Antologia SF Potomkowie Słońca

background image

background image


background image

ANTOLOGIA

rosyjskich i radzieckich

opowiadań fantastycznonaukowych

(1784-1927)

Potomkowie

Słońca

Wybór Tadeusz Gosk

Posłowie Jerzy Litwinow

Wydawnictwo Poznańskie Poznań 1987

background image

Redaktor;

Bronisław Kl

ę

dzik

Redaktor techniczny:

Emilia Dunst

Korektor:

Michał Lisowski

Printed in Poland

WYDAWNICTWO POZNA

Ń

SKIE . POZNA

Ń

1987

Wydanie I. Nakład 29 700+300 egz.

Ark. wyd. 19,3; ark. druk 17,66/24 s.

Druk uko

ń

czono w pa

ź

dzierniku 1987 r.

Zam. nr 56/85 B-5/427 Zlec, druk. 70921/85

POZNA

Ń

SKIE ZAKŁADY GRAFICZNE IM. MARCINA KASPRZAKA

Pozna

ń

» ul. Wawrzyniaka 19

Okładk

ę

projektowa!: Jozef Petruk

© Copyright for the Polish edition by Wydawnictwo Pozna

ń

skie, Pozna

ń

1987

ISBN 83-210-0622-1

background image

WASYL LEWSZYN

Najnowsza
podróż
opisana
w
mieście
Bielewie

Narsim, zastanawiając się nad właściwościami powietrza, nie

wątpił, że można wynaleźć wygodną maszynę do pływania w owej
rzadkiej substancji; widział wiele razy, jak pióro tknięte najmniej-
szym powiewem wiatru unosi się w owym żywiole. „Czyżby nie to
samo służyło wynalazkowi statków pływających po wodzie? - roz-
myślał. - Oczywiście, wiele minęło wieków, nim znaleziono sposób
pływania po morzach; a bez wątpienia zawsze wiedziano, że uła-
mek drewna nie pogrąża się w wodzie. Czyż tak samo nie dzieje się
z piórem w powietrzu? Od kawałka drewna zaczęły się okręty wo-
jenne, a pióro pozwoli nam zbudować aparat, dzięki któremu
wzniesiemy się ponad naszą atmosferę.”

Pewnej cudownej nocy siedział przy oknie zagłębiony w swoich

myślach i chciwie wpatrywał się w rozświetlone blaskiem Księżyca
niebo. Jaką masę gwiazd widzą jego oczy! Zamysły jego biegną
przez niezmierzony przestwór i gubią się w niezliczonej mnogości
światów. Oświecony rozum nie znajduje ich zwykłymi błyszczącymi
punktami, lecz brylantowymi gwoździami, które wbiła w nie-
boskłon ręka wszechmocnego artysty. - Szaleni śmiertelnicy! -
krzyczy Narsim, - jak niewiele pojmujecie z łaskawości Stwórcy! Te
punkciki, ledwie dostrzegane przez wasze słabe oczy, to słońca i

5

background image

opoki, przy których Ziemia nasza jest pyłkiem! Ale wy myślicie, że
wszystko to zostało stworzone przez Boga dla człowieka: cóż za
pycha! Patrzcie na owe równe wieczności przestwory i widzicie, że
nie dla was miliony słońc wysyłają swe promienie; niezmierzona
jest liczba ziem, zaludnionych stworami, przy których jesteście
mali jak krety i myszy! Czyż nie jest głupotą pragnąć, by arcydo-
skonały rozum napełniał niebo światełkami, służącymi li tylko ku
zabawie oczu waszych? Jakie to poniżenie!... Ach! Jakiż szczęśliwy
byłby śmiertelny, który przeniósłby was w granice, gdzie panują
najwyższe dowody wszechmocy Stwórcy i gdzie są jeno świątynie
zdumienia. Jakże upragniony byłby dla was widok ulatującej w dal
powietrznej floty! Okrętami jej nie sterowałaby żądza złota: jedynie
najwspanialsze umysły udałyby się na jej pokładach szukać oświe-
cenia. Brzegi nowych Indii nie purpurowiałyby od przelanej krwi:
całe to rozumne wojsko uzbrojone byłoby jeno w narzędzia optycz-
ne, pióra i papier.

Ciekawość zwraca potem myśli Narsima ku sposobowi wynale-

zienia latającej maszyny: wielość pomysłów krępuje jego rozważa-
nia, ale najwięcej wśród nich takich, które są niedogodne i niereal-
ne. Przeklina brak środków, dalej się zastanawia, coś przychodzi
mu do głowy, roztrząsa to, obala i rozjątrzywszy odczucia potyczką
z wyobraźnią, pełen wściekłości wtula się w fotel i zasypia.

We śnie zwraca wzrok na ściany, gdzie powiesił kilka orlich

skrzydeł. Ujmuje te z nich, które są największe i najmocniejsze: ich
odcięte brzegi przymocowuje do zrobionej z najlżejszych bukowych
deszczułek skrzyni przy pomocy stalowych zawiasów z otworami, w
których tkwią maleńkie sprężynki, mające uciskać skrzydła ku do-
łowi. Po każdej stronie skrzynki umieszcza dwa skrzydła, przywią-
zuje do nich drut i przeprowadza go do rękojeści, aby można było

6

background image

jedną ręką kierować wszystkimi czterema skrzydłami; równomier-
nie z pozostałych stron przymocował skrzydła do umyślnej rękoje-
ści. Środek ten uznał za odpowiedni dla swoich zamierzeń: tak też i
w rzeczy samej było, co okazało się, gdy wyniósłszy całą machinę
na otwartą przestrzeń zasiadł w niej, ustawił jedną parę skrzydeł
horyzontalnie ze skrzynką, a drugą parą zaczął machać i nagle
uniósł się w powietrze.

Cóż za triumf! Kim w swoim mniemaniu stał się Narsim, uj-

rzawszy się wyższym ponad moce wszystkich ludzi! Owo radosne
uczucie omal nie zatrzymało niezbędnych ruchów jego rąk: a nie
ustrzegłby się od upadku, gdyby nie to, iż opuszczające się skrzydła
znalazły oparcie w powietrzu i przeciwstawiły się przyciąganiu ku
ziemskiemu środkowi. To ocaliło Narsima, ocaliło jego machinę, a
nam pozwoliło dokonać wielkiego odkrycia. Narsim nabiera ducha,
zaczyna poruszać rękojeścią, przecina przejrzystą otchłań, oddala
się i zatraca samego siebie: choć należałoby chyba pamiętać o za-
pasie jadła, bardzo w owej nieznanej i pozbawionej noclegów dro-
dze potrzebnym. Ale czyż ci, którymi kieruje ciekawość, nie postę-
pują tak zawsze? Narsim był tylko człowiekiem.

Błyszczący Księżyc przede wszystkim zwraca ku sobie jego pra-

gnienia. - Popatrzmy - mówi do siebie - czy krąg ten został stwo-
rzony dla naszych istot, czy też żyją na nim zwierzęta, w równej
mierze pewne tego, że nasza Ziemia jest ich Księżycem i pływa w
powietrzu nie dla czego innego, ale dlatego, aby noce ich uczynić
jaśniejszymi. Należy uwolnić mych współbraci od owego wyobra-
żenia. - Podwaja więc swoje wysiłki i traci Ziemię z oczu, a że była
wówczas noc, a właściwie panował rzucany przez Ziemię cień,
wśród którego odbywał swą drogę, ciemność szybko zakryła przed
nim naszą kulę.

Przebył już prawie połowę drogi między Ziemią a Księżycem,

kiedy opadły go przerażające myśli: wszak nie wszędzie powietrze

7

background image

będzie tak gęste, abym mógł nim oddychać! Atmosfera nasza roz-
pościera się niedaleko wokół Ziemi, za nią jest zaś jedynie rzadki
eter, w którym żywe istoty przetrwać w żaden sposób nie mogą. Ale
nagle, spojrzawszy na Księżyc, spostrzegł, iż jest on 21 razy większy
od tego, jaki oczy nasze oglądają na Ziemi: pojął dzięki temu, że nie
grozi mu niebezpieczeństwo uduszenia się w eterze, bowiem z mia-
ry Księżyca zrozumiał, iż przeleciał już daleko poza atmosferę. We-
dle wiarygodnych obliczeń Księżyc jest 42 razy mniejszy od naszej
Ziemi, a więc jeżeli wzrósł w jego oczach ponad dwudziestokrotnie,
miał Narsim podstawy sądzić, że przebył już około połowę swej
drogi. Bardzo się uradował, nie odczuwszy żadnej odmiany w po-
wietrzu i znalazłszy swoje oddychanie i wszystkie odczucia swo-
bodniejszymi niż na Ziemi, widocznie dzięki temu, iż nie docierały
tu ziemskie miazmaty, które wchodząc w nasze ciała, obciążają
wszystkie cielesne organy. Z tego też powodu Narsim mógł dowol-
nie obalić mocno dotychczas ugruntowane przekonanie, że prze-
strzeń między wszystkimi wiszącymi na niebie ciałami wypełnia
subtelna powietrzna materia. Albowiem gdyby powietrze otaczało
jedynie ciała ziemskie, a nie zajmowało całej niebieskiej przestrze-
ni, siła przyciągania ciał owych nie napotykałaby na żadne prze-
szkody i ciało większe przyciągałoby ku sobie ciało mniejsze; po-
nieważ eter pozbawiony powietrza jest zbyt rzadki, aby dać odpór
działaniu sił magnetycznych. W ten sposób mielibyśmy Księżyc
połączony z Ziemią, a tę z kolei - z Marsem i tak dalej... Ale kiedy
całą przestrzeń między ciałami niebieskimi uznamy za wypełnioną
jednym gęstym środkiem o równej elastyczności, wówczas siła
przyciągania nie będzie mogła rozpościerać swego działania tak
dalece, aby ona sama była w stanie utrzymać w powietrzu wielkie
ciała. Stwórca światów nie zbudował niczego nadprzyrodzonego

8

background image

czy czarodziejskiego: wszystkie działające czynniki mają swe źródło
w przyrodzie, a siły magnetycznej ciała nie należy raczej uważać za
rzecz nadprzyrodzoną. Skąd jest owa przyciągająca siła? Przecież
powietrze samo potrafi w sobie utrzymać wszystkie ciała, a siła
odpychająca, uważana za siłę magnetyczną, jest także wynikiem
działania powietrza. Nam się tylko wydaje, iż ciała zbudowane z tej
samej substancji, wzajemnie się przyciągają. To powietrze jest
jedyną przyczyną, dla której nasza kula i pozostałe równe jej ciała
trzymają się w owej rzadkiej substancji i nie mogą zmienić swojej
drogi: wynika to z następującego, nader do owej sytuacji podobne-
go doświadczenia.

Do naczynia napełnionego wodą należy włożyć trzy skrawki pa-

pieru lub słomy. Jeżeli będą od siebie w takiej odległości, że ilość
wody między nimi będzie mniejsza od ilości tych ciał, skrawki
znajdą się obok siebie; kiedy ilość wody będzie równa ciałom,
owych strzępków, to pozostaną one w bezruchu, zaś kiedy prze-
strzeń między nimi będzie większa od połowy powierzchni naczy-
nia, wtedy skrawki znajdą się przy krawędziach naczynia w jego
przeciwległych stronach. Widać z tego jasno, że to nie ciała wpły-
wają wzajemnie na siebie, lecz ilość substancji, w jakiej się znala-
zły. To nie siła przyciągania, lecz siła elastyczności, zwiększona
przez znakomitą liczbę miary wody, pcha je do siebie. W ten sam
sposób woda, kiedy przestrzeń między papierkami się zwiększy,
odpycha je od siebie w przeciwne strony. Czyż nie wynika z tego
jasno, że Stwórca wszystkich cudów świata wykorzystał najprostsze
sposoby, aby zbudować to, co dla nas tak jest zadziwiające? Pra-
gnąc zawiesić w powietrzu owe ogromy, napełnił najpierw po-
wietrzną substancją cały niebieski przestwór, potem zaś rzucił weń
kawałki ziemi w takiej jeden od drugiego odległością że ilość po-
wietrza między nimi wiecznie będzie je utrzymywać w równowadze.

9

background image

Dlatego też żadna kometa nie może przyciągnąć do siebie naszej
Ziemi: one także bowiem mają swoje miejsca i tak jak wszystkie
światy pływają po swoich kręgach i drogach wyznaczonych przez
ciśnienie powietrza, dzięki któremu wszystkie ciała niebieskie wy-
pełniają swoje drogi wokół Słońca, tego centrum, podobnego do
środkowego punktu wody, której pełne było naczynie. Ta właśnie
wyżej wymieniona przyczyna powoduje, że wszystkie ciała wyrzu-
cone z Ziemi w powietrze, spadają na nią na powrót, i mylimy się,
uważając to za działanie ziemskiego przyciągania, bowiem to zna-
mienita waga powietrznego słupa, znajdującego się nad rzuconym
ciałem, przyciska je i zmusza do powrotu na Ziemię.

Rozmyślając w ten sposób Narsim nieustannie poruszał rękoje-

ścią machiny i pycha z poznania tajemnic natury nie opuściłaby go,
gdyby nie to, że machina obróciła się nagle z nim głową w dół.
Strach, że powróci na Ziemię sposobem Ikara wybił mu z głowy
wszystkie fantazje, a wrodzony lęk przed utratą życia zmusił jego
dłonie do wypuszczenia rękojeści i schwycenia za skrzynkę: przez
to wszystkie skrzydła ustawiły się horyzontalnie i kiedy przyszedł
do siebie spostrzegł, iż płynnie zbliża się do Księżyca, szybko ro-
snącego w jego oczach.

Nie wiadomo, czy ze strachu nie przyszło mu do głowy przyjrzeć

się powierzchni Księżyca, którą mógłby już oglądać bez teleskopu,
czy - uznawszy, że nie grozi mu żadne niebezpieczeństwo - chciał,
jako człowiek ciekawy, odkryć najpierw przyczynę, dla której ma-
china jego obróciła się wokół osi. Spokojnie opuszczająca się w dół
skrzynka i przyjemny szum ocierającego się o orle pióra powietrza
skłaniały go do rozmyślań. Tak więc, długo walcząc ze swym roz-
sądkiem, zrozumiał wreszcie, że przeleciał już większą część drogi

10

background image

między Ziemią a Księżycem i słup znajdującego się wokół powie-
trza wzrósł tak, że zaczął przyciskać go do Księżyca. Wtedy dopiero
pojął ogrom grożącego mu w tej drodze niebezpieczeństwa, zrozu-
miał, że bez pomocy opierających się powietrzu orlich piór, pole-
ciałby błyskawicznie ku powierzchni Księżyca i jego spotkanie z
nowym światem na pewno nie należałoby do udanych.

Cały czas zbliżał się do Księżyca. Jaka cudowna przemiana! Ma-

leńki świetlisty krążek zamienił się w przeogromną kulę i Narsim
nie zauważył, iżby wydzielała ona z siebie światło. Cała kula była
dokładnie taka sama, jak nasza Ziemia lub jak ciemna bryła, wy-
pełniona górami, wodami i równinami. Im bardziej się zbliżał, tym
więcej zadziwiających przedmiotów pojawiało się przed jego ocza-
mi. Najpierw dostrzegł lasy, teraz zaś widział już błyszczące dachy
domów. - O nieba! Czyżbym śnił?! - krzyczy Narsim, przenosząc
szybko wzrok z jednego przedmiotu na drugi. - Księżyc jest za-
mieszkały!... Oto miasta!... Wsie!.. Ach! Widzę tu też różne stwo-
ry!.. Boże mój! Tu też są ludzie!... Mają swoje zajęcia: oto oracz,
pochylony nad swą ziemią! Pasterze ze stadami... Wydaje się, iż
panuje tu jeszcze wiek złoty - nie dostrzegłem do tej pory mnichów
ni żołnierzy... Tu jest prawdziwy tron wiosny, tu rodzi się życie...
Stan godny pozazdroszczenia... Wydaje mi się, że do uszu mych
dochodzą radosne dźwięki fletni... Cóż za przeogromne miasto, jak
wspaniała sztuka budowała te domy... Ale cóż to takiego! Nie widzę
tu ani jednej świątyni! Czyżby nie było tu prawowiernych chrześci-
jan?...

W końcu od Księżyca dzieliło go nie więcej niż sto sążni. Wspa-

niałe cuda natury, która darami swymi wypełniła całą powierzch-
nię planety, przykuły do siebie uwagę Narsima; oszołomiony oparł
się o krawędź skrzynki i pożerał wzrokiem niezwykłe przedmioty.
Ale radość jego przerwało zamieszanie, które wybuchło wśród

11

background image

mieszkańców Księżyca: widział, jak porzucają swe zajęcia i ćwicze-
nia i biegną w jedno miejsce z podniesionymi do góry głowami.
„Zauważyli mnie - pomyślał Narsim. - Mam nadzieję, że u nich
podróże powietrzne także są rzadkością. Ach, ileż ciekawych rzeczy
opowiem im o naszej Ziemi! A bardziej jeszcze się zdziwią, po-
znawszy mądrość naszych praw, doskonałość sztuki, potęgę na-
szych armii i to wszystko, co - być może - nawet im do głowy nie
przychodzi.” Krzyk mieszkańców Księżyca przerwał jego rozważa-
nia: rozróżniał dokładnie słowa, które wykrzykiwali w języku syryj-
skim: „Kwalboko wraca! Kwalboko wraca!” Przy czym Narsim z
radości i innych wypełniających go uczuć taki był nieprzytomny, że
nie poczuł, jak jego skrzynkę pochwyciły ręce księżycowych miesz-
kańców, którzy potem ujęli go pod pachy i postawili za ziemi.

„Powiedz nam, Kwalboko - krzyczały tysiące głosów - jak ci się

powiodło twoje przedsięwzięcie?! Opowiedz nam o wszystkich
szczegółach swojej podróży, opisz wszystkie oddalone od nas świa-
ty! Wszak bez wątpienia widziałeś wiele nadzwyczajnych rzeczy!”

Narsim, rozumiejąc ich pomyłkę, nie wiedział, co im odpowie-

dzieć, szczególnie że nie znał obyczajów owego kraju i nie był pe-
wien, czy szczęśliwy jest pomysł, który pierwszy wpadł mu do gło-
wy, taki mianowicie, aby przedstawić się jako ambasador nadzwy-
czajny wszystkich ziemskich władców, nie miał jednak pojęcia, czy
znane są tu uroczyste zwyczaje dyplomatyczne. Ambasador bez
świty!... Bez darów!... A jeżeli ich władca jest pełen pychy, a mini-
strowie ciekawości? Narsim! Od razu uznają cię za szpiega i wię-
zienie stanie się nagrodą twoich pysznych zamysłów... Ale trzeba
cokolwiek odpowiedzieć, aby nie zostać uznanym za gbura; zbiera
więc pospiesznie wszystkie moce umysłu i rozpoczyna swą działalność

12

background image

na powierzchni księżycowego globu takim oto przemówieniem:

„Szanowni zebrani, przedstawiciele przesławnego ludu za-

mieszkującego glob, który my, mieszkańcy Ziemi, nazywamy Księ-
życem i który z woli Stwórcy jest dla nas płonącą w nocy latarnią!
Wybaczcie, że nie wymieniam wszystkich waszych godności: wę-
drowiec, który przeleciał tysiące wiorst przez czyste powietrze,
wędrowiec z krain, z którymi nie łączą was żadne stosunki, nie
potrafi odróżnić wśród was wszechmocnego waszego monarchy,
mądrych jego wielmożów, dzielnych wodzów, miłosiernych du-
chownych, uczonych i wielu innych, których zasługi wyróżniają od
zwykłych śmiertelnych! Zadowólcie się więc jeno tym, że wszyst-
kich was - bez wyjątku - nazwę arcymądrymi, bo wedle naszego
ziemskiego rozumienia jest to nazwanie dla człowieka najprzyjem-
niejsze. Nie jestem Kwalboko, jestem Narsim, mieszkaniec Ziemi
lub - mówiąc dokładniej - owej wiszącej nad wami wielkiej i lśnią-
cej planety.”

Własny cień Księżyca zaczął zakrywać właśnie owo miejsce, na

którym wylądował Narsim, czyli, mówiąc językiem Ziemi, zapadał
zmierzch, a zwrócona ku Księżycowi część naszej planety, odbijając
od siebie promienie Słońca, wyglądała jak wielki i wspaniały Księ-
życ.

„Stamtąd przyleciałem do was - mówił dalej Narsim, wskazując

palcem naszą Ziemię - tam żyją nieprzeliczone ludy waszych i mo-
ich współbraci. Pochodzę z rodu tych, którzy pracują nad pozna-
niem wszelkich światów; z pomocą szkieł powiększających pozna-
łem już to, co teraz widzę przed sobą. Ciekawość doprowadziła
mnie do wynalezienia tego tu latającego aparatu i przywiodła mnie
tu, abym mógł odwiedzić was i rozszerzyć granice własnego poj-
mowania. Wystarczającą nagrodą będzie dla mnie to, że stanąwszy
przed mymi rodakami, będę im mógł powiedzieć, iż na próżno

13

background image

pysznią się wyobrażając sobie, że poza nimi nie ma istot rozum-
nych, a Księżyc, Słońce i wszystkie planety zostały stworzone jedy-
nie dla nich.”

Zdziwienie mieszkańców Księżyca było tak wielkie, że ani jeden

głos nie odezwał się, aby przerwać przemowę Narsima. Ale kiedy
zamilkł, zbliżył się do niego podeszły w latach mąż z głową ozdo-
bioną dębowym wieńcem. Jego siwa broda sięgała kolan i ona, a
także godna postawa, wyróżniała go wśród pozostałych. - „Witam
cię, Narsimie - powiedział. - Błogosławię przeznaczenie, które po-
zwoliło ci osiągnąć taki sukces w walce o nasze wzajemne oświece-
nie; cieszę się, że jesteś człowiekiem zdrowo myślącym, bo widzę,
że ty, tak samo jak i my, mieszkańcy naszego Księżyca, nie dajesz
się powodować pysznym myślom, jakoby Ziemia została stworzona
dla ciebie osobiście. Wszak widzisz, że rozsądniej byłoby myśleć, iż
Ziemia wasza stworzona została przez nasz Księżyc? Owa noc, ma-
ło ustępująca dniowi, zawdzięcza jasność swoją Ziemi twej, odbija-
jącej ku nam promienie Słońca. Łatwiej jest ciału większemu
oświetlać mniejsze, niż mniejszemu udzielać swej jasności ciałom
wielkim; ale z faktu tego wywodzimy jedynie arcymądre rozmiesz-
czenie wszystkich światów, zaplanowane przez Stwórcę dla pow-
szechnej wygody. Ale niech ciekawość nie prowadzi nas na ścieżki
dalszych rozważań, albowiem może przeszkodzić w wypełnieniu
wobec bliźniego obowiązków gościnności. Po takiej podróży po-
trzebny ci jest spokój. Chodź ze mną, czcigodny przybyszu, bowiem
jako ten, który włada całym ludem, mam prawo ugościć cię pierw-
szy.”

Zakończywszy swą przemowę podał Narsimowi ramię, a ów po-

spieszył za nim, odprowadzany przez cały lud.

Zbliżyli się do osady: blask domów oślepił Narsima. I nie sztuka

budowniczych wprawiła go w osłupienie: dostrzega on wszędzie

14

background image

prostotę, lecz czy jego współobywatele uwierzą mu w to, co zadzi-
wiło jego wzrok? Wszystkie mury domów wybudowane są z tych
przejrzystych kamieni, które budzą naszą zawiść i wprawiają nas w
zachwyt, a dachy z owego metalu, który pochłonął wiele milionów
istnień mieszkańców Nowego Świata. „Teraz wreszcie rozumiem -
wykrzyknął w myśli Narsim - jak wiele zawdzięczają mieszkańcy
Księżyca i my, Ziemianie, opatrzności! Jeżeli owe klejnoty, owo
złoto i diamenty nie byłyby oddzielone od nas tak trudną drogą,
tysiące Kolumbów ze wszystkich stron czterech części naszego
globu przybyłoby, aby wypróbować swoje miecze na karkach
mieszkańców Księżyca. I cała ta przepiękna kula w ciągu jednego
lata zamieniłaby się w pusty step, a zwycięzcy, miast podzielić się
zdobyczą, pozabijaliby się nawzajem. Ziemia i Księżyc lśniłyby od
diamentów i złota, ale owe cuda służyłyby noclegiem sowom, a
bydło deptałoby kopytami przedmioty ludzkiej chciwości.”

„To oczywiście pałac Waszej Wielmożności?” - zapytał Narsim

starca, uważając go za króla tej krainy.

„Cóż rozumiesz przez pałac i wielmożność?” - odpowiedział mu

starzec.

„Czyżbym padł ofiarą pomyłki, myśląc, że takie klejnoty należeć

mogą jeno do największego z monarchów, a cały ten lud był mu
poddany? U nas tytuł „wielmożnego” należy tylko do władców i
oddaje cześć i szacunek, jakimi ich darzymy.”

„Przyjacielu mój! - odparł starzec, - na całym Księżycu nie ma

panujących; a to są moje dzieci, dzieciątka synów moich, wnuków i
prawnuków; budowla owa jest zaś domem mojej rodziny.”

„Któż więc rządzi waszym państwem, kto mu doradza?”
„Tacy sami starcy jak ja; prawo rodziciela daje każdemu władzę

nad jego potomstwem. Któż bowiem lepiej mógłby się troszczyć o

15

background image

jego sprawy? Nie ma u nas, jak ci już powiedziałem, władców: cały
Księżyc podzielony jest na osady, w których rządzi ojciec miesz-
kańców.”

„Któż więc po twojej śmierci zajmie twoje miejsce, jeżeli tak

liczni są owi potomkowie? Bez wątpienia zaczną się teraz kłótnie i
bratobójcze walki? Władza twoja jest tym, czym u nas berło: ale
opowieści, krążące po naszej Ziemi, tak o czasach dawnych, jak i
dzisiejszych, mówią nam, jak wielu nieszczęść jest przyczyną
śmierć Monarchy.”

„Nie rozumiem - odpowiedział starzec - dlaczego berło waszej

ziemi bardziej ma być godne zawiści, niż posag ojców naszych ro-
dzin! Czyż mogą być zaszczytne owe usilne starania, aby widzieć
potomki swoje w najwyższym dobrobycie, kiedy owo szlachetne
pragnienie, kiedy owo przesłodkie pragnienie czynienia bliźnim
dobra zamieni się we wrogość i waśnie? Dziwnym byłoby utrzy-
mywać więzi, łączące społeczeństwa we wzajemnej korzyści, jeśliby
ci, w których członkowie społeczeństw pokładają swoje zaufanie,
zamiast ręczyć za swoją ku nim miłość czynili źle, burzyli ich spo-
kój i zmuszali do wzajemnej wrogości. Któż mógłby mnie utwier-
dzić w przekonaniu, że mój dobrobyt zależy od człowieka pełnego
niepokoju? Ponieważ jednak najmniejszego nie mając pojęcia o
warunkach panujących na naszych globach, nie możemy się dobrze
zrozumieć, opowiem ci, drogi nasz przybyszu, o życiu naszych
ziem, pod tym jednakże warunkiem, iż potem ty zaspokoisz moją
ciekawość.”

Wtedy właśnie weszli do przeogromnej komnaty, którą należa-

łoby raczej nazwać miejskim placem: albowiem spokojnie mogły tu
spocząć tysiące ludzi. Nie było okien, tylko niezliczone drzwi, pro-
wadzące do oddzielnych pokoi, ani jednej nawet świecy, aby oświe-
tlić stoły, przygotowane do kolacji; jeno światło słonecznych pro-
mieni, które odbijała ku Księżycowi nasza Ziemia, z naddatkiem

16

background image

wynagradzało niedostatek ognia.

Starzec zasiadł w fotelu; należało zająć miejsce naprzeciw niego.

Cały lud spoczął na ławach wokół nich i wśród głębokiego milcze-
nia władający owym ludem rozpoczął w te słowa: „Nie mamy zapi-
sanych podań i opowieści i znamy jeno te, które dotarły do nas z
ust naszych dziadów i pradziadów, dlatego nie potrafię ci powie-
dzieć, kim. był pierwszy człowiek, jak nazywała się jego żona, tym
bardziej zaś o tym, jak został stworzony nasz Księżyc, albowiem
nikt z nas nie był tego świadkiem. Oczywiście, czcimy wszechmoc-
nego Stwórcę, który stworzył wszystkie te cudowne rzeczy, jakie w
każdej minucie cieszą nasze oczy, i w najmniejszej mierze nie wąt-
pimy, aby istniała ku temu przyczyna inna, niż wszechmocna wola
Boga. Dokładne badanie nieznanego lub - co gorzej - próby rozu-
mienia niezwykłego są dla nas skrajną głupotą. Mam nadzieję, że
zgodzisz się ze mną, iż. tak drobne stworzenie, obdarzone ograni-
czonym umysłem, jak człowiek nie jest w stanie przeniknąć zasłony
ukrywającej przemądre zamierzenia Stwórcy. Im jednak większa
jest nasza niewiedza, tym częstsze bywa mędrkowanie: niektórzy
nawet myślą, że Księżyc był dawniej częścią waszej Ziemi. Ale jakby
nie było, nie mogę cię o tym przekonywać, bo nie wiem przecież, w
jaki sposób zostaliście od nas oddzieleni. Dość, że istnieje Księżyc,
mieszkają na nim ludzie i dóbr na planecie jest więcej, niż potrzeba
na zaspokojenie wszystkich naszych potrzeb. A ów stan rzeczy jest
dostateczną przyczyną, aby w miejsce jałowych rozważań okazywać
wdzięczność temu, kto nas owym dobrem obdarował. I dlatego też
uprawa ziemi i hodowla bydła jest na naszym globie jedynym god-
nym człowieka zajęciem, albowiem są one niezbędne dla ludzkiego
życia. Inne zaś nauki, które zaczęli wymyślać ludzie nie lubiący

17

background image

pracy, zostały odrzucone, a owi mędrkowie, gdybym tylko nie po-
słuchał rad swoich współbraci, pomrzeć musieliby z głodu. U nas
ten, kto własnymi rękami nie potrafi zdobywać pożywienia, jest
niepotrzebnym ciężarem dla ziemi: dlatego więc z miłości do bliź-
niego swego, który zamiast pracować siedzi w jednym miejscu i
duma, nie dajemy mu jeść, aby dzięki temu opamiętał się i pojął
różnicę między pracą na roli, a stratą czasu na nikomu niepotrzeb-
ne myślenie.”

Usłyszawszy owe słowa Narsim zapłonił się ze wstydu. „Oto jak

tu zdolni będą pojąć owoc mojej pracy! - pomyślał. - Boże mój! Iluż
to ludzi trzymać by trzeba o chlebie i wodzie, gdyby przysłano tu
choćby samą naszą Akademię!”

„Ale ludzka natura stworzona została tak, iż pełna jest namięt-

nej ciekawości - mówił dalej starzec - i żadne przesądy, żadne przy-
zwyczajenia nie staną na zawadzie ludziom przedsiębiorczym, któ-
rzy od czasu do czasu się tu pojawiają. Zdarzali się tacy, którzy w
wyobraźni swojej tworzyli nowe sposoby rządzenia, nowe prawa,
całkiem różne od tych, które w sercach naszych są zakorzenione,
chcieli nas wyróżniać przez puste tytuły, aby zniszczyć równość
wśród naszych potomków od jednego rodzica pochodzących i po-
zbawić ojców tego naturalnego prawa, jakie w duszach naszych
znajduje swe tajemne potwierdzenie; chcieli doprowadzić do pod-
boju drugiej strony naszego Księżyca, tej, której nie oświetlają pro-
mienie Słońca, a słabe światło pozbawia ziemię jej żyzności i po-
zwala jeno zamieszkałym tam dzikim rodom żywić się łowionymi
przez siebie rybami. Ale wszystko to zostało przerwane mądrą de-
cyzją rady starców i owi niespokojni ludzie po wyczerpaniu wszyst-
kich możliwych dowodów ich głupoty wygnani zostali na ciemną
stronę Księżyca, gdzie, jako że nie przywykli do spożywania ryb,
pomarli lub półmartwi i pełni skruchy wracali do ojczyzny,

background image

przeklinając głupotę swoich poprzednich pragnień. Nie na wszyst-
kich jednak owe przykłady działały. Prawnuk mój, Kwalboko, miał
nieszczęście mieć w sobie tyle fałszu, że potajemnie zbudował apa-
rat, na którym wzniósł się, aby oglądać nasz Księżyc albo twoją
Ziemię: ujrzeliśmy to dopiero wtedy, kiedy uleciał w powietrze. O
głupoto ludzkich pragnień!... Uważamy go za zmarłego...” Wes-
tchnienie przerwało mowę starca.

Przerwę ową wykorzystał Narsim, aby zaspokoić swą ciekawość

i zadał pytanie o to, jak może żyć społeczeństwo, które nie posiada
praw pisanych.

„Szacowny starcze - powiedział - pozwól zapytać, w jaki sposób

rodziny wasze żyć mogą w zgodzie, jeżeli rodzin owych jest tak
wiele? Naczelnicy rodów nie mogą przecież wszyscy mieć po-
dobnych obyczajów i prawa naturalne w ustach ich różne mogą
przyjmować formy. Załóżmy, że bywają u was rady starców, które
ustalają prawa , ogólne; wszak jednak one, nie będąc zapisanymi,
łatwo mogą umknąć z pamięci.”

„Przyjacielu mój! - odparł na to starzec - prawa naturalne są

opoką, na której wspiera się sumienie każdego z nas, a w duszach
naszych wypisane są zgłoskami, których nic zatrzeć nie potrafi. I po
cóż zapisywać to, co uczucia każdego z nas pojmują bez żadnego
tłumaczenia? Mamy to szczęście, że natura nasza, dzięki staraniom
przywódców rodów, pozostała jeszcze pełna owej niewinności,
która królowała w duszy pierwszego człowieka. Prawa nasze są
proste i łatwo ich przestrzegać: każdy rozumie, że należy kochać
Boga jako naszego dobroczyńcę i kochać bliźniego swego jak siebie
samego, bo miłość owa spowoduje, iż obdarzy on nas uczuciem
wzajemnym; w ten sposób unika się niepotrzebnej złości, która na-
rodzić się może z nieprzestrzegania naszych przykazań. Żywimy
przekonanie, że każde inne, przeciwne naszemu, prawo jest dla

19

background image

społeczeństwa szkodliwe i obraża naszego Boga, albowiem godne
przekleństwa jest prawo, z którym uczucia wszystkich nie chcą się
zgadzać i które narusza spokój ludzi!... Ale w jaki sposób skutki,
przez różnice obyczajów wywoływane utrzymują się w granicach
obowiązku, opowiem ci, szanowny przybyszu, potem, a teraz po-
zwól, iż zaprosimy cię do stołu.” Pociągnął za sznurek przywiązany
do fotela i w świątyni rozległ się przenikliwy dźwięk dzwonka.

Cóż za zjawisko! Drzwi bocznych świątynek otwarły się: wycho-

dzi z nich tysiąc pięknych kobiet. Szlachetna skromność połączona
z cudowną niewinnością ozdabia ich lica. Prostota sukien, ledwie
skrywających to, czym natura przyozdobiła ową płeć, przydaje im
więcej jeszcze czaru. Każda z nich przynosi i stawia na stół dwa
talerze, a przed nimi postępują ich dzieci, dzierżące naczynia z
sokami owoców i wodą. Jadło podano. Starzec wstaje, wyciąga ręce
ku niebiosom, błogosławi i układa się wygodnie, wskazawszy Nar-
simowi miejsce obok siebie. W zachwycającym porządku każdy z
rodów zajmuje swoje miejsce; pary małżeńskie, otoczone dowoda-
mi swej miłości, zajmują długie, ginące z oczu szeregi ław. W tłu-
mie owym panuje cisza: każdy pożywa to, co sporządziły ręce jego
najdroższej. Narsim spożywa potrawy starca, - jedząc ambrozję z
mleka i innych płodów ziemi przyrządzoną, i nektarem gasi swoje
pragnienie; fantazja przenosi go na wyspę pani Wenus, gdzie nie
widzi nikogo poza szczęśliwymi kochankami.

Wieczerza kończy się: starzec podnosi się z łoża, całe potom-

stwo jego upada na ziemię i on w imieniu wszystkich ich dziękuje
Stwórcy. Zakończywszy modlitwę błogosławi swe dzieci, a one na
ten znak udają się na spoczynek. Każda z małżeńskich par, zabraw-
szy naczynia, udaje się do swojej świątynki, gdzie oczekuje ich Hy-
men ze swą płonącą pochodnią. Ojciec rodziny, którego podeszły

20

background image

wiek rozluźnił już więzy miłości, acz nie rozluźnił więzów przyjaźni,
odprowadza swoją równą mu w leciech żonę do łoża, gdzie żegna
się z nią najczulszymi wyrazami. Owa przyjaciółka jego zdaje się
zachowywać jeszcze na obliczu ślady urody, którą na próżno stara
się zniszczyć nieubłagany czas. Rozstaje się ze swym mężem z tak
jasnym wzrokiem i tak pełna spokoju ducha, na ile pozwolić może
jeno mnogość dni spędzonych w pełnym szczęścia stadle. Widać
było, że serca ich stawiają jeszcze opór starzejącej się naturze.

Starzec powrócił do Narsima, aby dalej prowadzić niedokoń-

czoną rozmowę. Już ramiona jego z wielką łaskawością otwarły się
ku przybyszowi, kiedy szmer, który rozległ się u wejścia do sali,
dotarł do uszu jego i zajął uwagę. „O nieba! - wykrzyknął. - Cóż
widzą moje oczy! Dziecię nieposłuszne! Kwalboko wrócił!” Sekret-
ne drżenie rozlało się w duszy Narsima; choć tak krótko obcował z
mieszkańcami Księżyca, uznał ich - w porównaniu ze swymi brać-
mi z Ziemi - za prawdziwych aniołów. „Co teraz ze mną będzie? -
kłębią się w. jego głowie niespokojne myśli. - Co będzie, jeżeli ów
Kwalboko przybył teraz z naszej Ziemi? Za kogo mnie będą uważa-
li, jeżeli zapoznał się z obyczajami i prawami moich współbraci?
Czymże się usprawiedliwię? Trzeba się bronić... Nie, niech lepiej
naga prawda będzie mi podporą i świadczy o tym, jak daleki jestem
od wszelkiego zła, które przeżarło naturę ludzką! Ale poczekajmy,
co powie Kwalboko!”

Powracający klęczał był już u nóg pradziada swego. „Dziecię

niepokorne! - wołał ów. - Czy objęcia moje przyjmą cię pełnego
skruchy? Opłakujesz nieszczęsną swą ciekawość czy, pełen zuch-
wałej przedsiębiorczości, odepchniesz od siebie ojca, którego obra-
ziłeś i społeczność, pełną spokoju i ciszy?”

21

background image

„O rodzicielu mój! - odparł szlochając Kwalboko, - nikt z błą-

dzących tak długo nie pozna swej głupoty, aż nie dokona grzechu
swego! Skrucha przywiodła mnie do stóp twoich; wyrwałem się z
piekła, które zuchwałe moje przedsięwzięcie godnie ukarało. Ale
nim opowiem o wszystkim, co mnie spotkało, pozwól, drogi ojcze,
obmyć stopy twoje łzami i błagać o przebaczenie!” Objął kolana
starca i całując je, czekał swego losu. Narsim zapragnął dołączyć
swoje prośby, ale Frolagiusz (imię starca) już podniósł klęczącego;
ów miłosierny mąż, zawsze gotów udzielić przebaczenia, przycisnął
Kwalboka do piersi, a w oczach pojawiły mu się łzy radości.

„Odzyskałem cię, drogi mój synu - powiedział, - znów narodzi-

łeś się z moich lędźwi, bo ten, kto okazał skruchę, silniejszą czuje
odrazę wobec nieprawości, niż ten, który zła nie poznał. Wszystko
odejdzie w zapomnienie, ale pod jednym warunkiem: opowiesz mi,
co działo się z tobą, a potem zapomnisz i nigdy nic współbraciom
swoim opowiadać nie będziesz. Zdrowy rozsądek mówi, że człowiek
usłyszawszy o powodzeniu jakiegoś występku,, ulega skłonności do
popełniania go i niewiedza najlepszym jest na to lekarstwem.” Nar-
sim, oczekując porażającego dla siebie wyroku, chciał w jakikol-
wiek sposób ukazać swoje zasługi, dlatego też, wynosząc pod nie-
biosa decyzję Frolagiusza, powiedział: „Doświadczenia naszej Zie-
mi potwierdziły już, że nakazy, wydane w celu powstrzymania
pewnych przestępstw, służyły jedynie upowszechnieniu grzechów,
które w przeciwnym razie, zda się, nie mogłyby żadnemu człowie-
kowi pozostać w myśli.”

Kwalboko, nie zdążywszy jeszcze przyjrzeć się Narsimowi,

zwrócił teraz ku niemu wzrok. „Kim jest ów nieznajomy?” - zapytał
pradziada, lecz w odpowiedzi usłyszał rozkaz, aby usiadł i rozpoczął
swoją opowieść. Kwalboko był posłuszny i kiedy wszyscy zajęli

22

background image

miejsca, tak rozpoczął swe opowiadanie:

„Nie mam zamiaru opisywać wam sposobu budowania owego

niosącego nieszczęście aparatu, jakim poleciałem na planetę, której
wspomnienie do dziś budzi we mnie lęk i zgrozę. Nie wcześniej
ośmieliłem się stanąć przed wami, niż oddałem na łup płomieniom
ową machinę, którą w myślach swoich wiecznie przeklinać będę.
Gnany niepowstrzymaną ciekawością poznania tego, co najwyższy
umysł oddzielił od nas, skierowałem się na planetę odbijającą ku
nam nocami światło Słońca. Strzała wypuszczona z łuku nie leci z
taką prędkością, jak pragnienia moje kierowały się ku owemu lą-
dowi; wędrowałem coraz szybciej, a szybkość owa rosła, kiedy
Księżyc nasz powiększał się w moich oczach. Ręce moje nic nie
potrzebowały czynić: jakieś przyciąganie wlokło mnie przez stru-
mień eteru. Patrząc spokojnie na rosnące w moich oczach przed-
mioty, doznawałem nieopisanej radości. Góry, doliny, morza, je-
ziora, osady, rzeki i sami ludzie zjawiali się na przemian przed
moim wzrokiem. I czyż można było nie zachwycać się, widząc
świat, tak podobny do naszego? Pragnąłem, aby umysł mój stał się
bardziej oświecony, ale wiele mnie to kosztowało; zszedłem na
ziemię.

Złożyłem moją machinę i schowałem ją do kieszeni. Zmęczenie

skierowało moje kroki ku najbliższym zaroślom. Dojrzałe owoce
nieznanego mi gatunku zaspokoiły mój głód. I pomyślcie - zdarzył
się cud: zacząłem rozumieć wiele nieznanych mi do tej pory narze-
czy. Zastanawiając się nad tym zrozumiałem, jak niezbędne było
dla mnie rozumienie języków krain, które pragnąłem poznać, i
które na pewno różnić się musiały od języka, którym do siebie
przemawiamy. Czyż mogłem myśleć o tym inaczej niż jako o opiece
opatrzności, która roztoczyła nade mną swe skrzydła? Jednak
straszliwa kara spotkała mnie za moją ciekawość, jaka kazała mi

23

background image

poznać Ziemię ową, na której w większej części mieszkają ludzie,
dokładnie, miast obejrzeć ją jeno z daleka.

Potem Kwalboko opowiedział historię ziemskich ludów, rozpo-

czynając od czasów biblijnych. Szczególną uwagę poświęcił wierze-
niom pogańskim, powołując się przy tym na Plutarcha, Cycerona i
Diodora Sycylijskiego oraz na innych autorów starożytnych. Mówił
też wiele o dawnych obrzędach, które w przeważającej mierze trak-
tował jako alegorie. Po tej części historycznej następuje opowiada-
nie o osobistych wrażeniach mieszkańca Księżyca z pobytu na Zie-
mi.

„Wędrowałem przez miejsca pustynne, pełne żaru i gorąca.

Rzadko trafiałem na wsie czy małe miasteczka. Krainą ową władają
Turcy, lud będący dawniej zgrają rozbójników, który zawładnął
prawie połową Księżyca; budzący lęk wśród wszystkich ludzi tak
niewiedzą, jak i straszliwymi zasadami swojej wiary, która pozwala
im zabijać wszystkich ludzi wyznających inną niż oni religię. Przy-
kazanie owo wypełniali Turcy nadzwyczaj starannie i wybili prawie
połowę cudzoziemskich Księżycan. Zadziwiająca rzecz, że inni
cierpią takich sąsiadów i pozwalają im mordować się i zmuszać do
posłuszeństwa. Jednak niedługo przed moim przybyciem pewna
wspaniała niewiasta złamała ich pychę: z niewiarygodną odwagą
broniła się przed nimi, a ich nieprzeliczone wojska rozbiła w proch
i pył, zmuszając je do zawarcia pokoju na dogodnych dla zwycięż-
czyni warunkach. Mieli szczęście, że opatrzność zetknęła ich z naj-
odważniejszą, najmądrzejszą, a przy tym i kochającą ludzi biało-
głową; zresztą nie zniósłbym od nich tego, o czym zaraz usłyszycie.
Znalazłem w Turkach dziwaczną mieszaninę miłości do człowieka i
okrucieństwa, gościnności i niemiłosierdzia. Wszędzie na gościń-
cach grabili mnie zbóje, a kiedy złoto moje skończyło się, bili mnie

24

background image

za to, że nic nie posiadam. A we wsiach przyjmowali mnie gościn-
nie, obmywali nogi, karmili mnie i poili. Przybyłem wreszcie do ich
stolicy, Stambułu.

Z przerażeniem mówiono tam o wojnie, która właśnie się za-

kończyła. Nie udało mi się zresztą dowiedzieć więcej o tym pań-
stwie, bo wiele nieszczęść przyszło mi tam doznać, i ciekawość
moja wyparła się prawie swoich żądań. Zaszedłem do ich świątyni i
widziałem, jak ludzie sławili imię boga głupim krzykiem. Zatrzy-
małem się, wzniosłem ręce i śpiewałem chwałę bożą wedle naszych
obyczajów.

Najpierw wszyscy nastawili uszu, słuchając harmonijnych

dźwięków mego głosu, aż nagle duchowny schwycił się za włosy i
zakrzyknął, iż meczet splugawiony został głosem niewiernego.
Okrążono mnie i rozpytywano, kim jestem i jakie prawa wyznaję.
„Jakie prawa? - powiedziałem. - ...żadne.”

„Ale wyciągałeś ręce do nieba, przyzywałeś więc boga!” - powta-

rzały setki głosów wokół mnie.

„Czyżby nie wolno było u was przyzywać boga?”
„Nie, wolno, lecz nie można wzywać boga, nie wzywając Maho-

meta. No, niewierny, wierzysz w Mahometa? Mów szybko, bo ina-
czej...”

„Panowie - podchwyciłem - nie możecie ode mnie wymagać,

abym go znał, jestem bowiem mieszkańcem waszego Księżyca i
nigdy o nim nie słyszałem.”

„Nigdy, obrzydliwcze?! - wykrzyknął duchowny - wszak i sam

Księżyc pada na twarz przed Mahometem, dowiodę ci tego teksta-
mi z Koranu!... Nieważne zresztą, czyś ty z Księżyca czy z piekła
przybył na naszą Ziemię, bo i tak winieneś wierzyć w Mahometa i
być obrzezanym!” Skończył mówić i zaprowadzono mnie do wię-
zienia.

25

background image

Wiele zastanawiałem się nad owym wydarzeniem: wydawało mi

się niepojętym, w jaki sposób ludziom przyjść mogła do głowy
straszliwa myśl, aby zmuszać innych do wiary w to, co owym lu-
dziom nie wydaje się godne czci: wszak wiara winna zależeć od
wolnej ludzkiej woli. Owe smutne rozważania przerwało pojawie-
nie się duchownego, który przybył z uzbrojonymi mężami, aby
dokonać obrzędu przyjęcia mnie na łono prawdziwej wiary. Zro-
zumiawszy, na czym ów obrzęd polega, wpadłem w osłupienie. Na
szczęście przy spodniej szacie pozostało mi jeszcze kilka złotych
guzików. Poprosiłem o rozmowę na osobności z duchownym, po-
zwolono mi, i guziki uratowały mnie od męczarni owej operacji.
Ogłoszono, że jestem już prawdziwym mahometaninem, pozdra-
wiano mnie, obdarowywano, obwożono po ulicach na ośle i wresz-
cie dano sposobność ucieczki z owego straszliwego miasta.

Wiedziałem, iż podróż moja związana będzie z wieloma niebez-

pieczeństwami, lecz cóż innego mogłem uczynić: machina moja
sposobna była do wznoszenia się w powietrze i opadania w dół, lecz
nie potrafiła latać ptasim sposobem. Dzięki jednak swojej ostroż-
ności nazywałem siebie nie przybyszem z przestworzy, lecz mądrze
postanowiłem mówić o sobie jako o R

+

, albowiem jedno to słowo

rodziło szacunek do mnie wśród odważnych Turków, przez których
krainę przyszło mi wędrować. Skierowałem więc kroki w stronę
kraju, którego mieszkańcem sam się mianowałem, [...]

Nasłuchawszy się, jak wielkie szkody przyniosła wojna ziemiom

owym, zdziwiłem się szczerze, nie widząc najmniejszego ich śladu.
Przed moimi oczami rozpościerały się łąki, pełne bydła i niwy
brzemienne ciężkimi kłosami. Tuziemcy witali mnie z pieśnią na
ustach, a twarze ich świadczyły o dobrodziejstwach obfitości. Wi-
działem osady, w których tubylcy i cudzoziemcy ramię w ramię tru-
dzili się, a ich pracą zamieniała pustynie w ogrody i kwitnące sady,

26

background image

w których Minerwa i Cerera wspólnie panowały. Wojownicy spo-
czywali, czujnie jednak pozierając na swą gotową do obrony spra-
wiedliwości broń. Po drodze spotykałem karawany kupców, wiozą-
cych bogactwa swojej ojczyzny lub wracających do niej z jukami
pełnymi towarów. Podróżni bezpiecznie przemierzali gościńce -
zbójców i złodziei znano tu tylko z nazwy i przeszedłem tysiące
wiorst, nie widząc szubienic, kół ani pali, którymi zwykło posługi-
wać się prawo. „Czyżby żył tu inny gatunek ludzi?” - zakrzyknąłem
ze zdziwieniem...”

1784

Przełożyła Anita Tyszkowska

background image

WILHELM KÜCHELBECKER

Kraina
Bezgłowców

Dobrze wiesz, mój miły przyjacielu, że w swoim czasie wiele po-

dróżowałem. Niektóre z moich wędrówek są ci dobrze znane, z
opowieściami o innych zwlekałem, obawiając się, że nawet ty, wie-
rzący w moją prawdomówność, uznasz je, jeżeli nie za kłamstwo, to
przynajmniej za płód chorej i rozstrojonej wyobraźni.

Lecz niedawno wrócił do Moskwy mój przyjaciel, lejtnant

M(atuszkin). Naopowiadał mi wiele zadziwiających rzeczy o Sybe-
rii, o kłach mamucich i kościach, o opromienionych zorzą polarną
szamanach, tak że nabrałem odwagi, aby podzielić się z tobą mymi
wspomnieniami z własnych wędrówek. A do tego w tych dniach
przeczytałem znane całemu światu zadziwiające, lecz prawdziwe,
przypadki Anglika Guliwera. Czyżbyś w moich opowieściach mógł
doszukać się czegoś bardziej niewiarygodnego?

Ongiś w czasie mojej bytności w Paryżu w roku 1821, ...ego

kwietnia, w cudowny wiosenny poranek wybrałem się z ulicy Świę-
tej Anny, gdzie mieszkałem, na spacer. Świętowano akurat chrzci-
ny księcia Bordeaux. Wśród ludzi, trudniących się zabawianiem
przechadzających się po Polach Elizejskich gapiów, znalazł się że-
glarz powietrzny, następca Montgolfierów. Natknąłem się na ota-
czający go tłum. Przygotowywał się do lotu i prosił, aby ktoś ze

28

background image

stojących zechciał mu towarzyszyć. Moi przyjaciele paryżanie nie
należą do ludzi tchórzliwych, ale tym razem zawahali się. Zbliżam
się więc, pytam, o co chodzi i proponuję śmiałkowi swoje towarzy-
stwo. Wsiedliśmy, balon uniósł się i w mgnieniu oka ogromny Pa-
ryż wydał się nam mrowiskiem. Jak opisać dumę i radość, które
rozpierały moją pierś! Wszystko, co przyziemne, przestało dla mnie
istnieć. Czułem, żem stał się ulatującym duchem... Zda się oblekły
się w ciało marzenia wyznawcy wielkiego Pitagorasa: „Po śmierci
będę burzą przelatującą z krają Ziemi na jej drugi kraj; dusza moja
odnajdzie język w wyciu burz, ciało w oceanach powietrznych! Lub
nie - będę wiecznie wschodzącą gwiazdą; nie powstrzyma mnie ni
czas, ni przestrzeń. Ulecę - i nie będzie granic mego wzlotu!”

Mój współtowarzysz usiłował obniżyć lot balonu i przerwał te

słodkie fantazje i rozważania. Gaz wypełniający kulę był niezmier-
nie lotny i lekki; wznieśliśmy się na niezwykłą wysokość, trudno
było oddychać - popadliśmy w omdlenie. Kiedy się przebudziłem,
ujrzałem okolice całkiem mi nieznane. Leżałem obok Francuza, po
szyję zanurzony w puchu, a gondola naszego balonu, stawszy się
igraszką wiatrów, unosiła się nad nami. Pomalutku, pomalutku
oprzytomnieliśmy i zaczęliśmy się nawzajem wypytywać, gdzie
jesteśmy. „Ma foi, je ne le sais pas!” - wykrzyknął na koniec mój
przewodnik. Nie znajdowaliśmy się już na Ziemi. W omdleniu
przelecieliśmy przez granice jej przyciągania, zaniosło nas w po-
wietrze Księżyca, gdzie balon stracił równowagę i - w końcu - spa-
dliśmy w księżycowy puch, który gęściejszy i bardziej od naszej
trawy miękki, nie pozwolił nam roztrzaskać się na kawałki.

Być może w towarzystwie człowieka innej nacji okazałbym

skrajną małoduszność, ale Francuzi nigdy nie popadają w rozpacz.

29

background image

„Courage, courage monsieur!” - powtarzał wiele razy mój współ-
towarzysz. Wspomniałem o naszym rodzimym „odwagi!”, poleci-
łem duszę Bogu i ruszyłem za moim francuskim druhem szukać
przygód i szczęścia.

Szybko trafiliśmy do dużego miasta, w którym rosły pasztetowe

i piernikowe drzewa. Dowiedzieliśmy się, że to Akardion, stolica
ludu Bezgłowców, nader silnego i licznego. Całe miasto zbudowane
jest z landrynek, a wśród zabudowań wije się rzeka Lemoniada
wpadająca do Jeziora Sorbetowego.

Nie opowiem ci, przyjacielu, o sprawach owego kraju: część z

nich umknęła już z mojej pamięci, część zaś jest tak niezwykła, że
wyda ci się zbyt nieprawdopodobna. O jednym tylko pamiętaj: To
nie nasz pławiący się w łagodnych lunarnych promieniach świat!...

Kiedy weszliśmy do miasta, Francuz zatrzymał się i poprosił

jednego z mieszkańców, aby ów wskazał mu hotel. Ku memu wiel-
kiemu zdziwieniu Bezgłowiec doskonale go zrozumiał i wdał się z
nami w rozmowę. Towarzysz mój zaklinał się, że słyszy czysty ak-
cent paryski; mnie wydawało się, iż Bezgłowiec mówi po rosyjsku.
Zjedliśmy obiad, sprzątnięto ze stołu, słudzy wyszli, a ja zapytałem
mojego Francuza, w jaki sposób zapłacimy za posiłek. „Il faut voir!”
- odpowiedział niefrasobliwy towarzysz moich przygód. Wchodzi
chłopaczek i na moje pytanie odpowiada: „Pięćdziesiąt uderzeń
kijem i cztery policzki, które przyjmie od panów bez zwłoki sam
gospodarz! Żywię nadzieję, iż łaskawi panowie i dla mnie znajdą
kopniaka i policzek!” Zapłaciliśmy. „Proszę mi powiedzieć - pytam
potem właściciela hotelu - jak to się dzieje, że znacie nasze ojczyste
języki?”.

„Nic dziwnego, łaskawy panie - odpowiedział mi na to - Akefalia

graniczy z Królestwem Papierowym, z regionami ludzkiej wiedzy,
poznania, marzeń i wynalazków! Dzieli nas od nich jedynie Rzeka

30

background image

Atramentowa i Mur Kartonowy!” Dowiedziawszy się o tym posta-
nowiłem udać się tam, ponieważ Akefalia, a szczególnie jej stolica,
od pierwszego rzutu oka stała mi się nienawistna.

Większa część mieszkańców owego kraju pozbawiona jest głów,

więcej niż połowa nie ma serca. Zamożni rodzice nowo narodzo-
nych dzieci wynajmują sługi, które do ukończenia przez dziecko
dwudziestu lat podpiłowują mu szyję i starają się zatruć serce; w
Akefalii nazywa się ich wychowawcami. Mało która szyja nie pod-
daje się ich staraniom, mało które serce chroni wystarczająco po-
tężna pierś.

Wspomniałem swoją ojczyznę i zapłonąłem dumą, myśląc o

wyższości naszego rosyjskiego wychowania nad akefalijskim:
wszak my powierzamy nasze dzieci szlachetnym, mądrym cudzo-
ziemcom, którzy - choć najmniejszego o naszym języku, o naszej
świętej wierze ni obyczajach naszych przodków nie mają pojęcia -
starają się usilnie zaszczepić naszej młodzieży miłość do wszystkie-
go, co rosyjskie.

Jednak pospólstwu pozwala się w Akefalii zachować głowy i

serca, te najniepotrzebniejsze wedle akefalijskiego mniemania
części ciała, ale i prosty lud stara się z całą mocą części owych po-
zbyć i w większości przypadków starania owe nagradza powodze-
nie.

Badacz historii naturalnej zacząłby bez wątpienia na przykładzie

Akefałijczyków udowadniać, iż przekonanie, że dla życia serce i gło-
wa są niezbędne, jest zwykłym przesądem. Jestem człowiekiem pro-
stym i oddawanie się nader abstrakcyjnym spekulacjom nie leży w
zasięgu moich możliwości. Opowiadam tylko to, co widziałem; jedna
rzecz wszak wprawiła mnie w zdumienie: wraz z utratą głowy cały
lud stał się nader wymowny i bystry. Akefalijczycy nie tylko nie tracą
głosu, ale - wszyscy będąc brzuchomówcami - wykazują w rozmo-
wach niezwykłą wręcz jasność umysłu i cudowna lekkość.

31

background image

U prawdziwych Bezglowców słowo goni słowo, kalambury, epigra-
my pędzą na wyprzódki i podobne zgiełkliwemu niewyczerpanemu
wodospadowi, przelewają się, czyniąc w powietrzu wielki szum.

Ą więc - powiesz mi - ich literatura wspaniale musi rozkwitać! I

nie pomylisz się! Choć pobyt mój w Akefalii nie był długi, zdążyłem
zauważyć, jak wiele jest tu politycznych gazet i naukowych maga-
zynów, wiadomości i modnych zumali. Plemię akardyjskich Tibul-
lusów i Greyów szczególnie jest liczne: stanowią oni prawdziwy
legion... Przy czym elegie jednego trudno odróżnić od elegii dru-
giego: wszyscy powtarzają to samo, wszyscy zaplakują się i łamią
ręce nad tym, że dwa razy dwa jest pięć. Naturalnie, jest to idea
świeża i zadziwiająca, lecz pod ich piórami nieco już, niestety,
zwietrzała, o czym przekonywał mnie znawca akefalijskiej poezji.

Jako szczery syn swej ojczyzny ucieszyłem się, że nasi rosyjscy

poeci wybrali sobie przedmiot, który o wiele jest bogatszy: każdy z
nich, niech jeno ukończy siedemnaście lat, zaczyna opłakiwać zwa-
rzony chłodami kwiat swej młodości. Wierszy naszych nie obciąża
żadna idea, żadne uczucie, żaden obraz; mają one w sobie jakiś
niewytłumaczalny powab, niejasny ani dla ich twórców, ani dla
czytelników, ale każdy, kto nie jest słowianofilem, a więc każdy
człowiek mający gust, musi się nimi zachwycić.

Pozbywszy się serc i głów Akefalijczycy zapalali nienasyconą żą-

dza brania plag, które stanowią u nich monetę obiegową. Pragnie-
nie to męczy prawie wszystkich: kobiety i mężczyzn, starych i mło-
dych, panów i sługi. Cóż - co kraj to obyczaj, a co wieś - inna po-
wieść, ale Bezgłowcy zmierzili mnie swą niedorzeczną obłudą:
wciąż rozprawiają o głowach, których nie mają, o łagodności serc,

32

background image

których się brzydzą. Nadstawiają wciąż pleców pod najokrutniejsze
razy, wciąż ich poszukując przekonują wszystkich, jak bardzo tego
nienawidzą.

Pozostawiłem był swego towarzysza w Akardionie i następnego

ranka ruszyłem ku granicom Królestwa Papierowego.

(Dalszy ciąg kiedyś tam nastąpi.)

1824

Przełożyła Anita Tyszkowska

background image

WŁODZIMIERZ ODOJEWSKI

Rok 4338

PRZEDMOWA

„Uwaga wstępna: Listy te zostały dostarczone niżej podpisane-

mu przez człowieka niezwykłego i pod pewnymi względami godne-
go najwyższej uwagi (zastrzegł się, że nie życzy sobie, aby jego na-
zwisko ujawniano). Zajmując się od szeregu lat doświadczeniami
mesmerystycznymi osiągnął w tej sztuce taką biegłość, że na
pierwsze życzenie potrafi przejść w stan somnambuliczny; szcze-
gólnie interesujące jest to, że zawczasu może wybrać przedmiot, na
którym ma się skupić jego magnetyczny wzrok.

W ten sposób przenosi się do dowolnego kraju, epoki lub wnę-

trza upatrzonej osoby niemal bez żadnego wysiłku; naturalna zdol-
ność udoskonalona przez długie ćwiczenia pozwala mu opowiadać
lub zapisywać wszystko, co ukaże się jego magnetycznej wyobraźni;
po przebudzeniu wszystko zapomina, a przynajmniej z najwyższym
zainteresowaniem czyta to, co przedtem napisał. Obliczenia astro-
nomów utrzymujących, że w roku 4339, to znaczy w 2500 lat po
nas, Kometa Vielli nieuchronnie spotka się z Ziemią - ogromnie
naszego somnambulika poruszyły. Zaraz też zapragnął zbadać, w
jakiej sytuacji znajdzie się ród ludzki na rok przed tą straszliwą chwi-
lą, co o niej będą mówić, jakie wrażenie wywrze ona na ludziach,

34

background image

jakie będą wówczas obyczaje i tryb życia, jaką wreszcie formę
przyjmą najsilniejsze uczucia człowieka: żądza sławy, ciekawość
świata czy miłość... W tym zamiarze pogrążył się w somnambulicz-
ny sen trwający dość długo; po przebudzeniu się zeń somnambulik
ujrzał przed sobą zapisane karty papieru, z których dowiedział się,
że był (chińczykiem żyjącym w XLIV stuleciu - podróżującym po
Rosji i nader obficie korespondującym ze swym pozostałym w Pe-
kinie przyjacielem.

