on sam nie

rozpoznawał

wymawianych słów. Na jego czole pojawiły się kropelki potu. Ar otarł je

ręcznikiem, wyjął

futerał z ust i powiedział uroczyście, zwracając się do swego odbicia w lustrze:

„Jeżeli mam

rację, to ciężar spadnie niedługo z moich ramion!”

Powróciwszy do pokoju profesor siadł przy biurku, położył przed sobą kartkę

papieru i wziął

ołówek. Jego nie zatemperowany koniec zacisnął mocno w zębach i pochylił się nad

papierem.

Początkowo litery wychodziły niewyraźne i zamazane, ale powoli zaczęły nabierać

coraz

bardziej określonych kształtów.

Długo jeszcze płonęło światło w gabinecie profesora. A kiedy Ar postanowił

wreszcie wrócić

do łóżka, to z podniecenia znowu nie mógł zasnąć, ale teraz było to radosne

podniecenie.

Profesor miał szaloną ochotę natychmiast podzielić się rezultatami swych

rozmyślań z Berem i

Kinem. Nie mógł się jednak zdecydować, aby budzić ich w środku nocy. Jakże

daremne były

jego obawy!

Doktor Ber po powrocie z narady przesiedział przy biurku jeszcze dłużej niz

profesor. Był w

fatalnym humorze. Wszystkie te psychologiczne metody poznawania Żywego

wydawały

mu się

co najmniej przedwczesne. Nie, on osobiście będzie się trzymał własnego

background image

programu. Musi

zdobyć choćby minimum dokładnych danych i zdobędzie je!

Doktor wyjął paczkę fotografii.

No cóż, jeśli nie pozwolono mu zważyć Żywego, to przynajmniej choćby w

przybliżeniu

dowie się, jaki jest wzajemny stosunek ciężaru poszczególnych części jego ciała.

Doktor wziął

zdjęcie z profilu i starannie wyciął sylwetkę Żywego wzdłuż postrzępionej linii.

Potem położył

wyciętą sylwetkę na laboratoryjnej wadze. Cztery gramy czterdzieści sześć

miligramów.

Doskonale. A teraz… Mocno zacisnąwszy wizerunek Żywego między dużym i

wskazującym

palcem lewej ręki doktor Ber ostrożnie wprowadził jego szyję między rozchylone

ostrza

nożyczek. Sekundę wahał się, czy nie należy przesunąć nożyczek bardziej w prawo,

a potem

zdecydowanie nacisnął. Oddzielona od tułowia głowa Żywego upadła na stół. Doktor

Ber

pochwycił ją pincetką i położył na wadze. Jeden gram dwadzieścia dwa miligramy.

Tak więc

można zakładać, że ciężar głowy Żywego pozostaje do ciężaru tułowia w stosunku

mniej więcej

jeden do czterech. Przeciętny stosunek ciężaru głowy mieszkańca Marsa do ciężaru

tułowia

wynosi jeden do siedmiu. Porównanie wypada zdecydowanie na korzyść kolegi z

nieznanej

planety.

Doktor Ber włożył do koperty kawałki złożonej nauce w ofierze fotografii i

zamyślił się.

background image

„Niech pan obserwuje i kojarzy fakty” — przypomniały mu się słowa profesora Ara.

Sięgnął po nowe zdjęcia i zaczął je uważnie studiować uzbroiwszy się w cyrkiel,

linijkę i

kątomierz.

En face. Profil. Wpatrując się w zdjęcia, doktor Ber przede wszystkim zwrócił

uwagę na to, że

głowa Żywego nie tylko stanowi najwyżej umieszczoną część jego ciała, ale

również najbardziej

wysuniętą do przodu. Ten fakt jakoś szczególnie podkreśla podporządkowanie

wszystkich innych

narządów — głowie. Zdjęcie z profilu wyraźnie świadczy o tym, że wszystko, co

odgrywa rolę

służebną i drugoplanową, zdecydowanie odsunięte jest do tyłu, ma czysto

pomocnicze znaczenie.

Jednocześnie, będąc wybitnym znawcą mechaniki, doktor Ber bez trudu ustalił, że

przy takiej

konstrukcji na przednie kończyny Żywego przypadać winny nie mniej niż dwie

trzecie jego

ogólnej wagi. Przewaga tego, co znajduje się z przodu, nad tym, co umieszczone z

tyłu, jest

oczywista.

Jeszcze bardziej zadziwiający obraz przedstawia zdjęcie en face. Ber pogrzebał w

portfelu i

wydobył własne zdjęcie, na którym uwieczniony był wespół ze swym

czternastotonowym

meteorytem. Głowa Żywego stanowiła jedną trzecią jego wzrostu. Głowa Bera

zaledwie jedną

ósmą. Nie jest to, oczywiście, zbyt przyjemne, ale trzeba umieć spojrzeć

prawdzie w oczy.

Tak więc należy zwrócić szczególną uwagę na głowę. Pierwsze, co rzuca się w oczy

background image

— to

umiejscowienie uszu. Znajdują się one bezpośrednio nad centralną częścią czaszki

i zwrócone są

dokładnie w kierunku rozmówcy. Jeżeli od nozdrzy Żywego przeprowadzić prostą

przez źrenicę

jego oka, to będzie ona jednocześnie dwusieczną kąta, na którego wierzchołku

znajduje się

czubek ucha. Takie umiejscowienie wszystkich ważniejszych narządów zmysłów na

jednej osi

może i nadzwyczaj powinno sprzyjać koncentracji. Ber połączył odpowiednie punkty

na własnej

fotografii i otrzymał kąt rozwarty, mający 105 stopni, którego wierzchołek

przypadał na źrenicę.

Czyż nie wynika stąd, że marsjański uczony musi wkładać znacznie więcej wysiłku

intelektualnego w koncentrowanie wzroku i węchu na jednym określonym

przedmiocie?

Ale przy całej swej oryginalności uszy Żywego nie są jednak tak bardzo

charakterystyczne jak

jego nos. Stanowi on centralną i absolutnie dominującą część jego oblicza; w

gruncie rzeczy całe

oblicze Żywego poza odcinkiem czoła i oczami jest jednym rozrośniętym nosem.

Czy

nie należy

więc zakładać?… Doktor nie umiał jeszcze sformułować swego przypuszczenia, ale

czuł, że

płynące z niego wnioski mogą mieć daleko idące konsekwencje. Węch… Świat

zapachów… Oto

gdzie, najprawdopodobniej, może kryć się rozwiązanie zagadki.

Ber wyszedł na balkon, żeby przed snem nieco odetchnąć świeżym powietrzem. Zły

nastrój

background image

zniknął, jak ręką odjąć. Czując pod nogami twardy grunt faktów, doktor z

uśmiechem wspomniał

niedawny spór z Kinem. Z pobłażaniem popatrzył w ciemne okno sąsiada. Zapalona

głowa, co

też może mu się teraz śnić?

Ale Kin nie spał. Przez całą noc nie zmrużył oka, miotany najstraszliwszymi

wątpliwościami,

jakie kiedykolwiek przypadły w udziale uczonemu. To, co zamierzał zrobić, było

bliskie próbie

skoku z okna dziesięciopiętrowego budynku, aby przekonać się o słuszności prawa

ciążenia.

Gdyby jednak wielki starożytny myśliciel, który odkrył to prawo, nie miał żadnej

innej

możliwości, aby poznać prawdę, czyż nie uciekłby się do tego ostatecznego

środka?

Cztery równania z pięcioma niewiadomymi

Profesor Ir, siedząc przy biurku, przeglądał świeże biuletyny naukowe. Ani rusz

nie mógł

przywyknąć, że właśnie od tego zaczyna obecnie dzień pracy. I chociaż na

drzwiach gabinetu

profesora widniała tabliczka „Dyrektor Centralnego Wydawnictwa Naukowego i

Biblioteki

Głównej”, ten szumny tytuł bynajmniej nie sprawiał mu przyjemności. Uważał

nadal, że po całej

rozdmuchanej historii z meteorytami postąpiono z nim niesprawiedliwie, odsuwając

go na trzy

lata od badań laboratoryjnych i przenosząc do pracy administracyjnej. Ileż było

hałasu, kiedy

wyjaśniło się, że kamienie, które profesor reklamował jako meteoryty, zostały

zebrane przez

background image

niego po prostu w porzuconym kamieniołomie koło morza Asydolijskiego!

Jakkolwiek

jednak

było, z profesorem postąpiono zbyt surowo. Nie dopuścił się żadnej profanacji

nauki, a jeżeli

nawet naruszył drugi punkt nowego statutu Akademii, to tylko dlatego, że bardzo

mu się,

biedakowi, nie wiodło w łowach na meteoryty. Ale statut jest statutem i mówi

wyraźnie: „W

związku z zakończeniem prac badawczych nad materialną strukturą Marsa i w celu

uniknięcia

dreptania nauki w miejscu Akademia zaleca zajmować się badaniem tych tylko form

materii,

których nie spotyka się ani na powierzchni ani we wnętrzu naszej planety”.

W dniach, kiedy uwaga wszystkich uczonych Marsa skierowana była na ekspedycję

na

Wielkim Syrcie, profesor Ir niesłychanie boleśnie przeżywał niełaskę, w którą

popadł. Nie

wątpił, że w innej sytuacji Ar z pewnością zaprosiłby go do udziału w zespole

badawczym. Przez

wiele lat pracowali razem i profesor Ar bardzo cenił niespożytą energię Ira,

połączoną z

wybitnym talentem eksperymentatora.

Na nowym stanowisku profesor Ir nie mógł wykorzystać w pełni swych talentów i

możliwości. Wydawnictwo i biblioteka funkcjonowały jak dobrze naoliwiony

mechanizm i

doskonale obywały się bez udziału profesora.

Jedyne, co Ir rzeczywiście mógłby nazwać własnym dziełem, to zaprojektowane

przez niego

jubileuszowe wydanie dzieł Ryga, wybitnego uczonego, założyciela Akademii. W

background image

bieżącym roku

przypadło stutysiąclecie od dnia ukazania się jego fundamentalnego dzieła „O

wzlotach i

upadkach wiedzy”. Z tej okazji postanowiono wydać nowy wybór prac Ryga,

opatrując je

szczegółowymi komentarzami, które z jednej strony pozwoliłyby ocenić całą

oryginalność myśli

naukowej Ryga, z drugiej zaś — ukazać, jak bardzo rozwinęła się nauka w okresie

ostatniego

stutysiąclecia.

Początkowo profesor Ir sądził, ze nie jest to zadanie trudne, ale przy pracy nad

komentarzami

nieoczekiwanie powstały poważne trudności związane z tym, ze Ryg żył i tworzył

na dwa wieki

przed cieszącą się smutną sławą wojną czterystoletnią, która weszła do historii

jako wojna

fizyków przeciw lirykom.

Fizycy, matematycy i chemicy, którzy odnieśli w niej zwycięstwo, skazali na

zagładę

wszystko, co bezpośrednio nie dotyczyło ich dyscyplin naukowych.

Od „lirycznego paskudztwa” oczyszczono wszystkie biblioteki, muzea i inne

instytucje

kulturalne. Fizycy byli nieprzejednani. Nawet z własnej literatury powykreślali

wszelkie

porównania i metafory, które, co prawda, trafiały się tam nader rzadko.

Praktycznie rzecz biorąc, ze spuścizny liryków nie pozostało nic. Wśród 56

miliardów tomów,

znajdujących się w bibliotece Akademii, znaleziono przypadkiem jedynie dziesięć

dzieł

humanistycznych, które jacyś sprytni lirycy wkleili w okładki dzieł

background image

matematycznych, aby uśpić

czujność fizyków.

Prace Ryga napisane były klarownym językiem matematyka. Prawdopodobnie ta

właśnie

okoliczność osłabiła w swoim czasie czujność odpowiedniej komisji, która nie

wykreśliła z nich

ani jednego zdania. Natomiast przy skrupulatnym przygotowywaniu tekstu do

nowego

wydania

okazało się, że w jednej ze swoich prac, która mówiła o określaniu współczynnika

dyfuzji

metodą optyczną, czcigodny uczony pozwolił sobie na dość dziwne wyrażenie.

„Wykonałem —

— pisał — setki doświadczeń z kolimatorem i obecnie, wzorem starodawnych tidów,

mogę

powiedzieć, ze wiem, gdzie jest zagraj pogrzebany”. Profesor Ir wiedział, że

„tid” — to

starodawna nazwa mieszkańców Marsa, zastąpiona później słowem „uczony”, ale

żaden z

posiadanych przez bibliotekę słowników nie potrafił odpowiedzieć, co znaczy

„zagraj”.

Pozostawienie tego fragmentu bez komentarza było rzeczą niemożliwą, a zarazem w

żaden

sposób nie dawał się on objaśnić. Oczywiście, można było napisać:

„Zagraj — rzecz grzebana w czasach starodawnych tidów”. Ale profesor Ir, który z

usposobienia był rasowyrm fizykiem, nie tolerował żadnych niejasności i braku

precyzji. Za

wszelką cenę postanowił rozszyfrować tajemnicę tego dziwnego wyrażenia. W tym

celu polecił,

aby przejrzano wszystkie tomy i katalogi w bibliotece. Miał nadzieję, że znajdą

background image

się jakieś nowe,

nie znane dotychczas prace, które pomogą rozwiązać zagadkę. Przejrzenie 25

miliardów tomów

nie dało na razie żadnych rezultatów.

Szczerze mówiąc, w głębi duszy profesor zdawał sobie sprawę, że nie warto

wykonywać tak

ogromnej pracy z powodu jakiegoś jednego nieszczęsnego zdania. Ale te

poszukiwania sprawiały

mu zarazem ogromną moralną satysfakcję. Znów czuł się badaczem gotowym lada

chwila

dokonać niezwykłego odkrycia. Jego pasja odkrywcy była niewyczerpana. To

właśnie

ona

skłoniła profesora, aby przynieść do laboratorium owe pechowe kamienie, kiedy

wyczerpały się

zapasy meteorytów. Nie potrafił żyć bez poszukiwań, sam ich proces stanowił dla

niego

bezgraniczną rozkosz.

Rzecz jasna, profesor nie tylko wydał polecenie, aby przejrzano wszystkie

książki, ale również

sam brał w tej pracy aktywny udział. Po przejrzeniu porannej prasy i podpisaniu

przygotowanych

dokumentów profesor zakładał czarny roboczy kitel i udawał się do pomieszczenia,

gdzie

przechowywano najstarsze książki. Tutaj właśnie spędzał całe dni.

„Cząsteczka dwubiegunowa…”, „Mikrofarad…”, „Strefowa teoria

przewodnictwa…”,

„Azymutalna liczba kwantowa…” Profesor zdejmował z półki kolejną książkę i

bynajmniej nie

poprzestawał na obejrzeniu jej pierwszej strony. W ten sposób można przepuścić

background image

coś ważnego.

Przecież między kartkami ,,Badań dyspersji anomalnych” klasyka Syda znaleziono

obce arkusze

tego samego formatu. Nie udało się ich rozszyfrować do końca, ale chodziło tam o

jakiś

straszliwy kataklizm, który doświadczył starodawnych tidów na pięćdziesiąt

tysiącleci przed

założeniem Akademii. Podobne rzeczy mogą znajdować się także gdzie indziej. Tak

więc po

wzięciu książki w prawą rękę, profesor lewą ostrożnie przytrzymywał wszystkie

kartki, a potem

przesuwał stopniowo duży palec, aby stronice szybko się odwracały. W ten sposób

sześciusetstronicową książkę mógł przejrzeć mniej więcej w 45 sekund. W ciągu

godziny nie

zdołał przewertować więcej niż sto tomów. Dzienna norma profesora wynosiła

tysiąc książek.

„Efektywna średnica drobin…”, „Fluktuacja natężenia prądu…”, „Uniwersalne stałe

fizyczne.

Wydanie 7”. Profesor dawno już zauważył, że przejrzenie niewielkiej broszurki

wymaga

niekiedy więcej czasu niż przewertowanie opasłego tomu, którego stronice przy

przesuwaniu

palca łatwiej przyjmują pozycję pionową, ponieważ większy jest nacisk odgiętych

jeszcze kartek.

Te „Stałe fizyczne” to maleńka książeczka, kartki przewracają się bardzo powoli…

Doświadczony wzrok profesora od razu zarejestrował, że na środkowych arkuszach

brak liczb i

wzorów. Stałe bez liczb i wzorów? Coś tu jest nie w porządku. Profesor zaczął

przeglądać

broszurkę uważniej. Oczywiście! Nie zgadza się paginacja. Po stronie ósmej

background image

następuje

czterdziesta druga.

Profesorowi nie obca była pasja odkrywcy, ale nigdy nie gorączkował się i nie

znosił

pośpiechu. Kiedy miał zbadać przedmiot, który zwrócił jego uwagę, działał

niezwykle

metodycznie.

Wróciwszy do gabinetu z broszurą pod pachą, profesor położył ją na biurku,

przygotował plik

kartek i zasiadłszy wygodnie zabrał się do szczegółowych oględzin. Przede

wszystkim popatrzył

na notę wydawcy książki. Broszura była dość stara, ukazała się na 153 lata przed

urodzinami

Ryga jako pomoc naukowa dla studiujących na wydziałach fizyko–matematycznych.

Dodatkowe

dwa arkusze dokładnie pasowały do formatu broszury. Gatunek papieru również

robił wrażenie

identycznego.

Ale już przy lekturze pierwszych stron profesor znalazł masę nie znanych słów.

Stałe fizyczne

na obcych arkuszach wydrukowane były w postaci poszczególnych zdań, z których

na

razie tylko

dwa były dla niego zrozumiałe. Jedno z nich głosiło: „I kropla żłobi kamień”, a

drugie: „Poty

dzban wodę nosi, póki ucho się nie urwie”.

Profesor wypisał te twierdzenia i kontynuował lekturę. Na czwartej stronie udało

mu się

odczytać: „Kuj żelazo, póki gorące”. „Każdy kij ma dwa końce” i „Nie wszystko

złoto, co się

background image

świeci”. Na następnych kartkach nie znalazł ani jednego zrozumiałego

twierdzenia. Wreszcie

przy dwudziestej znów miał szczęście i uzupełnił swoje notatki: „Nie ma dymu bez

ognia”, „Nie

kładź palca między drzwi”, „Nikt nie ogarnie nieogarnionego”.

Profesor odsunął broszurę i zamyślił się. „Uniwersalne stałe fizyczne. Wydanie

7”? To, co

udało mu się rozszyfrować, niewątpliwie miało bezpośredni związek z fizyką, ale

nie pasowało

jakoś do treści właściwej broszury. Profesor spojrzał na stronę ósmą: „Stała

grawitacyjna…”,

„Objętość mola gazu idealnego przy temperaturze 15°C”, „Prędkość światła (w

próżni)”. I

każdemu twierdzeniu towarzyszy wzór i oznaczenie liczbowe. Natomiast twierdzenia

wynotowane przez profesora rejestrują zaledwie takie lub inne stałe zjawiska

fizyczne: „Każdy

kij ma dwa końce”, „Nie wszystko złoto, co się świeci”. Jeszcze raz popatrzył na

okładkę:

wydanie 7. Możliwe, ze tych dziwnych twierdzeń nie dołączono celowo, lecz

trafiły tutaj

wskutek niedbalstwa przy oprawianiu książki w drukarni… Możliwe, że pochodziły z

pierwszego wydania, w którym zebrano wnioski z podstawowych obserwacji

fizycznych. „Nie

wszystko złoto, co się świeci” — jest to niewątpliwa prawda i zaczątek analizy

spektralnej

metali; „Nikt nie ogarnie nieogarnionego” stanowi zwięzłą formułę teorii

względności; „Kuj

żelazo, póki gorące” — oto wniosek wynikający z obserwacji nad zmianami

struktury żelaza w

zależności od wzrostu temperatury.

background image

Wszystko to było ogromnie interesujące. Profesor ponownie zagłębił się w lekturę

broszury,

ale przejrzenie kolejnych dziesięciu stron nie przyniosło mu żadnych korzyści.

Chwytał

znaczenie poszczególnych słów, nie potrafił jednak powiązać ich w całość. Jakże

zmienił się

marsjański język i jakim szaleństwem było zniszczenie wszystkich słowników!

Absolutnie nie

należało tego robić.

— Wreszcie na ostatniej z obcych stron profesor Ir znalazł jeszcze jedno

twierdzenie: „Zagraj

jest najlepszym przyjacielem tida”. Przez kilka chwil siedział w osłupieniu. Po

chwili pokonał je

jednak i ponownie pogrążył się w lekturze. Wypisał jeszcze trzy dalsze

twierdzenia, podkreślając

nie znane słowa.

ZAGRAJ WYJE, A WIATR NOSI

LUBIĆ, JAK ZAGRAJ KIJ

CZTERY CZURBAŁKI, DWA ROZCZAPIERZAŁO,

KRĘCIOŁ SIÓDMY — ZAGRAJ

Obce arkusze na tym się kończyły. Profesor Ir z rozdrażnieniem popatrzył na

następną

stroniczkę. Ale cóż! Tutaj znów widniały znajome wzory. Wszystko, czego profesor

potrafił

dowiedzieć się o tajemniczym zagraju, sprowadzało się dotychczas do tych

czterech wypisanych

linijek, czterech równań z pięcioma niewiadomymi.

Z pamiętnika profesora Ara

Istnieją prawdy kardynalne, których nigdy nie należy zapominać, ale nie wiadomo,

dlaczego

background image

właśnie o nich zapomina się najczęściej. Rozważając dzisiejszego ranka wszystko,

co

przydarzyło mi się w nocy, poczułem się nagle, jak speszony uczniak.

Przypomniała mi się nasza

pierwsza lekcja fizyki.

Nauczyciel postawił na stole naczynie z wodą i trzymając w dłoni termometr

zwrócił się do

nas z pytaniem: „Kto z was potrafi zmierzyć temperaturę wody w tym naczyniu?”.

Wszyscy

podnieśliśmy ręce. Nie zrobił tego tylko mój sąsiad z ławki. Cóż za tuman,

pomyślałem. Nie

potrafi zrobić najprostszej rzeczy. Nauczyciel spytał go, czemu nie podniósł

ręki. I wtedy mój

sąsiad powiedział: „Nie mogę zmierzyć temperatury wody, mogę się tylko

dowiedzieć, jaka

będzie temperatura termometru, kiedy zanurzę go w wodzie”. „Czyż to nie wszystko

jedno?” —

spytał nauczyciel. „Oczywiście że nie — odpowiedział uczeń. — Kiedy zanurzę

termometr w

wodzie, stanie się ona albo trochę chłodniejsza, albo nieco cieplejsza, niż była

uprzednio.

Termometr albo trochę ją ochłodzi, albo trochę ogrzeje. Różnica będzie

niewielka, ale jednak

temperatura wody się zmieni, nie będzie już taka sama, jak przed zanurzeniem

termometru”.

Nauczyciel pochwalił ucznia za odpowiedź i przez całą naszą pierwszą lekcję

opowiadał, z

jakimi trudnościami boryka się fizyk, kiedy chce osiągnąć precyzję w badaniach.

„Nigdy nie

zapominajcie — mówił — że każdy przyrząd ingeruje w przeprowadzane

background image

doświadczenie, że

zawsze trzeba nanosić odpowiednią poprawkę”. Kardynalna prawda, a jak często o

niej

zapominamy. Prawdopodobnie i obecnie nie od razu bym ją sobie przypomniał,

gdyby

moje

wczorajsze doświadczenia z futerałem i ołówkiem nie wydały mi się nagle

kompletnie

pozbawione sensu. Pomyślałem, ze zamieniłem się w coś w rodzaju termometru

podgrzanego

nad palnikiem wyobraźni. Takim termometrem można ostatecznie zmierzyć

temperaturę wody w

morzu, błąd będzie stosunkowo niewielki, ale przecież Żywy — to kropla. Żywy

jest jedynie

punktem, przez który można przeprowadzić masę linii, zbudować wokół niego

niezliczoną ilość

hipotez i każda z nich będzie jednakowo przekonywająca. Gdyby w pojeździe

kosmicznym był

nie jeden Żywy, a paru, gdybyśmy dysponowali choćby dwoma punktami, nasze

rozważania,

nasze wnioski miałyby bardziej zdecydowany charakter. Moglibyśmy ustalić linię

wspólną dla

dwu Żywych.

O czym chciałem się przekonać, próbując mówić z futerałem w zębach? Już

wcześniej dla

mnie i dla moich kolegów stało się jasne, że w odróżnieniu od naszych rąk,

podstawowym

instrumentem pracy dla Żywego są jego usta, szyja, szczęki, zęby. Trzymając w

zębach kij czy

kamień, Żywy i jego współplemieńcy mogli przenosić je z miejsca na miejsce,

background image

mogli układać je

w różny sposób. Jest to zaczątek procesu pracy, który w ostatecznym wyniku mógł

przybrać

najbardziej skomplikowane formy, tworząc w rezultacie wszystko, co my zwykliśmy

nazywać

nauką i techniką. Moje doświadczenia z ołówkiem przekonały mnie, ze można pisać

i rysować

trzymając ołówek w zębach; szyja zdolna jest do wykonywania precyzyjnych ruchów

i nie

ustępuje w niczym ręce. Rzecz jasna, niezbędny jest tu nawyk. Wspominając

opowieść Kina o

tym, jak Żywy przyniósł kij, plastycznie wyobraziłem sobie Żywego podczas pracy.

I

pomyślałem wówczas, że przy tak specyficznej metodzie pracy, kiedy zęby i usta

spełniają

funkcje robocze, musiał rozwinąć się jakiś inny sposób porozumiewania, który

pozwoliłby

Żywemu i jego współplemieńcom koordynować ich wysiłki w trakcie działania. Ta

myśl wydała

mi się nader płodna i oparta na konkretnych obserwacjach. Ale czy tak istotnie

jest? Czy nie

zrodziły jej inne zgoła przyczyny?

Do tej pory nie mogę się uwolnić od poczucia winy wobec Żywego. W momencie

naszego

spotkania było bardzo dotkliwe, obecnie sądzę, że właśnie ono podyktowało mi

hipotezę

katastrofy. Czy w chwili zetknięcia się z promieniem magnetycznym Żywy miał

świadomość

katastrofy? Należałoby to dopiero udowodnić. Ale że ja byłem wstrząśnięty

wszystkim, co się

background image

wydarzyło, nie wymaga żadnych dowodów. Kiedy otwierałem właz pojazdu

kosmicznego, moja

wyobraźnia była rozpalona do białości. I takim właśnie rozpalonym termometrem

operuję nadal

w swoich rozważaniach. Czy moja nowa hipoteza sugerująca, że Żywy nie mówi

dlatego, iż

posługuje się innym, nie znanym nam, sposobem porozumiewania, nie jest

przypadkiem

podyktowane przez pragnienie, aby obalić — moją własną w końcu — hipotezę

katastrofy?

Pierwsza zrodziła się na gruncie poczucia winy, druga bierze się z dążenia, aby

przekonać siebie,

że nie wyrządziłem Żywemu krzywdy.

Jak rozstać się ze sobą samym w trakcie obserwacji i wnioskowania? Jak zmierzyć

prawdziwą

temperaturę Żywego? Przecież jeśli odważnie spojrzeć prawdzie w oczy, wiemy o

nim na razie

tylko tyle, że jest istotą żywą. Potrzebowaliśmy dziesiątków tysiącleci, aby

zbadać własną

planetę. Tysiące pokoleń uczonych wydzierały jej tajemnice. Nie możemy tak długo

prowadzić

badań nad Żywym. Nasze doświadczenie ograniczone jest w czasie. Tym wyraźniej

winniśmy

zdawać sobie sprawę z celów, do których dążymy. Mimowolna ingerencja promienia

magnetycznego ostatecznie przesądziła losy doświadczenia, które przeprowadzał

Żywy. Jakimi

oczami winniśmy patrzeć na Żywego, aby nie powtórzyć błędów naszej aparatury?

List doktora Bera do żony

Droga Rib! Na dzisiejszej wieczornej naradzie zamierzam złożyć oświadczenie

ogromnej

background image

wagi. Nie chciałbym tego robić bez naradzenia się z Tobą, dlatego właśnie

postanowiłem Ci

przesłać ten radiolist. Kiedy go otrzymasz, bądź taka dobra i daj mi znać, co

sądzisz na temat

zawartych w nim myśli. Nauczyliśmy się rozumieć wpół słowa i dlatego będę

zwięzły,

szczególnie w tych miejscach, które nie dotyczą istoty mojej hipotezy.

Wzrok. Słuch. Węch. Gdyby jakakolwiek sytuacja

postawiła nas wobec konieczności rezygnacji z któregoś spośród tych trzech

zmysłów, każdy

niewątpliwie wyrzekłby się węchu. Tracąc wzrok stalibyśmy się ślepcami, tracąc

słuch —

głuchymi, tracąc zaś węch… Jak widzisz, w naszym języku brak nawet słowa, które

określałoby

tę ułomność — tak małe znaczenie przywiązujemy do węchu. Mamy lekarzy, którzy

specjalistami chorób „uszu, gardła, nosa”. I tutaj nos znajduje się na ostatnim

miejscu. Mawiamy:

„strzec, jak źrenicy oka”, ale nikomu nie przyjdzie do głowy powiedzieć „strzec,

jak swej prawej

czy lewej dziurki w nosie”. Traktujemy swój nos w sposób całkowicie pozbawiony

szacunku.

Wielu z nas prawdopodobnie uważa, że nos jest wyłącznie urządzeniem, które

umożliwia

noszenie okularów. Lekceważenie wobec nosa przejawia się już w dzieciństwie.

Dziecko nigdy

nie dłubie w oku, ale przypomnij sobie tylko, ile trudu nas kosztowało, aby

oduczyć naszego

Biba od obrzydliwego zwyczaju wsadzania palca to do jednej, to do drugiej

dziurki w nosie.

background image

„Phi, nic im się nie stanie” — odpowiadał nam już jako całkiem spory chłopak.

Sama możliwość

tak brutalnej ingerencji w funkcjonowanie naszego organu węchu mogłaby nasunąć

myśl, że

organ ten skonstruowany jest nader prymitywnie i bardzo niedoskonale.

Jednocześnie zaś węch niewątpliwie okazuje nam pewne usługi w naszej życiowej i

naukowej

praktyce. Nie można ich jednak nawet porównać z tym, co zawdzięczamy wzrokowi i

słuchowi. I

gdyby trzeba było zdefiniować całą naszą cywilizację, rozpatrując ją z punktu

widzenia jakiegoś

jednego zmysłu, nadalibyśmy jej miano „cywilizacji wizualnej”, a określenie

wizualno–

dźwiękowa” charakteryzowałoby ją niemal w pełni. Najmniej odpowiadałaby tu

nazwa

„zapachowa”.

Czym to wytłumaczyć? Przede wszystkim tym, że posiadamy bardzo słabo

rozwinięty

węch.

Jeszcze do niedawna ja, jak i my wszyscy, przekonany byłem o czymś wręcz

przeciwnym. Nasz

nos wykrywa obecność miliardowych części grama substancji zapachowych w

jednym

metrze

sześciennym powietrza! Znakomity narząd, jest się czym chlubić! Ale oto

poznajemy Żywego i

okazuje się, że nasz węch to nie waga aptekarska, lecz zaledwie coś w rodzaju

określenia ciężaru

przez ważenie w dłoni. Chodzi, rzecz jasna, nie o zadraśniętą miłość własną,

lecz o to, że

background image

rozmiary nosa i wyostrzony w związku z tym węch, jaki obserwujemy u Żywego,

wymaga od

nas, byśmy go traktowali w szczególny sposób. Żywy — to nos! Żywy — to węch!

Upraszczam

nieco, ale istota rzeczy jest niewątpliwie taka. Zgodnie z moimi

przypuszczeniami, w

świadomości Żywego główną rolę odgrywa nie wizualna, nie dźwiękowa, lecz

zapachowa treść

przedmiotu. Pozwolę sobie odrzucić lub przynajmniej chwilowo wyłączyć hipotezę

katastrofy,

proponowaną przez profesora Ara. Uważam Żywego za całkowicie normalnego

przedstawiciela

cywilizacji zapachowej. Winniśmy sobie uświadomić, jaki jest wewnętrzny świat

istoty, dla

której podstawową i decydującą cechą przedmiotu jest zapach. Winniśmy przyjąć

jako punkt

wyjścia, że Żywy widzi i słyszy nosem. Nie chcę przez to oczywiście powiedzieć,

że wzrok i

słuch nie mają dla Żywego znaczenia. Ale prawdopodobnie odgrywają w jego życiu

taką rolę,

jaka w naszym przypada węchowi, to znaczy, drugoplanową, nie mającą wpływu na

kształtowanie psychiki i poglądów naukowych.

Oto, droga moja Rib, krótki zarys tego, co zamierzam powiedzieć, rozwijając,

rzecz jasna, i

precyzując poszczególne tezy. Przesyłam Ci kilka zdjęć Żywego, część z nich

znajdziesz w

dzisiejszym numerze „Wiadomości naukowych”, pozostałe prawdopodobnie zostaną

opublikowane później. Czekam na Twoją odpowiedź. Twój Ber.

Krótko i jasno

Drogi Ber! Bardzo uważnie przestudiowałam Twój list. Nos Żywego zinterpretowałeś

background image

znakomicie. Cały Twój wywód jest niesłychanie logiczny. Ale pamiętaj, proszę, że

hipoteza,

która zapomina o tym, że jest tylko hipotezą, zaczyna wodzić swego twórcę za

nos. Dziękuję za

zdjęcia Żywego. Jest ogromnie sympatyczny. Nie zadręczajcie go doświadczeniami i

badaniami.

Pozdrowienia dla wszystkich. Całuję Cię mocno. Twoja Rib.

Wzór na zagraja

1. RYG WIE, GDZIE JEST ZAGRAJ POGRZEBANY

2. ZAGRAJ JEST NAJLEPSZYM PRZYJACIELEM TIDA

3. ZAGRAJ WYJE, A WIATR NOSI

4. LUBIĆ, JAK ZAGRAJ KIJ

5. CZTERY CZURBAŁKI, DWA ROZCZAPIERZAŁKI, KRĘCIOŁ SIÓDMY —

ZAGRAJ.

Pierwsze próby analizy mogły wprawić w zakłopotanie najtęższe umysły. Profesor

Ir zamienił

w drugim ‘.twierdzeniu nie używane słowo „tid” na równorzędne ‘„uczony”.

Następnie stosując

zasadę podstawiania, dokonał zamiany w pierwszym twierdzeniu. W rezultacie

uzyskał jeszcze

bardziej niejasny ciąg znaczeń pomocniczych: „Zagraj jest najlepszym

przyjacielem uczonego”,

„Ryg wie, gdzie jest zagraj pogrzebany”, „Ryg wie, gdzie jest najlepszy

przyjaciel uczonego

pogrzebany”. Podstawianie przeprowadzone zostało prawidłowo, ale mimo to nie

wiadomo

nadal, o czym Ryg wie, że jest pogrzebane. Wówczas profesor skoncentrował się na

analizie

trzeciego twierdzenia. Przede wszystkim należało ustalić znaczenie słowa „wyć”.

Ir wynotował

background image

całe twierdzenie na oddzielnej karteczce i zażądał informacji od sekretarza

naukowego z działu

żałosnych resztek literatury starolirycznej. Po dwu dniach otrzymał odpowiedź:

„Wyć —

najprawdopodobniej stapiać smutek i żal w jedno słowo”.

Profesor poprosił, aby dostarczono mu źródła, na podstawie których wyciągnięto

taki wniosek.

Otrzymał notatkę z napisanymi na maszynie czterema linijkami:

Tak chciałbym w jedno słowo

Stopić swój smutek i żal,

Na wiatr to słowo rzucić,

By wiatr je uniósł w dal.*

Poniżej widniała informacja: „Notatka odręczna na odwrocie biletu z pytaniami

egzaminacyjnymi z zakresu rachunku różniczkowego i całkowego. Czasy starożytne.

Znaczenie

słowa „wyć” ustalamy przy pomocy analizy kontekstu, opierając się na budowie

paralelnego

twierdzenia „zagraj wyje, a wiatr nosi”.

Profesor postanowił sprawdzić słuszność wniosku sekretarza naukowego i zagłębił

się w

analizie tekstów. „Zagraj wyje, a wiatr nosi”. Wobec tego można zakładać, że

wiatr nosi to, co

wyje zagraj. Z drugiej zaś strony w nadesłanym fragmencie wiatr unosi smutek i

żal stopione w

jedno słowo. Wywód sekretarza wydał się więc profesorowi słuszny. Ale

staroliryczny tekst

wymagał jeszcze dodatkowych badań. Był to pierwszy przykład starej liryki, jaki

trafił do rąk

profesora, i Ir postanowił jak najdokładniej go przestudiować.

Tak chciałbym w jedno słowo

background image

Stopić swój smutek i żal.

Starodawny liryk, zauważył profesor, nie stopił swego smutku i żalu w jedno

słowo, lecz tylko

chciał to uczynić. Praktycznie owo stopienie wydawało się lirykowi trudno

wykonalne.

Jednocześnie zaś z tekstu wynikało, że wiatr mógł unosić smutek i żal wyłącznie

w owym

stopionym kształcie; gdyby liryk rzucał je na wiatr oddzielnie, pojedynczo, to

ani smutek, ani żal

same przez się nie mogły się poddać unoszącemu działaniu wiatru. Prawdopodobnie,

w wyniku

ich stopienia jedno słowo winna była zajść między nimi jakaś reakcja, dzięki

której powstawało

coś nowego, co różniło się jakościowo od poszczególnych elementów. Nie było to

zatem

połączenie mechaniczne, lecz chemiczne. Wobec tego liryk musiał wiedzieć

dokładnie, jaka ilość

smutku i stopiona z nią odpowiednia ilość żalu zdolne są stworzyć nowe, lotne

połączenie.

Widocznie starodawni lirycy tym właśnie się zajmowali, że szukali proporcji, w

których należało

łączyć różne słowa, aby uzyskana całość okazywała się czymś jakościowo nowym.

Chyba nie

zawsze dawało się to osiągnąć. Niewątpliwie zajęcie to miało swoje niełatwe

problemy i sekrety.

No tak, ale trzecie twierdzenie głosi z całą stanowczością: „zagraj wyje, a

wiatr nosi”. Czyli

zagraj znakomicie opanował tajemnice warsztatu i jeżeli tylko zechciał stapiać

smutek i żal w

jedno słowo, to wiatr zawsze unosił powstałe połączenie. Zagraj osiągał

background image

pozytywne rezultaty nie

od czasu do czasu, lecz systematycznie, ponieważ w przeciwnym wypadku ta jego

umiejętność

nie byłaby zaliczana do tak bezspornych twierdzeń, jak „każdy kij ma dwa końce”,

czy „nie

wszystko złoto, co się świeci”. Umiejętność pięknego „wycia”, ściślej zaś —

stapianie smutku i

żalu w jedno ulotne słowo, była charakterystyczną cechą zagrają; należy zatem

traktować go jak

wybitnego liryka.

Rozumowanie to wydawało się profesorowi tak bezsporne, że postanowił ułożyć

nową

tablicę

twierdzeń, zastępując wszędzie „zagrają” „lirykiem”. Być może, uprości to nieco

poszukiwanie

innych właściwości zagraja.

1. RYG WIE, GDZIE JEST LIRYK POGRZEBANY.

2. LIRYK JEST NAJLEPSZYM PRZYJACIELEM UCZONEGO.

3. LIRYK WYJE, A WIATR NOSI.

4. LUBIĆ, JAK LIRYK KIJ.

5. CZTERY CZURBAŁKI, DWA ROZCZAPIERZ ALKI, KRĘCIOŁ SIÓDMY —

LIRYK.

Profesora ani trochę nie peszyła pewna paradoksalność uzyskanych w ten sposób

sformułowań. Wiedział doskonale, że prawdy należy szukać w gąszczu

przeciwieństw. W

każdym razie najbardziej zawiłe i niejasne piąte twierdzenie dzięki temu

podstawieniu łatwiej

zaczęło poddawać się analizie.

Cztery czurbałki + dwa rozczapierzałki + kręioł = liryk.

Na tej podstawie można wywnioskować, że: kręcioł = liryk — cztery czurbałki —

background image

dwa

rozczapierzałki.

Aczkolwiek znaczenie słów „kręcioł”, „czurbałki” i „rozczapierzałki” nadal

pozostawało nie

znane, profesor zdecydowanie wydzielił ,,kręcioła”. Wychodził z założenia, że

główna,

wyróżniająca cecha przedmiotu najczęściej bywa samotna, drugoplanowe natomiast

występują w

większej ilości. Obecność jednego kręcioła przy czterech czurbałkach i dwu

rozczapierzałkach

świadczyła wyraźnie, że właśnie kręcioł charakteryzuje istotę zagrają jako

liryka.

Jednak dalej nie było wiadomo, co oznacza „kręcioł”. Profesor doskonale

wiedział, co to jest

„nakrętka” — część połączenia śrubowego w kształcie płytki z gwintowanym

otworem, w który

wchodzi śruba. Znał również znaczenie słowa „kret” — wielkość obliczeniowa,

występująca w

mechanice teoretycznej, która oznacza iloczyn pędu przez jego ramię względem

danego punktu

lub danej osi. Kręcioł, nakrętka, kret. Całkiem prawdopodobne, że kręcioł jest

ważną częścią

liryka, która przekształca wewnętrzne porywy w określoną formę ruchu.

Oczywiście, to tylko robocza hipoteza, ale nie jest ona pozbawiona pewnych

podstaw

podbudowanych faktami. Nie wykluczone, że w celu stapiania smutku i żalu lub

radości i

szczęścia w jedno słowo, zagraj wyposażony był w specjalny narząd, którego ruch

obrotowy na

wzór wskazówki wagi wyznaczał właściwie proporcje. W momencie zaprzestania

background image

działalności

lirycznej kręcioł wracał do określonej pozycji wyjściowej.

Kręcioł pozwalał zagrajowi działać bezbłędnie, podczas gdy zwykli lirycy czuli

zapewne

kruchość swych wyliczeń, co musiało im sprawiać masę przykrości. Profesor Ir

czuł, że znajduje

się na właściwym tropie. I chociaż nadal nie pojmował, dlaczego Ryg wiedział,

gdzie jest zagraj

pogrzebany, dlaczego zagraj jest najlepszym przyjacielem uczonego i dlaczego

lubi kij —

uskrzydlony dotychczasowymi sukcesami nie wątpił, że uporczywe badania

doprowadzą go w

końcu do ustalenia prawdy.

Ulegając wpływom starodawnych liryków profesor wyraził to swoje przekonanie w

dwuwierszu:

Wzór zagrają będzie wkrótce.

Już nie umknie on nauce.

Kto podarował oczy Żywemu?

— Pozostało mi do dodania bardzo niewiele — powiedział doktor Ber, zamykając

pękatą

teczkę pełną wykresów, tablic i wyliczeń. — Chcę zakończyć tym, od czego

zacząłem. Być

może, moja hipoteza nie obejmuje stojącego przed nami problemu we wszystkich

jego aspektach,

być może, moje wywody opierają się na niedostatecznie zbadanych faktach i

dlatego są błędne,

ale chciałbym panom przypomnieć, co przydarzyło się w swoim czasie profesorowi

Helowi. Jest

to mało znana, ale nader pouczająca historia.

Profesor Hel postanowił poświęcić się wszechstronnemu zbadaniu wpływu energii

background image

słonecznej

na rozwój życia. Dysponował ogromnym materiałem faktycznym. Między innymi od

Centralnego Biura Statystycznego zażądał danych na temat ilości urodzin,

przypadających na

każdy dzień pierwszego tysiąclecia ery naukowej. Zestawiwszy otrzymane liczby z

odpowiednimi danymi archiwum meteorologicznego profesor Hel doszedł do

wniosku,

ze ilość

urodzin wzrasta raptownie podczas jasnej, słonecznej pogody i katastrofalnie

spada w czasie

słoty. Kiedy opublikował wyniki swych badań, opinie uczonych były podzielone.

Jedni

twierdzili, że profesor Hel nie dokonał żadnego odkrycia i że zjawisko to

zostało zaobserwowane

już dawno. „Nieprzypadkowo, mówili oni, „urodzić się” i „ujrzeć światło dzienne”

oznacza w

naszym języku to samo. Profesor jedynie potwierdził statystycznie tę znaną

prawdę. Zadanie zaś

polega na tym, aby znaleźć wyjaśnienie owej prawidłowości. W swej wielotomowej

pracy „My,

dzieci Słońca”, profesor Hel zaprezentował wiele hipotez połączonych wspólną

myślą, że energia

słoneczna jest źródłem życia. Przeciwnicy profesora twierdzili, iż jego

obserwacje noszą

charakter przypadkowy i niezbędne jest zbadanie danych nie z jednego, lecz z

kilku tysiącleci.

Przystąpiwszy do tej pracy odkryli oni, ze w wyniku błędu mózgu elektronowego

profesor

otrzymał w swoim czasie dane dotyczące nie ilości urodzin, lecz rejestracji

noworodków przez

background image

rodziców. Tak więc wnioski profesora Hela świadczyły wyłącznie o tym, że

Marsjanie w

pierwszym tysiącleciu woleli wychodzić z domu nie w pochmurną, lecz słoneczną

pogodę.

Czyż więc profesor Hel mylił się? Niewątpliwie! Ale właśnie w „Dzieciach Słońca”

wypowiedział on te myśli, które potem legły u podstaw heleologii — nauki, która

niezbicie

wykazała związek między funkcjonowaniem organizmu i różnymi okresami cyklu

słonecznego.

Nie pretenduję do tego, aby moja hipoteza wyczerpywała zagadnienie. Ale wymaga

ona

poważnego rozpatrzenia.

Profesor Ar zadał doktorowi Berowi kilka pytań, a potem spytał Kina, jakie jest

jego zdanie.

Kin oświadczył, że wszystko to należy gruntownie przemyśleć. Wyraźnie był czymś

przygnębiony. Początkowo słuchał wypowiedzi Bera bardzo uważnie, robił w swym

notesie

jakieś zapiski, wydawało się, że wystąpi z polemiką, a potem odłożył ołówek i

jego twarz

przybrała wyraz obojętności. Doktor Ber przypuszczał, że Kin odniesie się do

jego wystąpienia z

właściwą mu zapalczywością. Ale Kin milczał. Dopiero na krótko przed propozycją

Ara, aby

zakończyć obrady, Kin spytał doktora: „Czy jest pan pewny, że pańska hipoteza

ukazuje, a nie

zamyka przed nami drogę do poznania Żywego?” Ber odpowiedział, że niezupełnie

rozumie to

pytanie. Kin pokiwał głową i więcej się nie odezwał.

W pokoju było ciemno. Kin wiedział, że tam, pod przeciwległą ścianą, śpi Żywy.

Kin o tym

background image

wiedział, ale teraz nie widział go i nie słyszał. Nic nie świadczyło o obecności

Żywego. Jeżeli

zapalić światło, Kin zobaczy Żywego, ale czy Żywy zobaczy jego, nawet jeżeli się

obudzi? Czym

jest dla niego Kin, jeśli, jak zakłada Ber, podstawową i definiującą cechą

przedmiotu w

świadomości Żywego jest zapach? Kin powąchał swoją dłoń. Nie mógł uchwycić

żadnego

zapachu. I to właśnie nieuchwytne, nieznane samemu Kinowi ma być tym Kinem,

którego

dostrzega Żywy? Jeżeli tak jest istotnie, nigdy nie potrafią się wzajemnie

zrozumieć.

Kiedy Kin szedł na wieczorną naradę, nie mógł się doczekać, aby opowiedzieć

kolegom, jakie

wstrząsające rezultaty dały nowe doświadczenia z kijem. Kin ustalił w sposób

niewątpliwy, że

Żywy przyniósł mu kij nieprzypadkowo. Było to ryzykowne doświadczenie. Kin

musiał zebrać

wszystkie siły duchowe, aby się na nie zdecydować. Kiedy wreszcie po raz

pierwszy rzucił kij, ze

zdenerwowania zamknął oczy i bał się je otworzyć. A gdy zobaczył stojącego przed

sobą

Żywego z kijem w zębach, wpadł w szalone podniecenie. Żywy przynosił kij

dwadzieścia razy.

To znaczy, że między nim a kijem istniał określony związek. Do narady Kin był o

tym

przekonany. A teraz?… Żywy mógł przynosić kij dlatego, że pozostawał na nim

zapach dłoni

Kina, istniał zatem związek między kijem i Kinem, a nie między kijem i Żywym.

Cywilizacja

background image

zapachów — w istocie rzeczy oznacza to, że Żywy zawsze będzie Kinowi tak daleki,

jak ta

nieznana planeta, z której przybył: przecież odległość między istotami żywymi

należy mierzyć

tym, w jakim stopniu potrafią się one wzajemnie zrozumieć. A mimo wszystko Kin

czuł, że

Żywy jest mu bliski. Ale to tylko uczucie, które może być przecież zawodne.

Kin kręcił się niespokojnie, nie mogąc usnąć. Nadal tonął w ponurych

rozmyślaniach. Czy

Żywy na zawsze ma pozostać jedynie żywym meteorytem, tak samo obcym i

nieodgadnionym

jak kamienie w muzealnych kolekcjach? Pod względem wyglądu i składu

chemicznego

są one

rodzonymi braćmi marsjańskich granitów i bazaltów. Kin pisał nawet kiedyś, ze

gdyby meteoryty

umiały mówić, ich język nie bardzo różniłby się od języka kamieni z Marsa.

Niewątpliwie

przeceniał wówczas znaczenie chemicznego podobieństwa. Zresztą, jeśli kamienie

nie mogą się

porozumieć — no cóż, są tylko kamieniami. Nawiasem mówiąc, w swych

opowieściach

fantastycznych Kin bez wahania wyposażał je w dar mowy. Teraz już nie będzie mu

to

przychodziło z taką łatwością. Jakie tam rozmówki kamieni, jeżeli nawet żywe

istoty nie mogą

znaleźć wspólnego języka.

Stanowczo byłoby lepiej, gdyby doktor Ber nie wysunął swej hipotezy i gdyby nie

wydawała

się ona tak przekonywająca. Rozważania profesora Ara pozwalały się przynajmniej

background image

łudzić, że z

biegiem czasu Żywy wyjdzie z doznanego szoku, natomiast od samego siebie, od

swej natury nie

uwolni się nigdy. I żeby Kin najserdeczniej polubił Żywego — a już mocno się do

niego

przywiązał — to nigdy nie potrafi stać się istotą ze świata zapachów i odbierać

wrażeń tak, jak

Żywy. Nigdy się nie zrozumieją. Dziwne jednak, dlaczego nawet teraz, w mroku i

ciszy Kin wie,

że nie jest sam. Przecież odczuwał czasami samotność, choćby w muzeum, mimo że

tak lubił

swoje zbiory, mógł je godzinami oglądać i rozmyślać nad nimi.

Czy chociaż jeden z tych drobnych odprysków dalekich planet poznał ciepło dłoni

istoty

rozumnej? Nie wiadomo. Kin osobiście wierzył, iż wśród jego kamieni są również

takie, które

noszą piętno nieznanych cywilizacji. Ale jednocześnie zdawał sobie sprawę, że

wszystkie te

kamienie trafiły na Marsa przypadkowo, w wyniku kataklizmów, które wstrząsają

niekiedy

zagubionymi w kosmosie wysepkami życia. Nie są to ani listy, ani informacje, ani

podarki

przesyłane przez istoty rozumne z jednej planety na drugą. Kin często nad

rozmyślał. Oglądając

swoje kolekcje zastanawiał co umieściłby na kamieniu, który można by wysłać we

wszechświat,

posiadając całkowitą pewność, ze ten kamienny list dotrze na jakąś zamieszkaną

planetę. I nie

umiał wymyślić obrazu, symbolu, które mogłyby przekazać świat jego uczuć nie

znającym go

background image

istotom. Lękał się ich niezrozumienia. Nie, bynajmniej nie uważał, iż inni

mieszkańcy

wszechświata są głupcami. Przeciwnie, stał na stanowisku, że mogą posiadać

bardzo rozległą

wiedzę. I właśnie to nie pozwalało mu wybrać ani jednej z wizji, które podsuwała

wyobraźnia.

Bał się, że taki kamienny list mógłby być odczytany w różny sposób. Sądził

ponadto, iż te same

obawy muszą działać hamująco na mieszkańców innych planet. Wysłanie listu tylko

wtedy jest

poczynaniem rozumnym, jeśli można mieć nadzieję, że zostanie on właściwie

odczytany. A cóż

może sprzyjać takiej nadziei?

Ot, gdyby umiał stworzyć coś, co byłoby zdolne niejako wchłonąć jego uczucia, a

potem

przekazać je innym. Jaki wspaniały byłby to podarek! I dający się odczytać

całkowicie

jednoznacznie. Ale z czego zrobić taki „meteoryt”, z jakiego tworzywa, aby

posiadało zdolność

wchłaniania, przechowywania i przekazywania uczuć. Niestety, takie tworzywo nie

istnieje. W

każdym razie nie na Marsie i nie z niego zbudowane są kamienie z kolekcji Kina.

Winna to być

żywa materia, posłuszna dłoniom i sercu twórcy. Czy na którejś z planet istnieje

żywa materia,

którą można by natchnąć radością i smutkiem, zdolna do samowyrzeczenia w takim

stopniu, aby

pozostając żywym dziełem sztuki nie tylko wchłonęła uczucia przekazane jej przez

twórcę, ale

również darzyła go tymi przekazanymi uczuciami?

background image

Może Żywy zbudowany jest z takiej materii? Nie cały, oczywiście, ale jego oczy…

Kiedy na

Kina patrzą dobre, wszystko rozumiejące oczy Żywego, może ich spojrzenie należy

nie tylko do

niego, ale do kogoś jeszcze? Hipotetyczna cywilizacja zapachowa?… Szanowny

doktorze Ber,

kolega widzi wyłącznie nos Żywego, ten nos przesłonił panu jego oczy. Pan się

boi i nie umie w

nie patrzeć, dla pana są wyłącznie dwiema krągłymi wypukłościami.