Kiedy somnambulik pokazał te listy swoim znajomym, ci zaczęli

wygłaszać różne obiekcje: jedne rzeczy wydawały się im zbyt zwy-
czajne, inne zaś niemożliwe. Odpowiadał im na to: „Nic przeczę, iż
somnambuliczna fantazja może czasami zwodzić, albowiem zawsze
w większym lub mniejszym stopniu znajduje się we władaniu na-
szych prawdziwych wyobrażeń, a ponadto czasami zbacza z drogi
prawdy zgodnie z niewytłumaczalnymi jeszcze prawami; jednak,
porównując opowieści mojego Chińczyka z różnymi znanymi nam
okolicznościami, trudno powiedzieć, aby mylił się pod wieloma
względami: po pierwsze ludzie zawsze pozostaną ludźmi, jakimi
byli od początku świata; pozostaną te same namiętności, te same
pobudki; z drugiej zaś strony formy ich myśli i uczuć, a zwłaszcza
ich byt fizyczny, winny się znacznie zmienić. Wydają się wam
dziwne ich wyobrażenia o naszych czasach; uważacie, że my lepiej
znamy przeszłość, wiemy lepiej na przykład to, co wydarzyło się
2500 lat przed nami... Zauważcie jednak, że cechą charaktery-
styczną nowych pokoleń jest zajmowanie się teraźniejszością i za-
pominanie o przeszłości; ludzkość, jak ktoś powiedział, jest niczym
rzucony w dół kamień, który nieustannie przyspiesza swój bieg.
Przyszłe pokolenia będą miały tyle zajęć w swej teraźniejszości, że o

35

background image

wiele bardziej niż my stracą więź z przeszłością. Będzie temu sprzy-
jać nieuniknione zniszczenie pozostawionych przez nas dokumen-
tów pisanych: wiadomo wszak, że w niektórych krajach, na przy-
kład w Ameryce, książki z winy pewnych owadów nie dożywają
nawet stu lat. Pomyślcie, ileż to innych okoliczności może w ciągu
kilku stuleci unicestwić nasz papier i powiedzcie, co wiedzieliby-
śmy o czasach Dariusza, Psammetycha czy Solona, gdyby starożyt-
ni pisali na naszym papierze, a nie na papirusie, pergaminie lub, co
jeszcze lepsze, na kamiennych tablicach, których tak często używa-
li! Nie tylko po 2500 lat, ale po niespełna 1000 pewnie nic z na-
szych ksiąg nie zostanie; niektóre z nich, rzecz jasna, będą prze-
drukowywane, lecz kiedy znikną pierwotne dokumenty, wówczas
pojawią się prawdziwe i rzekome pomyłki, których nie da się już
niczym sprostować. Domysły spowodują nowe pomyłki, a tymcza-
sem młodsze zabytki też już ulegną zniszczeniu. Zastanówcie się
nad tym, a wówczas przekonacie się, że po 2500 lat ludzie będą
mieli o naszych czasach o wiele mniejsze pojęcie niż my o roku 700
przed narodzeniem Chrystusa, czyli 2500 lat przed nami!

Wytępienie ras koni jest również rzeczą oczywistą, czego dowo-

dzą tysiące przykładów z naszych czasów. Nie mówiąc już o zwie-
rzętach przedpotopowych, o ogromnych jaszczurkach, które, jak
tego dowiódł Cuvier, zamieszkiwały niegdyś naszą ziemię, wspo-
mnijmy chociażby o tym, że wedle świadectwa Herodota lwy żyły w
Macedonii, Małej Azji i Syrii, a teraz zdarzają się rzadko w gra-
nicach Persji i Indii, stepów Arabii i Afryki. Skarłowacenie psich
ras dokonało się niemal na naszych oczach i może być dokonywane
sztucznie, podobnie jak ogrodnicy przekształcają wielkie drzewa
liściaste i iglaste w małe rośliny doniczkowe.

36

background image

Obecne sukcesy chemii uprawniają do założenia, że kiedyś zo-

stanie wynalezione elastyczne szkło, którego brak odczuwa nasz
dzisiejszy przemysł, a które niegdyś pokazywano Neronowi, czego
jeszcze żaden historyk nie poddał w wątpliwość... Obecne medycz-
ne stosowanie gazów również v no przekształcić się z czasem w
używanie ich na co dzień, podobnie jak dziś używamy pieprzu,
wanilii, spirytusu, tytoniu - które niegdyś były wyłącznie lekar-
stwami; o aerostatach nawet nie warto wspominać, bo jeśli w na-
szych czasach maszyny parowe rozwinęły się z czajnika, niechcący
przykrytego ciężarem, do swej obecnej postaci, to jak można po-
wątpiewać, iż być może jeszcze przed końcem XIX stulecia aerosta-
ty wejdą do powszechnego użytku i zmienią formy życia społecz-
nego tysiąckroć silniej niż maszyny parowe i koleje żelazne. Sło-
wem - kontynuował mój znajomy - w opowieści mojego Chińczyka
nie znajduję nic takiego, czego istnienie nie mogłoby być w sposób
naturalny wyprowadzone z ogólnych praw rozwoju sil człowieka w
świecie przyrody i sztuki, a co za tym idzie nie należy zarzucać mo-
jej fantazji nadmiernej przesady.”

Uznaliśmy za stosowne zamieścić te słowa w charakterze

przedmowy do poniższych listów.

Włodzimierz książę Odojewski

Hipolit Cungijew, student Szkoły Głównej Pekińskiej, do Lingi-

na, studenta tej samej Szkoły.

Konstantynopol, dnia 27 grudnia roku 4337

LIST PIERWSZY

Miły przyjacielu, kreślę do ciebie te słowa z granicy Cesarstwa

Północnego. Dotychczas podróż moja upływała pomyślnie; z szyb-
kością błyskawicy przemknęliśmy Tunelem Himalajskim, ale w

37

background image

Tunelu Kaspijskim zostaliśmy zatrzymani przez niespodziewana,
przeszkodę: słyszałeś zapewne o ogromnym aerolicie, który nie-
dawno przeleciał nad Półkulą Południową. Ten aerolit upadł nieda-
leko Tunelu Kaspijskiego i zasypał drogę. Wskutek tego musieli-
śmy wysiąść z elektrowozu i pokornie przedzierać się na własnych
nogach między stertami żelaza meteorytowego; w tym czasie na
morzu szalała burza i nad naszymi głowami ryczały rozszalałe fale
gotowe w każdej chwili zwalić się na nas. Gdyby aerolit upadł o
parę sążni dalej, tunel bez wątpienia zawaliłby się i rozwścieczone
morze zemściłoby się na człowieku za jego zuchwałość; jednak tym
razem sztuka ludzka okazała się silniejsza od naporu żywiołu; parę
kroków dalej w tunelu oczekiwał na nas nowy elektrowóz, wspania-
le oświetlony latarniami galwanicznymi, i w mgnieniu oka prze-
mknęliśmy między Wieżami Erzerumskimi.

Teraz - teraz słuchaj i drżyj! - wsiadam do rosyjskiego galwano-

statu! Gdym zobaczył te statki powietrzne, to wyznam, że natych-
miast zapomniałem o przestrogach dziadka Orlisza i o własnym
bezpieczeństwie, że nie wspomnę nawet o wszystkich naszych wy-
obrażeniach dotyczących tej kwestii.

Masz rację - latanie w powietrzu jest wrodzoną potrzebą czło-

wieka. Rzecz jasna, nasz rząd postąpił zasadnie zabraniając żeglugi
powietrznej, gdyż przy stanie naszej oświaty za wcześnie jeszcze o
tym myśleć. Nieszczęśliwe wypadki kosztujące dziesiątki tysięcy
ludzkich istnień dowodzą konieczności zdecydowanych posunięć
przedsięwziętych przez nasz rząd. Ale w Rosji jest zupełnie

inaczej.

Gdybyś widział, z jakim pobłażliwym uśmieszkiem Rosjanie wysłu-
chali moich obaw, moich pytań i ostrożnych wątpliwości... Oni
mnie po prostu nie rozumieli! Tak wierzą w silę nauki i własną
odwagę, że dla nich latanie w powietrzu jest tym samym, czym dla

38

background image

nas podróżowanie koleją żelazną. Zresztą Rosjanie mają prawo
śmiać się z nas: każdym galwanostatem kieruje umyślny profesor,
a nader subtelne aparaty pokazują zmiany w warstwach powietrza i
uprzedzają o zmianach kierunku wiatru. Nader nieliczni Rosjanie
ulegają chorobie powietrznej; przy swej silnej budowie nawet w
najwyższych warstwach atmosfery nic czują ani ściskania w pier-
siach, ani naporu krwi - może zresztą wiele zależy tu od przyzwy-
czajenia.

Nie chcę jednak przed tobą ukrywać, że i tutaj zapanował wielki

niepokój. Na stacji powietrznej zastałem rosyjskiego ministra gal-
wanostatyki, który przybył tam wraz z ministrem astronomii; wo-
kół nich tłoczyło się mnóstwo uczonych, którzy pilnie oglądali
pocztowe galwanostaty i aerostaty, uruchamiali instrumenty i apa-
raty, a silny niepokój wypisany był na ich twarzach.

Rzecz w tym, drogi przyjacielu, iż upadek Komety Galileusza na

Ziemię lub, jeśli wolisz, jej połączenie się z Ziemią wydaje się być
sprawą przesądzoną. Ma to nastąpić w przyszłym roku, ale ani
dokładnego czasu, ani miejsca upadku z różnych powodów ustalić
nic sposób.

St. Peters, 4 st. 4338

LIST DRUGI

Wreszcie znalazłem się w centrum rosyjskiej półkuli - ośrodku

światowej oświaty. Piszę do ciebie siedząc we wspaniałym domu,
na którego wypukłym dachu ogromnymi kryształowymi literami
wypisano: „Hotel dla przylotnych.” Tutaj jest to już rzecz zwyczaj-
na: wszystkie dachy bogatych domów są kryształowe lub też kryte
białą kryształową dachówką, zaś imię właściciela wypisani jest na
nich kolorowym kryształem. Nocą, kiedy domy oświetlone są od
wewnątrz, te lśniące szeregi dachów przedstawiają czarodziejski

39

background image

widok; co więcej, ten zwyczaj jest bardzo pożyteczny, bo utaj - nie
tak, jak u nas w Pekinie - nie trzeba opuszczać się na ziemię, żeby
rozpoznać dom swojego znajomego. Lecieliśmy bardzo wolno, bo
chociaż tutejsze pocztowe aerostaty są znakomicie sporządzone, to
wciąż nas zatrzymywały przeciwne wiatry. Wyobraź sobie, że
dowlekliśmy się tutaj z Pekinu dopiero na ósmy dzień! Co za mia-
sto, drogi przyjacielu! Co za wspaniałość! Co za ogrom! Przelatując
przezeń uwierzyłem w legendarne podanie, że były tu niegdyś dwa
miasta, z których jedno nazywało się Moskwą, a drugie właściwym
Petersburgiem i że dzielił je, pono, niemal pusty step. W rzeczy
samej, w tej części miasta, która nosi miano Moskiewskiej i gdzie
znajdują się majestatyczne ruiny starożytnego Kremla, w cha-
rakterze architektury daje się wyczuć coś szczególnego. Zresztą
wielkich nowin ode mnie się nie spodziewaj. Niewiele mogłem
obejrzeć, gdyż wujaszek bardzo się spieszył; zauważyłem tylko jed-
no: drogi powietrzne utrzymywane są tu we wzorowym porządku...
Aha - o mało nie zapomniałem - zalecieliśmy nad równik, ale tylko
na niedługo, żeby obejrzeć początek systemu składów ciepła, które
rozciągają się stamtąd na prawie całą Półkulę Północną. Zaiste jest
to dzieło godne podziwu! Trud całych wieków nauki! Wyobraź
sobie: tutaj nieustannie ogromne maszyny tłoczą gorące powietrze
do rur połączonych z głównymi rezerwuarami. Z tymi rezerwuara-
mi łączą się z kolei wszystkie magazyny ciepła, urządzone oddziel-
nie w każdym mieście tego rozległego państwa. Ze składów miej-
skich ciepłe powietrze idzie po części do domów i zimowych ogro-
dów, a po części w kierunku drogi powietrznej, tak że przez całą
podróż mimo surowości klimatu niemal nie czuliśmy zimna. Tak
Rosjanie pokonali nawet swój groźny klimat! Powiedziano mi, że
tutejsze towarzystwo przemysłowców chciało zaproponować

40

background image

naszemu rządowi dostawę zimnego powietrza wprost do Pekinu,
gdzie miało posłużyć do odświeżania ulic; ale teraz zaniechano tego
zamiaru, gdyż wszyscy zajęci są tylko jednym - kometą, która za
rok ma zniszczyć naszą Ziemię. Wiesz, że wujaszek został przez
Cesarza wysłany do Petersburga na negocjacje właśnie w tej spra-
wie. Już było kilka spotkań dyplomatycznych: naszym zadaniem
jest po pierwsze przyjrzenie się na miejscu wszystkim krokom po-
dejmowanym dla zapobieżenia tej klęsce żywiołowej, a po wtóre
wprowadzenie Chin do sojuszu państw zjednoczonych w celu po-
dejmowania wspólnych wysiłków z tym związanych. Zresztą tutejsi
uczeni zdecydowanie utrzymują, że jeśli tylko robotnicy nie stracą
ducha przy posiłkowaniu się maszynerią, to bardzo prawdopodob-
ne będzie zapobieżenie upadkowi komety na Ziemię. Trzeba tylko
zawczasu wiedzieć, ku jakiemu punktowi kometa podąży. Astro-
nomowie jednak obiecują wyliczyć to nader dokładnie, gdyż kome-
ta będzie wkrótce widoczna przez teleskop. W jednym z na-
stępnych listów opiszę ci dokładnie wszystkie przedsięwzięcia po-
dejmowane z tej okazji przez państwo. Ileż tu wiedzy! Ileż uczono-
ści! Uczoność, a zwłaszcza wynalazczość tego narodu jest zdumie-
wająca! Widać ją tutaj na każdym kroku; z jednej tylko śmiałej idei
przeciwstawienia się upadkowi komety możesz sądzić o całej resz-
cie... Wszystko tu jest równie wielkie i muszę się przyznać, że czę-
sto ze wstydem myślałem o stanie naszej ojczyzny. Inna rzecz, że
nasz naród jest młody, a tutaj, w Rosji, oświata trwa od tysiącleci.
Świadomość tego faktu może nieco polepszyć samopoczucie naro-
du. Patrząc na wszystko, co mnie tu otacza, często, drogi przyjacie-
lu, pytam sam siebie, co by z nami było, gdyby na 500 lat przed
nami nie urodził się wielki nasz Chung Gin, który przebudził
wreszcie Chiny z ich wiekowego snu, czy też raczej martwego zasto-
ju; gdyby nie wytrzebił śladów naszych starożytnych, dziecinnych

41

background image

nauk, nie zastąpił naszego fetyszyzmu prawdziwą wiarą, nie wpro-
wadził nas do rodziny oświeconych narodów? Upodobnilibyśmy się
do tych zdziczałych Amerykanów, którzy z braku innej komercji
sprzedają swoje miasta na publicznych licytacjach, a potem napa-
dają nas i grabią, wskutek czego jako jedyni na całym świecie mu-
simy utrzymywać przeciwko nim wojsko. Strach pomyśleć, że do-
piero przed dwustu laty żegluga powietrzna weszła u nas do po-
wszechnego użytku i to jedynie dlatego, że zwycięstwa Rosjan nad
nami nauczyły nas tej sztuki! A wszystkiemu winne było owo
skostnienie, w którym nasi pisarze jeszcze dziś znajdują coś po-
etycznego. To prawda, że my, Chińczycy, wpadliśmy teraz w drugą
skrajność i ślepo naśladujemy cudzoziemców. Wszystko dziś jest u
nas w guście rosyjskim: i stroje, i obyczaje, i literatura. Brakuje
nam tylko rosyjskiej bystrości, ale i jej z czasem nabierzemy. Tak,
przyjacielu, bardzo, ale to bardzo pozostaliśmy w tyle za naszymi
znakomitymi sąsiadami. Spieszmy się zatem uczyć, dopóki jeste-
śmy młodzi i mamy jeszcze czas. Żegnaj, przyślij mi odpowiedź
pierwszym telegrafem.

P.S. Powiedz twojemu Szanownemu Ojcu, że , spełniłem powie-

rzoną mi przez niego misję i poruczyłem jednemu z najlepszych
chemików, mistrzów camera obscura, zdjąć niektóre z tutejszych
starożytnych budowli ze wszystkimi ich kształtami i barwami.
Przekonasz się, jak mało są do nich podobne tak zwane u nas domy
w rosyjskim guście.

LIST TRZECI

Jeden z tutejszych uczonych, pan Chartin, zaprowadził mnie

wczoraj do Gabinetu Osobliwości, na który przeznaczono ogromny
gmach zbudowany na samym środku Newy i wyglądający niczym

42

background image

miasto. Liczne arkadowe mosty łączą tę budowlę z brzegami; z
okien widać ogromny wodomiot ratujący nadmorską część Peters-
burga przed powodziami. Pobliska wyspa, która w starożytności
nosiła nazwę Wasiliewskiej, również należy do Gabinetu. Zajmuje
ją ogromny kryty ogród, w którym rosną drzewa i krzewy, a za
kratami, lecz na wolności, biegają różne zwierzęta. Ten ogród to
prawdziwe cudo sztuki! Zbudowany jest cały ze sklepionych naw
nagrzewanych stopniowo ciepłym powietrzem, tak że kilka kroków
oddziela klimat upalny od umiarkowanego; innymi słowy ów ogród
jest streszczeniem całej naszej planety i przespacerowanie się po
nim równa się podróży dookoła świata. W tym zakątku zebrane są
dzieła z całego świata, ustawione w tym porządku, w jakim istnieją
one na kuli ziemskiej. Ponadto w środku gmachu Gabinetu na Ne-
wie urządzono ogromny podgrzewany basen, w którym trzyma się
mnóstwo rzadkich ryb oraz płazów najrozmaitszych gatunków; po
obu jego stronach znajdują się sale wypełnione suchymi wytwora-
mi wszystkich królestw natury, ułożonymi w porządku chrono-
logicznym, poczynając od czasów przedpotopowych aż do naszych
dni. Obejrzawszy to wszystko nader pobieżnie - zrozumiałem, w
jaki sposób rosyjscy uczeni pozyskują swoje zdumiewające wiado-
mości. Wystarczy jedynie pochodzić po tym Gabinecie, aby nie
zaglądając do książek stać się najbieglejszym naturalista... Tam
również zresztą znajduje się wspaniała kolekcja zwierząt; Ileż ga-
tunków zniknęło z powierzchni ziemi lub zmieniło swoją formę!
Szczególnie zdumiał mnie bardzo rzadki egzemplarz gigantycznego
konia, na którym zachowała się nawet sierść. Koń ten do złudzenia
przypomina formą owe koniki, jakie damy hodują dziś wraz z pie-
skami kanapowymi, ale starożytny koń był tak ogromny, że ledwie
zdołałem dosięgnąć jego głowy

43

background image

- Czy można dać wiarę temu - zapytałem kustosza Gabinetu - że

ludzie niegdyś dosiadali tych potworów?

- Wprawdzie na potwierdzenie tego nie mamy wiarygodnych

dokumentów - odparł kustosz - ale do dziś zachowały się starożyt-
ne pomniki przedstawiające ludzi wierzchem na koniach.

- Czy te wizerunki nie mają jednak jakiegoś sensu alegoryczne-

go? Może starożytni pragnęli w ten sposób ukazać zwycięstwo
człowieka nad naturą lub nad swoimi namiętnościami?

- Wielu tak nie bez podstaw sądzi - powiedział Chartin - ale

wydaje się, iż owe alegoryczne przedstawienia zostały wzięte ze
świata rzeczywistego, bo jak w przeciwnym razie wytłumaczyć sło-
wa „jazda” i „konnica”, często spotykane w starożytnych rękopi-
sach? Ponadto proszę spojrzeć - ciągnął pokazując mi uniesioną
nogę konia, na której ujrzałem wygięty kawałek zardzewiałego
żelaza przybitego gwoździami do kopyta. - To jest jedna z najcen-
niejszych osobliwości naszego Gabinetu. Jak pan widzi, żelazo
zostało przybite gwoźdźmi; ślady tych gwoździ widoczne są rów-
nież na pozostałych kopytach. Nie ulega kwestii, że jest to dzieło
rąk ludzkich.

- Do czego to żelazo mogło służyć?
- Pewnie do osłabienia siły tego straszliwego zwierzęcia - za-

uważył kustosz.

- A może w czasie wojny wypuszczano te konie na nieprzyjacie-

la, a tym żelazem mogły one zadawać silniejsze ciosy?

- Ta uwaga czyni zaszczyt pańskiemu dowcipowi - rzekł

uprzejmie uczony - ale gdzie dowody?

Zamilkłem.
- Niedawno odkryto tu bardzo dawny obraz - powiedział Char-

tin - przedstawiający maszynerię, której używano prawdopodobnie
do poskramiania koni. Na tym obrazie nogi konia przywiązane są

44

background image

do słupów, a człowiek młotem bije w jego kopyto. Opodal znajduje
się inny koń, zaprzężony do jakiegoś dziwnego pojazdu na kolach.

- To bardzo ciekawe. Jak jednak wytłumaczyć skarłowacenie

końskiej rasy?

- Tłumaczy się to na różne sposoby; najprawdopodobniejszy z

nich jest taki, że w drugim tysiącleciu po narodzeniu Chrystusa
ogólne rozpowszechnienie aerostatów sprawiło, iż konie przestały
być potrzebne i zostały porzucone na łaskę losu. Zwierzęta zdzicza-
ły i zaszyły się w lasach. Nikt nie troszczył się o zachowanie po-
przedniej rasy i większość z nich zginęła. Później, kiedy koń stał się
przedmiotem ciekawości, człowiek dokończył dzieła natury... Kilka
wieków temu zapanowała moda na malutkie zwierzęta i roślinki,
która nie ominęła również koni: przy współudziale człowieka kar-
łowaciały one stopniowo, aż wreszcie doszły do dzisiejszego stanu
zabawnych, lecz bezużytecznych domowych zwierzątek.

- Albo należy przyjąć - powiedziałem, patrząc na szczątki po-

twora - że w starożytności na koniach jeździli bohaterowie, albo też
trzeba przyznać, że wówczas ludzie byli o wiele odważniejsi niż
dzisiaj. Strach pomyśleć, że można wsiąść na takie przerażające
zwierzę!

- Istotnie, ludzie w starożytności skwapliwiej niż dziś narażali

się na niebezpieczeństwo. Na przykład dowiedziono już niezbicie,
że pary, których dzisiaj używamy wyłącznie do poruszania ziemi, że
ta straszliwa i niebezpieczna siła przez kilkaset lat służyła ludziom
do napędu ekwipaży...

- To niepojęte!
- O! Jestem przekonany, że gdyby zachowały się starożytne

księgi, to dowiedzielibyśmy się z nich wiele jeszcze takich rzeczy,
które dzisiaj uważamy za niepojęte.

- Pan w tym względzie jest jeszcze o wiele szczęśliwszy od nas,

45

background image

gdyż wasz klimat zachował bodaj urywki starożytnych inskrypcji,
które zdążyliście przenieść na szkło. U nas jednak to, co nie zetlało
samo przez się, zostało stoczone przez robaki, więc w Chinach za-
bytki pisemne już nie istnieją.

- U nas też zachowało się ich bardzo niewiele - zauważył Char-

tin. - W ogromnych stertach pradawnych szczątków znajdujemy
tylko pojedyncze słowa lub litery i one właśnie stanowią podstawę
całej naszej historii starożytnej.

- Należy wiele się spodziewać po wynikach prac waszych sza-

cownych antykwariuszy. Słyszałem, że przygotowywany przez nich
nowy słownik będzie zawierał o dwa tysiące starożytnych słów wię-
cej niż poprzedni.

- Tak! - zgodził się kustosz. - Ale czemu on posłuży? Na temat

każdego słowa powstanie dwa tysiące rozpraw, a i tak nie docieknie
się ich prawdziwego znaczenia. Weźmy na przykład choćby słowo
„Niemcy”. Nie ma pan pojęcia, ile trudu poświęcili mu nasi uczeni,
a wciąż nie mogą dotrzeć do jego prawdziwego znaczenia.

Fizyk potrącił we mnie czułą strunę, gdyż studentowi historii

taka wątpliwość wydała się niemal świętokradztwem... Postanowi-
łem zabłysnąć swoimi wiadomościami.

- Niemcy byli narodem zamieszkującym obszary leżące na po-

łudnie od starożytnej Rosji - powiedziałem. - To już wedle mnie
zostało dowiedzione. Niemców podbili Alemanowie, potem na ich
miejsce przyszli Tedeskowie, Tedesków podbili Germanie, a wła-
ściwie Żermanijczycy, Żermanijczyków zaś Dojczerzy, wielki naród,
który pozostawił po sobie nawet kilka fragmentów swojego języka,
znanego nam z utworów poety Goethego...

- Tak! Tak dotychczas myślano - odparł Chartin. - Ale teraz

niemal wszyscy antykwariusze doszli do zgodnego wniosku, że

46

background image

Dojczerzy byli zupełnie innym ludem, zaś Niemcy stanowili rodzaj
szczególnej kasty, do której należeli ludzie wywodzący się z róż-
nych plemion.

- Muszę wyznać, że jest to dla mnie zupełnie nowy punkt wi-

dzenia! To jeszcze raz dowodzi, jak bardzo jesteśmy zacofani.

Prowadząc takie rozmowy obeszliśmy cały Gabinet. Wybłaga-

łem pozwolenie na dalsze jego odwiedziny, a kustosz powiedział
mi, że Gabinet otwarty jest codziennie i dniem, i nocą. Możesz
sobie wyobrazić moją radość, że udało mi się poznać takiego grun-
townie wykształconego uczonego.

W tym samym gmachu mieszczą się rozliczne Akademie, które

noszą wspólną nazwę Stałego Kongresu Uczonych. Za parę dni taka
Akademia ma zostać otwarta dla gości. Umówiliśmy się z Charti-
nem, że nie omieszkamy odwiedzić jej pierwszego posiedzenia.

LIST CZWARTY

Zapomniałem ci powiedzieć, że przyjechaliśmy do Petersburga

w najbardziej niemiłym dla cudzoziemca czasie, w tak zwanym
„miesiącu wypoczynku”. Takich miesięcy Rosjanie mają dwa: jeden
na początku roku, drugi w jego połowie. W ciągu tych miesięcy
wszystkie sprawy się zawiesza, miejsca urzędowe zostają zamknięte
i nikt nikogo nie odwiedza. Ten zwyczaj bardzo mi się podoba:
Rosjanie uznali za stosowne określić czas, kiedy każdy mógłby
zagłębić się w siebie, zająć się wewnętrznym doskonaleniem lub
zgoła swoimi sprawami domowymi. Zrazu lękaliśmy się, że ta oko-
liczność przeszkodzi w naszej misji, ale okazało się, że jest na od-
wrót: każdy, mając określony czas dla swoich zajęć wewnętrznych,
całą jego resztę poświęca wyłącznie sprawom publicznym, niczym
innym nie rozpraszając już swych myśli, i dlatego wszystko potoczyło

47

background image

się dwukrotnie szybciej. Ustanowienie tego zwyczaju miało ponad-
to zbawienny wpływ na ograniczenie sporów: każdy człowiek ma
czas na zastanowienie się, a zamknięcie miejsc urzędowych prze-
szkadza spierającym się w działaniu w momencie największego
napięcia namiętności. Jedynie taki ekstraordynaryjny wypadek, jak
zbliżanie się komety mógł w pewnym stopniu zakłócić przestrzega-
nie owego chwalebnego obyczaju; ale i tak do tej pory proszonych
wieczorów i zebrań nie było. Wreszcie dzisiaj otrzymaliśmy domo-
wą gazetę od tutejszego pierwszego ministra, gdzie między innymi
znaleźliśmy zaproszenie na urządzany u niego wieczór. Trzeba ci
wiedzieć, że w wielu domach, zwłaszcza takich, których gospodarze
mają rozliczne znajomości, wydaje się gazety, które zastępują kore-
spondencję. Obowiązkiem wydawania takiej gazety raz na tydzień
lub codziennie obarczony jest majordomus. Robi to bardzo prosto:
za każdym razem po otrzymaniu rozkazu od pana zapisuje, co na-
leży, a potem przy pomocy camera obscura zdejmuje potrzebną
liczbę egzemplarzy i rozsyła je do znajomych. W tej gazecie za-
mieszcza się zazwyczaj wiadomości o zdrowiu lub chorobie gospo-
darzy i inne nowiny domowe, następnie różne sentencje i uwagi,
opisy drobnych wynalazków oraz zaproszenia; w wypadku zapro-
szenia na obiad podaje się także le menu. Ponadto dla porozumie-
wania się ze znajomymi w nieprzewidzianych wypadkach urządzo-
ne są telegrafy magnetyczne, za pośrednictwem których rozmawia-
ją ludzie mieszkający daleko od siebie.

A zatem wreszcie zobaczę tutejsze wyższe sfery. W następnym

liście opiszę ci, jakie wrażenie one na mnie wywarły. Nie od rzeczy
będzie wskazać nam, Chińczykom, lubiącym zamieniać noc w
dzień, że tutaj wieczór zaczyna się o piątej po południu, o ósmej
spożywa się kolację, a o dziewiątej kładzie spać. Za to każdy wstaje

48

background image

o czwartej rano, zaś obiad je w południe. Odwiedzanie kogoś rano
uchodzi za szczyt złego wychowania, bowiem zakłada się, że ran-
kiem każdy jest zajęty. Mówiono mi, że nawet ci, którzy nic nie
robią, rano zamykają drzwi, gdyż dobry ton tego wymaga.

LIST PIĄTY

Dom pierwszego ministra znajduje się w najlepszej części mia-

sta, opodal Góry Pułkowskiej i w pobliżu sławnego starożytnego
Obserwatorium, które powstało pono 2500 lat temu. Kiedy zbliży-
liśmy się do domu, nad jego dachem ujrzeliśmy już mnóstwo aero-
statów; jedne unosiły się w powietrzu, inne były przymocowane do
umyślnie w tym celu zbudowanych kolumn. Wyszliśmy na platfor-
mę, która w mgnieniu oka opuściła się, i po chwili ujrzeliśmy się
we wspaniałym ogrodzie zimowym, który służył ministrowi za an-
tyszambr. Cały ogród pełen rzadkich roślin oświetlony był cudow-
nej roboty elektrycznym aparatem w kształcie słońca. Powiedziano
mi, że owo słońce nie tylko oświetla, lecz także oddziaływuje che-
micznie na krzewy i drzewa. Istotnie, nigdy przedtem nie zdarzyło
mi się widzieć równie bujnej roślinności.

Pragnąłbym, aby nasi chińscy zwolennicy starych obyczajów

przyjrzeli się tutejszym przyjęciom i manierom; nie ma tu niczego
podobnego do naszych chińskich uprzejmości, od których do dziś
nie możemy się odzwyczaić. Tutejsza prostota obejścia sprawia
zrazu wrażenie chłodnego dystansu, ale potem człowiek tak się do
niego przyzwyczaja, że te maniery wydają się zupełnie naturalne, a
rzekomy chłód w istocie okazuje się nieudawaną serdecznością.
Kiedy weszliśmy, ogród zimowy był już pełen gości; w różnych
miejscach między drzewami widniały grupy spacerujących; jedni
perorowali coś z zapałem, inni słuchali ich w milczeniu. Trzeba ci
wiedzieć, że tutaj nikt cię nie zmusza do mówienia: można wejść do

49

background image

pokoju nie mówiąc ni słowa i nawet nie odpowiadając na pytania - i
nikomu nic wyda się to dziwne; zdeklarowani modnisie potrafią
wręcz milczeć przez cały wieczór i uważane jest to za rzecz w bar-
dzo dobrym tonie. Pytanie kogoś o zdrowie, o jego sprawy, o pogo-
dę lub w ogóle o cokolwiek uważane jest za wielki faux pas... Za to
rozpoczęta już rozmowa toczy się bardzo gorąco i żywo. Dam było
mnóstwo, pięknych i niezwykle świeżych; bladość i szczupłość jest
oznaką złego tonu, gdyż tutaj w zakres dobrego wychowania wcho-
dzi nauka o zdrowiu i część medycyny, tak że o tych, którzy nie
potrafią dbać o zdrowie, szczególnie o damach, mówi się, że są źle
wychowani.

Damy odziane były wspaniale, przeważnie w suknie z elastycz-

nego kryształu w różnych kolorach; niektóre lśniły wszystkimi
barwami tęczy, inne miały wtopione w tkaniny różne metaliczne
kryształy, rzadkie rośliny, motyle, błyszczące żuczki. Jedna z wy-
twornych dam miała w festonach sukni nawet żywe świecące ro-
baczki, które w ciemnych alejach promieniowały podczas ruchu
oślepiającym blaskiem; taka suknia, jak mi powiedziano, kosztuje
bardzo drogo i może być założona tylko raz, ponieważ robaczki
szybko umierają. Przysłuchując się rozmowom stwierdziłem nie
bez zdumienia, że w wyższych sferach nasza fatalna kometa zaprzą-
tała o wiele mniej uwagi niż możnaby się tego spodziewać. Zaczęto
mówić o niej mimochodem; jedni w wielce uczony sposób roz-
wodzili się o przypuszczalnej skuteczności przedsięwziętych kro-
ków, obliczali wagę komety, szybkość jej spadania i stopień oporu
urządzonych przeciwko niej aparatów; inni wymieniali wszystkie
zwycięstwa odniesione już przez ludzką sztukę nad naturą, a ich
wiara w potęgę rozumu była tak silna, że wyrażali się lekceważąco o
spodziewanej klęsce żywiołowej; spokój jeszcze innych wynikał z

50

background image

innego powodu: dawali oni do zrozumienia, iż już wystarczająco
długo żyli, a wszystko wszak musi się kiedyś skończyć... Przeważa-
jąca jednak część towarzystwa rozprawiała o sprawach bieżących i
o przyszłych planach, jak gdyby nic nie miało się zmienić. Niektóre
z dam nosiły stroiki à la comète przedstawiające sobą malutki elek-
tryczny aparacik, z którego nieustannie sypały się iskry. Zauwa-
żyłem, że damy te z kokieterii starały się jak najczęściej przecho-
dzić w cień, aby pochwalić się pięknym elektrycznym pióropuszem
przedstawiającym ogon komety i na kształt lśniącej kity zdobiącym
ich włosy, nadając przy tym twarzom szczególnej barwy.

W różnych miejscach ogrodu od czasu do czasu odzywała się

ukryta muzyka grająca jednak bardzo cicho, żeby nie przeszkadzać
w rozmowach. Miłośnicy muzyki rozsiadali się na rezonansie urzą-
dzonym umyślnie nad ukrytą orkiestrą; mnie również zaproszono
do zajęcia tam miejsca, ale moje nieprzyzwyczajone nerwy zostały
tak podrażnione przyjemnymi, ale zbyt silnymi drganiami, że nie
wytrzymawszy nawet dwóch minut zeskoczyłem na ziemię, dając w
ten sposób damom powód do śmiechu. W ogóle na wujaszka i
mnie, jako na cudzoziemców, wszyscy goście zwracali szczególnie
pilną uwagę i starali się wedle pradawnego rosyjskiego zwyczaju
wszelkimi sposobami okazać swoją życzliwość. Celowały w tym
damy, którym, mówiąc bez cienia próżności, bardzo się spodoba-
łem, o czym się niebawem przekonasz. Idąc alejką pokrytą aksa-
mitnym dywanem zatrzymaliśmy się przy niewielkim basenie, z
którego ze szmerem tryskała struga aromatycznej wody; jedna z
dam, piękna i pięknie odziana, z którą jakoś najbardziej się zbliży-
łem, podeszła do basenu i w jednej chwili szemranie wody prze-
kształciło się w cudowną muzykę. Takich dziwnych dźwięków jesz-
cze nie zdarzyło mi się słyszeć. Zbliżyłem się do mojej damy i ze

51

background image

zdumieniem spostrzegłem, iż gra na klawiszach wprawionych w
basen: te klawisze były połączone z otworami, z których woda spa-
dała na kryształowe dzwonki, wywołując cudownie harmonijne
dźwięki. Czasami woda tryskała szybkim, przerywanym strumie-
niem i wówczas dźwięki przypominały łoskot rozszalałych fal, dzi-
ki, ale również harmonijny; czasami woda lała się spokojnie i wów-
czas jakby z oddali nadbiegały majestatyczne, głębokie akordy;
czasami wreszcie strugi rozbryzgiwały się po dźwięczącym szkle i
wówczas słychać było ciche, melodyjne szemranie. Ten instrument
nosił nazwę hydrofonu, został wynaleziony niedawno i jeszcze nie
wszedł do powszechnego użytku. Moja piękna dama wydawała mi
się teraz szczególnie urocza: fioletowe elektryczne iskry stroiku à la
comète deszczem ognistym sypały się na jej białe, toczone ramiona,
odbijały się w strumieniach wody i momentalnym blaskiem oświe-
tlały jej piękną, wyrazistą twarz i bujne loki; przez tęczową materię
jej sukni przeświecały lśniące wężyki, ukazując czasem jej zjawi-
skowe kształty. Niebawem do dźwięków hydrofonu dołączył jej
czysty, chwytający za serce głos, który zdawał się tonąć w harmo-
nijnym brzmieniu instrumentu. Działanie tej muzyki zdającej się
wypływać z niedosiężnej głębi wód, cudowny magnetyczny blask,
powietrze wypełnione aromatami, wreszcie piękna kobieta zdająca
się pływać w tym niezwykłym eterze złożonym z dźwięków, fal i
światła - wszystko to wprawiło mnie w taki zachwyt, że urocza da-
ma już skończyła, a ja jeszcze długo nie mogłem dojść do siebie, co
ona, jeśli się nie mylę, ku mojej konfuzji zauważyła.

Niemal takie samo wrażenie wywarła na innych, lecz nie rozle-

gły się ani oklaski, ani komplementy - to tutaj nie jest w zwyczaju.
Każdy zna stopień swojego kunsztu: zły muzyk nie torturuje uszu
słuchaczy, a dobry nie każe się prosić. Zresztą muzyka jest tutaj

52

background image

nieodzownym składnikiem wychowania i jest równie powszechna,
jak czytanie i pisanie; czasami gra się cudzą muzykę, ale naj-
częściej, a dotyczy to szczególnie dam w rodzaju mojej piękności,
improwizuje się bez żadnej namowy, jeśli tylko muzyk odczuje
wewnętrzną tego potrzebę.

W różnych miejscach ogrodu rosły drzewa brzemienne owoca-

mi - dla gości; niektóre z tych owoców były dziwacznymi dziełami
sztuki ogrodniczej, która tutaj osiągnęła wyżyny kunsztu. Patrząc
na nie myślałem mimo woli, ile wysiłku umysłu i ile cierpliwości
trzeba było, żeby w drodze kolejnych szczepień połączyć różne
gatunki owoców, zupełnie od siebie odmienne, i wyhodować nowe,
niebywałe gatunki. Zauważyłem na przykład owoce, które były
czymś pośrednim między ananasem a brzoskwinią i miały niepo-
równany smak. Zauważyłem również figi zaszczepione na wiśni,
banany połączone z gruszą. Wszystkich owoców, by tak rzec, wyna-
lezionych przez tutejszych ogrodników nie sposób wyliczyć. Wokół
tych drzew stały niewielkie karafki ze złotymi kranami. Goście brali
te karafki, odkręcali krany i bez ceremonii wciągali w siebie zawar-
te w nich, tak mi się przynajmniej wydawało, napoje. Poszedłem za
ich przykładem; w karafkach znajdowała się aromatyczna miesza-
nina podniecających gazów o smaku przypominającym zapach
wina (bouquet). Mieszanina ta momentalnie rozlewała się po ca-
łym ciele, powodując uczucie zdumiewającego ożywienia i wesoło-
ści, która czasami osiąga taki stopień, że nie można powstrzymać
się od ciągłego uśmiechu. Te gazy są całkowicie nieszkodliwe, a ich
używanie spotyka się z wielką aprobatą medyków; nic zatem dziw-
nego, że owe ulotne napitki tutejszym wyższym sferom zastąpiły
całkowicie wina, które pijają teraz jedynie prości rzemieślnicy nie-
zmiernie przywiązani do tego prostackiego płynu.

53

background image

Po jakimś czasie gospodarz zaprosił nas do odrębnej ubikacji, w

której znajdowała się wanna magnetyczna. Trzeba ci wiedzieć, że w
tutejszych salonach magnetyzm zwierzęcy jest ulubioną zabawą
zastępującą w pełni starożytne karty, kości, tańce i inne rozrywki.
Oto jak to się robi: jeden z obecnych - zazwyczaj najbardziej biegły
w manipulacjach magnetycznych - staje obok wanny, a wszyscy
pozostali biorą do rąk sznur od niej biegnący i magnetyzacja się
zaczyna. Jednych wprawia ona w zwykły magnetyczny sen krzepią-
cy zdrowie, na innych do czasu w ogóle nie działa, inni wreszcie
wprowadzają się w stan somnambulizmu, na czym polega cel całej
zabawy. Z braku przyzwyczajenia znalazłem się w liczbie tych, na
których magnetyzm w ogóle nie działał i dlatego mogłem być
świadkiem wszystkich wydarzeń.

Wkrótce zaczęła się nader interesująca rozmowa; somnambuli-

cy jeden przez drugiego zdradzali swoje najtajniejsze myśli i pra-
gnienia. „Wyznam - powiedział jeden z nich - że choć usilnie sta-
ram się przekonać wszystkich, że nie lękam się komety, to jednak
jej zbliżanie się przyprawia mnie o wielki przestrach.”

„Dzisiaj umyślnie rozzłościłam swojego męża - powiedziała

pewna urocza dama - ponieważ w gniewie jest bardzo przystojny.”

„Pani tęczowa suknia - powiedziała jakaś elegantka do swojej

sąsiadki - tak mi się podoba, że zamierzam poprosić o jej fason,
chociaż wstyd mi będzie to uczynić.”

Podszedłem do grupki pań, wśród których znajdowała się moja

piękność. Ledwie się do nich zbliżyłem, gdy urocza dama powie-
działa do mnie: „Nie wyobraża pan sobie, jak bardzo mi się pan
podoba; gdy tylko pana ujrzałam, gotowa byłam pana pocałować!”

„Ja również, ja również” - wykrzyknęło kilka kobiecych głosów.

54

background image

Obecni roześmiali się i pogratulowali mi konkiety, jaką zrobi-

łem wśród petersburskich dam.

Ta zabawa trwała około godziny. Obudzeni ze stanu somnam-

bulicznego zapominają wszystko, co mówili, i poczynione przez
nich wyznania dają powód do tysięcznych mistyfikacji, które sprzy-
jają ożywieniu życia towarzyskiego, gdyż nierzadko zapoczątkowu-
ją dozgonne miłości, flirciki i przyjaźnie. Często ludzie, przedtem
ledwie przelotnie znajomi, dowiadują się w tym stanie o swojej
wzajemnej sympatii, a dawne więzi jeszcze bardziej umacniają się
dzięki tym niezafałszowanym wyrazom wewnętrznych uczuć. Cza-
sami magnetyzują się sami mężczyźni, zaś damy pozostają trzeź-
wymi obserwatorkami; innym razem z kolei damy zasiadają wokół
wanny magnetycznej i zdradzają swoje tajemnice mężczyznom.
Rozpowszechnienie magnetyzacji całkowicie wytrzebiło w wyż-
szych sferach fałsz i obłudę, które stały się w tych warunkach nie-
możliwe; jednak dyplomaci świadomi obowiązków, jakie nakłada
na nich piastowana godność, nic uczestniczą w tej zabawie i dlate-
go odgrywają w salonach bardzo nieznaczną rolę. W ogóle nie lubi
się tu tych, którzy uchylają się od udziału we wspólnej magnetyza-
cji: podejrzewa się ich o jakieś wrogie myśli lub naganne skłonno-
ści.

Zmęczony nadmiarem różnorodnych wrażeń, które stały się

moim udziałem w ciągu tego dnia, nie czekając na kolację, odszu-
kałem swój aerostat; na dworze panowała zamieć i mimo ogrom-
nych otworów wentylacyjnych nieustannie wypuszczających w
powietrze gigantyczne ilości ciepła, musiałem ściśle owinąć się
moją szklaną peleryną. Obraz pięknej damy grzał jednak moje
serce - jak powiadali starożytni. Jest ona, jak się dowiedziałem,
jedyną córką tutejszego ministra medycyny; jednak, mimo jej wi-
docznej do mnie sympatii, nie mogę liczyć na jej prawdziwą skłon-
ność, skoro nie wsławiłem się jeszcze żadnym odkryciem naukowym

55

background image

i dlatego uważany jestem za wyrostka!

LIST SZÓSTY

W moim ostatnim, przecież tak długim liście nie zdążyłem jed-

nak opowiedzieć ci o niektórych sławnych osobach, które widzia-
łem na wieczorze u Przewodniczącego Rady. Zebrało się tam, jak
już ci pisałem, najdostojniejsze towarzystwo: minister filozofii,
minister sztuk pięknych, minister sił powietrznych oraz poeci, filo-
zofowie i historycy pierwszej i drugiej klasy. Na szczęście spotka-
łem tam pana Chartina, którego już wcześniej poznałem u wujasz-
ka; to on opowiedział mi o tych panach różne ciekawe szczegóły,
które podam ci przy innej okazji. W ogóle muszę ci powiedzieć, że
tutejsze przygotowanie do służby i kształcenie największych do-
stojników jest godne najwyższej uwagi. Wszyscy oni kształceni są w
osobnym zakładzie naukowym, który nosi nazwę Szkoły Mężów
Stanu. Wstępują do niej najlepsi uczniowie innych zakładów na-
ukowych i rozwój ich zdolności śledzony jest od najmłodszych lat.
Po zdaniu surowego egzaminu uczestniczą oni przez parę lat w
posiedzeniach Rady Państwa, aby nabrać niezbędnego doświad-
czenia; z tego rozsadnika trafiają wprost na najwyższe stanowiska
państwowe, dlatego też często wśród takich dostojników można
napotkać ludzi młodych - co wydaje się niezbędne, jako że świeżość
i czynność młodości może podołać najtrudniejszym obowiązkom.
Ludzie ci starzeją się przed czasem i tylko im nie czyni się z tego
zarzutu, gdyż płacą swoim zdrowiem za dobrobyt całego społeczeń-
stwa.

Minister zgody jest pierwszym dostojnikiem państwa i Prze-

wodniczącym Rady Państwa. Jego godność jest najtrudniejsza i
najbardziej śliska. Jemu podlegają sędziowie pokoju wybierani w

56

background image

całym państwie spośród ludzi cieszących się największym szacun-
kiem i najbogatszych; ich obowiązkiem jest utrzymywanie ścisłych
więzi z wszystkimi domami w powierzonym im okręgu i zapobie-
ganie wszystkim rodzinnym kłótniom, waśniom, a w szczególności
procesom oraz nakłanianie do polubownego zakończenia sporów
już trwających. Do rozwikłania trudnych wypadków służy im wy-
asygnowany przez państwo poważny fundusz noszący nazwę go-
dzącego, którego wedle własnej woli używają do zaspokojenia rosz-
czeń ludzi szczególnie upartych. Te sumy dzisiaj, wskutek ogólnego
polepszenia obyczajności, wynoszą trzykrotnie mniej, niż dawniej
wydawano na utrzymanie ministerstwa sprawiedliwości i policji.
Jest rzeczą godną uwagi, że sędziowie pokoju poza wewnętrzną
skłonnością do czynienia dobra (na co podczas wyborów zwraca się
pilną uwagę) pobudzani są do rzetelnego spełniania swoich obo-
wiązków również przez okoliczności zewnętrzne, bowiem za każdy
proces, któremu nie zdołali zapobiec, obowiązani są zapłacić
grzywnę wzbogacającą ogólny kapitał ministerstwa zgody. Minister
zgody z kolei odpowiada za wybór sędziów i za ich poczynania.
Sam jest pierwszym sędzią pokoju i na nim osobiście spoczywa
odpowiedzialność za zgodę w działaniu wszystkich urzędów i osób
urzędowych. Powierzono mu również nadzór nad wszystkimi spo-
rami naukowymi i literackimi i dopilnowanie, aby owe spory toczy-
ły się nie dłużej, niż to jest pożyteczne dla doskonalenia nauki i
nigdy nie przekształcały się w napaści ad personam. Możesz sobie
zatem wyobrazić, jaką wiedzę ów dostojnik musi posiadać i ile za-
pału musi przejawiać w działaniach na rzecz powszechnego dobra.
Należy w ogóle stwierdzić, iż życie tych dostojników bywa nader
krótkie, gdyż niepomierny trud zabija ich, eonie jest niczym dziw-
nym, skoro muszą troszczyć się nic tylko o spokój całego państwa,

57

background image

lecz w dodatku nieustannie zajmować się własnym samodoskona-
leniem, na co ludzkich sil nie może wystarczyć.

Obecny minister zgody w pełni zasługuje na swoją godność; jest

jeszcze młody, ale włosy jego już posiwiały od nieustannych tru-
dów. Na twarzy ma wypisaną dobroć pospołu z przenikliwością i
mądrością.

Jego gabinet zawalony jest mnóstwem ksiąg i papierów; widzia-

łem tam zresztą wielką rzadkość: kodeks praw rosyjskich wydany w
XIX wieku po narodzeniu Chrystusa; wiele jego kart zetlało, ale
inne zachowały się w całości. To cymelium przechowywane jest jak
największy skarb pod szkłem w drogocennej szkatule opatrzonej
imieniem władcy, za panowania którego zostało wydane.

„Jest to jedno z pierwszych pomnikowych dzieł prawodawstwa

rosyjskiego - powiedział mi gospodarz. - Wskutek zmian języka,
jakie nastąpiły w tak długim czasie, wiele zawartych w nim słów
stało się niezrozumiałych, ale z tego, co zdołaliśmy pojąć, widać
wyraźnie, jak pradawne jest nasze oświecenie! Takie zabytki
wdzięczna potomność winna przechowywać jak relikwie.”

LIST SIÓDMY

Dziś rano odwiedził mnie pan Chartin i zaprosił do obejrzenia

sali Zgromadzenia Ogólnego Akademii. „Nie wiem - powiedział -
czy wolno nam będzie dzisiaj pozostać na posiedzeniu, ale przed
jego rozpoczęciem zdąży pan poznać niektórych naszych uczo-
nych.”

Sala Kongresu Uczonych znajduje się, jak ci już pisałem, w

gmachu Gabinetu Osobliwości. Tam właśnie, poza cotygodniowymi
posiedzeniami, uczeni zbierają się niemal codziennie; przeważnie
też mieszkają na miejscu, aby łatwiej mogli korzystać z ogromnych
bibliotek i laboratorium fizycznego Gabinetu. Zjawiają się tam

58

background image

fizycy, historycy, poeci, muzycy i malarze, którzy szlachetnie zwie-
rzają się sobie nawzajem ze swoich myśli, opisują doświadczenia,
nawet nieudane, mówią o samym jądrze swoich odkryć niczego nie
ukrywając, bez fałszywej skromności, ale i bez samochwalstwa;
tam też naradzają się co do sposobu uzgodnienia swoich prac i
nadania im jednolitego kierunku. Temu wszystkiemu bardzo
sprzyja organizacja tego stanu, którą opiszę ci w jednym ze swoich
przyszłych listów... Weszliśmy zatem do ogromnej sali ozdobionej
posągami i portretami wielkich ludzi; kilka stołów pokrywały
książki, a na innych stały przyrządy fizyczne przygotowane do do-
świadczeń; do jednego ze stołów przeciągnięto przewody od naj-
większego w świecie stosu galwanomagnetycznego, który zajmował
cały kilkupiętrowy dom.

Było jeszcze wcześnie, więc i odwiedzających nie było zbyt wie-

lu. W niewielkim kółku gorąco dyskutowano o niedawno opubli-
kowanej książce, która została przedstawiona Kongresowi przez
pewnego młodego archeologa i miała rozwikłać nader sporne i
interesujące zadanie, a mianowicie usiłowała dociec najstarszej
nazwy Petersburga. Może nie wiesz, że na ten temat istnieje wiele
przeciwstawnych poglądów. Źródła historyczne zaświadczają, że
miasto to zostało założone przez tego samego wielkiego Władcę,
którego imię nosi. Co do tego nie ma wątpliwości, jednak odkrycie
pewnych starożytnych rękopisów naprowadziło na myśl, że z nie-
wytłumaczonych przyczyn owo wspaniałe miasto w ciągu tysiącle-
cia parokrotnie zmieniało swoją nazwę. To odkrycie w ogóle do-
prowadziło do wielkiego wzburzenia wśród archeologów: jeden z
nich na przykład dowodzi, że najstarsza nazwa Petersburga
brzmiała Petropol i na poparcie swej tezy przytacza wers starożyt-
nego poety:

59

background image

„Petropol wśród wieżyc drzemie...”

Inni nie bez podstaw zaoponowali twierdząc, że w tym wersie

musiał powstać błąd drukarski. Jeszcze inni utrzymują, że Peters-
burg zwano w najdawniejszych czasach Piotrogrodem. Nie będę tu
wyliczał wszystkich przypuszczeń na ten temat i powiem tylko, że
pewien archeolog odrzuca je wszystkie bez wyjątku. Przekopując
się przez zetlałe stosy starożytnych ksiąg znalazł on wiązkę rękopi-
sów, których karty zostały po części oszczędzone przez czas. Kilka
ocalałych linijek dało mu podstawę do napisania całej książki ko-
mentarzy, w których dowodzi, że pierwotną nazwą Petersburga był
Piter; na dowód słuszności przedstawił Kongresowi oryginalny
rękopis. Widziałem ten bezcenny zabytek napisany na owej mate-
rii, którą starożytni nazywali papierem. Sekret jej wytwarzania
został już dawno utracony, czego zresztą nie należy żałować, gdyż
jej nietrwałość sprawiła, że nie dotarły do nas niemal żadne zabytki
starożytnego piśmiennictwa. Przepisałem dla ciebie te nieliczne
słowa, które wprowadziły takie zamieszanie wśród uczonych. Oto
one:

„Piszę do pana z Pitra, a na dniach udaję się do Kronsztadtu,

gdzie mi proponują miejsce zastępcy burmistrza z pensją pięciuset
rubli rocznie...” Reszta została pochłonięta przez czas.

Możesz sobie z łatwością wyobrazić, do jakich interesujących

odkryć mogą doprowadzić te nieliczne bezcenne wersy! Najpraw-
dopodobniej jest to urywek listu, tyle że nie wiadomo przez kogo i
do kogo pisanego. Oto pytania godne uwagi całego uczonego świa-
ta. Na szczęście sam piszący daje nam pewne wskazówki co do
własnej godności powiadając, że proponują mu miejsce burmi-
strza... Kim jednak był burmistrz? Na to słowo nigdy dotąd w sta-
rożytnych rękopisach nie natrafiono. Większość uczonych przychy-
la się do zdania, że godność „burmistrza” była bardzo wysoka,

60

background image

porównywalna z godnościami „fechtmistrza” i „kuchmistrza.” W
pełni się z tym zgadzam - analogia jest oczywista! Nie wiadomo
wprawdzie, czym się owi dostojnicy zajmowali, ale ponad wszelką
wątpliwość musieli być ludźmi stojącymi na świeczniku, bowiem
słowo „mistrz” występujące w nazwach ich godności zdaniem gra-
matyków oznacza najwyższy stopień szacunku. Ten wywód jest tak
jasny, że nie może wzbudzać chyba żadnych wątpliwości, ale jest
jedna trudność: jak pogodzić tak niewielką pensję, jaką jest pięćset
rubli, z ważnością stanowiska, jakim musiała być godność pomoc-
nika burmistrza? Łatwo to jednak wytłumaczyć, jeśli się założy, że
w starożytności słowo „rubel” było ogólnym wyrazem liczby przed-
miotów, jak na przykład słowo „miriada”, lecz moim zdaniem kryje
się w tej zagadce coś ważniejszego. Czy aby znikomość tej sumy nie
dowodzi, że w starożytności wyżsi dostojnicy otrzymywali znacznie
mniejsze pensje od zaopatrzenia wypłacanego niższym urzędni-
kom? Wyższa godność zobowiązywała bowiem piastującego ją czło-
wieka do bezinteresownej pracy dla wspólnego dobra, do trudu
pełnego poświęcenia i poezji. Taka głęboka myśl jest w pełni godna
mądrości starożytnych.

Zresztą wszystko to dowodzi, drogi przyjacielu, jak jeszcze mało

znamy ich historię, mimo najusilniejszej pracy zapalonych bada-
czy!

Również po raz pierwszy udało mi się zobaczyć w oryginale cały

starożytny rękopis; nie możesz sobie nawet wyobrazić, jakie szcze-
gólne uczucie wzbudził ten widok w mojej duszy, z jakim drżeniem
oglądałem ten majestatyczny pomnik starożytności, to pismo
wielmoży, człowieka być może wielkiego, którego jego własny twór
przeżył o wiele wieków, człowieka, od którego zależały zapewne
losy milionów. W samym charakterze jego pisma było coś wytwor-
nego i budzącego podziw, bo ileż wysiłku kosztowało starożytnych

61

background image

wypisywanie tylu liter oddających słowa, które dziś oznaczamy
jednym symbolem! Skąd oni brali na to czas? A pisali bardzo dużo:
niedawno pokazano mi w przelocie ogromny gmach z najdawniej-
szych czasów zachowany do dziś i wypełniony od góry do dołu
wiązkami zetlałego, pokrytego literami papieru, który rozsypuje się
za najmniejszym dotknięciem. Antykwariusze zdołali przepisać
zaledwie parę słów występujących częściej od innych, na przykład
„raport”, „instrukcja”, „wydawanie prowiantu” i tym podobne... Ich
znaczenia dziś zupełnie nie sposób dociec, ale ileż skarbów historii,
poezji i sztuki musi się w nich kryć! Wprawdzie pod wieloma
względami jesteśmy gorsi od starożytnych, ale w każdym razie
nasza pisemna puścizna nie zaginie. Widziałem te powstałe przed
tysiącem lat książki pisane na naszym szklanym papirusie - wyglą-
dają, jakby napisano je wczoraj! Czyż kometa zdoła je roztopić!

Tymczasem, kiedy byliśmy zajęci oglądaniem tego pomnika

przeszłości, w sali zebrali się członkowie Akademii i ponieważ po-
siedzenie nie było publiczne, musieliśmy ją opuścić. Dzisiaj Kon-
gres winien zająć się zbadaniem różnych projektów dotyczących
zapobieżenia upadkowi komety. Właśnie z tego powodu wyznaczo-
no tajne posiedzenie, gdyż w zwyczajne dni na sali mogą być obec-
ni postronni goście - tak silna jest tu miłość do zatrudnień nauko-
wych!

Wyszliśmy na górę do swego aerostatu i na pobliskiej platfor-

mie ujrzeliśmy tłum ludzi, którzy głośno coś krzyczeli, wymachiwa-
li rękami i bodajże przeklinali.

- Co to jest? - zapytałem Chartina.
- O, proszę lepiej nie pytać - odrzekł uczony. - Ten tłum to jed-

no z najstraszliwszych zjawisk naszej epoki. Na naszej półkuli
oświata ogarnęła nawet najniższe stany; z tego powodu wielu ludzi

62

background image

ledwie godnych miana zwykłych rzemieślników rości sobie preten-
sje do uczoności i zdolności literackich, ci ludzie niemal codziennie
zbierają się przed naszą Akademią, drzwi której, rzecz jasna, są
przed nimi zamknięte, i swoim krzykiem usiłują zwrócić uwagę
przechodniów. Do tej pory nie zdołali pojąć, dlaczego nasi uczeni
gardzą ich towarzystwem i ze złości zaczęli ich przedrzeźniać,
uprawiając coś na podobieństwo nauki i literatury. Jednak nie
znając szlachetnych pobudek powodujących prawdziwym uczo-
nym, zamienili jedną i drugą w rodzaj rzemiosła: jeden plecie non-
sensy, drugi je chwali, a trzeci sprzedaje, a im więcej sprzeda, za
tym większego człowieka jest wśród nich uważany. Od tego ciągłe-
go handlu popadają w kłótnie, zwane u nich partiami. Jeden oszu-
ka drugiego i już są dwie partie, i już dochodzi niemal do rękoczy-
nów. Każdy chce zdobyć monopol, a nade wszystko pragnie owład-
nąć prawdziwymi uczonymi i literatami. W tym jednym wypadku
zapominają wszyscy o swoich wewnętrznych waśniach i zgodnie
działają. Tych, którzy nie chcą uczestniczyć w ich knowaniach,
przemysłowcy nazywają arystokratami, przyjaźnią się z ich lokaja-
mi, starają się wydobyć od nich sekrety domowe, a potem rzucają
na swoich rzekomych wrogów różne oszczerstwa. Zresztą te usiło-
wania naszych przemysłowców nie odnoszą żadnego skutku i jedy-
nie z każdym dniem wywołują coraz to większą pogardę.

- Proszę mi łaskawie powiedzieć - spytałem - skąd w rosyjskim

błogosławionym cesarstwie mogli się wziąć tacy ludzie?

- Przeważnie przybyli z różnych stron świata. Nie znają rosyj-

skiego ducha, więc obca jest im również miłość do rosyjskiego
oświecenia. Chcieliby jedynie wzbogacić się, a Rosja jest zasobna.
W starożytności tacy ludzie nie istnieli, a w każdym razie wieści o
nich nie przetrwały. Jeden z moich znajomych zajmujących się

63

background image

antropologią porównawczą sądzi, że tego rodzaju ludzie wywodzą
się w prostej linii od zapaśników walczących na pięści, którzy nie-
gdyś żyli w Europie. Cóż robić! Ci ludzie są ciemną stroną naszej
epoki i należy mieć nadzieję, że w miarę rozpowszechniania oświa-
ty znikną również i te plamy na rosyjskim słońcu..

Wtedy akurat zbliżyliśmy się do domu.

FRAGMENTY

I

Na początku 4837 roku, kiedy Petersburg już zbudowano i

przestano naprawiać w nim jezdnie, podróżny galwanostat szybko
opuścił się na platformę wysokiej wieży wyrastającej nad „Hotel
dla przylotnych”; pocztylion zręcznie zarzucił kilka haków na pier-
ścienie platformy, wyrzucił wciąganą drabinkę, i mężczyzna w ob-
szernym stroju z elastycznego szkła wyskoczył z galwanostatu,
zwinnie wybiegł na platformę, pociągnął za sznur i platforma opu-
ściła się do wielkiej sieni.

- Czym możecie mnie nakarmić? - zapytał podróżny, zrzucając

z ramion szklaną opończę i poprawiając kaftan z cienkiego paję-
czego sukna.

- A z kim mam honor? - zapytał z ukłonem karczmarz.
- Mam zaszczyt być Zwyczajnym Historykiem na dworze ame-

rykańskiego poety Orliusza.

Karczmarz podszedł do ściany na której wisiały różne cenniki

pod tabliczkami opatrzonymi napisami: Poeci, Muzycy, Historycy,
Malarze itd. Zdjął jeden z nich i podał podróżnemu.

- Co to ma znaczyć? - zapytał ten ostatni, przeczytawszy tytuł:

Cennik dla historyków. - Aha! Zapomniałem, że na waszej półkuli
każdej godności przysługuje stosowny obiad. Słyszałem o tym, ale

64

background image

przyzna pan, że jest to dość dziwny zwyczaj.

- Udziałem naszej ojczyzny - zaoponował z uśmiechem karcz-

marz - chyba na zawsze pozostanie to, że cudzoziemcy nigdy jej nie
zrozumieją. Wiem, że wielu Amerykanów śmiało się z tego zwycza-
ju tylko dlatego, że nie potrafiło go zrozumieć. Zechce pan chwilę
pomyśleć, a natychmiast przekona się pan, iż oparty jest on na
regułach prawdziwej matematyki moralnej: cennik dla każdej god-
ności sporządzony jest z myślą o stopniu pożytku, jaki może ona
przynieść ludzkości.

Amerykanin uśmiechnął się z ironią:
- O, kraju portów! Wszędzie u was panuje poezja, nawet w cen-

niku obiadowym... Ja, południowy prozaik, ośmielę się mimo to
zapytać: co mam zrobić, jeśli nabiorę ochoty na potrawę, której nie
ma w cenniku dla historyków?...

- Może ją pan otrzymać, ale wyłącznie za pieniądze...
- To znaczy, że wszystko, co znajduje się w tym cenniku ...
- Otrzymuje pan bezpłatnie... W naszym kraju wymagamy od

gościa jedynie działalności zgodnej z piastowanym przez niego
tytułem i godnością, a rząd płaci mi za każdego podróżnego ustalo-
ną taksę...

- To wcale niezłe - zauważył oszczędny Amerykanin. - Nie

opuszczałem swej półkuli, więc nie znałem szczegółów tego zarzą-
dzenia. Nic dziwnego, docierałem wcześniej tylko do Nowej Ho-
landii.