A Kin patrzył w te oczy godzinami, starał się w nich dojrzeć odbicie tego, co

widziały tam, na

owej planecie, z której Żywy przybył. Kin należał do fantastów, jego wyobraźnia

malowała

najbardziej nieprawdopodobne wizje, ale jednego był pewny: że oczy Żywego

przywykły

spotykać spojrzenie przyjaciela, gdzieś w ich głębi utrwalony jest jego obraz i

ten obraz ożywa,

kiedy przybysz widzi przed sobą Kina. Jego spojrzenia nie zamącił żaden szok.

Niewątpliwie doktor Ber ma trochę racji. Owszem, węch w egzystencji Żywego

odgrywa

poważną rolę. Żeby się o tym przekonać, wystarczy obserwować go uważnie w

czasie

spacerów.

Wygląda to tak, jakby każdy przedmiot przyciągał go swoim zapachem niczym

magnes. W

takich momentach Żywy istotnie jak gdyby całkowicie podporządkowywał się

swemu

nosowi,

pozwalał mu się prowadzić. Ale wystarczy podejść do Żywego i coś powiedzieć, aby

natychmiast

background image

cały zamienił się w spojrzenie. Być może, że gdyby Mars był planetą nie

zamieszkaną i wyglądał

wszędzie jak rezerwat na Wielkim Syrcie, do zapoznania się z nim wystarczyłby

Żywemu nos.

Ale na to, co zdolne jest do odczuwania, Żywy kieruje wzrok. I czy nie dlatego

jego oczy są tak

pełne wyrazu, że nie zastygło w nich odbicie przedmiotów martwych, lecz

promieniują blaskiem

innego spojrzenia, w którym znajdował radość, smutek, nadzieję i zwątpienie, w

którym szukał

współczucia i otuchy? Nos Żywego jest jego bezsporną własnością, ale czyż oczy

należą

wyłącznie do swego właściciela? Jeżeli są serdeczne, mądre i dobre to dlatego,

że czerpały z

czyjejś serdeczności, mądrości i dobroci. Oczy — to klejnoty, należą one do nas,

ale ich

szczerość i ufność zawdzięczamy naszym przyjaciołom. Komu zawdzięcza oczy

Żywy?

Jakże

uprościłaby się cała ta zagadka, nad którą Kin, Ber i Ar łamią sobie głowy,

gdyby można było z

całą pewnością stwierdzić, że Żywy jest podarunkiem przysłanym z jakiejś

nieznanej planety.

Podarkiem, który przypadkowo znalazł się na Marsie.

Jako istota Żywy jest zagadką, kryje w sobie masę rzeczy niepojętych. Jako

podarek natomiast

przestaje być tajemnicą, takie właśnie mogłoby być żywe dzieło sztuki, gdyby w

ogóle było

ziszczalne.

Czy podarunki poddajemy badaniom? Czy interesuje nas, z czego są zrobione?

background image

Szukamy w

nich — nie, nie szukamy, ale znajdujemy i cenimy szczególne właściwości, które

nie dają się

wprawdzie wykryć za pomocą żadnych przyrządów, lecz mówią o tych, którzy

chcieli

nam

podarować cząstkę samych siebie. Jak trudno zawrzeć te właściwości w kamieniu,

metalu czy

drzewie! Materia posłusznie przyjmuje kształt, który chcemy jej nadać, ale

przeciwstawia się

zaciekle, kiedy chcemy ją zmusić do przekroczenia granicy, dzielącej żywe od

martwego. W

jednym kamieniu skupia się wówczas opór wszystkich kamieni wszechświata.

Przybierając

dowolny kształt, ustępując pod naporem dłuta i młotka, uparcie zachowuje swe

kamienne

milczenie, swą obojętność wobec wszystkiego, co żywe.

Czy jednak okruch życia, obdarzony zdolnością odczuwania i wyrażania uczuć nie

okazywałby w dłoniach twórcy takiego samego sprzeciwu, czyż nie walczyłby o

prawo

pozostawania samym sobą? Ile czasu musiałaby trwać taka walka? Co należałoby

zrobić, aby

odnieść w niej zwycięstwo? Jakiego użyć oręża? Jakże za to szczęśliwy byłby ten,

kto patrząc w

oczy Żywego mógłby sobie powiedzieć: „Oto okruchy życia, które nie wiedziały, co

to takiego

radość i smutek, przyjaźń i samotność. To ja rozpaliłem w nich świat moich

uczuć; teraz mogą

zanieść je w dowolny zakątek wszechświata i opowiedzieć o mnie każdemu, kto

spojrzy w nie z

background image

taką serdecznością, z jaką wszystko, co żywe, winno na siebie spoglądać.

Komu zawdzięczasz swoje oczy, Żywy? Kto był twoim przyjacielem, kogo widzisz,

kiedy z

taką ufnością patrzysz na mnie? Przecież nie zdobyłem twojej miłości w ciągu

tych kilku dni…

Nie zdążyłem jeszcze zrobić dla ciebie nic, czym zasłużyłbym na twoją sympatię.

Ale postaram

się, nie pozwolę cię skrzywdzić przez żadne hipotezy, zagrażające naszej

przyjaźni. Udowodnię

wszystkim…

Dowód — jakie to oschłe, niesympatyczne słowo. Kin ciężko westchnął. W pokoju

rozległ się

lekki szmer i wilgotny, zimny nos dotknął zwisającej z posłania ręki uczonego.

Taktowne wystąpienie profesora Ira na dyskusji o żywkistach

— Panie profesorze, proszę nie zapomnieć, że obiecał pan wystąpić dzisiaj na

dyskusji o

żywkistach — powiedziała młodziutka pracownica działu dokumentacji dźwiękowej,

która

specjalnie czatowała na profesora Ira pod drzwiami gabinetu.

— Obiecałem wystąpić .. Ależ proszę pani, ja nie mam pojęcia o żywkistach.

— To świadczy o tym, profesorze, ze zupełnie oderwał się pan od życia. Pan

pewnie nawet

nie czyta gazet?

Profesor Ir rzeczywiście ani razu nie zajrzał do gazet od czasu, kiedy zaczęły

się jego

gorączkowe poszukiwania zagrają. Nie potrafił zajmować się dwiema sprawami

jednocześnie, a

wszelką lekturę zwykł był , traktować bardzo poważnie.

— Przecież pani wie, że jestem ogromnie zajęty. Za kilka dni powinniśmy oddać do

druku

background image

dziewiąty tom Ryga, a przypisy nie są jeszcze gotowe.

— Ależ panie profesorze, pan obiecał…

— Tak, zdaje się, że istotnie coś obiecywałem, ale sądziłem wówczas, iż zakończę

do tego

czasu pracę. Obecnie o wystąpieniu nie może być mowy.

— Na zaproszeniach widnieje pańskie nazwisko. Jakoś niezręcznie będzie to

wyglądało:

dyskusję organizuje biblioteka, zainteresowanie jest ogromne, przyjdzie masa

studentów, przyjdą

żywkiści, natomiast nie przyjdzie dyrektor biblioteki. Po prostu nie wypada.

Niechże pan powie

chociaż kilka słów!

— Chętnie bym to zrobił, ale powtarzam, że nic nie wiem o tych żywkistach.

— Mogę włączyć pański głośnik, wysłucha pan referatu, zorientuje się, o co

chodzi, potem

pan przyjdzie, obejrzy sobie żywkistów i powie, co o nich myśli. Panie

profesorze, to jest

konieczne i zajmie panu nie więcej niż dwadzieścia minut.

— No, jeżeli tak pani przy tym obstaje, dobrze, postaram się. — Profesor

uśmiechnął się do

uradowanej współpracownicy, wszedł do gabinetu i z miejsca pogrążył się w

rozłożonych na

biurku papierach.

W ciągu ostatnich dni jego poszukiwania posunęły się daleko naprzód. Profesor

doszedł do

wniosku, że starodawni lirycy zmuszeni byli uciekać się niekiedy do abstraktów;

przecież w

matematyce również istnieją pojęcia abstrakcyjne. Lirycy z braku potrzebnego im

słowa sięgali

po kombinacje słów, w których ich normalne, powszechnie zrozumiałe powiązania

background image

ulegały

przekreśleniu. Opisując na przykład trudności, z jakimi borykał się starodawny

tid, poszukujący

kwadratury koła, liryk mógłby napisać:

Ani z pierwiastka, ani z średnicy

Nikt nie wyciągnął i nie wyliczył

Co to jest ta kwadratura koła.

Tym razem nawet tid zatroskany

Nie wie, gdzie zagraj jest pogrzebany,

Nie wszystko rozum ogarnąć zdoła.

W tym wypadku wyrażenie „tid nie wie, gdzie jest zagraj pogrzebany” wskazuje na

abstrakcyjność poczynań tida, niemożność obliczenia kwadratury koła. Profesor

popatrzył na

grubą teczkę, w której spoczywał rękopis jego pracy „Krótkie wprowadzenie w

zagrają”.

Oczywiście praca ta nie zmieści się w przypisach. Prawdopodobnie trzeba ją

będzie opublikować

oddzielnie, a do przypisów wstawić tylko odpowiedni odnośnik: patrz „Krótkie

wprowadzenie w

zagrają” profesora Ira. Umożliwi to wydanie prac Ryga we właściwym terminie, a

profesor

będzie mógł jeszcze jakiś czas popracować nad rękopisem i sprecyzować pewne

sformułowania

w rozdziale o rozczapierzałkach.

O tym, że jego wnioski w sprawie czurbałek i kręcioła są słuszne, profesor

prawie nie wątpił,

w logiczny sposób wypływały z lirycznego charakteru zagrają. Ale rozozapierzałki

nadal budziły

w nim niepokój. Profesor nie mógł jeszcze dokładnie powiedzieć, co to są

rozczapierzałki i do

background image

czego lirykowi służyły. Nie można było jednak zwlekać, ponieważ „Krótkie

wprowadzenie w

zagrają” stanie się niesłychanie potrzebne natychmiast po opublikowaniu dzieł

Ryga. Profesor

zaczął czytać rozdział o rozczapierzałkach, ale przerwał mu pracę donośny głos

mówcy. Profesor

skrzywił się niechętnie i chciał wyłączyć głośnik, ale przypomniał sobie swą

obietnicę.

Westchnął i zaczął słuchać.

— …Żywkiści — mówił orator — są chorobliwym zjawiskiem w naszym

środowisku

studenckim. Winniśmy zdecydowanie ich potępić. Czymże bowiem jest żywkizm?

Jest

to ślepe,

bezmyślne naśladowanie mieszkańców nie znanej nam planety, które działa

destrukcyjnie na

naszą studiującą młodzież. (Głos z sali: „Nieprawda1 Należy to udowodnić!”)

Właśnie

zamierzam przytoczyć dowody i proszę, żeby mi nie przerywano okrzykami.

Przedstawiciele

żywkistów będą mogli zabrać głos i wypowiedzieć się. Niektórzy sądzą, że żywkizm

to tylko

kosmaty berecik ze sterczącymi uszkami i przyszyty do spodni czy spódniczki

długi żywek z

puszystego materiału. Niektórzy twierdzą, że to niewinne symbole

międzyplanetarnej

solidarności istot żywych. Czy tak jest naprawdę? Czy mamy tu do czynienia z

symbolami

międzyplanetarnej solidarności, czy też przeciwnie — z chęcią, aby odciąć się od

mieszkańców

background image

własnej planety?! Sądzę, ze to ostatnie jest znacznie słuszniejsze. (Głos z

sali: „Nieprawda!

Żywkiści są dobrymi kolegami!”) Nie przeczę, że wśród żywkistów jest wielu

dobrych

studentów, że są nawet tacy, którzy znakomicie się uczą i chętnie pomagają

innym.

Mimo to chcę się zatrzymać nad stylem życia żywkistów. Doszli już do tego, iż

cały wolny

czas spędzają na układaniu piosenek. Pracownicy biblioteki mogą potwierdzić, że

niektórzy

żywkiści godzinami przesiadują w dziale literatury starolirycznej. Czy to nie

dziwne, że

pojawienie się na naszej planecie przedstawiciela innej cywilizacji, które jest

świadectwem

wspaniałych osiągnięć fizyki i matematyki, budzi z niewiadomych przyczyn

zainteresowanie

żywkistów literaturą staroliryczną? Zdawałoby się, że należy oczekiwać czegoś

wręcz

przeciwnego. Proszę, żebyście zrozumieli mnie właściwie. Nie jestem

przeciwnikiem liryki jako

takiej, i Nie zamierzam wskrzeszać czasów, kiedy wszystko, co było związane z

liryką,

poddawano niezasłużonej nagonce. W dzieciństwie sam układałem liczałki i

fizmatyczki. Aby

nie być gołosłownym, mogę nawet jedną z nich wam zadeklamować. (Głos z sali:

„Nie trzeba!

Nie trzeba!”).

Ale posłuchajcie tylko, jaką to piosenkę ułożyli żywkiści, jej tekst jest nader

znamienny:

My jesteśmy weseli żywkiści

background image

iści

I na każdej planecie nasz kraj

Uśmiechnięci i wciąż promieniści

Iści

Pozdrawiamy z Kosmosu — baj, baj!

Żywkiści twierdzą w swej piosence, że wciąż są uśmiechnięci i promieniści, ale

na uśmiechu

w kosmos nie polecisz! Jestem przekonany, że lot w kosmos, zrealizowany przez

mieszkańców

nie znanej nam planety, jest rezultatem uporczywej pracy naukowej, a nie

lekkomyślnych

piosenek i uśmieszków. Przygotowując się do dzisiejszego wystąpienia, specjalnie

przeczytałem

jeszcze raz wszystkie informacje pochodzące z Wielkiego Syrtu. Nie ma w ich mowy

o

uśmiechach Szanownego kolegi Żywego. Tym bardziej my nie mamy powodu do

śmiechu.

Widzę, że niektórzy uśmiechają się słuchając moich słów, ale nie przeszkodzi mi

to, by je

powtórzyć — tak, nie mamy powodu do śmiechu. Naukowo zostało dowiedzione, że

nie

można

jednocześnie uśmiechać się i poważnie myśleć, a my powinniśmy myśleć bardzo

poważnie.

Nasza powaga winna być dostosowana do powagi stojących przed nami poważnych

zadań w

dziele likwidacji poważnego pozostawania w tyle w dziedzinie ujarzmiania

kosmosu. Niech

przedstawiciele żywkistów wyjaśnią nam, dlaczego się uśmiechają i jak długo

jeszcze zamierzają

background image

się uśmiechać!

— …Mój przedmówca zakończył swe wystąpienie pytaniem, dlaczego my, żywkiści,

uśmiechamy się. Odpowiem mu: uśmiechamy się, ponieważ jesteśmy w bardzo

dobrym

humorze. Cieszy nas, że na naszej planecie pojawiła się nowa żywa istota. Sądzę,

że kiedy nasz

szanowny referent pojawił się na świat, również sprawiło to jego otoczeniu

radość, a nie

przykrość. Mówił on o tym, że w informacjach z Wielkiego Syrtu nie ma mowy o

uśmiechach

czcigodnego kolegi Żywego. Pozwolę sobie przypuszczać, że kiedy mój przedmówca

się urodził,

także nie uśmiechał się od razu, nikt nie przychodzi na świat z uśmiechem na

ustach, ale

narodziny nowej istoty wywołują wesoły uśmiech na ustach innych! Uważamy, że

winniśmy

witać kolegę Żywego uśmiechami i wierzymy, że kiedyś uśmiechnie się do nas w

odpowiedzi.

(Okrzyk z sali: „Słusznie!”)

Referent stwierdził, że nie można jednocześnie uśmiechać się i poważnie myśleć.

To

nieprawda! Narodziny nowej myśli uczony wita uśmiechem! I możliwe, że

najszczęśliwszym

uśmiechem w całym Wszechświecie był ten, którym twórcy pojazdu kosmicznego

powitali

zwycięstwo swych naukowych koncepcji.

Referentowi nie podobają się nasze kosmate berety z uszami i puszyste żywki. Ale

niech

odpowie mi wprost: gdyby szanowny kolega Żywy podarował mu taki beret i żywek,

czy

background image

odmówiłby ich noszenia? Sądzę, że czułby się zaszczycony, przyjmując taki

podarek. Możliwe,

że w tej części pojazdu kosmicznego, która nie dotarła do Marsa, były jakieś

podarki w tym

rodzaju, przeznaczone dla mieszkańców innej planety. Cóż złego jest w tym, że

postanowiliśmy

sami zrobić coś, co stale przypominałoby nam o Żywym i wykorzystaliśmy w tym

celu jego

cechy charakterystyczne? Przypomnę w tym miejscu memu przedmówcy to, o czym

wie

każdy

uczeń: „Podarek jest rzeczą przygotowaną dla kogoś i zawierającą piętno naszej

osobowości”.

Kolega Żywy nie mógł nam nic podarować, te podarki zrobiliśmy sami. Obecnie

zastanawiamy

się, jaki podarunek przygotować dla Żywego w imieniu marsjańskich studentów. W

tym celu

ogłosiliśmy konkurs i proponujemy, aby wszyscy wzięli w nim udział.

— …W naszej dyskusji — profesor Ir poznał głos młodej pracownicy wydziału

dokumentacji

dźwiękowej — obiecał zabrać głos dyrektor biblioteki i wydawnictwa. Powinniśmy

wysłuchać

zdania starszych towarzyszy… Sądzę, że profesor Ir…

Ale profesor Ir absolutnie nie wiedział, co ma sądzić o tej dziwnej dyskusji.

Jasne było dla

niego tylko tyle, że jacyś młodzi ludzie naśladują w ubiorze kosmonautę, z

którym związane są

badania, prowadzone przez zespół profesora Ara. Ir tak pochłonięty był ostatnio

problemem

zagrają, że zupełnie przestał się interesować komunikatami z Wielkiego Syrtu.

background image

„Każdy powinien

zajmować się własnymi sprawami” — oto zasada, którą profesor Ir stosował od

wczesnej

młodości i nigdy tego nie żałował. Należy jednak zejść do audytorium i obejrzeć

tych żywkistów.

W każdym razie wystąpienie ich przedstawiciela spodobało się profesorowi.

Oczywiście, Ir

daleki jest od tego, aby narzucać komukolwiek swoje poglądy. Zresztą cóż on,

profesor Ir, może

powiedzieć o tych żywkistach? Słuchając dyskusji, która rozgorzała w audytorium,

czuło się, że

obie strony uczestniczą w niej z całym zapałem. Profesor prawdopodobnie również

byłby gorąco

przejęty, gdyby i on miał rozstrzygnąć problem, czy nosić żywka, czy nie. Ale

wyrósł już,

niestety, z tego wieku, kiedy krój spodni budził w nim emocje. Natomiast, jeśli

idzie o uśmiech,

żywkiści niewątpliwie mają rację, tutaj skłonny byłby ich poprzeć. Należało to

jednak zrobić

jakoś taktownie, delikatnie, żeby nikogo nie doli tknąć.

Po wyjściu z windy profesor ruszył korytarzem U w kierunku audytorium, w którym

odbywała się dyskusja. Ale na kilka kroków przed drzwiami raptem zatrzymał się

jak wryty

przed ogromnym plakatem: „Wszyscy na dyskusję o żywkistach!”. Z plakatu patrzył

wprost na

niego… zagraj! Czurbałki, kręcioł i tajemnicze rozczapierzałki — wszystko nagle

stało się jasne.

Profesor szarpnął drzwi, jak wicher wpadł do audytorium, runął w kierunku

przedstawicieli

żywkistów i z pierwszego, który nawinął mu się pod rękę, zdarł berecik z

background image

uszkami, a potem z

tryumfującym okrzykiem podrzucił berecik w powietrze!

Epilog

Rozmowa na placu imienia Żywego

— Więc jednak uczestniczył w pracach nad budową pojazdu międzyplanetarnego?

— Tak, niewątpliwie, mógłbym nawet powiedzieć, że był naszym głównym doradcą.

— Maestro Kin był o tym przekonany. Stali się nierozłącznymi przyjaciółmi. Po

sześciu

miesiącach badań profesor Ar powiedział: „Kin, pan jest istotą, w której

towarzystwie Żywy

czuje się najlepiej i na zawsze powinien pozostać z panem”. Ale w mieście Żywy

był bardzo

smutny i wobec tego postanowiono, aby Muzeum Niezwykłych Meteorytów

przenieść

tu, na

Wielki Syrt. Żywy przeżył u nas dwanaście lat. Wszyscy bardzo go lubili, był

wesoły i dobry.

Ale niekiedy ogarniał go smutek, zwłaszcza w gwiaździste noce. Siadał wtedy na

tylnych

czurbałkach i wył cicho i przeciągle. Tylko maestro Kin mógł go wówczas

uspokoić. Kiedy

Żywy zachorował, leczyli go nasi najlepsi lekarze. Leczyli go długo, ale nie

potrafili mu pomóc.

Maestro Kin martwił się ogromnie, że nie zdołał zapewnić Żywemu wszystkiego, co

było dla

niego niezbędne i że Żywy umarł z tęsknoty.

— Nie, umarł ze starości.

— Początkowo chcieliśmy mu postawić bardzo duży pomnik, żeby widać go było z

daleka.

Ale pan przecież wie — Żywy był niewysoki i dlatego maestro Kin powiedział, że

background image

pomnik

powinien być taki, jak Żywy, żeby nawet za tysiąc lat ci, którzy będą na niego

patrzeć, widzieli

go takim, jakiego znaliśmy go my.

Maestro Kin wybrał na budowę pomnika najpiękniejszy meteoryt ze zbiorów swego

muzeum.

Twierdził, iz pomnik należy koniecznie wyrzeźbić w meteorycie na pamiątkę tego,

ze Żywy

przybył do nas z kosmosu. Było wiele projektów pomnika i cokołu. Ostatecznie

jednak wybrano

ten. Umieszczony na wysokich cokołach Żywy patrzył na nas z góry, a to nie

leżało w jego

charakterze.

Chciałby pan wiedzieć, co tu jest napisane? Ten krótki wiersz ułożyła pewna

uczennica:

On był wesoły, smutny i kudłaty

Posłaniec Wenus czy może syn Ziemi.

Skomplikowany bardziej niźli atom

Nie znanych wiele nam jego tajemnic.

Skomplikowany, lecz prostszy o wiele

Żywym i ufnym był meteorytem.

Ten plac nazwany jest jego imieniem,

Tu prochy jego na zawsze ukryte.

Wysoki kosmonauta podszedł do granitowego pomnika, pieszczotliwie pogłaskał

kamienny

łeb psa, potem odpiął od kombinezonu czerwony kwiatek i delikatnie położył go u

nóg Żywego.

Przełożyła Zofia Dudzińska

Gleb Anfiłow

EREM

background image

Na odgłos syreny awaryjnej Spasski złapał za słuchawkę telefonu. Lewą ręką

nakręcał numer

eksperta od cybernetyki przemysłowej, prawą pośpiesznie obracał przełączniki

obrony.

— Wszystko na nic! Przerwało ścianę! — krzyknął do słuchawki.

— Co takiego? — dopytywano się z drugiego końca przewodu.

— Awaria. Krzemionka przerwała ścianę.

— Blokada nawaliła?

— Mówię, przerwało ścianę.

— Trzeba natychmiast remontować.

— Tyle ja sam wiem. Pozwolicie użyć Erema?

— Erema? — Nastąpiła przerwa. — Hm, co robić, jeśli trzeba…

Spasski odłożył słuchawkę i nacisnął guzik wzywający maszynę remontową. Po

kilkunastu

sekundach drzwi otworzyły się i do pokoju wtoczył się Erem. Cztery kwarcowe

obiektywy

spojrzały pytająco na Spasskiego.

— W południowym sektorze duży wyciek krzemionki — rzekł Spasski. — Gdzie,

dokładnie,

nie wiem, kabel telewizora się spalił. Zapamiętałeś?

— Tak — zapiszczał Erem. — Jaka temperatura we wnętrzu?

— Obecnie tysiąc stopni. I szybko rośnie.

— Ile jest krzemionki w krystalizatorze? — zapytał Erem.

— Milion ton. Wata żaroodporna na lewo od wejścia do pieca. Idź, Erem — rzekł

łagodnie

Spasski. — Idź szybciej.

Erem odwrócił się i natychmiast wyszedł. Spasski wyciągnął się w fotelu, głęboko

westchnął i

sięgnął po papierosa.

Zanim inżynier zdążył pierwszy raz się zaciągnąć, Erem wpadł już do południowego

background image

sektora,

otworzył drzwiczki i wdarł się do bębna. Już tutaj było gorąco — około pięciuset

stopni. Erem

sprawdził rytmy swojego splotu logicznego — zabrało mu to sekundę czasu. Żeby

nie rozleciały

się kryształy pamięci, odczekał jeszcze sekundę, otworzył wewnętrzne drzwi i

znalazł się w

komorze przylegającej do czerwonej od żaru ceramicznej ściany. Dokładnie nad

nim, osiem

metrów wyżej ziała białym płomieniem szeroka, nierówna szczelina, z której

pieniąc się i

strzelając iskrami, ciekły strugi krzemionki.

— Przeciek znaleziony — zameldował Erem przez radiotelefon.

— Duży? — zapytał Spasski.

— Długość szczeliny: trzy metry.

— Działaj szybciej — rzekł Spasski.

Masa zakrzepniętej krzemionki pozalewała uchwyty w ścianie. Dotarcie do

szczeliny było

trudne. Erem zastanawiał się przez kilka milisekund. Potem wyrzucił z siebie

manipulator

poziomowy, złapał nim pęk żaroodpornej waty leżącej przy drzwiach. Teraz trzeba

się było

podnosić. „Bardzo wysoko” — pomyślał Erem. I natychmiast wysunął dolny lewar i

boczne

zaczepy. Temperatura dochodziła do tysiąca dwustu stopni. Ole] w kamerze zrobił

się rzadki jak

woda. Erem wiedział, ze jeszcze sto stopni wytrzyma i włączył lewar.

Z białej azbestowej tulei wypełzła lśniąca składana noga. Oleje wysychały

sklejając się w

pomarszczoną skorupę.

background image

— Co robisz? — usłyszał Erem niecierpliwy głos Spasskiego.

— Podnoszę się do miejsca awarii.

— Szybciej — krzyknął Spasski.

Erem sam tez rozumiał, ze trzeba szybciej. Ale nie ma rady, szybkość podnoszenia

wynosi

trzy metry na minutę.

Opierając się zaczepami o ściany, Erem pełznął do góry. Krzemionka płynęła coraz

gwałtowniej. Szczelina robiła się coraz szersza. W dole pod nią powstawała

okrągła wypukłość.

Rozpalona płynna masa padała wielkimi ciężkimi kropliskami. Jedna z nich

uderzyła o zaczep

Erema. Zaczep wygiął się i oderwał od ściany. Erem zatoczył się na długiej nodze

lewara. Jego

ciężkie ciało straciło równowagę. W tejże chwili wyrzucił w bok zapasowy zaczep,

przylgnął do

ściany i powstrzymał upadek.

— Jak idzie? — zapytał Spasski. — Dlaczego milczysz?

— Podnoszę się do miejsca awarii — odrzekł Erem. Nie zdołał już wypuścić

dalszych

członów lewara.

Olej zagotował się. Erem otworzył luki i wylał go na zewnątrz. Potem odłączył

wewnętrzny

uchwyt lewara — noga odczepiła się i powoli runęła w dół. Zrobiło się lżej. Do

szczeliny

zostawało około dwóch metrów. Erem pokonał tę odległość krokami zaczepów

utrzymujących go

między ścianami.

Temperatura przekroczyła półtora tysiąca stopni.

Mimo chłodzenia wewnętrznego i grubej warstwy okrywy izolującej, sieć logiczna

zaczęła się

background image

psuć. Obrazy jęły się mieszać. Na ciemnomalinowym tle zalanej krzemionką ściany

pojawiła się

nagle twarz Spasskiego, który bezdźwięcznie poruszał wargami. Przeszkadzało to

się skupić.

Erem wysiłkiem woli spędził ze ściany widmo i uruchomił dublujące sekcje swojego

mózgu

elektronowego.

Zrobiło się jeszcze upalniej. Chwila, dwie, a nastąpi całkowity rozpad sieci

logicznej. Żeby go

powstrzymać, Erem włączył ośrodek bólu. I wtedy bezpośrednio, własnymi

detektorami czuł ten

palący żar. Łamało w uchwytach, paliła azbestowa osłona, kłuło dokuczliwie w

obiektywy oczu,

ale za to świadomość zaczęła pracować szybko i precyzyjnie. Erem zrozumiał: do

pełnego

rozpadu sieci brakuje najwyżej minuty, chyba… chyba, żeby zniżyć temperaturę

komory.

Potrzeba, strasznie potrzeba chłodu. Można to zrobić całkiem prosto — włączyć

wentylator. Ale

ochłodzenie jest szkodliwe dla krzemionki, technologia surowo go zabrania. Mimo

wszystko

Erem zapytał niepewnie:

— Nie można by włączyć na dwadzieścia sekund chłodzenia komory?

— Nie — odparł natychmiast Spasski. — W żadnym wypadku. Krzemionka się

zniszczy.

Co

robisz?

— Przystępuję do naprawy.

Erem był prawie pewien, że Spasski nie pozwoli na ochłodzenie. I przyjął zakaz

jak rzecz

background image

normalną. Ale to był wyrok. Naprawa oznaczała dla niego śmierć. Widocznie

krystalizacja

miliona ton krzemu kosztuje drożej niż maszyna naprawcza. Erem przyjął rozkaz i

rozpoczął

pracę.

Uśmierzył psychokorektorem ból oparzeliny. Wyrzucił drugi manipulator poziomowy

i złapał

nim pasmo waty żaroodpornej. Rozciągnął ją. Obrócił się do nierównej obrzeżonej

rozżarzonymi

wargami ognistej szczeliny. Precyzyjnym ruchem wcisnął watę w gorący miąższ. Oba

manipulatory skręciły się, trzasnęły, zerwały się i odpadły.

Erem wysunął drugą parę manipulatorów, oderwał drugie pasmo waty, wcisnął je —

znów z

suchym trzaskiem ułamały się wolframowe ręce i poleciały w dół. Sieć logiczna

znów jęła

szwankować. Wyraźnie, jasno zaczęła pracować pamięć pierwszego dnia życia

Erema.

Manipulując rozpaczliwie psychokorektorem, Erem na próżno starał się usunąć mimo

woli

pojawiający się w świadomości obraz: fabryka montażowa, gdzie się urodził,

uśmiechnięte

twarze ludzi, blask słońca na aparatach. Światło! Takie było pierwsze : światło.

Szum fabryki,

rozmowy, czyjś wesoły głos „Witam cię, nowy rozumie!” Oto już szczelina… Trzeba

skoordynować ruchy ostatniej pary manipulatorów. Wysunęła się osłona

odpowiedniego węzła

mechanizmów… Cel! Atak! Trzecie pasmo żaroodpornej waty już jest wbite w

szczelinę.

Gwałtownie odskoczył do tyłu.

Spasski wymamrotał coś przez telefon. Erem już nie zrozumiał, ale wydusił z

background image

siebie

odpowiedź:

— Naprawa skończona. Wszystko w po…

Potem pojawiły się majaki. Szkoła maszyn naprawczych. Nauczyciel Kalistow

krzyczy na

egzaminie z operatywności: „Do góry: Dotknij sufitu, dotknij lewej ściany”.

Pierwsza praca,

naprawa filaru mostowego na Morzu Czarnym. Wolno i leciutko padają kamienie do

wody. I

ryby… Lekcja odwagi… Lekcja mechaniki: „Siłą Coriolisa nazywamy…” Pędzą

ludzie,

pędzą

maszyny, pędzą urywki myśli… To trudna praca, to ostatnia praca, ale to ważna

praca…

Erem nie zauważa, jak odpada mu cały dolny zespół mechanizmów. Nie odczuwa już

bólu.

Bezmyślnymi podrygami kręci się wał głównego silnika. Stanął. Niby uszkodzona

płyta

gramofonowa rozlegają się dwa puste słowa sygnału: „Rozpad sieci, rozpad sieci,

rozpad

sieci…”

Spasski zaciągnął się ostatni raz i zdusił niedopałek papierosa. Podniósł

słuchawkę, nakręcił

numer eksperta od cybernetyki przemysłowej.

— W porządku — oznajmił. — Krystalizator naprawiony.

— A co z Eremem? — zapytał ekspert.

— Nadaje sygnał: „Rozpad sieci”

— Szkoda — rzekł ekspert. — Szkoda… Nie wiem, czy się go uda odremontować.

Gdy

skończycie krystalizację, zadzwońcie, przyjadę i zobaczę.

background image

— Dobra — odpowiedział Spasski i odłożył słuchawkę.

Przełożył Zygmunt Burakowski

Anatol Dnieprow

PYTANIA

Te coroczne spotkania nazywaliśmy wieczorynkami na pamiątkę odległych,

legendarnych już

prawie czasów, kiedy byliśmy jeszcze studentami. Dziś na Wzgórzach Leninowskich

wznosi się

uniwersytet, nowe pokolenia przyszłych Łomonosowów i Einsteinów od dawna

zajęły

pięciopiętrowe gmaszysko matfizu, fizycy i lirycy od lat toczą dyskusję we

wspaniałej sali z

dźwiękochłonnymi ścianami, a my wciąż nie możemy zapomnieć sklepionych

piwniczek

pod

starym klubem studenckim przy ulicy Hercena. I co roku zbieramy się tu, patrzymy

na siebie i

liczymy, kto jest, a kogo już nie ma. Rozmawiamy o życiu i o nauce. Jak wtedy,

przed wielu,

wielu już laty.

Tak było i tym razem, tyle że rozmowa jakoś się dziwnie nie kleiła. Nikt nie

wypowiedział

żadnej interesującej myśli, nikt się nie sprzeciwiał wypowiedziom kolegów i

nagle poczuliśmy,

że ostatnim interesującym spotkaniem było spotkanie ubiegłoroczne.

— Weszliśmy w ten piękny wiek, kiedy idee i poglądy skrystalizowały się

wreszcie, tak pod

względem formy jak treści — oświadczył z gorzką ironią Fiedia Jegoriew, doktor

nauk,

członek—korespondent Akademii.

background image

— Miła historyjka — zauważył Wowka Migaj, dyrektor pewnego bardzo „mądrego”

instytutu. — A cóż nazywasz skrystalizowaniem treści?

— To takie stadium, kiedy do stanu istniejącego nic już nie można dodać —

wyjaśnił posępnie

Fiedia. Dalej zaczyna się naturalny ubytek, a nic nowego nie dochodzi. Życie

intelektualne

człowieka ma takie wyraźne maksimum. Gdzieś około czterdziestego piątego…

— Możesz nie wyjaśniać, wiemy i bez twoich wykładów. A w ogóle, panowie, nie

mogę po

prostu uwierzyć, że nie jestem już w stanie nic stworzyć, żadnej nowej teorii,

żadnej nowej nauki.

Po prostu straszne…

Leonid Samozwancew, maleńki okrąglutki fizyk, mówiący tak szybko, że aż połykał

końcówki, a nawet całe słowa, nie wyglądał bynajmniej na

czterdziestopięcioletniego mężczyznę.

Przypominano mu o tym przy każdej okazji.

— Ty, Lala, miałeś diabelne szczęście. Byłeś chorowitym chłopczykiem, z

przewlekłym

infantylizmem. Ty jeszcze możesz nie tylko stworzyć nową teorię

czasoprzestrzeni, ale nawet

wyuczyć się starej.

Wszyscy parsknęli śmiechem, pamiętając, że Lala vel Lenia, cztery razy zdawał

teorię

względności. Samozwancew szybko wychylił swój kieliszek.

— Spokojna głowa, nie będzie żadnych nowych teorii.

— A to dlaczego? — spytał Migaj.

— Nie te czasy i nie to wykształcenie.

— Niezbyt rozumiem.

— Niezupełnie ściśle to sformułowałem — zaczął wyjaśniać Lala. — Oczywiście,

będą nowe

background image

teorie, ale, można powiedzieć, tylko jako uściślenie starych. Coś jakby

wyliczenie jeszcze

jednego znaku dziesiętnego liczby pi, czy dodanie do sumy szeregu nieskończonego

jeszcze

jednego wyrazu. Ale żeby stworzyć coś zupełnie nowego… nie, nie…

Słowo „zupełnie” Samozwancew wypowiedział z naciskiem.

Zwabieni ożywiającą się wśród nas dyskusją zaczęli podchodzić ku nam goście ze

wszystkich

stron niziutkiej, ale szerokiej piwnicy.

— No to zdefiniuj, co nazywasz „zupełnie nową teorią”.

— No na przykład elektromagnetyczna teoria światła w porównaniu z teorią eteru.

— Cha! Cha! — ryknął, jakby wyrwany z drzemki Georgij Syczew. Podniósł

aluminiową kulę

— smutną pamiątkę wojny, i trącając nią Lalę w bok, zwrócił się od razu do

wszystkich. — Ten

fizyk chce nam powiedzieć, ze Maxwell nie jest kolejnym wyrazem szeregu

nieskończonego po

Youngu. Oj, mamusiu! Dawaj inny przykład, bo znów usnę.

— Pięknie. Weźmy Faradaya. Odkrył indukcję elektromagnetyczną…

— No to co?

— To, że odkrycie było rewolucyjne, od razu połączyło elektryczność z

magnetyzmem, oparła

się na nim elektrotechnika.

— No to co — wciąż napierał Syczę w. Jak większość kulawych, miał skłonność do

tycia.

Teraz zrobił się z niego po prostu grubas o nalanej, postarzałej twarzy.

—— To, że Faraday nie miał zielonego pojęcia o twoim Youngu i o jego sprężystym

eterze.

Ani o żadnym Maxwellu. To Maxwell wpakował Faradaya do swoich równań.

Syczew odchylił głowę i zaśmiał się dziko.

background image

— Przestań rżeć, Żorka — krzyknął na niego Migaj. — Lala ma trochę racji. Mów

dalej, Lala,

nie zwracaj na niego uwagi.

— Jestem przekonany, ze gdyby Faraday miał inteligencję, powiedzmy, choćby taką

jak my…

Towarzystwo ryknęło wesołym śmiechem.

— Nie śmiejcie się, gdyby miał taką inteligencję, nie dokonałby ani jednego

odkrycia.

Wszyscy gwałtownie ucichli i skierowali wzrok na Samozwancewa. Leonid z

roztargnieniem

przewracał oczyma trzymając szklankę tuż przy ustach.

— Metoda próbowania ma swoje plusy. U nas w instytucie pracuje cała grupa

inteligentnych

młodych ludzi. Ci szukając rozwiązania problemu, nigdy nie zaglądają do

literatury. Po prostu

próbują. Robią tak i owak, jak popadnie. Na wzór Faradaya.

— No i co? Mają jakieś wyniki?

— Wyobraźcie sobie, że tak. I trzeba przyznać, że jciekawsze rozwiązania

pochodzą właśnie

od nich…

Nasz członek–korespondent nie wytrzymał.

— Mieliście szczęście. Zaraz zaczniecie udowadniać, że przy pracy naukowej

najlepiej nic nie

wiedzieć. Fizycy zawsze mają skłonności do zabawy w paradoksy. Ale teraz już nie

ten wiek…

— Dałbyś spokój z tym swoim wiekiem. Niech mówi Lala. Więc mówisz, że Faraday

pracował metodą prób.

— Oczywiście. Był po prostu człowiekiem ciekawym. Co będzie, jeśli stuknę po

magnesie

młotkiem. Co będzie, jeśli rozgrzeję go do czerwoności. Czy jeśli pogładzę kota,

background image

to będą mu się

oczy świeciły? I tak dalej. Najbardziej niedorzeczne: „co będzie, jeśli?” I oto,

zadając sobie masę

pytań, odpowiadał na nie za pomocą eksperymentów. Dlatego właśnie odkrył

mnóstwo

przeróżnych zjawisk i efektów, na podstawie których zbudowano potem nowe teorie.

I oto nam,

wykształconym, wydaje się, że już nie ma żadnych „co będzie, jeśli”. Dla nas

ważna jest przede

wszystkim teoria…

— Hm — mruknął niewyraźnie członek—korespondent i odszedł na bok. Za nim

poszło

jeszcze kilku obecnych.

— Trzeba będzie popierać „próbowaczy” — stwierdził ze smutnym uśmiechem

Wowka

Migaj. — Kto wie, może wśród nich objawi się nowy Faraday.

— Jest bardzo prosty sposób na znalezienie Faraaya — wmieszał się do rozmowy

Mikołaj

Zawojski, nasz wybitny teoretyk, również doktor i też członek–korespondent.

Nigdy nie

darzyliśmy go wielką sympatią ze względu na jego zbyt arystokratyczne maniery.

— No to podaj ten swój sposób na znalezienie Faradaya.

— Trzeba ogłosić wszechzwiązkowy konkurs na najlepsze „co będzie, jeśli?”

Uczestnicy

konkursu sami stawiają sobie pytania, i sami na nie odpowiadają. Oczywiście przy

pomocy

eksperymentu. Faradayow—kim pytaniem będzie takie, na które współczesna teoria

nie potrafi

dać odpowiedzi.

Myśl spodobała się wszystkim i wkrótce małomówni dotychczas fizycy ożywili się i

background image

zaczęli

„grać w Faradaya”. ,,Co będzie, jeśli” rozlegało się we wszystkich kątach

piwnicy. Stopniowo

całe towarzystwo zbiło się w ciasną kupkę, a gra nabrała burzliwego i wesołego

charakteru.

Zadawano najdziksze pytania i natychmiast odpowiadano.

— Co będzie, jeśli wielorybowi założyć okulary.

— Co będzie, jeśli w krowim mleku ugotować meteoryt.

— Co będzie, jeśli przepuścić przez człowieka prąd o natężeniu miliona amperów w

ciągu

jednej milionowej sekundy.

— Co będzie, jeśli…

Pytania sypały się lawiną. Odpowiadali na nie wszyscy naraz. Zaczęły się

wyliczenia,

pojawiły się równania, powoływano się na źródła, w ogóle otworzono cały arsenał

wiedzy

fizycznej, i wyjaśniło się wkrótce, że postawić faradayowskie pytanie trudno,

ale można. I pal

diabli, takie pytanie prawie zawsze okazywało się z rzędu tych, nad rozwiązaniem

których

trudziła się właśnie współczesna fizyka. Lala Samozwancew, który rozpętał tę

burzę, westchnął z

rozczarowaniem.

— A już myślałem, że zwrócimy się do prezydium Akademii z wnioskiem o

powołanie

do

życia Instytutu Badań Faradayowskich.

— Panowie, a pamiętacie Aloszkę Monina? Przecież na studiach nazywaliśmy go

właśnie

Faradayem.

background image

Uciszyliśmy się. Wszyscy spojrzeli na Szurę Korniewą, głównego organizatora

dzisiejszego

wieczoru. Ruda i piegowata, nigdy nie próbowała robić z siebie piękności.

— Szurka, dlaczego nie ma dziś wśród nas Alika.

— Nie mógł przyjść.

— Dlaczego?

— Ma nocny dyżur w klinice. Poza tym powiedział, że…

— Że co?

— Powiedział, ze mu głupio przychodzić na nasze wieczory. Tam, mówi, zbierają

się

akademicy, a przynajmniej kandydaci, a on… Sami rozumiecie…

Rozumieliśmy. Byliśmy zdania, że Monin poniósł klęskę życiową i ze sam temu

zawinił.

Wystarczyło popatrzeć, jak robi swoje ćwiczenia laboratoryjne z fizyki, żeby

stwierdzić, że nic

rozsądnego z nich nie wyniknie. Zamiast wyznaczyć częstotliwość generatora

siadał przy

oscylografie i godzinami patrzył w upojeniu na dzikie figury, jakie zakreślała

wiązka elektronów.

„Alik, zaekranuj przewody, bo nic ci nie wyjdzie”. — „To każdy dureń wie, że

wyjdzie, jeśli

zaekranować przewody. A co będzie, jeśli nie zaekranować?” — „Dziwaku, ustaw

zwyczajnie.

Prąd z sieci, instalacja rentgenowska jest w sąsiednim laboratorium”. Alik

uśmiechał się

tajemniczo i ekranował przewody. Figury na ekranie zmieniały się, ale w dalszym

ciągu były tak

samo dziwne. — „Żle zaekranowałeś. Zamknij pokrywę aparatu”. Zamykał, ale

sytuacja wcale

się nie poprawiała — „trzeba uziemić korpus”. Uziemiał, ale robiło się jeszcze

background image

gorzej. Nikomu

nie przydarzało się to, co Alikowi. Zamiast wyznaczyć charakterystykę

generatora, zapisywał

gruby obłożony w ceratę brulion. Jego sprawozdania z wykonanych prac czytało się

niby

powieść fantastyczną o dziwnym zachowaniu generatora, kiedy jest zaekranowany i

kiedy nie

jest zaekranowany, kiedy lampę wzmacniającą odmuchuje wiatr z wentylatora i

kiedy leży na

niej mokra szmatka. Ostatecznie wszystko się plątało i w Alikowym indeksie znowu

pojawiał się

wpis „nie zaliczone”.

Istniał u nas w akademiku na Stromynce wieczny problem — w jaki sposób

najszybciej się

umyć. Studenci lubili sobie pospać i rano o siódmej wszyscy hurmem gnali do

łazienki. Robił się

potworny ścisk.

Pewnego dnia Monin zorganizował kolektywne spóźnienie na wykłady. Przed

umywalką

stał

długi ogonek, a on pochylony nad zlewem robił coś magicznego.

— Faraday, co to, usnąłeś?

— Nie. Popatrz!

Zlew zatkał się i prawie do brzegów był pełen mętnej wody. Alik rzucił na wodę

szczyptę

proszku do zębów i bryłki szybko rozleciały się na wszystkie strony.

— Dobrze, dobrze. Napięcie powierzchniowe… Zjeżdżaj!

Alik ani myślał zjeżdżać.

— No, a teraz popatrz.

Znów strzepnął na wodę szczyptę proszku, tym razem jednak cząsteczki zbiegły się

background image

i zebrały

w kupkę. Osłupieliśmy.

— Ano, zrób jeszcze raz…

Powtórzył doświadczenie. Okazało się, że proszek strzepnięty z jednej wysokości

rozlatuje

się, a z drugiej zbiera w kupkę.

Fizycy — od pierwszego do piątego roku — pozatykali otwory w zlewach i zaczęli

sypać

proszek na wodę. Przyszły członek—korespondent Fiedia Jegoriew eksperymentował

z

tytoniem

wykruszonym z papierosa. Elegant — teoretyk Zawojski przyniósł trzy rodzaje

pudrów i talk do

nóg. Ściągnięto mielony cukier, sól, siarkę z zapałek, proszki od bólu głowy i

diabli wiedzą co

jeszcze. W łazience zapanowała atmosfera wytężonej pracy badawczej. Proszki

zachowywały się

w najdziwaczniejszy sposób. Na powierzchni wody zbijały się w grudki,

rozlatywały się wzdłuż

krawędzi zlewu, tonęły, potem znów wypływały, wirowały w miejscu, tworzyły

mgławice i

systemy planetarne, poruszały się po prostych, a nawet podskakiwały. I wszystko

to zależało od

wysokości, z której były strząsane, od tego, jak je strząsano, od poziomu wody w

zlewie, od

zawartości mydła w wodzie i od tego, czy strzepywano już do wody inne proszki.

Wszystko, co

studenci wiedzieli o napięciu powierzchniowym jeszcze z drugiego roku, runęło

jak domek z

kart, tu w łazience, a winien temu był Aloszka Monin.

background image

— Szkoda, że go tu nie ma. Interesujący facet — westchnął Fiedia Jegoriew —

prawdziwy

Faraday. Tyle że pechowiec.

— Pewnie zadawał sobie niewłaściwe pytania…

— Towarzysze, a co będzie, jeśli… nie wrócę na czas do domu?

Była pierwsza w nocy. Roześmieliśmy się. Powiedział to Abram Czajter, atomista —

amator,

jak nazywaliśmy go z powodu pasji do publikowania popularnych artykułów o fizyce

atomowej.

Specjalność miał zupełnie inną. Wszyscy świetnie wiedzieli, że ma bardzo

zazdrosną żonę.

— Dzieci stracą swojego ulubionego pisarza — rzekł Lala.

Zaczęliśmy się ubierać i rozchodzić.

Na dworze mżył kapuśniaczek. Ruch uliczny zamarł. Po pożegnaniach całe bractwo

pośpieszyło w stronę przystanku taksówek. Przed drzwiami klubu zostało nas

czworo. Fiedia

Jegoriew, Wowka Migaj, Lala Samozwancew i ja. Przez kilka minut milczeliśmy

paląc

papierosy.

— Za naszych czasów chodził tędy tramwaj — odezwał się Fiedia. Kiedyś zastałem

w

tym

właśnie miejscu Alika; stał z zadartą głową. Wiecie, co obserwował o godzinie

pewnie już

drugiej w nocy? Nie wiedzieliśmy.

— Kolor iskry między pałąkiem tramwaju a przewodem. Powiedział mi, że stoi tutaj

już cały

tydzień i że jest związek między kolorem iskry a pogodą. Zupełnie niedawno

przeczytałem o tym

jako o odkryciu…

background image

— A może byśmy do niego wskoczyli? — zaproponowałem. — Jakoś to głupio. My

się

zbieramy, a on na uboczu.

— Zdrowa myśl! Idziemy — zdecydował Fiedia.

Zawsze lubiliśmy bardzo Fiedię za jego zdecydowanie. I teraz po wielu latach

został taki sam.

Wysoki i szczupły ruszył szybko prospektem Marksa w stronę ulicy Gorkiego. Przed

hotelem

„National” stanęliśmy. Członek—korespondent oznajmił:

— Pójdę kupić butelkę wina w restauracji.

Fiedia znal wejście do bufetu przez kuchnię. Znikł w ciemnym korytarzu i po

kilku minutach

usłyszeliśmy, że ktoś, zapewne dozorca albo kucharz, krzyczy za nim.

—— Moczymordy, psiakrew, mało wam dnia. Lezie taki przez zakazane przejście.

W każdym razie zadanie było wykonane. Wkrótce taksówka wiozła nas na drugi

koniec

miasta, gdzie pracował Alik Monin.

Szpital mieścił się w wielkim parku. Wysiedliśmy przed bramą z taksówki i poszli

mokrą

asfaltową dróżką między wysokimi krzewami i drzewami. Mżył wiosenny deszczyk i

młode

liście dygotały jak robaczki świętojańskie w świetle latarni. Migaj głośno i z

zapałem opowiadał,

jak udało mu się zaobserwować w kamerze Wilsona tory mezonów K i proces

powstawania

cząstek rezonansowych. Samozwancew chwalił się swoim kwantowym generatorem,

do

którego

wszystko co trzeba można kupić w każdej aptece, a Fiedia powiedział, żeby nie

byli tacy mądrzy,

background image

bo ich sztuczki nawet nie umywają się do jego uniwersalnej maszyny, która

wczoraj ograła go w

szachy. Na chwilę zatrzymaliśmy się. Drogą szło dwóch pielęgniarzy z noszami

okrytymi

prześcieradłem.

— Temu już niepotrzebne nasze generatory i cząstki rezonansowe — westchnął

Migaj. — To

pewnie kostnica.

Spojrzeliśmy na wysoki budynek z kolumnami. Na szarym frontonie widniała

wyraźnie

płaskorzeźba przedstawiająca bitwę rzymskich żołnierzy z Galiami.

— A mimo wszystko to przykre dostać się na koniec do tej instytucji — zauważył

Lala.

— Nierentowna, ale i tak jej nie zamkną…

Doszliśmy w milczeniu do pawilonu neurochirurgii.

Alik Monin przyjął nas z roztargnieniem i zmieszaniem. Miał na sobie rozpięty

kitel, w ręku

trzymał wieczne pióro, które przeszkadzało mu przywitać się z nami.

— Słuchaj, z ciebie całą gębą doktor, chciałem powiedzieć „lekarz” — zawołał

Migaj.

Uściślenie było całkiem nie na miejscu. Na styku dwóch nauk — medycyny i fizyki

— tytuł

„doktor” brzmi nader dwuznacznie. Alik nie zareagował. Poprowadził nas

zaciemnionym

korytarzem, szepcząc tylko:

— Teraz tutaj, kochani. Tędy. Do góry. W prawo…

— Nie wolno głośno rozmawiać — poinformował Fiedia obdarzonego potężnym

basem

Migają.

W niewielkim gabinecie oświetlonym tylko przez „lampę stołową rozsiedliśmy się

background image

wokół

biurka. Fiedia wyciągnął z kieszeni dwie butelki „Cinandali” i uroczyście

postawił je przed

zmieszanym Moninem.

— Ech, wy krasę byki — mruknął półgłosem Monin. — Wracacie z wieczorynki.

— Jak najbardziej. Zgadało się o Faradayu i przypomniałeś się nam. Dokąd

uciekasz.

— Nic, nic… Zaraz wrócę…

Zniknął w korytarzu, a my zaczęliśmy oglądać gabinet lekarza dyżurnego. Nic

szczególnego.

Szafy wzdłuż ścian pełne papierów — pewnie historie chorób, w kącie jakiś

aparat, koło zlewu

stolik z buteleczkami. I biurko.

Fiedia wziął z biurka książkę i przeczytał szeptem.

— „Elektrosen”. I tu zawędrowała fizyka.

— Nie chciałbym zajmować się tu fizyką — burknął niewyraźnie Samozwancew. —

Fizyka, a

obok trupiarnia. Jakoś to nie pasuje…

— Być może fizyka przyczyni się kiedyś do zamknięcia tej nierentownej

instytucji.