- A gdzie pan teraz wsiadł, jeśli wolno zapytać?
- W Cieśninie Magellana... Ale pomówmy raczej o obiedzie...

Proszę mi podać porcję ekstraktu krochmalowego z ekstraktem
szparagowym; porcję azotu à la fleur d'orange, esencję ananasową i
butelkę kwasu węglowego z wodorem. A po obiedzie chciałbym
przyjąć wannę magnetyczną, bo jestem bardzo zdrożony...

65

background image

- Do somnambulizmu czy też do niższego stopnia?...
- Nic, zwyczajną wannę magnetyczną dla wzmocnienia sił...
- Zaraz będzie gotowa.
Tymczasem przed elastyczną kanapą opuścił się z sufitu na zło-

tych żerdziach schludny stół z rżniętego rubinu pokryty obrusem z
elastycznego szkła. Służba ustawiła na nim pod rubinowymi kołpa-
kami odżywcze esencje, a gaz kwasowęglowy w takich samych ru-
binowych butlach ze złotymi kranami zakończonymi długą rurką.

Podróżny jadł za dwóch i poprosił o jeszcze jedną porcję azotu.

Po opróżnieniu butelki gazu zrobił się o wiele rozmowniejszy.

- Znakomity azot! - wykrzyknął, zwracając się do karczmarza. -

Tylko raz zdarzyło mi się kosztować równie dobry na Madagaska-
rze.

II

Podczas gdy wujaszek zajmował się swoimi dyplomatycznymi

intrygami, ja zdążyłem zawiązać wiele interesujących znajomości.
Spotkałem się w domu wujaszka z panem Chartinem, Zwyczajnym
Historykiem na dworze tutejszego poety Orliusza. (To jedna z naj-
szacowniejszych godności w imperium; obowiązkiem historyka jest
przygotowywanie materiałów historycznych dla twórczości Poety
lub też przeprowadzanie nowych badań wedle jego wskazówek; ten
tytuł ustanowiono całkiem niedawno, ale przyniósł on już wielkie
korzyści państwu; badania historyczne nabrały konsekwencji,
wskutek czego rzuciły nowe światło na wiele ciemnych punktów w
historii.)

Nie tracąc czasu poprosiłem pana Chartina o szczegółowe obja-

śnienie mnie, na czym polegają obowiązki związane z jego godno-
ścią, która, jak wiadomo, zalicza się u Rosjan do najszacowniej szych

66

background image

i o której w Chinach mamy tylko niejasne pojęcie. Oto, co mi od-
powiedział:

- Panu, jako człowiekowi studiującemu, jest doskonale wiado-

mo, ile wysiłku poświęcali sławni mężowie na połączenie wszyst-
kich nauk w jedną; szczególnie godne uwagi w tym względzie są
prace trzeciego tysiąclecia. W zamierzchłej starożytności częste są
utyskiwania na zbytnie rozdrobnienie nauk, ale upłynęły dziesiątki
wieków i wszelkie próby ich połączenia okazały się daremne. Nie
pomagało nic: ani upraszczanie metod, ani klasyfikacja wiedzy.
Człowiek nie potrafił rozwikłać tego okropnego dylematu, gdyż
jego wiedza była albo jednostronna, albo płytka. Czego nie dokona-
ły wysiłki uczonych, to nastąpiło samoczynnie wskutek wprowa-
dzenia nowego kształtu państwa: dawny podział społeczeństwa na
stany Historyków, Geografów, Fizyków, poetów - a każdy z tych
stanów działał oddzielnie - natchnął obecnie panującego nam
Władcę szczęśliwą myślą, aby - a trzeba wiedzieć, że on sam należy
do najpierwszych poetów naszego czasu - zgodnie z naturalnym
porządkiem rzeczy jeden stan podporządkowywał się innemu. Po-
stanowił więc połączyć te stany więziami nie tylko naukowymi, lecz
także obywatelskimi. Myśl zda się prosta, ale podobnie jak wszyst-
kie proste i genialne myśli mogła przyjść do głowy jedynie człowie-
kowi wielkiemu. Może przy pierwszych próbach poszczególne sta-
ny zostały sklasyfikowane nie najwłaściwiej, ale ten niedostatek da
się z czasem bardzo łatwo naprawić. Teraz człowiekowi piastują-
cemu godność Poety lub Filozofa przysługuje dwór składający się z
kilku zwyczajnych historyków, fizyków, lingwistów i innych uczo-
nych, którzy mają działać zgodnie ze wskazówkami swojego
zwierzchnika lub przygotowywać dla niego stosowne materiały:
każdy z historyków ma z kolei pod swoją zwierzchnością kilku

67

background image

chronologów, filologów-antykwariuszy, geografów; fizyk - kilku
chemików, mineralogów i innych. Mineralodzy i pozostali - kilku
metalurgów oraz zwykłych kopistów i ludzi zajmujących się pro-
stymi doświadczeniami.

Na takim podziale zajęć wygrywają wszyscy: wiedza brakująca

jednemu uzupełniana jest przez drugiego, jakiś problem badany
jest jednocześnie ze wszystkich stron, poeta nie musi odrywać się
od swego natchnienia, a filozof od rozmyślań, bo prace materialne
wykonują za nich inni. Społeczeństwu ta jedność przyniosła nie-
pomierne korzyści: pojawiły się niespodziewane odkrycia i udo-
skonalenia wręcz nadnaturalne... Temu właśnie nasza ojczyzna
zawdzięcza błyskotliwe sukcesy, jakie odniosła w ostatnich latach.

Podziękowałem panu Chartinowi za jego uprzejme objaśnienia i

westchnąwszy w duchu pomyślałem, że Chiny długo jeszcze nie
osiągną takiego stopnia rozwoju, kiedy to podobne urządzenie
zajęć naukowych będzie możliwe.

1840

Przełożyła Anita Tyszkowska

background image

WŁODZIMIERZ SOŁŁOGUB

Tarantas
- Wrażenia z podróży

ROZDZIAŁ XX. SEN

Późnym wieczorem tarantas toczył się po szerokim stepie. Robi-

ło się ciemno. Wreszcie nastała noc, rozciągając nad całą okolicą
mroczną, nieprzeniknioną zasłonę.

- Co to? - powiedział z niepokojem Iwan Wasiliewicz. - Gdzie

podział się Wasilij Iwanowicz? Wasiliju Iwanowiczu! Gdzie pan
jest? Gdzie pan jest? Wasiliju Iwanowiczu!

Wasilij Iwanowicz nie odpowiadał. Iwan Wasiliewicz przetarł

oczy.

- Dziwna, cudaczna sprawa - ciągnął - wydaje mi się, chyba

przez tę ciemność, że tarantas wcale nie jest tarantasem... tylko,
daję słowo, czymś żywym... Bodaj wielkim karaluchem... Bo i bie-
gnie niczym karaluch... Nie, teraz raczej przypomina ptaka... Bre-
dzę, to przecież być nie może, a jednak to ptak, wielki ptak, a jaki,
nie wiadomo. Takich ogromnych ptaków na świecie nie ma. A w
ogóle kto to słyszał, żeby tarantasy udawały ekwipaże, a w istocie
były ptakami? Iwanie Wasiliewiczu, czy ty aby nie zwariowałeś?!
Daj spokój z tymi twoimi bredniami, bo inaczej... Tfu! Strach mnie
oblatuje. Ptak, jako żywo ptak!

W rzeczy samej Iwan Wasiliewicz się nie mylił: tarantas istotnie

przemieniał się w ptaka. Z kozła wyrastała szyja, z przednich kół

69

background image

robiły się łapy, a tylne przekształcały się w szeroki, bujny ogon. Z
pierzyn i poduszek zaczęły wypełzać pióra, układając się w syme-
tryczne skrzydła, i oto już ogromny ptak zaczął chwiać się na boki,
jakby zamierzając unieść się w powietrze.

- Nie, nic z tego! - powiedział Iwan Wasiliewicz. - Zostać nocą

samemu w stepie? Serdecznie dziękuję! Możesz sobie udawać pta-
ka, ale mnie nie oszukasz. Bądź co bądź wiem, że nie jesteś niczym
innym, jak tylko tarantasem. Twoja sprawa, jak będziesz mnie
wiózł, byłeś dowiózł mnie na miejsce.

W tym momencie Iwan Wasiliewicz objął rękoma ogromną szy-

ję fantastycznego zwierzęcia i spuściwszy nogi przed skrzydłami po
obu jej stronach nie bez lęku czekał, co z tego wyniknie.

I oto dziwny ptak, orzeł nie orzeł, indyk nie indyk, zaczął się

wolniutko unosić. Najpierw wysunął szyję ku przodowi, potem
przysiadł, otrząsnął się i nagle uderzywszy skrzydłami poleciał.
Iwan Wasiliewicz był bardzo z tego niekontent.

„W końcu doczekałem się przygody - myślał - i to najtrywial-

niejszego, najgłupszego rodzaju. Że też akurat mnie musiało się
takie nieszczęście przydarzyć! Szukam rzeczy nowoczesnych, ludo-
wych, żywych, i po długich daremnych oczekiwaniach trafiam na
jakąś bezsensowną fantastyczną historię. Ja w ogóle tego naśla-
dowczego, odgrzewanego nurtu nie znoszę... Co za zgryzota! Czyż-
by sądzone mi było przez całe życie szukać prawdy i znajdować
tylko brednie?”

Tymczasem i tak już straszliwa ciemność stawała się coraz bar-

dziej nieprzenikniona, a powietrze duszące. Okropna mogilna wil-
goć przyprawiała Iwana Wasiliewicza o dreszcze. Poczuł, że z wolna
zaczyna się nad nim zwierać twarde sklepienie, i wydało mu się, że
pędzi już nie przez otwartą przestrzeń, lecz przez jakąś duszną

70

background image

jaskinię. I w rzeczy samej leciał przez wąską i mroczną pieczarę, a
od ziemi ciągnęło przeraźliwym trupim chłodem. Iwan Wasiliewicz
przeraził się nie na żarty.

- Tarantasie! - powiedział żałośnie. - Mój dobry tarantasie! Ko-

chany tarantasie! Wierzę, iż jesteś ptakiem. Tylko wywieź mnie,
wyleć stąd. Uratuj mnie. Będę ci wdzięczny do grobowej deski!

Tarantas leciał.
Nagle w otchłani czarnej pieczary rozjarzyła się czerwonawa

iskierka, a potem od purpurowego płomienia zaczęły oddzielać się
przerażające cienie. Bezgłowe zwłoki z narzędziami tortur wokół
członków, z własnymi głowami w rękach, kroczyły wolno parami,
wolno kłaniały się na prawo i lewo - i znikały w mroku; za nimi szły
inne mary, za tymi jeszcze inne, takie same, i krwawa procesja
zdawała się nie mieć końca.

- Dobry tarantasie! Najwspanialszy ptaku!... - krzyknął Iwan

Wasiliewicz. - Boję się. Boję się bardzo. Posłuchaj mnie. Naprawię
cię. Nakarmię. Wstawię do wozowni, tylko mnie stąd wywieź!

Tarantas leciał. Nagle mary i zjawy rozpłynęły się i pieczara

znów zasnuła się czarnym, nieprzeniknionym mrokiem.

Tarantas leciał.
Upłynął jakiś czas, wciąż w takim samym dusznym mroku.

Iwan Wasiliewicz usłyszał nagle daleki łoskot, który stawał się co-
raz wyraźniejszy. Tarantas szybko skręcił w lewo. Cała pieczara w
jednej chwili rozjaśniła się bladożółtym blaskiem i nowy widok
poraził wylęknionego jeźdźca. Ogromny niedźwiedź siedział pochy-
lony na kamieniu i grał hopaka na bałałajce. Wokół niego z gwiz-
daniem i chichotem pląsały obrzydliwie jakieś przeraźliwe stwory.
Wstręt i strach zdejmował, gdy się na nie patrzyło. Co za kreatury!
Pogrzebacze w dworskich mundurach, nietoperze w okularach,
wyelegantowane fircyki z kartą wizytową zamiast twarzy pod

71

background image

założonym na bakier kapeluszem, maleńkie dzieci z ogromnymi
zeschniętymi czaszkami na niemowlęcych szyjkach, kobiety z wą-
sami i w rajtarskich buciorach, pijane pijawki w długich surdutach,
pudrowane małpy ubrane na francuską modłę, papierowe latawce
z szychowymi kołnierzami i cieniutkimi szpadami, osły z brodami,
miotły w okładkach, elementarze na szczudłach, chatki na kurzych
stopkach, skrzydlate psy, prosięta, żaby, szczury... Wszystko to
skakało, wirowało, piszczało, gwizdało, śmiało się i ryczało tak, że
aż pieczara trzęsła się w posadach i febrycznie drżała, jakby przera-
żoną piekielną orgią rozszalałych gadzin...

- Tarantasie! - wrzasnął Iwan Wasiliewicz. - Zaklinam cię w

imię Wasilija Iwanowicza i Awdotii Pietrowny, nie pozwól mi zgi-
nąć w kwiecie wieku. Jestem jeszcze młody. Jeszcze nie jestem
nawet żonaty... Uratuj mnie...

Tarantas leciał.
- Aha! Oto i Iwan Wasiliewicz! - krzyknął ktoś w tłumie.
- Iwan Wasiliewicz! Iwan Wasiliewicz! - podjął chórem tłum

obrzydliwców. - Doczekaliśmy się wreszcie tej kanalii, Iwana Wasi-
liewicza! Dajcie go tu! Damy mu za swoje! Pokażemy, gdzie raki
zimują! We dwa kije go weźmiemy, do tańca zmusimy. Niech tań-
czy z nami do upadłego... He, he, he... braciszku! Wpadłeś. Taki
byłeś ważny, światła szukałeś? My cię już oświecimy po swojemu.
Ważna figura, myślałby kto!... I brudu nie lubisz, i na łapówki wy-
brzydzasz, i na mrok nosem kręcisz. A my tu jesteśmy samymi
łapówkami, dziećmi ciemności i światła, samym zmierzchem,
dziećmi ciemności i światła... He, he, he, he... Bierz go!... Bierz
go!... Razem, chłopaki... Bierz go!... Trzymaj, łapaj, dawaj go tu
drania!... My go tu zaraz!... He, he, he, he...

72

background image

I miotły, pogrzebacze, wszystkie wstrętne, obrzydliwe gadziny

rzuciły się hurtem w pogoń za Iwanem Wasiliewiczem.

- Zaczekaj! Zaczekaj! - krzyczały ochrypłe głosy. - Bierz go!...

Trzymaj! My go tu zaraz, drania!... Już teraz nam nie uciekniesz...
Wpadłeś... Łapcie go, łapcie!

- Ratunku! -ryknął rozpaczliwie Iwan Wasiliewicz.
Jednak dobry tarantas wyczuł niebezpieczeństwo, nagle uderzył

silniej skrzydłami i podwoił szybkość lotu. Iwan Wasiliewicz zmru-
żył oczy i na wpół martwy z przestrachu skulił się na grzbiecie swe-
go dziwnego hipogryfa. Czuł już dotknięcia kosmatych łap, ostrych
pazurów, szorstkich skrzydeł; gorący, jadowity oddech tłumu palił
mu już ramiona i plecy... Ale tarantas leciał żwawo do przodu.
Jeszcze przyspieszył i już ohydna pogoń traci siły, zostaje w tyle i
wymyśla, i wrzeszczy, i przeklina... a tarantas coraz żwawiej, coraz
silniejszymi zamachami skrzydeł mknie przed siebie... Już obrzy-
dliwcy całkiem zostali w tyle, już wściekają się tylko z daleka...
Długo jednak jeszcze do uszu Iwana Wasiliewicza docierały grube
słowa, wymysły, przekleństwa i pisk, i świst, i wstrętny chichot...
Wreszcie żółty płomień zaczął gasnąć, piekielny harmider prze-
kształcił się w głuchy łoskot, który oddalał się, cichnął i zaczął z
wolna zanikać. Iwan Wasiliewicz otworzył oczy. Dokoła było nadal
ciemno, ale wyczuwało się już świeży powiew. Powoli sklepienie
pieczary zaczęło rozszerzać się, unosić ku górze, aż wreszcie stop-
niowo zlało się z otwartą przestrzenią. Iwan Wasiliewicz poczuł, że
znajduje się na swobodzie, a tarantas mknie, wysoko po niebiań-
skim stepie.

Nagle promień słoneczny zalśnił na nieboskłonie jak błyskawi-

ca. Przez niebo przesunęły się z wolna wszystkie tęczowe barwy
zorzy i ziemia Stała się widoczna. Iwan Wasiliewicz wychylił się z
tarantasu i patrzył ze zdziwieniem na rozpościerającą się pod nim

73

background image

na kształt panoramy niewyobrażalną przestrzeń, coraz wyraźniej-
szą w pierwszym migocie wschodzącego słońca. Siedem mórz falo-
wało dokoła, a na tych siedmiu morzach majaczyły białe punkciki
żagli niezliczonych statków. Grzbiet górski, połyskujący złotem i
okuty żelazem, rozciągał się z północy na południe i z zachodu na
wschód. Ogromne rzeki niczym życiodajne arterie wiły się we
wszystkich kierunkach, splatały się ze sobą i wszędy rozlewały obfi-
tość i życie. Gęste lasy kładły się między nimi szerokim cieniem.
Urodzajne pola brzemienne zbożem kołysały się w porannym wie-
trze. Pośród nich miasta i wsie błyszczały na kształt jasnych
gwiazd, a równe wstęgi dróg rozbiegały się od nich promieniście we
wszystkie strony. Serce Iwana Wasiliewicza mocniej zabiło. Zaczy-
nało świtać. Nagle cała ogromna przestrzeń wzburzyła się społem
jednakowym życiem; wszystko zaczęło się krzątać i kipieć. Naj-
pierw rozdźwięczały się dzwony wzywające na poranną modlitwę;
potem skrzętni wieśniacy rozsypali się po polach i niwach, tak że
na całej ziemi nie było miejsca nie opromienionego pomyślnością,
nie było zakątka, w którym nie wrzałaby praca. Po wszystkich rze-
kach mknęły parostatki i skarby całych królestw niemal w mgnie-
niu oka zamieniały się miejscami, sprowadzając wszędzie spokój i
dobrobyt. Dziwne, nieznane Iwanowi Wasiliewiczowi karety i ta-
rantasy zaczęły z fantastyczną prędkością przelatywać i przebiegać
z miasta do miasta, mknąć przez góry i stepy, unosząc z sobą mro-
wie ludzi. Iwan Wasiliewicz patrzył z zapartym tchem. Tarantas
zaczął wolno opadać. Złote kopuły miast rozbłysnęły w promie-
niach porannego słońca. Szczególnie zaś jedno miasto błyszczało
mocniej od innych swymi świątyniami i królewskimi pałacami,
rozpościerając się dumnie nad całym powiatem. To potężne serce
potężnego kraju wydawało się stać na straży niczym ogromny

74

background image

wartownik, który swą siłą i troską chroni całe państwo. Dusza Iwa-
na Wasiliewicza wypełniła się zachwytem. Oczy zalśniły. - Wielki
jest rosyjski Bóg! Wielka jest ziemia rosyjska! - wykrzyknął mimo
woli i w tej samej chwili słońce zaigrało wszystkimi swoimi pro-
mieniami nad ukochaną przez Niebo Rosją, a wszystkie narody, od
Morza Bałtyckiego do odległej Kamczatki, pochyliły głowy i jakby
zlały w jedno w dziękczynnej modlitwie, w zwycięskim, uroczystym
hymnie chwały i miłości.

Iwan Wasiliewicz szybko zbliżał się do ziemi i w miarę opadania

tarantas znów zmieniał swą powierzchowność, nabierał przyzwo-
itego wyglądu. Jego szyja znów stawała się kozłem, ogon i łapy
kołami i tylko pióra nie wróciły do powłoczek, lecz rozproszyły się
swobodnie w powietrzu. Tarantas stawał się ponownie tarantasem,
ale nie takim niezgrabnym i zdezelowanym, jakim znał go Iwan
Wasiliewicz, lecz wytwornym i lakierowanym - słowem pięknym i
eleganckim. Pudła i sznurki zniknęły, worków i zawiniątek jakby
nigdy nie było. Ich miejsce zajmowały niewielkie kuferki obciągnię-
te skórą i mocno przyśrubowane w przeznaczonych na nie miej-
scach. Tarantas jakby przerodził się, nabrał lepszych manier i od-
młodniał. W jego pewnym biegu nie widać już było dawnego nie-
chlujstwa; wręcz przeciwnie, wyrażała się w nim pewność siebie,
poczucie własnej godności, a może nawet nieco dumy.

„Ładnie go Wasilij Iwanowicz przerobił - pomyślał Iwan Wasi-

liewicz z mimowolnym podziwem. - Ekwipaż wyszedł mu trochę za
długi, to prawda, ale do jazdy stepem bardzo wygodny. W dodatku
nie pozbawiony oryginalności, a i podróżuje się nim bardzo przy-
jemnie... To wszystko dzięki staraniom Wasilija Iwanowicza... A
gdzie on właściwie jest? Wasiliju Iwanowiczu! Wasiliju Iwanowi-
czu! Gdzie pan jest? Nie ma Wasilija Iwanowicza. Czyżby zginął,
zniknął bez śladu? Szkoda staruszka! To był dobry człowiek...

75

background image

Nie ma go i nie ma. Pewnie spadł gdzieś po drodze. Może zatrzy-
mać się i poszukać?”

Ale zatrzymać się nie było można. Do tarantasu zaprzęgnęła się

żwawa trójka koni, woźnica krzyknął na nie wesoło i Iwan Wasilie-
wicz popędził z taką niesłychaną szybkością, z jaką jeszcze nigdy
nie zdarzyło mu się podróżować, nawet wtedy, kiedy za dawnych
czasów jeździł kurierską kibitką w urzędowych sprawach. Tarantas
pędził bez zatrzymywania się po gładkiej jak stół drodze. Konie
zmieniały się niezauważalnie w biegu i tarantas mknął wciąż dalej i
dalej, mijając pola, wsie i miasta. Mijane ziemie wydawały się Iwa-
nowi Wasiliewiczowi znajome. Pewnie musiał tu dawniej często
bywać we własnych sprawach i służbowo, ale wszystko chyba przy-
brało inny wygląd... Okolice, w których dawniej rozciągały się nie-
zmierzone jałowe przestrzenie, bagna, stepy i nieużytki, teraz
mrowiły się od ludzi, kipiały życiem i pracą. Lasy zostały oczysz-
czone i były pielęgnowane jak narodowe skarby, pola i niwy rozcią-
gały się różnobarwnymi łanami po horyzont, a urodzajna ziemia
nagradzała szczodrymi plonami trud wieśniaków. Na łąkach pasą
się malowniczo stada, a niewielkie wioszczyny, rozsypując wokół
siebie rolników, zdają się strzec dorobku czasu i trudu ludzkiego.
Osady, przez które pędził tarantas, były osadami rosyjskimi. Iwan
Wasiliewicz nierzadko w nich bywał i teraz widział, że zachowały
swą pierwotną powierzchowność, tylko oczyściły się i udoskonaliły,
podobnie jak tarantas. Kurne chaty, słomiane strzechy, wszystkie
obmierzłe oznaki nędzy i lenistwa znikły zupełnie. Po obu stronach
drogi wznosiły się piękne domy kryte blachą, murowane, z koloro-
wymi kafelkowymi obramieniami okien, z toczonymi balustradami
i ozdobami... Na szerokich dębowych wrotach przybite były wy-
wieszki świadczące o tym, że w długie zimowe wieczory gospodarz

76

background image

domu nie oddawał się pijaństwu, nie wylegiwał się po próżnicy na
piecu, lecz uprawiając zyskowne rzemiosło przynosił braciom
swym korzyść dzięki wrodzonej zdolności rosyjskiego ludu do zro-
bienia każdej podpatrzonej rzeczy i umacniania w ten sposób swo-
jego dostatku. Na ulicach nie było widać ani pijanych, ani żebra-
ków... Dla sędziwych bezdomnych starców przy cerkwiach zostały
urządzone przytułki. Tamże mieściły się ochronki dla małoletnich
dzieci, które oddawano tam na czas, gdy ich matki i ojcowie zajęci
byli robotami polowymi. Do przytułków i ochronek przytykały
szpitale i szkoły... szkoły dla wszystkich dzieci bez wyjątku. Przy ich
obsadzonych drzewami bramach dokazywały pstre tłumy dziecia-
ków, a ich niewymuszona wesołość dowodziła, że godziny zajęć nie
minęły na darmo, że wszystkie one stale i cierpliwie przygotowują
się do pożytecznego życia, do zdobycia uczciwego imienia, do
chwalebnej pracy... A gromadzki pasterz, siedząc pod wierzbą,
patrzył z rozczuleniem i miłością na dziecięce zabawy.

Gdzieniegdzie nad wsiami wznosiły się pańskie dwory budowa-

ne w tym samym guście, co i zwyczajne chaty, tyle że większe. Te
domy, zda się, stały niczym strażnicy porządku i rękojmia tego, że
szczęście kraju nie minie, lecz dzięki mądrej trosce oświeconych
przewodników będzie się wciąż rozwijać i potęgować, wsławiając
trud człowieka i miłosierdzie Stwórcy.

Miasta, przez które mknął tarantas, również wydawały się Iwa-

nowi Wasiliewiczowi znajome, chociaż wielu rzeczy w nich nie
poznawał. Ulice nie były smutnymi pustyniami, lecz kipiały od
ruchu i łudzi. Nigdzie nie było parkanów, a zamiast domów, do-
mów o żałosnym wyglądzie, z powybijanymi szybami i z czeladzią
w łachmanach u wrót. Nie było ruin, brudnych sklepików, popęka-
nych ścian. Wręcz przeciwnie, domy stały w zwartych szeregach,

77

background image

radowały oko czystością i zwierciadlanym blaskiem okien, a sta-
rannie wykończone ozdoby nadawały fasadom piękny i oryginalny,
słowiański wygląd. I z tego wyglądu nietrudno było wywnioskować,
wedle jakiego porządku i ducha płynęło życie mieszczan - bezlik
wywieszek dowodził wszechstronnej działalności handlowej kraju...
Ogromne hotele kusiły podróżnych czystymi pokojami, a nad zło-
tymi kopułami dźwięczne dzwony słały rozgłośne błogosławieństwo
dla bratniej rodziny prawosławnych.

I oto rozjarzył się przed Iwanem Wasiliewiczem cały gąszcz

lśniących kopuł, cały kraj pałaców i budowli... - Moskwa! Moskwa!
- zakrzyknął Iwan Wasiliewicz... i w tej samej chwili tarantas znik-
nął, jakby zapadł się pod ziemię, a Iwan Wasiliewicz znalazł się na
Bulwarze Twerskim, w tym samym miejscu, gdzie tak niedawno,
zda się, spotkał Wasilija Iwanowicza i umówił się z nim na wypra-
wę do Mordasów. Iwan Wasiliewicz zdumiał się. Sędziwe drzewa
rzucały na bulwar szeroki, gęsty cień. Po obu jego stronach wznosi-
ły się pałace tak lekkie i piękne w kształcie, że na sam ich widok
serce wypełniało się szlachetnym, radosnym poczuciem harmonii.
Każdy dom wydawał się świątynią sztuki, a nie butną wystawą bez-
sensownego luksusu... - Włochy... Czyżbyśmy wyprzedzili Włochy?
- wykrzyknął Iwan Wasiliewicz i nagle się zatrzymał. Wydało mu
się, że z przeciwka nadchodzi książę, ten sam książę, którego spo-
tkał kiedyś w zajeździe na obcej wielkiej drodze, który stale miesz-
ka za granicą i przyjeżdża do Rosji tylko po to, żeby zabrać chło-
pom pieniądze.

„Niemożliwe - pomyślał Iwan Wasiliewicz. - Ale to chyba jednak

naprawdę książę... Nie, książę z pewnością jest za granicą... A po-
nadto w takim stroju mógłby wybrać się tylko na maskaradę!”

Z przeciwka istotnie nadchodził książę, który jednak wyglądał

zupełnie inaczej, niż Iwan Wasiliewicz go pamiętał. Na głowie miał

78

background image

bobrową, czapkę, a na ramionach podbitą sobolami kurtę z cien-
kiego sukna. Książę poznał starego znajomego i uprzejmie go po-
zdrowił.

- Witaj, stary przyjacielu - powiedział.
- To naprawdę pan, książę?... Zupełnie nie mogłem pana po-

znać w tym stroju.

- Dlaczego? Ten strój jest najodpowiedniejszy przy naszych

północnych chłodach, a w dodatku nasz, ludowy. Innego nie noszę.

- Bardzo przepraszam, nie wiedziałem... Myślałem, książę, że

jest pan za granicą.

- Co?
- Myślałem, że jest pan za granicą.
- Za jaką granicą?
- A na Zachodzie...
- Po co?
- Tak sobie.
- Na miłość boską!... Mamy przecież swój zachód, swój wschód,

swoje południe i swoją północ... Jeśli ktoś lubi podróżować, to i tak
swojego nie zdoła przez całe życie objeździć.

- To prawda, książę, naturalnie... Jednak zgodzi się pan, że za

granicą możemy znaleźć nic tylko przyjemność, lecz także ważne
nauki.

Książę popatrzył na Iwana Wasiliewicza ze szczerym zdumie-

niem.

- Jakie nauki?
- Wzory.
- Jakie wzory?
- Oświaty i wolności.
Książę roześmiał się.
- Drogi panie!... To tylko słowa... Dzięki Bogu nie jesteśmy

dziećmi i nie godzi się nam bawić w szarady, a nazw utożsamiać z
czynami. Widzę zresztą, że czytuje pan historię i cieszy mnie to,
gdyż jest to chwalebne zajęcie... Dlatego mówi pan o czasach, kiedy
nieproszeni krzykacze wrzeszczeli o losach ludu nie tyle dla naro-
dowego dobra, ile po to, żeby ich głos został usłyszany. Ale wszak

79

background image

narody już dawno domyśliły się, że cały ten hałas maskował jedynie
prywatę i pychę lub niedowarzoną młodzieńczą zapalczywość. Pro-
szę mi wierzyć, że dobro powszechne potęguje się od własnej siły,
nie zaś od gromkich okrzyków. Namiętność jest dla całego rozwoju
ludzkości zgubna, a może nawet śmiertelna. Dowodzi tego historia,
która jest niczym innym, jak tylko wskazaniem dawanym te-
raźniejszości przez przeszłość dla dobra przyszłości. Zaczęliśmy
później od innych i dlatego nie popadliśmy w dawniejsze dziecięce
błędy. Kroczyliśmy spokojnie naprzód z wiarą, pokorą i nadzieją.
Nie burzyliśmy się, nie przelewaliśmy krwi, szukaliśmy nie odstęp-
stwa od prawowitej władzy, lecz jawnego, świętego celu, do którego
doszliśmy, ukazując go całemu światu... Dzięki cierpliwości odga-
dliśmy zagadkę prostą, ale przez nikogo jeszcze dotąd nie rozwią-
zaną. Objaśniliśmy całemu światu, że wolność i oświecenie stano-
wią jedną, niepodzielną całość i że owa całość nie jest niczym in-
nym, jak tylko dokładnym wykonywaniem przez każdego człowieka
nałożonych nań obowiązków.

- Żartuje pan, książę.
- Uchowaj mnie Boże! Ludzie wiele krzyczeli o swoich prawach,

ale zawsze przemilczali swoje obowiązki. My zaś uczyniliśmy ina-
czej: twardo trzymaliśmy się swoich obowiązków, a w ten sposób
prawa same przyszły do nas.

- Jak tego dokonaliście?
- Bóg pobłogosławił naszą pokorę. Wie pan, że Rosja nigdy nie

unosiła się pychą, nigdy nie pragnęła służyć innym narodom za
przykład... I dlatego Bóg wybrał Rosję.

- Czyżby to była prawda, książę?... Daj Boże... Ale ja wciąż nie

mogę zrozumieć, jak osiągnęliście takie szczęście.

- Bardzo zwyczajnie. Byliśmy posłuszni duchowi czasu, nie sta-

rając się biegać z nim w zawody. Szukaliśmy tego, co możliwe i nie

80

background image

pragnęliśmy nieosiągalnego; oddzieliliśmy pierwiastek ludzki od
idealnego. Nie odurzały nas puste, oderwane idee, bowiem wie-
dzieliśmy, że nie ma idei, która doprowadzona do swego skrajnego
wyrazu nie przekształciłaby się w bezsens albo, co gorzej, w zbrod-
nię. Oto, czemu staraliśmy się godzić ze sobą różnorodne żywioły, a
nie burzyć je i miażdżyć w nierozważnych porywach. Szukaliśmy
równowagi. Równowagą stoi cały świat i ową równowagę odnaleź-
liśmy nie w samej tylko miłości. W miłości chrześcijańskiej kryje
się obywatelski spokój i szczęście rodzinne, wszystko, czego może-
my żądać od ziemi, wszystko, o co możemy prosić niebo.

- I nie napotkaliście na żadne przeszkody? - zapytał Iwan Wasi-

liewicz.

- Bez pokonywania przeszkód nie byłoby sukcesu, nie byłoby

ludzkich warunków bytowania. Ale w miłości znaleźliśmy i wolę, i
siłę niezbędną do pokonania wrogich pierwiastków, znaleźliśmy
jednomyślne dążenie wszystkich stanów do wielkiego narodowego
czynu. Szlachta kroczyła na czele, spełniając wolę natchnionego
przez Boga pomazańca; kupiectwo oczyszczało drogę, wojsko
ochraniało kraj, a lud dziarsko i ufnie podążał we wskazanym mu
kierunku. I zwyciężyliśmy zachodnie zło i wschodnie zło, posługu-
jąc się ich własnym przykładem, i teraz, sława Bogu, Rosja góruje
nad światem nie samą tylko swą ogromną siłą, lecz także szlachet-
nie moralnym, uspokajającym wpływem...

- Widzę - zauważył Iwan Wasiliewicz - iż pan nadal jednak po-

został arystokratą...

Książę uśmiechnął się i wzruszył ramionami.
- Znowu słowa... znowu puste nazwy... Dobrze, że pana od

dawna znam, więc nie powtórzę nikomu pańskiej uwagi. Muszę
jednak przestrzec pana, iż ludzie mogą nabrać o panu złego mnie-
mania, jeśli dowiedzą się, że nadal jeszcze wdaje się pan w jałowe

81

background image

rozważania o arystokratach i demokratach. Teraz każdą rzecz na-
zywa się właściwym imieniem i ocenia wedle prawdziwej wartości.
Pasożyt nadęty głupią pychą jest równie wstrętny jak pełen żółci
zawistnik zazdroszczący innym każdej godności i każdego sukcesu.
Głodna zawiść nędzarskiego beztalencia nie jest w niczym lepsza
od butnego bogactwa. Jestem arystokratą w tym sensie, że lubię
wszelkie udoskonalenia, wszelkie prawdziwe zasługujące na wy-
różnienia zalety, a demokratą jestem dlatego, że w każdym człowie-
ku widzę swego brata. Zresztą, jak pan widzi, te pojęcia nie wyklu-
czają się nawzajem, lecz są ze sobą ściśle związane.

„Ależ zrobił się z niego pedant! - pomyślał ze zdziwieniem Iwan

Wasiliewicz. - Czyżby to był wpływ filozofii niemieckiej? W Mo-
skwie filozofia jest modna... Widocznie i książę stał się z nudów
mędrcem.” Po czym kontynuował rozmowę:

- Jak pan, książę, spędza tutaj czas? Chyba nudzi się pan, jeśli

naturalnie nie gra pan o duże stawki w lotto albo na bębnie...

- Cóż to za żarty!... - oburzył się lekko dotknięty książę. - U nas

o pieniądze gra tylko służba, a i ją zwalniamy za takie okropne
tracenie czasu. Mamy tu dzięki Bogu dość zajęć. Człowiek bezczyn-
ny nie jest godzien miana człowieka...

- Kiedy zaś praca nas zmęczy, wówczas udajemy się do klubu.
- Angielskiego?
- Nie, rosyjskiego. Tam zbierają się nasze najświatlejsze umysły

i słuchając ich rozmów zawsze można zdobyć albo nową wiedzę,
albo przyjemne wrażenia. Proszę mi uwierzyć, że wszystkie nasze
wielkie przedsięwzięcia, wszystkie nasze udoskonalenia, którymi
tak słusznie się szczycimy, zrodziły się w trakcie takiej przyjaciel-
skiej wymiany myśli i uczuć.

82

background image

- A zatem, książę, mieszka pan na stałe w Moskwie?
- O nie! W Moskwie pojawiam się tylko od czasu do czasu, a

mieszkam głównie w powiecie. Służba pochłania mi wiele czasu...

- Służy pan, książę?
- Tak... Jako radca.
Iwan Wasiliewicz roześmiał się na całe gardło.
- Czemu się pan śmieje?...
- Wybaczy pan, książę... Z pańskim majątkiem, z pańskim na-

zwiskiem...

- Właśnie dlatego służę... Po pierwsze jako obywatel mam obo-

wiązek poświęcić część swojego czasu dla wspólnego dobra; po
wtóre moje korzyści jako wielkiego posiadacza są ściśle związane z
korzyściami całego kraju. Wreszcie podejmując służbę nie odry-
wam od popłatnego zajęcia lub rzemiosła ubogiego człowieka, któ-
ry w przeciwnym razie musiałby zająć moje miejsce. W ten sposób
rząd nie utrzymuje nędzarskich ignorantów lub pozbawionych
sumienia zdzierców. Ochrona prawa nie staje się źródłem bezpra-
wia.

- Mieszka pan w mieście gubernialnym?
- Czasami... Dla dobra służby albo dla przyjemności. Proszę nas

tam odwiedzić. Znajdzie pan u nas wiele rzeczy interesujących,
wiele starożytności, wiele dzieł sztuki, nie mówiąc już o ogromnych
przedsięwzięciach przemysłowych i handlowych. Towarzystwo
mamy poważne, nienawidzące próżniactwa i jego żałosnych skut-
ków. A najlepiej proszę mnie odwiedzić na wsi, w moim odzie-
dziczonym po dziadach zamku. Mam się czym pochwalić.

- Mogę to sobie wyobrazić - powiedział Iwan Wasiliewicz. - Je-

śli luksus udoskonalił pan tak samo, jak wszystko inne, to zamko-
we komnaty muszą wyglądać wspaniale! Zapewne co roku zmienia
książę obicia i meble?

83

background image

- Niech mnie Bóg broni! Mój zamek stoi w nienaruszonym sta-

nie już od wielu wieków. Zachowuję w nim z szacunkiem wszystkie
ślady życia przodków, traktując je jako rodzaj ich pomnika. Wspo-
mnienia o przodkach nie giną, lecz przechodzą z pokolenia na po-
kolenie, wzbudzając w dzieciach dumę i szlachetny obowiązek
strzeżenia honoru nazwiska. Zresztą dziadowie nasi nie wydawali
pieniędzy na głupstwa, tylko na ważne miejscowe udoskonalenia,
na książki, na wspieranie nauki i sztuki... Dzięki temu każdy zamek
może być przedmiotem interesujących badań, najsubtelniejszych
przyjemności... Ja w szczególności mam wielki zbiór obrazów.

- Szkoły włoskiej? - zapytał Iwan Wasiliewicz.
- Nie, arzamaskiej... Proszę sobie wystawić, iż mam całą galerię

najlepszych dzieł wspaniałych arzamaskich malarzy.

„Masz ci los!...” - pomyślał Iwan Wasiliewicz.
- Na uwagę zasługuje również moja biblioteka.
- Zapewne literatury zagranicznej?
- Wręcz przeciwnie. Z literatury zagranicznej znajdzie pan u

mnie tylko te nieliczne genialne dziełka, które stały się własnością
całej ludzkości. Mam natomiast kompletny zbiór klasyków rosyj-
skich, interesującą kolekcję naszych znakomitych czasopism, które
swym serdecznym, pożytecznym trudem zachęcały lud do po-
wszechnej oświaty, czym zasłużyły sobie na jego bezgraniczną
wdzięczność i szacunek. Proszę mi wierzyć, iż dzięki ich wysiłkom
czytanie czasopism stało się potrzebą we wszystkich stanach. Nie
ma teraz chaty, w której nie znalazłby pan „Siewiernoj pczoły” lub
„Otieczestwiennych zapisok”. Nasi pisarze są największym tytułem
do chwały naszej ojczyzny. W ich dziełach jest tyle rzetelności, tyle
serdecznego natchnienia, tyle bezinteresowności, tyle zapału i siły,
że wypada się tylko cieszyć z wielce zaszczytnego stanowiska, jakie
zajmują w naszej społeczności... Aha, byłbym zapomniał... Proszę

84

background image

mi powiedzieć, gdzie jest Wasilij Iwanowicz.

Iwan Wasiliewicz zmieszał się, bo zupełnie zapomniał o Wasili-

ju Iwanowiczu i poczuł z tego powodu wyrzuty sumienia.

- Zna pan Wasilija Iwanowicza, książę? - zapytał niepewnie.
- Znałem go w młodości... ale dawno już nie widziałem. To

człowiek niezbyt wymowny, ale w sprawach praktycznych godny
zaufania. Gdyby wszyscy ludzie byli podobnie jak on zwyczajnie
pozbawieni wykształcenia, lud nasz o wicie szybciej zostałby oświe-
cony... Długo nam jednak w tym dziele przeszkadzali krzykacze,
którzy coś tam słyszeli, ale niewiele rozumieli... Proszę się kłaniać
Wasilijowi Iwanowiczowi, jeśli jeszcze żyje... A teraz proszę mi
wybaczyć... Zagadałem się z panem... Do widzenia.

Książę uścisnął Iwanowi Wasiliewiczowi rękę i szybko się odda-

lił, pozostawiając swojego rozmówcę w ciężkiej zadumie.

„Czyż tak wyglądają nasze racje obywatelskie?” - pomyślał Iwan

Wasiliewicz.

- Wania, Wania!... - zawołał nagle ktoś za nim.
Iwan Wasiliewicz odwrócił się i znalazł się nieoczekiwanie w ob-

jęciach swego szkolnego kolegi, tego samego, którego spotkał kie-
dyś na Bulwarze Włodzimierskim...

- Wania, skąd się tu wziąłeś? - zapytał go kolega z przyjaznym

zaskoczeniem.

- Sam nie wiem - odparł Iwan Wasiliewicz.
- Chodźmy do mnie. Żona będzie rada cię poznać. Tak często

opowiadałem jej o tych szczęśliwych czasach, kiedy siedzieliśmy w
jednej ławce, tak pilnie uczyliśmy się, tak chciwie wsłuchiwaliśmy
się w uczone słowa naszych profesorów, że...

- Żartujesz? - przerwał mu Iwan Wasiliewicz.

85

background image

- Ach, braciszku, czyż tym ludziom nic należy się najwyższa

wdzięczność? To przecież im tylko zawdzięczam spokój ducha i
materialny dobrobyt. Jestem bogaty dlatego, że zachowuję umiar w
pragnieniach, nie mam wielkich wymagań, gdyż wiecznie jestem
zajęty, nie gonię za rozrywkami, gdyż znajduję szczęście w zaciszu
domowym. To szczęście jest moim jedynym bogactwem, ale dzięki
surowemu porządkowi mogę jeszcze dzielić się zbywającym mi
dobrem z uboższymi ode mnie braćmi. Niestety na ziemi nie może
być równości; człowiek nigdy nie może być równy innemu człowie-
kowi. Zawsze będą ludzie tak bogaci, że w porównaniu z nimi inni
wydadzą się ubodzy. Jednak obowiązkiem bogatych jest dzielenie
się z biednymi i na tym polega ich zbytek. Chodźmy do mnie.

Poszli. W skromnym mieszkaniu kolegi Iwana Wasiliewicza

wszystko było zwyczajne, ale wszystko tchnęło jakąś subtelną wy-
twornością, jakimś niewytłumaczalnym odblaskiem obecności
młodej, uroczej kobiety, która przyjaźnie uśmiechnęła się do go-
ścia, a on stanął przed nią w niemym zachwycie. Wydało mu się, że
dotychczas nie widział kobiety. Gospodyni nie olśniewała ową bły-
skotliwą urodą, która sprowadza na młodzieńców niespokojne sny,
lecz w całej jej istocie było coś wzniosłego i poetycko spokojnego.
W opromienionej czułością twarzy każde wrażenie odbijało się
wyraźnie, jak w czystym zwierciadle. Dusza wyzierała z oczu, a
serce przemawiało przez usta. W jej na wpół dziecięcych rysach
wyrażała się taka przyjazna życzliwość, taka troskliwa pokora, taka
głęboka, święta, niczym nie zakłócona miłość, że już od samego
patrzenia na nią każdy człowiek musiał stać się lepszy. W każdym
jej ruchu była czarująca spolegliwość... Uśmiechała się do gościa, a
dwoje różowych i żwawych dzieci zawstydzonych widokiem niezna-
jomego przycisnęło do jej kolan swoje kędzierzawe główki [...]

86

background image

- Jest na ziemi szczęście! - powiedział Iwan Wasiliewicz z za-

chwytem. - Istnieje cel w życiu... polegający na tym...

- Ratunku! Na pomoc!... Nieszczęście... Ratunku!... Przewra-

camy się!...

Iwan Wasiliewicz odczuł nagle silny wstrząs, uderzył o coś ca-

łym swoim ciężarem i obudził się od tego ciosu.

- Co... Co to?... Co się stało?...
- Ratunku! Na pomoc! Umieram!... - krzyczał Wasilij Iwano-

wicz. - Kto by to pomyślał... Tarantas się przewrócił.

I w rzeczy samej tarantas leżał w rowie do góry kołami. Pod ta-

rantasem leżał Iwan Wasiliewicz oszołomiony niespodziewanym
upadkiem. Pod Iwanem Wasiliewiczem leżał okropnie przestra-
szony Wasilij Iwanowicz. Kronika podróży przepadła na wieki na
dnie wilgotnej otchłani. Sieńka wisiał głową do dołu, zaczepiwszy
się nogami o kozioł...

Jeden tylko woźnica zdążył wyplątać się z lejc i teraz z dość obo-

jętną miną stał koło wywróconego tarantasu. Najpierw rozejrzał się
dokoła, czy nie ma gdzieś przypadkiem pomocy, a potem powie-
dział z zimną krwią do wrzeszczącego Wasilija Iwanowicza:

- Nic się nie stało, jaśnie panie!

1845

Przełożył Tadeusz Gosk

background image

MIKOŁAJ MOROZOW

Podróż
przez kosmiczne
przestwory

»...Po kilku godzinach wyszliśmy ze strefy odczuwalnego przy-

ciągania ziemskiego i przestały dla nas istnieć „góra” i „dół”. Wy-
starczyło kilka razy ruszyć ręką, a człowiek płynnie przelatywał na
drugą stronę kajuty.

- I uwierz tu po tym wszystkim - powiedziała Wiera - że ciężar

jest nieodłącznym składnikiem każdej materii.

- Ile pan waży? - spytała Józefa unosząca się w powietrzu Lud-

miła.

- Zero pudów - odparł ciężki gigant, Józef.
- Och, a i pudy teraz ważą zero! - wykrzyknęła Ludmiła, odpy-

chając płynący obok niej pięciopudowy ciężar.

Powietrze, poruszone przez nasze ladies, odepchnęło w kąt Jó-

zefa, który starał się w locie naszkicować całą tę scenę wraz z odle-
głym zarysem jasnozielonego sierpa Ziemi i panoramą gwiazdo-
zbiorów, jasno płonących za ogromnymi, przezroczystymi kryszta-
łowymi oknami. Piotr, na którego przypadła kolej pilnowania ste-
rów, z zazdrością patrzył na unoszące się w powietrzu towarzystwo.
Ludwik wcisnął swoje notatki statystyczne do dziennika pokłado-
wego, którego karty w żaden sposób nie chciały leżeć jedna na dru-
giej, lecz stawały sztorcem obok siebie, i w milczeniu pływał w
powietrzu, patrząc na ten radosny i barwny obraz ze swym dobrym

88

background image

i czułym uśmiechem.

Mnie też ogarnęła radość. Bo i jak się tu nie cieszyć? Czyż nie

spełniło się moje najgłębsze marzenie? Wszak płyniemy teraz przez
bezdenną eterową głębinę niebieskiego oceanu, wśród prze-
cinających go meteorów, z których każdy może roztrzaskać w ka-
wałki naszą łódź! Czasami z niepokojem spoglądałem przed siebie,
ale zaraz się uspokajałem. Przecież obszar deszczy meteorytów
leżał daleko od naszego szlaku.

- Nie ma żadnego niebezpieczeństwa! - mówił Mikołaj. - Spe-

cjalnie wybraliśmy przecież taką porę roku, kiedy Ziemia przebywa
przestwory całkiem prawie wolne od meteorów. Spotkanie z nimi
jest mniej prawdopodobne niż, na przykład, wypadek na kolei że-
laznej!

Wiera chwyciła przelatujący obok niej dzban wody i szybkim

ruchem wylała jego zawartość. Płyn, zawisnąwszy w powietrzu,
przybrał formę kuli i pływał wśród nas podobny do bańki my-
dlanej.

- Napijcie się wody! Kto pierwszy schwyci ją w usta? - zaprasza-

ła nas Wiera.

A czas wciąż płynął. Dwa dni przeszły jak z bicza trzasnął, i sta-

tek nasz szybko zbliżał się do powierzchni Księżyca. Z każdą minu-
tą rosła jego blada tarcza, w trzech czwartych oświetlona Słońcem,
a pozostałą częścią pogrążona w mroku głębokiej nocy. Musieliśmy
włączyć wsteczny bieg, aby przeciwdziałać przyciąganiu Księżyca.
Nie unosiliśmy się już w powietrzu kajuty, lecz miękko padaliśmy
na jej sufit, który teraz stał się naszą podłogą. Trzeba było przesta-
wić wszystkie meble do góry nogami. Ale tonie tylko nami nie
wstrząsało, lecz przeciwnie, nie mogliśmy uwierzyć, nie bacząc na
nasze poprzednie doświadczenia, że meble owe mogły kiedyś być
ustawione w kierunku Ziemi.

89

background image

Większości wszystko to wydawało się bardzo dziwne. Trzeba by-

ło odwrócić statek tak, aby jego podłoga była skierowana ku Księ-
życowi.

A w tym czasie księżycowy dysk robił się coraz większy i większy

i zajął wreszcie piątą część niebieskiej sfery. Pod naszymi nogami
wyraźnie rysowały się jego góry i pofałdowane równiny. Lecieliśmy
ku tej części Księżyca, która znajdowała się w cieniu. Rosła ona z
każdą minutą. Zbliżała się do nas tak, jakby chciała rozbić nas
swym uderzeniem. Ogrom olbrzymiejący pod naszymi nogami, był
coraz bardziej przerażający. Mimo woli to jeden z nas, to drugi
biegł popatrzeć na wskaźnik szybkości lotu, aby przekonać się, że
nie przewyższa ona tej, jaką nasze maszyny zdołają wyhamować,
zanim spotkamy się z powierzchnią Księżyca. A nasze damy ze
strachem zaglądały nam pytająco w oczy, jakby szukając tam pew-
ności, której im samym brakowało. Ale nie okłamywaliśmy ich,
przekonując, że wszystko jest w porządku. Oto powierzchnia Księ-
życa zajęła prawie połowę otaczającej nas przestrzeni. Zębate
wierzchołki jego podobnych do pierścieni gór wyraźnie rysowały
się na bladozielonym płaskowyżu, nad którym nisko wisiało Słoń-
ce. I nagłe horyzont Księżyca całkowicie zasłonił naszą gwiazdę.
Znaleźliśmy się w długim stożku nocy, wiecznie wiszącym nad
Księżycem i każdą planetą, i jaskrawo oświetlonym znajomymi
gwiazdozbiorami i szerokim sierpem Ziemi, na którym zobaczyli-
śmy Północną Amerykę i część wiecznych śniegów Bieguna Pół-
nocnego. W dole, prawie pod naszymi nogami, wznosił się wulka-
niczny ogrom Góry Kopernika z jej promienistymi szczelinami i
pasami na zboczach. Na prawo widać było głęboki Rów Keplera,
otoczony jakby ziemnym wałem. Dalej, na ciemnej, oświetlonej
zielonkawym światłem Ziemi równinie, nazywanej Morzem Desz-
czów, leżała ogromna, podobna do talerza Zapadlina Archimedesa,

90

background image

a za nią cały szereg takich samych, tylko nieco mniejszych „studni”
i zagłębień aż do zapadliska, które nosi imię Krateru Arystotelesa.
Wszystko to błyskawicznie się przybliżało, rosło, a większe góry
zasłaniały sobą mniejsze.

Trzymaliśmy kurs na sam wierzchołek Góry Kopernika i nieba-

wem byliśmy tak blisko niej, że nie widzieliśmy niczego poza jej
okolicami. Nagle stojący u sterów maszyny i obserwujący wskaźnik
lotu za oknem Mikołaj zbladł i szepnął mi na ucho: „Nieszczęście!
Grzmotniemy chyba na tę górę szybciej, niż zdołamy całkowicie
wyhamować!”

Spojrzałem na wskaźnik i też się przeraziłem. Albo nasz pojazd

stracił część swej mocy, albo przyciąganie Księżyca jest na po-
wierzchni silniejsze, niż wynika to z obliczeń, które mówią, ża cała
masa planety skupiona jest w jej środku - w każdym razie spadali-
śmy na powierzchnię z taką prędkością, że nie byliśmy w stanie
zatrzymać się przed uderzeniem w kamieniste grzbiety górskie,
które w ciągu najbliższych kilku sekund powinny były roztrzaskać
nasz statek w kawałki.

W tym momencie stojący u sterów Piotr zauważył niebezpie-

czeństwo, błyskawicznie skierował lot wprost w Krater Kopernika,
w jedną z tak zwanych „studni” ziejących w owej górze. Za naszymi
oknami mignęły szarawe i żółtawe urwiska i zagłębiliśmy się w
mrok ogromnej, wydawałoby się pozbawionej dna „studni”. Przed
nami i wokół nas nic nie było widać, a z tyłu otwór „studni”, błysz-
cząc kilkoma gwiazdeczkami, zwężał się i jakby nad nami zamykał.
Silny świst i szum za ścianami statku świadczył o tym, że „studnia”
wypełniona jest jakimiś gazami. Nasze biedne pobladłe ladies,
krzyknąwszy głośno ze strachu w momencie, kiedy statek nieocze-
kiwanie wpadł do gardzieli, uczepiły się stojącego obok Owanesa i
zamarły, z przerażeniem patrząc szeroko otwartymi oczyma w
ciemną głębię. Ale ten świst i szum były naszymi sojusznikami:

91

background image

opór gazu połączony z działaniem rewersu naszej maszyny wyha-
mował statek, który wleciał do „studni” jedynie na głębokość kilku
dziesiątków metrów.

- Co za okropność! - wykrzyknęła Ludmiła, z trudem po-

wstrzymując łzy.

Otrząsnęliśmy się nieco i zapaliliśmy lampkę, ponieważ Ludmi-

ła bardzo się bała ciemności.

Zaczęliśmy ją wszyscy uspokajać i uciszywszy nasze panie przy-

pomnieliśmy sobie o Piotrze, którego przytomność umysłu urato-
wała nam w krytycznym momencie życie. Wszyscy zaczęli go chwa-
lić i ściskać mu dłonie, co bardzo Piotra peszyło, ale widząc błysk
triumfu w jego oczach i ożywione ruchy, można było stwierdzić, że
jest ze swego postępku bardzo zadowolony.

Ostrożnie cofnęliśmy statek do wyjścia z krateru. Niebawem

ukazały się zębate wierzchołki okolicznych wzgórz, z jednej strony
pogrążone w czarnym mroku, a z drugiej oświetlone zielonkawym
światłem Ziemi, dużo jaśniejszym niż promienie Księżyca na na-
szym globie nawet w najjaśniejszą noc. Jaskrawe inkrustacje gór-
skiego kryształu i innych błyszczących minerałów pokrywały gir-
landami i koronkami poszarpane zbocza krateru, przedzielając
ogromne krystaliczne formy metali wyglądające jak potężne drze-
wa lub gąszcze zarośli. Zza ciemnej zębatej krawędzi przeciwległej
strony krateru widać było wielki sierp Ziemi, który jeszcze podkre-
ślał urok tego czarodziejskiego obrazu.

Minęliśmy kratery i rozpadliny, które wydały nam się otoczone

zwałami miękkiego, lekkiego pyłu i polecieliśmy na północ, nad
bladozieloną równinę Morza Deszczów, kierując się ku dalekim
zagłębieniom północnych kraterów Księżyca. Kiedy zniżyliśmy lot
na wysokość jakiejś pół wiorsty, uwagę stojących przy mikrofonie
zwrócił dziwny, podobny do szumu wiatru dźwięk za ścianami
statku.

92

background image

- Atmosfera! - wykrzyknął Ludwik. - Słyszycie, jak szumi po-

wietrze?!

Zaczęliśmy się przysłuchiwać. Rzeczywiście, nie było wątpliwo-

ści - lecieliśmy wśród lekkiej atmosfery, ale jej składu nie byliśmy
w stanie ustalić w żaden sposób. Brak światła słonecznego unie-
możliwiał dokonanie analizy spektralnej, a sprawdzenie składu
atmosfery w inny sposób nie wchodziło w rachubę, wpuszczenie
bowiem do statku nieznanego gazu stanowiło zbyt wielkie ryzyko.
Ograniczyliśmy się do napompowania gazem - przy pomocy
umieszczonej na zewnątrz statku pompy - gutaperkowego miechu,
który także znajdował się poza wnętrzem statku, a badania che-
miczne odłożyliśmy do czasu powrotu na Ziemię.

Kiedy, lecąc dalej, unieśliśmy się, szum za oknami ustał, a dał

się znowu słyszeć kiedy opuściliśmy statek niżej. Wysokość tej
granicy szumu wyraźnie wskazywała na to, że wyczuwalna część
księżycowej atmosfery nie sięga w tym miejscu nawet kilometra i
rozpościera się nie tylko niżej, niż łańcuchy górskie pokrywające
skraje i środek tarczy Księżyca i pojedyncze góry, które wznoszą się
tu na ogromne wysokości, ale nawet i na równinie pokrywa tylko
najniższą jej część, podobnie jak wody mórz na powierzchni Ziemi.

- Dlatego więc - wykrzyknęła Wiera - te miejsca przy obserwacji

z Ziemi wydają się tak ciemne, że starożytni astronomowie uważali
je za morza i oceany i nadali im odpowiednie nazwy! To znaczy, że
Morze Chmur, nad którym lecimy, jest rzeczywiście morzem, ale
nie wypełnia go woda, lecz gaz! Ocean Burz, Morze Jasności, Mo-
rze Przesileń, Morze Płodności - porozrzucane na powierzchni
Księżyca i połączone cieśninami - to wszystko nie są puste nazwy,
jak nam się to dawniej zdawało!

93

background image

Bardzo zdziwieni spuściliśmy się nad samą powierzchnię i wte-

dy zauważyliśmy, że cala równina pokryta jest drobną roślinnością
- porostami, mchami i bardziej złożonymi roślinami nieznanych
gatunków, przypominającymi z grubsza to, co spotykamy na Ziemi.
Tu, w zamkniętych zbiornikach powietrza, przy niedostatku wilgo-
ci, która niewątpliwie występuje w atmosferze, ale w tak niewielkiej
ilości, że nigdy nie zagęszcza się w deszcze czy chmury, życie orga-
niczne nie mogło rozwinąć swych wyższych form. Kilka gatunków i
rodzajów niższych zwierząt, które napotkaliśmy na swej drodze,
charakteryzowało się ogromnymi, podobnymi do wachlarzy naro-
ślami - czymś w rodzaju wielkich uszu - którymi widocznie pobie-
rają z powietrza wilgoć. Piotr schwycił je swą dźwignią stanowiącą
zewnętrzną rękę statku i umieścił na zewnątrz w siatce, abyśmy
mogli - Józef i ja - zbadać je po powrocie z naszej wyprawy.

Cała ta kolekcja została zebrana niedaleko od Krateru Platona,

do którego zbliżaliśmy się z dużą prędkością.

Widzieliśmy, że potężne kratery były rozrzucone po całej po-

wierzchni Księżyca. Ogromnie przypominały ślady wielkich kropli
deszczu na piasku lub dziury wybite w szkle przez nabój z broni
palnej. Do tej pory zbijały z tropu wszystkich astronomów, którzy
wymyślali najbardziej skomplikowane teorie, aby wytłumaczyć ich
pochodzenie. Ale wszystkie te hipotezy były odrzucane, ponieważ
nie potrafiły wyjaśnić tego charakterystycznego zjawiska.

- Dziwna rzecz - powiedział Józef - skąd wzięła się tu glina i

piasek, które są przecież produktem rozpadu podwodnego?

- Tak - odpowiedziałem - być może rację mają ci z astronomów,

którzy twierdzą, że dawniej Księżyc szybciej obracał się wokół swej
osi i że cała woda była tu rozmieszczona w różnych miejscach,

94

background image

a teraz zgromadziła się po przeciwnej stronie dzięki temu, że ta
półkula silnie wzniosła się do góry na skutek przyciągania Ziemi...

- Sprawdzimy to, kiedy będziemy na drugiej stronie - powie-

działa Wiera.

Nieruchomo wisząc w przestworze długo cieszyliśmy wzrok wi-

dokiem Krateru Platona. W końcu wylądowaliśmy na otaczającym
go wale i spróbowaliśmy nabrać dźwignią naszego statku kilka
garści jego podobnej do tłucznia masy.

Nagle nasze ladies krzyknęły ze strachu. Obejrzałem się. Wśród

nocnego półmroku całą okolicę zalało czerwonomalinowe światło,
podobne do światła Słońca. Ogromna ognista kula leciała wprost
na nas, sypiąc po drodze błyszczące w powietrzu Morza Chmur
iskry. Wydawało się, iż nie uda się nam uniknąć śmiercionośnego
uderzenia.

- Meteor! - rozległ się krzyk przerażenia.
„Czyżby - przemknęło mi błyskawicznie przez myśl - nam, któ-

rzy całą drogę z Ziemi przebyliśmy nie spotkawszy ani jednego
meteoru, pisane było zginąć u celu naszej drogi?”

Ale nim zdążyłem pomyśleć do końca straszny wstrząs miękkiej,

sypkiej gleby zmusił nasz statek do podskoczenia i przewrócił go na
bok. Upadliśmy, i tylko słabe przyciąganie Księżyca uratowało nas
wszystkich od poważnych obrażeń. Po kilku sekundach byłem już
na nogach. Cóż za obraz ukazał się moim oczom! Na zboczu Krate-
ru Platona, w odległości kilku sążni od naszego statku, widniało
ogromne, podobne do talerza zapadlisko, a masy meteorytowego
pyłu leżały w jego środku.

- Spójrzcie! - rozległ się nagle głośny krzyk Owanesa - spójrz-

cie! Ręka statku jest złamana i leży na ziemi!

Piotr w rozpaczy rzucił się do okna i ponuro przyglądał się

resztkom swego dzieła.

95

background image

- Patrzcie! Patrzcie! - przerwała Owanesowi Ludmiła - drzwi

statku są tak wbite w ścianę, że nie będziemy mogli ich otworzyć!

Skoczyłem ku drzwiom, ale zaraz się uspokoiłem. Wepchnięte

do wewnątrz, z wyłamanym ryglem, tym mocniej przylegały do
korpusu statku.

Dotykałem ręką ich brzegów, ale nigdzie nie czułem prądu

przedostającego się do wewnątrz powietrza.

- Drobiazg - powiedział Owanes. - Wrócimy na Ziemię i tam wy-

swobodzą nas z zamknięcia.

W międzyczasie Ludwik spróbował uruchomić maszyny i statek

powoli uniósł się w otaczającym nas meteorytowym pyle. Okrągła-
we, niegłębokie zapadlisko wybite przez meteor, ukazało się pod
naszymi nogami. Podobne było jak dwie krople wody do jednego z
mniejszych kraterów, rozrzuconych wśród wielkich rozpadlin Księ-
życa, często na ich brzegach lub nawet w środku.