Ałik wrócił po cichu, niosąc całe naręcze laboratoryjnych menzurek

najrozmaitszych

rozmiarów.

— Oto przypadek, kiedy wielkość naczynia nie ma znaczenia — stwierdził członek

korespondent — Wszystkie wyskalowane. Rozlaliśmy.

— Za dwadzieścia pięć lat…

— Za dwadzieścia pięć lat…

Potem każdy się napił za zdrowie kolegi. Teraz taki toast był już prawie

konieczny.

background image

— Mów, co tu robisz? Alik wzruszył ramionami.

— Co podleci. Zajmuję się chorymi.

— To co, nauczyłeś się już leczyć?

— Skądże. Oczywiście że nie. Pracuję przy diagnozach.

— To znaczy?

— To znaczy, że pomagam neurochirurgom.

— U was robi się operacje mózgu?

— Zdarzają się i takie. Ale przede wszystkim operacje związane z urazami dróg

nerwowych.

— Ciekawe?

— Zdarza się, ze ciekawe…

— A pracą badawczą można się zajmować?

— U nas co pacjent, to praca badawcza.

— Strasznie lubię opowiadania o interesujących pacjentach. Opowiedz coś Alik.

Jakiś

niecodzienny przypadek.

Migaj jeszcze popił i przysunął krzesło bliżej biurka. Alik nerwowym ruchem ręki

poprawił

okulary w cienkiej metalowej oprawce.

— Mnie interesują przede wszystkim przypadki utraty pamięci w związku z różnymi

chorobami.

— Jak to „utraty pamięci”?

— U jednych całkowita utrata, u innych częściowa.

— Czytałem niedawno pracę Mac Cułlocha „Robot bez pamięci” — oznajmił Fiedia.

— Ja też czytałem tę pracę. Bzdury. To, co otrzymał Mac Culloch na podstawie

logiki

matematycznej, zupełnie nie stosuje się do ludzi, którzy utracili pamięć. Ci

zachowują się w

sposób o wiele bardziej złożony.

— A może w jakichś molekułach…

background image

— Wątpię — przerwał mu Ałik. — Pamięć jest zbyt trwała, żeby dawała się zapisać

na

poziomie molekuł. W wyniku ciągłej przemiany materii molekuły bez przerwy się

wymieniają ..

Zamyśliliśmy się. W rozmowie z Moninem sprawy na pozór proste zaczynają się

nagle

potwornie wikłać.

— Co to za aparat? — zapytał Migaj, unosząc pokrowiec znad niewielkiej skrzynki.

— To stary typ elektroencefalografu.

— Ach tak, fale prądów mózgowych.

— Tak, aparat ośmiokanałowy. Teraz są już lepsze. Alik wysunął szufladę biurka i

wyciągnął

stertę papierów.

— To są elektroencefalogramy ludzi, którzy utracili pamięć.

Popatrzeliśmy na wykresy krzywych, będących prawie dokładnymi sinusoidami.

— A to bioprądy mózgu ludzi normalnych.

— Pięknie. Więc można za pomocą tej katarynki od razu określić, czy człowiek ma

pamięć,

czy nie.

— Tak. Wprawdzie…

— Co?

— Mówiąc otwarcie, nie sądzę, żeby termin „bioprądy mózgu” był właściwy…

— Dlaczego?

— Przecież zdejmujemy potencjały elektryczne nie z mózgu. Mózg jest

zaekranowany

przez

puszkę czaszki, potem przez warstwę tkanki obficie ukrwionęj, przez skórę…

— No, ale częstość bardzo mała…

— Wszystko jedno. Robiłem wyliczenia. Jeśli uwzględnić przewodnictwo ekranów,

to

background image

trzeba

przyjąć, że po mózgu biegają niesamowite potencjały elektryczne. Na zwierzętach

nie

potwierdzało się to…

Napiliśmy się jeszcze.

— Więc cóż to takiego?

— To bioprądy tkanek, do których przykładamy elektrody.

— Hm. Ale przecież udowodniono, że te krzywe mają związek z pracą mózgu. Na

przykład

historia z tą pamięcią…

— No to co? Czy to mózg pracuje w izolacji od organizmu?

— Chcesz powiedzieć, że pamięć… Alik uśmiechnął się i wstał.

— Chcecie, zdejmę bioprądy z waszych głów. Fiedor Jegoriew podrapał się po karku

i objął

nas spojrzeniem.

— Zaryzykujemy, panowie? Zaryzykowaliśmy, ale jakoś nie wiedzieć czemu

poczuliśmy się

niepewnie. Tak jak gdybyśmy przyszli wizytą do lekarza, przed którym nic się nie

ukryje.

Pierwszy siadł na fotelu Migaj. Alik przyłożył mu o głowy osiem elektrod i

włączył

elektroencefalograf.

Powoli ruszyła taśma papierowa. Rylce ani drgnęły.

— Ani śladu pracy mózgu — skomentował Samo—zwancew.

— Aparat jeszcze się nie nagrzał.

Nagle drgnęliśmy. Ciszę przerwał gwałtownie głośny skrzyp ostrego metalu po

papierze.

Wpatrzyliśmy się w taśmę. Po niej jak oszalała skakała zamaszyście cała ósemka

rylców

zostawiając po sobie dziwaczną linię.

background image

— „Cogito, ergo sum” — zadeklamował Migaj westchnąwszy z ulgą. Teraz sprawdź

mózg

członka–korespondenta. — To bardzo ważna sprawa dla rady naukowej naszego

instytutu. Jest

tam przewodniczącym.

Ku wielkiemu zdziwieniu stwierdziliśmy u członka–korespondenta dokładnie takie

same

bioprądy jak u Migają, Samozwancewa i u mnie. Jeśli nawet były różnice, to nie

zauważyliśmy

tego. Spojrzeliśmy pytająco na Alika. Uśmiechnął się tajemniczo.

— Panowie, elektroencefalogramy macie jednakowe, bo jesteście, można

powiedzieć,

w

jednakowym stadium zamroczenia. Z pijanymi zawsze tak jest. Podobnie jak ze

schizofrenikami i

epileptykami przed atakiem…

Zrobiło nam się głupio i napiliśmy się jeszcze. Monin zatrzymał taśmę i

poszperawszy w

papierach pokazał nam kilka innych elektroencefalogramów.

— Oto zapis bioprądów mózgu człowieka śpiącego. A tu typowa krzywa człowieka

czuwającego. Na rytm alfa nakładają się rytmy theta i gamma.

— Ciekawe — mruknął w zamyśleniu Fiedia. — Tak więc, gdzie twoim zdaniem,

mieści

się

pamięć człowieka?

Alik zaczął nerwowo wrzucać papiery do szuflady. Potem usiadł i popatrzył

kolejno na

każdego z nas.

— Faraday, nie kręć. Czujemy, że coś wiesz. Mów, gdzie jest pamięć.

Migaj wstał i żartem pociągnął Alika za klapę fartucha. Fartuch był rozpięty i

background image

widać było pod

nim starą wytartą marynarkę.

— No, jeśli tak bardzo chcecie…

— Dobre sobie „bardzo chcecie”‘. Po prostu żądamy. Powinniśmy chyba wiedzieć,

gdzie

magazynujemy naszą cenną erudycję.

Migaj nigdy nie był człowiekiem zbyt układnym. Jego myślenie było idiotycznie

logiczne i

obmierzle proste. Kiedy tak powiedział, wydało mi się, że w oczach Monina

błysnęła złośliwa

iskierka. Zacisnął mocno wargi, wstał zza biurka i podszedł do jednej z szaf.

Wrócił, niosąc

ludzką czaszkę, jaką można zobaczyć w pracowni przyrodniczej w każdej szkole.

Nie mówiąc

ani cłowa, postawił ją na biurku obok elektroencefalografu i zaczął przykładać

do niej elektrody.

Skamienieliśmy ze zdziwienia.

Gdy elektrody zostały już założone, Alik popatrzał na nas z ciemności, a potem

przekręcił

gałkę.

Wszystkie osiem rylców drgnęło przejmująco i zaczęło tańczyć po papierze. Jak

zahipnotyzowani patrzeliśmy w drwiące puste oczodoły. A aparat wciąż szybko i

gwałtownie

wypisywał zgorączkowaną krzywą bioprądów czuwającego człowieka.

— Macie… — rzekł szyderczo Monin.

Wstaliśmy i szybko zaczęliśmy się z nim żegnać, bojąc się raz jeszcze spojrzeć

na biurko —

obok elektroencefalografii.

W ciemnościach zgubiliśmy drogę, długo szliśmy przez wysoką, mokrą trawę,

okrążając

background image

niskie, ciemne budynki, maszerowaliśmy wzdłuż metalowej kraty, za którą ciągnęła

się blado

oświetlona ulica. Gałązki głogu zahaczały za płaszcze i wstrętnie drapały po

materiale. Kiedy w

reszcie minęliśmy bramę i stanęliśmy, żeby odpocząć, nasz członek–korespondent

rzekł:

— Zakłócenia. Na pewno zakłócenia od prądu z sieci.

Z tą wygodną, uspokajającą myślą rozjechaliśmy się do domów.

Przełożył Zygmunt Burakowski

Michaił Jemcew Jeremi Parnow

STAN PRZEDATOMOWY

I. Relacja czabana Chamrakuła

Już od czterech lat zabieram wiosną stada owiec na wysokogórskie pastwiska.

Muszę

przyznać, że moja praca jest śmiesznie łatwa. Wilki zaglądały tu ostatnio w

czasach, kiedy mój

dziadek dopiero marzył o tym, aby po raz pierwszy w życiu ogolić sobie brodę.

Wprawdzie

gospodarstwo mam spore, ale kierować nim nietrudno. Jedna osoba daje sobie tam

świetnie radę.

Wolnego czasu mam do woli. Na sprawdzenie podczerwonego ogrodzenia zejdzie mi

najwyżej

trzydzieści minut. Tyle tez mniej więcej potrzeba na zaprogramowanie

elektronowych

pomocników. No i muszę mieć jeszcze z 15–20 minut na wydanie odpowiednich

dyspozycji

PNP, tj. cyberowi, który poszukuje nowych pastwisk.

Oto i cały ambaras… Poza tym zajmuję się jeszcze przygotowaniem paszy,

sporządzam

charakterystyki flory alpejskiej dla potrzeb przemysłu spożywczego oraz

background image

medycyny, ponadto raz

na tydzień kontroluję automatycznej stacji meteorologicznej. Ale to wszystko

błahostka.

Najwięcej czasu pochłania mi przygotowanie się do sesji egzaminacyjnej. Studiuję

bowiem w

Instytucie Pałeoklimatów. Może się dziwicie, po co to wszystko mówię, ale bez

tych szczegółów

moglibyście mieć dość często kłopot ze zrozumieniem pewnych spraw, które poruszę

za chwilę

w dalszej części mego opowiadania. Więc cóż? Czasu mam dosyć, nawet jeśli

weźmiemy pod

uwagę codzienne wykłady stereotelewizyjne Wydziału Muzycznego. Dlatego właśnie

mogę

sobie pozwolić na taki zbytek, jak astronomia. Nie muszę rano wcześnie wstawać i

często do

samego świtu zachwycam się niebem. Teleskop mam wprawdzie jak najbardziej

przeciętny —

zwykły amatorski „Tellur”.

Owego dnia, który was tak interesuje, a właściwie nocą, akurat nie spałem.

Zaintrygowały

mnie dziwne błyski, które zobaczyłem w rejonie konstelacji Liry.

Już się miałem połączyć z najbliższym obserwatorium, kiedy odkryłem, ze owe

błyski są

rezultatem działania jakiegoś promienia biegnącego z Ziemi.

W tej chwili zaterkotał brzęczyk i wszędzie zapaliły się i pomknęły czerwone

ogniki. To

zapłonęły „oczy” moich cyberów. Cała romantyka gwiazdozbioru Liry momentalnie

wywietrzała

mi z głowy i pobiegłem co tchu do moich owiec. Choć biegłem na złamanie karku i

tak się

background image

spóźniłem. Coś widocznie przestraszyło owce, gdyż rzuciły się nagle w stronę

urwiska, uciekając

przed niebezpieczeństwem, którego dotąd nie znały.

Do tej pory żadne zwierzę nie przekroczyło bariery promieni podczerwonych,

utworzonych

przez elektrony skandu. Ale w tym momencie owa promienna ochrona uległa raptem

uszkodzeniu. Jak wykazały później przyrządy, nastąpiło to na skutek dziwnych

fluktuacji pól

pozytronowo–neutrinowych. Nie będę się zresztą zagłębiał w szczegóły; w każdym

razie moje

wystraszone owce pomknęły nagle ku przepaści… Prawie wszystkie pospadały z

urwiska. Tak

bardzo byłem tym zdenerwowany i przygnębiony, że na śmierć zapomniałem o

dziwnym

zjawisku astronomicznym. Ale tego, co zdarzyło się później, trudno było nie

zauważyć. Od razu

zobaczyłem łunę, która zalała niebo na południowym wschodzie. Mniej więcej w tym

miejscu,

gdzie znajduje się Laboratorium Badań Przestrzeni, unosiła się ku niebu smukła

błyszcząca igła.

Trudno powiedzieć, jaki miała kolor. Właściwie był to chyba mieniący się kolor

aleksandrytu —

od fioletowego bzu aż do zieleni. Nagle z owej igły, jak z palmowego pędu

zaczęły wyrastać

ukośne liście błysków. Przy czym wszystko to trwało niespełna minutę i zatonęło

wreszcie w

powodzi złotego blasku, którego siły i piękna nie sposób wyrazić. W owej zorzy

przez chwilę

przywidziały mi się cudowne krajobrazy obcych światów. Wydało mi się nawet, że

czuję świeży

background image

i cierpki zapach dalekich mórz i lasów. Kiedy wszystko znikło, uświadomiłem

sobie, że był to

zapach ozonu.

To samo stwierdziły też przyrządy. Wokół mnie rozpościerała się chłodna i czysta

wiosenna

noc. Wszystko było, jak dawniej, nawet w konstelacji Liry nie widziałem już

błysków.

Nie było tylko biednych owiec… O wszystkim, co zaszło, doniosłem bezzwłocznie

kanałami

psychołączności.

To chyba byłoby wszystko…

II. Komunikat S. M. Smirnowa opublikowany w miejscowej prasie

Opowiadanie młodego czabana jest właściwie jedynym świadectwem człowieka,

który

przebywał w pobliżu miejsca katastrofy, jaka wydarzyła się trzy dni temu w

Laboratorium Badań

Przestrzeni. Ja — jako członek komisji, prowadzącej śledztwo w sprawie

katastrofy, szczególnie

dotkliwie zdaję sobie sprawę z tego, jak skąpe dane są w naszym posiadaniu.

Przyrządy Chamrakuła wykazały, że światła awaryjne cyberów zapaliły się

dokładnie o 2,32.

Kiedy zdjęliśmy taśmy z liczników źródła energii (są dwa takie liczniki: jeden

zainstalowany jest

bezpośrednio w elektrowni atomowej, drugi zaś w transformatorowej budce

laboratorium), to

zobaczyliśmy, że właśnie w tym czasie nastąpił gwałtowny skok w zużyciu energii.

Po 16

sekundach został osiągnięty punkt kulminacyjny, zaś po następnych dziesięciu

zaczął się

raptowny spadek. Najbardziej interesujące jest to, że o godz. 2 min. 32 sek. 57

background image

przyrządy

prawdopodobnie zepsuły się. Bo jakże moglibyśmy wyjaśnić inaczej ten fakt, że w

owym czasie

laboratorium zamiast zużywać energię, zaczęło ją nagle wytwarzać? Przecież taki

właśnie

wniosek można wysnuć, gdy się ogląda liczniki przekaźników.

I jeszcze jedna dziwna okoliczność. Laboratorium nic poniosło prawie żadnego

szwanku.

Jedynie pośrodku sali C odkryto koło o promieniu dwóch metrów, w którym całe

wyposażenie

dosłownie rozpadło się na atomy. Trudno się zdobyć na inne określenie, gdyż sala

jest dość

solidnie zastawiona stołami oraz aparaturą. Skąd mogłoby się wziąć na samym jej

środku idealne

koło… pustego miejsca? Bezpośrednio do owego pustego kręgu przylega stół

laboratoryjny, a

właściwie tylko dwie trzecie stołu, ponieważ reszta została odcięta dokładnie po

obwodzie koła.

Specjaliści twierdzą, że żadnym ze znanych sposobów obróbki drewna nie udałoby

się osiągnąć

takiego idealnego cięcia. Ku środkowi sali biegnie także mnóstwo przewodów, ale

i one są

wszystkie obcięte równiutko na granicy pustego kręgu. Zresztą „ucięte” — nie

jest

najszczęśliwszym słowem: patrząc na przewody, trudno przypuszczać, że mogłyby

one gdzieś

dalej prowadzić. Ale po cóż by były potrzebne owe nigdzie nie podłączone

końcówki?

W sali znaleziono dyktofon. Ale na irydowym drucie nie odkryto najmniejszych

śladów

background image

zapisu dźwięku, chociaż aparatu nie wyłączono. Czyżby pracy w laboratorium oraz

nagłej

katastrofie nie towarzyszyły najmniejsze nawet dźwięki? Wszystko to jest bardzo

dziwne. Jeśli

można wierzyć zapisowi w portierni, to owej nocy w całym gmachu znajdował się

tylko jeden

człowiek. Była to prof. Irena Łosiewa. Najbardziej skrupulatne poszukiwania nie

dały rezultatów:

Lora przepadła bez wieści. Do domu nie wracała w ogóle nie dawała znaku życia.

Tak samo

znikł bez goszczący wówczas u niej doktor Derdio Loszan—. Matka Łosiewej mówi,

że wyszedł

on z domu punktualnie o dziesiątej wieczorem, obiecawszy solennie, że wróci za

trzy godziny

razem z Ireną. Wszystko wskazało na to, że byli oni razem w laboratorium, w sali

C. Strach

pomyśleć, że spotkał ich ten sam los, co przedmioty znajdujące się pośrodku

sali.

Według oświadczenia współpracowników, tam gdzie obecnie zieje pustka, znajdował

się

przedtem wielki pierścieniowy magnes, dwa grawitacyjne generatory oraz jakiś

nowy przyrząd.

Tego przyrządu nikt dotąd nie widział. Pojawił się w laboratorium niedawno i

Łosiewa trzymała

go zawsze pod narzutą z czarnego aksamitu. Żadnych śladów zniszczenia,

powtarzam, nie udało

się wykryć. Mimo woli nasuwają się wątpliwości, czy w ogóle miała tu miejsce

jakakolwiek

katastrofa. W każdym bądź razie, gdyby nie tajemnicze zniknięcie Łosiewej i

Loszancy, można

background image

by było mówić jedynie o „dziwnym żarcie z pustym kołem”, jak się wyraził jeden

ze

współpracowników laboratorium. Nie znoszę zagadek i dlatego najbardziej ze

wszystkich

nalegałem, aby cal po calu przeszukać skrupulatnie całe pomieszczenie.

Poszukiwania te

zakończyły się dopiero teraz, jednak bez rezultatu.

Na północno–wschodniej ścianie budynku odkryto strefę z niewielką

radioaktywnością.

Dokładne pomiary wykazały, że ową strefę stanowi koło o promieniu niespełna

dwóch metrów.

Dziwny zbieg okoliczności, którego nie sposób wytłumaczyć. Godne podziwu jest

to, że

radioaktywność rozprzestrzenia się na całą grubość ściany. Zupełnie jakby

przesączył się przez

nią radioaktywny gaz. Ponadto udało się ustalić, że na suficie sali C znajduje

się ledwie

dostrzegalny otwór, który przechodzi przez cały gmach i kończy się dopiero w

dachu. Brzegi

otworu nie są stopione ogniem i w ogóle nie zachowały się nawet najmniejsze

ślady tego, czym i

jak został on zrobiony. Nikt z pracowników nie potrafi określić, czy ów otwór

istniał przed

katastrofą, czy nie.

Niestety, są to jedyne dane, jakimi dysponujemy.

III. List studenta Chamrakuła do S. M. Smirnowa

Szanowny Sergiuszu Mitrofanowiczu!

Rozmowa z Wami — jak pamiętacie zapewne, było to nazajutrz po tajemniczej

śmierci moich

owiec — wywarła na mnie wielkie wrażenie. Wasze słowa, ze każde dziwne

background image

zjawisko,

nawet na

pierwszy rzut oka błahe, może mieć wcale niebagatelne znaczenie, zapamiętałem na

całe życie.

Dlatego właśnie ośmieliłem się niepokoić Was tym listem. Wypadek, o którym chcę

opowiedzieć, może Was wcale nie zainteresuje, lecz mimo wszystko wydaje mi się,

że ma on

jednak jakiś związek z wydarzeniami, które miały miejsce owej pamiętnej nocy. Za

chwilę

wszystko to wyłuszczę.

Na kilka godzin przed wspomnianymi wydarzeniami przygotowywałem się do

egzaminów

z

agronomii ogólnej. Posiadam magnetofon z taśmą irydową, na której został

zapisany cały kurs

wykładów. Pamiętam jak dziś, że odtwarzałem właśnie wykład o pochodzeniu gór

lodowych oraz

o ich wykorzystaniu w celu nawodnienia pustyń. Bardzo ciekawy wykład. Ale nie o

to chodzi. To

znaczy — nie tylko o to. Już w mieście, gdy pojechałem tam na egzaminy, poczułem

nagle, że

zapomniałem ten ustęp, w którym jest mowa o topnieniu gór lodowych w warunkach

pustynnych.

Naturalnie — poczułem wielką chętkę wysłuchania owego wykładu. I na tym właśnie

polega mój

dziwny wypadek: magnetofon milczał. Proszę nie myśleć, że był uszkodzony.

Wszystko

skrupulatnie sprawdziłem. Po prostu wszystko, co było zapisane na taśmie, w

jakiś sposób uległo

zatarciu.

background image

Może ja sam niechcący włączyłem nie ten przycisk i starłem napis? Od razu

przyszło mi to do

głowy. Prawdopodobnie na tym bym i poprzestał, gdyby nie mój sąsiad Oleg

Murłakow,

mieszkający ze mną w tym samym pokoju, w naszym internacie. Jest geofizykiem i

studiuje już

na czwartym roku.

Oleg akurat reperował blok informacyjny mojego zwiadowcy PNP — tj.

poszukiwacza

nowych pastwisk. Okazuje się, ze owe dziwne pozytronowo–neutrinowe fluktuacje,

które

uszkodziły promienną ochronę na pastwisku, zepsuły także i mojego cybera.

Stwierdził to Oleg,

który uważnie wysłuchał mego opowiadania. A do reperacji cybera zabrał się

dlatego, że PNP —

to jego projekt, będący roczną pracą zaliczeniową. Z początku Oleg nie miał

pojęcia, jak się do

tego zabrać, gdyż nie mógł odkryć śladów uszkodzenia. Możliwe, że i dotychczas

by nad nim

ślęczał, gdyby przypadkowo nie przestawił bieguna akumulatora prądu stałego. Po

prostu bardzo

się zmęczył i pomylił elektrody, zamieniwszy minus na plus. Ten to właśnie

„błąd” naprawił

blok. Oleg przysięgał, że to tylko dziwny zbieg okoliczności, którego nie da się

wcale niczym

wytłumaczyć, lecz ja miałem na ten temat zupełnie inny pogląd.

Po zdaniu egzaminów (przy okazji nadmienię, że profesor postawił mi najwyższy

stopień)

udałem się do kierownika katedry promieni kosmicznych. Zainteresujecie się

zapewne, dlaczego

background image

właśnie do niego. Pozostaje mi tylko odpowiedzieć, że Wacław Lucjanowicz jest

jedynym

fizykiem w całym Instytucie Paleoklimatycznym. Któż, jeśli nie on, mógłby się

lepiej połapać we

wszystkich zagadkach przyrządów elektronowych. On także z początku powiedział,

że nie widzi

żadnego związku między rozmagnesowaną taśmą i uszkodzonym blokiem. Miałem

właśnie już

wyjść, kiedy nagle przemówił:

„A wiecie co? Przeciągnijmy Waszą taśmę nie przez elektronowe główki, a raczej

przez

pozytronowe”.

Odparłem mu na to, że nigdy o takich nie słyszałem. A on się tylko śmieje.

Wzięliśmy

wówczas mocne źródło promieni gamma i zaczęliśmy bombardować nimi ołowianą

tarczę.

Specjalny pierścieniowy magnes odprowadzał wytrącone pozytrony do kamery

próżniowej, skąd

były chwytane w kondensator. W ten sposób zdobyliśmy źródło „antyprądu”. I chyba

nie

uwierzycie? Oniemiała taśma przemówiła i znowu usłyszałem niepotrzebny mi już

wykład o

górach lodowych. Wacław Lucjanowicz oznajmił, że umieści wzmiankę tym efekcie

w

organie

prasowym Akademii Umiejętności i że ja z Olegiem możemy być dumni ze swojej

pierwszej

samodzielnej pracy naukowej. Możliwe, że Was wcale nie ciekawi, ale poczuwałem

się do

obowiązku doniesienia Wam o tym. Wczoraj otrzymałem od dyrektora naszego

background image

gospodarstwa.

Pisze, że sąsiedzi nam pomogli i po zdaniu egzaminów znowu wypędzę na pastwiska

stada

owiec. Jak więc widzicie, wkrótce spotkamy się ponownie.

Wasz Chamrakuł, technik — czaban komunistycznego gospodarstwa „Runo”, student

II

roku Instytutu Paleoklimatologii, rzeczywisty członek Towarzystwa Ekologii

Fitocynozów.

IV. Znowu S. M. Smirnow

Chyba nie muszę, mówić, jak się ucieszyłem z listu Chamrakuła. Wspólnym

wysiłkiem

pracowników laboratorium dyktafon przemówił już po upływie dwóch godzin. Na

wszelki

wypadek wszystko, co usłyszeliśmy, zostało ponownie zapisane. Teraz dysponujemy

dwoma

krążkami taśmy, zawierającymi tę cenną informację.

Z początku słychać było bezustanne syczenie i trzaski. Niektórzy nawet zaczynali

już

powątpiewywać w skuteczność „metody Chamrakuła”. Ale oto rozległo się lekkie

pokasływanie i

dał się słyszeć czyjś zmęczony oddech.

— Dziękuję, kochanie. Postaw to tutaj. — Był to głos Ireny Łosiewej.

Coś walnęło, jakby postawiono na podłogę jakiś ciężki metalowy przedmiot.

— No, i co teraz będzie?

Męski, z chropawym nieco akcentem głos najprawdopodobniej należał do doktora

Loszancy.

Łosiewa nie odpowiedziała.

— A więc w czym leży istota rzeczy, Irenko? — znowu zapytał Loszancy.

— W filozofii. Wszystko opiera się jedynie na filozofii, zaś fizyka odgrywa tu

raczej rolę

background image

drugorzędną.

— Nigdy nie myślałem, że w filozofii może kryć się coś nieprawdopodobnego, a

przecież

obiecałaś mnie zadziwić.

— Jeszcze cię zadziwię! Odpowiedz mi z początku na jedno pytanie. Ale muszę cię

najpierw

uprzedzić, że nigdy się nad nim nie zastanawiałeś. Przecież cię znam. — Łosiewa

roześmiała się.

Po krótkim milczeniu Loszancy powiedział:

— No, gdzież to twoje pytanie?

— Cóżeś ty taki niecierpliwy? Po prostu szukam najlepszego sformułowania. Dajże

mi trochę

pomyśleć.

Przez pięć minut panowała cisza. Później Łosiewa zapytała:

— Czy nigdy się nie zastanawiałeś, co było przed atomami?

— Co przez to rozumiesz — przed atomami? — zapytał Loszancy z pewną

konsternacją.

— No, w przedatomowym stanie materii… Dlaczego powszechnie uważa się, że

atomy

były

zawsze? Przecież materia jest wieczna. I w swoim rozwoju nigdy się nie powtarza.

Wszystkie

procesy we Wszechświecie są nieodwracalne. A więc, co było przedtem, zanim

ukształtowały się

atomy, i co będzie potem?…

— Jakie masz podstawy do zadawania podobnych pytań?

— Czyż do zadawania pytań konieczne są jakiekolwiek specjalne podstawy? Nie

uchylaj się

od odpowiedzi. Popatrz tylko. Astrofizyczne dane wiążą się ściśle z czysto

geologicznymi.

background image

Przesunięcie widma w stronę czerwieni mówi nam o tym, że galaktyki rozbiegają

się i nasz

odcinek Wszechświata ulega rozszerzeniu, obserwacje geologiczne dostarczają

dowodów na to,

że Ziemia nie tylko się rozszerza, lecz nawet pęka, co można objaśnić

zmniejszeniem się stałej

grawitacyjnej. Nieprawdaż?

— No i cóż z tego?

— Oznacza to, że kiedyś była maksymalna grawitacja. Wynika stąd pytanie: jakiemu

stanowi

materii odpowiadało owo maksimum? A następnie: jaki będzie stan materii przy

minimum

grawitacji i kiedy to nastąpi? No i wreszcie, co towarzyszy owym momentom

maksymalnej i

minimalnej grawitacji: wybuchy substancji, czy też całkowite odwrócenie

czasoprzestrzeni?…

Cóż ty tak milczysz?

— Uczciwie mówiąc, Ireno, nie wiem po prostu, co mam ci powiedzieć.

Rzeczywiście

nigdy

się nad tym nie zastanawiałem. Teraz wreszcie rozumiem cel tego eksperymentu.

Czy nie wydaje

ti się jednak, że może być on niebezpieczny?

— Czyżbyś się bał?

— Skądże! Ale chcę rozsądnie rozważyć wszystkie „za” i „przeciw”. Trzeba

przewidzieć

wszystkie możliwe następstwa.

— Ile potrzebujesz na to czasu?

— Dokładnie nie wiem. Możliwe, że dosyć dużo, jeśli w ogóle podobny eksperyment

można

background image

ocenić teoretycznie.

— Wobec tego przeprowadzę go sama i to jeszcze dzisiaj. A ty możesz sobie iść do

domu.

Mama nie może się nas doczekać. Powiedz jej, że jeszcze tu trochę zabawię.

— Czy to twoja nieodwołalna decyzja?

— Najzupełniej!

— Zaczekaj troszkę, zdejmę tylko marynarkę i podwyższę pulpit przy fotelu, żebym

miał

wygodniej.

Wtem rozległ się jakiś dźwięk. Prawdopodobnie… pocałowali się. Przez kilka minut

panowała zupełna cisza. Potem dał się słyszeć przybierający coraz bardziej na

sile gwizd.

— Cóż to, kochanie? — Głos Łosiewej ledwo było lać.

— Nie wiem. Wokół nas pojawiło się jakieś koło, widzisz? Wszystko rozpłomieniło

się

dokoła dziwnym purpurowym światłem. Jego promienie są tak ciężkie i jednocześnie

ruchliwe,

jakby pochodziły z emanacji radonu.

— Derdio! Widzę w górze błyszczący punkcik!

— To dziwne! Cóż by to mogło być? Prawie nic nie słyszę i jakoś… trudno

oddychać.

— Gdzie ty właściwie patrzysz? Tam, spójrz tam! Cóż to? Och, jaki przecudny

świat… i

ocean… A ta zorza! Popatrz tylko, roztopione złoto otacza nas ‘coraz bardziej.

Nasza kabina jest

tylko mizerną łupinką, zagubioną w bezmiarze wód złotego morza! Jakie to piękne!

— To śmierć, Ira!

— Coś ty powiedział? Cóż mam robić? Dlaczego zwlekasz? No, cóż mamy robić?

— Tylko spokój, maleńka! Opornik — do końca! A teraz daj maksimum grawitacji i

przestrzeń zwinie się wokół nas. Znajdziemy się jakby w pęcherzyku. Rozumiesz?

background image

— A cóż się z nami stanie w tym pęcherzu?

— Nie wiem, lecz nie ma innego wyjścia. Jeśli zmniejszymy napięcie, od razu

nastąpi

wybuch… Szybciej, Ira, szybciej. I ten przełącz…

Choć przekręcaliśmy później na wszystkie strony ową taśmę, nic więcej nie udało

się nam

usłyszeć.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Mijały lata. Ludzie często powracali myślą do zagadki owego tajemniczego

zniknięcia. Kiedy

w ciągu licznych dyskusji wszystkie argumenty zostały wyczerpane, niektórzy

zaczęli uciekać się

do tak już zaiste wyświechtanych terminów, jak „czwarty wymiar” lub

„dematerializacja”‘,

spotkawszy zdecydowany opór, próbowali wówczas coś tam bełkotać nieśmiało o

„granicach

poznania”.

Jakby tam zresztą nie było, wypadek ten, podobnie jak zagadka tunguskiego

meteorytu, dał

dziennikarzom świetną pożywkę dla wszelkiego rodzaju sporów i domysłów.

Sądzone mu było tysiąckrotnie powracać na strony czasopism pod niezmiennym

nagłówkiem

„Nie odgadniona tajemnica”. Odszukawszy w archiwum Instytutu Badań Przestrzeni

notatki

Chamrakuła, gdzie jest mowa o zauważonych przez niego w ową noc błyskach w

konstelacji

Liry, pewien pisarz–fantasta puścił w obieg hipotezę, która zyskała od razu

wielką popularność.

Wykoncypował on sobie, że Łosiewa wynalazła nowy typ gwiazdolotu, który

background image

przekształca

wszystko, co się w nim znajduje, w wiązkę neutrino i z szybkością światła unosi

ku celowi. Taki

gwiazdolot jak widmo przechodzi przez pył kosmiczny, poprzez planety i

rozżarzoną materię

gwiazd. Nic nie zatrwoży owego bezcielesnego mocarza kosmosu, który uniósł w

otchłań

wszechświata Loszancy i Łosiewą. Uczeni nie raczyli obalać hipotezy owego

pisarzyny. Dzieci

jednak do pewnego wieku święcie w nią wierzyły.

Opowiadanie Ireny Łosiewej

Z początku wydało mi się, że nasze doświadczenie zakończyło się fiaskiem. Ale

kiedy,

szarpnąwszy opornik aż do końca, spojrzałam w iluminator, gorejącego w

fioletowych strugach

złota już tam nie było. Coś niewidocznego, lecz zarazem i nieprzezroczystego

oddzieliło nas od

kłębiącej się plazmy. Choć zaszło to wszystko w mgnieniu oka, nie zapomnę nigdy

nagłego

uczucia ostrego bólu gdzieś w okolicy serca i dziwnej ociężałości. Chyba

zdążyłam tylko ścisnąć

mocno rękę Derdia, zanim straciłam przytomność. A może wcale nie zemdlałam? W

każdym

razie, gdy ponownie zajrzałam w iluminator (wszystko w nim już zresztą

ściemniało i

zmatowiało), wydało mi się, że nie minęła nawet sekunda.

— Mimo wszystko coś niecoś się udało — przemówił wreszcie Derdio, wycierając

powoli

chusteczką czoło — ale reakcja widocznie wygasła. Wszystkiemu winna nietrwałość.

Trzeba

background image

będzie jeszcze nad tym popracować.

W milczeniu skinęłam głową. Nie wiedziałam, co przerwało reakcję ——

nietrwałość

czy

tchórzostwo, które kazało nam zamknąć wokół naszego stanowiska pole

grawitacyjne. Jakby

czytając moje myśli, Derdio pogładził moją rękę i powiedział cichutko:

— Nie możesz mieć, Ira, żadnych wątpliwości. Wszystko odbyło cię prawidłowo.

Mieliśmy

obowiązek przerwać reakcję. Dla takich eksperymentów nie nadszedł jeszcze czas.

Zbyt mało

wiemy o czasoprzestrzeni, o grawitacji, o budowie materii. Trudno sobie nawet

wyobrazić, jaką

katastrofę mógł wywołać nasz eksperyment.

Czułam, ze Derdio ma słuszność. Ale wstyd mi było za tę sekundę strachu, który

opanował

mnie całkowicie w momencie, gdy zaczęła się reakcja. Dlatego odczuwałam taką

potrzebę

sprzeczania się, szukania dowodów, przekonywania. Kogo właściwie chciałam

przekonać: siebie

czy jego? Tego naprawdę nie wiem.

— Mógł wylecieć w powietrze cały Instytut, mogła ulec zagładzie Ziemia, a może i

system

słoneczny lub nawet Wszechświat? Wydawało mi się, że w moim głosie dźwięczy

mocno napięta

struna sarkazmu.

Ale mój mądry i łagodny przyjaciel udał wówczas, że nie rozumie mojego stanu.

Powiedział

tylko:

— Dopiero teraz uświadamiam sobie, na ile nierozważny był ów eksperyment.

background image

Gdyby

reakcja

zaczęła czerpać energię z siebie samej, to jeszcze nie wiadomo, jakie by

wyzwoliła ukryte

obecnie przed nami siły i procesy, drzemiące dotąd w samym sercu materii.

Wówczas znowu poczułam strach. Właściwie to skomplikowane uczucie oznaczało

coś

znacznie więcej aniżeli strach Przypomniało mi się dzieciństwo. Przez bardzo

długi czas nie

mogłam bez lęku patrzeć w kałuże. Odbijało się w nich bezdenne niebo. I zawsze

bałam się

wprost, ze spadnę w przepaść, otwierającą się przede mną. Bałam się, lecz

równocześnie nie

mogłam jakoś nie patrzeć. Później to samo uczucie ogarniało mnie w laboratorium

astrofizycznym. Zdjęcia odległych galaktyk i hipergalaktyk, ledwo uchwytne ich

wzajemnego

oddziaływania i czarna straszna otchłań czasoprzestrzeni. I oto teraz doznałam

tego znajomego

uczucia. Wyobraziłam sobie przez chwilę, „jak wokół pierwszego „podpalonego”

przez nas

atomu wybucha pożar zniszczenia. Gdzie owa pożoga może zarzucić Wszechświat,

jak

daleko

ów pożar może się rozprzestrzenić? Niestety, na te pytania nikt przecież nie

odpowie.

— Ale popatrz tylko! Jesteśmy w kabinie już 13 minut — Derdio przysunął ku mnie

świecący

cyferblat swojego zegarka.

— Najwyższy czas, byśmy zatarli ślady naszego przestępstwa i pobiegli na herbatę

z

background image

malinowymi konfiturami, bo inaczej oberwiemy porządną burę…

Kiedy mocno ścisnąwszy ramię Derdia wyskoczyłam z luku na ziemię, nawet nie

podejrzewałam, że zdarzyła się katastrofa, chociaż od razu niemile zaskoczyła

mnie ciemność,

jaka panowała w laboratorium.

— Nie pamiętasz przypadkiem, czyśmy zgasili światło przed rozpoczęciem

eksperymentu? —

zwróciłam się do Derdia.

— Chyba nie… Ale może po prostu spaliły się bezpieczniki?

Od razu się uspokoiłam. Pewnie tak się właśnie stało: spaliły się bezpieczniki.

Doskonale

znałam swoje laboratorium, więc, swobodnie orientując się w ciemnościach,

skierowałam swe

kroki do tablicy rozdzielczej, aby włączyć oświetlenie awaryjne.

Ręka przekazała mi nowy sygnał alarmowy. Poczułam, że moje palce namacały coś

szorstkiego, chociaż tutaj powinien być gładki i zimny marmur tablicy

rozdzielczej. Sploty

przewodów, coś miękkiego, podobnego do pajęczyny, szeroka nierówna szpara… Jak

książkę dla

ociemniałych czytałam historię tablicy, która zmieniła się nie do poznania w

ciągu niespełna

kwadransa.

Mój lęk udzielił się Derdiowi.

— Nic nie rozumiem! Gdzie się podziały przyrządy? Gdzie jest stół, gdzie stoisko

do czytania

mikrofilmów?

Wkrótce przekonaliśmy się, że stoimy w pustej sali. Jakoś niepostrzeżenie

przestałam się

nawet denerwować. Stanowczo zbyt wiele było zagadek. Każdy człowiek ma na

szczęście jakiś

background image

specjalny bezpiecznik. Gdy na niego runie zbyt wiele wrażeń, ów bezpiecznik

przepala się.

Inaczej nie wytrzymałby mózg.

Podeszłam do tego miejsca, gdzie powinno znajdować się okno. Wyciągnęłam ręce i

namacałam story. Jedwab rozpadł mi się w rękach. Otrząsnąwszy z palców zbutwiałą

tkaninę,

próbowałam oczyścić gęstą warstwę pajęczyny i kurzu, jaka pokrywała szybę. Nie

było to wcale

łatwe. Długo tarłam z początku dłonią, a później rękawem, póki nie ukazały się

pierwsze

przebłyski wieczornego światła.

Czyżby te wszystkie dziwne przemiany zostały wywołane moją reakcją, która

mignęła tylko

jak błyskawica?

Derdio w tym czasie stał przy drzwiach, próbując je bezskutecznie otworzyć.

Poszłam ku

niemu, lecz po drodze potknęłam się o jakiś przedmiot. Była to masywna żelazna

belka, pokryta

obficie łuszczącą się rdzą. Spróbowałam ją podnieść, lecz tylko na chwilę udało

mi się oderwać

belkę od podłogi. Wezwałam więc Derdia na pomoc.

— Cóż to? — zapytał zdziwiony, z trudnością unosząc ów przedmiot, który nie

wiadomo skąd

znalazł się w laboratorium.

I cóż mu mogłam odpowiedzieć? Sama niczego nie rozumiałam. Derdio oparł belkę

jednym

końcem o podłogę i potarł ją ręką. Na ziemię posypała się rdza.

— Wiesz co? — powiedział. — To jest szyna. A właściwie wszystko, co pozostało z

owego

jednoszynowego toru, po którym poruszało się w twoim laboratorium

background image

eksperymentalne stoisko…

No i masz ci los… W każdym razie ta rzecz nam się przyda.

Derdio posłużył się szyną jak taranem, próbując wyłamać drzwi. Po serii głuchych

uderzeń

drzwi się nareszcie poddały. Oparliśmy się o nie oboje i wówczas, skrzypiąc

przeraźliwie,

ustąpiły.

Gdy wydostaliśmy się na zewnątrz, był już wieczór. Nie wiem, jak mam przekazać

wrażenia,

jakie wywołują takie letnie wieczory. Gdzieś w nawarstwionym błękicie płoną

dogorywające już

barwy zachodu, jak stygnący w formach metal. Takie wieczory bywają smutne i

melancholijne,

mogą być też zarazem i bardzo kuszące, i pełne niepokoju. Wiem najlepiej, że nic

nadzwyczajnego w taki wieczór nie może się wydarzyć. A mimo wszystko ten

właśnie

wieczór

mnie oczarował. Staliśmy z Derdiem, trzymając się za ręce, i patrzyliśmy na

zachodzące słońce.

Trawy pochyliły się smutno ku ziemi, przybierając błękitnawy odcień. Zapachniało

białymi

kwiatami tytoniu, czuć było także zapach piołunu. W napiętym jak struna,

rozbrzmiewającym

kaskadą dźwięków powietrzu unosił się zwiewnie puch topoli, pokrywając wszystko

dokoła.

Nagle Derdio zadrżał. Podszedł ku mnie zmieszany i w milczeniu postukał palcem

po szkiełku

zegarka. Była prawie trzecia. Popatrzyłam na niego całkowicie zbita z tropu.

— Czyżbyś niczego nie rozumiała? — Po raz pierwszy spostrzegłam, jak pobladł. —

Teraz

background image

jest trzecia w nocy. Przecież do laboratorium przyjechaliśmy dopiero koło

jedenastej!

Poczułam w piersi dziwny chłód. Popatrzyłam na niebo, na zachód słońca i

uświadomiłam

sobie wreszcie, że stało się coś nie do naprawienia. Cóż to za noc, kiedy

jeszcze tak jasno:

najwyżej dziewiąta, nie więcej.

— Topole przecież już dawno opadły… — Nie poznawałam wprost głosu Derdia, tak

mi

się

wydał obcy i straszny. — Jeszcze półtora miesiąca temu wszędzie widziałem puch

topoli.

Wszędzie go było pełno: unosił się w domach, tunelach, gromadził się także przy

ściekach

kanałowych, przypominając swym wyglądem brudne strzępy waty. A teraz, popatrz

tylko: znowu

to samo…

— Jak to, czas się cofnął? — zapytałam szeptem.

— Nie wiem, ale to możliwe. — Tym razem w jego głosie zadźwięczały jakieś

stalowe nutki.

Od tej chwili Nieznane chwyciło nas mocno w swe sidła. Wstąpiliśmy jednak na

ścieżkę

bezustannych poszukiwań i najbardziej nieoczekiwanych odkryć. Byliśmy w duchu

gotowi na

wszystko. Któż miał wiedzieć lepiej od nas — fizyków, co to jest materia.

Spróbowaliśmy

zmienić jej formy i niechybnie naruszyliśmy tym samym owe jeszcze tak mało znane

więzi, które

rozciągają się niewidocznie od materii do pola, przestrzeni i czasu. A mimo

wszystko niczego

background image

dotąd nie rozumieliśmy.

Pierwszym cudem, jaki rzucił nam się w oczy, był wspaniały park, który rozrósł

się bujnie

wokół gmachu laboratorium. Nie od razu uświadomiłam sobie, że widzę ów park po

raz pierwszy

w życiu. „Przedtem”, a może i „potem”, któż to wie, było tu pole, zarośnięte

piołunem i lebiodą.

Posypana błyszczącym, bursztynowym piaskiem alejka jakby nas gdzieś wołała.

Poszliśmy

wolno obok bujnych krzaków oleandru, zatrzymując się co chwila, aby podziwiać to

marmurowy

basen, w którym rósł indyjski kwiat lotosu i wesoło swawoliły fioletowo–

pomarańczowe ryby, to

znów piękny klomb z dziwacznymi nieziemskimi roślinami; ich liście lśniły jak

zimna stal.

Wszystko było jak w bajce. Czułam nawet słaby, lecz uporczywy, słodkawy i z

lekka

oszałamiający zapach kremowych wilgotnych magnolii. W gęstym cieniu listowia

zapłonęły

nagle jakieś fosforyczne kule. Cicho brzęczały spóźnione pszczoły i wiatr

rozdzwaniał blaszane

pióra palmowych wachlarzy.

Nie mówiliśmy ani słowa. Po prostu szliśmy, wziąwszy się za ręce, wystraszeni i

oczarowani,

zupełnie jak dzieci, które znalazły się w krainie baśni.

Nieoczekiwanie alejka ta przywiodła nas do wspaniałego łuku triumfalnego,

zbudowanego z

matowego górskiego kryształu. Ów łuk wyobrażał niejako wejście do baśniowego

parku, z

którego dopiero co wyszliśmy, choć nigdzie nie było parkanu.

background image

Przekroczyliśmy owo wejście. Zamierzałam już właśnie zejść w dół po płonących w

zachodzącym słońcu rodonitowych stopniach opadających łagodnie schodów, kiedy

Derdio

delikatnie mnie zatrzymał. Wskazał w milczeniu na złociste ogniki, migocące

wewnątrz

kryształowej masy. Zawróciliśmy i zbliżyliśmy się do łuku. Gdy tylko nasze nogi

dotknęły

czarnego zwierciadła jego podstawy, światełka, jakby za dotknięciem różdżki

czarodziejskiej,

uformowały się w złote gwiazdozbiory słów:

„Ten park jest miejscem odpoczynku i rozmyślań. Postanowiono nie wznosić w nim

budynków i nie przeciągać energotras. W tym miejscu w sierpniu 20 roku odeszli w

przestrzeń

zerową Irena Łosiewa i Derdio Loszancy. Był to pierwszy krok ludzkości na drodze

do

ujarzmienia czasu”.

Opowieść doktora Loszancy

Jeszcze tam, w parku, przy opuszczonym gmachu laboratorium, zacząłem niejasno

zdawać

sobie sprawę z tego, co zaszło… Przedatomowy stan, a co będzie po atomach?…

Przede wszystkim jeśli czas dla nas z Ireną płynął inaczej niż dla pozostałych

ludzi — a to jest

przecież —widoczne — to oznacza, żeśmy się po prostu znaleźli poza ogólnym

ziemskim

systemem. My jednak nigdzie z Ziemi nie odlatywaliśmy, bynajmniej nie byliśmy

kosmonautami

— relatywistami, dla których dzięki szalonej prędkości gwiazdolotów czas płynął

w niezwykle

zwolnionym tempie w porównaniu ze wskazówkami ziemskich zegarków. W tych

wykluczających się nawzajem logicznych konstrukcjach coś się jednak kryło. To

background image

była właśnie

jedność i walka przeciwieństw. W nich należało szukać rozwiązania gnębiącej nas

zagadki. Jak

znaleźć jednak właściwy klucz? Spróbowałem jeszcze raz zmobilizować wszystkie

swe siły,

zmuszając się do dalszego prowadzenia owego trudnego pojedynku z Nieznanym.

Miałem

jeszcze jeden punkt oparcia — była to reakcja łańcuchowa. Przeprowadziliśmy

eksperymenty

nad grawitacją, a zatem i nad krzywizną przestrzeni. Przecież jeszcze od czasów

Einsteina jest

rzeczą powszechnie wiadomo, ze grawitacja nie jest niczym innym, jak stopniem

przegięcia

przestrzeni. Im bardziej skrzywiona jest przestrzeń, tym wolniej płynie czas.

Zaraz, zaraz! Coś w tym jest! Trzeba się zastanowić i spróbować wyciągnąć

konsekwencje…

A więc tak. Normalny bieg czasu został u nas w jakiś sposób zakłócony. Chodzi

tylko o to,

czy szybciej, czy wolniej płynął on dla nas, niż dla tych wszystkich, którzy

znajdowali się

podczas eksperymentu poza granicami naszego stanowiska, to znaczy dla wszystkich

pozostałych

ludzi.

Nie trzeba być specjalistą, aby dać na to pytanie jednoznaczną odpowiedź. Czas

płynął dla nas

wolniej. Po pierwsze, według naszych zegarów eksperyment trwał niespełna

sekundę, a gdy

został zakończony, odkryliśmy takie zmiany, jakie się mogą nagromadzić jedynie

przez

dziesięciolecia, jeśli nie przez stulecia. Zresztą lepiej na razie o tym nie

background image

myśleć. Aż strach

pomyśleć, że stulecia przeszły mimo nas w ciągu jednego tylko błysku pola stanu

przedatomowego.

Dlatego lepiej kontynuować mój logiczny szturm. A więc, po drugie… Ale cóż to za

„po

drugie”, które udowodni, że czas w obrębie naszego stanowiska zatrzymał się?

Okazuje się, że

owe sławetne „po drugie” może się świetnie obejść bez tego, co ja nazwałem „po

pierwsze”. Ono

właśnie jest w stanie przekonać każdego fizyka. Dowcip polega na tym, że ratując

się przed

rozpoczętą reakcją łańcuchową degeneracji atomów, zamknęliśmy wokół siebie

przestrzeń… To

znaczy, doprowadzając grawitację do maksimum, zatrzymaliśmy tym samym czas…

Rzeczywiście: zatrzymaliśmy czas!

Otrzymaliśmy przedatomowy stan materii w warunkach nadzwyczaj zwolnionego

tempa

czasu. Ale cóż to znaczy? Jak to sobie uzmysłowić, jak objąć to wyobraźnią i w

jakie ubrać

słowa? Nagle wyobraziłem sobie swą hipotezę. Nie mogę powiedzieć, że jest

prawdziwa, lecz

trudno mi się na razie jej wyrzec. Przynajmniej coś objaśnia. Wyobraziłem sobie

przedatomowy

stan w warunkach zwolnionego tempa czasu, jako skupisko jeszcze nie

uformowanych

wirtualnych elementarnych cząsteczek. Coś w rodzaju sławnego „morza Diraca”.

Jest ono jakby

granicą: po jednej stronie leży nasz zwykły świat z jego czasoprzestrzenią, zaś

po drugiej —

antyświat z przeciwną jak w lustrze przestrzenią i wstecznym biegiem czasu. W

background image

naszym świecie

galaktyki powiększają coraz bardziej dzielące je odległości, w antyświecie

natomiast skupiają się,

dążąc ku sobie. Granicą jest stan przedatomowy, ów punkt zerowy czasu i

przestrzeni. Nowe

pokolenia, które z biegiem lat zajęły miejsca ludzi nam współczesnych, a

możliwe, że nawet

jeszcze nasi koledzy, nie mogli tego nie rozumieć. Stąd właśnie złoty napis:

„odeszli w

przestrzeń zerową”. Nasze życie nie poszło na marne, w ślad za nami ruszyli inni

— odważni i

zakochani, którzy mieli czelność powstać przeciw samowładztwu Czasu i rzucić

rękawicę w

twarz Śmierci.

Schodziliśmy z Ireną po rodonitowych schodach, tam gdzie w błękitnym zmierzchu

migotało

niezliczonymi światłami nie znane i piękne miasto. Jak kosmonauci, powracający z

dalekich

planet, przekroczywszy bezmiar czasu, szliśmy na spotkanie ze swymi potomkami.

Nigdy nie

odlatywaliśmy z Ziemi, lecz jednocześnie nikt z ludzi nigdy nie był od niej

dalej, niż my w oho

gwiaździste mgnienie, które zabłysło dla nas płomieniem utraconych bezpowrotnie

dziesięcioleci. Szliśmy powoli do nieznajomych i jakże bliskich zarazem ludzi. I

myślę ciągle, że

oni na nas czekali.

Napis wewnątrz kryształowego łuku: „Postanowiono nie wznosić w nim budynków i

nie

przeprowadzać energotras” — nie jest wcale przypadkowy… Chcieli wyraźnie, by

nic

background image

nam nie

mogło przeszkodzić w powrocie z zerowej przestrzeni do domu.

— A dlaczego myślisz, że czekali na nasz powrót? — zapytała mnie Irena.