Milcząc stałem przy oknie, patrzyłem na ten krater i zapomnia-

łem o wszystkim, co nas otaczało, tkwiąc w pełnym uniesienia sta-
nie, jaki ogarniał mnie zawsze, kiedy przychodziła mi do głowy
jakaś nowa hipoteza rozjaśniająca masę niezrozumiałych przedtem
faktów. „To znaczy - myślałem - że wszystkie te kratery, których
istnienie astronomowie tłumaczyli ogromną liczbą nieudowodnio-
nych hipotez, nie są niczym innym, jak śladami uderzeń tysięcy
wielkich i małych komet i meteorów, które padały na Księżyc przez
tysiące lat jego istnienia! Na Ziemi, na którą oczywiście meteory
padały równie często, ich niszcząca siła hamowana była przez gęstą
atmosferę, stawiającą silny opór szybko poruszającym się ciałom.
Tak więc spadały na powierzchnię tylko te, które trafiały w atmos-
ferę prostopadle. Jeżeli zaś niektóre z nich - a należy sądzić, że
takich była większość - leciały skośnie, to musiały odbijać się od
powietrza rykoszetem, jak kula armatnia, i tylko na marginesie oka

96

background image

błyskały ognistym pasem i poruszały powietrze. Tam, na Ziemi,
jeżeli nawet któryś z meteorów był wystarczająco duży i twardy, tak
że przeleciawszy warstwę atmosfery wybijał w powierzchni dziurę,
to dziura owa szybko napełniała się wodą, deszcze rozmywały jej
brzegi, glina i piasek pokrywały dno. Uzdrawiające działanie
wiecznego obiegu wody i powietrza szybko zaleczało zadaną Ziemi
ranę i po kilku dziesięcioleciach pozostawała jedynie niewielka
blizna - małe jeziorko samotnie leżące wśród równiny. Niektóre
jeziora powstały chyba właśnie w ten sposób? Jak interesujące
mogłyby być badania rozrzuconych w stepach Zauralu jezior, które
na wielkich mapach wyglądają tak właśnie, jakby zostały wybite
przez wielką ilość meteorów! Przecież jeżeli rzeczywiście powstały
w ten sposób, a - jak wiadomo - meteory zawierają w sobie żelazo,
to przy pomocy igły magnetycznej można będzie w warstwie gleby
odkryć istnienie tego żelaza i wtedy wszystko się wyjaśni!”

Namiętnie zapragnąłem od razu polecieć na ten step i zbadać

dna niektórych okrągłych jeziorek, ale przypadkowe spojrzenie na
leżący przede mną księżycowy krater skierowało znów moje myśli
ku związanym z Księżycem zjawiskom. Przypomniałem sobie mnó-
stwo prostych lub lekko wygiętych na nierównościach gruntu
bruzd, jak gdyby zadrapań pokrywających powierzchnię planety,
które widziałem na mapach Księżyca i które bardziej jeszcze pobu-
dzały moją ciekawość, a teraz cała ich masa rysowała się przed
moimi oczami. „Znaczy to - myślałem - iż te do tej pory niewyja-
śnione pasma powstały od uderzeń meteorów, które zbyt skośnie
upadły na powierzchnię Księżyca i odbiwszy się rykoszetem, odle-
ciały w przestworza.”

Przylgnąłem twarzą do okna naszego latającego statku. Przede

mną rozpościerał się milczący, bezbrzeżny, pokryty sypkim pyłem

97

background image

płaskowyż, pławiący się w zielonkawych promieniach sierpa Ziemi,
nad równikiem której, jak nad tarczą Jupitera, wisiał wieczny pier-
ścień chmur pory deszczowej jednej ze stref tropikalnych. Żal mi
było Księżyca, o którym myślałem jako o ofierze wszystkich świa-
towych niepogod. Przypominał mi odarty z kory pień drzewa, no-
szący niezatarte ślady wszystkich uderzeń siekiery, pokryty blizna-
mi ran, przypadkiem zadanych przez ludzi i zwierzęta. A w tym
czasie inne otaczające ten pień drzewa zielenią się, walczą z
wszystkimi przeciwnościami losu, pełne życiowych sił i zdrowia
same zaleczają swoje blizny. Czyż planeta bez atmosfery nie jest
tym samym, czym drzewo bez kory? Jak ogromne znaczenie ma w
takim razie w życiu planety ta delikatna otaczająca ją chmurka!
Cały pochłonięty swymi rozważaniami, nie bacząc na to, co dzieje
się wokół, przyglądałem się dokładnie każdemu pojawiającemu się
kraterowi i w każdym znajdowałem potwierdzenie swoich przy-
puszczeń.

1

W czasie, kiedy pracowałem nad tą ideą w Aleksiejewskim rawelinie (1882), nie

mając prawa do jakichkolwiek kontaktów ze światem zewnętrznym, idea owa zosta-

ła opracowana i opublikowana przez dwóch uczonych niemieckich, Augusta i Hen-

ryka Tirschów w roku 1882 - [późniejsza uwaga autora].

Z żalem udaliśmy się w drogę powrotną, żegnani smutnym

spojrzeniem oddalającego się od nas Księżyca z jego kraterami,
górami i dolinami.

Milczeliśmy i marzyliśmy, patrząc w niebo. I moje myśli ulaty-

wały daleko w kosmiczny przestwór, tam, gdzie za granicami na-
szej ziemskiej nocy lśni wieczny dzień, gdzie przelatują gromady
meteorów, gdzie fale słonecznego blasku i ciepła zlewają się z pro-
mieniami milionów gwiazd w cudowną harmonię, napełniającą
cały Wszechświat muzyką. Przekroczyłem w marzeniach granicę

98

background image

tego wiecznego dnia, gdzie światło Słońca, stopniowo słabnąc, za-
nika w nowych obszarach mroku, mroku podobnego do ziemskiej
nocy, lecz potężniejszego i pozbawionego blasku Księżyca... Ale za
to w głębinach owej nocy wokół najbliższej gwiazdy płonie już za-
rzewie nowego wiecznego dnia, a za nim błyskają świetliste punkty:
miliony nowych gwiazd z ich planetami i satelitami, miliony wiecz-
nych dni pełnych blasku i ciepła, miliony dalekich wysepek oceanu
Wszechświata, z których każda promieniuje życiem, i miliony ro-
zumnych istot, łagodnie spoglądających na naszą Ziemię. I wyda-
wało mi się, że życzą one nam i wszystkim naszym braciom w ro-
zumie, abyśmy jak najszybciej przekroczyli otaczający nas mrok i
weszli w erę nowego, wspaniałego życia na Ziemi, życia pełnego
wolności, miłości i braterstwa, i abyśmy odczuli jedność między
sobą a nieskończoną liczbą żywych istot we Wszechświecie...

Statek zahamował. Przez jego okna widzieliśmy ogród i drzewa

wokół naszej sadyby...«

1882

Przełożyła Anita Tyszkowska

background image

WALERY BRIUSOW

Góra
Gwiazdy

INWOKACJA

Gdym przed dziesięcioma laty wstępował na pustynię - wierzy-

łem, iż na zawsze rozstaję się z oświeconym światem. Do chwyce-
nia za pióro i pisania wspomnień skłoniły mnie wydarzenia zupeł-
nie niezwykłe. Widziałem rzeczy, których być może nie widział nikt
poza mną, nie widział żaden z ludzi. Więcej jeszcze jednak, niż
widziałem, przeżyłem w głębi duszy. Moje przekonania, które wy-
dawały mi się niewzruszone - zostały zniweczone lub obalone. Z
najwyższym przerażeniem widzę, jak wiele jest najgłębszej prawdy
w tym, czym zawsze gardziłem. Te notatki mogłyby posłużyć za
przestrogę ludziom podobnym do mnie, ale najprawdopodobniej
nigdy nie dotrą do żadnego czytelnika. Piszę je sokiem roślin na
liściach, piszę w gąszczach Afryki z dala od ostatnich śladów cywi-
lizacji, piszę w nędznym szałasie, słuchając niemilknącego grzmotu
Mozi-oa-Tunga. O wielki wodospadzie! O najpiękniejsza rzeczy
świata! Na tej pustyni być może jedynie ty rozumiesz mój niepokój.
I tobie też poświęcam te stronice.

Osada, 9 sierpnia roku 1895

100

background image

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Kiedy otworzyłem oczy, firmament był granatowy, a gwiazdy

wielkie i jaskrawe. Nawet nie drgnąłem, tylko ręka spoczywająca
we śnie na rękojeści kindżału ścisnęła ją jeszcze silniej... Jęk po-
wtórzył się. Wówczas uniosłem się i siadłem. Wielkie ognisko roz-
palone wieczorem dla odstraszenia dzikich zwierząt przygasło, a
mój Murzyn Mstega spał rozciągnięty na ziemi...

- Wstawaj! -krzyknąłem. - Bierz dzidę i idź ze mną!
Ruszyliśmy w kierunku, z którego dobiegały jęki. Przez jakieś

dziesięć minut błądziliśmy na oślep, aż wreszcie zauważyłem przed
sobą jakąś jasną plamę.

- Kto tu nocuje bez ogniska? - zawołałem. - Odpowiadaj, bo bę-

dę strzelał! - Te słowa wypowiedziałem po angielsku, a następnie
powtórzyłem w miejscowym kafryjskim narzeczu, później zaś jesz-
cze po holendersku, portugalsku i francusku. Odpowiedzi nie było.
Zbliżyłem się, trzymając rewolwer w pogotowiu.

Na piasku w kałuży krwi leżał mężczyzna ubrany po europejsku.

Był to starzec liczący około sześćdziesięciu lat z ciałem skłutym
ciosami oszczepów. Krwawy ślad ciągnął się od niego daleko w
pustynię. Najwidoczniej ranny długo się czołgał, zanim ostatecznie
zwalił się bez sił.

Rozkazałem Mstedze rozpalić ognisko i spróbowałem starca

ocucić. Po pół godzinie moich usiłowań zaczął dawać znaki życia,
drgnął, uniósł powieki i popatrzył na mnie zrazu mętnym, a potem
całkiem przytomnym wzrokiem.

- Rozumie mnie pan? - zapytałem po angielsku i nie uzyskaw-

szy odpowiedzi powtórzyłem pytanie we wszystkich znanych mi
językach, nawet po łacinie. Starzec długo milczał, a potem odezwał
się po francusku:

101

background image

- Dziękuję ci, przyjacielu. Znam te wszystkie języki i milczałem

tylko dlatego, że mam po temu swoje powody. Gdzie mnie pan
znalazł?

Wyjaśniłem mu to.
- Dlaczego jestem taki słaby? Czyżbym był poważnie ranny?
- Nie dożyje pan świtu.
Ledwie wymówiłem te słowa umierający zadygotał, usta wy-

krzywiły mu się w okropnym grymasie, kościste palce wbiły się w
moją rękę, a jego miarowa mowa ustąpiła miejsca chrapliwym
okrzykom.

- To niemożliwe!... Nie teraz, nie!... U samego celu... Pan się

myli!

- Być może - odparłem zimno.
- Na pewno, po prostu osłabłem z utraty krwi.
Uśmiechnąłem się:
- Nadal pan ją traci, bo nie udało mi się zatamować krwotoku...
Starzec rozpłakał się i zaczął mnie błagać o ratunek. Wreszcie

krew rzuciła mu się ustami i znów stracił przytomność. Gdy ją po-
nownie odzyskał, był już zupełnie spokojny.

- Tak, ma pan rację, umieram - powiedział. - Trudno mi od-

chodzić z tego świata, ale nie ma rady... Proszę posłuchać: los
uczynił pana moim spadkobiercą...

- Niczego nie potrzebuję! - przerwałem.
- O, proszę nie myśleć, że chodzi tu o jakiś skarb!... Nie, jestem

posiadaczem tajemnicy.

Mówił pospiesznie, przeskakując z tematu na temat; zaczynał

opowiadać swoje życie, aby zaraz potem przejść do najświeższych
wydarzeń. Wielu rzeczy nie rozumiałem. Prawdopodobnie więk-
szość ludzi na moim miejscu uznałaby starca za szaleńca. Od dzie-
ciństwa pociągała go myśl o kontaktach międzyplanetarnych, któ-
rej poświęcił całe swoje życie. W różnych towarzystwach nauko-
wych wygłaszał referaty o wynalezionych przez siebie pociskach do

102

background image

podróży z Ziemi na inne planety. Wszędzie go wyśmiewano, ale
niebo, jak się wyraził, postanowiło go na starość wynagrodzić. Na
podstawie jakichś niezwykłych dokumentów przekonał się, że pro-
blem kontaktów międzyplanetarnych został już dawno rozwiązany
przez mieszkańców Marsa. Pod koniec XII stulecia wedle naszej
rachuby czasu wysłali oni na Ziemię statek, który osiadł w Afryce
Środkowej. Starzec przypuszczał, że byli na nim nie podróżnicy,
lecz wygnańcy, zuchwali uciekinierzy na inną planetę, którzy nie
zajęli się badaniami Ziemi, tylko postarali się na niej jak najwy-
godniej urządzić. Odgrodziwszy siebie od dzikusów sztuczną pu-
stynią, żyli w jej środku jako odrębna, samodzielna społeczność.
Starzec był przekonany, że potomkowie przesiedleńców z Marsa po
dziś dzień żyją w tym kraju.

- Zna pan dokładnie koordynaty? - zapytałem.
- Obliczyłem w przybliżeniu długość i szerokość geograficzną...

Błąd nie powinien przekraczać dziesięciu minut, ale może docho-
dzić do ćwierci stopnia...

Dalej sprawy potoczyły się tak, jak tego można było się spo-

dziewać. Nie chcąc z nikim dzielić się sukcesem, wyruszył w poje-
dynkę na wyprawę badawczą...

- Panu, panu poruczam moją tajemnicę - mówił umierający. -

Niech przejmie pan moje dzieło i dokończy go w imię nauki i ludz-
kości.

Roześmiałem się:
- Nauką gardzę, a ludzi nie lubię.
- Wobec tego dla sławy - powiedział starzec z goryczą.
- Na cóż mi sława? - wykrzyknąłem. - Ale skoro i tak błądzę po

pustyni, to z ciekawości mogę zajrzeć w te okolice.

- Nie mam wyboru... - wyszeptał dotknięty do żywego starzec. -

Niech i tak będzie... Ale proszę mi przysiąc, że zrobi pan wszystko,

103

background image

żeby tam dotrzeć... i że tylko śmierć pana powstrzyma.

Znów się roześmiałem i wypowiedziałem słowa przysięgi. Wów-

czas umierający ze łzami w oczach drżącym głosem podał mi kilka
cyfr - szerokość i długość geograficzną. Zanotowałem je na kolbie
strzelby. Jego ostatnią prośbą było to, bym wspomniał jego nazwi-
sko, kiedy będę pisał o swojej podróży. Spełniam ją. Starzec nazy-
wał się Maurice Cardeaux.

ROZDZIAŁ DRUGI

Jeszcze tego samego dnia pod wieczór rozpocząłem podróż, któ-

rą obiecałem starcowi. Mapę tej części Afryki, niemal jeszcze nie
zbadanej, znałem o wiele lepiej niż jakikolwiek europejski geo-
graf... Posuwając się naprzód coraz wytrwałej zbierałem wiadomo-
ści o okolicach, ku którym dążyłem. Zrazu tylko niektórzy czarow-
nicy potrafili mi powiedzieć, że leży tam jakaś niezwykła Przeklęta
Pustynia. Później natrafiałem na coraz więcej osób znających różne
legendy na jej temat, wszyscy jednak mówili o niej nader niechęt-
nie. Po paru dniach marszu dotarliśmy do kraju sąsiadującego z
Przeklętą Pustynią. Wszyscy ją tam znali, wszyscy widzieli, ale nikt
na niej nie bywał. Dawniej zdarzali się śmiałkowie, którzy zapusz-
czali się na pustynię, ale zdaje się, iż żaden z nich nie powrócił.

Chłopiec, którego wziąłem za przewodnika, doprowadził nas do

pustyni najkrótszymi ścieżkami. Za lasem droga wiodła przez buj-
ny step. Pod wieczór dotarliśmy do koczowiska Beczuanów za-
łożonego tuż przy granicy pustyni. Powitano mnie tam z szacun-
kiem, umieszczono w osobnym szałasie i przysłano w podarunku
jałówkę.

104

background image

Przed zachodem słońca, pozostawiwszy Mstegę na straży do-

bytku, poszedłem sam popatrzeć na pustynię. Niczego dziwniejsze-
go od jej granicy nie widziałem przez całe swoje włóczęgowskie
życie. Roślinność nie znikała tam stopniowo, nie było zwyczajnej
strefy przejściowej od zielonego stepu do bezpłodnych piasków.
Jakby nożem uciął, na przestrzeni dwóch czy trzech sążni bujna
łąka zamieniała się w martwą kamienistą równinę. Na urodzajną
glebę pokrytą tropikalną trawą nasuwały się tam szare, kanciaste,
łupkowe jakby płyty. Piętrząc się jedna na drugiej tworzyły dziką
zębatą płaszczyznę rozciągającą się w dal. Jej powierzchnię pokry-
wały zygzakowate pęknięcia i rozpadliny, często bardzo głębokie i
szerokie nawet na dwa arszyny. Promienie zachodzącego słońca
odbijały się od nierówności twardej jak granit skały, oślepiając
migotliwymi błyskami. Jednak mimo wszystko, wpatrując się
uważnie, można było rozróżnić na horyzoncie bladoszary stożek,
którego szczyt błyszczał jak gwiazda. Wróciłem do kraalu cichy i
zamyślony. Niebawem otoczył mnie cały tłum Murzynów, którzy
zbiegli się obejrzeć białego człowieka wybierającego się na Przeklę-
tą Pustynię. W tej gromadzie dostrzegłem również miejscowego
czarownika. Zbliżyłem się do niego, celując weń z winchestera.
Czarownik skamieniał ze strachu: najwidoczniej znał działanie
broni palnej. Tłum w popłochu rozpierzchnął się na boki.

- Ojcze mój - zapytałem zimno - znasz jakieś przedśmiert-

ne modlitwy?

- Znam - odparł niepewnym głosem czarownik.
- Więc pomódl się, bo zaraz umrzesz!
Szczęknąłem kurkiem. Murzyni krzyknęli z przerażenia.
- Umrzesz - powtórzyłem - bo ukrywasz przede mną to, co

wiesz o Przeklętej Pustyni.

Obserwowałem, jak zmienia się jego wyraz twarzy. Wargi wy-

krzywiły mu się w grymasie przestrachu, zmarszczki na czole to

105

background image

pogłębiały się, to wygładzały. Położyłem palec na spuście. Wpraw-
dzie mogło być i tak, że czarownik rzeczywiście niczego nie wie-
dział, ale nie przeszkodziłoby mi to za moment spuścić kurka. Na-
gle czarownik zwalił się na ziemię.

- Nie zabijaj, Bwana - wyjęczał. - Czarownik powie ci wszystko,

co słyszał jeszcze jako mały chłopiec. Tam, pośrodku Przeklętej
Pustyni, stoi Góra Gwiazdy sięgająca nieba... Mieszkają w niej de-
mony. Czasami wychodzą stamtąd i pożerają w kraalach niemowlę-
ta. Każdy, kto pójdzie na pustynię - zginie. Mówienie o niej też
grozi śmiercią...

To mi wystarczyło. Opuściłem winchester i wolno ruszyłem

obok zdrętwiałego z przerażenia tłumu do mojego szałasu. Pozo-
stawanie na noc w osadzie nie wydawało mi się bezpieczne, a po-
nadto rozumiałem, że przez Przeklętą Pustynię można iść jedynie
nocą. Rozkazałem Mstedze przygotować się do drogi. Wzięliśmy z
sobą zapas wody na około pięć dni, trochę żywności i namiot, żeby
móc się ukryć przed upałem. Cały ładunek rozdzieliłem na dwie
równe części, dla siebie i Mstegi. Później kazałem zawiadomić wo-
dza plemienia, że wyruszamy. Odprowadzało nas całe koczowisko,
ale wszyscy trzymali się w znacznej odległości. Do granicy pustyni
szedłem wesoło pogwizdując. Wzeszedł księżyc, oświetlając po-
strzępione krawędzie płyt. W tym momencie usłyszałem czyjś głos.
Obróciwszy się zobaczyłem, że czarownik wysunął się z tłumu i
stanął na granicy pustyni. Wyciągnąwszy ręce w naszą stronę do-
bitnie wymawiał słowa zaklęcia wydające nas na łup bóstwom-
mścicielom za to, że ośmielamy się zakłócić spokój pustyni.

Księżyc stał jeszcze niewysoko i długie cienie rąk czarownika

ciągnęły się za nami w pustynię, czepiając się z uporem za nasze
nogi.

106

background image

ROZDZIAŁ TRZECI

Wkraczając na Przeklętą Pustynię nie zdołałem przewidzieć

wszystkich czekających mnie trudności. Już po pierwszych krokach
poczuliśmy obaj z Mstegą, jak ciężko jest iść po tym kamienistym,
spękanym gruncie. Nogi bolały od stąpania po ostrych krawędziach
płyt; gra księżycowego światła myliła wzroki w każdej chwili mogli-
śmy wpaść do głębokiej rozpadliny. W powietrzu unosił się subtel-
ny pył gryzący w oczy. Teren był tak monotonny, że stale zbaczali-
śmy z prostej drogi i krążyliśmy w miejscu. Żeby tego uniknąć,
postanowiłem iść według gwiazd, gdyż zarys Góry był w ciemno-
ściach niewidoczny. Nocą można było posuwać się dosyć raźnie, ale
gdy tylko wschodziło słońce, natychmiast ogarniał nas nieznośny
znój. Grunt szybko nagrzewał się i palił nogi przez podeszwy bu-
tów. Powietrze zamieniało się w ognistą parę i tchnęło żarem jak
wnętrze rozpalonego pieca. Nie sposób nim było oddychać. Musie-
liśmy pospiesznie rozbijać namiot i leżeć w nim niemal bez ruchu
aż do wieczora.

Przez tę Przeklętą Pustynię wędrowaliśmy bez mała tydzień.

Woda w bukłakach bardzo szybko zepsuła się, zatęchła, przesiąk-
nęła zapachem skóry i stała się obrzydliwa w smaku. Na trzeci ra-
nek zostało jej nam już bardzo niewiele, mętne resztki na dnie bu-
kłaka. Postanowiłem podzielić te resztki między nami do końca,
żeby w ciągu dnia woda nie zepsuła się całkowicie. Niebawem roz-
poczęły się zwykłe męki pragnienia: rozbolało gardło, język spuchł i
stwardniał, pojawiły się szybko znikające zwidy. Czwartej nocy
szliśmy jeszcze naprzód bez wytchnienia. Zdawało mi się, że Góra
Gwiazdy jest już blisko, znacznie bliżej niż pozostawiona z tyłu
granica pustyni. Rankiem jednak przekonałem się, że jej sylwetka
wciąż się nie powiększa, że jest wciąż tak samo odległa i niedostęp-
na. Tego właśnie czwartego dnia majaki opanowały mnie bez reszty.

107

background image

Zaczęły mi się przy widywać jeziora w palmowych oazach, stada
antylop nad ich brzegami i nasze rosyjskie rzeczułki z płaczącymi
iwami kąpiącymi się w ich powolnym nurcie, widziałem księżyc
odbity w morzu, jego blask rozproszony na falach i siebie odpoczy-
wającego w łodzi za nadbrzeżną skałą, o którą wiecznie rozbija się
gwałtowny przybój, tryskając w górę pióropuszami białej piany.
Gdzieś na dnie duszy pozostawała niejasna świadomość, że te
wszystkie obrazy są jedynie ułudą, odległą i nieosiągalną. Ze
wszystkich sił pragnąłem przezwyciężyć swoje majaczenia, ale sił
mi już po prostu nie stawało... Ledwie jednak słońce zaszło i zapadł
zmrok, wstałem nagle jak lunatyk wiedziony nieprzepartą siłą. Już
nie zwijaliśmy namiotu, ponieważ nie mogliśmy go nieść, ale wciąż
szliśmy naprzód, uparcie dążyliśmy ku Górze Gwiazdy, która przy-
ciągała nas jak magnes. Zaczęło mi się wydawać, że całe moje życie
jest z nią związane, że powinienem, że muszę, chociażby wbrew
woli, do niej dotrzeć. Szedłem więc, czasami biegłem, zbaczałem z
drogi, znów ją odnajdywałem, przewracałem się, wstawałem i sze-
dłem naprzód. Jeśli Mstega zostawał w tyle - krzyczałem na niego i
wygrażałem mu strzelbą. Wzeszedł uśmiechnięty księżyc i oświetlił
stożek Góry. Pozdrowiłem ją w pełnych zachwytu słowach, wycią-
gałem ku niej ręce, błagałem o pomoc i znów szedłem, szedłem,
szedłem na oślep przed siebie...

Noc minęła, po mojej prawej ręce wytoczyło się zza horyzontu

czerwone słońce i Gwiazda na szczycie Góry jaskrawo zapłonęła.
Ponieważ nie mieliśmy już namiotu, krzyknąłem do Mstegi, żeby
się nie zatrzymywał.

Kontynuowaliśmy marsz. Chyba koło południa upadłem zwy-

ciężony przez upał, ale nie uległem i zacząłem się czołgać, za wszel-
ką cenę pragnąc posuwać się do przodu. Porzuciłem rewolwer,

108

background image

noże myśliwskie, naboje, kurtkę. Długo jeszcze ciągnąłem mój
wierny winchester, aż wreszcie i on został gdzieś na rozpalonych
kamieniach. Odpychałem się spuchniętymi nogami, czepiałem się
pokrwawionymi rękami za ostre kamienie i pełzłem... Przed każ-
dym ruchem wydawało mi się, że ten już będzie ostatni, że na na-
stępny zabraknie mi już sił. Ale w moim mózgu tkwiła tylko jedna
myśl: trzeba iść naprzód. Czołgałem się więc w malignie, wy-
krzykując jakieś niezrozumiałe słowa, rozmawiając z kimś nie-
obecnym. W pewnej chwili zacząłem łowić jakieś żuki i motyle,
które mi się przywidziały. Odzyskując zmysły odszukiwałem wzro-
kiem sylwetkę Góry i znów zaczynałem ku niej pełznąć. Nadeszła
noc, która tylko na krótko odświeżyła mnie swoim chłodem. Siły
mnie opuściły, byłem wyczerpany do końca. W uszach miałem
straszliwe dudnienie i ryk, w oczach - mętny krwawy tuman. Traci-
łem przytomność. Pamiętam moment przebudzenia: słońce stało
nisko, ale już niemiłosiernie paliło. Mstegi obok mnie nie było.
Chciałem podjąć ostatni wysiłek i rozejrzeć się, gdzie jest Góra, ale
zaraz potem przez głowę przemknęła mi myśl, która zmusiła mnie
do śmiechu. Śmiałem się, chociaż z moich popękanych warg lała
się przy tym krew, ściekając po podbródku i spadając kroplami na
pierś. Śmiałem się dlatego, że nagle pojąłem swoje szaleństwo. Po
co tak uparcie szedłem naprzód? Co mogło być wokół Góry? Życie,
woda? A jeśli tam jest wciąż ta sama martwa Przeklęta Pustynia?
Tak, naturalnie, niczego innego nie można się tam spodziewać.
Mstega jest mądrzejszy ode mnie i rzecz jasna dawno już zawrócił.
No cóż! Być może nogi doniosą go do granicy... A ja zasłużyłem na
swój los. Naśmiawszy się do syta zamknąłem oczy i znieruchomia-
łem. Po chwili jednak dotarło do mojej świadomości, że jakiś cień

109

background image

pada na moje zamknięte powieki. Otworzyłem oczy. Między mną a
niebem unosił się sęp, afrykański sęp-ścierwojad, który najwidocz-
niej wyczuł łup... Patrząc nań zacząłem wyobrażać sobie, jak opad-
nie mi na pierś, wydziobie oczy, którymi jeszcze teraz na niego
patrzę, a potem zacznie wyrywać ze mnie kawały mięsa. Myślałem,
że już nic mnie to nie obchodzi, ale nagle nowa, oślepiająco jasna
myśl przeszyła mi mózg. Skąd tu się wziął sęp? Po co miałby zala-
tywać tak daleko w pustynię? A może Góra Gwiazdy jest już blisko,
a wokół niej rozpościerają się lasy, jest woda i życie?

Wstąpiły we mnie nowe siły. Zerwałem się na równe nogi. Tuż

obok czerniła się wysoka Góra, a z boku podbiegał do mnie wierny
Mstega. Już z daleka zawołał do mnie radośnie:

- Bwana! Widziałem wodę!

ROZDZIAŁ CZWARTY

Zachwiałem się i upadłem, ale zaraz znów zerwałem się i popę-

dziłem ogromnymi skokami przed siebie. Mstega biegł za mną,
mamrocząc coś niezrozumiale. Wkrótce stało się dla mnie jasne, że
pośrodku Przeklętej Pustyni znajduje się ogromne zapadlisko, z
którego dna wyrasta Góra. Zatrzymałem się dopiero na krawędzi
urwiska nad tą kotliną.

- Roztaczał się przed nami niezwykły widok. Pustynia kończyła

się niemal urwiskiem wysokim na co najmniej sto sążni. W dole, u
stóp tej ściany, rozciągała się równina o kształcie prawidłowej elip-
sy. Jej krótsza średnica mierzyła około dziesięciu wiorst i przeciw-
legła krawędź urwiska, równie wysokiego i stromego, była dosko-
nale widoczna za Górą.

Góra stała w samym środku doliny. Była trzykrotnie wyższa niż

ściana urwiska i osiągała chyba z pół wiorsty. Miała kształt prawi-
dłowego stożka.

110

background image

W kilku miejscach ten prawidłowy zarys zakłócały niewielkie

uskoki biegnące wokół Góry i tworzące tarasy. Jej barwa była
ciemnoszara z lekkim odcieniem brunatnym. Na szczycie widniała
płaska platforma, z której wystrzelało coś na kształt złotego ostrza.

Dolina wokół Góry była widoczna jak na planie, dzięki temu

mogłem się przekonać, że cała jest porośnięta bujną roślinnością.
Tuż pod samą Górą rozciągały się zarośla poprzecinane wąskimi
alejkami. Dalej szedł szeroki pas pól uprawnych zajmujących więk-
szość powierzchni doliny; pola te czerniały dopiero co zaoraną
ziemią, gdyż mieliśmy akurat sierpień; w wielu miejscach przecina-
ły je strumyki i kanaliki zbiegające się w kilku jeziorkach. Tuż pod
urwiskiem znów zaczynał się pas lasów palmowych, rozszerzający
się w wąskich zatokach elipsy; pas był podzielony na kwatery sze-
rokimi przesiekami i składał się bądź ze starych drzew, bądź z mło-
dych jeszcze sadzonek.

Widzieliśmy również ludzi. Na polach widoczne były wszędzie

grupki Murzynów pracujących jednakim rytmem, jak na komendę.

Woda! Zieleń! Ludzie! Cóż więcej było nam trzeba? Naturalnie

niezbyt długo zachwycaliśmy się widokiem wspaniałej oazy i ledwie
obrzuciwszy ją spojrzeniem nie zdołaliśmy nawet docenić całego jej
piękna. Wiedziałem tylko jedno: męczarnie się skończyły, a cel
został osiągnięty.

Zresztą czekała nas jeszcze jedna próba. Musieliśmy zejść w dół

po pionowej, stusążniowej ścianie. Urwisko w swej górnej części
składało się z tych samych martwych łupkowych płyt, co i pustynia.
Niżej zaczynała się nieco bardziej urodzajna gleba porośnięta
krzewami i trawą. Schodziliśmy czepiając się występów płyt, ka-
mieni, kolczastych gałęzi. Nad nami krążyły z krzykiem sępy i orły
gnieżdżące się na pobliskich skałach. W pewnym momencie wyśli-
zgnął mi się spod nogi kamień i zawisłem na jednej ręce.

111

background image

Pamiętam, jak zaskoczył mnie widok tej wychudłej ręki z prze-

świtującymi przez skórę żyłami. O jakieś trzy sążnie nad ziemią
znów się poślizgnąłem i tym razem upadłem. Na szczęście trawa
była wysoka i miękka, więc nie zrobiłem sobie większej krzywdy,
chociaż i tak straciłem przytomność.

Mstega mnie ocucił. Niedaleko znajdowało się źródełko obmu-

rowane ciosanymi kamieniami, z którego woda rześkim strumy-
kiem biegła ku środkowi doliny. Kilka kropel wody przywróciło mi
życie. Woda! Jakaż to rozkosz! Piłem wodę, oddychałem świeżym
powietrzem, leżałem na soczystej trawie i patrzyłem na niebo przez
zielony wachlarz palmy. Żyłem i bez śladu myśli oddawałem się
radości bytowania.

ROZDZIAŁ PIĄTY

Odgłos kroków przywołał mnie do rzeczywistości. Zerwałem się,

klnąc w duchu moją nierozwagę. W jednej chwili wróciła mi świa-
domość naszej sytuacji. Znajdowaliśmy się w kraju zaludnionym
przez nieznane plemię o nieznanym nam języku i obyczajach. Byli-
śmy wyczerpani trudami ciężkiej wędrówki i długą głodówką. Byli-
śmy bezbronni, gdyż na pustyni porzuciłem wszystko łącznie ze
strzelbą i moim nieodstępnym sztyletem... Nie zdołałem jeszcze
podjąć żadnej decyzji, gdy na polance ukazała się grupka ludzi.
Jeden z nich był zawinięty po kostki w szarawy płaszcz, pozostali
byli Murzynami typu beczuańskiego. Najwidoczniej nas szukali,
ruszyłem im więc naprzeciw.

- Pozdrawiam władców tej krainy! - powiedziałem głośno i wy-

raźnie w narzeczu Beczuanów. - Strudzeni wędrowcy proszą o go-
ścinę.

Słowa te w miarę możności starałem się objaśnić znakami. Na

dźwięk mojego głosu Murzyni zatrzymali się, ale wówczas mężczy-
zna w szarym płaszczu krzyknął do nich również po beczuańsku,

112

background image

choć ze szczególnym akcentem:

- Niewolnicy, spełnijcie swoją powinność!
Na ten sygnał pięciu Murzynów rzuciło się na mnie z rozgło-

śnym, krzykiem. Myślałem, że chcą mnie zabić i pierwszego z nich
poczęstowałem takim ciosem pięści, że potoczył się po ziemi. Nie
mogłem jednak walczyć z kilkoma wrogami na raz, więc niebawem
zostałem obalony i mocno skrępowany rzemieniami. Spostrzegłem,
że to samo spotkało Mstegę, który się nie bronił. Następnie Mu-
rzyni podnieśli nas z ziemi i ponieśli ze sobą. Zdawałem sobie
sprawę z tego, że nie ma sensu krzyczeć i wzywać pomocy, więc
tylko starałem się zapamiętać drogę.

Niesiono nas przez pola dość długo, chyba z godzinę. Wszędzie

widać było grupki pracujących Murzynów, którzy gapili się na nas
ze zdziwieniem. Potem niosący nas mężczyźni weszli do lasku u
podnóża Góry. Wkrótce ujrzałem łukowaty portal wiodący do jej
wnętrza. Wniesiono nas pod jego żółte sklepienie i rozpoczęła się
droga przez kamienne korytarze oświetlone rzadko rozmiesz-
czonymi pochodniami.

Po wąskich spiralnych pochylniach schodziliśmy gdzieś w dół,

aż wreszcie owiała mnie wilgoć piwnicznych lochów czy katakumb.
Wreszcie rzucono mnie na kamienną posadzkę w mroku pod-
ziemnych kazamatów i zostawiono samego. Mstegę zaniesiono
gdzie indziej.

Powoli otrząsnąłem się z oszołomienia i zacząłem badać moje

więzienie. Była to ciemnica wyciosana, jak się zdaje, w samym ser-
cu Góry; miała jakieś półtora sążnia długości, tyleż szerokości, a
strop był na tyle wysoki, że mogłem swobodnie pod nim stanąć.
Ciemnica była zupełnie pusta - nie było w niej ani pryczy, ani cho-
ciażby garści słomy na posadzce, ani kubka wody. Murzyni odcho-
dząc zasunęli wejście ciężkim kamieniem, którego nie mogłem

113

background image

nawet poruszyć. Spróbowałem osłabić moje więzy, ale i na to za-
brakło mi sił. Postanowiłem więc czekać.

Po kilku godzinach posłyszałem dudniący odgłos kroków prze-

mierzających kamienną pochylnię. Na szary strop padł odblask
pochodni i po chwili kamień zamykający wejście został odwalony.
Do mojej celi weszło dwóch mężczyzn zawiniętych w szarawe
płaszcze, a w progu stłoczyła się piątka nagich Murzynów. Jeden z
„upłaszczonych” zbliżył płomień pochodni do mojej twarzy i zapy-
tał surowym tonem:

- Cudzoziemcze, rozumiesz mnie?
Mówił po beczuańsku, ale głosem dźwięcznym i wytwornym.
- Wszystkie narody - odrzekłem – odnoszą się z szacunkiem do

gości. Przybyłem do was jako gość, jako przyjaciel. Dlaczego
schwytaliście mnie i uwięziliście jak złoczyńcę?

Mężczyzna w płaszczu zapytał:
- Skąd przybyłeś?,
- Jestem mieszkańcem Gwiazdy! - odpowiedziałem hardo.
Pytający wymienił spojrzenie ze swym towarzyszem. W tym

momencie zdołałem przyjrzeć się ich twarzom i stwierdziłem, że
kolorem skóry przypominają Arabów. Mężczyzna w płaszczu zapy-
tał ponownie:

- Z jakiej Gwiazdy przybyłeś?
Lękałem się wymienić nazwę Marsa, więc powiedziałem:
- Z rannej i wieczornej, gdyż jest to ta sama Gwiazda, tyle że

widziana o różnych porach. Jestem synem władcy tej Gwiazdy i
mój ojciec potrafi zemścić się, jeśli uczynicie mi jakąś krzywdę.
Spali wasze pola, roztrzaska samą waszą Górę...

- Nie boimy się niczyich gróźb! - przerwał mi mężczyzna w

płaszczu. - Wedle naszych praw cudzoziemcy przybywający do nas

114

background image

z innych krajów stają się niewolnikami, ale ty przybyłeś z Gwiazdy i
dlatego umrzesz.

- Nie odważycie się! - krzyknąłem.
- Ja, członek Rady Najwyższej, zięć władcy, Bollo, z racji danej

mi władzy skazuję tego człowieka na śmierć. Niewolnicy, spełnijcie
mój rozkaz!

Natychmiast rzuciło się na mnie pięciu Murzynów. Szybko zdję-

li pęta, czterej chwycili za ręce i nogi, zaś piąty siadł mi na pier-
siach i przygotował nóż. Widziałem tuż nad sobą jego wstrętną
twarz. Kat czekał na znak, a ja tracąc dech wykrzykiwałem:

- Wstydźcie się! To ohydne morderstwo!... Gwałcicie swoje

prawa, gwałcicie prawa wszystkich narodów. Gość jest święty!

- Mylisz się - odpowiedział mi zimno Bollo. - My przestrzegamy

własnych praw! Twój niewolnik zostanie naszym niewolnikiem, a
ty umrzesz.

I już odwrócił się, zapewne po to, żeby odejść. Szarpnąłem się

rozpaczliwie i zawołałem:

- Zatrzymaj się! Niechaj i ja zostanę niewolnikiem! Będę wam

służył wiernie i z pokorą... Co zyskacie na mojej śmierci? Ulitujcie
się!...

Bollo odwrócił się.
- Masz białą skórę - mruknął.
- Cóż z tego? Czy biała skóra przeszkodzi mi w pracy? Mogę być

niewolnikiem! Jestem silny!

- Ale przecież jesteś mieszkańcem Gwiazdy?
- Tak, jestem mieszkańcem Gwiazdy - powtórzyłem z niepoję-

tym dla mnie samego uporem - ale to nic nie szkodzi! Skłamałem,
że ma mnie kto pomścić. Nie mogę dać znaku swoim i dlatego nie
jestem dla was groźny. Ulitujcie się, uczyńcie mnie niewolnikiem.

Nie wiem w jaki sposób udało mi się uwolnić z rąk oprawców,

podczołgać się do bezlitosnego sędziego i schwytać skraj jego szaty.

115

background image

Drugi człowiek w płaszczu, który do tej pory milczał, powiedział

do Bolla kilka słów w nieznanym mi języku. Bollo znów się odwró-
cił i popatrzył na mnie z pogardliwym uśmiechem.

- Dobrze - powiedział wolno. – Będziesz niewolnikiem! Możesz

być niewolnikiem...

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Murzyni poprowadzili mnie na górę tymi samymi pochylniami i

korytarzami, nieustannie popychając do przodu, gdyż byłem bar-
dzo słaby. Po dość długiej wędrówce znalazłem się w ogromnej
mrocznej sali. Czerwona łuna ognisk niewyraźnie oświetlała dziki,
hałaśliwy, wielotysięczny tłum niewolników. Na nasz widok naj-
bliżsi natychmiast ucichli.

- Jutro wskażą ci pracę - usłyszałem.
Zostałem sam w tłumie dzikusów i natychmiast zwaliłem się bez

sił na posadzkę. Zaraz otoczyli mnie ciekawscy. Przyglądali mi się,
dotykali mojej skóry, szczypali ze śmiechem. Nie broniłem się.
Wreszcie przecisnęła się do mnie jakaś zgrzybiała staruszka.

- Zostawcie go w spokoju! - powiedziała do gapiów. - Widzicie,

że jest zmęczony. Dajcie mu odpocząć...

Poprosiłem o jedzenie. Staruszka przyniosła mi kukurydzianej

kaszy, którą zacząłem chciwie pożerać.

- Skąd jesteś? - zapytała mnie staruszka, kiedy się już nieco po-

siliłem.

- Z innej ziemi, z innego narodu - odparłem.
Nie zrozumiała mnie i pokręciła głową. Wówczas ja z kolei zapy-

tałem:

- Kim są ci ludzie w płaszczach?
- Nie wiesz? - zdziwiła się. - Przecież, to Letejowie!
- Kto?

116

background image

- Nasi panowie. My jesteśmy niewolnikami, a oni Letejami.
- Widzisz, babciu - powiedziałem ostrożnie. - Przybyłem z bar-

dzo dalekich stron. Za urwiskiem, za kamienną pustynią żyją inni
ludzie... Nic o was nie wiemy. Opowiedz mi więc, jak wy tu żyjecie.

- Jak żyjemy? Jak wszyscy... Pracujemy.
- A co robią Letejowie?
- Jak to co? Są naszymi panami!
- A gdzie mieszkają?
- Na górze.
Zacząłem domyślać się prawdy, ale zmęczenie nie pozwalało mi

na dalsze wypytywanie starej kobiety. Opadłem na brudną matę i
nie bacząc na ryk wielotysięcznego tłumu zasnąłem kamiennym
snem.

Rankiem obudził mnie ogłuszający łoskot bębna. Niewolnicy

pokornie wstawali i szli do wyjścia. Powlokłem się za innymi. Przy
drzwiach jacyś karbowi dzielili nas na oddziały i prowadzili do
pracy w polu. Słońce dopiero co ukazało się zza krawędzi urwiska.
Dostałem łopatę i wraz z innymi zacząłem kopać pole. Karbowi
nieustannie chodzili wokoło i niemiłosiernie bili kijami każdego,
kto chciał bodaj przez chwilę odpocząć. Niewolnicy przyjmowali te
razy w pokornym milczeniu. W południe była mniej więcej dwugo-
dzinna przerwa, w trakcie której dostaliśmy kaszę kukurydzianą.
Próbowałem zagadywać swoich towarzyszy, ale żaden mi nie od-
powiedział. Po obiedzie wróciliśmy do pracy, która trwała aż do
zachodu słońca.

Wieczorem znów zapędzili nas do kamiennej sali. Kobiety, któ-

re spędziły dzień na tkaniu i innych robotach, już na nas oczekiwa-
ły. Zaczęła się kolacja i barbarzyńska orgia zwierzęcego odpo-
czynku. Kamienne ściany wstrząsały się od wrzasków i śmiechu...

117

background image

Błądziłem po sali wśród weselących się niewolników, a ciekaw-

scy chodzili za mną. Widziałem starców siedzących w ponurym
milczeniu wokół ogniska, widziałem młodzież spieszącą po prosta-
cku rozkoszować się chwilami swobody, widziałem matki karmiące
i zachłannie pieszczące swoje dzieci, z którymi przez cały dzień były
rozłączone. Widziałem otępiałe twarze, słyszałem bezmyślne
okrzyki. Nawet mnie, przywykłemu do życia wśród dzikich, przera-
ziło to zbydlęcenie całego plemienia.

W jednym z kątów dostrzegłem Mstegę, wokół którego tłoczyło

się kilku młodzieńców z zaciekawieniem słuchających jego opowie-
ści. Na mój widok Mstega okropnie się ucieszył, podbiegł i upadł
mi do nóg.

- Bwana! - powtarzał. - Bwana!
- Milcz - powiedziałem. - Tutaj nie chcą zrozumieć, że jestem

panem i okrutnie za to zapłacą. Kto wie, może zetrę Górę z po-
wierzchni ziemi?

Zauważyłem, że moje słowa wywarły wrażenie. Kiedy niedługo

potem podszedłem do starców grzejących się przy ognisku, jeden z
nich powiedział:

- Niedobrze jest, przyjacielu, wypowiadać takie słowa, jakieś ty

wypowiedział...

- Osądź sam, ojcze - odparłem z szacunkiem. - W swojej oj-

czyźnie jestem synem władcy. Tutaj zjawiłem się z własnej woli, a
nie jako jeniec wzięty do niewoli w czasie wojny, dlaczego więc nie
przyjęli mnie jak gościa, tylko traktują okrutnie jak najgorszego
wroga?

- Synu mój - powiedział z godnością starzec, potrząsając siwą

głową. - Nie wiem, o jakim kraju mówisz. W dalekiej młodości coś
o nim słyszałem, ale teraz już nic nie wiem. A tutaj trzeba słuchać
Letejów! Ta Góra stoi od wielu tysięcy zim i nic do dzisiaj nie za-
kłóciło ich władzy. Wszyscy inni byli niewolnikami, a panami tylko

118

background image

Letejowie. Tak jest od zarania dziejów, synu mój! Uwierz starcowi,
który wiele słyszał...

Inni starcy, równie jak on pomarszczeni i szpetni, aprobująco

pokiwali głowami. Kiedy jednak wróciłem do swego kąta i wreszcie
zostałem sam, podszedł do mnie młodzieniec chyba osiemnasto-
letni. Ukląkł przede mną, jak przed Letejem i powiedział:

- Zowią mnie Itczuu. Ja również wierzę, iż jesteś panem...
Widziałem, że chce coś jeszcze dodać, więc zapytałem:
- A nienawidzisz Letejów?
Oczy młodzieńca rozbłysły w mroku. Pochylił się do przodu i

patrząc na mnie z bliska wyszeptał:

- Klnę się na słońce i wszystkich swoich przodków zawsze ich

nienawidzieć i uczynić im tyle szkody, ile tylko zdołam.

Ten okrzyk zrodził w moim sercu nieśmiałą nadzieję. Jednak

zasypiając na brudnej macie, jak niewolnik wśród niewolników,
przygotowując się do rozpoczęcia rano kolejnego dnia wyczerpują-
cej pracy, myślałem z rozpaczą, że Góra wciąż jest ode mnie tak
samo odległa, jakbym znajdował się jeszcze u progu Przeklętej
Pustyni. Jestem tutaj, w jej kraju, ale wciąż pilnie strzeże przede
mną tajemnic swego życia. Kim są owi Letejowie, jednowładni
panowie kraju? Jakie życie się toczy, jakie cuda dokonują się w
tajemniczych korytarzach górnych pięter? Teraz jeszcze silniej niż
na pustyni Góra Gwiazdy przyciągała wszystkie moje myśli. Zasy-
piając przysięgłem sobie, że pozostanę tu dopóty, dopóki nie zgłę-
bię wszystkich jej tajemnic.

ROZDZIAŁ SIÓDMY

Po kilku dniach całkowicie wciągnąłem się do nowego życia.

Pokornie pracowałem w polu bez słowa skargi, wykonując polecenia

119

background image

karbowych, ale korzystałem z najmniejszej okazji, żeby zwiększyć
swój wpływ na niewolników. Opowiadałem im ciekawe historie,
rysowałem węglem ich portrety, w miarę sił leczyłem i wymyślałem
różne narzędzia ułatwiające pracę. Na przykład do dźwigania pni
urządziłem blok, rzecz tu przedtem niesłychaną, którą przychodzili
oglądać nawet Letejowie.

Wśród niewolników cieszyłem się wielkim poważaniem. Itczuu i

dwaj jeszcze inni młodzieńcy traktowali mnie z uwielbieniem. Na-
wet starcy z tego powodu zaczęli mnie nienawidzić. Wszystkie jed-
nak moje próby przeniknięcia życia tajemniczych władców Góry
okazały się daremne. Oglądałem Letejów tylko jako nadzorców, a
ponadto od czasu do czasu na tarasach opasujących Górę widzia-
łem przemykające szarawe sylwetki. Ale wiedziałem już, że w nocy,
kiedy niewolnicy są zamknięci w swojej jaskini, Letejowie schodzą
w dolinę i spacerują tam alejami wśród gajów i pól. Wiedziałem
już, a właściwie się tego domyślałem, że tam na górze jest komfort,
jest nauka i sztuka. Kiedyś całą noc przestałem u wejścia do naszej
pieczary, wsłuchując się w delikatne dźwięki muzyki dobiegającej
gdzieś z góry.

Na siódmy lub ósmy dzień mojego niewolniczego życia nadeszło

Święto Siewu. Tego dnia sam król wraz ze świtą objeżdżał pola. Z
samego rana wyprowadzono nas z kamiennej sali i ustawiono w
równych szeregach wzdłuż drogi. Jak daleko sięgał wzrok, wszędzie
na polach widniały regularne szyki niewolników. Karbowi biegali
wokół nich, wciąż od nowa ustawiali i tłumaczyli, jak należy po-
zdrawiać króla, dostojników i królewską córkę. Letejowie mieli
swoje własne, odrębne wyjście z Góry, znajdujące się po przeciwnej
stronie wyjścia dla niewolników, dlatego więc nie widzieliśmy,
kiedy królewski orszak znalazł się w dolinie. Dopiero dobiegające

120

background image

nas głośne krzyki oznajmiły, że objazd już się zaczął, musieliśmy
jednak czekać na swoją kolej aż do południa.

Krzyki z wolna zbliżały się do nas i wreszcie ukazał się królewski

palankin niesiony przez sześciu barczystych niewolników. Przy
każdym polu król zatrzymywał się i łaskawie rozmawiał z karbo-
wymi. Kiedy palankin zrównał się z nami, zdążyłem przypatrzeć się
królowi. Byt to już całkowicie siwy starzec o postawie prawdziwego
władcy. Twarz o regularnych rysach przypominała oblicza staro-
żytnych Egipcjan. Ubrany był, jak wszyscy Letejowie, w szarawy
płaszcz, ale na głowie miał szczególną ozdobę, służącą mu widać za
koronę i całą usianą drogocennymi kamieniami.

Zgodnie z uprzednim rozkazem padliśmy na kolana i krzyknęli-

śmy „Le!”, król wypowiedział kilka słów po letejsku, zwracając się
do naszego nadzorcy, a potem machnął ręką i palankin popłynął
dalej. Za królem kroczył długi orszak Letejów - kobiety z prawej,
mężczyźni z lewej strony. Wszyscy byli w szarych płaszczach, wszy-
scy mieli ozdoby ze złota i drogocennych kamieni. Na nogach nosili
sandały. Mężczyźni włosy mieli ostrzyżone, zaś kobiety - ułożone w
piękne koafiury. Niektórzy trzymali w rękach jakieś instrumenty
muzyczne w rodzaju liry i śpiewali. Inni rozmawiali ze sobą i śmiali
się. Niemal wszyscy mieli piękne, ale zbyt blade twarze.

Krzyczeliśmy (,Letete!”), dopóki orszak nas nie minął. Za pie-

szymi Letejami niewolnicy nieśli następną lektykę. To była córka
króla, królewna Seata. Jej lektyka była mała, wdzięcznie wygięta i
ozdobiona błyszczącymi kamykami. Królewny nie było widać spoza
różowych zasłon z jakiejś cienkiej tkaniny. Po obu bokach lektyki
szło kilku młodych Letejów, bardzo kształtnych i wdzięcznych.

Kiedy lektyka zrównała się z nami, królewna nagle odsunęła ró-

żowe zasłony i gestem rozkazała się zatrzymać. Ujrzałem piękną

121

background image

bladą twarz, wielkie czarne oczy i toczoną rękę. Królewna przywo-
łała nadzorcę i coś mu powiedziała. Odniosłem wrażenie, że patrzy
przy tym na mnie. Oczywiście musiała słyszeć o dziwnym cudzo-
ziemcu, ja zaś wyróżniałem się z tłumu niewolników jasną barwą
swojej skóry... Po chwili lektyka królewny ruszyła dalej i cały or-
szak skrył się za zakrętem alei. Wkrótce powiedziano nam, że jeste-
śmy wolni, zapędzono do naszej sali i dano beczkę oszałamiającego
kukurydzianego napoju, na widok której niewolnicy wydali ryk
zachwytu...

Twarz królewny Seaty zapadła mi głęboko w pamięć. Szalone

marzenie owładnęło moją duszę z taką siłą, że nie zdołałem go
zwalczyć. Nie wiedzieć czemu byłem przekonany, że właśnie ona
związana jest z moim życiem. Siedziałem tak w zadumie daleko od
rechocącego tłumu, gdy podszedł do mnie Itczuu.

- Nauczycielu - powiedział - chciałbym cię o coś zapytać.
- O co chodzi, przyjacielu?
- Powiedz mi, czy Letejowie są ludźmi...
- Jak to?
- Czy są takimi samymi ludźmi jak my? Czy umierają?
Zrozumiałem.
- Oczywiście, że są ludźmi takimi samymi jak ty, jak wszyscy

tutaj. Czyżbyś nigdy nie słyszał, że umarł król, karbowy albo który-
kolwiek z nich?...

- Nie, nie słyszałem - wymamrotał młodzieniec.
Postał jeszcze chwilę, a potem odszedł wstrząśnięty i niepew-

ny...

ROZDZIAŁ ÓSMY

Na noc wszyscy niewolnicy winni zbierać się w wielkiej sali

znajdującej się w przyziemiu Góry. Sala ta miała co najmniej sto

122

background image

sążni średnicy i zajmowała pewnie ponad trzy dziesięciny. Prowa-
dził do niej tunel długi na jakieś pięćdziesiąt sążni. W nocy tunel
ten był barykadowany wielkimi kamieniami, a przy zaporze stawał
na straży Letej, który miał obowiązek zabić każdego niewolnika
usiłującego przedostać się do doliny.

Niewolnicy jednak potrafili zmylić czujność strażników i nie-

rzadko śmiałkowie wyprawiali się nocą do Góry w poszukiwaniu
łupów, a zwłaszcza broni i wódki. Porcja kukurydzianego piwa
rozdanego podczas Święta Siewu wzbudziła w nich oskomę. Na-
stępnego wieczora zaczęło się wśród niewolników gadanie, że do-
brze byłoby zdobyć trochę wódki. Na jej poszukiwanie postanowiło
wybrać się dwóch: Ksuti, człowiek już niemłody i bywały, oraz mój
znajomy Itczuu. Poprosiłem, żeby wzięli mnie z sobą. Zapytani o
zdanie starcy po krótkim wahaniu wyrazili zgodę.

Pierwsza trudność polegała na tym, żeby prześliznąć się obok

Leteja pilnującego wyjścia do doliny. Nie było to zbyt trudne.
Strażnik drzemał położywszy obok siebie swój krótki miecz. Prze-
czołgaliśmy się ostrożnie przez polanę przed samą Górą, ponieważ
mógł nas ktoś zauważyć z górnych tarasów. W najbliższym lasku
stanęliśmy na nogi.

W dolinie panowała cisza. Letejowie byli widać znużeni wczo-

rajszym świętem, gdyż żaden z nich nie wyszedł na przechadzkę.
Piękne aleje wśród palm były zupełnie puste, nikogo też nie było
widać na tarasach. Mimo tego, zachowując najwyższą ostrożność,
przemykaliśmy się od drzewa do drzewa i w ten sposób obeszliśmy
półkole Góry i znaleźliśmy się naprzeciwko jej drugiego wejścia.
Prowadziło ono najpierw do spichlerza, a potem stromymi scho-
dami na górne piętra. Przy tym wejściu również przez całą noc stał
na straży któryś z Letejów.

123

background image

Wyszliśmy ponownie na polanę i zaczęliśmy się czołgać. Wkrót-

ce dostrzegłem strażnika. Siedział pod łukiem wejściowym z głową
opuszczoną na piersi i spał. Wartowanie stało się widocznie dla
Letejów czystą formalnością.

- Możemy prześlizgnąć się koło niego tak, że nie usłyszy - po-

wiedziałem swym towarzyszom.

Rzeczywiście, przeczołgałem się o dwa kroki od śpiącego Leteja,

widziałem wyraźnie jego wygoloną twarz i złote pierścienie na pal-
cach, a on nawet nie drgnął. Ksuti poszedł w moje ślady.

- Tutaj - szepnął Ksuti, kiedy po przebyciu krótkiego korytarza

znaleźliśmy się na progu sali podobnej do naszej, ale o wiele mniej-
szej. – Tutaj jest i ake, i chleb, i topory.

Wpatrywałem się w mrok, do którego moje oczy zaczęły się już

przyzwyczajać, gdy nagle usłyszałem dobiegający z tyłu cichy
śmiech. Ksuti drgnął i spojrzał na mnie pytająco. Śmiech dobiegał
od strony wejścia. Pobiegliśmy tam. Pod sklepieniem leżał nieru-
chomo strażnik, a nad jego ciałem przykucnął nasz Itczuu i kiwając
się na boki zanosił się śmiechem.

- Co ci się stało? - zapytałem.
- Spójrz, nauczycielu, spójrz... On nie żyje!... Letejowie są

ludźmi, umierają tak jak my!

Czołgający się za nami Itczuu udusił strażnika.
Ksuti był śmiertelnie przerażony.
- Napytałeś nam biedy! - powtarzał. - Jesteś zbyt młody, żeby

wiedzieć, co się teraz stanie, co teraz nam grozi! Biada nam, biada!

- Tak, nie powinieneś tego robić, Itczuu - powiedziałem. - Rano

znajdą go i domyśla się, że tutaj byliśmy.

- Nie, nauczycielu, zaniosę go do lasu i zakopię. A on jest mar-

twy... Martwy!

Młodzieniec gotów był puścić się w pląs. Nie mogliśmy jednak

tracić zbyt wiele czasu, więc wróciliśmy spiesznie do spichlerza.
Ksuti, który już przedtem tu bywał, zaprowadził nas wprost do

124

background image

beczek z wódką. Obaj Murzyni zaczęli chciwie zapełniać przynie-
sione ze sobą naczynia i na miejscu próbować drogiego napoju.

- Nie pijcie - powiedziałem surowym tonem - bo upijecie się, za-

śniecie i jutro Letejowie was zabiją!

Nie chciałem już towarzyszyć im w rabunku, bo w ciemności

dostrzegłem schody prowadzące na górne piętra do tajemniczego
królestwa tajemniczych Letejów. Nie potrafiłem zwalczyć pokusy i
postanowiłem się tam przedostać. Zrobiłem już kilka kroków ku
górze, kiedy zaświtała mi nowa myśl. Wróciłem do wyjścia, gdzie
leżał martwy Letej, zdjąłem z niego płaszcz i zawinąłem się weń. To
mogło mnie uratować w razie jakiegoś niespodziewanego spotka-
nia.

I tak odziany w płaszcz Leteja zacząłem wspinać się po scho-

dach, które doprowadziły mnie do centralnej sali pierwszego pię-
tra. Sala była zupełnie pusta i pozbawiona jakichkolwiek mebli.
Rozbiegało się od niej promieniście pięć korytarzy. Nie odważyłem
się wejść do żadnego z nich i ruszyłem wyżej. Po przebyciu trzech
nawrotów schodów znalazłem się na drugim piętrze w bogato tym
razem urządzonej sali, jaskrawo oświetlonej płomieniami pochodni
odbijających się w ozdobach z drogich kamieni i lśniących metali.
Jej strop wyobrażał firmament niebieski, na którym gwiazdozbiory
zrobiono z wielkich diamentów, a siedem planet z rubinów. Szcze-
gólnie oślepiający był Mars. Przedstawiający go rubin był otoczony
szlaczkiem z drobnych brylantów. Na jednej ze ścian był złoty wize-
runek Słońca, a na przeciwległej zrobiona ze srebra podobizna
Księżyca. Długo błądziłem po tej sali, a potem chciałem już przez
szeroki portyk wejść do sąsiedniej, gdy spostrzegłem, że przed żółtą
kotarą w jej głębi śpią na dywanach Letejowie, położywszy przy
sobie miecze. Domyśliłem się, iż jest to wejście do królewskiej

125

background image

komnaty. Na dźwięk moich kroków jeden ze strażników obudził
się, uniósł głowę i otworzył senne oczy, ale zaraz znów opadł na
dywan i po chwili usłyszałem jego miarowy oddech. Na wszelki
wypadek wycofałem się stamtąd i trafiłem do wąskiego korytarza,
który wyprowadził mnie na taras. Księżyc w pełni świecił jasno.
Szeroki taras był pusty, tylko na przeciwległym skraju stała samot-
na postać kobiety opartej o parapet. Zbliżyłem się do niej i rozpo-
znałem królewnę Seatę.

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Zawahałem się przez chwilę, ale później zrobiłem kilka szybkich

kroków i znalazłem się tuż przed nią. Królewna drgnęła, wydała
cichy okrzyk i zadała mi jakieś pytanie w języku Letejów. Uklękłem
przed nią i powiedziałem:

- Pani, w swoim kraju jestem królewskim synem, a tutaj nie-

szczęsnym niewolnikiem, który naraża się na utratę życia, aby bo-
daj raz z bliska na ciebie popatrzeć...

Księżycowa poświata biła mi prosto w twarz, więc Seata musiała

mnie rozpoznać.

- Po co przyszedłeś?... - zapytała wolno, jakby nie usłyszała mo-

ich poprzednich słów lub wahała się, jak postąpić.

- Widziałem się raz, królewno! Wydałaś mi się najpiękniejsza

ze wszystkiego, co widziałem na swojej i na tutejszej Gwieździe.
Przyszedłem jeszcze raz spojrzeć na ciebie i umrzeć.

Królewna milczała, patrząc mi prosto w oczy. Drżałem.
W odpowiedzi na moje wzniosłe słowa mogła zawezwać straż, a

wtedy bym niechybnie zginął... Ale zamiast tego królewna wolno i
wyraźnie zapytała:

- Przybyłeś do nas z Gwiazdy?

126

background image

- Tak, z Gwiazdy Zarannej, z tego świata, który tutaj bywa wi-

doczny jako jaskrawa gwiazdka ukazująca się przed wschodem
słońca.

- Dlaczego porzuciłeś ojczyznę?
- Przeczuwałem, że ujrzę ciebie, królewno!
Ponieważ jednak moje pochlebstwo zabrzmiało zbyt prostacko,

pospieszyłem dodać:

- Ciężko jest żyć, królewno, w znanych od dawna granicach.

Dusza pragnie odmiany, chce przeniknąć w dziedzinę Tajemnicy.
Wszystko, co jest nieznane - pociąga.

Twarz królewny dziwnie się ożywiła. Dostrzegłem na niej wy-

raźną grę cieni.

- Słusznie mówisz, cudzoziemcze - powiedziała. - Powiedz mi,

czy u was, na waszej Gwieździe, jest tak samo czy inaczej? Czy jest
inne niebo? Inni ludzie? Inne życie?

- Wiele tam jest rzeczy, królewno, których nawet nie możesz

sobie wyobrazić. Nie wiem nawet, czy potrafiłabyś marzyć o na-
szym życiu. Nie czuj się dotknięta, królewno. W waszym kraju je-
stem tylko godnym pogardy niewolnikiem, ale mówię prawdę. O ile
tu, w kraju Gwiazdy, stoicie ponad waszymi niewolnikami, o tyle
my w naszym kraju stoimy wyżej od was. Nasza wiedza jest dla was
tajemnicą, nasza potęga - cudem. Pomyśl, że zdołałem przybyć do
was przez gwiezdne przestworza!

Wypowiadając te dumne słowa wstałem z klęczek, nadałem

swemu głosowi władczy ton, a królewna chłonęła każde moje zda-
nie, wręcz się nim upajała.