Odpowiedziałem jej natychmiast:

— Po prostu podliczyli okres półrozpadu substancji w naszych akumulatorach.

Dlatego

wiedzieli, kiedy wyczerpie się energia, zasilająca zamknięte pole grawitacyjne.

Energia

elektryczna potrzebna była jedynie jako impuls początkowy, później zaś pole

istniało już tylko

kosztem cząstek omega. Zresztą, tobie przecież tego wyjaśniać nie muszę.

Roześmiałem się. Irena w milczeniu popatrzyła mi prosto w oczy. — A ja po prostu

wiem, że

oni na nas czekali… Nie mogli nie czekać… I jeszcze wiem jedno, że teraz jesteś

jedynym moim

człowiekiem w całym Wszechświecie. — Głos jej się nagle załamał, oczy stały się

dziwnie

wielkie, wilgotne i głębokie.

Objąłem ją delikatnie i cicho ruszyliśmy naprzód, kierując swe kroki tam, gdzie

w imitującym

głębiny morskie błękicie mieniły się wszystkimi barwami światła owego miasta.

Przełożył Eligiusz Madejski

Ilja Warszawski

W KOSMOSIE

Pułapka

Wisiał przyciśnięty straszliwą siłą do burty statku. Na lewo widział nogę

Geologa i odwrócone

głową w dół ciało Doktora.

„Jesteśmy jak muchy — pomyślał, usiłując nabrać powietrza w płuca —

rozgniecione

background image

muchy

na ścianie…”

Połamane żebra zamieniały każdy wdech w torturę, od której mąciła się

świadomość.

Ostrożnie, samą tylko przeponą starał się wykonywać coś w rodzaju oddychania.

Trzeba było

oddychać, żeby nie stracić przytomności. Inaczej nie mógłby myśleć, a od tego

zależało

wszystko.

Przede wszystkim, co się właściwie stało?

Już od dawna przeczuwał coś złego, jeszcze wtedy, kiedy przyrządy po raz

pierwszy wykazały

nie wiedzieć skąd pochodzące przyśpieszenie. Początkowo sądził, że statek

schodzi z kursu pod

wpływem silnego pola grawitacyjnego, ale radioteleskop nie wykrył w tej części

kosmosu

żadnego zagęszczenia materii.

Potem zaczęła się kołomyjka z gwiazdozbiorami. Zamieniały miejsca, właziły jeden

na drugi,

robiły się to purpurowe, to kredowoblade. I nagle nastąpił nieoczekiwany

wstrząs, który wyrzucił

go z fotela pilota, a potem ni stąd, ni zowąd pojawiło się ciążenie.

Statek szedł po krzywej zamkniętej. Zrozumiał to natychmiast, gdy tylko pierwszy

raz

odzyskał świadomość.

Teraz już świetnie wiedział, co będzie dalej.

Z uwagą patrzał na kałużę krwi, cieknącej z ust Doktorowi. Teraz wszystko

potoczy się jak na

filmie puszczonym od końca. Tak już było wiele razy. Najpierw krew poleje się na

powrót w

background image

zaciśnięte wargi Doktora, a potem on sam w oszałamiającym tempie, koziołkując

przez głowę,

poleci na fotel, natychmiast znów z niego wyleci, uderzy o blat pulpitu

awaryjnego i z

połamanymi żebrami i pogruchotaną lewą ręką przylgnie do burty statku. Potem

nastąpi utrata

pamięci, ból i okazja do pomyślenia o tym, co zaszło; a potem znów wszystko

zacznie się od

nowa.

„W tej pułapce nawet czas porusza się po krzywej zamkniętej — pomyślał. ——

Czas

krążący

w nieskończoność. Nawet czas nie może się stąd wyrwać…”

Znów wrócił do przytomności po kolejnym uderzeniu o pulpit. Znów trzeba było

zachować

oddech, by móc myśleć.

„Wir Czasu i Przestrzeni. Oto czym jest piekło. Zamknięta Przestrzeń, gdzie Czas

złapał sam

siebie za ogon, powtarzająca się wciąż tortura i blade światło krążące po

krzywej zamkniętej;

świat, gdzie wszystkokręci się w kółko, a tylko myśl ludzka usiłuje przebić

ścianę, wobec której

nawet Czas jest bezsilny”.

Nie sposób było stwierdzić, który to już raz wszystko się powtarza.

Patrzał na strużkę krwi cieknącą z ust Doktorowi.

„…Żyje. Umarli nie krwawią. Oczy ma zamknięte, a więc wciąż nie odzyskuje

przytomności.

Dla niego to lepiej. Nie wiadomo, co z Fizykiem. Siedział na kanapie.

Oczywiście, znów go tam

rzuci, gdy wszystko zacznie się od nowa.

background image

Znów gwałtowny lot, trzask kości, utrata pamięci i — znów świadomość.

„Interwały czasu wciąż się kurczą. Wchodziliśmy do tej pułapki po spirali.

Jeszcze trochę, a

statek wpadnie do worka, gdzie nie istnieje nic poza bladym światłem. Worek,

gdzie Czas i

Przestrzeń zbiją się w gęsty kłębek, gdzie wieczność nie różni się od chwili.

Silniki są wyłączone

i naszą trajektorię wyznaczają nagromadzony moment pędu i krzywizna przestrzeni.

Może gdyby

włączyć silniki, spirala zaczęłaby się rozwijać. Trzeba nacisnąć starter na

pulpicie awaryjnym,

ale to jest teraz niemożliwe. Co może zrobić rozgnieciona na ścianie mucha?…”

Czas biegł coraz szybciej za każdym obiegiem spirali. Teraz miał do dyspozycji

tylko krótkie

chwile przytomności. Nade wszystko zaś bał się, ze zmęczony torturą mózg każe

sercu stanąć.

„Czy można raz wreszcie umrzeć w świecie, gdzie wszystko nieskończoną ilość razy

wraca do

stanu wyjściowego? Będzie to wieczne następstwo życia i śmierci w coraz to

szybszym tempie.

Co się dzieje na dnie tego worka? Trzeba nacisnąć starter na pulpicie awaryjnym,

w chwili gdy

wyrzuci mnie z fotela. Nacisnąć, póki uderzenie o pulpit nie połamie żeber”.

Teraz wracał do przytomności już wtedy, gdy strużka krwi znikała w ustach

Doktora.

„Uderzę lewym bokiem o blat pulpitu. Odległość od ramienia do startera wynosi

około

dwudziestu centymetrów. Jeśli wystawić łokieć, to uderzy się nim o dźwignię…”

Potem wszystko zlało się w bezustanny koszmar gwałtownych lotów, trzasku łamanej

ręki,

background image

bólu, utraty przytomności i upartych prób znalezienia właściwego położenia

łokcia.

Fotel, pulpit, ściana, fotel, pulpit, ściana, fotel, pulpit, ściana…

Wyglądało na to, że zwariowany czas gra człowiekiem w piłkę.

Miał wrażenie, że upływa wieczność, zanim wreszcie poczuł straszliwy ból w

łokciu lewej

ręki.

Przeniósł ten ból ręki poprzez omdlenie, niby marzenie o życiu.

Zanim otworzył oczy, uderzyło go miłe uczucie nieważkości. Potem zobaczył

pochyloną

twarz Doktora i znane kształty gwiazdozbiorów w iluminatorze. Wtedy zapłakał,

zrozumiawszy,

że zwyciężył Czas i Przestrzeń.

Całą resztę wykonały automaty. One to wyprowadziły statek na właściwy kurs i

wyłączyły

niepotrzebne już silniki.

Powrót

Zwykłą ciszę jadalni przerwał nagle głos Geologa. — Może byśmy wreszcie

porozmawiali,

kapitanie.

„Serce mam do niczego — pomyślał Kapitan. — Wali jak niegrzecznemu

chłopczykowi.

A

przecież spodziewałem się tej rozmowy. Tylko wydawało mi się jakoś, że zacznie

ją nie Geolog,

ale Doktor. Dziwne, siedzi z taką miną, jakby to wszystko go nie dotyczyło.

Nienawidzę tego

idiotycznego zwyczaju kreślenia widelcem wzorów na obrusie. A w ogóle to

porządnie się

zaniedbał. Cóż, prawdę mówiąc, wszyscy okazaliśmy się nie na poziomie. Wszyscy,

background image

oprócz

Fizyka.

— …Wie pan, że nie jestem w kosmosie nowicjuszem…

„…Tak, to prawda. Brał udział w trzech ekspedycjach. Złoża uranu na Wenus i

jeszcze coś w

tym rodzaju. Doktor też łatał dwa razy — na Marsa. Przewodniczący komisji

rekrutacyjnej

uważał ich obu za najlepiej nadających się do Wielkiego Kosmosu. Ni diabła nie

rozumieją w

tych komisjach. Pomyśleć: wysoka plastyczność systemu nerwowego’ Idealny aparat

przedsionkowy. Wszystko to grosza złamanego nie warte. Ja też nie wyobrażałem

sobie, czym

jest właściwie Wielki Kosmos. Absolutnie pusta przestrzeń. Lecisz latami z

obłędną prędkością,

a w istocie rzeczy wisisz w miejscu. Utrata poczucia czasu. Halucynacje

przestrzenne. Doktor

mógłby napisać wspaniałą rozprawę o psychozach kosmicznych. Początkowo

wszystko

szło

dobrze, dopóki nie zaczął pracować akcelerator fotonowy.

Na dobrą sprawę, tylko Fizyk niczego nie odczuwał. Za bardzo był pochłonięty

pracą.

Ciekawe, ale to właśnie Fizyka nie chciano włączyć do składu ekspedycji.

Nierówne ciśnienie

krwi. Ależ durnie siedzą w tych komisjach.

— …Wiem, że kodeks służby kosmicznej zakazuje członkom załogi

krytykować postępowanie Kapitana…

„…Macie szczęście, że nie znacie całej prawdy. Wtedy mielibyście ochotę napluć

na cały

kodeks. Fizyk też mówił o kodeksie, dopóki go nie zabiłem. Nigdy nie sądziłem,

background image

że potrafię to

zrobić z tak zimną krwią. Teraz czeka mnie sąd. Tych dwóch już mnie osądziło.

Został sąd na

Ziemi. Tam wypadnie odpowiedzieć za wszystko i za klęskę ekspedycji, i za

zabójstwo Fizyka.

Ciekawe, czy istnieje jeszcze na Ziemi prawo o przedawnieniu przestępstwa.

Przecież od chwili

śmierci Fizyka upłynęło według ziemskiego czasu najmniej tysiąc lat. Tysiąc lat,

odkąd

utraciliśmy łączność z Ziemią. Przez tysiąc lat wisieliśmy w pustej przestrzeni,

poruszając się z

prędkością nie dającą się wyobrazić. Przez ten czas przeżyliśmy w rakiecie

ledwie kilka lat”.

— …Mimo to pozwolę sobie naruszyć kodeks i powiedzieć, co

myślę.

„… Nie znamy ani swojego, ani ziemskiego czasu. Nie znając czasu nie można

niczego zrobić

w kosmosie. Żeby wyznaczyć przebytą drogę, należy dwukrotnie scałkować

przyśpieszenie

względem czasu. Szybkość można wyznaczyć z efektu Dopplera, ale spektograf jest

uszkodzony.

Cóż to był za idiotyzm umieścić najcenniejszą aparaturę w komorze dziobowej. Kto

by mógł

pomyśleć, że zawiedzie zegar kobaltowy. Zawsze przyjmowano, że szybkość rozpadu

radioaktywnego jest najpewniejszym miernikiem czasu. Kiedy zaczęła się ta

kołomyjka z

zegarem, byliśmy pewni, że mamy do czynienia z oddziaływaniem szybkości na

Czas.

Zupełnie

nieoczekiwanie kobaltowy detektor wybuchnął niszcząc całą komorę dziobową.

background image

Fizyk

wszystko

mi potem wyjaśnił. Okazało się, że ilość aktywnych cząsteczek w przestrzeni była

kilkadziesiąt

razy większa od krytycznej. Przy podświetlnej szybkości statku utworzyły potężny

strumień

twardego promieniowania, powodując reakcję łańcuchową w radioaktywnym

kobalcie.

Prawie

jednocześnie automat wyłączył główny reaktor. Tam też zaczynała się reakcja

łańcuchowa. Całe

szczęście, że biologiczna osłona kabiny zatrzymała to promieniowanie…”

— …Wiem, że kosmos przynosi rozczarowanie tym, co oczekują od

niego zbyt wiele…

„…Ciebie i Doktora nie spotkało jeszcze najstraszniejsze rozczarowanie. Wy obaj

jeszcze

myślicie, że wracacie na Ziemię. A ja nie mogę wam powiedzieć, że mamy jedną

szansę na

milion. Sam nie wiem, jak udało mi się wziąć kurs na system słoneczny. Teraz nie

znam

szybkości statku. Czy zapasowe reaktory wystarczą do zahamowania? Maksimum

tego,

na co

można liczyć, to wejście na stałą orbitę okołosłoneczną. Ale do tego trzeba znać

prędkość. Jedna

szansa na milion, że się uda. Żeby choć pracował główny reaktor. Teraz już nigdy

nie będzie

pracował. Fizyk po—przestawiał w nim pręty. O tym też nie mogę wam powiedzieć.

Najgorsze,

co może być w kosmosie, to utrata nadziei”.

background image

— …Ale najcięższe rozczarowanie, jakie przeżyłem…

„…Ileż to ja przeżyłem rozczarowań? Byłem pierwszy na Marsie. Martwa zimna

pustynia od

razu wybiła z głowy młodzieńcze mrzonki o niebieskookich pięknościach dalekich

światów i o

fantastycznych potworach, które dzięki mnie staną się ozdobą ogrodu

zoologicznego. Ani razu

nie udało mi się spotkać w kosmosie niczego, co by przypominało to, czym

zachwycałem się

czytając opowiadania fantastyczne. Nic prócz nędznych porostów i grzybków

drożdżowych. A

nieudane lądowanie na Wenus. Czy nie było pełne rozczarowania i upokorzonego

egoizmu. Ale

wtedy były miliony ludzi, którzy przez całe doby nie odchodzili od

radioodbiorników, zachłannie

łowili każdy mój komunikat, były słowa zachęty z ojczystej Ziemi, byli

przyjaciele, co przyszli z

pomocą. A teraz co? Ekspedycja nie udała się. Nawet jeśli zdarzy się cud, to co

ja mogę

przywieźć na Ziemię. Pokorną relację o zabójstwie Fizyka i okruchy wiadomości o

Wielkim

Kosmosie, które już od dawna zostały poznane w ciągu dziesięciu stuleci, jakie

upłynęły na

Ziemi od dnia naszego odlotu. Będziemy przypominali jaskiniowców, co zjawili się

w

dwudziestym wieku z sensacyjnym odkryciem, że trąc dwa kawałki drewna można

uzyskać

ogień. Nie wiem, czy moje komunikaty doszły do Ziemi. Jedyny sprzęt, jaki nam

został, to

rubinowy przekaźnik pracujący na częstościach świetlnych, który powtarza wciąż

background image

ten sam

sygnał: „Ziemia, Ziemia, ja, Meteor”. Nasze odbiorniki nie pracują. Gdzieś w

eterze błąkają się

moje komunikaty. Kto teraz na Ziemi pamięta, że przed tysiącem lat wyruszył w

kosmos jakiś

Meteor”.

— …było to, gdy zobaczyłem, jak do kosmosu wchodzą tacy tchórze

i mordercy jak pan, Kapitanie…

„…Zabiłem Fizyka. Gdy automat wyłączył główny reaktor, Fizyk zabrał się do

wyliczeń.

Kiedyś przyszedł do mojej kajuty. Geolog i Doktor już spali. W rękach miał dwa

grube zeszyty.

— Źle jest, Kapitanie — rzekł siadając na kanapie. — W reaktorach zaczęła się

reakcja

łańcuchowa i automaty wyłączyły je. Robi się błędne koło. Dopóki nie zmniejszymy

szybkości,

nie można włączyć reaktorów. Ten strumień twardego promieniowania, który

wszystko

przewraca do góry nogami, jest rezultatem naszej prędkości. Zmniejszyć jej nie

możemy, nie

włączając głównego reaktora. Będę musiał zmienić w nim położenie prętów.

Rozumiałem, co to oznacza.

— Dobra — rzekłem — proszę o schemat, a sam to załatwię. Obliczenia nawigacyjne

potrafi

pan robić beze mnie.

— Zapomina pan o przepisach, Kapitanie — powiedział klepiąc mnie po ramieniu.

Niech

pan sobie przypomni. — „W czasie lotu Kapitan w żadnym przypadku nie ma prawa

opuszczać

background image

swojej kajuty”.

— Bzdura — odpowiedziałem — są okoliczności, kiedy…

— Właśnie w sprawie okoliczności — przerwał mi. — Jeszcze nie powiedziałem

panu

wszystkiego. Gdy zmienię położenie prętów w reaktorze, będzie on pracował tak

długo, dopóki

nie zmniejszy pan szybkości statku na tyle, ze przestanie przejawiać się wpływ

twardego

promieniowania. Potem przestanie pracować na zawsze. Nie mogę powiedzieć, przy

jakiej

prędkości to nastąpi. Do pana dyspozycji zostaną tylko reaktory pomocnicze, nie

mające

akceleratorów fotonowych. Nie wiem, czy będzie pan mógł dużo z nimi zrobić. Poza

tym nie ma

pan miernika czasu. Większa część automatycznej aparatury jest zniszczona. W

tych warunkach

powrót na Ziemię jest praktycznie niemożliwy. Może i jest jakaś szansa, jedna na

milion, ale ta

szansa to nos kosmonauty. Teraz rozumie pan, dlaczego nie wolno panu wchodzić do

reaktora.

Wtedy uzgodniliśmy z nim wszystkie sprawy. Obaj rozumieliśmy, że wszedłszy do

reaktora

nie będzie już mógł wrócić do naszej kajuty. Odpowiadałem za życie Geologa i

Doktora i nie

mogłem przecież wpuścić do naszej kajuty tego kłębka radioaktywnego

promieniowania.

Uzgodniliśmy, że spalę go w strumieniu plazmy.

— Pięknie — rzekł z uśmiechem. — Przynajmniej sam będę mógł się przekonać, że

reaktor

już pracuje.

background image

Miałem wrażenie, że już wieczność siedzi w reaktorze. Zobaczyłem go na ekranie

telewizora

rufowego, kiedy wychodził przez luk na zewnątrz. Uśmiechnął się do mnie poprzez

szybę

skafandra i machnął ręką pokazując, że wszystko w porządku. Wtedy nacisnąłem

dźwignię.

Kiedy Geolog i Doktor zapytali mnie, gdzie jest Fizyk, powiedziałem im, że

zdarzył się

nieszczęśliwy wypadek. Posłałem go, żeby sprawdził stan akceleratora fotonowego

i

przypadkowo włączyłem reaktor. Nie mogłem powiedzieć im prawdy. Po tej historii

z pułapką

zaczęło się z nimi dziać coś dziwnego. Nie powinni byli wiedzieć, w jak

beznadziejnej sytuacji

jesteśmy.

Wtedy przestali rozmawiać. Może ze sobą i rozmawiali, ja w każdym razie w ciągu

kilku lat

nie usłyszałem od nich ani słowa. Przez tysiąc ziemskich lat nie słyszałem

ludzkiej mowy. Potem

zauważyłem, że dobierają się do zapasów spirytusu przechowywanego przez

Doktora.

Kiedy

odebrałem spirytus, Doktor wymyślił tę diabelską szopkę z kulką. Coś w stylu

jogów hinduskich.

Doprowadzali się do stanu bezczucia wpatrując się w szklaną kulkę. Psychoza

kosmiczna

opanowywała ich z dnia na dzień silniej. Musiałem temu jakoś zaradzić. Nie

mogłem im

pozwolić, żeby zwariowali. Wtedy obydwu zbiłem. Tłukłem tak długo, aż

zobaczyłem

background image

strach w

ich oczach. Teraz udaje mi się przynajmniej zmusić ich do regularnego uprawiania

gimnastyki i

do przychodzenia do stołu.

— …Może przed powrotem na Ziemię będzie pan próbował pozbyć

się nas, tak jak pozbył się pan Fizyka, ale będzie pan przynajmniej

wiedział, żeśmy pana rozgryźli, Kapitanie.

„…Jest jedna szansa na milion, ale moim obowiązkiem jest wprowadzenie statku na

stalą

orbitę, choćby po to, żeby spróbować uratować tych dwóch”.

— Za swoje postępowanie — oświadczył Kapitan — będę odpowiadał na

Ziemi, a teraz rozkazuję założyć skafandry przeciw przeciążeniowe i

położyć się. Hamowanie będzie bardzo ostre.

Główny dyspozytor wyjął taśmę z dalekopisu i podszedł do Konstruktora.

— Ostatnia pozycja „Meteora”. „Kometa” i „Meteor–5” spotkają się z nim na

orbicie Jupitera.

— Kiedy można się ich spodziewać na Ziemi?

— Trudno przewidzieć. Prawdopodobnie zużyli całe paliwo. Ich szybkość wynosi

teraz około

pięciuset kilometrów na sekundę i nasze statki będą musiały pomóc im w

hamowaniu.

— Czy jest już wniosek Akademii?

— Nikt nie potrafi zrozumieć, jak oni mogli przebyć całą drogę w ciągu pięciu

lat. Maksimów

wysuwa hipotezę, że „Meteor” znalazł się w takich okolicach przestrzeni

kosmicznej, gdzie czas

płynie w przeciwnym kierunku, ale to tylko hipoteza.

Wnuk

Siedzieli w jadalni, a ja leżałem w gabinecie dziadka na kozetce i słuchałem.

Dziadek opowiadał im różne historie, i to było strasznie ciekawe.

background image

Mam fantastycznego dziadka i wszystkie dzieci trochę mi zazdroszczą, że jestem

jego

wnukiem. Wszyscy nazywają go Starym Kosmonautą. On jako pierwszy człowiek

był na

Marsie

i pierwszy utorował drogę do Wielkiego Kosmosu.

Teraz dziadek jest już bardzo stary i nie może więcej latać, ale wszyscy młodzi

kosmonauci

przychodzą do niego po rady. Jest głównym konsultantem Komisji do spraw

Astronautyki.

Bardzo lubię patrzeć na twarz dziadka. Jest cała pokryta szramami i bliznami od

poparzeń.

Dziadek przeżył mnóstwo przygód tam w kosmosie. Napisano o nim masę książek i

mamy je

wszystkie.

Boję się strasznie, ze dziadek moze nagle umrzeć, przecież jest taki stary.

Mój tatuś też jest w kosmosie. Dziadek mówi, że wróci, kiedy będę już całkiem

duży.

Tatuś nie wie, że mamusia nie żyje, bo tym, co są w kosmosie, nie wolno

przekazywać

smutnych wiadomości.

Mieszkamy teraz we dwójkę z dziadkiem. Opowiada mi często o swojej młodości i o

kosmosie.

Na jego biurku stoi fotografia członków załogi „Meteora”. Tam wszyscy są bardzo

młodzi, i

dziadek, i Fizyk, i Geolog, i Doktor.

Dziadek najbardziej lubił Fizyka. Kiedy idziemy na spacer, zawsze prowadzi mnie

pod

pomnik Fizyka, gdzie jest napisane:

BOHATEROWI KOSMOSU — LUDZIE

background image

Geologa i Doktora dziadek też bardzo lubił. Mówił, że najpierw nie mogli się

zrozumieć, a

potem zaprzyjaźnili się i przez wiele lat latali razem. Teraz obaj już nie żyją.

W ogóle z dziadka kolegów żyją jeszcze tylko Konstruktor i Dyspozytor. Często

przychodzą

do nas i rozmawiają o bardzo ciekawych rzeczach.

Właśnie wtedy siedzieli w jadalni i dziadek opowiadał im o tym, jak to czekano

na nich na

Ziemi przez tysiąc lat, ale „Meteor” wpadł w Pułapkę, gdzie z Czasem dzieją się

dziwne rzeczy, i

dlatego właśnie wrócili znacznie wcześniej, kiedy nikt się ich nie spodziewał, a

Konstruktor

spierał się z nim i mówił, że takich rzeczy z Czasem to nie ma, a potem dziadek

opowiadał im o

niejadkach, a ja leżałem w gabinecie i słuchałem, o czym rozmawiają.

Potem wyszli, a ja się rozpłakałem, że jestem jeszcze taki malutki i niczego nie

mogę.

Dziadek usłyszał, jak płaczę, i przyszedł mnie pocieszyć. Mówił, że prędko będę

duży i polecę

w kosmos, że do tego czasu ludzie zbudują takie statki, które szybciej od myśli

będą nas

przenosiły w głębiny wszechświata, i że ja odkryję nowe wspaniałe światy.

Tak mnie pocieszał, a ja wciąż płakałem i płakałem, dlatego że nie mogłem mu

powiedzieć, że

najbardziej kocham naszą Ziemię, i że bardzo chcę być jak najszybciej duży, żeby

zrobić na niej

coś wspaniałego.

Będę lekarzem i zrobię tak, że nikt nie będzie umierał, póki sam tego nie

zechce.

Niejadki

background image

Zgodnie z utartą tradycją zebraliśmy się tego dnia u Starego Kosmonauty.

Czterdzieści lat

temu po raz pierwszy wystawiliśmy mu paszport do kosmosu i mimo że

zostawaliśmy

na Ziemi,

a on za każdym razem wylatywał dalej i dalej, tysiące wspólnych zainteresowań

zawodowych

wiązały nas przyjaźnią z roku na rok trwalszą.

Tego dnia obchodziliśmy czterdziestolecie naszego pierwszego zwycięstwa. Jak

zawsze

pogrążyliśmy się we wspomnieniach i omawiali nasze plany. Nie należy chyba

ukrywać, że

wspomnień z każdym rokiem przybywało, a planów… Ale troszkę odbiegłem od

tematu.

Właśnie zakończyliśmy dyskusję o paradoksach Czasu i byliśmy jeszcze w tym

stanie

podniecenia, kiedy wszystkie argumenty zostały już wyczerpane, ale każdy z

dyskutantów

pozostał przy swoim zdaniu.

— Według mnie — odezwał się Konstruktor — Czas płynący w przeciwnym

kierunku

jest

fikcją stworzoną przez matematyków, tak samo jak mit o niejadkach jest wymysłem

kosmonautów. Stopień wiarygodności i tu, i tu, mniej więcej jednakowy.

W oczach Kosmonauty zapaliły się dobrze mi znane drwiące ogniki.

— Mylisz się — powiedział rozlewając wino do kieliszków — sam widziałem

niejadki,

zresztą i nazwa pochodzi ode mnie. Mogę opowiedzieć tę całą historię.

Było to trzydzieści lat temu. Lataliśmy wtedy na przedpotopowych anihilacyjnych

silnikach,

background image

mieliśmy z nimi masę kłopotów. Byliśmy w odległości dwóch parseków od Ziemi,

kiedy okazało

się nagle, że akcelerator fotonowy wymaga natychmiastowej naprawy. Statek

znajdował się w

strefie silnego promieniowania, nie sposób było nawet myśleć o wyjściu z kabiny

wyposażonej w

bezpieczny system ochrony biologicznej.

Pomóc nam mogło tylko lądowanie na planecie mającej wystarczająco gęstą

atmosferę.

Na szczęście taka możliwość wkrótce się nadarzyła. Nasz radioteleskop wykrył

prosto na

kursie niewielki system złożony z centralnej gwiazdy i dwóch planet. Instrumenty

ustaliły na

jednej z tych planet atmosferę zawierającą tlen.

Teraz poganiała nas już nie tylko chęć jak najszybszej naprawy uszkodzenia, ale

i pasja

badaczy, jaką znają wszyscy ci, którzy spotkali kiedykolwiek w kosmosie warunki

sprzyjające

powstaniu życia.

Dobrze znacie nasze stare statki. Dla młodych są w tej chwili czymś śmiesznym,

ale ja zawsze

wspominam je z rozrzewnieniem. Nie były tak komfortowe jak dzisiejsze liniowce,

a ich załoga

była śmiesznie mała, ale dla kosmicznych zwiadów były moim zdaniem

niezastąpione. Nie

potrzebowały specjalnych stacji do lądowania i co najważniejsze, z łatwością

zmieniały ę w

samoloty dysponujące olbrzymią zwrotnością.

Załoga nasza składała się z Geologa, Doktora i mnie, pełniącego obowiązki

kapitana,

background image

szturmana i mechanika pokładowego. Czwartym członkiem załogi był mój stary

towarzysz

kosmiczny — spaniel Rusłan.

Kiedy na ekranie telewizora zamigotały obłoki pokrywające powierzchnię

tajemniczej

planety, z trudem powstrzymywaliśmy niecierpliwość. Coś niecoś jużeśmy o

planecie wiedzieli.

Masę miała zbliżoną do ziemskiej, a okres jej obiegu dookoła centralnej gwiazdy

równał się

okresowi obrotu dookoła własnej osi. Tak więc, zupełnie jak Księżyc, planeta

zwracała się do

swego słońca zawsze tą samą stroną. Jej atmosfera zawierała dwadzieścia procent

tlenu,

siedemdziesiąt procent azotu i dziesięć procent argonu. Taki skład uwalniał nas

od konieczności

pracowania w skafandrach.

Każdy z nas snuł wszelkie możliwe przypuszczenia co do wyglądu i charakteru

gospodarzy

naszej niedalekiej przystani.

Niestety, bardzo prędko spotkało nas rozczarowanie. Statek trzy razy okrążył na

niewielkiej

wysokości planetę, ale nie zdołaliśmy wykryć niczego, co by świadczyło o

istnieniu żywych

istot. Oświetlona strona plabyła rozpaloną pustynią, a przeciwna — litym

lodowcem. Nawet

obszar wiecznego zmierzchu na ich i granicy był pozbawiony jakiejkolwiek

roślinności.

Pozostawało zagadką, jakim sposobem bez roślinności mógł pojawić się tlen w

atmosferze.

Wreszcie wybraliśmy miejsce do lądowania w rejonie o najbardziej umiarkowanym

background image

klimacie.

Uszkodzenie akceleratora okazało się bardzo drobne i liczyliśmy, że za kilka

dni, według

kalendarza ziemskiego, będziemy mogli ruszyć w dalszy rejs.

Jednocześnie z pracami naprawczymi kontynuowaliśmy badanie planety.

Jej gleba składała się z bazaltów ze znacznymi pokładami tlenków manganu.

Najprawdopodobniej obecność tlenu w atmosferze była następstwem procesów

odnawiania się

tych tlenków.

Ani niezliczone próbki pobrane z atmosfery, ani analizy wody z gorących i

zimnych źródeł, w

które obfitowała planeta, ani badanie różnych warstw gleby nie wykryły niczego

takiego, co by

wskazywało na obecność choćby najprymitywniejszych form życia. Planeta była

absolutnie

martwa.

Wszystko już było gotowe do odjazdu, kiedy zdarzyło się coś, co wywróciło do

góry nogami

nasze plany.

Pracowaliśmy na pasie startowym, gdy usłyszeliśmy gwałtowne szczekanie Rusłana.

Trzeba wyjaśnić, że Rusłan dużo już widział i zmusić go do szczekania mogło

tylko coś

zupełnie niezwykłego. Zresztą zobaczyliśmy taką scenkę, że aż ja sam krzyknąłem.

W kierunku dużego strumienia, płynącego mniej więcej o pięćdziesiąt metrów od

naszego

statku, sunęła dziwna procesja.

Początkowo wydawało mi się, że to pingwiny. Ten niezmącony spokój, ta sama

wyniosła

postawa, taki sam kaczy chód, jak i u naszych mieszkańców wybrzeża Antarktydy.

Było to

background image

jednak tylko pierwsze wrażenie. Kroczące obok nas stwory nie były podobne ani do

pingwinów,

ani do niczego znanego człowiekowi. Wyobraźcie sobie zwierzęta wzrostu kangura,

poruszające

się na tylnych łapach. Z boku na tułowiu macie trójpalczaste rączki. Głowa

malutka z parą oczu

grzebieniem jak u koguta. Jeden otwór nosowy, pod nim pęta się cienka długa

rurka. Ale

najdziwniejsze było to, że istoty te miały skórę zupełnie przezroczystą, przez

którą prześwitywał

jasnozielony system krwionośny.

Na nasz widok procesja zatrzymała się. Rusłan głośnym szczekaniem biegał dookoła

dziwnych zwierząt, ale szczekanie najwyraźniej nie wywierało na nich żadnego

wrażenia. Przez

jakiś czas wpatrywały się w nas wielkimi niebieskimi oczyma. Potem, jak na

komendę,

odwróciły się i ruszyły do innego strumienia, płynącego w pobliżu. Najwyraźniej

przestaliśmy

ich po prostu interesować. Opierając się na kolanach zapuściły swoje rurki do

wody i zastygły

nieruchomo na dobre pół godziny.

Wszystko to było w absolutnej niezgodzie z naszymi wnioskami co do braku życia

na

planecie. Przecież te istoty nie mogły być jedynymi jej mieszkańcami, choćby

dlatego, że jak

wszystkie zwierzęta nie mogły się obywać bez organicznego pokarmu. Każdy żywy

organizm,

jaki zdarzyło mi się oglądać w kosmosie, żył w jednolitym kompleksie

biologicznym,

zabezpieczającym działalność życiową wszystkich jego członków. Poza taką

background image

symbiozą, w

najszerszym znaczeniu tego słowa, niemożliwe są żadne formy życia. Wyglądało na

to, że

przegapiliśmy po prostu cały ten kompleks.

Nie mogę powiedzieć, żeby te myśli przelatujące mi przez głowę w czasie, gdym

obserwował

mieszkańców planety, należały do bardzo przyjemnych. Byłem kierownikiem

ekspedycji,

odpowiadałem nie tylko za lot, ale i za wiarygodność danych naukowych

przywiezionych na

Ziemię. Teraz oczywiście o odlocie nie mogło być nawet mowy. Start odłożyliśmy

aż do czasu

rozwiązania nowej zagadki.

Zaspokoiwszy pragnienie, tajemnicze istoty rozsiadły się kręgiem. To czym się

zajmowały

przypominało z boku turniej aszugów*, który kiedyś oglądałem w Azji Środkowej.

Każde

zwierzę wchodziło kolejno do środka kręgu. Szary grzebień na głowie zaczynał

skrzyć się

różnokolorowymi ogniami. Pozostałe w całkowitej ciszy obserwowały tę grę

kolorów.

Wyczerpawszy cały program, podniosły się i ruszyły gęsiego w drogę powrotną.

Podążyliśmy

za nimi.

Nie będę was nudził opisem wszystkich naszych prób uzyskania jakiegoś poglądu na

życie

tych istot. Zabrało nam to przeszło dwa miesiące.

Żyły na oświetlonej części planety. Trudno powiedzieć, jak spędzały czas. Po

prostu nie robiły

nic. Mniej więcej przez dwieście godzin wylegiwały się na palących promieniach

background image

słońca, dopóki

nie przychodziła pora udania się do wodopoju. Przy strumieniu za każdym razem

powtarzała się

ta sama scena, którą obserwowaliśmy na początku.

Rozmnażały się przez pączkowanie. Gdy już na grzbiecie dorosłego zwierzęcia

wyrósł

potomek, osobnik rodzicielski umierał. Tak więc ich ogólna ilość na planecie

była stała. Na nic

nie chorowały i przez cały Kas naszego pobytu nigdy nie zaobserwowaliśmy

przypadku

przedwczesnej śmierci. Zadziwiała nas jedna ich szczególna cecha: niczego

zjadły. Właśnie

dlatego nazwałem je niejadkami. „Zrobiliśmy sekcję kilku martwych niejadków i

nie znaleźliśmy

w ich organizmie niczego, co by wyglądało na organy trawienia. Kosztem czego

odbywała się u

nich przemiana materii? Przecież nie mogły żyć, odżywiając się jedynie wodą.

Doktor badał tę przemianę na kilku żywych osobnikach. Niechętnie, ale spokojnie

znosiły

pobieranie prób krwi i pozwoliły zakładać sobie maski przy analizie gazowej.

Wyglądało na to,

że po prostu nie chce się im sprzeciwiać.

Zaczynaliśmy już tracić cierpliwość. Wyliczenia nawigacyjne mówiły, że dalsze

odkładanie

startu na Ziemię oznacza lot w niepomyślnych warunkach związałby ze znacznym

zużyciem

paliwa, którego wcale nie mieliśmy za dużo, ale nikt z nas nie chciał rezygnować

z nadziei

rozwiązania tej nowej tajemnicy życia.

Wreszcie nadszedł od dawna oczekiwany dzień, kiedy Doktorowi udało się połączyć

background image

w jedną

całość wszystkie uzyskane informacje i niejadki przestały być dla nas zagadką.

Okazało się, że niejadki nie są pojedynczymi organizmami. W ich krwi znajdują

się bakterie

wykorzystujące światło słoneczne do rozkładu dwutlenku węgla i syntezy produktów

pokarmowych z atmosferycznego azotu, tlenu i pary wodnej, których dostarcza im

organizm

niejadków. Przezroczysta okrywa skórna tych zadziwiających zwierząt ułatwia

proces

fotosyntezy. Rozmnażanie bakterii w organizmie niejadków odbywa się tylko w

środowisku

słabo zasadowym. Kiedy pojawia się zbyt dużo bakterii, gruczoły wydzielania

wewnętrznego

niejadków wydzielają hormony podwyższające kwasotę krwi, regulując tym samym

koncentrację

produktów pokarmowych w organizmie. Był to zadziwiający przykład symbiozy,

dotychczas nie

znany nauce.

Muszę przyznać, że odkrycie Doktora skłoniło mnie do szeregu refleksji. Żadna

żywa istota w

kosmosie nie otrzymała od przyrody tak dużo jak niejadki. Zostały zwolnione z

konieczności

zdobywania sobie pokarmu, z trosk o potomstwo, nie groziło im przeludnienie, nie

wiedziały, co

to jest walka o byt, nigdy nie chorowały. Wydawać by się mogło, że Natura

zrobiła wszystko, by

zapewnić niesłychanie wysoki rozwój intelektualny tych istot. A jednocześnie

niejadki niewiele

różniły się od Rusłana. Nie było w nich żadnego śladu życia społecznego, każdy z

nich żył sam

background image

dla siebie nie wchodząc w kontakty z pobratymcami, jeśli nie liczyć bezmyślnych

zabaw z

grzebieniami nad strumieniem.

Szczerze mówiąc zacząłem odczuwać wstręt do tych maminsynków Natury i bez

najmniejszego żalu opuszczałem dziwną planetę.

— I nigdy tam więcej nie byłeś? — zapytałem.

— Trafiłem przypadkiem w dziesięć lat później, i to, co zobaczyłem, zaskoczyło

mnie

bardziej niż odkrycie Doktora. Za drugą bytnością na Planecie Niejadków

stwierdziłem wśród

nich początki życia społecznego, a nawet społeczne wytwarzanie.

— Cóż ich do tego pobudziło? — zapytał z niedowierzaniem Konstruktor.

— Pchły.

Rozległ się dźwięk tłuczonego szkła. Konstruktor ze smutkiem popatrzył na swoje

zalane

winem spodnie.

— Bardzo mi przykro — rzekł zbierając z podłogi okruchy szkła. — Jeśli się nie

mylę, był to

twój ulubiony kieliszek z księżycowego kryształu, ale żart był tak

niespodziewany…

— Nie miałem zamiaru żartować — przerwał mu Kosmonauta — wszystko było tak,

jak

mówię. Byliśmy tak przekonani o braku życia na tej planecie, że nie podjęliśmy

odpowiednich w

takich wypadkach kroków, zaniedbaliśmy kwarantannę załogi. Najprawdopodobniej

kilka pcheł z

Rusłana przeszło na niejadki i zadomowiło się tam w najlepsze. Mówiłem już, że

niejadki mają

bardzo krótkie kończyny przednie. Gdyby nie drapały sobie nawzajem pleców i nie

zjednoczyły

background image

swych wysiłków w tępieniu pcheł, owady by je po prostu zagryzły.

Nie wiem, który z niejadków pierwszy zauważył, że zmielony dwutlenek manganu

jest

znakomitym środkiem na pchły .W każdym razie widziałem tam fabrykę produkującą

ten

proszek. Udało im się nawet wynaleźć coś w rodzaju prymitywnego młyna do

rozcierania. Przez

chwilę milczeliśmy. Potem odezwał się Konstruktor.

— No, na mnie już czas. Jutro rano startuje dwunasta ekspedycja pozagalaktyczna.

Mam

zaproszenie na część oficjalną. Wy też przecież będziecie?

Wyszliśmy razem z nim.

— Ech, mam już po uszy tych kosmicznych historii — westchnął wchodząc do

windy.

Liliowa planeta

— Nie widzę sensu kontynuowania wykopalisk. Zebraliśmy aż za dużo materiału,

żeby

odtworzyć to, co tu się wydarzyło. Daję wam dziesięć dni na przygotowanie

eksponatów do

transportu. Start rakiety towarowej i „Meteora” za dwadzieścia dni. Mam

nadzieję, że nikt się nie

sprzeciwia.

— Ja!

Kapitan zachmurzył się z niezadowoleniem.

— Wciąż te same wątpliwości!

— Tak.

— Wydaje mi się, że już dosyć dyskutowaliśmy na ten temat. Ostatecznie historia

planety nie

zawiera nic nadzwyczajnego. Długa ewolucja, a w jej rezultacie pojawienie się

istot rozumnych,

background image

które osiągnęły wysoki stopień rozwoju; nieoczekiwany najazd z kosmosu;

ujarzmienie

gospodarzy planety; okres upadku kultury; zagłada’ napastników, którzy nie

potrafili dostosować

się do odmiennych warunków bytu; epoka odrodzenia i wreszcie nieunikniona

starość planety i

przesiedlenie się mieszkańców do innej części Galaktyki. Co się Wam nie podoba w

tym

zupełnie oczywistym łańcuchu faktów?

— Nie podoba mi się fakt, że wszystko to nie odpowiada rzeczywistości. Im

bardziej stara się

pan połączyć te dane, tym oczywistszy staje się brak związku między nimi.

— Ha, cóż. Gotów jestem jeszcze raz wysłuchać pańskich zastrzeżeń.

Przez kilka minut Doktor milczał porządkując myśli.

— Pięknie. Zacznę po kolei. Po pierwsze w chwili domniemanego wtargnięcia

najeźdźców

ludność planety osiągnęła już bardzo wysoki poziom rozwoju. Potrafiła stosować

energię

jądrową, wytwarzanie miało charakter społeczny i na całej planecie był w użyciu

wspólny język.

Z tego wszystkiego wynika, że nie było tu żadnych wewnętrznych konfliktów. Czy

sądzi pan, że

ta ludność dała się najeźdźcom spokojnie ujarzmić. Przecież nie wykryliśmy

żadnych śladów

walk, nieuniknionych w takich przypadkach.

Po drugie, jeśli przybysze potrafili odbywać loty kosmiczne, to bez wątpienia

musieli zostawić

na planecie jakieś elementy swojej specyficznej kultury. A tymczasem epoka

niewoli

charakteryzuje się tylko upadkiem kultury mieszkańców planety. Te dwunogie

background image

szczury nie niosły

za sobą nic poza ślepą żądzą niszczenia, kanibalizmem i rozkładem moralnych

podstaw

społeczeństwa.

Po trzecie, epoka niewoli trwała kilka wieków. Przez ten czas na planecie

zmieniło się

przynajmniej dwadzieścia pokoleń przybyszy. Dlaczego zatem właśnie ostatnie

pokolenia

okazały się nie przystosowane do nowych warunków bytu?

I wreszcie dlaczego żadne tutejsze wykopalisko nie kryje najmniejszych śladów

mieszkańców

planety. Nic, tylko szkielety szczurów. Jeśli założymy, że oddziały przybyszów

wyniszczyły

ludzi, to skąd ci ludzie nie tylko, że się znów pojawili, ale nawet we względnie

krótkim czasie

zdołali odzyskać wszystko, co niegdyś stracili?

W laboratorium zapanowało milczenie. W ciszy słychać było tylko ciężki oddech

Doktora i

stukot palców Kapitana o poręcz fotela.

— Chciałbym usłyszeć pańskie zdanie, Geologu.

Geolog uniósł się z krzesła i podszedł do dwóch oszklonych sarkofagów. Mieścił

się w nich

plon olbrzymiej pracy ekspedycji. Przez okrągły rok ryto ziemię, drobiazgowo

zestawiano tysiące

znalezisk, jak najstaranniej analizowano nasuwające się hipotezy, nim udało się

wreszcie

odtworzyć obraz byłych mieszkańców planety.

W jednym z sarkofagów stała naturalnej wielkości starannie wymodelowana statua

młodego

tubylca. Nawet według ziemskich pojęć był piękny, mimo liliowego koloru skóry i

background image

nieproporcjonalnie wielkiej głowy. Był to bez wątpienia wytwór wielowiekowej

wysoko

rozwiniętej kultury.

Inny sarkofag zawierał obrzydliwe stworzenie, poruszające się niegdyś na dwóch

nogach,

okryte szarą, połyskliwą skórą. Opasły tułów z parą długopalczastych jak u małpy

rąk,

zakończony był głową, bardzo .podobną do szczurzej. Coś w wyglądzie szczuroluda

wywoływało strach i wstręt.

— Chciałbym usłyszeć pańskie zdanie.

Geolog drgnął mimo woli, tak gwałtowne było przejście od nurtujących go myśli do

rzeczywistości.

— Zanim odpowiem, chciałbym zadać pytanie Doktorowi.

— Proszę bardzo.

— Na jakiej podstawie sądzi pan, że szczuroludy są przybyszami z kosmosu, a nie

pierwotnymi mieszkańcami planety?

— Mają zupełnie odmienną budowę komórek. Stanowią jak gdyby stadium

przejściowe

między strukturami białkowo—węglowodorowymi a krzemoorganicznymi. W

zachowanych

resztkach świata organicznego planety nie wykryłem niczego podobnego. Na

planecie nie było

innych takich form. Wreszcie, wie pan doskonale, że w pokładach pochodzących

sprzed ery

upadku szczuroludy nie występują.

Geolog jeszcze raz spojrzał na sarkofagi i podszedł do Kapitana.

— Zgadzam się z Doktorem, że pańska teoria niczego nie wyjaśnia…

— Pięknie. Odlot na Ziemię odkładamy na sześć miesięcy. Proszę o przedłożenie mi

w

terminie dwóch dni planu dalszych prac. Od jutra przechodzimy na zmniejszone

background image

racje

żywnościowe.

Łazik powoli przebijał się przez niebieskawe zwały pyłu. Przed milionami lat

było tu miasto.

Teraz leży pogrzebane pod wielometrową warstwą mikroskopijnych muszelek.

Oddział zgrabnych koparek kończył oczyszczanie wielkiego gmachu zbudowanego z

różowych kamieni.

Łazik wyminął róg gmachu i zaczął ostrożnie opuszczać się do wykopu, na dnie

którego

wznosił się dziwny pomnik, odlany ze złocistego metalu i ustawiony na

piedestale. Olbrzymi

dysk. Pomnik kosmonautów! Ależ kosmiczne statki mieszkańców planety wyglądały

zupełnie

inaczej. Wszelkie próby znalezienia na planecie choćby śladów metalu, z którego

odlano pomnik,

nie dały żadnych rezultatów. Czyżby ta olbrzymia konstrukcja była dziełem rąk

szczuroludów? A

co może oznaczać dziwna płaskorzeźba przeplatających się ośmiościanów i kul na

piedestale? W

wykopaliskach motyw ten nigdzie nie występuje.

Zgrzyt gąsienic przerwał rozmyślania Doktora. Łazik przechylił się na bok.

Doktor spróbował

otworzyć drzwiczki, ale okazało się, że są przyciśnięte do podnóża pomnika.

Na zewnątrz wydostali się przez górny otwór łazika. Okazało się, że prawa

gąsienica zapadła

się całkowicie w głęboką wyrwę szarego gruntu. Na pół zasypane niebieskawym

pyłem stopnie

podziemnego korytarza ginęły w mroku.

— Nie rozumiem, co się dzieje z Doktorem — rzekł Geolog, zabijając gwoździami

skrzynię z

background image

próbkami minerałów. — Dlaczego nas unika?

— Najprawdopodobniej czuje się winny opóźnienia startu, a niczym nie może

wykazać

swoich racji. Zmarnowaliśmy sto dwadzieścia dni. Teraz przez jego fanaberie

musimy wyrzucić

wszystkie znalezione eksponaty. Lot będzie wymagał znacznie większych ilości

paliwa niż przed

trzema miesiącami. Trzeba będzie wykorzystać dla „Meteora” paliwo rakiety

towarowej. Nie

mogę sobie darować, że tak łatwo dałem się wam namówić!

— A może by jednak z nim pogadać?

— Nie warto. Chce być sam w swoim laboratorium, to niech będzie. Prędko się

rozmyśli.

Zresztą, otóż i on, idzie chyba z nowiną.

Automatyczne drzwi stacji otworzyły się miękko i znów zamknęły za plecami

Doktora.

— Miał pan rację, Kapitanie — rzekł uśmiechając się ze zmieszaniem. — Wszystko

było tak,

jak pan przypuszczał. Rzeczywiście nastąpił atak z Kosmosu.

— Jestem bardzo szczęśliwy, że wystarczyło panu do tego sto dwadzieścia dni, a

nie całych

sześć miesięcy. Cóż pana wreszcie przekonało?

— Chodźmy pod pomnik. Wszystko pokażę.

— Tu właśnie — rzekł Doktor, otwierając pancerne drzwi podziemia — rozegrała się

kiedyś

jedna z największych bitew w kosmosie, bitwa o uratowanie najstarszej

cywilizacji

wszechświata. A oto, co udało mi się odtworzyć z historii tej bitwy.

W niewielkiej szklanej kasecie skakało malutkie, ohydne stworzenie okryte

połyskliwą skórą.

background image

Opasły tułów kończył się głową bardzo podobną do szczurzej. Była to pomniejszona

kopia

eksponatu mieszczącego się w sarkofagu, ale poruszająca się na czterech łapach.

Błyszczące

czerwone oczki patrzyły wściekle na przybyszów.

— Gdzie pan to znalazł?

Głos Kapitana brzmiał dziwnie ochryple.

— Przywiozłem z Ziemi. Do niedawna była to najzwyklejsza świnka morska, dopóki

nie

zaraziłem jej znalezionym tutaj wirusem.

Doktor podszedł do stołu i pokazał jedną z zalutowanych szklanych kolb.

— Wirus ten ma kształt ośmiościanu. Zbadałem go jak najstaranniej. Gdy dostanie

się do

organizmu, zmienia w nim wszystko: strukturę komórek, wygląd zewnętrzny, a

wreszcie

psychikę. Zmusza organizm do przebudowy według wzoru zaszyfrowanego w tym

ośmiościanie.

Kto wie, z jakich zakątków kosmosu dostała się tutaj ta zaraza. Teraz trzeba

zniszczyć zawartość

kolb razem z tym zwierzątkiem.

— Jest pan zdania, że cała historia degradacji mieszkańców planety była po

prostu chorobą

epidemiczną? — zapytał Geolog nie odrywając wzroku od kasetki.

— Bez wątpienia! Prawdopodobnie w ciągu najwyżej dwóch pokoleń ukształtował

się

ostatecznie typ szczuroluda.

— Któż ich w takim razie wyleczył?

— Ci, komu wzniesiono pomnik, nieznani przybysze z kosmosu. Tutaj, w podziemiu,

w

ukryciu przed szczuroludami, które utraciły już resztki człowieczeństwa,

background image

ryzykując co minuta

zarażeniem się, szukali sposobu zwalczenia epidemii i udało im się to. Być może

przedstawione

na piedestale pomnika kule i ośmiościany są symbolem opracowanego przez nich

antywirusa.

Niestety, nie udało mi się trafić na żaden jego ślad.

— A co było dalej?

— O tym można tylko snuć domysły. Może było tak, jak mówił Kapitan.

Nieuniknione

starzenie planety spowodowało przeprowadzkę odrodzonej ludzkości do innej części

Galaktyki…

— Zawiniłem bardzo wobec pana — rzekł Kapitan podchodząc do Doktora. — Mam

nadzieję,

że mi pan wybaczy. A teraz — do roboty! Za trzy dni odlatujemy na Ziemię.

Wyciągnięta ręka Kapitana zawisła w powietrzu.

— Start nastąpi za dwa miesiące, tak jak było ustalone — rzekł Doktor, chowając

rękę za

plecy. — Dwa miesiące kwarantanny, dopóki się nie wyjaśni, czy ja sam nie

zaraziłem się tym

świństwem. A do tego czasu nie wolno się do mnie zbliżać.

Przełożył Zygmunt Burakowski

* Anizotropia — tutaj zjawisko polegająca na tym, że ciało wykazuje różne

właściwości optyczne w różnych

kierunkach.

* Wadi (arab) — doliny wyschłych rzek

* Dżinn (arab.) — demon.

* Wiersze przełożył Tadeusz Kubiak

* Aszugowie — ludowi poeci — bardowie turkmeńscy (przyp. tłum.).


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Antologia SF Posłanie z piątej planety
Antologia SF Poslanie z piatej planety
Antologia SF Posłanie z piątej planety
Antologia SF Posłanie z piątej planety
Antologia SF Grożna planeta
Antologia SF Na krawędzi nocy
Antologia SF Rakietowe Szlaki 2
Antologia SF - Siedmiu fantastycznych, Antologie
Antologia SF Potomkowie Słońca
Antologia SF Wynalazca wieczności
Antologia SF Biały stożek Ałaidu
Antologia SF Kryształowy sześcian Wenus
Antologia SF Elf i gnom
Antologia SF Serial
Antologia SF Legendy II
Antologia SF Legendy II
Antologia SF Fenix 2'92
Antologia SF Gwiazdy Galaktyki
Antologia SF Stare dobre czasy

więcej podobnych podstron