Nagle odsunęła się ode mnie gwałtownie.
- Powiedz, kto tam jest? - wykrzyknęła.
Odwróciłem się. Przez polanę jasno oświetloną blaskiem Księ-

życa sunęły dwa cienie. To wracali Ksuti i Itczuu. Obaj byli pijani,
zapomnieli więc o przezorności i wprost przez otwartą przestrzeń
ciągnęli gdzieś zwłoki zabitego Leteja.

127

background image

- To dwaj moi towarzysze - odparłem z goryczą. - Wskazali mi

tutaj drogę, a sami poszli kraść wódkę. Jestem niewolnikiem, kró-
lewno! Wy mnie nim uczyniliście. Żegnaj, pani, muszę już wracać
do swej ciemnicy... Pewnie mnie rano rozkażesz zgładzić... Widzisz,
niosą ciało... To oni zabili Leteja... Żegnaj na zawsze, królewno...

Ostatnie słowa wymówiłem ledwie zrozumiale. Królewna mil-

czała, co pozbawiało mnie pewności siebie. Odwróciłem się gwał-
townie, żeby odejść.

Nagle królewna wykrzyknęła:
- Zaczekaj, cudzoziemcze! Chcę jeszcze z tobą rozmawiać. Nie

możesz umrzeć, bo jeszcze chcę mówić z tobą.

- Jeśli jest to w twojej władzy - odparłem zimno.
Królewna zamyśliła się.
- Posłuchaj mnie - powiedziała po dłuższym milczeniu. - Nie

mogę łamać praw tego kraju. Wróć ostrożnie tam... do niewolni-
ków, gdzie stale przebywasz... Jutro cię wezwę.

I nagle odwróciła się ode mnie i zakryła twarz rękami... Wolno

odszedłem od niej i ruszyłem przed siebie. Przez Gwiezdną Salę
dotarłem na pierwsze piętro, a potem do przyziemia. Nikt mnie nie
widział. Przemaszerowałem, nawet nie pochylając się, przez polanę
i wróciłem do wejścia na Salę Niewolniczą. Letejski strażnik nadal
spał.

Wkrótce ponownie znalazłem się wśród niewolników. Tłum

kłębił się dziko wokół przyniesionej wódki. Pijany Itczuu zataczając
się podszedł do mnie.

- Nauczycielu - powiedział z zachwytem w głosie. - Masz rację...

masz całkowitą rację... Letejowie są ludźmi, ale i ty przecież jesteś
człowiekiem, nauczycielu...

I zaczął bezmyślnie chichotać.

128

background image

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Następnego dnia rano, kiedy pracowałem już w kokosowym ga-

ju, do naszego nadzorcy zbliżył się goniec-niewolnik. Padł przed
nim na kolana i pokazał bransoletę pięknej roboty.

- Panie, przybywam od królewny - powiedział. - Rozkazuje ona,

abyś przysłał jej niewolnika, który jest u nas od niedawna. Tego
białoskórego.

Nasz karbowy ucałował z szacunkiem bransoletę, przywołał

mnie gestem i kazał iść za posłańcem. Usłuchałem go bez słowa.
Dziwnie się czułem idąc swobodnie szeroką drogą pośród trudzą-
cych się w pocie czoła niewolników. Tymi samymi schodami, któ-
rymi szedłem wczoraj, wspięliśmy się na pierwsze piętro. Przed
każdym napotkanym Letejem mój przewodnik padał na kolana, a
ja czyniłem to samo. Na drugie piętro biegły, jak się okazało, jesz-
cze jedne schody, wąskie i ciemne, przeznaczone dla niewolników.
Doprowadziły nas one do niewielkiej izby, która służyła królewnie
za przedsionek.

- Poczekamy - rzucił ponuro przewodnik.
Zapytałem go, czy jest niewolnikiem samej królewny, ale

nic mi na to nie odpowiedział. Wkrótce z komnaty królewny wy-
biegły dwie młodziutkie niewolnice, które na mój widok potrząs-
nęły głowami i uciekły. Wróciły po chwili z miednicą wytoczoną z
jednej bryły jaspisu i czerpiąc z niej ciepłą wodę zaczęły mnie ze
śmiechem obmywać. Ucieszyłem się z tego. Potem narzuciły na
mnie osobliwy „półpański” płaszcz, ponieważ byłem całkowicie
obnażony. Te dziewczęta też nie odpowiadały na żadne moje pyta-
nia, ale były bardzo skore do śmiechu i bez ustanku chichotały.
Kiedy obejrzały mnie po raz ostatni i uznały, że godzien jestem
stanąć przed obliczem ich pani, zaprowadziły mnie przez pokój
frontowy do komnaty sypialnej.

129

background image

Była to niewielka alkowa ozdobiona szmaragdami i turkusami.

Pochodnia tkwiąca pośrodku niej w wytwornej podstawce dawała
dość dużo światła. Królewna spoczywała na kamiennym łożu po-
krytym poduszkami z orlego puchu. Dwie inne niewolnice stały w
pobliżu niej z malutkimi pochodniami dającymi niewiele światła,
ale za to wydzielającymi silny aromat. Oswojony orzełek stał u nóg
królewny.

Wszedłem i skłoniłem się po europejsku. Królewna lekko po-

chyliła na powitanie głową.

- Słyszeliśmy - zwróciła się do mnie - że przybyłeś z innej

Gwiazdy. Wezwałam cię, abyś opowiedział o swojej ojczyźnie.

Wiedziałem, że od tej opowieści zależy cała moja przyszłość, że

muszę oczarować królewnę, gdyż tylko to pozwoli mi mieć nadzie-
ję, że kiedyś przeniknę tajemnicę Góry.

Zacząłem mówić. W jasnych, prostych, lecz barwnych słowach

opisywałem cuda cywilizacji europejskiej, nasze wielomilionowe
miasta, koleje żelazne pokonujące tysiące wiorst z prędkością wia-
tru, ocean i pokonujące go parostatki, wreszcie telegraf i telefon, te
przenośniki myśli i słów. Od swej ojczystej Gwiazdy przeszedłem
do Wszechświata, zacząłem opowiadać o Słońcu, o bezbrzeżnych
otchłaniach przestworzy, o gwiazdach, których światło biegnie do
nas tysiące lat, o planetach i prawach, które utrzymują je na orbi-
tach. Ubarwiałem prawdę zmyśleniami, mówiłem o podwójnych
słońcach, o zielonej zorzy rozpościeranej na nieboskłonie przez
liliowe światło drugiej dziennej gwiazdy, o żywych roślinach piesz-
czących się nawzajem, o świecie aromatów i o wiecznie szczęś-
liwych motylach zwanych androginami. Mimochodem zdradzałem
wymyślone przez siebie samego sekrety powietrza i elektryczności,
rzucałem uwagi o podstawach matematyki, obficie deklamowałem

130

background image

przekłady dzieł naszych poetów... Zamilkłem dopiero wówczas, gdy
głos ze zmęczenia zupełnie odmówił mi posłuszeństwa...

Mówiłem około trzech godzin, a może nawet dłużej, i przez cały

ten czas królewna słuchała mnie z niesłabnącą uwagą. Widziałem,
że opowieść ją oczarowała, że zwyciężyłem. Jednak największą
nagrodą dla mnie było zachowanie się niewolnic, które co chwila
wykrzykiwały:

- Ach, jak cudownie! Jak wspaniale!
Kiedy ostatecznie zamilkłem, Seata wstała ze swego łoża.
- Tak, jesteś mądrzejszy od wszystkich naszych mędrców - po-

wiedziała z zachwytem. - Nie powinieneś być tu niewolnikiem, lecz
nauczycielem. Jaka wielka szkoda, że nie mówisz naszym językiem!

Królewna zauważyła, że z trudem dobieram słów. Nic dziwnego:

krępował mnie ubogi, mało rozwinięty język Beczuanów.

- Łatwo to naprawić - zauważyłem. - Naucz mnie, królewno.
- Co? Chcesz poznać nasz język? - wykrzyknęła ze zdumieniem

królewna. - Ale czy zdołasz się go nauczyć?

Uśmiechnąłem się.
- Pani! Znam języki wszystkich narodów żyjących teraz i nie-

gdyś na naszej Gwieździe, języki dźwięczne jak kryształ i giętkie jak
stalowe sprężyny. Przyjrzyjmy się jednak, jak wygląda wasz język.

I zacząłem zadawać pytania gramatyczne, które oszołomiły kró-

lewnę swą dociekliwością i metodycznością.

- Nie! Więcej się już z tobą nie rozstanę! - powiedziała zdecydo-

wanym tonem. - Powiedz, jak nazywano cię w twoim kraju?

- Nie sięgajmy tak daleko, królewno - zaoponowałem - Tutaj

przezwano mnie Tole, co znaczy kamień. Zachowaj dla mnie to
imię.

131

background image

- Dobrze, niechaj tak będzie. Ofiaruję ci godność swojego na-

uczyciela, Tole, i proszę, abyś ją przyjął.

Odparłem, że znajdowanie się w pobliżu królewny będzie dla

mnie wielkim szczęściem.

Seata uderzyła w maleńki bębenek. Wszedł niewolnik, który

mnie tu przyprowadził.

- Odszukaj naczelnika robót - rozkazała mu - i powiedz, że bio-

rę tego cudzoziemca do siebie. Idź potem do naczelnika komnat i
poleć znaleźć wolną izbę na drugim piętrze. Cudzoziemiec będzie
tam mieszkał. Tego życzy sobie córka króla.

ROZDZIAŁ JEDENASTY

Tego samego dnia wprowadziłem się do malutkiej izdebki na

drugim piętrze. Mieszkali tam jedynie najszlachetniejsi Letejowie,
potomkowie trzech rodzin, do których w różnych czasach należała
władza królewska w kraju. Do posługi wziąłem sobie Mstegę.

Prawa tego kraju wyraźnie stanowiły, że wszyscy cudzoziemcy

winni stać się niewolnikami, dlatego też uważany byłem za osobi-
stego niewolnika królewny. Przywilej ten uzyskała nie bez trudu,
sama musiała prosić o to ojca, który wreszcie ustąpił. Musiałem
zresztą najpierw stawić się u Bolla, aby wysłuchać jego przestróg.
Nie bez przykrości stanąłem przed tym wielmożą, który był świad-
kiem mego poniżenia, którego błagałem o życie, czepiając się skra-
ju jego szat. Bollo kazał mi długo na siebie czekać, aż wreszcie po-
jawił się w asyście dwóch niewolników niosących pochodnie. Powi-
tałem go ukłonem, a potem przez kilka chwil patrzyliśmy na siebie
w milczeniu. Bollo odezwał się pierwszy:

- A zatem już nie uważasz się za niewolnika? Nie uważasz za

stosowne paść na kolana? Dlaczego?

132

background image

- Przybywając do was nie znałem tutejszych okrutnych praw -

odparłem hardo. – Gość wszędzie jest osobą świętą, wy zaś potrak-
towaliście mnie jak złoczyńcę. Uległem sile, mogłem pracować jako
niewolnik, ale mojej duszy zniewolić nikt nie zdoła. Urodziłem się
jako człowiek wolny, jestem królewskim synem i nim też pozosta-
łem w niewoli.

Bollo popatrzył na mnie z ironią.
- Nasza królewna - powiedział z naciskiem - chce, żebyś ją za-

bawiał. Zgodziliśmy się na to. Możesz mieszkać tam, gdzie ona ci
poleci. Jednak pamiętaj, że zależysz wyłącznie od jej kaprysu. Gdy
zmieni zdanie, wrócisz na swoje miejsce do niewolników. Odejdź.

Odwróciłem się bez słowa. Bollo widocznie jednak nie skończył,

bo znów mnie przywołał.

- Słuchaj jeszcze - powiedział przybierając ponury wyraz twa-

rzy. - Niedawno jeden z naszych strażników zniknął. Dawniej się to
nie zdarzało. Milcz! Jeśli dowiem się, że jeszcze raz podbechtałeś
niewolników do podobnego czynu, to wiedz, że znamy tortury, o
których na swojej Gwieździe nawet nie słyszałeś. Odejdź! Nie, za-
czekaj. Pamiętaj, że cię śledzimy. Królewna ma prawo się bawić,
ale my musimy dbać o bezpieczeństwo kraju. No, teraz już możesz
odejść.

Odszedłem pieniąc się z tłumionej złości.
Uspokoił mnie zachwyt królewny, która wręcz zachłystywała się

moimi lekcjami. Gotowa była uczyć się od rana do wieczora. Zapo-
znałem ją z europejskimi systemami matematyki, z fizyką, z filozo-
fią i historią naszych narodów klasycznych. Ze swej strony pilnie
uczyłem się języka Letejów i korzystałem z każdej okazji, aby zapo-
znać się bliżej z historią kraju. Pomagało mi to, że królewna nieco
się swej ojczyzny wstydziła i pragnąc mi dowieść, że i oni nie stoją
na niskim stopniu rozwoju, pokazywała mi wiele cudów ukrytych

133

background image

we wnętrzu Góry. Dzięki temu obejrzałem bogato urządzone sale
drugiego piętra, wśród których Sala Gwiezdna była najbardziej
interesująca. Widziałem muzea i biblioteki znajdujące się na trze-
cim piętrze. Letejowie mieli własną literaturę, a ich książki pisane
były zaostrzonym diamentem na cienkich złotych blaszkach.

W muzeach zebrane były rzadkie kamienie, wspaniałe wyroby z

metalu i wiele cudownie rzeźbionych posągów. Niektóre z nich były
wykonane z brązu, inne z kamienia, ale najwspanialsze z nich wy-
kute były w skale, tworząc jedność z posadzką, na której stały.

Jednak wszelkie próby przedostania się na czwarte piętro, do

Królestwa Tajemnicy, jak je nazywano, spełzły na niczym. Królew-
na nawet nie chciała o tym słyszeć. Mieszkali tam kapłani, Letejo-
wie zbierali się tam na modły i dla niewolnika, jakim przecież by-
łem, wstęp do owego sanktuarium był zakazany.

A tymczasem, zapoznając się bliżej z życiem Letejów, coraz wy-

raźniej wyczuwałem w nim właśnie tajemnicę. Letejowie używali
niektórych słów w jakimś szczególnym sensie: „gwiazda”, „nasze”,
„głębia” - te wyrazy miały dla nich również dodatkowe ukryte zna-
czenie.

Pewnego razu odważyłem się zapytać królewnę o to wprost:
- Powiedz mi, pani, czy twój naród nie przybył tutaj również z

innej Gwiazdy?

Seata drgnęła i po chwili milczenia powiedziała zdecydowanym

tonem:

- O tym nie wolno mówić! Nie wypytuj mnie nigdy o nasze ta-

jemnice!

Skłoniłem w milczeniu głowę.
W tydzień później mogłem już porozumieć się po letejsku i

wkrótce zacząłem wygłaszać swoje wykłady w tym języku. Słuchać
mnie, poza królewną, przychodziło wielu młodzieńców i wyrostków,

134

background image

którzy z największym zaciekawieniem słuchali moich opowieści,
zwłaszcza z dziejów narodów klasycznych, które szczególnie przy-
padły im do gustu.

ROZDZIAŁ DWUNASTY

Nie od razu pojąłem, czego Seata we mnie szukała i co napraw-

dę do mnie czuła. Doprowadziła ta moja niewiedza do ciężkiej sce-
ny już na początku mojego życia wśród Letejów.

Gdy tylko nieco nauczyłem się mówić po letejsku, królewna za-

prosiła mnie na wielkie orle łowy, które były największą rozrywką
Letejów. Zgodziłem się, chociaż doskonale wiedziałem, że moja
obecność wzbudzi gniew wielu zwykłych towarzyszy królewny, dla
których towarzystwo byłego niewolnika było niezwykle przykre.
Istotnie, musiałem znieść wiele pogardliwych spojrzeń i złośliwych
uwag. Ze szczególną wrogością odnosił się do mnie Latomati, smu-
kły młodzieniec z drugiego piętra, czyli należący do najszlachetniej
urodzonych Letejów. Wyrażało się to między innymi w tym, że
zwracając się do mnie używał wyłącznie narzecza Beczuanów, a
zatem języka, którym rozkazywał niewolnikom, a ja nie mogłem
nawet oponować, gdyż istotnie po beczuańsku mówiłem lepiej niż
po letejsku.

Polowanie urządzono nocą, gdyż wychodzenie w dolinę za dnia

uważano za nieprzyzwoite. Księżyc był w trzeciej kwadrze, ale
świecił jeszcze dość jasno. Myśliwych poza królewną i mną było
ośmiu, wśród nich dwoje dziewcząt. Wszyscy szli, rozmawiając z
ożywieniem, ku krawędzi zapadliska znajdującej się o jakieś pięć
wiorst od Góry. W kilku miejscach w urwisku były urządzone wyj-
ścia na Przeklętą Pustynię. Jedną z takich ścieżek zaczęliśmy się
wspinać do góry.

135

background image

Należało przy księżycowym świetle wyszukiwać orle gniazda,

podkradać się do nich i strzelać do ptaków z łuku. To było dość
zajmujące i niezupełnie bezpieczne. Myśliwi rozproszyli się. Za
każdą damą szli jej kawalerowie. Za królewną kroczył Latomati,
później niejaki Bolale i wreszcie ja, jako jej niewolnik.

Zajęliśmy się polowaniem. Latomati wypatrzył gniazdo, ale nie

zdołał się do niego podkraść. Orlica na dźwięk kroków wzleciała w
powietrze, ale broniąc swoich piskląt zaczęła pomykać nad naszymi
głowami, ze straszliwym łopotem przecinając powietrze. Latomati
wystrzelił z łuku, ale chybił. Rozwścieczony zaatakował ptaka swo-
im krótkim mieczem. Bolale usiłował wybrać z gniazda orlątko, ale
jego matka rzuciła się na niego z wielkim impetem.

Królewna dostrzegła inne gniazdo i przywoławszy mnie gestem

zaczęła się wspinać ku niemu. Podkradliśmy się dość blisko, kró-
lewna wystrzeliła z łuku, ale też chybiła. Orzeł poderwał się jak
rakieta, pokrążył chwilę w powietrzu, a potem opadł na ziemię i
zaczął chromać po kamienistej ścieżce. Rzuciliśmy się w pogoń za
nim.

W ten sposób myśliwi stracili się nawzajem z oczu. Ja tymcza-

sem przypadkowo uniosłem głowę do góry i przeraziłem się na
widok czarnej chmury zakrywającej niebo. Nadchodziła straszliwa
burza tropikalna, huragan zdarzający się raz na kilka lat, ale pozo-
stający w pamięci na całe dziesięciolecia.

- Królewno! - zawołałem. - Musimy uciekać!
Ale było już za późno. W parę minut chmura zasnuła całe niebo,

pochłonęła światło Księżyca i gwiazd. Zapadła nieprzenikniona
ciemność, zawył wiatr, a w dole pod naszymi nogami rozjęczały się
palmowe gaje.

Uczepiwszy się krzewów, ledwie mogliśmy utrzymać się na wą-

skiej ścieżce wijącej się po stromiźnie. Rozszalała się afrykańska

136

background image

ulewa, która natychmiast przemoczyła nas do suchej nitki i biła w
ciało niczym gruby grad. Ziemia stała się śliska. Oślepiające bły-
skawice przecinały niebo, a grzmoty nie ustawały nawet na chwilę.

Lada moment mogliśmy stoczyć się w przepaść. Zaparłem się o

jakiś kamień i podtrzymywałem królewnę drżącą z przerażenia jak
liść osiki. Przy świetle błyskawic widziałem jej pobladłą twarz i
palce zaciśnięte konwulsyjnie na gałązce krzewu. Nagle pod napo-
rem szczególnie silnej strugi deszczu kamień pod moją nogą za-
chybotał się: woda go podmywała.

„Wszystko mi jedno - pomyślałem. - Jeśli skręcę sobie dziś

kark, to świat niewiele straci, jeśli zaś zostaniemy oboje przy życiu,
to mogę wiele zyskać...”

I pochyliwszy się nad Seata, aby dosłyszeć swoje słowa w łosko-

cie grzmotu, ryku wiatru i szumie deszczu, krzyknąłem starając się
nadać memu głosowi odcień rozpaczy:

- Królewno! Wydaje się, że nasza śmierć jest bliska. Nie mogę

jednak umrzeć zanim nie powiem ci, jak bardzo cię kocham! Poko-
chałem cię od pierwszego wejrzenia. Marzyłem tylko o tym, aby
dane mi było kiedyś ucałować twoją dłoń. Żegnaj na zawsze, moja
władczyni!

Kamień rzeczywiście szybko usuwał mi się spod nóg. Zachwia-

łem się, puściłem królewnę, ale zdołałem powstrzymać upadek,
chwytając się jakiejś nowej gałązki. Znów rozjarzyła się błyskawica
i znów na moment ujrzałem twarz Seaty. Nie było w niej strachu,
nie było też owego poruszenia, które spodziewałem się dostrzec.
Jej twarz wyrażała tylko jedno: smutek, bolesny smutek.

- Ach Tole! Tole! - odparła mi, a jej głos dotarł do mnie jednak

przez łoskot rozpasanego żywiołu. - Po co mi to powiedziałeś? A ja
tak wierzyłam, że jesteś lepszy od innych! Ach Tole! Czyż i na twojej

137

background image

Gwieździe ludzie żenią się i wychodzą za mąż, a mężczyźni kochają
dziewczęta? Czyżby wszędzie tak było?

Nie wiem, jakim cudem te markotne słowa przeniknęły do me-

go serca. Straciłem władzę nad sobą i przypadłem ustami do skraju
jej szaty. Czułem, że łzy dławią mnie i zaciskają gardło...

- Wybacz mi, królewno! - wykrzyknąłem. - Wybacz! To było sza-

leństwo. To była podłość. Przysięgam, że nigdy już tego nie powtó-
rzę! Nigdy, przyrzekam... - Jeszcze przed chwilą nie przypuszcza-
łem, że kiedykolwiek wypowiem takie słowa.

Tak staliśmy naprzeciw siebie oparci o jakieś kamienie, trzyma-

jąc się za smagane ulewą gałązki. Burza już przechodziła. Ukazał
się skrawek czystego nieba i zaczęło się szybko przejaśniać.

W pół godziny później zauważył nas Latomati i wraz z nim oraz

z Bolalem, który niebawem też pospieszył nam na pomoc, sprowa-
dziliśmy królewnę rozmytą ścieżką na dół. U stóp urwiska czekała
już lektyka wysłana przez zaniepokojonych dostojników.

ROZDZIAŁ TRZYNASTY

Króla zobaczyłem jeszcze raz na pogrzebie pewnego Leteja.

Chowano go w podziemiu Góry na poziomie więziennych lochów.
Znajdowała się tam Sala Śmierci o niskich sklepieniach, wąska i
długa na jakieś czterdzieści sążni. Wzdłuż jej ścian ustawiono ludz-
kie czaszki, a w samym końcu wznosiła się statua wyobrażająca
zapewne śmierć. Była to postać człowieka zawiniętego ściśle w
płaszcz czy całun, z nagą czaszką zamiast głowy; owa czaszka była
pusta w środku i podczas pochówku wstawiano tam małą pochod-
nię, której światło przebijało przez oczodoły, otwory nosa i zęby.

138

background image

Pogrzeb odbywał się w nocy. Zebrali się nań wszyscy dorośli Le-

tejowie z wyjątkiem tych, którzy pełnili akurat straż. Poza nimi
było tylko czterech niewolników dźwigających lektykę króla oraz ja.
Tym razem niosłem pochodnię za moją królewną. W tłumie wypeł-
niającym szczelnie całą salę dostrzegłem kapłanów. Było ich pięciu.
Każdemu towarzyszył młody chłopiec, mający dziedziczyć duchow-
ną godność. Kapłani odziani byli w szkarłatne płaszcze, na głowach
mieli korony takiego samego kształtu jak królewska, ale mniejsze.
Cały obrzęd polegał na wyśpiewywaniu przez nich jakichś mono-
tonnych hymnów. Jeszcze zbyt słabo znałem język Letejów, aby je
zrozumieć. Rozróżniałem jedynie często powtarzaną inwokację do
Gwiazdy, która była bóstwem w kraju Góry.

Po odśpiewaniu hymnów wszyscy obecni, nie wyłączając króla,

uklękli na oba kolana. Jeden z kapłanów wypowiedział wyraźnie i z
naciskiem następujące słowa:

- Nie zazdrośćmy temu, który odszedł, i nie lękajmy się losu.

Śmierć jest tajemnicą, a więc uczcijmy ją milczeniem.

Cisza trwała około dwóch minut, a potem kapłan wykrzyknął:
- Chwała Gwieździe!
Wszyscy wstali i powtórzyli chórem ten okrzyk. Przy nogach po-

sągu śmierci znajdował się szeroki wlot do głębokiej studni. Tam
właśnie przy wtórze hymnów zaczęto opuszczać na sznurach ciało
zmarłego. Potem sznury zwolniono i usłyszałem jakby plusk wody,
ale wówczas nie byłem jeszcze tego pewien. Wszyscy zaczęli się
rozchodzić. Letejowie rozstąpili się, dając drogę królewskiej lekty-
ce, która jednak nagle zatrzymała się, i król przywołał mnie gestem
dłoni. Podszedłem z mimowolnym drżeniem.

139

background image

- To ty jesteś tym człowiekiem, który przybył do nas z Gwiazdy?

- zapytał mnie w narzeczu Beczuanów.

- Tak, władco - odparłem z szacunkiem.
- Jaką drogą wędrowałeś?
- Z naszej Gwiazdy ta ziemia widoczna jest jako błękitna iskier-

ka - zacząłem swoją wyuczoną na pamięć bajeczkę. - Nasi mędrcy
już dawno zwiedzieli się, że jest to odrębny świat, w którym żyją
istoty rozumne. I oto zbudowali łódź zdolną do żeglowania między
gwiazdami. Znalazło się pięciu śmiałków, którzy z żądzy wiedzy
odważyli się narazić na szwank życie i wsiedli do tej łodzi. Wśród
nich byłem także i ja. Szczególne aparaty wyrzuciły nas ku górze z
prędkością błyskawicy: Mówię „w górę”, królu, ponieważ dla nas ta
ziemia leżała pośród gwiazd. Lecieliśmy osiemnaście dni i wreszcie
spadliśmy na Ziemię. Tu się rozdzieliliśmy i wyruszyliśmy w róż-
nych kierunkach. Ja długo błąkałem się pomiędzy dzikusami za-
mieszkującymi obszary wokół kamiennej pustyni, gdzie zaopa-
trzyłem się w niewolnika. Potem usłyszałem o Górze i wyruszyłem
na jej poszukiwanie.

Król wysłuchał mnie uważnie, a potem powiedział:
- Jednak, jak mi doniesiono, twój niewolnik nic o tym nie wie,

nie wie nawet, że jesteś mieszkańcem Gwiazdy.

- Panie mój - powiedziałem - czyż jest do pomyślenia, żebym

zwierzał się niewolnikowi?

Król popatrzył na mnie przenikliwym wzrokiem i zapytał jesz-

cze:

- A zatem na twojej Gwieździe wszyscy mieszkańcy przypomi-

nają ciebie, są takimi samymi istotami jak my i nasi niewolnicy?

- Tak, królu - odparłem. - Tam również mieszkają ludzie...
Władca jeszcze raz spojrzał na mnie, potem uczynił znak, bym

jeszcze bardziej się przybliżył, i gwałcąc etykietę pochylił się ku

140

background image

mojej twarzy, po czym powiedział tak cicho, że tylko ja mogłem go
usłyszeć:

- Posłuchaj mnie, cudzoziemcze! Mylisz się głęboko... Na

gwiazdach żyją zupełnie inne istoty niż tutaj. Ja o tym wiem, ty nie.
Weź to pod rozwagę. Pamiętaj, że wiem, iż nie przybyłeś tu z
Gwiazdy.

I zanim zdołałem się opamiętać, król wydał już rozkaz niewol-

nikom. Jego lektyka zakołysała się i ruszyła do przodu, a ja nie
mogłem mu już nic odpowiedzieć.

ROZDZIAŁ CZTERNASTY

Życie nasze płynęło jednostajnie. Wstawaliśmy koło południa;

najpierw wygłaszałem swoje wykłady, a później królewna wydawa-
ła obiad, na którym zbierało się liczne towarzystwo. Wieczorem
wyruszaliśmy na zwykłe przechadzki po dolinie.

Zbliżało się wielkie Święto Gwiazdy, nazywane przez niewolni-

ków Świętem Oczu, ponieważ obchodzono je raz na dwa lata. W
przeddzień tego święta na zwykłym obiedzie u królewny zebrało się
szczególnie wielu gości. Poza jej zwykłą świtą było ponadto dwóch
sędziwych mędrców piastujących godność oficjalnych kronikarzy
oraz szkolny nauczyciel.

Jak się wielokrotnie i przedtem zdarzało, rozpoczął się spór, w

którym musiałem bronić europejskiej nauki. Szczególnie warte
uwagi wydawało mi się to, że właśnie uczeni nie chcieli przywiązy-
wać najmniejszej wagi do tych nowych prawd, które im głosiłem.
Tak na przykład pewnego razu pewien letejski matematyk wyśmiał
mnie, gdy wytłumaczyłem mu pierwiastki geometrii analitycznej.
Tym razem mówiliśmy o właściwościach dźwięku. Podawano ko-
lejne dania - kukurydzę, fasolę, słodkie pataty, orzeszki ziemne
(ponieważ Letejowie są całkowitymi wegetarianami i zupełnie nie

141

background image

znają hodowli bydła). Wszyscy obficie zapijali potrawy zwyczajną
wódką, ale z żywą uwagą uczestniczyli w naukowej dyskusji.

Nauka Letejów znała właściwości echa i prawo rządzące drga-

niami struny, ale nikt nie chciał przyjąć moich objaśnień co do
drgań powietrza. Przytaczałem na dowód słuszności różne do-
świadczenia, a niektóre z nich nawet od razu przeprowadzałem, ale
Letejowie nie lubili i nie uznawali metody eksperymentalnej.
Wkrótce dyskusja przestała być akademicka i przekształciła się w
spór o wyższość nauki letejskiej nad europejską. Zaostrzył się on
jeszcze bardziej, kiedy zaczęliśmy mówić nie o dźwiękach w ogóle,
tylko o muzyce, co było zrozumiałe dla większości obecnych.

- W istocie, jak się zdaje - mówił z błyskiem w oku Latomati -

wszystkie wasze instrumenty muzyczne to nic innego jak nasze
kotła (bęben), leeta (fujarka) i lomei (rodzaj gitary). Poza nimi nie
wymyśliliście niczego nowego!

Chcąc go przekonać, wskazywałem na rozmaitość naszych in-

strumentów, opisywałem fortepiany i organy, opisywałem koncerty
i opery, ale bez skutku.

- Każdy mędrkuje po swojemu - mówił z pogardą Latomati. -

Mówisz, Tole, że macie tam wiele narodów, które porozumiewają
się ze sobą, zapożyczają od siebie nawzajem nowe pomysły, my zaś
jesteśmy sami, nie mamy od kogo się uczyć, a jednak wynaleźliśmy
trzy podstawowe sposoby tworzenia muzyki.

- Latomati - powiedziałem zimno - błądząc po ziemskich ste-

pach napotykałem zupełnie dzikie plemiona, które jednak znały te
trzy sposoby, umiały dąć w fujarkę, potrącać napiętą strunę i ude-
rzać w bęben.

Latomati aż zatrząsł się ze złości.
- A kto nam dowiedzie - zaczął drżącym z oburzenia głosem -

że to, co mówisz jest prawdą? Kto nam zaręczy, iż opowieść o życiu

142

background image

na Gwieździe, na którą nigdy nie trafimy, nie jest zwyczajnym zmy-
śleniem?

- Wybaczam ci twoje słowa - odparłem spokojnie - bo życie w

moim kraju jest o tyle doskonalsze od waszego, że trudno oczywi-
ście jest ci w nie uwierzyć.

Wzrok Latomatiego zapłonął ponurym blaskiem, ale w tym

momencie z pomocą pospieszyła mi królewna, starając się uspoko-
ić mojego przeciwnika. Jej srebrzysty głos jeszcze nie umilkł, gdy
dobiegł nas odgłos ciężkich kroków. Portiera zasłaniająca wejście
odsunęła się i w drzwiach między dwoma niewolnikami niosącymi
pochodnie stanął Bollo.

- Letejowie! - powiedział władczym tonem. - Wasz uwielbiany

władca nieoczekiwanie poczuł się bardzo chory. Rozejdźcie się,
albowiem wszelkie zgromadzenia są teraz nie na miejscu. Niechaj
każdy w samotności zanosi modły do Gwiazdy, błagając ją o zdro-
wie króla.

- Mówisz, że ojciec jest bardzo chory?! - wykrzyknęła królewna,

rzucając się porywczo ku wyjściu.

- Zatrzymaj się, królewno! - powstrzymał ją Bollo. - Władca

rozkazał mi, aby nie wpuszczać doń nikogo, nawet ciebie. Ukorzcie
się, Letejowie! Spójrzcie: oto królewski miecz!

Bollo uniósł wysoko nad głową błyszczącą klingę, której ręko-

jeść płonęła oślepiającym blaskiem drogich kamieni. Obecni po-
chylając z szacunkiem głowy zaczęli się skwapliwie rozchodzić.
Mijając Bolla Letejowie zasłaniali dłonią oczy, oddając w ten spo-
sób honor należny wyłącznie królowi w trakcie uroczystych au-
diencji. Ja również nie odważyłem się okazać nieposłuszeństwa i
pospieszyłem za innymi. Bollo pozostał z królewną.

Przeczuwając najgorsze, skierowałem się do swojej izdebki, w

której czekał na mnie Mstega.

143

background image

- Panie - zwrócił się do mnie, rozglądając się niespokojnie na

boki. - Byłem u niewolników. Powiadają tam, że król już nie żyje i
chcą, żeby dali im wódki i jeden, dwa, trzy dni odpoczynku. Nie-
wolnicy burzą się, panie...

To było coś nowego. To było lekarstwo na mój niepokój. Z naj-

wyższym ożywieniem zacząłem wypytywać Mstegę o szczegóły.

ROZDZIAŁ PIĘTNASTY

Następnego dnia przypadało Święto Gwiazdy, ale żadne uroczy-

stości się nie odbyły. Niewolników wprawdzie zwolniono od pracy,
ale pozostawiono pod zamknięciem w ich sali. Murzyni burzyli się
tam i na wszelkie sposoby próbowali wytłumaczyć sobie ostatnie
wydarzenia.

Przyniesiono mi zwyczajne śniadanie. Po spożyciu go posze-

dłem jak co dzień do królewny, ale przed wejściem na jej pokoje
stało na straży dwóch Letejów. Znałem ich, zdarzyło mi się nawet z
nimi rozmawiać, ale oni udali, że po raz pierwszy widzą mnie na
oczy.

- Królewna rozkazała nikogo nie wpuszczać - powiedział mi je-

den z nich.

- Zawiadomcie ją przez kogoś, że przyszedłem.
- Królewna nie pozwala.
Odszedłem, chociaż mu nie uwierzyłem. Błądziłem po salach,

korytarzach i tarasach Góry. Wszędzie było pusto. Napotykani z
rzadka Letejowie kroczyli szybko i mijali mnie w milczeniu. Trak-
towali mnie jak zapowietrzonego, chociaż niepewnie odpowiadali
na pozdrowienia.

Wróciłem do siebie. Kiedy zdarzało mi się nie jadać u królewny,

przynoszono mi obiad do izdebki. Dzisiaj się go nie doczekałem.
Cały tryb życia Góry został zakłócony. Wieczorem znów wyszedłem
za próg zdecydowany za wszelką cenę wyjaśnić sytuację. W chwilę

144

background image

potem natknąłem się na starego nauczyciela Sege. Zastąpiłem mu
drogę.

- Witaj - powiedziałem. - Widzę, że dziś nie ma zajęć, skoro je-

steś o tej porze wolny. Powiedz mi, panie, jak zdrowie króla.

Starzec okropnie się zmieszał.
- Wybacz, ale bardzo się spieszę...
Odwrócił się i uciekł ode mnie niemal biegiem.
Poszedłem do Latomatiego. Niewolnicy powiedzieli mi, że roz-

kazał nikogo do siebie nie wpuszczać.

Znów wróciłem do swojej izdebki. Coś się wokół mnie działo, a

ja nie miałem o niczym pojęcia. Wysłałem Mstegę do niewolników,
żeby wywiedział się, co tam słychać, a sam rzuciłem się na posłanie.
Obok niego w ścianie Góry było wybite wąskie okienko, więc mo-
głem obserwować szybko zapadający zmierzch. Wreszcie nadeszła
noc.

Nagle w korytarzyku wiodącym do mojej izdebki ukazała się

czarna postać Murzynki. To była niewolnica Seaty.

- Zaraz tu będzie królewna - szepnęła służka i zniknęła.
Zerwałem się z łoża. W chwilę potem weszła Seata. Była sama,

bez asysty.

Wymamrotałem w zmieszaniu jakieś przeprosiny, ale królewna

przerwała mi:

- Nie mamy czasu, przyjacielu! Posłuchaj mnie.
Usiadła na posłaniu i ujęła mnie za rękę.
- Posłuchaj. Ojciec umarł. Ukrywają to, ale on naprawdę umarł.

Ostatnio odsunął mnie od siebie. Teraz mogę powiedzieć, że ty
jesteś temu winien. Chciałam dwa razy go odwiedzić, ale nie po-
zwolił mi na to. Bollo nie odstępował go ani na krok. Ma teraz kró-
lewski miecz i zostanie królem. Letejowie go uznają.

Wedle praw tego kraju następczynią tronu była Seata. Pomyśla-

łem, że to właśnie utrata dziedzictwa tak ją martwi.

145

background image

- Nie martw się, królewno - powiedziałem. - Jeszcze nie

wszystko stracone. Zresztą królewska godność wcale nie jest taka
wspaniała, jak ci się może wydaje. Jestem przekonany, że łączy się
z nią więcej trosk i kłopotów niż radości.

- Ach, niczego nie rozumiesz! - powiedziała ze smutkiem kró-

lewna. - Wytłumaczę ci to dokładniej. Wiesz, że od dawna walczą u
nas dwie strony: szlachetnie urodzeni wielmoże i szarzy Letejowie.
Mój ojciec był królem wywodzącym się z partii wielmożów. Był
czas, kiedy chciano pogodzić obie partie i w tym celu wydano moją
starszą siostrę za Bolla, który pochodzi od szarych Letejów. Jednak
siostra umarła, a Bollo pozostał wierny swojej partii. Teraz trium-
fuje nie tylko on, lecz także całe pierwsze piętro. A my skazani je-
steśmy na upadek.

- Wciąż jeszcze nie widzę w tym niczego strasznego, królewno -

zauważyłem.

- Okropne jest to - wykrzyknęła Seata, załamując swoje białe

dłonie - że jako królowa mogłabym pozostać wolna... Ale nie należę
już do królewskiego rodu! Jestem zwykłą kobietą! Muszę podpo-
rządkować się prawom tego kraju. Już dwa lata temu przeżyłam
swoją piętnastą wiosnę, więc rozkażą mi... rozkażą mieć męża...

Wypowiedziała ostatnie słowa zdławionym z rozpaczy głosem,

patrząc ponuro w podłogę. Ale zaraz ożyła, popatrzyła na mnie
rozjaśnionym wzrokiem i chwyciła za rękę.

- Słuchaj, Tole! Ja tego nie chcę! Nie chcę! Uważam to za hań-

biące i dlatego musisz mnie przed tym uratować! Jak? Czyżby ta
szara ziemia nie znużyła cię w ciągu tych niewielu dni, jakie na niej
wbrew swej woli spędziłeś?... A ja się tu przecież urodziłam i prze-
żyłam długie lata! Jesteś mądry, mój dobry Tole! Potrafisz

146

background image

znaleźć jakieś wyjście. Ucieknijmy stąd, umknijmy, odlećmy
chociażby na twoją Gwiazdę! Błagam cię!...

Padła przede mną na kolana, porywczo objęła i popatrzyła bła-

galnie w oczy.

- Królewno Seato... - mówiłem w szalonym zmieszaniu. - Do-

skonale wiesz, że moje życie należy do ciebie, ale teraz jestem bez-
silny... Co mogę zrobić sam, bezbronny i nieprzygotowany? Jestem
bezsilny, królewno...

Wstała wolno, aby odejść, ale zamiast tego upadła z łkaniem na

łoże.

- To znaczy, że wszystko skończone! Wszystko! I ja, jako zwy-

czajna kobieta...

- Bądź rozsądna - starałem się ją uspokoić. - Jeszcze nie

wszystko jest stracone.

Seata przerwała na moment łkania i krzyknęła do mnie ze zło-

ścią:

- Zostaw mnie, Tole!... Zostaw mnie i sam uciekaj... Uciekaj,

rozkazuję ci! Bollo nie oszczędzi cię, już polecił cię zgładzić... Że-
gnaj na zawsze.

- Nie możemy wznieść się na inną Gwiazdę, ale możemy wal-

czyć z wrogami - powiedziałem.

Seata uniosła głowę.
- Ale Bolla popiera całe pierwsze piętro, co najmniej tysiąc Le-

tejów, ją zaś mam może ze dwudziestu zwolenników, a i ci w więk-
szości są starzy i tchórzliwi.

- Po stronie Bolla są niemal wszyscy Letejowie - powiedziałem

w zadumie. - A co będzie, jeśli za nami opowiedzą się niewolnicy?

- Niewolnicy? - powtórzyła królewna i popatrzyła na mnie w

niebotycznym zdumieniu.

ROZDZIAŁ SZESNASTY

Było już zupełnie ciemno i gwiazdy w całej krasie płonęły na

firmamencie, kiedy podszedłem do wyjścia. Strażnik zastąpił mi
drogę.

- Wyjście wzbronione! - powiedział.

147

background image

- Przez kogo?
- Przez Bolla, w którego rękach znajduje się królewski miecz.
Sięgnąłem po ukryty w fałdach płaszcza krótki letejski mieczyk,

ale postanowiłem go użyć jedynie w ostateczności.

- Przyjacielu - powiedziałem miękko. - Wykonujesz rozkazy

Bolla, który dzierży władzę jedynie tymczasowo, ja zaś mam złotą
bransoletę królewny... Czy nie uważasz, że jej władza jest wyższa?

Strażnik zawahał się.
- Rozkazano mi nie wypuszczać nikogo - powiedział niepew-

nym tonem.

- Posłuchaj, przyjacielu - szepnąłem. - Czy jesteś pewien, że

Bollo zostanie królem? A co będzie, jeśli władza zgodnie z prawem
dostanie się królewnie? Pomyślałeś, jak wówczas odniesie się do
tych, którzy odmówili wykonania jej rozkazu? A ja cię znam: jesteś
Toboj, syn Bokolta...

Widząc, że strażnik ostatecznie stracił rezon, odsunąłem go i

szybko wyszedłem z Góry. Nie zdążyłem zrobić nawet dwudziestu
kroków, gdy Toboj oprzytomniał i zaczął krzyczeć, żebym się za-
trzymał. Przyspieszyłem kroku, gotów w razie konieczności rzucić
się biegiem. Jednak strażnik widząc, że nie odpowiadam na jego
wołanie, porzucił swój posterunek i zniknął w mroku. Najwidocz-
niej pobiegł zameldować o całym wydarzeniu.

Tracąc oddech ze zmęczenia dobiegłem do Wielkiego Wejścia,

którego zazwyczaj również pilnował strażnik.

- Na rozkaz królewny!... - powiedziałem, pokazując mu złotą

bransoletę. Strażnik odsunął się bez słowa.

Wszedłem do sali niewolników oświetlonej dziesiątkami ognisk.

Ich płomienie strzelały ku górze, a dym mieszał się z podsklepien-
nym mrokiem. Tysiące nagich ciał pląsało dziko w czerwonych

148

background image

odblaskach płomieni. Tysiące głosów zlewały się w nieustanny ryk.

Nie od razu mnie zauważono i bez przeszkód doszedłem do

znanego mi zakątka, gdzie zazwyczaj zbierali się starcy. Po chwili
ze wszystkich stron zaczęły nadbiegać gapie zdumieni widokiem
letejskiego płaszcza na niewolniczej sali.

Stanąłem w kręgu starców, którzy z przestrachem wstali na mój

widok od ogniska.

Poczekałem, aż nastąpi względna cisza, a potem zacząłem swoją

przemowę, mówiąc prosto, jasno i wyraźnie:

- Niewolnicy! Rozpoznaliście mnie! Ja również jestem niewol-

nikiem, który mieszkał i pracował z wami. Później trafiłem do Lete-
jów, ale żyjąc wśród nich wciąż myślałem o tym, jak polepszyć wasz
los. Również królewnę skłoniłem ku tym myślom. Nasza królewna
pragnęła, gdy tylko obejmie władzę, ulżyć waszej doli. Obiecała mi,
że gdy zostanie królową, pozwoli wam pracować tylko rano i przed
wieczorem, obiecała też, że codziennie będzie wam dawać wódkę.
Zabroni karbowym bić was... Wiecie już, jak miłosierna jest nasza
królewna. Posłuchajcie, niewolnicy: nasz król umarł.

Pod sklepieniem sali przetoczył się dziki ryk tysięcy gardzieli.

Podniecony tłum napierał ze wszystkich stron, niemal mnie tratu-
jąc.

- Stójcie! Słuchajcie jeszcze! Inni Letejowie nie chcą odmiany

naszego losu. Inni Letejowie nadal chcą nas zmuszać do pracy od
świtu do nocy, bić i morzyć głodem. Ci Letejowie nie chcą oddać
władzy królewnie Seacie, chociaż władza ta należy do niej prawem
dziedzictwa. Zamiast królewny wybrali na władcę Bolla. Znacie go,
to najokrutniejszy ze wszystkich Letejów, dla którego bicie niewol-
nych jest najwyższą rozkoszą. Niewolnicy! Nie dopuścimy, żeby
królewna została zabita lub uwięziona. Nie dopuścimy do tego!

149

background image

Obalimy Bolla, zabijemy go! Wprowadzimy na tron królewnę Se-
atę! Idźcie za mną, niewolnicy! Pokażę wam drogę do broni i skła-
dów żywności, gdzie jest dość kukurydzy i wódki dla wszystkich!

Przez pewien czas niewolnicy stali jak oszołomieni, ale zaraz

rozległy się pojedyncze okrzyki. Rozpoznałem głos Itczuu. Starcy
chcieli coś mówić, ale ich głosy utonęły w podnoszącym się znów
gromkim krzyku. Kobiety wrzeszczały, młodzieńcy z bojowymi
okrzykami biegali po sali, uzbrajali się w kamienie i po dwóch, po
trzech zaczęli już spieszyć ku wyjściu. Sam byłem zaskoczony po-
wodzeniem swojego apelu. Widać niewolnicy burzyli się już od
dawna, a moja oracja była tylko ostatnią iskrą.

Tłum runął do wyjścia i w jednej chwili zmiótł z drogi kamienie,

które je zamykały. Strażnik został zabity i rozwścieczona horda
niczym głodny smok popędziła z wyciem ku letejskiemu wejściu do
Góry. Biegli wszyscy - kobiety i dzieci wraz z mężami i ojcami.
Niewielka grupka licząca najwyżej sto osób pozostała w sali, upar-
cie potępiając całe przedsięwzięcie. Nie zdołałem dotrzymać kroku
najszybszym biegaczom i kiedy dotarłem do letejskiego wejścia,
toczyła się już tam zacięta walka. Około dwudziestu Letejów broni-
ło wąskich schodów, odbijając ataki tysięcznego tłumu nie-
wolników. Inni niewolnicy tymczasem grabili spichlerz, wyciągając
z niego broń, kukurydzę, kokosy i beczki z wódką. Koło wejścia na
polanie zaczęła się już orgiastyczna libacja.

Długo nie potrafiłem nic na to poradzić i sam byłem przerażony

dziką siłą tłumu, który zerwał się z łańcucha. Dopiero wówczas,
kiedy wszystkie ataki zostały odparte przez Letejów, kiedy trupy
niewolników zasłały pierwsze stopnie schodów, Murzyni odstąpili.

- Jutro! Jutro do nich pójdziemy! - przekonywałem niewolni-

ków. - Za dnia będzie nam łatwiej ich pokonać. Teraz, dopóki jest

150

background image

ciemno, odpoczywajcie, pijcie, weselcie się lub śpijcie!

Wreszcie usłuchali mnie i rozłożyli się pod murami Góry

ogromnym obozem. Narąbali kokosowych drew i rozpalili liczne
ogniska, które purpurowym zarzewiem oświetliły wciąż szalejący
tłum. Ze zmieszaniem i lękiem słuchałem przeraźliwego wycia nie-
wolników.

ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY

Itczuu rozpalił dla mnie oddzielne małe ognisko, wokół którego

zebrali się wkrótce cieszący się największym szacunkiem niewolni-
cy. Przyszło nawet dwóch starców, chociaż starcy w ogóle byli prze-
ciwni powstaniu. Przyszedł Mstega, który również cieszył się wśród
Murzynów dużym mirem. Przyszedł też Guaro, siłacz łamiący z
łatwością palmę grubości męskiego ramienia.

Postarałem się im wszystkim objaśnić przystępnie plan jutrzej-

szego boju. Niewolników zdolnych do noszenia broni było ponad
półtora tysiąca, Letejowie zaś mogli wystawić przeciwko nam co
najwyżej 300 lub 400 ludzi. Jednak Letejowie byli groźni przez
swą dyscyplinę i przewagę moralną, którą zyskali nad niewolnika-
mi w trakcie wielowiekowego panowania.

Rozmawialiśmy jeszcze siedząc przy ognisku, gdy do moich nóg

z cichym świstem upadła strzała wypuszczona z jednego z balko-
nów. Do strzały przymocowany był skrawek kokosowej tkaniny
zastępującej Letejom papier. Był to list do mnie napisany po letej-
sku. „Przyjaciele królewny zawiadamiają Tolego, że została ona
uwięziona w swoich komnatach. Niechaj Tole spieszy jej na ratu-
nek.” Ów list był dowodem, że Seata nie przez wszystkich została
opuszczona. Wzywała teraz mojej pomocy, ale niczego na razie nie
mogłem przedsięwziąć. Niebezpiecznie było napadać nocą na

151

background image

Letejów ukrytych w swoich norach, które znali tak dobrze. Należało
czekać do rana. Rozstawiłem straże i postanowiłem się nieco prze-
spać.

Letejowie wbrew moim obawom nie odważyli się na niespo-

dziewany atak. Być może zbierali siły. O pierwszym brzasku rozka-
załem zbudzić moje wojsko. Na szczęście w dolnym spichlerzu było
stosunkowo niewiele wódki i niewolnicy nie mieli czym upić się do
nieprzytomności. Wstawali teraz dziarsko, nadal gotowi na wszyst-
ko. Sen wcale nie osłabił ich zaciekłości i zdecydowania, aby ze-
mścić się za długie lata, za całe wieki niewoli.

Letejowie wciąż zajmowali schody prowadzące na pierwsze pię-

tro. To przejście było tak wąskie, że kilku ludzi mogło bronić się
tam przed całym wojskiem. Rozkazałem narąbać drew i rozpalić z
nich ognisko u podnóża schodów. Pnie palm zapaliły się z gromkim
trzaskiem, zielone gałęzie zadymiły i kłęby dymu popłynęły stro-
mymi schodami jak kominem. Letejowie naturalnie wycofali się.

Niewolnicy zawyli z radości.
Kiedy ognisko zaczęło dogasać, poprowadziłem swoje wojsko do

szturmu. Owinąwszy głowy szmatami, żeby ochronić się przed
rzednącym dymem, rzuciliśmy się schodami w górę. Schody roz-
dwajały się. Jedna ich gałąź prowadziła do centralnej sali pierw-
szego piętra, druga zaś na taras. Pobiegłem tą drugą drogą. Nie
natknęliśmy się na żaden opór. Niewolnicy, czarni i okopceni, je-
den po drugim przenikali przez osmalony otwór na taras. Wysko-
czyłem tam jako jeden z pierwszych i ujrzałem stojący opodal szyk
Letejów. Nasi wrogowie sądzili zapewne, że i my nie pójdziemy
przez dym i czekali, aż powietrze zupełnie się oczyści. Teraz wi-
dząc, że już za późno na opór, popadli w panikę i szybko się wyco-
fali. Taras wpadł w nasze ręce bez walki.

152

background image

Znów zwołałem naradę wojenną. W środku pierwszego piętra

znajdowała się okrągła sala, od której promieniście rozbiegało się
pięć korytarzy z wejściami po obu stronach do piętrowych miesz-
kań szarych Letejów. W każdym korytarzu było sto takich pomiesz-
czeń. Poza tym od strony tarasu w głąb Góry między tymi koryta-
rzami biegło pięć innych ślepo zakończonych tuneli. Przy każdym z
nich mieściło się po pięćdziesiąt piętrowych mieszkań. Muszę tu
dodać, że większość z nich nie była zajęta i stała pustką.

Letejowie zagrodzili wejścia do wszystkich przelotowych kory-

tarzy. Postanowiłem zaatakować jednocześnie wszystkie pięć, gdyż
w wąskich przesmykach wielka przewaga liczebna nie miała decy-
dującego znaczenia. Utworzyłem pięć kolumn. Nad jedną z nich
sam objąłem dowództwo, a cztery pozostałe poruczyłem Itczuu,
Guarze, Ksutiemu i Mstedze. Rzuciliśmy się do szturmu jednocze-
śnie.

Wypadło mi napaść na tak zwany Korytarz Północny. Broniło

go najwyżej dwudziestu Letejów, ja zaś miałem pod komendą oko-
ło stu pięćdziesięciu ludzi. Letejowie jednak ustawili się w szyk
bojowy i zręcznie przebijali mieczami zbyt odważnych napastni-
ków. Nie wszyscy niewolnicy zdołali zaopatrzyć się w miecze i
większość z nich była uzbrojona w maczugi i kamienie. Atakowaliś-
my zaciekle przez jakieś pięć minut, ale wszystkie nasze napady
zostały odparte. Żaden z Letejów nie został nawet draśnięty, a my
mieliśmy około dziesięciu zabitych. Niewolnicy zaczęli tracić ani-
musz.

- Buntownicy - krzyknął wówczas jeden z Letejów - nigdy nie

pokonacie Letejów! Nam pomaga Gwiazda. Zejdźcie na dół, roz-
proszcie się, to może wam jeszcze przebaczymy.

Te słowa wywarły na niewolnikach ogromne wrażenie. Jedni z

nich stanęli jak wryci, inni zaczęli się ukradkiem wycofywać.

153

background image

- Naprzód, przyjaciele! Uderzymy jeszcze raz! - namawiałem

ich.

- Do tyłu! - gromowym głosem krzyknął nagle Bollo, wysuwając

się przed szyk Letejów. - Do tyłu, niewolnicy! W dół! Do swej sali!
Wykonajcie mój rozkaz.

I nagle od dzieciństwa przywykli do posłuszeństwa żałośni nie-

wolnicy, którzy na moment zapłonęli zwierzęcą żądzą zemsty, znów
zamienili się w stado pokornego bydła roboczego... Cały mój od-
dział w obliczu ucieleśnienia groźnej władzy haniebnie podał tyły.

- A tego bierzcie żywcem! - rozkazał Bollo - wskazując mnie rę-

ką.

Zostało przy mnie dwóch czy trzech ludzi, którzy postanowili się

bronić. Letejowie przyparli nas do parapetu, ich krótkie miecze
zabłysły wokół mnie ze wszystkich stron. Moja ręka drętwiała już
od parowania ciosów. Czułem, że za chwilę będzie już po wszyst-
kim, ale nagle za plecami Letejów rozległ się dziki ryk. W wylocie
korytarza, z którego wyszli, pokazały się postacie niewolników.
Oddział Guara przedarł się przez szyki Letejów i teraz zaszedł od
tyłu naszych przeciwników, po czym momentalnie ich otoczył. Bol-
lo coś krzyczał, ale jego głos tonął w zgiełku bitwy. Nagle Guaro
gigantycznym susem podskoczył ku niemu, wywijając nad głową
pniem palmy kokosowej.

- Precz, niewolniku! - ryknął Bollo.
Guaro jednak zamachnął się swoją maczugą i ze świstem opu-

ścił ją na głowę samozwańczego władcy. Bollo zwalił się bez dźwię-
ku na ziemię, a niewolnicy zawyli z zachwytu.

ROZDZIAŁ OSIEMNASTY

Na tarasie pozostało jeszcze około piętnastu Letejów, którzy

wciąż nic tracąc ducha zwarli szyki i odpierali atakujących ich z

154

background image

dwóch stron przeciwników. Z dołu przybywali coraz to nowi nie-
wolnicy. Byli wśród nich również ludzie z mojego oddziału, którzy
ocknęli się z przerażenia i znów rwali się do boju. Opuściłem pole
walki i popędziłem do okrągłej sali, gdzie toczyła się prawdziwa
batalia głównych sił letejskich - około dwustu żołnierzy - z naciera-
jącymi pięciuset niewolnikami pod wodzą Itczuu i Mstegi. Pochod-
nie nie paliły się, przez długie korytarze sączyło się skąpe światło
dnia, więc walka toczyła się w niemal zupełnych ciemnościach. W
kamiennej sali słychać było tupot tysięcy nóg, wściekły ryk walczą-
cych oraz jęki umierających, których bezlitośnie deptali żywi. Echo
jeszcze potęgowało te dźwięki. Ludzie walczyli na śmierć i życie,
ślepi i głusi na wszystko, więc jakiekolwiek kierowanie bojem było
niemożliwe.

Stałem obok Korytarza Północnego i przypatrywałem się pozycji

wroga. Letejowie zwróceni byli tyłem do dwóch przejść wiodących
na drugie piętro, a zatem ta droga była dla mnie niedostępna i
nadal byłem odcięty od Seaty, musiałem bezsilnie czekać na wynik
starcia. Przeklinałem siebie, że opuściłem królewnę, że zostawiłem
ją samą na pastwę wrogów, którzy może ośmielili się targnąć na jej
życie.

Wciąż nowe fale niewolników wlewały się do sali. Rozkazałem

przynieść pochodnie. Ich migotliwe światło uczyniło obraz walki
jeszcze bardziej przerażającym. Wrogowie ujrzeli swoje twarze,
przyjaciele pojęli, że depczą się nawzajem na śmierć.

- Odcinajcie ich od tuneli! - krzyknąłem, chociaż wiedziałem, że

nikt nie zdoła dosłyszeć mego głosu.

Nagle wydarzyła się rzecz nieoczekiwana. Za plecami wrogów

zabłysnęły nowe pochodnie. Stało się oczywiste, że na Letejów na-
padł od tyłu nowy przeciwnik. To przyjaciele królewny rzucili się

155

background image

na nich schodami wiodącymi na drugie piętro. Los szarych Letejów
został przesądzony: mogli jedynie drogo sprzedać życie. To była
obrzydliwa rzeź. Szarzy Letejowie wycofali się na środek sali i bro-
nili się przed niewolnikami nacierającymi ze wszystkich stron.
Szeregi mieszkańców pierwszego piętra padały jeden po drugim,
ale każdy następny szereg bronił się z nieustraszoną odwagą. Roz-
wścieczeni niewolnicy również zapomnieli o jakiejkolwiek ostroż-
ności, szli wprost na miecze, padali, ale z tyłu nadciągali wciąż
nowi wojownicy. Nie czekałem na zakończenie tej walki i pospie-
szyłem do Seaty.

U wejścia na drugie piętro stała grupka zwolenników królewny,

najwyżej trzydziestu. Wśród nich był również Latomati.

- Gdzie jest królewna? - zapytałem.
Przez chwilę wszyscy milczeli. Wreszcie Latomati powiedział:
- Chodźmy wszyscy! Musimy się naradzić.
Weszliśmy na drugie piętro.
Sala Gwiezdna wyglądała przerażająco. Zebrali się w niej starcy,

kobiety i dzieci. Wszyscy Letejowie siedzieli na podłodze pod ścia-
nami, załamywali ręce i płakali. Na nasz widok zaczęli wydawać
pełne oburzenia okrzyki:

- Zdrajcy! Podli zdrajcy! Zgubiliście ojczyznę!
- Milczcie, Letejowie! - krzyknął groźnie Latomati. - To wy je-

steście zdrajcami, bo ośmieliliście targnąć się na swoją królewnę.
Wasi przywódcy chcieli ją zabić, my zaś jedynie przestrzegaliśmy
prawa. Zabici zostali ci, którzy nie są godni miana Letejów. Pozo-
stało nas niewielu, ale dość, żeby odtworzyć plemię.

- W sojuszu z niewolnikami! - krzyknął jakiś starzec.
Latomati podniósł głos:
- To nie my ich wezwaliśmy. Bądźcie spokojni, Letejowie. Kiedy

uspokoi się pierwsze wzburzenie, niewolnicy znów się podporządkują.

156

background image

A poza tym w tej walce zginęło ich więcej niż nas. Niewolnicy nie są
dla nas groźni, jeśli tylko wy będziecie słuchać prawowitej władzy.

Latomati zachowywał się jak władca. Przy wejściu na drugie

piętro postawił ośmiu strażników. Wejście było bardzo wąskie i
dlatego łatwe do obrony. Weszliśmy do komnaty królewskiej. Lato-
mati nie patrzył na mnie i nie odezwał się nawet słowem. Komnata
króla była niewielka. Ściany miała wyłożone płytami malachitu
inkrustowanego diamentami. We wnęce stał tron z kutego złota. Po
obu jego stronach płonęły pochodnie dające dość dużo światła.
Ponadto przez otwór w stropie wpadały do wnętrza promienie sło-
neczne. Na tronie siedziała Seata w królewskiej koronie na głowie i
z królewskim mieczem w dłoniach. Padliśmy na kolana, zakryliśmy
twarze rękami i wykrzyknęliśmy zgodnie gromkie „Le!”.

ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY

Królowa pozdrowiła nas skinieniem głowy. Kiedy podnieśliśmy

się z klęczek, Latomati zwrócił się do niej w takie oto słowa:

- Spełniliśmy twoją wolę, pani. Napadłem od tyłu na Letejów

nie uznających twojej władzy. Buntownicy zostali ukarani. Teraz
winniśmy zatroszczyć się o to, aby życie wróciło na normalne tory,
żeby niewolnicy znów zajęli się pracą, a wierni otrzymali nagrodę.

- Dziękuję ci, Latomati - powiedziała królowa z prostotą i kieru-

jąc wzrok na mnie dodała: - Dziękuję i tobie, Tole! Gdyby nie twoja
pomoc i spryt byłabym teraz martwa, zaś uzurpator pyszniłby się
moją godnością.

Seata starała się mówić tak, jak przystoi królowej, lecz nie po-

trafiła opanować miotającego nią gniewu i zakończyła:

157

background image

- Wiem, że wielu z moich zwolenników znalazłoby się w szere-

gach wrogów, gdyby nie przekonanie, że zwycięstwo będzie po
naszej stronie!... Ale dość o tym. Dziękuję ci, Tole.

Latomati drżąc z przejęcia uczynił krok w stronę tronu.
- Nie powinnaś tego mówić, królowo! Nie powinnaś obrażać

nielicznych twoich zwolenników. Królowo, odważę się powiedzieć
ci prawdę. Ten nieznany cudzoziemiec nie dla naszego dobra
sprowadził niewolników w głąb Góry. Wiemy z naszych kronik, że i
w przeszłości miewaliśmy spory o tron, ale wszystkie one rozstrzy-
gały się w walce Letejów między sobą. Nigdy dotąd podli niewolni-
cy, nigdy godni pogardy mieszkańcy przyziemia nie odważyli się
wtrącać do naszych spraw. Powiesz, że miałaś niewielu zwolenni-
ków i że cudzoziemiec cię uratował. Mylisz się, królowo. Miałaś
niewielu zwolenników właśnie dlatego, że widziano przy twej oso-
bie tego cudzoziemca, nisko urodzonego przybłędę, oszusta i bun-
townika, naszego białego niewolnika...

- Zamilcz! - przerwała mu Seata, blednąc i powstając z tronu. -

Naucz się szanować tego, kogo ceni twoja władczyni! Twoje dzisiej-
sze zasługi chronią cię przed moim gniewem, ale strzeż się!

Latomati nie chciał milczeć i porywał się, żeby jeszcze coś po-

wiedzieć. Za chwilę musiałbym włączyć się do sporu, ale akurat
wtedy w drzwiach ukazał się goniec, który padł na kolana i oznaj-
mił:

- Królowo! Przywódca niewolników pragnie rozmawiać z Tobą.
Latomati wzruszył ramionami.
- Sama się przekonałaś, pani, do czego doszło. Niewolnicy chcą

ci dyktować warunki.

- Pozwól, królowo - poprosiłem - wyjść i porozmawiać z nimi.

Jestem przekonany, że jest to zwykłe nieporozumienie, które nie-
bawem się wyjaśni.

158

background image

- Nie! - wykrzyknął zuchwale Latomati. - Nie ten powinien

rozmawiać z buntownikami, kto sam być może jest zdrajcą! Ja
pójdę, królowo.

- Pójdę sama - powiedziała Seata.
Wolno zeszła z tronu i ruszyła do drzwi. Pospieszyliśmy za nią.
W Sali Gwiezdnej nadal mrowił się tłum letejskich starców, ko-

biet i dzieci. Widok królowej wywołał wśród nich poruszenie. Ktoś
niepewnie wykrzyknął „Le!”, ale większość odwróciła się do niej
plecami wykrzykując groźnie: „Morderczyni!... To ona zgubiła Gó-
rę!.”

Seata najlżejszym gestem nie dała po sobie poznać, że słyszy te

okrzyki i podeszła do wyjścia nadal pilnowanego przez straż. Stało
tam kilku niewolników, których wpuszczono do prowadzenia per-
traktacji. Ci parlamentariusze zachowywali się butnie i zuchwale.
Było ich czterech. Rozpoznałem Itczuu, trzech pozostałych znałem
z widzenia.

- Przyszłam podziękować wam - zaczęła Seata w narzeczu be-

czuańskim - podziękować moim wiernym sługom. Spełniliście swój
obowiązek. Teraz wróćcie do swojej sali i oczekujcie na należne
wam nagrody. Odejdźcie.

Widok królowej w bogatym stroju i koronie na głowie wywarł

na niewolnikach wielkie wrażenie. Trzej z nich wolno uklękli i do-
tknęli czołem posadzki. Ale Itczuu nawet nie drgnął.

- Przemawiamy w imieniu naszego narodu - powiedział twardo,

jakby w ogóle nie słyszał słów królowej - który rozkazał nam po-
wiedzieć ci, że zwyciężyliśmy, więc teraz Góra należy do nas. Nie
chcemy jednak wytrzebić was do końca. Jeśli chcecie żyć, musicie
nas bez oporu wpuścić do środka. Nasz król Guaro weźmie sobie za
żonę królową, inni wybiorą sobie żony spośród waszych kobiet, a
potem w Górze rozpocznie się nowe życie... Tak postanowił naród.

159

background image

- Itczuu! - wykrzyknąłem, starając się przemówić mu do roz-

sądku. - Czy zapomniałeś, z jaką myślą ruszyliśmy do natarcia?
Naszym celem było zdobycie tronu dla prawowitej władczyni! Skąd
teraz wzięły się wam takie zamysły?...

- Sam mi je podsunąłeś, nauczycielu!
Jego słowa zabrzmiały jak zamierzona ironia. Trzej pozostali

parlamentariusze podnieśli się z klęczek.

- Posłuchaj, Itczuu - powiedziałem cicho, lecz z naciskiem. -

Nazwałeś mnie nauczycielem, więc postępuj jak uczeń. Wy, nie-
wolnicy, jesteście niezdolni do kierowania krajem. Do tego nie wy-
starczy zwyciężyć. Nic nie umiecie, więc zgubicie Górę, zgubicie nie
tylko jej naukę i sztukę, lecz także samo jej życie. I sami przy tym
zginiecie. Usłuchajcie mnie, wróćcie do swojej sali. Teraz zacznie
się dla was nowe życie... Ufajcie łaskawości królowej.

- Powiedziałem ci pewnego razu, nauczycielu - odezwał się It-

czuu ze złośliwym uśmiechem - że ty również jesteś śmiertelny.
Teraz dodam jeszcze, że potrafisz się mylić, a nawet czasami kła-
miesz.

- To haniebna gra! - wykrzyknął Latomati. - Trzeba schwytać

tego błazna i zaćwiczyć go na śmierć!

- Nie! - powiedziała surowym tonem Seata. - Przyszedł tu sam,

więc puszczam go wolno. Odejdź, przyjacielu. Nie słyszeliśmy two-
ich żądań, bo nie możemy ich wysłuchiwać. Jeśli wrócicie do siebie,
to zapomnimy o nich i będziemy pamiętać jedynie o waszych za-
sługach. Jeśli natomiast w rzeczywistości zostaniecie buntownika-
mi, to przekonacie się, że z nami nie tak łatwo jest walczyć, jak z
Bollem. Odejdź!

Czterej wysłannicy niewolników w martwej ciszy, jaka zapadła

w sali, cofnęli się do wyjścia i zniknęli w mroku schodów.

160

background image

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY

Kiedy wróciliśmy do Komnaty Królewskiej, Latomati zmagał się

z sobą przez dłuższą chwilę i gryzł palce, żeby nie krzyczeć.

- Królowo! - jęknął wreszcie. - To, co słyszeliśmy, jest okropne.

Niewolnicy nam grożą, niewolnicy się z nas wyśmiewają! Chyba już
dość tego. Pora się z nimi rozprawić. Mamy około pięćdziesięciu
mężów zdolnych do noszenia broni. Są to ostatni Letejowie, ale
wystarczy ich do uratowania królestwa. Zejdziemy na dół do nie-
wolników, będziemy się z nimi bić i zwyciężymy. Wolni ludzie mu-
szą zwyciężyć nędznych niewolników. Tak będzie, przysięgam na
własne życie, królowo! Abym jednak wziął na siebie taki ciężar,
muszę wiedzieć, dla kogo walczę. Nie zamierzam ceną własnej krwi
zdobywać tronu dla nieznanego włóczęgi chełpiącego się kłamliwie,
że przybył do nas z Gwiazdy.

Zaczerpnął powietrza i powiedział głosem tak dźwięcznym i

czułym, jakiego nie spodziewałem się usłyszeć z jego ust:

- Posłuchaj, Seato. Czyżbyś nie widziała, jak o tobie marzę,

czym od dawna dla mnie jesteś? Jeśli istotnie nie wiesz, sam ci to
powiem: życiem i rozkoszą! Dla ciebie walczyłem w jednym szeregu
z niewolnikami, dla ciebie zabijałem swoich braci Letejów, dla
ciebie zrujnowałem nasze święte królestwo, Seato! Moi przodkowie
też zasiadali na tronie. Przyjmij mnie jako twego pomocnika i przy-
jaciela. Opętał cię ten przeklęty cudzoziemiec, przyczyna wszyst-
kich naszych nieszczęść. Przepędź go, pozwól mi go zabić... Nazwę
cię wówczas swoją żoną i razem zatriumfujemy nad niewolnikami!
Przysięgam, że odbudujemy królestwo, damy początek nowemu
rodowi władców Góry.

Zapadło głębokie milczenie, w którym słychać było nawet odle-

gły szmer dobiegający z innych pomieszczeń. A potem zabrzmiała

161

background image

cicha, lecz zdecydowana odpowiedź Seaty:

- To niemożliwe, Latomati. Niedawno inny człowiek prosił o

moją rękę. Odmówiłam mu, ale wiedz, że zgodziłabym się zostać
raczej żoną wodza niewolników niż twoją.

Latomati wydał chrapliwy okrzyk, przez chwilę patrzył na kró-

lową, a potem zwrócił swój rozpalony wzrok ku mnie.

- Posłuchaj, nędzny włóczęgo! Wyklinałem ci dziś najgorszymi

słowami, a teraz jeszcze raz powtórzę, że jesteś kłamcą i oszustem.
Jeśli masz w sobie odrobinę honoru, staniesz ze mną do śmiertel-
nej walki. Wyzywa cię na pojedynek Latomati syn Talaesty z rodu
królów.

- Przyjmuję wyzwanie - odparłem krótko.
- Tole, Tole - szepnęła Seata.
- Tak będzie najlepiej - rzuciłem zimno.
Zebrani w komnacie Letejowie rozstąpili się na boki. Seata

zstąpiła z tronu i oparła się bez sił o ścianę. Zostaliśmy z Latoma-
tim sami pośrodku komnaty. Ruszyliśmy na siebie. Obaj byliśmy
uzbrojeni w zwykły oręż Letejów - krótkie miecze w kształcie krót-
kich rapierów. W młodości byłem niezłym szermierzem, ale nie
znałem wszystkich sztychów stosowanych na Górze. Latomati uwa-
żany był za świetnego fechtmistrza, więc z początku musiałem się
jedynie bronić. Letej nacierał na mnie z wielką zaciekłością, a ja
wciąż się cofałem, aż wreszcie oparłem się plecami o ścianę. Seata
cicho jęknęła. Ten jęk sprawił, że opanowało mnie takie drżenie,
jakiego nie doznawałem już od długich lat. Silnym ciosem odparo-
wałem sztych Latomatiego i przeszedłem do ataku. W czasie nie-
długiej walki poznałem już wszystkie stosowane przez Letejów
ciosy i parady - oryginalne, lecz mało urozmaicone. Teraz z kolei ja
zaskoczyłem Latomatiego europejskim kunsztem szermierczym,
tak że dla odmiany on musiał się cofać.

162

background image

Potknął się przy tym dwukrotnie, ale ja nie chciałem go zabić.

Rozwścieczony do utraty rozsądku rzucił się na mnie, zapominając
o ostrożności. Zamierzałem wytrącić mu miecz z ręki, ale on nie
wiedzieć czemu opuścił oręż i mój cios dosięgnął jego skroni. Mło-
dzieniec zwalił się skrwawiony na posadzkę. Letejowie krzyknęli
przerażeni, a Seata mimowolnym gestem wyciągnęła ku mnie rę-
ce... Ktoś z obecnych pochylił się nad Latomatim, mając nadzieję,
że jest tylko ranny. Nie zdążyłem jeszcze przyjść do siebie, gdy
Letejowie jak na komendę zaczęli wychodzić z komnaty... Jeden z
nich zatrzymał się w drzwiach i rzucił w twarz Seacie:

- Królowo! Wiedz, że w tym momencie kapłani w Dziedzinie

Tajemnicy rzucają na ciebie klątwę.

Po chwili zostaliśmy zupełnie sami. Kroki odchodzących zamil-

kły w oddali.

- Idźcie! - wykrzyknęła zrozpaczona Seata. - Nie potrzebuję

was! Precz korono! Giń, Góro! Giń narodzie Letejów!

Zrzuciła koronę i drąc tkaninę zerwała z siebie złotolity płaszcz.
- Zostałeś mi tylko ty, Tole! – powiedziała przez łzy. - Uciek-

nijmy stąd na koniec świata. Ucieknijmy jak najdalej od tych nie-
nawistnych Letejów. Nie żałuję ich tysiącletniego królestwa, które
zasłużyło na zagładę. Nie żałuję tronu, gdyż panowanie nad takim
narodem jest hańbiące. Jestem wolna, Tole, zabierz mnie stąd.

Nie zdawała sobie sprawy z tego, co mówi, jej rozum się zmącił.

Podtrzymując ją, żeby nie upadła, starałem się uspokoić Seatę,
przywieść ją do przytomności. W pewnej chwili naszą uwagę przy-
ciągnął dziwny hałas. Niebawem rozległo się wyraźne szczękanie
mieczów i krzyki niewolników. Rzuciłem się ku wyjściu, ale wpa-
dłem z rozbiegu na pędzącego korytarzem Mstegę.

163

background image

- Panie! - krzyknął Murzyn. - Uciekaj! Niewolnicy są już na tym

piętrze i chcą cię zabić.

Nie zdążyłem jeszcze pojąć, o co chodzi, gdy do korytarza wpadł

olbrzym Guaro, wywijając swoją palmową maczugą. Mstega wrza-
snął dziko i rzucił się na niego.

- Uciekaj, panie! - krzyknął jeszcze raz.
Mstega chwycił olbrzyma w pasie i powstrzymał go na krótką

chwilę, jednak zaraz potem rozległ się trzask łamanych kości i mój
wierny niewolnik legł bez życia na ziemi.

Ta chwila zwłoki wystarczyła, abym zdążył się uratować, Kom-

nata Królewska była jednym z niewielu pomieszczeń zamykanych
ciężkim kamieniem obracającym się na osi. Zdołaliśmy z Seatą
zamknąć ją w tej samej chwili, gdy Guaro dobiegł do niej. Zza ka-
miennej płyty doszedł nas stłumiony ryk zawiedzionych wrogów.

- Jesteśmy uratowani! - wykrzyknęła radośnie Seata.
- Jesteśmy w więzieniu - odparłem spokojnie. - W więzieniu, w

którym nie ma jadła ani napoju.

Poprowadziłem omdlewającą Seatę ku tronowi. Nie zdążyliśmy

tam jednak dotrzeć, gdy z cichym świstem poruszył się inny ka-
mień w ścianie, która na pozór była zupełnie gładka. W powstałym
w ten sposób przejściu stał najwyższy kapłan.

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIERWSZY

Byliśmy oboje tak zmęczeni, że nie stać nas. było na strach czy

zdziwienie. Kapłan obrzucił nas spokojnym spojrzeniem. My rów-
nież patrzyliśmy na niego bez słowa. Zza ściany dobiegał ryk tłumu.

Wreszcie kapłan głosem surowym i władczym powiedział, zwra-

cając się do Seaty:

- Królowo! Wielka godzina nadeszła.

164

background image

Seata zadrżała jak w gorączce, zadygotała jak osika na wietrze i

zawołała:

- Nie, ojcze! Nie!...
- Królowo! Wielka godzina nadeszła - powtórzył najwyższy ka-

płan.

Seata nagle się uspokoiła. ,
- No cóż - powiedziała, unosząc oczy ku górze i zdając się nie

dostrzegać już nikogo. - Sama przecież tego pragnęłam. Lepsza
wielka godzina zguby niż dni i miesiące rozpaczy. Jestem gotowa,
mój ojcze.

- Pójdź za mną - powiedział kapłan, wskazując wolnym gestem

ręki wąskie schody, którymi zszedł do nas.

Królowa zaczęła się do niego zbliżać, ja ruszyłem za nią.
- Niechaj cudzoziemiec zostanie tu - powiedział kapłan. - To, co

przyjdzie nam zobaczyć, nie jest przeznaczone dla oczu niewtajem-
niczonych.

- Nie! - powiedziała zdecydowanie Seata. - On pójdzie ze mną.

Jestem jedyną osobą krwi królewskiej, więc tylko ja mogę spełnić
wolę Gwiazdy. Nie macie wyboru. Ale jeśli chcecie, żebym tego
dokonała, on musi pójść ze mną.

Kapłan odsunął się bez słowa. Wąskimi schodami wspięliśmy

się na trzecie piętro, piętro muzeów i bibliotek, gdzie jeszcze nie-
wolnicy nie dotarli i gdzie statuy stały nadal nietknięte, wciąż te
same od dwudziestu wieków. W ściennych niszach spoczywały
starożytne zwoje kronik oraz księgi poematów i namiętnych wier-
szy miłosnych.

Z Muzeów Kamieni, gdzie zebrane zostały największe w świecie

skarby, skierowaliśmy się na czwarte piętro, do Dziedziny Tajem-
nicy, gdzie jeszcze nigdy dotąd nie byłem. Teraz jednak nie było we
mnie ciekawości, gdyż duszę moją wypełniało jedno tylko uczucie -
niepokój o Seatę, która spokojnym, dumnym krokiem szła za star-
cem.

165

background image

Wkroczyliśmy do świątyni Letejów. Stanowiła ona okrągłą

komnatę przykrytą kopułą. Zarówno owa gładka kopuła, jak i ścia-
ny pokryte były polerowanym złotem, w którym po wielokroć odbi-
jały się płomienie pochodni oraz setki naszych wizerunków, Żad-
nych posągowi ozdób w świątyni nie było, tylko zagłębionym w
podłogę szerokim kamiennym żłobem toczyła się wolno wielka
złota kula napędzana jakąś niepojętą siłą.

W świątynnej sali na czterech złotych łożach siedziało czterech

kapłanów, a obok każdego z nich stał młodociany pomocnik. Na
widok najwyższego kapłana wszyscy wstali.

- Wielka godzina nadeszła - powiedział najwyższy kapłan.
Wszyscy padli na kolana i wykrzyknęli przerażonymi głosami,

zakrywając oczy dłońmi:

- Nadeszła wielka godzina! Wielka godzina.
Najwyższy kapłan obrócił się ku Seacie i zapytał ją władczym,

surowym tonem:

- Córko moja, kim byli twoi przodkowie?
- Pochodzę z królewskiego rodu - odparła Seata.
- Wielka godzina nadeszła. Czy wiesz, co powinnaś uczynić?
- Wiem, mój ojcze.
- Idź zatem. Twoja pycha zepchnęła w otchłań Królestwo Góry,

za co dziś rzuciliśmy na ciebie klątwę. Ale jesteś tą, która spełni
wolę Gwiazdy, więc udzielam ci swego błogosławieństwa.

Seata pochyliła głowę i zasłoniła ręką oczy.
- Wejdź, królowo, do Komnaty Wielkiej Tajemnicy.
Ukryte w ścianie drzwi odsłoniły sekretne przejście. Za nim

znajdowała się niewielka komnata o wymiarach dwadzieścia na
dwadzieścia kroków. Jej ściany tworzył nagi szary kamień. Oświe-
tlona była szerokim oknem, pod jedną ze ścian stało kamienne

166

background image

łoże, a pośrodku czółno o dziwnym kształcie. Nigdy dotąd w kraju
Gwiazdy nie widziałem łodzi, ponieważ nie było w nim ani więk-
szych jezior, ani rzek.

Najdziwniejsza jednak w tej komnacie była jej lewa, wschodnia

ściana, pod którą stała sięgająca stropu mumia. Była zupełnie na-
ga. Do wyraźnie rysujących się kości przylegały mięśnie obciąg-
nięte pożółkłą skórą. Nie była to jednak mumia ludzka. Ta niezna-
na mi istota miała niewielką głowę z dwojgiem bardzo blisko siebie
osadzonych oczu, które zachowały kształt i barwę i zdawały się
uważnie patrzeć przed siebie. Kościste ciało zbudowane było w
formie dzwonu zakończonego u dołu szeregiem kończyn, u góry zaś
miało ręce przypominające raczej błoniaste nietoperzowe skrzydła.
Wreszcie z tyłu zwisał rybi jakby ogon, zapewne powietrzny ster
tego latającego dziwadła.

Kiedy patrzyłem na nie skamieniały ze zdumienia, towarzyszący

nam dotąd kapłan zniknął, zamykając za sobą sekretne drzwi...
Zostaliśmy z Seata sami.

- Kto to? - zapytałem ochryple, wskazując mumię.
- To On - cicho odrzekła królowa. - Ten, którego czcimy, nasz

pierwszy król i wieczny władca. Wybacz mi, panie mój! Wierzę
jednak, że sam tego chciałeś. - Pokłoniła się mumii.

- Seato, czy to jest człowiek? - zapytałem znów.
- On jest kimś większym niż człowiek - odparła Seata jeszcze ci-

szej. - Tak, istnieją inne światy, mój Tole! Istnieją istoty wyższe! -
zakończyła głosem pełnym zachwytu.

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DRUGI

Opanował mnie niewymowny wstyd. Odstąpiłem nagle od Seaty,
gdyż wydało mi się, że podstępem wyłudzam od niej niezasłużoną
przychylność.

167

background image

- Królowo - powiedziałem z najwyższym trudem - odwróć się

ode mnie. Nie jestem godzien twojego spojrzenia. Okłamywałem
was wszystkich i ciebie również okłamywałem. Nie jestem wcale
mieszkańcem Gwiazdy i tak samo jak ty urodziłem się tutaj, na
Ziemi.

Królowa zbladła, jakby zobaczyła zjawę, ale zdawała się jeszcze

nie rozumieć, co do niej mówię.

- Tak - ciągnąłem ponuro. - Nie jestem ani mieszkańcem

Gwiazdy, ani królewskim synem, tylko bezdomnym włóczęgą, któ-
ry uciekł na pustynię dlatego, iż w domu wszyscy się z niego wy-
śmiewali. Kłamałem i oszukiwałem cię, moja władczyni.

- Ach, Tole! - powiedziała królowa tak cicho, że ledwie domyśli-

łem się treści jej słów. - Pozbawiłeś mnie pięknego marzenia o
wspaniałym świecie, tak odmiennym od nędznego świata Ziemi...
Teraz znów jestem skazana na wieki! Połamałeś mi skrzydła...

Potem patrząc na mnie ze słabym uśmiechem dodała nieco gło-

śniej:

- Ale nie smuć się, mój Tole. Kochałam w tobie nie tylko miesz-

kańca Gwiazdy. Byłeś mi bliski i drogi również jako nauczyciel,
który dał mi wiedzę o tym, czego tylko niejasno się domyślałam.
Przekonałeś mnie, że może być inne życie, że nie wszystko kończy
się na tej Górze, że nasi mędrcy nie wiedzą wszystkiego, że jest
jeszcze inna prawda poza tą, której uczyli nas starcy... Nadal cię
kocham, Tole, więc nie powinieneś się smucić...

Głos miała martwy. Spróbowałem ją pocieszyć:
- Królowo! Haniebnie kłamałem mówiąc, że przybyłem tu z

Gwiazdy, ale mówiłem najszczerszą prawdę o innym życiu, o ludzko-
ści, która cię oczekuje. Zobaczysz sama te wszystkie cuda, o których

168

background image

ci opowiadałem. Zobaczysz je tu, na Ziemi, jeśli tylko się uratuje-
my...

- Może zdołamy się uratować, Tole - odezwała się smutnym

głosem Seata - ale twoje cuda wcale mnie nie cieszą. Co mi po cu-
dach, jeśli one są tu, na Ziemi! Jeśli stworzyli je ludzie tacy sami
jak ja! Jeśli mój świat ma ściśle zakreślone granice! Tole, Tole!...
Pomyśl, jakie to okropne, że trzeba dusić się w zamknięciu!

Załamała ręce w rozpaczy. Chciałem ją przekonać, że się myli,

że Ziemia jest tak ogromna, prawie bezbrzeżna, ale nie odważyłem
się otworzyć ust. Seata nagle wyprostowała się i przybrała dumną
postawę prorokini.

- Idźmy! Teraz bardziej niż kiedykolwiek należy spełnić wolę

Gwiazdy. Idźmy!

Za łożem znajdowały się jeszcze jedne sekretne drzwi i wąskie

kręte schodki. Potykając się w ciemności wspięliśmy się na okrągłą
platformę na szczycie Góry Gwiazdy.

Była bezksiężycowa noc. Nieprzenikniona ciemność nie pozwa-

lała dostrzec ani doliny, ani leżących na zboczu Góry tarasów. Z
dołu nie dobiegał najsłabszy dźwięk i czuliśmy się tak, jak dwoje
jedynych ludzi na świecie. Wśród jaskrawych tropikalnych gwiazd
płonęło czerwone oko Marsa. Seata wyciągnęła ku niemu swoje
białe ręce.

- Gwiazdo! Święta Gwiazdo! - wykrzyknęła. - Teraz spełnię twą

wolę. Jesteś władczynią tej Góry, której byt dobiegł kresu. Weź, co
do ciebie należy, nam zaś zostaw jedynie smutki i nieszczęścia.

Potem, zwracając się do mnie, dodała:
- Wierzę, niezachwianie wierzę, że mamy łączność z naszą

Gwiazdą. Nie przybyłeś z niej, ale czuję, że moje modły i błagania
zdołają do niej dotrzeć, że Gwiazda woła do nas z oddali. Słyszę
twój zew, Gwiazdo! Idę do ciebie!... - wykrzyknęła te ostatnie słowa
nieprzytomnym głosem i niczym lunatyczka ruszyła ku Gwieździe.

169

background image

Zdołałem ją zatrzymać na samej krawędzi urwiska. Seata ocknęła
się.

- Ach, Tole! - wyszeptała. - Wydało mi się, że Gwiazda przywo-

łuje mnie do siebie... Jak sądzisz, to jest możliwe? Wierzysz w to?

- Wierzę w to wszystko, w co ty wierzysz - odparłem z płaczem,

całując rąbek jej sukni.

Seata namyślała się przez sekundę, a potem powiedziała znów

spokojnym głosem:

- Tu na środku spoczywa złota kula. Należy ją zrzucić na dół.
- Seato, to ogromny ciężar. Jeden człowiek sobie z nim nie po-

radzi.

- Tole! Jesteś mądry i z pewnością wymyślisz jakiś sposób.
Usiadła na krawędzi platformy z nogami opuszczonymi w prze-

paść i zamyśliła się, a ja podszedłem do kuli, bardzo na oko ma-
sywnej, i zacząłem ją obmacywać. Wkrótce przekonałem się, że
tkwi w niej metalowy pręt, który łatwo daje się usunąć. Wyciągną-
łem go i zdobyłem w ten sposób narzędzie. Posługując się nim jak
łomem spróbowałem podważyć kulę. Bez powodzenia. Potem
stwierdziłem, że niektóre kamienie wyściełające platformę są ru-
chome i zacząłem z nich budować pochylnię. Praca szła mi szybko i
sprawnie. Niebawem zdecydowałem się naprzeć ramieniem na
kulę, która poddała się z taką łatwością, że ledwie utrzymałem się
na nogach. Po chwili wielki ciężar toczył się już, z początku po plat-
formie, a potem zeskoczył z jej krawędzi i z rozgłośnym łomotem
uderzył w ścianę Góry. Trzask powtórzył się jeszcze dwukrotnie,
zwielokrotniony za każdym razem przez potężne echo.

- Spełniło się! - powiedziała uroczyście Seata. - Wracajmy.
Usłuchałem jej bez słowa.

170

background image

Znaleźliśmy się ponownie w komnacie, gdzie stało czółno. Seata

znalazła gdzieś kubek wody i odrobinę kukurydzy, które najwi-
doczniej przygotowano dla nas. Byłem bardzo głodny, ale Seata
niemal nie tknęła jadła. Usiadła bezsilnie na łożu i coś szeptała.
Podszedłem do niej i ująłem za rękę - zimną i drżącą.

- Jesteś chora, Seato! - powiedziałem zaniepokojony. - Powin-

naś położyć się i odpocząć.

Usłuchała mnie i rozciągnęła się na kamiennym posłaniu. Nie-

mal natychmiast zamknęła oczy i zapadła w ciężki sen. Z szacun-
kiem musnąłem ustami jej blade czoło, wziąłem pochodnię i ruszy-
łem sekretnymi schodami w dół, na inne poziomy Góry.

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY TRZECI

Przeczuwałem zagładę i chciałem po raz ostatni obejrzeć Górę,

ową cudowną Górę, pod której szczytem kryła się tajemnica dziw-
nej istoty. Czyżby stary szaleniec, który wykrwawił się na afrykań-
skim stepie, nie mylił się? A może to po prostu jakiś twór zuchwa-
łych uciekinierów z innego świata?... Nie potrafiłem tego rozstrzy-
gnąć i w zadumie wędrowałem przez korytarze i sale, którymi Góra
zryta była od góry do dołu. Niektóre z sal miały ponad czterdzieści
sążni wysokości, gigantyczne łuki podtrzymywały wielkie sklepie-
nia, korytarze biegły prosto jak strzelił, nie zbaczając nawet o włos
z wytyczonego kierunku i nigdzie nie widać było najmniejszego
błędu. W swej wędrówce natykałem się na posągi wykute w miąż-
szu skały, nie oddzielone od posadzki pomieszczenia. Gotów byłem
uwierzyć, że cały ten labirynt zbudowany został wedle jednolitego
planu nakreślonego przez wielkiego budowniczego, w władzy któ-
rego były całe wieki i miliony robotników. Obszedłem Dziedzinę
Tajemnicy, gdzie wszystko pozostało nietknięte. Złota kula z ci-
chym szmerem wciąż toczyła się szerokim żłobem, toczyła się tak,

171

background image

jak przed wiekami. Pięciu starców i pięciu młodzieniaszków leżało
bez ruchu na posadzce. Pochyliłem się nad nimi. Byli martwi i
niemal już zimni...

Zacząłem ostrożnie schodzić na piętro królewskie, gdzie mo-

głem natknąć się na niewolników. Na szczęście dookoła było cicho.
Zszedłem centralnymi kręconymi schodami wprost do Sali
Gwiezdnej, zniszczonej teraz i oszpeconej: wizerunki Słońca i Księ-
życa wydarto ze ścian, a puste wnęki po nich wyglądały jak świeże
rany. Pułap był zbyt wysoki, żeby barbarzyńcy zdołali do niego
dotrzeć i przy świetle mojej pochodni rozjarzył się sztuczny firma-
ment niebieski, rozbłysnął Krzyż Południa i czerwonym blaskiem
zapłonęła święta Gwiazda. Usłyszałem cichy jęk. Drgnąłem i postą-
piłem parę kroków. Cała posadzka była zasłana ciałami Letejów
poległych w ostatnim boju z niewolnikami i liczniejszych od nich
niewolników porąbanych letejskimi mieczami. Wśród nich musieli
znajdować się ranni... Zacząłem ich szukać, brodząc w kałużach
krwi. Niebawem spostrzegłem zwłoki Itczuu z głową niemal całko-
wicie odciętą od ciała. Opodal pod ścianą leżał stos zwłok ko-
biecych.

Zawróciłem na środek sali i wówczas usłyszałem słaby, lecz wy-

raźny głos:

- Cudzoziemcze!
Zatrzymałem się. Z posadzki uniósł się starzec z siwymi włosa-

mi zbroczonymi krwią i przenikliwym spojrzeniem.

- Cudzoziemcze! Po co tu wróciłeś? Chcesz usłyszeć, jak wszy-

scy martwi wykrzykują zgodnie gromowym głosem: przeklęty,
przeklęty, przeklęty?... Nie usłyszysz tego! Wysłuchaj w zamian
moich słów. To nie ty zgubiłeś Górę, gdyż nie w twojej mocy było to
uczynić. To sama Gwiazda sprowadziła na nas zagładę. Słyszysz?
Sama Gwiazda... I dlatego ci przebaczamy.

172

background image

Wypowiedziawszy te słowa starzec znów padł na wznak, a ja

skamieniałem z przerażenia, które prawie odebrało mi rozsądek.
Widziałem niemal na jawie, jak wstają z martwych Letejowie i
przeklinają mnie, i wybaczają... Ostatnim wysiłkiem woli otrząsną-
łem się z majaków i chciałem zbliżyć się do starca, żeby jakoś mu
pomóc, kiedy poczułem wyraźnie, że grunt pod moimi nogami za-
dygotał.

Pierwszy wstrząs nie wyrządził mi żadnej szkody, ale następny

był tak silny, że upadłem w kałużę krwi, która zgasiła moją po-
chodnię. Leżące wokół mnie ciała poruszyły się jak żywe. Później
posadzka zaczęła się równomiernie kołysać... Byłem sam wśród
nieboszczyków. Zlodowaciałem ze strachu, serce na moment prze-
stało mi bić.

Odzyskałem zmysły przebijając się przez sterty trupów i usiłując

po omacku odszukać drogę. Znów omal nie straciłem przytomno-
ści, ale wreszcie wymacałem wejście na górę i rzuciłem się biegiem
po śliskich schodach. Przemknąłem w pełnej ciemności przez sale
muzeum i zatrzymałem się dopiero przy zwłokach kapłanów oświe-
tlonych blaskiem wciąż jeszcze płonącej pochodni. Nie mogłem
zebrać myśli, nie potrafiłem określić szalejących we mnie uczuć.
Było to i współczucie dla ludzi umierających samotnie w ciemności,
i lęk przed tym, co mnie jeszcze czeka, i coś na kształt triumfu... A
posadzka nadal kołysała mi się pod stopami.

Wziąłem pochodnię i poszedłem do Seaty. Spała.
Wybiegłem na platformę. Świecił sierp Księżyca. W jego słabym

blasku ujrzałem coś niepojętego: na obszarze, który winna zajmo-
wać dolina, płonęła smuga srebrzystego blasku, jakby odbitego w
zwierciadle wody. Długo patrzyłem na to niewytłumaczalne zjawi-
sko, a potem rozciągnąłem się na kamiennych stopniach i natych-
miast usnąłem.

173

background image

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY CZWARTY

Przyśniło mi się, że jestem jeszcze niewolnikiem w kraju Gwiaz-

dy, że uciekłem, trafiłem do podziemnych przejść we wnętrzu Góry
i błądzę w nich szukając wyjścia. Korytarze zakręcały, wiły się jak
węże, biegły wciąż dalej i dalej bez końca. Wszędzie czaiły się na
mnie jakieś przyssane do ścian ogromne ślimaki, wyciągając ku
mnie lepkie łapy. Opędzałem się od nich i kiedy już całkiem opa-
dłem z sił, podziemie nagle się skończyło. Rozpościerał się przede
mną ocean. Upadłem na granitowy próg i patrzyłem na bezbrzeżny
przestwór wodny. Promień Księżyca igrał na falach, które rozbijały
się kolejno o kamienny brzeg z hukiem armatniego wystrzału.

W tym momencie pomyślałem przez sen, że na zawsze usze-

dłem z kraju Gwiazdy, że nie ma już dla mnie powrotu i że nigdy
już nie ujrzę Seaty. Ta myśl wzbudziła we mnie nieopisane przera-
żenie. Błagałem opatrzność tylko o jedno: o śmierć, o niebyt, o
wyzwolenie z tych męczarni... Ale promień słoneczny uderzył mnie
prosto w oczy i obudziłem się na twardych kamiennych stopniach*
Ogarnęło mnie uczucie niezmiernego szczęścia i błoga świadomość,
że Seata jest blisko, że zaraz ją ujrzę. W tej samej jednak chwili
spostrzegłem zaskoczony, że huk fal nie umilkł i na złamanie karku
pobiegłem w górę.

Góra zapadała się wolno, lecz wyraźnie. Czułem wciąż dygotanie

platformy i widziałem, jak odległe krawędzie zapadliska zdają się
unosić ku górze Pode mną zaś zamiast doliny, zamiast gajów, pól i
łąk układających się jeszcze wczoraj w malowniczą mapę rozpo-
ścierała się szara, pofalowana płaszczyzna wodna. Grzywiasta fala
ciągnęła się jak okiem sięgnąć. W ciągu nocy musiały otworzyć się
jakieś gardziele, jakieś strumienie trysnęły z wnętrza ziemi i do
połowy zatopiły kotlinę. Morze pochłaniało Górę, która coraz bar-
dziej się pogrążała. Woda sięgała już tarasu drugiego piętra.

174

background image

Gdy tak stałem ze wzrokiem przykutym do nieprawdopodobnego
widoku, na platformie ukazała się Seata. Była blada, zmęczona, ale
oczy jej płonęły. Nie było w niej niczego ziemskiego, jakby już nie
należała do tego świata.

- To Tajemnica Góry - powiedziała natchnionym głosem. - Wo-

da pochłonęła cały kraj; woda stanie się grobem przodków i zmyje
z powierzchni ziemi odwieczne budowle, stare wierzenia i przepo-
wiednie przyszłości. To ty zbudziłeś do życia ową drzemiącą w
okowach siłę. Woda przyszła na miejsce mego kraju, a my... My
możemy się uratować.

Dobiegły nas niewyraźne jęki i wołania o pomoc: niewolnicy nie

zdołali odnaleźć wejścia na trzecie piętro, dlatego taras na tym
poziomie był zupełnie pusty. Wszyscy niewolni tłoczyli się piętro
niżej, na tarasie już omywanym falami. Znajdował się on o trzysta
mniej więcej sążni od nas i dlatego niewiele mogliśmy zobaczyć.

Niewolnicy skuci panicznym strachem prawie się nie poruszali.

Cały tłum - około trzech tysięcy ludzi - stał nieruchomo zwrócony
twarzami ku wodzie i patrzył na wznoszące się coraz wyżej fale. Z
rzadka któryś z Murzynów wydawał z siebie przeraźliwy krzyk,
którego odgłos ledwie do nas docierał. Nagle woda przelała się
przez parapet i niewolnicy zaczęli się zanurzać w groźnym żywiole.
Chciałem biec do nich, wskazać im drogę na górne poziomy, ale
Seata powstrzymała mnie władczym gestem ręki.

- Zostań tutaj - powiedziała. - Co najwyżej odwleczesz ich nie-

odwracalną zagładę. Czółno może unieść tylko dwie osoby, gdyż
Gwiazda wiedziała, że będzie nas dwoje. Nie próbuj walczyć z wolą
Gwiazdy, gdyż jesteśmy wobec niej nikczemnymi robakami, któ-
rych losem jest pokorne spełnianie jej nakazów.

175

background image

Upadłem na krawędź platformy i wpiłem sic wzrokiem w prze-

rażający obraz tragedii rozgrywającej się głęboko pod nami. Woda
sięgała już piersi niewolników i wciąż wolno przybierała. Matki
unosiły nad głowami niemowlęta, najsilniejsi w zwierzęcym stra-
chu wspinali się na ramiona innych, a niektórzy usiłowali wspinać
się po gładkiej ścianie, ale natychmiast się z niej ześlizgiwali, nie-
którzy wreszcie oszaleli z przerażenia i sami rzucali się na głębię.
Teraz woda zaczęła przybierać coraz szybciej i sięgała już głów
najbardziej rosłych. Widziałem moment, gdy ostatnia uniesiona do
góry ręka zniknęła pod falami, a na powierzchni zostało tylko kilka
ciał walczących do końca ze śmiercią. Nikt z ginących nie umiał
jednak pływać i za parę minut było już po wszystkim: nic nie zakłó-
cało szarej monotonii fal.

Kiedy wstałem, skamieniały z przerażenia, Seata wciąż jeszcze

tkwiła w miejscu ze wzrokiem utkwionym w horyzont.

- Wszystko skończone - powiedziałem ochryple.
- Kochany - powiedziała Seata, zwracając się do mnie słowem

miłości. - Kochany, trzeba przynieść tu czółno.

Poszedłem po nie bez słowa.

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIĄTY

Góra zapadała się. Słońce chyliło się już ku zachodowi, gdy fale

dotarły do krawędzi zapadliska. W tym czasie również szczyt Góry
dotykał już niemal powierzchni fal. W ciągu całego tego dnia wy-
mieniliśmy z Seata może dziesięć słów

?

. Królowa siedziała na stosie

kamieni wydobytych przeze mnie wczoraj z bruku platformy i nie-
ruchomym wzrokiem wpatrywała się w sfalowaną powierzchnię
wody. Czasami odnosiłem wrażenie, że rozkoszuje się tym nowym

176

background image

dla siebie widokiem, czasami zaś odczuwałem tą samą szaloną
rozpacz, która ściskała jej serce.

Krzątałem się wokół czółna, starając się jak najlepiej przyspo-

sobić do podróży i od czasu do czasu zerkałem na Seatę. W pew-
nym momencie powiedziałem, próbując ją pocieszyć:

- Wkrótce ujrzymy nowe ziemie i innych ludzi. Myśl o przyszło-

ści królowo.

- Jesteśmy największymi mordercami na Ziemi - odparła jakby

bez związku.

Zadrżałem i nie odrzekłem nawet słowa. Później przyszła mi

do głowy dziwna myśl i znów się do niej odezwałem:

- Seato, czy nie sądzisz, że któryś z niewolników mógł wedrzeć

się do Dziedziny Tajemnicy i jeszcze się tam kryje? Może powinni-
śmy tam pójść?

Seata popatrzyła na mnie zimnym wzrokiem i powiedziała:
- Nie! Oni wszyscy muszą zginąć.
I znów zadrżałem.
Kiedy woda zbliżyła się do nas na odległość dwóch sążni, spu-

ściłem łódkę na morze. Lękałem się z tym zwlekać, żeby nie po-
chłonął nas wir wodny, kiedy szczyt Góry pogrąży się ostatecznie w
otchłani. Łódka była przywiązana linami do kamieni znajdujących
się pośrodku platformy. Spuściłem się po nich i czekałem. Kiedy
odległość między czółnem a platformą zmniejszyła się, szybko po-
mogłem zejść Seacie, przeciąłem liny swoim letejskim mieczem,
odepchnąłem się od ściany i z całej siły zacząłem robić wiosłami,
spiesząc odpłynąć od tonącej Góry.

Po paru minutach jej szczyt z dziwnym świstem pogrążył się w

otchłani. Przez jakiś czas musiałem walczyć z falami wiatru, ale
niebawem niebezpieczeństwo minęło i mogłem się rozejrzeć.

Kotlina już nie istniała. Woda przelała się przez jej krawędź i za-

topiła Przeklętą Pustynię, wciąż jeszcze przybierając, jakby miała

177

background image

zamienić całą Afrykę w dno morskie. Prąd niósł nas ku brzegowi i
wiosła nie były potrzebne.

Patrzyłem na Seatę, Seata patrzyła na mnie.
- Mój ukochany - powiedziała. - Jest nas tylko dwoje na całym

świecie. Jesteśmy pierwszymi i ostatnimi ludźmi. Wraz z nami
kończy się życie Ziemi, więc powinniśmy umrzeć.

Usiłowałem ją uspokoić.
- Ziemia jest wielka - mówiłem - i mieszka na niej wielu, wielu

ludzi. Znajdziesz nową ojczyznę, znajdziesz to, czego szukałaś.

Seata wpatrywała się w milczeniu w rufę naszego czółna skie-

rowaną tam, gdzie jeszcze niedawno wznosiło się Królestwo Góry.
Teraz jednak we wszystkie strony jak daleko sięgał wzrok rozciąga-
ła się tylko woda i niebo. Jaskrawoczerwone słońce zapadło w
czerwone jak krew fale. Nastała noc, a z nią przyszedł chłód. Za-
pragnąłem się posilić. Mieliśmy odrobinę kukurydzy, ale ani kropli
wody. Z lękiem zaczerpnąłem garścią wody zza burty. Niestety!
Moje przeczucia mnie nie myliły! Woda była gorzkawo-słona i zu-
pełnie nie nadawała się do picia, jakby to była woda z oceanu.

Zrozumiałem, że jesteśmy skazani. Czekała nas droga wodą lub

lądem przez całą Przeklętą Pustynię, na której pokonanie zużyli-
śmy z Mstegą sześć dni. Nie powiedziałem tego Seacie, ale ona
sama wszystkiego się domyśliła.

- Nie lękaj się, kochany - powiedziała łagodnie. - Teraz dla

mnie jest zupełnie jasne, że wszystko stworzone zostało z woli
Gwiazdy. Śmiałam się przedtem z przesądów przodków, ale dziś
rozumiem, że byłam szalona. Pozwól mi wznieść modlitwę do
Gwiazdy.

Uklękła zwracając twarz ku Marsowi. Ja również uklękłem obok

niej i modliłem się po raz pierwszy od wielu, wielu lat. I w milcze-
niu pustyni nasze wątle czółenko unosiło nas w nieznaną dal...

178

background image

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SZÓSTY

W nocy wiosłowałem, sterując według gwiazd, i dopiero nad ra-

nem zmogło mnie zmęczenie. Ocknąwszy się zobaczyłem, że Seata
leży na dnie łodzi z zamkniętymi oczyma. Pochyliłem się nad nią,
lękając się najgorszego. Uniosła powieki i słabo się uśmiechnęła.

- Jestem bardzo słaba, mój ukochany - szepnęła. - Wydaje mi

się, że umieram.

Byłem tak znużony przeżyciami ostatnich dni, że jej słowa na-

wet mną nie wstrząsnęły, lecz raczej rozczuliły. Ucałowałem jej
dłoń i ujrzałem własne łzy zraszające smukłe palce królowej.

Nie trudy podróży zabijały Seatę. Upał też nie był zbyt silny,

gdyż powietrze wypełniała para wodna. W południe udało mi się
schwytać orla, który zdołał uratować się z potopu, ale teraz bezsil-
nie opadł na wodę. Przez jakiś czas nie groziła nam śmierć głodowa
i mogliśmy nawet ugasić pragnienie świeżą krwią ptaka. Seata jed-
nak nie chciała pić ani jeść. Zabijał ją dręczący, wewnętrzny smu-
tek. Pokrzepiwszy się, znów zacząłem wiosłować, utrzymując ten
sam kierunek, który nadałem łodzi nocą, chociaż wcale nie byłem
pewien, iż płyniemy we właściwą stronę. Bo czyż można było okre-
ślić prawidłowy kierunek w tym bezbrzeżnym oceanie? Woda prze-
stała przybierać, fale się uspokoiły i ukazało się dno - powierzchnia
kamienistej pustyni odległa zaledwie o jakieś półtora arszyna. Mo-
głem bez trudu dosięgnąć jej wiosłem. Przez cały dzień Seata leżała
nieruchoma i półprzytomna. Kilka razy zwilżałem jej wargi krwią
zabitego ptaka, ale ocucona nie chciała nadal pić. Pod wieczór
oprzytomniała zupełnie i przywołała mnie:

- Kochany mój, najdroższy! Niebawem już nie będziemy mogli

ze sobą rozmawiać. Umieram.

179

background image

- Seato, nie mów tak!. - wykrzyknąłem ze smutkiem. - Po cóż

miałabyś umierać? Czyżbyś nie chciała zobaczyć mojej ziemi i mo-
ich braci?

- Nie mówmy o tym, przyjacielu! To nieziszczalne marzenie.

Nie mogłabym żyć bez mego kraju, bez mojego narodu, który sama
zgładziłam. Teraz przyznaję ci się do tego, do czego nie śmiałam
przyznać się samej sobie. Nie powinnam marzyć o innych światach,
skoro dusza moja i tak była przykuta do tego. Bardzo cię kochałam,
Tole, kochałam jak męża. Powiedz jeszcze raz, że mnie kochasz,
powiedz, że nie zwodziłeś byłej królowej... Powiedz mi to, a umrę
szczęśliwa.

Przywarłem ustami do jej rąk i szeptałem, że tracąc ją tracę wię-

cej niż własne życie.

Uśmiechnęła się do mnie swym zwykłym spokojnym uśmie-

chem i powiedziała:

- Nie, ty nie ponosisz winy za zagładę Góry. To sama Gwiazda

zemściła się na Letejach za niewolników, a niewolników pokarała
za bunt przeciwko Letejom. Ta sama Gwiazda posłała ciebie, Tole,
abym mogła zrozumieć samą siebie, a ty żebyś mógł zrozumieć
mnie, twoją królewnę, twoją Seatę... Żebyś dzięki mnie pozostał na
tym świecie i żył. Pamiętaj o mnie, Tole!

- Seato! - wykrzyknąłem rozpaczliwie. - Czyż zdołam żyć bez

ciebie?! Jeśli mnie kochasz, pozostań! Pozostań ze mną i dla mnie!

Całowałem ze łzami w oczach jej ziębnące palce i starałem się

pochwycić jej najsłabszy szept, ale Seata nic mogła już mówić i
tylko łagodny uśmiech rozchylał jej wargi, Potem skierowała wzrok
ku wiecznemu niebu i dusza jej odleciała z ziemskiego świata, który
był dla niej takim ciężarem za życia.

W momencie jej śmierci pojąłem ostatecznie bezmiar mej miło-

ści i niczym w świetle błyskawicy ujrzałem dwie odmienne istoty -
mnie przed tą miłością i mnie przez tę miłość wskrzeszonego. Łka-
łem jak skazaniec, błagałem niebo, aby oddało mi Seatę choć na

180

background image

chwilę, żebym mógł dopowiedzieć jej to, czego dotychczas nie zdą-
żyłem wyrazić. Przeklinałem siebie za utracone dnie i godziny, dnie
i godziny utracone dla słów miłości.

Myśl o przerażającej przyszłości przemknęła mi przez głowę. Z

dzikim zdecydowaniem uniosłem drogie mi ciało, złożyłem na nim
ostatni pocałunek i ostrożnie upuściłem za burtę. Wypowiedziałem
kilka słów modlitwy, a potem silnymi uderzeniami wioseł odegna-
łem łódź z tego miejsca, na którym nigdy nie stanie żaden pomnik.

Niemal natychmiast pożałowałem swojego czynu, znów opętań-

czo zapragnąłem ją ujrzeć, ucałować jej martwe ręce, mówić do
niej. Zawróciłem i w mrokach nocy szukałem jej ciała, nieustannie
robiąc wiosłami. Pływałem we wszystkich kierunkach, na próżno
wpatrując się w czarną wodę, bo nie sądzone mi było odnaleźć
podwodną mogiłę.

Wzeszło słońce, a ja wciąż krążyłem po wodzie jak szaleniec,

wciąż jeszcze szukałem... Nie wiedziałem teraz zupełnie, gdzie się
znajduję i dokąd płynę, więc w nowym porywie rozpaczy wrzuciłem
wiosła do spokojnej, obojętnej wody i położyłem się na dnie czółna,
tam, gdzie niedawno spoczywała Seata i całowałem deski, których
dotykała. Nieoczekiwane porywy wiatru mierzwiły mi włosy, ale
nie zwracałem na to najmniejszej uwagi. Było mi zupełnie obojęt-
ne, dokąd kieruje się moja łódź.

Tak minął dzień, nastała nowa noc i nowa zorza rozgorzała na

wschodzie, a ja niemal nie zdawałem sobie sprawy z upływu czasu,
całkowicie opanowany przez majaki i zwidy - raz wstrętne i do-
kuczliwe, to znów niewypowiedzianie rozkoszne, gdy ukazywała mi
się królewna Seata. Bo bez niej cały świat nie był mi potrzebny.

EPILOG

Prostacka pomarszczona twarz starej Murzynki i jej wyschnię-

te na wiór ręce były pierwszymi rzeczami, które ujrzałem po

181

background image

odzyskaniu przytomności. Wiatr przygnał moje czółno do brzegu
jeziora, które powstało na miejscu Przeklętej Pustyni, i wyrzucił je
na trawę. Znalazło mnie koczujące tam plemię Beczuanów. Murzy-
ni zatroszczyli się o mnie i starali się w miarę sil wyleczyć. Przele-
żałem w gorączce wiele dni i ocknąwszy się byłem tak słaby, że nie
mogłem się poruszyć. Zacni Beczuani karmili mnie suszonym mię-
sem i poili wodą ze skorupy strusiego jaja. Dopiero po dwóch tygo-
dniach zdołałem wstać, a po miesiącu wyjść poza osadę.

Pierwsze swe kroki skierowałem w stronę Góry Gwiazdy. Jezio-

ro cofnęło się już, a na miejscu dawnej kamienistej pustyni rozpo-
ścierała się równina pokryta żyznym mułem, zieleniejącym już
miejscami od mchu i wątłej trawy. Było oczywiste, że w przyszłości
utworzy się tam step i pojawi się życic. Palmy wyrosną nad grobem
Seaty. Wytężając wzrok wpatrywałem się w dal, ale stożkowa syl-
wetka Góry nie rysowała się już na tle porannego nieba.

Z najwyższym trudem oderwałem wzrok od horyzontu i skiero-

wałem się ku pobliskiemu gajowi. Trawa szeleściła pod moimi no-
gami, spłoszone papugi przeskakiwały z gałęzi na gałąź. Zapragną-
łem nagle przekonać się, czy nie straciłem pewności ręki i uniosłem
beczuański łuk, którym dawniej biegle się posługiwałem. Wycelo-
wałem i spuściłem cięciwę. Strzała jęknęła w powietrzu i papuga
jak rażona gromem spadła z gałęzi na brzeg strumienia. Z bez-
myślnym uśmiechem ruszyłem po zabitego bez potrzeby ptaka.
Tak! Niewiele się we mnie zmieniło, tylko serce ożyło i nauczyło się
współczuć.

Schyliłem się, żeby podnieść papugę, i zobaczyłem swoje odbi-

cie w wodzie strumienia. Długie włosy jak dawniej opadały mi na
czoło i kark, ale teraz lśniły jak srebro. Patrzyła na mnie twarz

182

background image

mężczyzny jeszcze młodego, ale siwego jak gołąbek.

Uśmiechnąłem się ze smutkiem i rezygnacją. Całe moje po-

przednie życie leżało pogrzebane pod tym srebrem włosów, a w
nowe życie nic wierzyłem. Podniosłem zabitą papugę i powlokłem
się do kraalu moich przyjaciół Beczuanów. To było jedyne miejsce,
do którego jeszcze mogłem pójść.

1899

Przełożył Tadeusz Gosk

background image

ALEKSANDER KUPRIN

Toast

Upływał dwóchsetny rok nowej ery. Pozostawało zaledwie pięt-

naście minut do tego miesiąca, dnia i godziny, kiedy to, dwa wieki
temu, ostatni kraj o strukturze państwowej, najbardziej uparty,
konserwatywny i tępy ze wszystkich krajów - Niemcy - wreszcie
zdecydował się porzucić swą dawno przestarzałą i śmieszną odręb-
ność narodową i ku zachwytowi całej Ziemi radośnie przyłączył się
do wszechświatowego anarchistycznego związku wolnych ludzi.
Wedle starożytnego, chrześcijańskiego kalendarza dobiegał właśnie
końca rok 2905.

Nigdzie jednak nie witano nowego, dwusetnego roku tak dum-

nie i radośnie, jak na obu Biegunach - Północnym i Południowym,
na głównych stacjach Wielkiej Ziemskiej Asocjacji Elektromag-
netycznej. W ciągu ostatnich trzydziestu lat wiele tysięcy techni-
ków, inżynierów, astronomów, matematyków, architektów i innych
uczonych specjalistów pracowało z samozaparciem nad urzeczywi-
stnieniem najbardziej natchnionej, najbardziej bohaterskiej idei II
wieku. Postanowili oni przekształcić kulę ziemską w gigantyczną
cewkę elektromagnetyczną i w tym celu omotali ją z północy na
południe spiralą ze stalowej, pokrytej gutaperką liny, długiej na
około cztery miliardy kilometrów. Na obu biegunach wznieśli od-
biorniki elektryczne o niezmiernej mocy i wreszcie połączyli ze

background image

sobą wszystkie zakątki Ziemi niezliczonymi kablami. To zdumiewa-
jące przedsięwzięcie obserwowano z niepokojem nie tylko na Zie-
mi, lecz także na wszystkich pobliskich planetach, z którymi miesz-
kańcy naszego globu utrzymywali stały kontakt. Niektórzy patrzyli
na działania Asocjacji z nieufnością lub obawą, inni zaś wręcz z
przerażeniem.

Jednak rok miniony był rokiem pełnym błyskotliwych zwy-

cięstw Asocjacji nad sceptykami. Nieprzebrana magnetyczna siła
Ziemi wprawiła w ruch wszystkie fabryki i maszyny rolnicze, koleje
żelazne i parostatki.

Oświetliła wszystkie ulice i wszystkie domy, ogrzała wszystkie

mieszkania. Ona też sprawiła, że dalsze użytkowanie węgla ka-
miennego, którego złoża dawno się już wyczerpały, stało się całko-
wicie zbędne. Starła z powierzchni ziemi obrzydliwe kominy za-
truwające powietrze. Wyzwoliła kwiaty, trawy i drzewa - ową
prawdziwą radość ziemi - od groźby wymierania i wyniszczania się.
Wreszcie przyniosła niesłychane rezultaty w rolnictwie, podnosząc
wszędzie urodzajność gleby niemal czterokrotnie.

Jeden z inżynierów Stacji Północnej, wybrany na ten dzień

przewodniczącym, wstał ze swego miejsca i uniósł do góry kielich.
Wszyscy natychmiast ucichli, a on powiedział:

- Towarzysze! Jeśli pozwolicie, to połączę się teraz z naszymi

drogimi współpracownikami ze Stacji Południowej. Przed chwilą
sygnalizowali nam chęć rozmowy.

Ogromna Sala Narad zdawała się ciągnąć bez końca we wszyst-

kich kierunkach. Był to wspaniały gmach ze szkła, marmuru i żela-
za, cały przystrojony egzotycznymi kwiatami i bujnymi drzewami,
przez co przypominał raczej cudowną oranżerię niż budynek uży-
teczności publicznej. Za jego ścianami trwała noc polarna, ale dzię-
ki użyciu szczególnych kondensatorów jaskrawe światło słoneczne

185

background image

zalewało wesołym blaskiem zieleń roślin, stoły, twarze tysięcy
ucztujących, smukłe kolumny podtrzymujące strop oraz wielkiej
piękności obrazy i rzeźby umieszczone w przestrzeniach między-
okiennych. Trzy ściany Sali Narad były przezroczyste, ale czwarta,
do której plecami stał przewodniczący, stanowiła biały czworokąt-
ny ekran zrobiony z niesłychanie delikatnego, cieniutkiego, lśnią-
cego szkła.

I oto, uzyskawszy zgodę zebranych, przewodniczący dotknął

palcem malutkiego guziczka umieszczonego w blacie stołu. Ekran
natychmiast rozjarzył się oślepiającym wewnętrznym światłem i
zaraz potem jakby roztajał, a za nim ukazała się dokładnie taka
sama, ciągnąca się w dal cudowna szklana sala, w której tak samo
siedzieli przy stołach silni, przystojni ludzie o radosnych twarzach
ubrani w lekkie, połyskliwe stroje. Ludzie oddzieleni od siebie
dwudziestoma tysiącami wiorst rozpoznawali się nawzajem,
uśmiechali się i w geście pozdrowienia unosili do góry kielichy.
Jednak z powodu radosnego rozgwaru i śmiechu na razie nie mogli
jeszcze dosłyszeć głosów swoich dalekich przyjaciół.

Wówczas przewodniczący wstał ponownie i zamilkli jego przy-

jaciele i współpracownicy na obu krańcach kuli ziemskiej.

Wtedy powiedział:
- Drodzy moi! Siostry i bracia! I wy, urocze niewiasty, ku któ-

rym teraz zwraca się moja namiętność! I wy, siostry, któreście
mnie dawniej kochały, wy, które wspominam dziś sercem na-
brzmiałym z wdzięczności! Słuchajcie! Chwała wiecznie młodemu,
pięknemu, niewyczerpanemu życiu. Chwała jedynemu Bogu na
Ziemi - Człowiekowi. Głośmy chwałę wszystkim radościom jego
ciała, złóżmy uroczysty, wielki pokłon jego nieśmiertelnemu umy-
słowi!

186

background image

Patrzę oto na was - dumnych, odważnych, równych sobie,

wesołych - i dusza moja wypełnia się gorącą miłością! Nasz rozum
nie jest niczym skrępowany, a nasze pragnienia nie znają granic.
Nie znamy ani podległości, ani władzy; nie wiemy, co to zawiść,
wrogość, przemoc i oszustwo. Każdy dzień ukazuje nam całe ot-
chłanie tajemnic świata, coraz radośniej poznajemy wszechmoc i
nieskończoność wiedzy. Nawet sama śmierć nie wzbudza już w nas
lęku, bowiem odchodzimy z tego świata nie w kalekiej starości, nie
z przerażeniem w oku i przekleństwem na ustach, lecz jako piękni,
podobni bogom i uśmiechnięci - gdyż nie czepiamy się kurczowo
żałosnych resztek życia, lecz spokojnie zamykamy oczy jak zmę-
czony wędrowiec. Nasza praca jest rozkoszą. I miłość nasza, wy-
zwolona z pęt niewolnictwa i brudu życia, przypomina miłość
kwiatów - tak jest wolna i piękna. A jedynym naszym panem jest
ludzki geniusz!

Przyjaciele! Być może powtarzam znane do znudzenia banały,

ale nie potrafię inaczej. Dziś od rana czytałem z wypiekami na twa-
rzy wspaniałą i przerażającą książkę. Była to historia rewolucji XX
wieku.

Czasami nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że czytam baśń, tak

nieprawdopodobne, potworne i bezsensowne wydawało mi się
życie naszych przodków, od których dzieli nas dziewięć stuleci.

Ułomni, brudni, trawieni chorobami, brzydcy i tchórzliwi ludzie

owych czasów przypominali obrzydliwe gady zamknięte w ciasnej
klatce. Jeden kradł drugiemu kawałek chleba i zanosił go do ciem-
nego kąta, gdzie kładł się nań brzuchem, żeby nie zobaczył trzeci.
Nasi przodkowie odbierali sobie nawzajem dach nad głową, lasy,
wodę, ziemię i powietrze. Garstki obżartuchów i rozpustników
wspomaganych przez dwulicowców, oszustów, złodziei i gwałcicieli
szczuły tłum pijanych niewolników na inny tłum rozsierdzonych
idiotów i pasożytowały na gnijącym ciele społeczeństwa. I Ziemia,

187

background image

taka rozległa i piękna, zdawała się ludziom ciemnym, dusznym
lochem.

Jednak nawet już wówczas wśród pokornego jucznego bydła,

wśród pełzających w pokorze niewolników, podnosili dumne głowy
prawdziwi ludzie, bohaterowie o płomiennych sercach. Nie potrafię
pojąć, skąd się oni brali w tych podłych, bojaźliwych czasach! Jed-
nak zjawiali się, wychodzili na place i wołali: „Niech żyje wol-
ność!”... Czynili to w przerażającej, krwawej epoce, kiedy żaden
prywatny dom nie był bezpieczną kryjówką, kiedy przemoc, gwałt,
tortury i morderstwo bywały po królewsku nagradzane. Ale ci lu-
dzie wychodzili na ulice i w swym świętym szaleństwie krzyczeli:
„Precz z tyranią!”.

Krzyczeli i zbraczali swą szlachetną, gorącą krwią płyty trotu-

arów. Tracili rozum w kamiennych ciemnicach. Umierali na szu-
bienicach i pod ścianami śmierci. Dobrowolnie zrzekali się wszyst-
kich radości życia z wyjątkiem jednej - śmierci za wolne życie przy-
szłych pokoleń.

Przyjaciele! Czyż nie widzicie tego mostu ułożonego z ludzkich

zwłok, który łączy naszą cudowną współczesność z przerażającą,
ciemną przeszłością? Czyż nie słyszycie szumu tej rzeki krwi, która
wyniosła całą ludzkość na bezbrzeżny, promienny ocean po-
wszechnego szczęścia?

Wieczna wam pamięć, nieznani! Wam, milczący męczennicy!

Kiedy umieraliście, to w waszych przewidujących, skierowanych ku
przyszłości oczach błyszczał uśmiech. Wyprorokowaliście nas -
silnych, wyzwolonych i triumfujących - i w wielkiej chwili śmierci
posłaliście nam swoje błogosławieństwo.

Przyjaciele! Niech każdy z nas cicho, nie wymawiając nawet

słowa, sam na sam z własnym sercem, wychyli kielich za pamięć
tamtych dalekich męczenników. I niechaj każdy poczuje na sobie
ich pełen łagodnej rezygnacji, błogosławiący wzrok!

188

background image

I wszyscy wypili w milczeniu. Ale niezwykłej urody kobieta sie-

dząca obok oratora nagle przytuliła głowę do jego piersi i bezdź-
więcznie się rozszlochała. A na jego pytanie o przyczynę łez wy-
szeptała ledwie słyszalnie:

- A mimo wszystko... bardzo bym chciała żyć w tamtych cza-

sach... z nimi... z nimi...

1906

Przełożył Tadeusz Gosk

background image

ANDRZEJ PŁATONOW

Potomkowie
Słońca

Był kiedyś delikatnym, smutnym chłopczykiem kochającym ro-

dzinną zagrodę, swoją matkę, pole i niebo rozciągające się nad
głową. Wieczorami w osadzie odzywał się żałośliwy dźwięk dzwo-
nów, ryczała syrena fabryczna, a potem z pracy przychodził ojciec,
brał go na ręce i całował w wielkie, niebieskie oczy.

I wieczór, krótki i czuły, podchodził blisko ku domom, a umę-

czeni przez cały dzień ludzie rozkoszowali się tymi krótkimi przed-
sennymi godzinami, kochali swoje żony, mężów i dzieci, i marzyli o
szczęściu, które przyjdzie jutro. Jutro ryczała syrena i znów płakały
cerkiewne dzwony, a chłopcu wydawało się, że syrena i dzwony
opowiadają śpiewnie o dalekich i zmarłych, o tym co niemożliwe i
czego na ziemi być nie może, chociaż wszyscy bardzo tego pragną.
Noc była pieśnią gwiazd, porą której szkoda na sen, gdy cały świat
niczym pątnik wędruje po gwiezdnych szlakach.

Nocą w chłopcu potężniała dusza i ożywały w nim głębokie sen-

ne siły, które kiedyś wyzwolą się, wybuchną i stworzą nowy świat.
Dusza kwitła w nim tak samo, jak w każdym dziecku, do jego mło-
dego wnętrza wchodziły ciemne, niepowstrzymane, namiętne siły
świata, aby przekształcić się w nim w człowieka. Stawał się w nim
cud, zwyczajny cud, jaki każda matka na co dzień podziwia w swo-
im dziecku.

190

background image

Nikt nie mógł przewidzieć, kim ten chłopiec się stanie. A on rósł

i z coraz większą, straszliwą energią burzyły się w nim stłamszone
w ciasnocie potężne siły. Śnił czyste, błękitne sny, ale żadnego z
nich nie potrafił przypomnieć sobie rano, bo spokojny blask słońca
uspokajał szalejącą w nim burzę, łagodził namiętności, wygładzał
spienione fale. Ale chłopiec rósł we śnie; za dnia był tylko słonecz-
ny płomień, wiatr i smętek pokrytej kurzem gładkiej drogi.

Wyrósł w wielkiej epoce elektryczności i przebudowy kuli ziem-

skiej. Grom wielkich dokonań wstrząsał ziemią i nikt już od dawna
nie patrzył w niebo - wszystkie oczy patrzyły pod nogi, wszystkie
ręce były zajęte.

Fale elektromagnetyczne radia szeleściły w atmosferze i eterze

międzygwiezdnym groźnym echem słów pracującego człowieka.

Naczelnym kierownikiem prac nad przebudową kuli ziemskiej

był inżynier Wogułow, siwy zgarbiony mężczyzna z błyszczącymi
nienawiścią oczyma - ten sam delikatny chłopczyk. Dowodził mi-
lionami robotników, którzy wgryzali się maszynami w ziemię,
zmieniając jej oblicze i czyniąc z niej wygodny dom dla ludzkości.

Wogułow pracował nie znając snu i odpoczynku, z gorejącą w

sercu nienawiścią, z wściekłością, szaleństwem i gwałtowną, nie-
wyczerpaną genialnością. Pracę tę powierzyła mu Światowa Nara-
da Mas Robotniczych. Wogułow dziesięć razy objechał całą kulę
ziemską, organizując pracę i głosząc ideę przebudowy kuli ziem-
skiej, zarażając ludzkie czarne masy entuzjazmem do pracy. Wysłał
setki wypraw w góry całego świata, wyprawił setki ekspedycji na
wszystkie morza i oceany, gdzie tylko przepływały ciepłe prądy.
Zbudował tysiące obserwatoriów meteorologicznych i cała atmos-
fera została przeżuta przez mózgi najwybitniejszych uczonych.

191

background image

Plan Wogułowa był bardzo prosty.
Ziemia periodycznie atakowana jest przez susze lub, na odwrót,

nadmierną wilgotność. Ludzkość od tych pogodowych paroksy-
zmów ginie całymi milionami. Poza tym wciąż następuje zmiana
pór roku - rozmaitych zim, lat itd. - które spowalniają tempo prac
ludzkości, pochłaniają wiele sił na przystosowanie się do nich, ska-
zują ogromne przestrzenie ziemi na bezpłodność, mrozy i ciem-
ność. A inne części ziemi - na rozszalały wicher, piasek i wściekłość
ognia.

Ziemia wraz z rozwojem ludzkości stawała się coraz bardziej dla

niej niewygodna i szalona. Ziemię zatem należało przekształcić
rękami człowieka tak, jak to człowiekowi było potrzebne. To stało
się koniecznością, to stało się warunkiem dalszego rozwoju ludzko-
ści.

I Wogułow, inżynier-pirotechnik, opracował projekt takiej

przebudowy. Jego istota zasadzała się na sztucznym regulowaniu
siły i kierunku wiatrów przez zmianę rzeźby ziemi; przez wyrycie w
górach kanałów umożliwiających cyrkulację powietrza i przepusz-
czanie wiatrów, przez wpuszczanie kanałami ciepłych i zimnych
prądów do wnętrza lądów. To wszystko, bowiem każdy stan atmo-
sfery (jej wilgotność czy suchość) zależy od wiatrów.

Do tych robót należy przede wszystkim wynaleźć materiał wy-

buchowy o niezmiernej, cudownej sile, aby przy jego pomocy armia
robotników licząca dwadzieścia do trzydziestu tysięcy ludzi mogła
wysadzić w powietrze Himalaje. I Wogułow rozpalił swój mózg,
otoczył się tysiącami inżynierów, zmusił cały świat do myślenia o
materiale wybuchowym - aż poszukiwana substancja została wyna-
leziona. To zresztą nie była materia, lecz energia - sprężone świa-
tło. Światło jest falą elektromagnetyczną, a prędkość światła jest
graniczną prędkością Wszechświata. Samo zaś światło jest gra-
nicznym i krytycznym stanem materii.

192

background image

Za światłem zaczyna się już inny Wszechświat, a materia ulega

zniweczeniu. Na świecie nie ma energii potężniejszej i bardziej
skoncentrowanej niż światło. Światło stanowi kryzys Wszechświa-
ta. A Wogułow odkrył sposób sprężenia, zgęszczenia elektromagne-
tycznych fal świetlnych. Zastosował go i otrzymał ultraświatło,
energię wyrywającą się ponownie w świat, dążącą do „normalnego”
stanu z destrukcyjną, niepomierną, niewyrażalną liczbami siłą. Po
wynalezieniu ultraświatła Wogułow zaniechał dalszych poszuki-
wań. Ta energia była wystarczająca do zbudowania na ziemi wy-
godnego domu dla całej ludzkości.

Ultraświatło wypróbowano w Karpatach.
Robotnicy do malutkiego tunelu wtoczyli wagonik z ładunkiem

skoncentrowanego ultraświatła i zwolnili elektryczny hamulec
utrzymujący ultraświatło w jego nienormalnym stanie - i płomień
zawył nad Europą, huragan zmiatał z powierzchni ziemi całe kraje,
błyskawice rozszalały się w atmosferze, obnażyło się dno Atlanty-
ku, a miliardy ton wody runęły na lądy i wyspy. Gigantyczne złomy
granitu wyprysnęły z wyciem nad chmury, rozżarzyły się tam do
niesłychanej temperatury i przekształciły się w najlżejsze gazy.
Gazy umknęły w najwyższe warstwy atmosfery, gdzie połączyły się
z eterem i na zawsze oderwały się od ziemi. Po Karpatach nie pozo-
stało nawet ziarnko piasku. Karpaty przeniosły się bliżej gwiazd.
Myśl Wogułowa przekształciła materię prawie w nicość.

W miesiąc później to samo uczyniono w Azji, gdzie zniweczono

fragmenty Chinganu i Sajanów. A po dalszym miesiącu w syberyj-
skiej tundrze już zakwitły pierwsze nieśmiałe kwiaty, spadły pier-
wsze ciepłe deszcze, a w ślad za ciepłem ciągnęli ludzie, leciały
aeroplany, toczyły się ciężkie pociągi i głęboko w ziemię wbijały się
fundamenty ogromnych fabryk.

193

background image

Wogułow dowodził milionami maszyn i tysiącami techników.

Ludzkość w rozpasanym szaleństwie zmagała się z naturą. Zęby
woli i żelaza wgryzały się w materię i przeżuwały ją. Amok pracy
ogarniał całą ludzkość, a napięcie trudu zostało doprowadzone do
granic ostatecznych, bo dalej było już tylko wycieńczenie sił żywot-
nych, pękanie mięśni i szaleństwo. Gazety propagowały pracę jako
najwyższą i jedyną religię. Kompozytorzy ze swymi orkiestrami
grali w klubach przedsiębiorstw górniczych i kanałowych skompo-
nowane umyślnie na tę okazję symfonie woli i żywiołowej świado-
mości, człowiek potężniał i zamierzał się na Wszechświat uzbrojo-
ny nie w gołe marzenie, lecz w rozum i maszyny.

Wogułow otoczony aparatami łączności radiowej ślęczał nad ry-

sunkami i obliczeniami już od czterech lat. I z dnia na dzień otwie-
rał się przed nim coraz to bardziej bezbrzeżny i bezdenny ocean
pracy, więc aby mu podołać, bez snu i niemal bez świadomości,
ponaglany rytmicznymi eksplozjami myśli zanurzał się w tym oce-
anie, tonął w nim i nic chciał wypłynąć. Otwierały się przed nim
dalekie, rozlegle horyzonty, dostrzegał tysiące problemów, ale nic
miał czasu na ich rozwiązanie. Czasami wstawał i miotał się po
swoim gabinecie, brodząc w zwałach bristolu i kalki, i żeby oprzy-
tomnieć, śpiewał pieśni robotnicze, gdyż innych po prostu nie znał.
Śpiewał i palił machorkę, do której przywykł od dzieciństwa. Jed-
nak pracując pełną parą, maszyna wymagała maszynisty. Morze
pracy występowało z brzegów i groziło katastrofą, gdyby choć na
chwilę przestał wyczerpywać je myślą i maszynami, więc Wogułow
znów zasiadał przy biurku i aparatach łączących go z całym świa-
tem, i znów pisał, liczył, krzyczał coś do inżynierów pracujących w
Himalajach, w Andach i Sajanach, na sztucznych kanałach odpro-
wadzających ciepłe prądy z Oceanu Lodowatego w głąb Syberii czy

194

background image

przy budowie urządzeń hydrotechnicznych nawadniających Saha-
rę, rozmawiał z ekspedycjami meteorologicznymi na Oceanie In-
dyjskim - nadając pulsowaniem swej myśli precyzyjny rytm, oświe-
tlając i regulując wielką, bohaterską w swym ogromie pracę dale-
kich milionów ludzi.

Wogułow już dawno pojął, że potęga ludzkiej świadomości jest

zdolnością do wyraźnego, pełnego i jednoczesnego wyobrażania
sobie wielu całkowicie odmiennych rzeczy. Zdobył tę umiejętność.

Jeszcze rok i kula ziemska zostanie całkowicie przebudowana.

Nie będzie zimy ani lata, upałów ani potopów. Cała ziemia zostanie
rozbita na działki klimatyczne. W każdej z nich będzie pod-
trzymywana stale ta sama temperatura niezbędna do najlepszego
rozwoju tej rośliny, która udaje się najlepiej na glebach danego
kraju. Cała ludzkość zostanie przesiedlona na Antarktydę, a pozo-
stałe obszary zostaną przeznaczone pod uprawę zbóż i na poligony
doświadczalne ludzkiej myśli - staną się warsztatami, królestwem
maszyn i rozległych pól.

W rzadkich chwilach snu lub ekstazy w spęczniałej głowie Wo-

gułowa przebłyskiwało coś innego, myśl należąca do innych dni.

Pozostała mu jedynie głowa i płomienna świadomość, która

ćwiczona ciągłą pracą narastała i potężniała. Do tej pory ludzie byli
marzycielami, cherlawymi poetami podobnymi do kapryśnych
kobiet i płaczliwych dzieci. Nie mogli i nie byli godni tego, by po-
znać świat. Potworny opór materii, cały przerażający, pożerający
sam siebie Wszechświat był im całkowicie nieznany. Potrzebna
była wściekła, pełna determinacji, zahartowana myśl, twardsza i
materialniejsza od samej materii, żeby poznać świat, zejść do naj-
głębszych jego otchłani, przebyć całe piekło wiedzy i pracy, nie
przestraszyć się niczego i dopiero wówczas przetworzyć Wszech-
świat. A Wogułow, zupełnie tego nie świadom, urodził się z

195

background image

pięściami bezlitośniejszymi i twardszymi od rąk owego dzikiego
twórcy, który niegdyś dla kaprysu stworzył gwiazdy i przestrzenie.
Jednak później rozwinął się przez niepomierną tytaniczną pracę,
stał się uosobieniem świadomości - twardszej i uporczywszej niż
materia - która jest jedyną siłą zdolną przekształcić Wszechświat w
chaos i z tego chaosu stworzyć inny Wszechświat bez gwiazd i słońc
- triumfującą świadomość, oślepiającą potęgę wyzwoloną z wszel-
kich form i budującą lepsze światy, jeśli tylko tego zapragnie, jeśli
tylko to tworzenie da mu radość. Ale można również nie tworzyć,
nie niweczyć, lecz przebywać w innym stanie. Można nie radować
się, nie cierpieć, nie być spokojnym - można być jak lot, jak górskie
powietrze, czyste i ulotne.

Aby ziemska ludzkość zdolna była porwać się na świat i światy,

żeby zdolna była je pokonać - musi zrodzić w sobie szatana świa-
domości, diabła myśli, i zabić w sobie ciepłokrwiste boskie serce.

Wogułow zaczął więc działać, powoli i zaczynając od małego -

od przebudowy kuli ziemskiej. To mu jednak nie wystarczało, bo
myśl jego rozpalała się i potężniała w trakcie pracy, żądała tej pracy
jeszcze więcej, żądała rozmachu i gigantycznego, niemożliwego do
pokonania oporu.

Wogułow zabrał się za Wszechświat, gdyż uznał, że jego tajem-

nice powinny zostać nareszcie poznane i rozszyfrowane do końca.
A poznanie to trzy czwarte zwycięstwa. Podszedł do tajemnic
Wszechświata nie jak poeta czy filozof, lecz jak robotnik.

Po roku doświadczeń i rozmyślań rozwiązał to ostatnie, uniwer-

salne zadanie stojące przed ludzkością, rozwiązał je, rzecz jasna, z
pomocą całej ludzkości. Znalazł ową elipsę, ów zwięzły kształt, w
którym mieści się cały nasz Wszechświat. Zawsze był przekonany,

196

background image

iż Wszechświat jest ściśle ograniczony, że ma granice i końce, że
ma ustalony kształt - i że tylko dlatego stawia pewien opór, czyli
realnie istnieje.

Opór jest pierwszym i najważniejszym dowodem istnienia ja-

kiejś rzeczy.

A opiera się jedynie to, co posiada kształt, formę. Rozważania o

nieskończoności są zaś jałowymi rozważaniami, a nie faktem.

Wogułow znalazł zarysy, granice Wszechświata i wedle tych

znanych, krańcowych wartości wyliczył pośrednie niewiadome.
Istnieją dwa skrajne punkty krytyczne Wszechświata: światło jako
najwyższe naprężenie Wszechświata, gdyż poza światłem jest już
tylko nicość i granicy światła nie można przekroczyć, ponieważ w
tym miejscu opór Wszechświata jest nieskończenie wielki - i drugi
punkt krytyczny: pole infraelektromagnetyczne, to znaczy rodzaj
zwykłego pola elektromagnetycznego o niemal zerowym natężeniu,
z falą o nieskończonej długości i częstotliwości jednego drgania na
wieczność.

Między tymi punktami skrajnymi zawierają się wszystkie formy

przejściowe: ciepło, dążenie materii do równowagi struktur che-
micznych, radioaktywność i inne. Przy czym wahania od światła do
pola infraelektromagnetycznego są w istocie bardzo nieznaczne.
Na przykład prędkość emanacji radu jest bliska prędkości światła,
a prąd elektryczny również ma niemal taką samą szybkość. A przy-
roda - harmonia świata, infrapola i wszystkich form przejściowych
- jest w swej naturze jednolita.

Wogułow przekonał się dowodnie, bo doświadczalnie, że cały

Wszechświat miota się w tym zamkniętym kręgu. Infrapole nie-
uchronnie potężnieje do stanu światła, a światło z kolei, zderzając
się z samym sobą, znów opada ku swemu przeciwstawnemu biegu-
nowi - infrapolu. I tak ruchem kołowym, w górę po prawej stronie

197

background image

okręgu, w dół po lewej, drga i szamoce się Wszechświat w lochu,
którym jest on sam.

Infrapole za moment (nieokreślony i nieuchwytny) przekształca

się w światło, a światło w tej samej chwili rozlewa się w odpowied-
niej wielkości infrapole. W rezultacie otrzymujemy wahania tak
szybkie, że w gruncie rzeczy niezauważalne, czyli stan wiecznej
martwoty.

Infrapole rozpościerając się w nieskończoność ma wewnątrz

siebie niejednakowy opór wewnętrzny - u punktów początkowych
większy, u końcowych mniejszy, co z kolei wywołuje odmienne
prędkości jego drgań, czyli fal; intensywność pola osiąga maksi-
mum, czyli stan światła, i znów spada z częstotliwością pięćdziesię-
ciu do potęgi dwudziestej okresów na sekundę do jednego na
wieczność, czyli całkowitego bezruchu.

I kiedy Wogułow zbudował w swoim laboratorium kopię

Wszechświata ze wszystkimi jego funkcjami, a doświadczenie po-
twierdziło wszelkie wstępne obliczenia - nawet nie ucieszył się,
tylko znieruchomiał przy swojej maszynerii-Wszechświecie i jego
myśl też na moment zamarła.

Na swoim stole laboratoryjnym otrzymał ten sam kołowy stru-

mień przemian od światła przez infrapole ku światłu, jaki od
wieczności płynął w bezmiernych przestworzach świata. Kosmos
został poznany do dna i odtworzony przez człowieka.

Wówczas Wogułow przypomniał sobie o ultraświetle, o swojej

eksplozywnej energii i uśmiechnął się po raz pierwszy od niepa-
miętnych czasów. Wszechświat został pokonany przez człowieka,
który zdołał się wyrwać z zaklętego kręgu martwych przemian,
gdyż ultraświatło nie było już elementem kosmosu. Wogułow
chwycił ołówek i obliczył, że wystarczy tysiąc kilometrów sześ-
ciennych skoncentrowanego ultraświatła, aby Wszechświat prze-
stał istnieć.

198

background image

Dwóch eksplozji, po pięćset kilometrów, będzie dość: pierwsza

doprowadzi do stanu światła wszystko, co istnieje, druga zaś prze-
mieni światło w ultraświatło, które siłą bezwładu samo się spręży,
tworząc jakiś nowy superenergetyczny twór, inny Wszechświat.

Wogułow poczuł smętną błogość - zamykająca mu drogę ściana

pękła, ukazując nowy szlak.

W rok później Wogułow postanowił przetworzyć Wszechświat

przy pomocy ultraświatła. I znów rozgorzała w nim myśl, i znów
nieskończonym strumieniem popłynęły rysunki warsztatów i labo-
ratoriów, zaczęły rodzić się niezliczone kosztorysy i preliminarze.
Teraz jednak Wogułow natknął się na nieprzezwyciężoną prze-
szkodę, gdyż całej energii kuli ziemskiej nie wystarczało do wytwo-
rzenia tysiąca kilometrów sześciennych ultraświatła. Wówczas
zaprzągł do maszyn nieskończoność, przestrzeń i samą najbardziej
uniwersalną energię - światło. W tym celu wynalazł fotoelektroma-
gnetyczny rezonator-transformator, przyrząd przekształcający fale
elektromagnetyczne w zwyczajny prąd elektryczny zdolny napę-
dzać silniki. Po prostu nadchodzące z przestrzeni promienie
świetlne „ochładzał”, hamował w infrapolu i zyskiwał w ten sposób
fale o potrzebnej mu długości i częstotliwości drgań. Mimochodem
i w sposób dla siebie niezauważalny rozwiązał największy w historii
ludzkości problem energetyczny, dał odpowiedź na pytanie, w jaki
sposób najmniejszym nakładem sił zyskiwać maksymalne ilości
użytecznej energii. Nakłady siły żywej były w jego metodzie mini-
malne: wystarczyło sfabrykować pewną liczbę rezonatorów-
transformatorów przemieniających światło w prąd, aby już później
zyskiwać nieograniczone ilości energii, bowiem cały Wszechświat
pracował tu na człowieka. Te ilości energii były wręcz nieskończo-
ne, jeśli nieskończonością nazwiemy odległość do najdalszych gra-
nic kosmosu... Energetyka, a zatem i cała gospodarka świata

149

background image

doznały niewyobrażalnego wstrząsu, a dla ludzkości nastąpił praw-
dziwie złoty wiek: cały Wszechświat, całe składające się nań fizycz-
ne światło pracowało dla człowieka, karmiło go i cieszyło.

Wogułow zmusił Wszechświat do pracy w jego wytwórniach ul-

traświatła, które produkował, żeby ten Wszechświat zniweczyć.
Tego jednak było mu zbyt mało: człowiek pracował zbyt wolno i
leniwie, żeby w krótkim czasie wytworzyć potrzebną ilość rezona-
torów-transformatorów idącą w miliony sztuk. Tempo pracy winno
być maksymalnie przyspieszone, więc Wogułow zaszczepił robo-
czym masom mikroba energii. Wziął w tym celu element infrapola
z jego przerażającym dążeniem ku stanowi maksymalnemu - świa-
tłu, rozmnożył w milionach kultur i rozsiał w atmosferze. Od tej
chwili człowiek spalał się w pracy, zapisywał karty prawdziwego
bohaterstwa, kochał jak Dante i żył nie lata, lecz dni, ale wcale tego
nie żałował.

Pierwszy rok takiej pracy dał już sto kilometrów sześciennych

ultraświatła. Wogułow zamierzał w każdym następnym roku po-
dwajać jego produkcję, tak że po trzech latach i paru miesiącach
tysiąc kilometrów sześciennych światła sprężonego winno być już
zmagazynowane w składach.

Ludzkość żyła jak w huraganie. Dzień równał się w produkcji

dóbr tysiącleciu. Szybka zmiana pokoleń wytworzyła nowy typ
człowieka o niespożytej energii i błyskotliwym geniuszu.

Mikrob energii sprawił, że wieczność stała się niepotrzebna -

wystarczała krótka chwila, aby napić się życiem do syta i odebrać
śmierć jako radosne spełnienie instynktu.

I nikt nie wiedział, co działo się z inżynierem Wogułowem, że

miał on zbolałe serce i duszę, takie serce i duszę, jakich żaden
człowiek mieć nie powinien. W dwudziestym drugim roku życia

200

background image

poznał i pokochał dziewczynę, która w tydzień później umarła.

Przez trzy lata miotał się po Ziemi w szaleństwie i dojmującym

smutku; szlochał na pustynnych drogach, błogosławił, przeklinał i
wył. Był tak straszliwy w swym szaleństwie, że sam postanowi! je
zniweczyć. Tak cierpiał i gorzał, że nie mógł już nawet umrzeć. Jego
ciało stało się jedną wielka raną i zaczęło gnić, a jego dusza unice-
stwiała samą siebie.

A potem Wogułowa dosięgnęła organiczna katastrofa: siłą miło-

ści, energia serca wdarły się do mózgu, rozepchnęły czaszkę i utwo-
rzyły rozum niesłychanej, nieprawdopodobnej, niepomiernej mo-
cy.

Nic jednak się nie zmieniło - tylko miłość stała się myślą, a myśl

w nienawiści i rozpaczy niszczyła ów świat, w którym niemożliwe
było to, czego człowiek nade wszystko potrzebuje - duszy innego
człowieka...

Wogułow rozproszy Wszechświat bez lęku i żałości, lecz z bole-

sną tęsknotą za tym, co bezpowrotnie utracone, czym człowiek żyje
i co mu potrzebne nie po niezmierzonym czasie, ale już, teraz.

Wogułow własnymi rękami chciał sprawić, żeby ziściło się owo

nieosiągalne „teraz”. Chciał to uczynić, bo tylko ten, który kocha
wie, co znaczy nieosiągalne i niemożliwe, pragnie tego niemożli-
wego i zdobędzie je, uczyni możliwym bez względu na to, jakie
przeszkody będzie musiał pokonać.

1922

Przełożyła Anita Tyszkowska

background image

WIENIAMIN KAWIERIN

Beczka

Jurijowi Tymanowowi

1. Sir Matthew Staffords rozpoczyna liczenie

Przez długi korytarz przemknęła ostrożnie siostra miłosierdzia.

Doszła do drzwi gabinetu, zastukała - nikt nie odpowiedział. Zastu-
kała jeszcze raz, otworzyła drzwi i stanęła na progu:

- Proszę mi wybaczyć, sir, że odrywam pana od pracy. Przy-

szłam powiedzieć, że sir Reginald umiera.

Siedzący za biurkiem malutki staruszek w ogromnych okula-

rach i wysokim kołnierzyku podniósł głowę i uważnie spojrzał na
siostrę:

- Chwileczkę - odpowiedział. - Już kończę.
- Proszę wybaczyć - powiedziała znów pielęgniarka - ale wydaje

mi się, że sir Reginald może nie doczekać.

Staruszek w okularach popatrzył na pokryty cyframi papier,

odłożył ołówek i narzuciwszy na plecy marynarkę wyszedł z pokoju.
Siostra pospieszyła za nim. Drzwi w końcu długiego korytarza
otworzyły się: na wąskim łóżku leżał szczupły, blady mężczyzna.
Czarne włosy opadały mu na czoło. Przy posłaniu siedział tęgi je-
gomość w palcie.

- Zmarł - powiedział zobaczywszy Staffordsa. - Serce nie wy-

trzymało. Od początku mówiłem, że serce do niczego!...

202

background image

Matematyk Matthew Staffords stanął przy łóżku syna, spojrzał

na jego blada twarz i odgarnął mu z czoła czarny kosmyk włosów.

- Pójdę już, sir - powiedział tęgi jegomość w palcie. - Sadzę, że

nie mam tu nic więcej do roboty. Żegnam pana, Staffords!

I wyszedł razem z siostrą miłosierdzia.
Matthew Staffords poprawił okulary, usiadł na fotelu, wsparł

podbródek na dłoni i zamyślił się.

Patrzył na nieruchomą twarz syna, machinalnie zdejmując i

wkładając ogromne okulary.

Długo milczał. Wreszcie drżącym głosem zawołał:
- Reggie!... - Po chwili wyprostował się i zdecydowanym kro-

kiem wyszedł z pokoju.

Wrócił tam w nocy, usiadł za biurkiem i zaczął przeglądać pa-

piery syna.

Rozłożywszy je w schludne stosiki czytał:

Królewska Akademia Nauk
Sir Reginald Staffords

Niniejszym informujemy, że przedstawiony przez pana

projekt szczegółowego badania nieboskłonu przy pomocy
promieni sigma został przez nas odrzucony z powodu braku
możliwości jego realizacji.

Nie pisałbym do Ciebie, Reggie, gdyby nie te przeklęte

okoliczności. Ojciec przestał przysyłać pieniążki! Niech się
dzieje, co chce! I tak jestem szczęśliwy, że uciekłem z tego
przeklętego domu. Przyślij, ile możesz! Rzuciłem picie.

George

P. S. Lepiej być żywym włóczęgą niż martwym matematy-

kiem!

Testament

Ja, Reginald Staffords, będąc zdrowy na ciele i umyśle,

postanawiam, co następuje:

203

background image

Wyposażenie pracowni chemicznej i bibliotekę i trzy ty-

siące tomów zapisuje mojemu ojcu, sir Matthewowi Stafford-
sowi, rzeczywistemu członkowi Akademii - sekcja matematy-
ki teoretycznej. Pracownia i biblioteka znajduję się w domu
przy Marlborough Street 39.

Moje rękopisy i listy - wszystkie bez wyjątku - zapisuję

Miss Ellen Brown (Essex Street 11 ). Proszę ją również o:

- wyrycie na moim nagrobku wzoru Blacksforda na nie-

ruchomości ciał w próżni,

- wydanie moich prac na temat wykorzystania promieni

sigma w badaniach nad sklepieniem niebieskim.

Po dwudziestu czterech godzinach od mojej śmierci pro-

szę umieścić we wszystkich gazetach następujące ogłoszenie:

Uwaga!
Zmarł matematyk Reginald Staffords. Spełniając ostatnią

wolę zmarłego informujemy wszystkich, że:

- w pobliżu miasta Nordway, obok Littleick, w leżącej na

lewo stromej skale w odległości czterdziestu siedmiu kroków
od Kamiennej Drogi, ukryto czterysta pięćdziesiąt tysięcy
franków i klejnoty tej samej wartości,

- R. Staffords będąc zdrów na ciele i umyśle trzykrotnie

przy świadkach potwierdzał przysięgę prawdziwości tego
oświadczenia.

Tysiąc funtów, znajdujące się na moim koncie w Banku

Królewskim, zapisuję mojemu bratu, George'owi Staffordso-
wi.

Reginald Staffords

Rok - miesiąc - dzień
Powyższe pismo znajduje się w biurze notarialnym „Per-

rydoole i Perrydoole”, Liverpool Street 412.

204

background image

Sir Matthew zmrużył oczy i poprawiwszy okulary spojrzał na te-

stament pod światło. Na odwrotnej stronie papieru między przy-
padkowo rozrzuconymi cyframi zauważył niedbałą notatkę:

„Lewa stroma skała, Nordway, Littleick, czterdzieści siedem

kroków od Kamiennej Drogi.”

Pod napisem był rysunek, na pierwszy rzut oka przypominający

beczkę. Rysunek zastanowił sir Matthewa.

- Dla bryły obrotowej otrzymanej przez obrót łuku S - wymam-

rotał zamyślony. Milczał przez chwilę i mówił dalej, wziąwszy z
biurka ołówek: - skrajne współrzędne odpowiadają współrzędnym
x

0

do x', odcinek łuku równy...

Malutki i szary jak mysz, prawie ginąc w ogromnym skórzanym

fotelu, zapełniał drobnymi cyferkami odwrotną stronę testamentu.
Zaczął liczyć...

Rano przyniesiono trumnę z zakładu pogrzebowego. Położono

w niej szczupłego, bladego i bardzo spokojnego człowieka. Kierują-
cy uroczystością żałobnik był z tego powodu pełen podziwu i mó-
wił, że rzadko zdarzało mu się współpracować z tak uległym i po-
słusznym nieboszczykiem.

Ciało elastyczne jak guma - objaśniał sir Matthewa pogrzebowy

funkcjonariusz.

Trumnę przykryto, obciągnięto białym płótnem, postawiono na

karawan, i konie, szumiąc pióropuszami, powiozły ją przez miasto.

Sir Matthew szedł za trumną, zagryzając wargi i patrząc wokół

nieprzytomnym wzrokiem. Wszędzie widział cyfry...

Na rogu Nordwich Avenue potknął się o słupek i przez moment

rozjarzył się w jego głowie napis: „Nordway, Littleick, stromo za-
kończona skała, czterdzieści siedem kroków od Kamiennej Drogi.”
Wyciągnął więc z kieszeni notes i machinalnie Wpisał ten adres.

Podbiegł do niego usłużny żałobnik:

205

background image

- Może wsiądzie pan do karety? Będzie panu wygodniej, sir!
W tym momencie, beztrosko wywijając laską, zza rogu Nor-

dwich Avenue wyszedł dżentelmen w mocno zdefasonowanym
cylindrze. Lewą stronę jego twarzy zdobił rudy bokobród. Prawa
strona była tej imponującej ozdoby całkowicie pozbawiona. Zoba-
czywszy kondukt, dżentelmen przystroił oblicze żałobnym gryma-
sem i przyłączył się do sir Matthewa.

Karawan dotarł do cmentarza. Grabarze zdjęli trumnę, ponieśli

ją do grobowca i opuścili w dół. Sir Matthew i dżentelmen z jed-
nym bokobrodem nieruchomo tkwili nad świeżą mogiłą.

- Panowie! - rozpoczął dżentelmen z rudym bokobrodem, choć

poza sir Matthewem nikogo więcej nie było. - Nie wiem, jak nazy-
wał się nieboszczyk i co robił, będąc w stanie ruchu. Człowiek mi-
nus ruch jednostajny plus nieskończoność równa się zero. Przeko-
nuje nas to, że umarł - wspaniale! Raz jeszcze prawo zachowania
energii dowiodło swej prawdziwości. Żegnaj i bądź szczęśliwy, dro-
gi nieboszczyku! Nic się nie zdarzyło i mnie nic do tego, że ten
człowiek umarł. Ale poczytuję za swój obowiązek wyrazić szczere
współczucie tym, którzy - nie wiadomo zresztą dlaczego - pozostali
jeszcze wśród żywych!

- Bardzo dziękuję, sir - powiedział sir Matthew, zamyślonym

wzrokiem przyglądający się dżentelmenowi z rudym bokobrodem.

I z wdzięcznością uścisnął mu dłoń.

2. Rozważania o rudym bokobrodzie

Mówiąc między nami, wydarzenia, które opisuję, będąc czło-

wiekiem z jednym bokobrodem, w pełni zasługują na to, abym
pisał o nich mając oba bokobrody. Piszę bowiem o względności
ruchów ziemskich i następstwie w czasie zdarzeń pozbawionych

206

background image

przyczyny. W sumie to wszystko warte jest jednego oderwanego
bokobrodu stożkowatego kształtu, obróconego ostrym końcem w
dół.

Gdyby nie to, że od dnia, kiedy straciłem lewy bokobród minęło

dziś dokładnie sześć lat, nie próbowałbym chyba zastanawiać się
nad swoimi wątpliwościami. Twierdzę, że każdy przedmiot o do-
wolnej wielkości, kształcie i stanie skupienia, zajmując miejsce w
przestrzeni światowej, jest nieuchronnie związany z innymi
przedmiotami mającymi określone miejsce w świecie.

I dlatego właśnie nieobecność na moim obliczu jednego rudego

bokobrodu stanowi fakt o ogromnym, prawie kosmicznym znacze-
niu. Lewy rudy bokobród angielskiego dżentelmena w stanie oder-
wania od tego dżentelmena zakłóca porządek Wszechświata. Kon-
stabl, który oderwał mój bokobród, stał na rogu Regent Street -
jednej z ulic, które do dziś są ulubionymi miejscami moich prze-
chadzek. Piwo, kufle, beczki i właściciel karczmy na Pitt Road cie-
szyły się tego dnia - jak zresztą zawsze - moją niesłabnącą przy-
chylnością. Siedząc przy kwadratowym stole pod oknem rozważa-
łem problem nieobecności próżni w przestrzeni światowej. Z lewej
naprzeciwko mnie siedzieli dwaj jednakowi dżentelmeni w jedna-
kowych cylindrach. Z prawej miałem zaś naprzeciw siebie tłustego
jak mieszkaniec Yorkshire fabrykanta, oddającego się lekturze
gazety... Pewnie rzeczywiście pochodził z Yorkshire...

Nalewałem sobie właśnie trzecią butelkę do kufla, kiedy nie-

spodziewanie poczułem podziemny wstrząs - przez mgnienie oka
pod moimi nogami, pod karczmą, pod ulicą i pod całym miastem
coś się nagle przewaliło. Londyn drgnął, zakolebał się i jakby pod-
skoczył w górę.

Nie minęła nawet minuta od tego wstrząsu, kiedy odezwał się

fabrykant. Nie zwracał się do nikogo z nas, po prostu rzucił w prze-
strzeń:

207

background image

- Szatany!
Chwilę milczał i znów krzyknął:
- Szatany!
- Chamy! - rozdarł się nagle wściekłym głosem, podskoczywszy

i walnąwszy pięścią w stół. - Ci podlece pchają się do parlamentu!

- Przepraszam, o co panu chodzi, sir? - zapytał gospodarz.
Nie zdążyłem dopić swego piwa, kiedy mieszkaniec Yorkshire

rozbił całą zastawę na stole.

- Ci dranie pchają się do parlamentu! - powtórzył z wściekło-

ścią.

- Mówi pan oczywiście o laburzystach, sir? - upewnił się gospo-

darz.

- Tak! - powiedział z pianą na ustach mieszkaniec Yorkshire. -

Szatany! Wnieśli bill! O nowym przedstawicielstwie! Precz! Bill!!!
Won! Bill! Rżnij!!!

- Wściekł się pan, czy co? - zakrzyknął gospodarz, ale widząc, że

mieszkaniec Yorkshire zamierza się na niego butelką, wlazł pod
ladę i też zaczął się wydzierać.

- Bill! Precz z billem!
Dwóch siedzących w głębi karczmy dżentelmenów położyło na

stole cylindry i wykrzyknęło zgodnym chórem:

- Precz z billem!
Po chwili mieszkaniec Yorkshire i dwóch dżentelmenów rozbiło

wszystkie stojące na stole i bufecie naczynia, zdemolowało staran-
nie wnętrze i wypadłszy z karczmy pognało przez ulice Londynu.

- Bill! Bill! Precz z billem! Bill!
Dopiłem piwo i nie zapłaciwszy popędziłem za nimi.
- Dżentelmeni! - ryczał mieszkaniec Yorkshire, podtrzymując

obiema rękami brzuch i trzęsąc tłustymi policzkami. - Dżentelme-
ni! Laburzyści nas cisną! Wiecie, że oni - niech ich szlag trafi! -

208

background image

przedstawili w parlamencie nowy bill!? Precz z billem!

Wedle moich obliczeń w ciągu siedemnastu minut przyłączyło

się do demonstracji dwudziestu sześciu kramarzy i czternaście
dam.

Przekupienie konstabli też zajęło manifestującym siedemnaście

minut.

Gnaliśmy prze ulice i tłum powiększał się wciąż o jednakowych

dżentelmenów.

Wlazłszy na czyjeś plecy mieszkaniec Yorkshire kontynuował

swoje wywody:

- Dżentelmeni! Idzie zaraza! Zaraza, dżentelmeni! Laburzyści

zwyciężają! Pchają się do parlamentu! Krwiopijcy Nieroby! Dranie!
Dżentelmeni! Precz z billem! Bill! Rżnąć, dżentelmeni!

Jak już wspomniałem, na rogu Regent Street stał konstabl.

Wspomniałem również, że konstable byli przekupieni. I dlatego,
kiedy nastąpił mi na nogę, przeciąłem pod kątem prostym teore-
tycznie istniejącą płaszczyznę powietrzną, wyprostowałem gwał-
townie rękę i strzeliłem konstabla w zęby...

3. Trójka z oberży „Spotkanie przyjaciół”, Paternoster Road 13

Wieczorem dnia, w którym Reginald Staffords został dokładnie

zapakowany do trumny, a trumna równie starannie zakopana w
ziemi, za okrągłym stołem w oberży „Spotkanie przyjaciół” (Pater-
noster Road 13) siedziała dobrana trójka. Kamienne stopnie pro-
wadziły w dół, ku beczułkom, w których rosły zakurzone wawrzyny.
Oberża była prawie pusta. Wśród rozwieszonych pod szklaną ko-
pułą homarów i zalegających bufet kiełbas i szynek uwijał się weso-
ły oberżysta.

Na ogromnej ladzie leżały parówki po myśliwsku i gapiący się

wielkimi dziurami ser.

209

background image

- Nordway, Littleick - powiedział siedzący za stołem wysoki

ostronosy facet. - Niech to diabli, to chyba ze dwa dni drogi? Jak
sądzisz, George?

Złodziej George Staffords siedział wierzchem na krześle, oparł-

szy łokcie o jego plecy. Długie nogi wyciągnął na beczki z piwem.
Pochylał się nad trzymanym w rękach papierem i milczał.

- Lazła sroka psu pod ogon - warknął trzeci włóczęga, noszący

dźwięczne przezwisko Kataryniarz.

Zamilkli. Wesolutki oberżysta popatrzył na nich i otworzył z

hukiem butelkę.

- Nie! - krzyknął George Staffords. – Nie rozumiem! Do diabła!

Oberżysta! Piwa!

Oberżysta jak piłeczka potoczył się do niego z otwartą butelką.
- Po co ci ten rysunek? - zapytał ostronosy szuler, Jimmie An-

drews. - Miejsce znamy, pieniążki pod skałą, czego więcej trzeba?

Kataryniarz wstał i z ponurą miną zaczął przechadzać się po sa-

li.

- „Ja, Reggie Staffords, zdrów na ciele i umyśle...” - wymamro-

tał w zadumie złodziej. Napił się piwa, odwrócił do Andrewsa i
powiedział:

- Słuchaj, Jimmie, ty nie znałeś mojego brata. Nie napisałby te-

go na próżno. Wdał się w ojca, a ojciec nie rzuca słów na wiatr.

- Wiemy dokładnie, gdzie to jest - powiedział szuler. - Przez ja-

kieś idiotyczne rysunki mamy stanąć w pół drogi? Przestańmy
gadać! W drogę! Szkoda czasu!

- Szedł sobie po drodze osioł, chrum-prr-prr, no i padł - zawar-

czał Kataryniarz.

Szuler dopił piwo i rąbnął kuflem w stół. Wstał, poszedł do są-

siedniego pokoju i przyniósł stamtąd zwój grubych lin, oskardy i
łopaty. Zarzucili na ramię torby i wetknęli oskardy za pas.

Krawiec był wściekły, ruszył w świat,
Miał kozła, więc na kozła wsiadł.

210

background image

Za ogon szarpał go parszywy
(Kozioł nie koń i nie ma grzywy),
Tłukł go żelazkiem, igłą kłuł
I jechał w górę zamiast w dół.
W ten sposób trafił do dom on,
A trafić chciał do Rogerstone

- zaśpiewał złodziej.
- Droga jest prosta - powiedział szuler - Sprawdziłem wszystko

dokładnie. Miniemy przedmieścia Nordway, za trzema zakrętami
jest dom dróżnika, a w lewo od niego idzie wąska ścieżka. Prowadzi
przez dolinę prosto do Kamiennej Drogi. Rozliczcie się z nim -
dorzucił, wskazując głową oberżystę.

Oberżysta potoczył się do nich wymachując serwetką.
- Życz nam szczęścia, gospodarzu - powiedział George

Staffords, rzucając na stół monetę.

Wyszli z oberży, szuler zamknął drzwi.
W ten sposób trafił do dom on,
A trafić chciał do Rogerstone...

- zanucił z chytrym uśmieszkiem oberżysta.
A potem sam siebie upomniał, stukając się w czoło:
- Nie kracz, kruku, nie kracz!

4. Dżentelmen z jednym bokobrodem dostaje drgawek

Dziennikarz Joy Withe siedział w karczmie „Old Friend” na Wa-

terloo Road i w milczeniu pił piwo. Na prawo od niego sączył dżin
siedzący okrakiem na krześle stangret, na lewo - dżentelmen w
zdefasonowanym cylindrze. Dżentelmen ten był pogrążony w roz-
myślaniach tak głębokich, że nawet nie zauważył, jak jego jedyny
bokobród zanurza się w piwie.

211

background image

- Wie pan chyba, karczmarzu - mówił Joy Withe, patrząc ze

smutkiem na puste butelki - że ojciec mojej narzeczonej ma wia-
trak?

- Wiem - odpowiedział karczmarz.
- A wie pan - ciągnął dalej Joy Withe - że urzędnikom sądu kró-

lewskiego podniesiono pensję do półtora szylinga dziennie?

- Być nie może? - zdziwił się karczmarz.
- A wie pan - zaczął znów Joy, kiedy nagle dżentelmen z rudym

bokobrodem podskoczył jakby od podziemnego wstrząsu. Pode-
rwał się i spojrzał w dół - podłoga falowała mu pod nogami. Zady-
gotał. I w tym samym momencie stało się coś niezrozumiałego:
dziennikarz Joy Withe zerwał się, rąbnął krzesłem w podłogę i
ochrypłym sznaps-barytonem ryknął na całe gardło:

- Precz z konserwatystami!
Siedzący w głębi karczmy dwaj robotnicy spojrzeli na Withe'a z

wyraźną aprobatą.

- Precz! - powtórzył dziennikarz, wychylając do dna butelkę. -

Jak długo jeszcze będą nami rządzić ci pyskacze!? Precz!

- Ostrożnie, przyjacielu - ostrzegł karczmarz. - Na rogu stoi

konstabl!

- Precz z konstablami! - zawył dziennikarz. - Precz! Do diabła z

nimi! Won! .

- Precz! - ryknęli zgodnie robotnicy i jakby się umówili, zgrab-

nie rozstrzaskali o ladę sześć butelek piwa.

- Wściekliście się czy co!? - zakrzyknął karczmarz, ale widząc,

że dziennikarz zamierza się na niego butelką, wlazł pod ladę i za-
czął się wydzierać:

- Precz z konserwatystami!
Po chwili robotnicy uporawszy się z tłuczeniem naczyń, wyto-

czyli beczkę od piwa i postawiwszy na niej dziennikarza, ponieśli
beczkę przez londyńskie ulice.

- Robotnicy! - krzyczał dziennikarz. - Pyskacze z parlamentu

mydlą nam oczy! Niech to diabli wezmą! Żyją z dochodów przyno-
szonych przez kopalnie i fabryki, a my pracujemy na to, żeby mogli

212

background image

strzępić sobie gęby w parlamencie! Precz z twardogłowymi! Podat-
ki! Harujemy do siódmych potów za marny kawałek chleba, a oni
wydają prawa o podatkach! Precz! Rżnij!

Tłum wokół niego powiększał się. Trzystu urzędników pozosta-

wiło swoje biurka i przyłączyło się do demonstracji.

Pod budynkiem sądu Joy Withe kontynuował swoje przemó-

wienie:

- Brytyjczycy! Czy to myśmy wybierali tych nadętych lordów i

tłustych kupców?!... Oni się obżerają, a my musimy sprzedawać
nasze dzieci, żeby nie zdechnąć z głodu! Precz z konserwatystami!
Rżnij! Precz!

Dżentelmen z jednym bokobrodem nie wypuszczając z rąk

ołówka i notesu biegł za beczką, na której jak fryga kręcił się dzien-
nikarz.

- Precz z konserwatystami! - krzyczał tłum.
I niosąc na rękach beczkę z Joy Withe, pędził w kierunku par-

lamentu.

Premier, lord Jocker, zdziwił się niemile, zobaczywszy z balko-

nu wielotysięczny tłum zbliżający się do parlamentu. Jednak ko-
nieczność obcięcia czubka cygara odwróciła uwagę lorda od tego
nieoczekiwanego wydarzenia. Obciąwszy cygaro premier wypuścił
kłąb aromatycznego dymu i zszedł do sali posiedzeń.

Obrady właśnie się zaczęły, kiedy do sali wpadł konstabl i za-

meldował, że demonstranci żądają wpuszczenia do parlamentu.
Nie dane mu było jednak dokończyć - rzucona wprawną ręką butel-
ka zmusiła go do zamilknięcia na trudny do określenia okres czasu.
W ślad za butelką wleciała do sali beczka, na której w pełnej god-
ności pozie siedział dziennikarz Joy Withe.

Joy Withe zlazł z beczki, skłonił się dostojnie i zdecydowanym

krokiem skierował się w stronę mównicy.

213

background image

- Brytyjczycy! - zaczął uroczyście. – Nie miejcie do mnie żalu,

że w tych tak dla nas wszystkich trudnych czasach stanąłem na
czele żądnego sprawiedliwości ludu! Pytam was, kto jest winien
wszystkim nieszczęściom uciskanego narodu? Każdy prawdziwy
robotnik odpowie: konserwatyści! Brytyjczycy! Nie chcecie umie-
rać z głodu? Chcecie zmniejszenia podatków? A więc precz z kon-
serwatystami! Precz! Niech żyją laburzyści!

Następnego dnia rząd lorda Jockera upadł...

5. „Times” nr 588/24

Sir Matthew tkwił bez ruchu w swoim ogromnym fotelu, opiera-

jąc nieogolony podbródek o wysoki staromodny kołnierzyk. Zegar
wybił północ. Sir Matthew poderwał się nagle, podskoczył i zaczął z
wściekłością wygrażać komuś zaciśniętymi pięściami:

- Wielkość łuku!? Współrzędne brzegowe!? Reggie, chłopcze!

Czy nie mogłeś mi tego powiedzieć wcześniej!?

Świtało. Rozsunął firany i nacisnął dzwonek. Wszedł służący.
- Wyjeżdżam - powiedział sir Matthew. - Nie wiem, kiedy wró-

cę. Można nawet założyć, że nigdy.

- Słucham pana, sir.
- Uważaj na mieszkanie. Szczególnie pilnuj gabinetu sir Regi-

nalda.

- Słucham pana, sir.
- Wszystkie moje sprawy będzie prowadzić pan Fawcett, adwo-

kat, Regent Street 48.

- Słucham pana, sir.
Sir Matthew zamyślił się, przesuwając okulary po czole.
- Proszę mi zapakować walizkę. Tylko rzeczy niezbędne - dwie

zmiany bielizny, cygara i browning. Nie zapomnij o cygarach!

214

background image

- Słucham pana, sir.
Służący wyszedł, ale zaraz wrócił:
- Proszę wybaczyć, sir, ale chciałby się z panem zobaczyć...
- Wyjechałem - powiedział sir Matthew. - Nie ma mnie w do-

mu!

Rozwarły się drzwi, przez pokój z szumem przeleciały gazety i

upadły u stóp sir Matthewa. Za nimi wsunął się do pokoju purpu-
rowy nos i sztuczkowe spodnie dżentelmena z jednym bokobro-
dem.

- Czytał pan!? - krzyczał ów dżentelmen. Ze wszystkich kieszeni

wystawały mu egzemplarze „Timesa”. - Sir, byłem o tym święcie
przekonany!... Ale gdzie są? Gdzie są, do wszystkich diabłów!?

- Nie mam czasu - sir Matthew poprawiał sztywny kołnierzyk

zagryzając pobladłe wargi. - Im szybciej pan opuści ten dom, tym
lepiej dla pana.

Dżentelmen z jednym bokobrodem wyciągnął gazetę i pokazał

sir Matthewowi.

- Niech pan czyta!
„Z głębokim żalem sir Matthew Staffords zawiadamia, że jego

syn Reginald Staffords zmarł po długich i ciężkich cierpieniach.
Msza za spokój jego duszy odbędzie się w mieszkaniu zmarłego,
Marlborough Street 39, we wtorek o jedenastej rano.”

- Zaraz wyjeżdżam - oznajmił sir Matthew. - Jestem chory,

umarłem. Mam zapalenie mózgu. Po jaką cholerę, przepraszam,
czyta mi pan tę gazetę?

- To jeszcze nie wszystko! - wykrzyknął dżentelmen z jednym

bokobrodem. - Najciekawsze jeszcze przed panem!

Znalazł zakreślony niebieskim ołówkiem fragment i wrzasnął,

przytupując do taktu nogą:

- Niech pan czyta!

215

background image

„Kradzież testamentu
24 marca 1918 roku zmarł Reginald Staffords, syn znane-

go matematyka, pana M. Staffordsa, członka Królewskiej
Akademii Nauk. Zmarły pozostawił testament, w którym -
wedle słów jego ojca, jedynej osoby, która widziała ów testa-
ment - wskazane było miejsce ukrycia kosztowności i go-
tówki na sumę około 900 000 funtów. Testament został
ukradziony z mieszkania w dzień śmierci pana R. Staffordsa.
Śledztwo w toku.”
- I to jeszcze nie wszystko! – wykrzykiwał dżentelmen z jednym

bokobrodem. - Mam jeszcze coś dla pana, sir!

I zaczął kartkować „Timesa”.
- Proszę czytać!

„Nagroda w wysokości trzech tysięcy funtów dla osoby,

która wskaże miejsce pobytu człowieka, który ukradł testa-
ment R. Staffordsa.

Nagroda w wysokości siedmiu tysięcy funtów dla osoby,

która przekaże sir Matthewowi Staffordsowi dokładną kopię
testamentu.

Nagroda w wysokości dziesięciu tysięcy funtów dla osoby,

która odda do rąk własnych sir Matthewa Staffordsa auten-
tyczny testament jego syna, R. Staffordsa.”
- Przeczytałem - powiedział pokornie sir Matthew. - Wiedzia-

łem o tym wszystkim wcześniej. A teraz proszę mi krótko powie-
dzieć, o co panu właściwie chodzi.

Dżentelmen z rudym bokobrodem rzucił się na fotel, wetknął w

usta cygaro, założył nogę na nogę i powiedział:

- Mocno podejrzewam, sir, że na świecie nic wszystko jest tak,

jak być powinno. Żeby tego dowieść, brakuje mi tylko dwóch dro-
biazgów: znajomości matematyki i niewielkiej ilości angielskich
funtów. Mówię: niewielkiej, bo kwota wymieniona w testamencie
pańskiego syna usatysfakcjonowałaby mnie całkowicie. Ale po
kolei: pozwoli pan, że najpierw zapoznam go z dramatyczną

216

background image

historią mego prawego bokobrodu. Bo trzeba panu wiedzieć, sir...

6. Trójka z oberży „Spotkanie przyjaciół” zapala latarnie

Trójka z oberży „Spotkanie przyjaciół”, Paternoster Road 13, za-

trzymała się na moście. Most był przerzucony przez niewielkie
jeziorko. W dole pobłyskiwała woda.

- Rzuciłbym coś na ruszt - oznajmił szuler, ciskając na ziemię

łopatę.

- A ja myślę o testamencie - powiedział złodziej. - Co będzie, je-

żeli nic nie znajdziemy?

Kataryniarz zerknął na niego spode łba i podszedł do balustra-

dy.

- Dziewięćset tysiączków - powiedział szuler, nie przerywając

jedzenia. - Jeżeli nie rąbnęli byśmy tego testamentu w odpowied-
niej chwili, to jutro byłby we wszystkich gazetach, a w mieście zo-
stałyby tylko niemowlęta i umarlaki.

Zeszli z mostu na drogę. Po jej obu stronach wznosiły się ciężkie

skały, podobne do potężnych szarych słoni. Po chwili zobaczyli
wąską ścieżkę przecinającą drogę. Trójka zatrzymała się i w mil-
czeniu popatrzyła w lewo.

- Lewa stroma skała, czterdzieści siedem kroków od Kamiennej

Drogi - powiedział szuler. Policzek drgał mu nerwowo. To gdzieś
tutaj!

Każdy z trójki odmierzył czterdzieści siedem kroków. Stanęli

pod skałą.

- Tu - powiedział złodziej, rzucając na ziemię łopatę.
Szuler obszedł wyznaczone miejsce dokoła, dokładnie oglądając

każdą nierówność.

- Jeżeli dobrze obliczyliśmy, to tu gdzieś powinno być wejście

pod skałę.

Złodziej na kolanach popełzł między kamienie. Nagle zerwał się

na równe nogi: na ziemi leżała przyciśnięta dwoma kamieniami

217

background image

deska. Namalowana na niej czarna strzała wskazywała w dół. Pod
strzałą przybity był prostokąt pomiętego pergaminu. Złodziej po-
chylił się i przeczytał piskliwym ze zdenerwowania głosem:

- „Reginald Staffords, Marlborough Street 39”
- Porządny chłop - powiedział ze śmiechem Andrews. - Zosta-

wił wizytówkę!

- Każda kura z trzech czwartych składa się z kury - ponuro

oświadczył Kataryniarz.

Odwalili kamienie. Nierówne stopnie prowadziły w dół. Katary-

niarz zapalił latarkę i zaczął schodzić.

Krawiec był wściekły, ruszył w świat,
Miał kozła, więc na kozła wsiadł

- zaśpiewał złodziej. I ruszył za Kataryniarzem.

Latarnie oświetliły półokrągłą kamienną pieczarę. Andrews,
zmarszczywszy brwi, oglądał ściany.

- Tu? - zapytał, zatrzymując się przed ciemną wnęką.
- Zobaczymy - odpowiedział Staffords.
W głębi widać było mroczny korytarz. Przez pewien czas szli w

milczeniu.

Za ogon szarpał go parszywy
(Kozioł nie koń i nie ma grzywy)

- zaśpiewał znów złodziej.
Po trzech minutach korytarz zakończył się ślepą ścianą. Latarka

Andrewsa wydobyła z mroku dwie duże litery: R i S.

- Brawo, Reggie - wymamrotał złodziej. - Cii! Ktoś tu jest!...
- Sir! - mówił jakiś głos. - Wszystko się zgadza! Zapewniam pa-

na, że wszystko się zgadza! Może pan sprowadzić profesorów z
całego świata! Udowodnię! Gęsta przestrzeń zapełnia świat! Niech
pan spróbuje poruszyć jakąkolwiek rzecz związaną z drugą szcze-
gólną więzią przestrzenną, a naruszy pan porządek Wszechświata.
Porządek Wszechświata diabli wezmą!

218

background image

- Niech to szlag trafi - zaklął Andrews. - Kto to jest?!
W głębokiej kamiennej niszy, podpierając dłonią podbródek

siedział zamyślony Matthew Staffords. Obok niego, żywo gestyku-
lując, stał dżentelmen z jednym bokobrodem.

7. Sir Matthew Staffords kontynuuje obliczenia

Pierwszy, trzymając oskard w pogotowiu, podszedł do rozma-

wiających Kataryniarz.

- Niech pan mówi dalej - powiedział sir Matthew, ledwie rzuca-

jąc okiem na Kataryniarza.

- Kim jesteście? - zapyta! złodziej, zbliżając się do sir Matthewa

i dżentelmena z oderwanym bokobrodem. - Czego tu szukacie?

- Matthew Staffords, członek rzeczywisty Królewskiej Akademii

Nauk, sekcja matematyki teoretycznej.

- George Staffords, złodziej.
Zapadła martwa cisza.
- Pan wybaczy, sir - powiedział matematyk - ale czy przypad-

kiem nie mam przyjemności z człowiekiem, który ukradł testa-
ment.

- W samej rzeczy - powiedział złodziej.
- Bardzo mi miło - powiedział sir Matthew.
- Mnie także - uprzejmie stwierdził złodziej.
- Jimmie, George - odezwał się Kataryniarz, odszedłszy na bok.

- Pozwólcie tu na chwilę!

Trójka z oberży „Spotkanie przyjaciół”, Paternoster Road 13,

skupiła się wokół dużego kamienia.

- Zabić - powiedział Kataryniarz.
- Zabić - wymamrotał złodziej.
- Przyjąć do spółki - zdecydował szuler.
- Sir - wyszeptał dżentelmen z jednym bokobrodem, pochyliwszy

się nad uchem Matthewa Staffordsa. - Nie ma pan przypadkiem

219

background image

wrażenia, że ci tam utłuką nas jak wściekłe psy?

Trójka z oberży „Spotkanie przyjaciół” wróciła do reszty towa-

rzystwa,

- Zdecydowaliśmy się przypuścić was do spółki - powiedział

szuler z uśmiechem. - Nie mamy ochoty was zabijać. Po co? Tego,
co zostawił pana syn, wystarczy dla pięciu.

- W porządku - odpowiedział sir Matthew. - Idziemy!
- Idziemy, panowie! - wykrzyknął dżentelmen z jednym boko-

brodem. - Idziemy! Znajdziemy tam śliczną diabelską przepaść!

Z kamiennej niszy, w której toczyła się rozmowa, w dół wiodła

jedna tylko wąska i kręta ścieżka. Po kolei przecisnęli się między
rozpadlinami i zaczęli schodzić po kamiennych schodach.

Tłukł go żelazkiem, igłą kłuł
I zamiast w górę jechał w dół

- zaśpiewał złodziej. I pełen napięcia zaczął wpatrywać się

w wysoki wykrochmalony kołnierzyk ojca, migający bielą w ciem-
ności.

Po półtoragodzinnym schodzeniu, kiedy wszyscy - poza panem

Staffordsem starszym - padali ze zmęczenia na twarze, wąska
ścieżka skończyła się. Stali nad przepaścią. Światło latarni nie do-
cierało do jej dna.

Szuler podszedł do brzegu urwiska i rzucił kamień. Rozległ się

głuchy dźwięk. Brzmiało to tak, jakby kamień uderzył w drewnianą
beczkę.

- Koniec - powiedział Kataryniarz, kładąc się na ziemi. - Nic tu

nie ma i powrotu też nie ma.

- Nie bredź! - wykrzyknął Andrews. - Znajdziemy przejście!

George, rozejrzyj się, czy nie ma tu gdzieś jakiejś szczeliny!

Sir Matthew Staffords wyciągnął z kieszeni notes i spokojnie

przy świetle latarni kontynuował swoje obliczenia.

220

background image

- Panowie! - zaczął dżentelmen z jednym bokobrodem, wstą-

piwszy na kamień. - U diabła, czyż nie miałem racji mówiąc, że
zachodzące wewnątrz nas procesy są następstwem działania jakie-
goś czynnika kosmicznego?! Zanotowałem to, panowie! W ściśle
powtarzających się terminach powracają podobne wydarzenia. Na
przykład sześć lat temu na skutek wstrząsu zwyciężyła prawica, a
teraz, przy następnym wstrząsie, górę wzięli lewicowcy. Tak to się
właśnie odbywa, dżentelmeni!

- Jasny gwint! - powiedział zasypiając Kataryniarz.
Złodziej z szulerem przyświecając sobie latarkami szukali wyj-

ścia. Szukali ponad godzinę, ale nie znaleźli. Droga prowadziła do
przepaści.

8. George Staffords, złodziej

- No i nic - powiedział blady ze zmęczenia i wściekłości złodziej.

- Nic!

- Nic - potwierdził szuler, zaciskając pięści.
Kataryniarz mruczał ponuro przez sen.
Złodziej skierował światło latarni na sir Matthewa. Sir Matthew

kontynuował obliczenia.

- Może on coś wie? - szepnął szuler - pogadaj z nim, George.
Złodziej zamyślił się, oparł czoło na dłoni. Potem postawił la-

tarnię na ziemi i podszedł do sir Matthewa.

- Sir - powiedział - kiedyś pan mnie kochał. Pamięta pan jesz-

cze te czasy, kiedy byłem pana ukochanym synem?

- Dajmy temu pokój - odparł sir Matthew, chowając podbródek

w sztywny kołnierzyk. - W czym rzecz?

- Chciałbym wiedzieć, czy znajdziemy wymienione w testamen-

cie pieniądze.

221

background image

- Odpowiem panu, jeżeli umożliwicie mi skorzystanie z zapisa-

nego na odwrotnej stronie testamentu wzoru.

Złodziej pogadał chwilę z Andrewsem i rozwinął przed sir Mat-

thewem testament.

- Dziękuję panu - powiedział sir Matthew, starannie przepisu-

jąc wzór do notesu. - Czego chciał się pan ode mnie dowiedzieć?

- Mój brat nie kłamał?
- Nie.
- Gdzie są pieniądze?
- Tam!
- Gdzie „tam”?
- Na dnie przepaści.
- Ale jak się tam dostać?
Sir Matthew rozejrzał się dookoła: Kataryniarz spał, podłożyw-

szy sobie pod głowę zwój grubych lin.

- Po linie.
- Ach tak! Dziękuję panu, sir!
Trójka z oberży „Spotkanie przyjaciół”, Paternoster Road 13,

zdecydowała, że pierwszy spuści się w przepaść dżentelmen z jed-
nym bokobrodem.

Linę mocno uwiązali wokół skały, potem starannie zawiązali

węzeł na plecach dżentelmena i powoli opuścili go w przepaść.

Po kwadransie zjechał w dół Kataryniarz.
- Dzień dobry panu, sir! - życzliwie przywitał go dżentelmen z

jednym bokobrodem.

- Dobranoc - ponuro odpowiedział Kataryniarz.
Teraz powinien zjechać w przepaść sir Matthew.
Złodziej trzy razy okręcił go liną, starannie sprawdził wszystkie

węzły i stanął na skraju urwiska, kierując w dół promień światła.

Lina rozwijała się: jeden obrót, dwa trzy...
Szuler wyjął z kieszeni brzytwę, otworzył ją, stanął na linie i

uniósł rękę...

222

background image

9. Sir Matthew St affords przerywa milczenie

~ Minęło siedem minut od momentu, w którym sir Matthew

zszedł w przepaść. Lina drgnęła ku górze i zatrzymała się...

Sir Matthew wahnął się w prawo, w lewo i boleśnie uderzył o

skałę. Na chwilę stracił przytomność.

- Zapach - mówił na dnie dżentelmen z jednym bokobrodem,

wyciągnąwszy szyję i energicznie węsząc. - Niech to diabli! Mogę
przysiąc, że trafiliśmy do składu win!

Kataryniarz już spał, odrzuciwszy głowę do tyłu i wygodnie wy-

prostowawszy nogi.

Sir Matthew oprzytomniał. Starannie obwiązany liną wisiał te-

raz całkiem nieruchomo. Pozbierał myśli i przypomniał sobie o
zapisanym na odwrotnej stronie testamentu wzorze. Rozpiął powo-
li marynarkę i wyciągnął notes. Jedną nogę oparł o skałę, drugą
zaczepił się o linę, podkręcił latarnię i z ołówkiem w ręku oddał się
obliczeniom.

Po paru minutach zaczął powoli spuszczać się w dół.
- Zapach wina! - krzyczał dżentelmen z jednym bokobrodem. -

Czuje pan, sir?! Trafiliśmy do składu win!

Sir Matthew rozplątał linę, przysiadł na kamieniu i uśmiechnął

się.

- Chciałbym panom powiedzieć parę słów, dżentelmeni -

oznajmił. - Ale poczekajmy na resztę towarzystwa.

Po piętnastu minutach George Staffords znalazł się na dnie

przepaści. Był bardzo blady.

- Został jeszcze Andrews - powiedział Kataryniarz, wyciągając

kapciuch z tytoniem i fajkę.

- Nikt już nie został.
- A gdzie Andrews?

223

background image

- Nie wiem. Chyba gdzieś niedaleko stąd. Nie żyje.
Kataryniarz podskoczył, kapciuch wypadł mu z rąk. .
- Nie żyje? Kto go zabił?
- Ja.
- Ty zabiłeś Jimmiego? - zapytał cicho Kataryniarz, podnosząc

się i biorąc do ręki oskard.

- Poczekaj - powiedział złodziej; podszedł do Kataryniarza i po-

łożył mu dłoń na ramieniu. - Zabiłem go za to, że chciał przeciąć
linę, kiedy zjeżdżałeś na dół.

Sir Matthew podniósł głowę i uważnie przyjrzał się synowi.
- Wybaczcie panowie - zaczął, wstając z kamienia. - Czuję się w

obowiązku poinformować was o pewnych interesujących faktach.

Stanął na kamieniu:
- Przybyliście tutaj, żeby znaleźć i posiąść poważną kwotę,

przeznaczoną zgodnie z ostatnią wolą mego syna Reginalda
Staffordsa dla tego, kto się do tych pieniędzy dostanie. Panowie!
Myśmy się do nich dostali! Leżą pod nami!

Lekko jak młodzieniec sir Matthew zeskoczył z kamienia i tup-

nął nogą w ziemię. Rozległ się głuchy dźwięk.

- Niestety, nie mogę panów zapoznać ze swoimi obliczeniami -

kontynuował sir Matthew - wątpię bowiem, czy okazalibyście się
panowie wystarczająco kompetentni. Przedstawię wam tylko swoje
wnioski: nasze miasto i jego okolice zostały zamknięte lub zbudo-
wane w beczce, potężnych rozmiarów beczce na wino.

- Beczka! - wykrzyknął dżentelmen z jednym bokobrodem. - To

jest rozwiązanie problemu! Wszystko zależy od prawidłowości
ruchu.

- Beczka kolebie się na jakiejś twardej powierzchni - mówił sir

Matthew. - Ta powierzchnia jest z góry oświetlona niewiarygodnie

224

background image

mocnym światłem. Połowa przekroju eliptycznego beczki - to, co
my nazywamy niebem - ma między żebrami szczeliny, przez które
przenika jasność. Druga część beczki - ta, na której stoi nasze mia-
sto - jest szczelna i światła nie przepuszcza. Przez dwanaście godzin
beczka przetacza się po łuku elipsy; kiedy połowa ze szczelinami -
nasze niebo - znajduje się w dole, następuje ciemność. Pod beczką
jest wtedy cień i nic poza ciemnością do beczki nie przenika.

Po dwunastu godzinach beczka się znów przewraca. Teraz

szczeliny są na górze i następuje dzień. Przecinając warstwy ziemi
prawie po normalnej do powierzchni beczki, zeszliśmy na jej
szczelną stronę. Przebijcie ją, to zobaczycie ciemność, choć w mie-
ście - sir Matthew wyjął z kieszeni zegarek i skierował nań promień
latarni - choć w mieście jest w tej chwili w pół do trzeciej po połu-
dniu.

Panowie! Fakty, które wam przedstawiłem, budzą tylko jedną

wątpliwość: dlaczego w czasie, kiedy przy obrocie beczki miasto
znajduje się na górze, nie spadamy w dół? Sądzę, dżentelmeni, że
zgodzicie się z moją hipotezą: powierzchnia, po której turla się
beczka, posiada ogromny potencjał elektromagnetyczny. Potencjał
ten namagnesowuje to, co my nazywamy ziemią, i stwarza możli-
wość przyciągania, dzięki któremu w nocy nie spadamy głowami w
dół.

Panowie! Na zakończenie chciałem zauważyć, że część tego od-

krycia zawdzięczamy mojemu synowi Reginaldowi Staffordsowi.
Znalazłszy rozwiązanie zadania zapisał je w zwięzłej formie na od-
wrocie swego testamentu.

10. Sir Matthew przerywa obliczenia

- Diabeł! - zaklął Kataryniarz. - To tu niczego nie ma!

225

background image

- Brawo, Reggie - powiedział w zadumie złodziej. Siedział na

kamieniu założywszy nogę na nogę.

Dżentelmen z jednym bokobrodem, mamrocząc coś pod nosem,

gorączkowo kartkował swój notes.

- Zapomniałem jeszcze dodać - sir Matthew zeskoczył z zaim-

prowizowanej katedry i włożył rękę do wewnętrznej kieszeni mary-
narki, wyciągnął stamtąd laseczkę dynamitu z długim lontem - że
zamierzam wysadzić fragment beczki pod nami. Chcę wydostać się
na zewnątrz i zbadać istniejący tam świat!

- Wracasz ze mną, George? -zapytał Kataryniarz.
Złodziej spojrzał na sir Matthewa i odpowiedział:
- Zostaję! Żegnaj, Kataryniarzu!
Kataryniarz zarzucił na plecy torbę z żywnością i podszedł do li-

ny zwisającej z rozpadliska. Po paru minutach tylko światło latarni
pełgało po nierównej powierzchni urwiska.

- Potrzebna jest szczelina do założenia dynamitu? - zapytał z

szacunkiem złodziej, podchodząc do sir Matthewa.

- Można zrobić niewielki otwór oskardem - odpowiedział sir

Matthew.

Złodziej wywiercił w drewnie dziurę, włożył weń dynamit i

zdjąwszy przykrywkę z latarni, ostrożnie podpalił lont.

- Lont będzie płonął przez dziesięć minut - powiedział sir Mat-

thew.

Odbiegli na bok, schowali się za skałę. Dżentelmen z jednym

bokobrodem cały czas coś z ogromną szybkością notował.

Huknęło. Sir Matthew, obróciwszy się w stronę wybuchu, usły-

szał, jak dżentelmen z jednym bokobrodem wyszeptał z zadowole-
niem:

- Jeżeli ten wybuch odbije się na powierzchni, to na pewno

zwyciężą laburzyści!

226

background image

Kiedy Matthew zbliżył się do miejsca wybuchu, w jego okula-

rach odbił się zmrok. Na przestrzeni dwóch - trzech sążni drewnia-
na powierzchnia była rozerwana. Wokół dziury sterczały drzazgi i
kawałki grubego zardzewiałego drutu.

- Dżentelmeni! - powiedział sir Matthew, wskazując otwór. -

Oto dziura na świat! Jak widzicie, miałem rację, panowie!

Złodziej przywiązał linę do wbitego w drewno oskarda. Pierwszy

zjechał po niej sir Matthew. Złodziej i dżentelmen z jednym boko-
brodem pospieszyli za nim.

Stali na powierzchni, podzielonej rzędami ogromnych żeber.

Wiał lekki wiatr. Wieczór powoli zamieniał się w noc. Podnieśli
głowy - nad nimi rozpościerało się czarne jak smoła niebo. Sir Mat-
thew schował podbródek w swój staromodny kołnierzyk i
uśmiechnął się.

- Oto świat! - powiedział. Wyciągnął rękę - oto świat, panowie!

Mam nadzieję, że spodoba się wam bardziej niż nasz. Sprawa jest
w gruncie rzeczy niezwykle prosta: wedle moich obliczeń Londyn
znajduje się akurat na poprzecznej osi beczki. Żeby więc nie wpaść
pod beczkę, musimy po prostu iść w dół żeber. Kiedy obrót beczki
zbliży nas do powierzchni, trzeba będzie wykonać niewielkie salto.
Wyskoczymy na świat, a beczka przetoczy się nad naszymi głowa-
mi.

Popełźli w dół żeber.
Sir Matthew uważnie obserwował spotkane po drodze dziury i

wyboje, dżentelmen z jednym bokobrodem czołgał się, trzymając w
ręku notes. Chwilami przystawał i nerwowo kartkował notes języ-
kiem.

Po trzech godzinach niebo nad nimi zogromniało.
- Idziemy zbyt szybko- powiedział do towarzyszy sir Matthew. -

Trzeba nieco przyhamować, panowie!

227

background image

Złodziej podśpiewywał sobie. Po jakimś czasie zapytał:
- Sir, proszę mi wytłumaczyć następującą kwestię: czy to niebo

spada na nas, czy też my spadamy na niebo?

Sir Matthew podniósł głowę: nieba było znowu więcej!
- Biegiem - powiedział blednąc. - Nie zdążymy wyjść! Biegnij-

my jak najszybciej, albo...

Dżentelmen z jednym bokobrodem zatrzymał się i powiódł wo-

kół nieprzytomnym wzrokiem.

- George! -krzyknął sir Matthew. - Biegnij!
Złodziej chwycił sir Matthewa w pół, zarzucił go sobie na plecy i

uginając się pod ciężarem, popędził przed siebie.

- Zostaw mnie, uciekaj! - poprosił sir Matthew, zagryzając usta.
Czarne niebo ogromniało w przerażającym tempie.
Złodziej położył sir Matthewa na drewnianej podłodze.
- Za późno - powiedział ciężko dysząc. - Rozdusi nas szybciej,

niż wykonamy nasze salto mortale. Jeżeli to, że zadusi nas niebo,
jest jakąś pociechą... Zresztą do diabła! Napiłbym się piwa!

Dżentelmen z jednym bokobrodem dogonił ich, wymachując

notesem.

- Niech pan zbierze wszystkich profesorów z całego świata! -

krzyczał triumfalnie. Odkryłem przyczynę tego, co dzieje się w na-
szym świecie!

Sir Matthew z żalem pokiwał głową. Potem poprawił kołnierzyk

i z uśmiechem przyjrzał się rudemu dżentelmenowi.

Niebo grzmiało i wściekle pędziło wprost na nich.
Złodziej odbiegł w prawo. Widział, jak sir Matthew i dżentel-

men z jednym bokobrodem niknęli pod nadciągającym ogromem.

228

background image

Kozłu pod ogon zajrzał on.
I co zobaczył? Regerstone!

- zaśpiewał złodziej.
Z wesołym uśmiechem zdjął kapelusz i pokłonił się czarnemu

niebu...

Rozległ się straszliwy łoskot. Coś ogromnego i szarego prze-

wróciło się nad nim. Otworzył oczy i zobaczył siebie, rzuconego na
czarne niebo... I beczka od wina rozgniotła go.

1924

Przełożyła Anita Tyszkowska

background image

ALEKSANDER GRIN

Szczurołap

I

Wyszedłem na rynek wiosną 1920 roku, ściślej mówiąc 22 mar-

ca - uczyńmy zadość skrupulatności, aby opłacić prawo wstępu w
sferę przysięgłych dokumentalistów, w przeciwnym bowiem razie
dociekliwy czytelnik naszych czasów będzie dopytywał się o to w
redakcjach pism. A zatem wyszedłem na rynek 22 marca i - powta-
rzam 1920 roku. Był to Rynek Sienny. Niestety, nie mogę wskazać
na którym rogu stałem, a także, co tego dnia podawały gazety. Nie
stałem na rogu, ponieważ chodziłem tam i z powrotem po bruku
dokoła zburzonej zabudowy rynku. Miałem na sprzedaż kilka ksią-
żek - ostatnią rzecz, jaką posiadałem.

Zimno i mokry śnieg, miotający nad głowami tłumu kłęby bia-

łych iskier, stwarzały odpychającą scenerię. Ze ściągniętych chło-
dem twarzy biło zmęczenie. Nie wiodło mi się. Wałęsałem się dwie
godziny z okładem i natknąłem się tylko na trzech ludzi, którzy
zapytali, ile chcę za książki, lecz podaną cenę pięciu funtów chleba
uważali za niepomiernie wygórowaną. Tymczasem zaczynało się
ściemniać - okoliczność raczej nie sprzyjająca sprzedaży książek.
Wstąpiłem na chodnik i przytuliłem się do muru.

Na prawo ode mnie stała staruszka w rotundzie i zniszczonym

kapeluszu z dżetami na trzęsącej się głowie. Staruszka przebierała

230

background image

gruzłowatymi palcami parę czepków dziecięcych, wstążki oraz pę-
czek pożółkłych kołnierzyków.

Na lewo ujrzałem młodą dziewczynę z miną dość niezależnej

osoby, trzymającą książki podobnie jak ja; wolną ręką zaciskała
pod brodą szarą ciepłą chusteczkę. Miała na sobie spódnicę
skromnie sięgającą po czubki całkiem przyzwoitych trzewiczków -
w przeciwieństwie do tych ledwie sięgających kolan, rozchwianych
spódniczek, jakie zaczęły wówczas nosić nawet staruszki - sukienny
żakiet, ciepłe rękawiczki, znoszone i dziurawe, z których wyzierały
czubki palców. Sposób, w jaki patrzyła na przechodniów, bez
uśmiechu i namawiań, chwilami opuszczając długie rzęsy i w za-
myśleniu spoglądając na swoje książki, i to, jak te książki trzymała,
chrząkając i wzdychając dyskretnie, gdy przechodzień, rzuciwszy
okiem na jej ręce, a potem na twarz, odchodził, jakby czymś bardzo
zdziwiony, i napychał usta pestkami - wszystko niezwykle mi się
podobało i nawet rzekłbym, że na rynku pocieplało nieco.

Na ogół interesujemy się ludźmi, o których sytuacji mamy jakie

takie wyobrażenie, dlatego zapytałem dziewczyny, czy dobrze idzie
jej mały handel. Odkaszlnęła lekko, odwróciła głowę, zatrzymała na
mnie spojrzenie szarobłękitnych oczu i odrzekła: „Tak jak i pań-
ski.”

Wymieniliśmy kilka uwag na temat handlu w ogóle. Z początku

mówiła tylko tyle, ile trzeba, żeby być zrozumianą; potem jakiś
mężczyzna w niebieskich okularach i w bryczesach kupił od niej
Don Kichota, wtedy nieco się ożywiła.

- Nikt nie wie, że wynoszę książki na sprzedaż - powiedziała po-

kazując mi fałszywy banknot, który wsunął między inne przezorny
obywatel, i z roztargnieniem wymachując świstkiem - to znaczy nie
kradnę ich, tylko wyciągam z półek, kiedy ojciec śpi. Matka była

231

background image

umierająca... wszystko sprzedaliśmy wtedy, prawie wszystko. Nie
mieliśmy chleba ani opału, ani nafty. Pan rozumie? Mimo to ojciec
na pewno wpadnie w gniew, jeśli się dowie, że tu przychodzę. A ja
przychodzę i wynoszę ukradkiem. Szkoda książek, ale co robić.
Dzięki Bogu, jest ich wiele. A pan dużo ma?

- N-nie - powiedziałem czując, że wstrząsają mną dreszcze; już

wtedy byłem przeziębiony i trochę zachrypnięty - nie sądzę, żebym
miał ich wiele. W każdym razie to jest wszystko, co posiadam.

Spojrzała na mnie z naiwną uwagą - w taki sposób dzieci wiej-

skie stłoczone w izbie patrzą na przyjezdnego urzędnika, zapijają-
cego herbatę - i dotknęła kołnierza mojej koszuli koniuszkiem go-
łego palca. Przy koszuli, podobnie jak przy kołnierzu letniego
płaszcza, nie było guzików, pogubiłem je i nie przyszyłem innych,
dawno już bowiem przestałem troszczyć się o siebie, machnąłem
ręką na to, co było i co będzie.

- Pan się przeziębi - powiedziała, odruchowo mocniej zaciska-

jąc chusteczkę, a ja zdałem sobie sprawę, że ojciec musi kochać tę
dziewczynę, że jest rozpieszczona i zabawna, ale i dobra. - Pan się
przeziębi, bo pan chodzi z rozchełstanym kołnierzem... Niech no
pan tu pozwoli, obywatelu.

Włożyła książki pod pachę i weszła pod sklepienie bramy. Tu,

uśmiechając się głupawo, zadarłem głowę, by jej umożliwić dostęp
do mojej szyi. Dziewczyna była smukła, jednak znacznie niższa ode
mnie; położyła książki na słupku, przybrała zagadkowy, nieobecny
wyraz twarzy, właściwy wszystkim kobietom, gdy mają do czynie-
nia ze szpilką, przez chwilę szamotała się z czymś pod podszewką
żakietu, i wspinając się na palce, skupiona, sapiąc z przejęcia, spię-
ła na mur agrafką rogi mojej koszuli wraz z paltem.

- Cielęce czułości - powiedziała jakaś tęga baba przechodząc

mimo.

232

background image

- No, już! - Dziewczyna krytycznym spojrzeniem oceniła swoje

dzieło. - Hm, hm! W porządku. Teraz może pan spacerować.

Roześmiałem się zdumiony. Rzadko spotykałem się z taką pro-

stotą. Na ogół albo nie mamy do niej zaufania, albo jej nie dostrze-
gamy; niestety, zauważamy ją dopiero wtedy, gdy jest nam źle.

Uścisnąwszy rękę dziewczyny, podziękowałem i zapytałem, jak

jej na imię.

- Powiedzieć mogę - odrzekła patrząc na mnie ze smutkiem -

tylko po co? Nie warto. Zresztą, niech pan zapisze nasz telefon,
możliwe, że kiedyś poproszę, by sprzedał pan moje książki.

Zapisałem, patrząc z uśmiechem na jej wskazujący palec, któ-

rym, zacisnąwszy pozostałe palce w pięść, kreśliła w powietrzu
cyfrę za cyfrą, wymawiając je tonem nauczycielki. Potem obstąpił
nas i rozdzielił tłum uciekający przed konną obławą. Upuściłem
książki, a kiedy je pozbierałem, dziewczyna znikła. Alarm nie był
na tyle groźny, by nas całkiem wypłoszyć z rynku, a książki w kilka
minut później zakupił ode mnie typowy andrejewowski staruch z
kozią bródką i w okrągłych okularach. Zapłacił niewiele, lecz ja i z
tego byłem zadowolony. Dopiero wracając do domu zorientowałem
się, że sprzedałem również książkę, na której zapisany był numer
telefonu i że zapomniałem go bezpowrotnie.

II

Z początku byłem lekko zdetonowany, jak zwy kle, gdy się po-

niesie drobną stratę. W dodatku niezaspokojony głód brał górę nad
tamtym uczuciem. W zamyśleniu gotowałem kartofle w pokoju ze
zbutwiałym oknem, ociekającym wilgocią. Miałem mały żelazny
piecyk. Opał... w tych czasach wielu chodziło na strychy, jak też
chodziłem przemykając się jak złodziej w ukośnym półmroku

233

background image

dachów, słuchając, jak hula wiatr w kominach i patrząc przez wybi-
te szczytowe okienko na bladą plamę nieba obsypującego śmietni-
ska płatkami śniegu. Znajdowałem tu drzazgi pozostałe po rąbaniu
krokwi, stare ramy okienne, zdruzgotane gzymsy, w nocy znosiłem
to do swojej piwnicy, nadsłuchiwałem na półpiętrach, czy nie za-
skrzyp gdzieś stara zasuwa, wypuszczając spóźnionego gościa. Za
ścianą mego pokoju mieszkała praczka; całymi dniami przysłuchi-
wałem się, jak ręce jej mocno trą bieliznę w balii - był to miarowy
chrzęst, jaki wydaje żujący koń. Tam też stukała często do późnej
nocy, jak oszalały zegar, maszyna do szycia. Goły stół, gołe łóżko,
taboret, filiżanka bez spodka, patelenka i czajnik, w którym goto-
wałem kartofle - dość tych wspomnień! Prawda życia często od-
wraca się od zwierciadła, które jej tak gorliwie podstawiają ludzie z
nienaganną edukacją, umiejący z równie dobrym skutkiem sypać
sprośnościami według nowych, jak i według starych zasad ortogra-
fii.

Gdy nadeszła noc, przypomniał mi się rynek i przypatrując się

agrafce przeżyłem wszystko powtórnie. Carmen uczyniła bardzo
niewiele, tylko rzuciła kwiatkiem w leniwego żołnierza. Nie więcej
stało się tutaj. Od dawna już rozmyślałem o spotkaniach, o pierw-
szym spojrzeniu, pierwszych słowach.

Pozostają one w pamięci i wyciskają głęboki ślad, jeśli nie było

przy tym nic zbędnego. W charakterystycznych momentach jest
jakaś czystość tak nieskazitelna, że można to zamknąć w strofę albo
w rysunek - są to właśnie te przesłanki życia, które dają początek
sztuce. Autentyczne zdarzenie, zaklęte w prosty kształt, naturalny i
nie zakłócony w tonie, kształt, którego pragniemy z całego serca i
na każdym kroku - jest zawsze pełne powabu. Tak niewiele trzeba,
by wrażenie osiągnęło ton pełnobrzmiący.

234

background image

Dlatego niejednokrotnie brałem do ręki agrafkę j powtarzałem

w pamięci każde słowo, które zamieniłem z dziewczyną. Na koniec
zmęczyłem się, zasnąłem, ocknąłem się, ale gdy wstałem, upadłem
ponownie tracąc przytomność. Był to początek tyfusu i rano odwie-
ziono mnie do szpitala. Jednakże miałem jeszcze dość przytomno-
ści, by włożyć moją agrafkę do blaszanego pudełka służącego mi za
tabakierkę i nie rozstawałem się z nią do końca.

III

Gdy gorączka doszła do czterdziestu jeden stopni, w malignie

zaczęli nawiedzać mnie ludzie, od których od kilku lat nie miałem
żadnych wiadomości. Prowadziłem z nimi długie rozmowy i
wszystkich prosiłem, żeby mi przynieśli zsiadłego mleka. Lecz oni,
jak gdyby w zmowie, wszyscy twierdzili, że doktor zabronił mi
zsiadłego mleka. Równocześnie oczekiwałem skrycie, że pośród ich
twarzy migających jakby w oparach łaźni ukaże się twarz nowej
pielęgniarki, którą miała być właśnie dziewczyna z agrafką. Od
czasu do czasu przechodziła za ścianą wśród kwiatów na wysokich
łodygach, w zielonym wianku, na tle złotego nieba. Tak łagodnie,
tak wesoło świeciły jęj oczy! Jeśli nawet nie zjawiała się, jej niewi-
dzialna obecność wypełniała salę, w której migotał przyćmiony
płomyk, a ja od czasu do czasu dotykałem agrafki w pudełku. Do
rana zmarło pięć osób, wynieśli je na noszach rumiani sanitariusze,
a mój termometr wskazywał trzydzieści sześć stopni z kreskami;
wkrótce wróciła mi przytomność i zaczęła się rekonwalescencja.
Wypisano mnie ze szpitala, kiedy mogłem już chodzić, mimo że
odczuwałem ból w nogach. Wyszedłem po trzech miesiącach cho-
roby i zostałem bez dachu nad głową. W moim dawnym pokoju

235

background image

zamieszkał inwalida, mnie zaś nie było stać moralnie na to, by cho-
dzić po urzędach i dobijać się o jakieś lokum.

Teraz, przypuszczam, nie od rzeczy będzie przytoczyć trochę

danych o moim wyglądzie zewnętrznym, opierając się na fragmen-
cie listu mojego przyjaciela Riepina do dziennikarza Fingala. Czy-
nię to nie dlatego, żeby mi zależało na utrwaleniu mych rysów na
kartach książki, lecz dla celów poglądowych. „Jest śniady - pisze
Riepin - z wyrazem zniechęcenia na regularnej twarzy; włosy krót-
ko ostrzyżone, mówi powoli, z wysiłkiem.” To prawda, ale ta wła-
ściwość mojej wymowy nie była następstwem choroby, wywodziła
się z przykrego uczucia, które zresztą rzadko sobie uświadamiamy,
że nasz świat wewnętrzny mało .kogo obchodzi. Jednakże ja sam
pilnie interesowałem się każdą napotkaną duszą, dlatego mniej
wypowiadałem się, a więcej słuchałem. Toteż gdy zebrało się kilka
osób, z ożywieniem usiłujących możliwie najczęściej przerywać
sobie wzajem, by każda z nich mogła możliwie najwięcej ściągnąć
na siebie uwagi - zwykle siedziałem na uboczu.

Przez trzy tygodnie nocowałem u znajomych oraz u znajomych

moich znajomych - w charakterze godnej politowania przesyłki.
Sypiałem na podłodze, na kanapach, na płycie kuchennej i na pu-
stych skrzyniach, na krzesłach zestawionych razem, a kiedyś nawet
na desce do prasowania. Przez ten czas widziałem mnóstwo cieka-
wych rzeczy, dziejących się na chwałę życia uparcie walczącego o
ciepło, o najbliższych i o łyżkę strawy. Widziałem, jak się kreden-
sem pali w piecu, jak wodę w imbryku gotuje się na lampie, jak się
smaży koninę na oleju kokosowym i jak się kradnie belki drewnia-
ne ze zburzonych domów. Ale wszystko to, i znacznie więcej jesz-
cze, zostało już opisane przez pióra, które rozszarpały tę nowalijkę

236

background image

na drobne cząsteczki; nie tkniemy więc już schwytanego kąska. Co
innego mnie pociąga - to, co działo się ze mną.

IV

Pod koniec trzeciego tygodnia zacząłem cierpieć na dokuczliwą

bezsenność. Trudno mi powiedzieć, jakie były pierwsze objawy,
pamiętam tylko, że zasypiałem z coraz większym trudem i coraz
wcześniej się budziłem. W tym czasie przypadkowe spotkanie za-
pewniło mi wątpliwy przytułek. Włócząc się nad kanałem Mojki i
zabawiając się widokiem połowu ryb - chłop z siecią na długim
drągu obchodził w skupieniu granitowy występ, od czasu do czasu
zanurzał ją do wody i wyciągał garść drobnych rybek - spotkałem
sklepikarza, u którego kilka lat temu brałem na kredyt artykuły
kolonialne. Człowiek ten pełnił teraz jakąś funkcję państwową;
miał wstęp do wielu domów w sprawach urzędowo-gospodarczych.
W pierwszej chwili go nie poznałem: ani fartucha, ani perkalowej
koszuli w turecki deseń, ani brody i wąsów; sklepikarz ubrany był z
surowym sznytem wojskowym, wygolony do czysta i przypominał
Anglika, tyle że w jarosławskim wydaniu. Chociaż dźwigał wy-
pchaną tekę, nie miał dość władzy, by mnie zakwaterować, gdzie
zechce, toteż zaproponował mi opustoszały gmach Banku Central-
nego, w którym stoi dwieście sześćdziesiąt pokojów, cichych i mar-
twych jak woda w stawie.

- Watykan- powiedziałem wzdrygnąwszy się z lekka na myśl o

podobnym mieszkaniu. - Jak to, czy nikt tam nie mieszka? Albo
może ktoś tam przychodzi, a jeżeli tak - czy dozorca nie zaprowadzi
mnie na milicję?

- Eh! - odparł eks-sklepikarz. - Ten dom jest niedaleko stąd,

niech pan pójdzie obejrzeć.

Zaprowadził mnie na wielki dziedziniec przegrodzony arkadami

przyległych dziedzińców, rozejrzał się i ponieważ nikogo nie było

237

background image

widać, pewnym krokiem skręcił do ciemnego kąta, skąd prowadziły
w górę czarne schody. Zatrzymał się na trzecim podeście przed
zwykłymi mieszkalnymi drzwiami. Ze szpary u dołu wyglądały
śmiecie. Podest był zawalony brudnymi papierzyskami. Zdawało
się, że martwe milczenie, czające się za drzwiami, wycieka przez
otwór zamka falami ogromnej pustki. Tu sklepikarz pouczył mnie,
jak otwierać bez klucza: pociągnąć za klamkę, potrząsnąć i unieść
ją w górę, wtedy oba skrzydła rozejdą się, ponieważ nie ma zasu-
wek.

- Klucz jest - powiedział sklepikarz - ale ja go nie mam. Kto zna

sekret otwierania, może wejść całkiem swobodnie, tylko proszę go
nikomu nie zdradzać, a zamykać można tak samo od środka, jak i z
zewnątrz, wystarczy tylko zatrzasnąć. Jeśli pan zechce wyjść proszę
najpierw spojrzeć na schody. W tym celu jest okienko (rzeczywi-
ście, w ścianie obok drzwi ciemniał na wysokości oczu wizjer z
rozbitą szybą). Nie wejdę z panem. Jest pan człowiekiem inteli-
gentnym i sam będzie wiedział, jak się urządzić. Dodam tylko, że tu
można ukryć całą kompanię wojska. Niech pan tu spędzi ze trzy
noce. Jak tylko znajdę jakiś kąt, natychmiast pana zawiadomię. W
związku z tym - przepraszam - że dotknę, drażliwej sprawy, ale jeść
i pić musi każdy - proszę łaskawie przyjąć pożyczkę do czasu, gdy
nastaną lepsze warunki.

Otworzył wypchany portfel, wsunął mi do nieruchomo opusz-

czonej ręki kilka banknotów, jak lekarzowi za wizytę, powtórzył
wskazówki i odszedł, a ja, zamknąwszy drzwi, przysiadłem na
skrzyni. Od razu cisza, którą zawsze nosimy w sobie, zaczęła wabić
mnie jak los odgłosami życia. Skryła się za przymkniętymi drzwia-
mi sąsiedniego pokoju. Wstałem i zacząłem chodzić.

238

background image

Przekraczałem jedne za drugimi drzwi wysokich i wielkich sal z

uczuciem człowieka stąpającego po pierwszym lodzie. Dokoła mnie
było przestronnie i echowo. Ledwie minąłem jedne drzwi, już wi-
działem na wprost siebie i po obu stronach następne, wiodące w
mętnie majaczącą perspektywę z jeszcze ciemniejszymi wejściami.
Parkiety zasłane papierem jak droga brudnym śniegiem na wiosnę.
Obfitość papierów przypominała rozkopane przy uprzątaniu zaspy.
W niektórych pokojach już od samych drzwi trzeba było brodzić w
osuwających się stertach, sięgających po kolana.

Papier we wszelkiej postaci, we wszelkich kolorach i o wszela-

kim przeznaczeniu z iście żywiołowym rozmachem rozpościerał
swą wszechobecność. Jego osypiska wzbijały się na ściany, zwisał z
parapetów, z parkietu na parkiet rozlewała się jego biała powódź,
strumieniami wyciekał z otwartych na oścież szaf, wypełniał kąty,
tworząc miejscami zapory i spulchnione pola. Notesy, blankiety,
księgi buchalteryjne, nalepki do okładek, cyfry, linie, teksty od-
ręczne i drukowane - zawartość tysięcy szaf leżała wywleczona
przed oczy, które nie wiedziały, na co patrzeć pod natłokiem wra-
żeń. Każdy szelest, odgłos kroków i nawet mój własny oddech sły-
chać było tuż nad uchem - tak wielka, tak chwytająca za gardło była
pustynna cisza. Przez cały czas prześladował mnie mdlący zapach
kurzu: okna miały podwójne ramy. Patrząc przez ich zmierzchłe
szyby, widziałem raz drzewa nad kanałem, raz dachy w podwórzu
albo fasadę Newskiego. Znaczyło to, że okna domu wychodzą na
całą dzielnicę, ale ponieważ przestrzeń była gęsta, nużąco dotykal-
na, rozgrodzona nie kończącymi się ścianami i drzwiami, zdawało
się, że opanowanie rozległości gmachu wymaga wielodniowej węd-
rówki - uczucie wręcz przeciwstawne temu, jakim wymawiamy
nazwy: „mała ulica” albo „mały plac”. Ledwo zacząłem obchód, od
razu miejsce to skojarzyło mi się z labiryntem. Wszystko było

239

background image

jednostajne - zwały papierzysk, wszędzie ta sama pustka, znaczona
oknami albo drzwiami, oczekiwanie wielu innych drzwi, w których
nikt się nie tłoczy. Tak mógłby, o ile by potrafił, poruszać się czło-
wiek wewnątrz odbicia w lustrze, gdy dwa lustra powtarzają aż do
otępienia przestrzeń nimi objętą, brak było tylko mojej własnej
twarzy, ukazującej się w drzwiach jak w ramie.

Przeszedłem najwyżej dwadzieścia sal i już zgubiłem się, zaczą-

łem więc szukać znaków rozpoznawczych, by nie zabłądzić; tu war-
stwa wapna na podłodze, gdzie indziej wyrwana z drzwi i oparta o
ścianę deska, parapet zastawiony liliowymi kałamarzami, druciany
kosz, stosy zużytej bibuły, kominek, gdzieniegdzie szafa albo prze-
wrócone krzesło. Lecz znaki rozpoznawcze również zaczęły się po-
wtarzać; rozglądając się, spostrzegłem ze zdumieniem, że czasami
wracam tam, gdzie już byłem, i dopiero dzięki innym przedmiotom
stwierdzałem pomyłkę. Czasem natrafiałem na kasę pancerną z
otwartymi ciężkimi drzwiczkami, jak. u pustego pieca, czasem był
to aparat telefoniczny, który w tej pustce wyglądał jak skrzynka
pocztowa albo grzyb na brzozie, czasem drabina przenośna. Znala-
złem nawet czarną formę na kapelusze, która nie wiadomo jak i
kiedy została włączona do inwentarza.

Już zmierzch obejmował sale z bielejącymi w dalekiej głębi sto-

sami papierów, korytarze i przyległe pomieszczenia zatarły się w
mgle, mętne światło przecinało rombami parkiety w otwartych
drzwiach, tylko ściany przytykające do okien jarzyły się gdzienieg-
dzie natężonym blaskiem zachodu. Pamięć o tym, co zostawiłem za
sobą przechodząc, ścinała się jak mleko, gdy tylko nowe przejścia
ukazywały się oczom, i w zasadzie miałem tylko świadomość tego,
że stąpam skroś szeregu ścian, po śmieciach i papierach. W jednym
miejscu musiałem wyłazić wysoko i udeptywać nogami sterty

240

background image

śliskich teczek - szelest powstał jak w krzakach. Szedłem oglądając
się z drżeniem; tak lepko, tak nieodłącznie przywierał do mnie w
tej ciszy najdrobniejszy szmer, jak gdybym wlókł uwiązane do nóg
pęki suchych mioteł nasłuchując, czy moje kroki nie zaczepią jakie-
goś obcego słuchu. Z początku stąpałem po substancji nerwowej
banku, depcząc czarne ziarnka cyfr z uczuciem, jak gdybym nisz-
czył nuty orkiestry, którą słychać od Alaski do Niagary. Nie szuka-
łem porównań - wywołane niezwykłym widowiskiem zjawiały się i
nikły jak łańcuch mglistych kształtów. Zdawało mi się, źe brodzę po
dnie akwarium, z którego wypuszczono wodę, albo wśród lodów,
albo też - co było najbardziej ponure i plastyczne - włóczę się po
minionych stuleciach, które zamieniły się w teraźniejszość. Prze-
szedłem wewnętrzny korytarz, tak kręty i długi, że można by po
nim jeździć na rowerze. Na końcu korytarza były schody; wszedłem
na następne piętro i zszedłem znów innymi schodami. Po drodze
minąłem salę średniej wielkości zastawioną najrozmaitszymi
sprzętami. Były tam matowe kule szklane, abażury w kształcie tuli-
panów i dzwonów, żyrandole z brązu, skręcone jak żmije zwoje
przewodów, góry fajansu i miedzi.

Następne skomplikowane przejście doprowadziło mnie do ar-

chiwum, gdzie droga w półmroku, w ciasnocie półek równolegle
przecinających przestrzeń i łączących podłogę z sufitem, była już
zupełnie zatarasowana. Stos kopiałów zmieszanych jak groch z
kapustą sięgał mi do piersi, nawet nie mogłem rozejrzeć się z nale-
żytą uwagą, tak było wszystko skotłowane.

Wyszedłszy bocznymi drzwiami posuwałem się w półmroku

wzdłuż białych ścian, aż zobaczyłem wielkie łukowate sklepienie
łączące kuluary z płaszczyzną głównego hallu, obstawionego po-
dwójnym rzędem czarnych kolumn. W górnej części tych kolumn

241

background image

ciągnęła się ogromnym czworobokiem balustrada galerii; sufit był
ledwo widoczny. Człowiek cierpiący na lęk przestrzeni uciekłby
zasłaniając twarz - tak daleko było do drugiego końca tej zbiornicy
tłumów, gdzie czerniały drzwi wielkości karty do gry. Tysiące osób
mogły tu tańczyć swobodnie. Pośrodku stała fontanna, a jej maski z
ustami otwartymi w drwiącym lub tragicznym grymasie zdawały
się stosem głów. Do kolumn przytykał masywny kontuar, ciągnący
się jak bariera areny, zasłonięty płytami z matowego szkła, na któ-
rych złociły się napisy kas i buchalterii. Połamane przepierzenia,
uszkodzone kabiny, stoły zsunięte pod ścianami - wszystko to było
ledwo widoczne w ogromie sali. Tutaj wzrok z pewnym wysiłkiem
dostrzegał cechy tej samej, co gdzie indziej, martwej pustki. Stałem
nieruchomo i rozglądałem się. Zacząłem smakować to widowisko,
przyswajać sobie jego styl. Po raz wtóry zrozumiałem wtedy pod-
niosły nastrój widza wielkiego pożaru. Urok ruiny zaczynał roz-
brzmiewać inspiracjami poetyckimi: przed moim wzrokiem rozcią-
gał się osobliwy pejzaż, okolica, kraj cały. Jego koloryt był tak suge-
stywnie naturalny, jak sugestywny jest oryginalny motyw w muzy-
ce. Aż trudno było wyobrazić sobie, że niegdyś roiły się tutaj tłumy
z tysiącami spraw w teczkach i w głowie. Na wszystkim spoczywało
piętno rozkładu i ciszy. Zuchwały, niepowstrzymany wiew żywiołu
zniszczenia niósł się od drzwi do drzwi, krusząc wszystko dokoła z
taką łatwością, z jaką noga miażdży skorupę jaja. Wrażenia te wy-
woływały jakieś szczególne mrowie pod czaszką i zmuszały do my-
ślenia o katastrofie z ową magnetyczną skłonnością serca, która
nam każe patrzeć w przepaść. Zdawało się, że jedna podobna echu
myśl ogarnia tu wszelki kształt i dzwoni w uszach natrętną mak-
symą:

„Reszta niech będzie milczeniem.”

242

background image

V

Na koniec poczułem zmęczenie. Z trudem już rozróżniałem

przejścia i schody. Chciało mi się jeść. Straciłem nadzieję, że będę
mógł wydostać się i gdzieś na rogu ulicy kupić coś do zjedzenia. W
jednej z kuchen zaspokoiłem pragnienie odkręciwszy kran. Ku
mojemu zdumieniu woda pociekła, choć słabym strumieniem, i ten
drobny znak życia na swój sposób dodał. mi otuchy. Potem zaczą-
łem wybierać pokój. To zajęło jeszcze kilka minut, wreszcie natkną-
łem się na gabinet z jednym wejściem, kominkiem i telefonem.
Mebli prawie nie było; jedyne, na czym można się było położyć albo
usiąść, to tapczan, oskalpowany i bez nóżek - strzępy odciętej skó-
ry, sprężyny i włosie sterczały na wszystkie strony. We wnęce ścia-
ny mieściła się wysoka orzechowa szafa. Była zamknięta. Wypali-
łem jednego papierosa, potem drugiego, aż przyszedłem do
względnej równowagi i zająłem się urządzeniem noclegu.

Dawno już nie zaznałem szczęśliwego uczucia zmęczenia - głę-

bokiego, spokojnego snu. Póki jaśniał dzień, myślałem o nadejściu
nocy ostrożnie, jak człowiek, który niesie naczynie pełne wody;
usiłowałem nie denerwować się, byłem prawie pewny, że tym ra-
zem wycieńczenie pokona uciążliwą przytomność umysłu. Jednak
ledwie zaczynało sif ściemniać, strach przed bezsennością ogarniał
mnie z siłą natarczywej myśli i męczyłem się, przywoływałem noc,
by się przekonać, czy wreszcie zasnę. Niestety, im bliżej północy,
tym mocniej upewniały mnie zmysły o swej nienaturalnej trzeź-
wości; niepokojące ożywienie, podobne do błysku magnezji wśród
ciemności, skręcało moje nerwy W napiętą strunę, dźwięczącą pod
najdrobniejszym wrażeniem, i jakby się pod koniec dnia budził
przed nocą na długą wędrówkę po wnętrzu zatrwożonego serca.

243

background image

Zmęczenie rozpraszało się, w oczach kłuło jak od suchego piasku;
zaczątek każdej myśli natychmiast rozwijał się w najbardziej
skomplikowany ciąg obrazów i czekające mnie długie, bezsenne
godziny, pełne wspomnień, wywoływały bezsilny bunt, jak przymu-
sowa i bezpłodna praca, której nie sposób uniknąć. Przywoływałem
sen, jak tylko mogłem. Nad ranem miałem ciało jak gdyby nalane
gorącą wodą i sztucznie ziewając wsysałem złudną obecność snu,
lecz gdy zamykałem oczy, odczuwałem to samo, co odczuwamy
zamykając oczy bez potrzeby w biały dzień - bezsens tej czynności.
Wypróbowałem wszystkie środki: wypatrywałem kropek na ścia-
nie, liczyłem, leżałem bez ruchu, powtarzałem w kółko jedno zda-
nie - wszystko bez sensu.

Miałem ogarek świecy, rzecz niezbędną w owych czasach, kiedy

klatki schodowe nie były oświetlone. Jego mętny płomyk rozjaśnił
nieco nieprzytulne, wysokie wnętrze, wtedy zatkałem papierem
dziury w tapczanie, a zagłówek ułożyłem z książek. Palto posłużyło
mi za kołdrę. Warto było rozpalić w kominku, żeby popatrzeć na
ogień. W dodatku, mimo letniej pory, nie było tu zbyt ciepło. W
każdym razie wymyśliłem sobie zajęcie i byłem rad temu. Nieba-
wem paczki rachunków i książek zajęły się w kominku setnym
płomieniem i spadały, spopielone, na ruszt. Płomień wprawiał w
ruch ciemność za otwartymi drzwiami i ginął w oddaleniu cichą
błyszczącą kałużą.

Lecz ten przypadkowy ogień płonął tajemniczo i bezowocnie.

Nie oświetlał przedmiotów, do których jesteśmy przyzwyczajeni, i
oglądając je w fantastycznej poświacie czerwonych i złotych węgiel-
ków zanurzamy się w wewnętrznym cieple i jasności własnej duszy.
Był nieprzytulny jak ognisko złodzieja. Leżałem, podpierając głowę
zdrętwiałą ręką i nie czując najmniejszej ochoty do drzemki.
Wszystkie moje wysiłki w tym kierunku równałyby się grze aktora,

244

background image

który udając ziewanie kładzie się do łóżka na oczach publiczności.
Poza tym chciało mi się jeść i żeby zagłuszyć głód, paliłem często.

Leżałem spoglądając leniwie to na ogień, to na szafę. Teraz

przyszło mi na myśl, że szafa jest zamknięta nie bez powodu. Cóż
jednak może się w niej kryć, jeśli nie te same stosy umarłych
spraw? Czy może być coś, czego jeszcze stąd nie wywleczono?
Smutne doświadczenie z przepalonymi żarówkami, których całą
górę znalazłem w jednej z takich szaf, nasunęło mi podejrzliwą
myśl, że i ta szafa zamknięta jest bez przyczyny, po prostu przekrę-
cono klucz z gospodarskiego nawyku. Niemniej wpatrywałem się w
masywne odrzwia, solidne jak brama, i myślałem o jedzeniu. Nie
miałem wielkiej nadziei, że znajdę tam coś do pożywienia się. Ślepo
pchał mnie naprzód żołądek, zawsze nakazujący rozumować we-
dług szablonu, który tylko jemu jest właściwy - podobnie wywołuje
on ślinę głodu na widok jedzenia. Dla zabicia czasu spenetrowałem
kilka przyległych pokojów, myszkowałem przy świetle ogarka, lecz
nie znalazłem nawet okrucha sucharów i wróciłem coraz bardziej
zaintrygowany szafą. W kominku posępnie dogasał żar. Rozmyśla-
łem.

Zacząłem przeglądać od góry. Góra, to znaczy półki piąta i szó-

sta, zastawione były czterema wielkimi koszami; ledwo nimi poru-
szyłem, wyskoczył stamtąd ogromny rudy szczur i klapnął o po-
dłogę z piskiem wywołującym mdłości. Konwulsyjnie cofnąłem
rękę, drętwiejąc z obrzydzenia. Za następnym poruszeniem wysko-
czyły jeszcze dwa potwory i przesmyknęły się pomiędzy mymi no-
gami, podobne wielkim jaszczurkom. Wtedy potrząsnąłem koszem
i zastukałem w szafę, odskakując na bok w obawie, że lunie deszcz
wijących się ponurych cielsk, błyskających ogonami. Lecz szczury,
jeśli ich tam było jeszcze kilka, uciekły prawdopodobnie przez tylną
ścianę szafy do szpar w ścianach. Szafa stała spokojnie.

245

background image

Zdziwił mnie, naturalnie, ów pomysł przechowywania zapasów

żywności w miejscu, gdzie myszy (Muridae) i szczury (Mus decu-
manus) mogą czuć się jak w domu. Lecz zachwyt wziął górę nad
wszelkimi myślami - jak woda przez tamę, tak i one przeciekały
skroś tego wichru apoteozy. Niech mi nikt nie opowiada, że uczucia
związane z jedzeniem są niskie, że apetyt stawia na równi amfibię z
człowiekiem. W takich chwilach jak te, które przeżyłem, cała nasza
istota uskrzydla się, doznajemy radości niemniej wzniosłej, niż
gdybyśmy oglądali wschód słońca ze szczytu gór. Dusza podrywa
się jak przy dźwiękach marszu. Już byłem pijany widokiem skar-
bów, tym bardziej, że każdy kosz zawierał asortyment wspaniałości
jednorodnych, a zarazem - w zestawieniu różnorodnych. W jednym
koszu były sery - kolekcja serów od suchego, zielonego do Roche-
stera i Brie. Drugi, niemniej ciężki, pachniał masarnią - szynki,
kiełbasy, wędzone ozory i faszerowane indyki rozpierały się obok
następnego kosza nabitego szrapnelami konserw. Czwarty pękał od
góry jaj. Przyklęknąłem, jako że teraz należało przejrzeć dolne pół-
ki. Odkryłem tu osiem głów cukru, skrzynkę z herbatą, dębową
beczułkę z miedzianymi obręczami, napełnioną kawą, kosze ciast,
torty i suchary. Dwie dolne półki przypominały bufet restauracyj-
ny, ich ładunek stanowiły wyłącznie butelki z winem poukładane
ciasno jak polana. Ich etykiety wymieniały wszystkie smaki,
wszystkie firmy i słynne specjalności wytwórców win.

Jeżeli nawet nie było powodu do pośpiechu, to w każdym razie

należało zabrać się do jedzenia, ponieważ skarb, który wyraźnie
wyglądał na świeży i przemyślany zapas, nie mógł być - rzecz zro-
zumiała - zostawiony przez kogoś tylko gwoli dostarczenia przy-
godnemu gościowi przyjemności wielkiego odkrycia. W dzień albo
nocą mógł zjawić się tu człowiek, podnieść krzyk i zamierzyć się na

246

background image

mnie ręką czy gorzej nawet - nożem. Wszystko to wyglądało na
ponury żart przypadku. Wielu rzeczy powinienem był strzec się w
tej pustce, ponieważ dotknąłem niewiadomego. Tymczasem głód
przemówił własnym językiem, przymknąłem więc szafę, rozsiadłem
się na resztkach tapczanu ułożywszy dokoła siebie smakowite kąski
- w braku talerza - na dużych arkuszach papieru. Jadłem najbar-
dziej treściwe rzeczy, to znaczy suchary, szynkę, jaja i ser, zagryza-
łem ciastem i popijałem portwajnem, przy każdym łyku na nowo
przeżywając cud. Z początku nie mogłem pohamować dreszczu i
męczącego nerwowego śmiechu, ale gdy trochę się uspokoiłem,
trochę oswoiłem się z posiadaniem tych smakołyków, o których
jeszcze przed kwadransem marzyłem jak o rzeczy nigdy nieosiągal-
nej, zacząłem również panować nad moimi ruchami i myślami.
Nasyciłem się prędko, znacznie prędzej, niż sobie wyobrażałem,
zabierając się do jedzenia, a to na skutek zdenerwowania, które
potrafi osłabić nawet apetyt. Byłem jednak zanadto wycieńczony,
żeby wpaść w rezygnację, toteż uczucie sytości napełniło mnie
prawdziwą rozkoszą, bez owego sennego zaćmienia umysłu, jakie
towarzyszy codziennemu pożeraniu obfitych dań. Gdy zjadłem
wszystko, co sobie przygotowałem, starannie uprzątnąłem resztki
uczty i wtedy poczułem, że jest to wspaniały wieczór.

Mogłem się do woli gubić w domysłach - i tak wszystkie one le-

dwo skrobały, na podobieństwo noża, powierzchnię faktu, a jego
istotna treść pozostawała ukryta przed niepowołanym okiem.
Przemierzając śpiący ogrom banku, prawdopodobnie dość trafnie
odgadłem, co łączy mego sklepikarza z tym spożywczo-
papierniczym Klondyke: można było stąd wywieźć setki wozów
papieru do pakowania, tak potrzebnego handlarzom oszukującym
na wadze; oprócz tego sznury i drobny sprzęt elektryczny mogły

247

background image

przynieść niejeden plik banknotów; nie bez powodu sznury i kon-
takty były tu wyrwane ze wszystkich ścian, które oglądałem. Toteż
nie uważałem sklepikarza za właściciela tajemniczych prowiantów;
on zapewne gdzie indziej miał je ukryte. Lecz nie posunąłem się ani
o krok i wszystkie moje dalsze dociekania nie naprowadzały na
żaden trop, jak to bywa ze znaleziskami. Ślady po szczurach wska-
zywały na to, że od pewnego czasu nikt zapasu nie ruszał; ich zęby
wyżłobiły w szynkach i serach głębokie jamy.

Najadłszy się, zabrałem się skrupulatnie do przeszukiwania sza-

fy i zauważyłem wiele rzeczy, które przeoczyłem w pierwszych
chwilach odkrycia. Między koszami leżały paczki noży, widelców i
serwetek; za głowami cukru krył się srebrny samowar; w jednej
skrzynce tłoczyło się, podzwaniając, mnóstwo pucharów, kielisz-
ków i szklanek z szlifowanym deseniem. Prawdopodobnie zbierało
się tu towarzystwo na hulanki albo w celach konspiracyjnych,
znajdując tu odosobnienie i gwarancję zachowania tajemnicy, mo-
że jakaś potężna organizacja, z wiedzą i udziałem komitetów do-
mowych. W tym wypadku musiałbym się mieć na baczności. Naj-
dokładniej jak potrafiłem, uporządkowałem szafę, licząc na to, że
drobna cząstka, którą zużyłem na kolację, nie zostanie dostrzeżona.
Jednakże (nie miałem sobie tego za złe) wziąłem coś niecoś jadła i
jeszcze jedną butelkę wina, zrobiłem szczelną paczkę i schowałem
ją pod kupę papierów na zakręcie korytarza.

Rozumie się, że w tej chwili nie miałem ochoty nie tylko spać,

ale nawet położyć się. Zapaliłem papierosa; był jasny, wonny, z
włóknistego tytoniu, z długim ustnikiem - jedyna ze znalezionych
rzeczy, której wyraziłem całkowite uznanie, napełniając cudowny-
mi papierosami wszystkie kieszenie. Byłem w nastroju upajającego
muzycznego podniecenia i myślałem o sobie jako o człowieku, któ-
rego spotka ciąg wielkich nieprawdopodobieństw. Wśród tego

248

background image

olśniewającego zamętu uczuć przypomniałem sobie dziewczynę w
szarej chustce, tę, która spięła mi kołnierz agrafką - czyliż mógłbym
zapomnieć ów gest? Była jedynym człowiekiem, o którym myśla-
łem w pięknych i wzruszających słowach. Nie warto ich przytaczać,
gdyż ledwo zabrzmią, stracą swój urzekający aromat. Dziewczyna,
której imienia nawet nie znałem, znikła pozostawiając ślad podob-
ny do umykającej na zachód smugi światła na wodzie. Ten łagodny
efekt wywołała zwyczajną agrafką i szmerem skupionego oddechu,
kiedy wspinała się na palce. To jest właśnie najprawdziwsza biała
magia. Ponieważ dziewczyna tak samo cierpiała biedę, gorąco za-
pragnąłem uraczyć ją tymi wspaniałościami. Lecz nie wiedziałem,
gdzie jest i nie mogłem do niej zadzwonić. Nawet dobrodziejstwo
pamięci, gdyby naraz wykrzyknęło zapomniany przeze mnie nu-
mer, na nic by się nie przydało, mimo że było tu mnóstwo telefo-
nów, a ku jednemu z nich bezwiednie zwracałem wzrok - nie funk-
cjonowały, nie mogły funkcjonować z oczywistych powodów. Jed-
nak patrzyłem wciąż na aparat z jakąś badawczą niepewnością, w
której rozsądek nie brał żadnego udziału. Coś mnie do niego cią-
gnęło jak gracza. Nie opuszczała mnie chęć popełnienia głupstwa,
upiększona, jak każda nocna brednia, złudą bezsennej wyobraźni.
Wmówiłem w siebie, że przypomnę sobie numer, jeżeli fizycznie
stworzę sytuację rozmowy telefonicznej. A poza tym już od dawna
uważałem te zagadkowe grzyby ścienne z kauczukową gębą i meta-
lowym uchem za przedmioty niezupełnie wytłumaczalne, rodzaj
zabobonu, który nam, między innymi, podsunęła „Atmosfera”
Flammariona z jego opowiadaniem o piorunie. Wszystkim bardzo
doradzam przeczytać tę książkę i zastanowić się jeszcze raz nad
dziwami wyładowań elektrycznych w czasie burzy, zwłaszcza nad
działaniem piorunu kulistego, który, na przykład, wbija nóż w

249

background image

ścianę i wiesza na nim patelnię lub pantofel; albo też przenicowuje
dach w ten sposób, że dachówki układają się w odwrotną stronę,
równiutko jak na rysunku, nie mówiąc już o fotografiach na ciele
tych, co zginęli od piorunu, fotografiach okoliczności, w jakich
zdarzyło się nieszczęście. Mają one zawsze niebieskawy odcień jak
stare dagerotypy. „Kilowaty” i „ampery” mało przemawiają do
mnie. W moim zdarzeniu z aparatem nie obeszło się bez przeczu-
cia, bez owej dziwnej omdlałości, przyćmienia umysłu, jakie towa-
rzyszą większości popełnianych przez nas absurdów. Tak sobie to
dziś tłumaczę, ale wtedy przypominałem jedynie żelazo w obecno-
ści magnesu.

Zdjąłem słuchawkę. Wydała mi się chłodniejsza, niż była na-

prawdę, niema, na tle obojętnej ściany; Podniosłem ją do ucha,
spodziewając się po niej tyle, co po zepsutym zegarku, i nacisnąłem
guzik. Nie wiem, czy dzwoniło mi w głowie, czy było to tylko
wspomnienie dźwięku - lecz drgnąłem, słysząc brzęczenie muchy,
ową wibrację przewodów, przypominającą bzykanie owadów, która
w tych warunkach była takim samym absurdem, jak całe moje za-
mierzenie.

Dociekliwe pragnienie, żeby pojąć, toczy jak czerw nawet mar-

mur rzeźby, odbierając siłę wszystkim doznaniom, które wypływają
z tajemniczych źródeł. Gorliwa chęć zrozumienia niepojętego nie
należała do rzędu mych cnót. Odsunąłem słuchawkę, w wyobraźni
odtworzyłem ów charakterystyczny szmer i usłyszałem go powtór-
nie, gdy znów przytknąłem słuchawkę do ucha. Szmer nie drgał,
nie przerywał się, nie słabł i nie nasilał się; w słuchawce normalnie
brzęczała niewidzialna przestrzeń, dopominająca się połączenia.
Narzuciły mi się jakieś zmącone obrazy, dziwaczne, jak dziwaczny
był ten szum przewodu funkcjonującego w martwym domu. Wi-
działem supły splątanych przewodów, potarganych przez wichry

250

background image

morskie i dających połączenie w niezauważalnych punktach swego
chaosu; widziałem snopy iskier elektrycznych, które wzlatywały
nad wygiętymi grzbietami kotów skaczących po dachach; magne-
tyczne błyski linii tramwajowych; tkankę i serce materii w postaci
ostrych kątów futurystycznego rysunku. Takie myśli - zwidzenia
nie trwały dłużej niż uderzenie serca, które stanęło dęba; tłukło się,
wystukując w nieprzetłumaczalnej mowie odczucie nocnych potęg.

Naówczas zza ścian ukazał się wyraźny jak księżyc w nowiu ob-

raz tamtej dziewczyny. Czyż mogłem przypuszczać, że wrażenie
będzie tak żywe i trwale? Parły i huczały we mnie siły stu ludzi,
kiedy spoglądając na zatarty numer aparatu prowadziłem pamięć
przez zawieruchę cyfr, próżno starając się tak je ustawić, by przy-
pominały mi zgubioną liczbę. Zawodnicza, niewierna pamięć!
Przysięgasz, że nie zapomnisz liczb ani dat, ani drobiazgów, ani
ukochanej twarzy i na powątpienie odpowiadasz niewinnym spoj-
rzeniem. Lecz przychodzi czas, gdy łatwowierny widzi, że zawarł
układ z bezwstydną małpą, która oddaje brylantowy pierścień za
garść orzechów. Rysy wspominanej twarzy są niepełne, zatarte, z
liczby wypada cyfra, gmatwają się okoliczności i człowiek próżno
ściska skronie borykając się z umykającym wspomnieniem. Lecz
gdybyśmy pamiętali, gdybyśmy potrafili zapamiętać wszystko - jaki
rozsądek wytrzyma bezkarnie życie całe, zawarte w jednym mo-
mencie, szczególnie gdy chodzi o uczucia? - Bezmyślnie powtarzam
cyfry, poruszając wargami, by odszukać autentyczną liczbę. Wresz-
cie mignął szereg na pierwsze wrażenie podobny do zapomnianego
numeru: 107-21. „Sto siedem, dwadzieścia jeden” - powiedziałem
nasłuchując, lecz nie byłem pewny, czy znów się nie mylę. Zwątpie-
nie oślepiło mnie znienacka, kiedy powtórnie nacisnąłem guzik,

251

background image

ale było już za późno: popłynęło groźne brzęczenie, coś zgrzytnęło i
zmieniło się w telefonicznej dali i prosto w skórę policzka zmęczo-
ny kontralt kobiecy powiedział oschle: „Centrala”. „Centrala”! -
niecierpliwie powtórzył głos, ale i wtedy odezwałem się nie od razu
- taki chłód ścisnął mi gardło, w głębi serca bowiem ciągle jeszcze
grałem.

Tak czy inaczej, skoro rzekłem zaklęcie i wywołałem duchy - czy

wywodzą się one z „Atmosfery”, czy z „Kilowatów” społeczności 86
roku - mówiłem i odpowiadano mi. Zaczęły się obracać tryby ze-
psutego zegara. Nad moim uchem drgnęły stalowe kule wskazó-
wek. Obojętne, kto potrącił wahadło, mechanizm zaczął stukać
miarowo. „Sto siedem, dwadzieścia jeden” - powiedziałem głucho,
patrząc na świecę dogorywającą pośród gratów. „Do grupy A” -
padła niezadowolona odpowiedź i dalekie uderzenie zmęczonej
ręki zatrzasnęło szum.

Poczułem płomień pod czaszką. Naciskałem właśnie guzik z li-

terą A; zatem telefon nie tylko funkcjonował, ale jeszcze potwier-
dzał tę niezwykłą realność faktem, że przewody były poplątane -
wspaniały to szczegół dla niecierpliwego serca. Chcąc połączyć się z
„A”, nacisnąłem „B”. Wtedy w skowyt wypuszczonego na swobodę
prądu wtargnęły, jak z raptownie otwartych drzwi, ostre głosy
przypominające bełkot tuby gramofonowej, nieznani krzykacze
tłukący się w mojej ręce trzymającej rezonator. Przerywali sobie
nawzajem z pośpiechem i zawziętością ludzi, którzy wybiegli na
ulicę. Pomieszane zdania przypominały koncert gawronów. „A-la-
la-la-la!” - wrzeszczało niewiadome stworzenie na tle czyjegoś ba-
rytonu przemawiającego statecznie i rozwlekle, z miodopłynną
ekspresją, akcentującą pauzy i znaki przestankowe. „Nie mogę
dać”... „Jeżeli pan zobaczy”... „Kiedykolwiek”... „Mówię, że”... „Czy
pan słyszy?”...

252

background image

„Rozmiar trzydzieści pięć”... „Skończone”... „Samochód wysła-

ny”... „Nie, nie rozumiem”... „Proszę odłożyć słuchawkę”... W ten
jarmarczny trans wciskały się słabo, jak brzęczenie komara, jęki,
daleki płacz, śmiech, łkanie, takty skrzypiec, odgłos niespiesznych
kroków, szelest i szepty. Gdzie to, na jakich ulicach dźwięczały te
słowa troski, okrzyków, napomnień i skarg? Wreszcie coś rzeczowo
zabrzęczało, głosy ucichły i w szumie przewodu odezwał się ten
sam kontralt: „Grupa B”.

- „A”! Proszę mi dać „A” - zawołałem - przewody są poplątane.
Chwila milczenia, podczas której szum dwa razy cichł, po czym

nowy głos obwieścił śpiewnie i nieco ciszej:

- Grupa „A”.
- Sto siedem, dwadzieścia jeden - wyskandowałem możliwie

najwyraźniej.

- Sto osiem, zero, jeden - uważnie, apatycznym tonem powtó-

rzyła telefonistka, a ja z ledwością przychwyciłem błędną popraw-
kę, żeby mi nie uleciała.

Pomyłka ta bez żadnej wątpliwości ustalała zapomniany numer.

Ledwie go usłyszałem, już poznałem, przypomniałem sobie jak
widzianą kiedyś twarz.

- Tak, tak - powiedziałem w najwyższym wzburzeniu, pędząc

gdzieś wysoko nad skrajem zawrotnej przepaści. - Tak, właśnie tak
– sto osiem, zero, jeden.

Natychmiast wszystko zamarło we mnie i dokoła mnie. Dźwięk

połączenia ścisnął serce jak przypływ zimnej fali; nawet nie usły-
szałem zwykłego „dzwonię” albo „łączę” - nie pamiętam, co zostało
powiedziane. Słyszałem ptaki rozsypujące czarodziejskie trele.
Poczułem słabość i oparłem się o ścianę. Wtedy, po przerwie, która
była jednym okrucieństwem, świeży jak świeże powietrze, rezolut-
ny głosik odezwał się ostrożnie:

253

background image

- To ja sprawdzam. Mówię do nieczynnego telefonu, bo prze-

cież słyszałeś, że był dzwonek. Kto przy telefonie? - rzekła, wyraź-
nie nie oczekując odpowiedzi, tonem płochej surowości.

Powiedziałem, prawie krzycząc:
- Jestem tym, który rozmawiał z panią na rynku i odszedł za-

bierając agrafkę. Sprzedawałem książki. Niech pani sobie przypo-
mni, bardzo proszę. Nie znam pani imienia - proszę potwierdzić, że
to pani.

- Niebywałe - odchrząknąwszy, rzekł głos z nutą zastanowienia.

- Niech pan zaczeka, proszę nie odkładać słuchawki. Ja rozumiem.
Staruszku, czyś widział coś podobnego?

Ostatnie słowa nie były do mnie skierowane. Jakiś głos męski

odpowiedział jej niewyraźnie, widocznie z drugiego pokoju.

- Spotkanie pamiętam - zwróciła się znów do mego ucha. - Ale

nie przypominam sobie, o jakiej agrafce pan mówi. Ach, tak! Nie
przypuszczałam, że ma pan taką dobrą pamięć. Aż mi dziwnie
rozmawiać z panem - nasz telefon jest przecież wyłączony. Skąd
pan mówi?

- Czy pani mnie dobrze słyszy? - odparłem, jak gdybym nie ro-

zumiał pytania, uchylając się w ten sposób od podania miejsca,
gdzie się znajdowałem, i otrzymawszy potwierdzenie ciągnąłem
dalej: -Nie wiem, jak długo potrwa nasza rozmowa. Są przyczyny,
dla których nie będę się nad tym zatrzymywał. Ja, tak samo jak
pani, nie pojmuję wielu rzeczy. Dlatego proszę mi podać niezwłocz-
nie swój adres. Nie znam go.

Przez pewien czas przewód brzęczał jednostajnie, jakby moje

ostatnie słowa zakłóciły połączenie. I znów, jak ślepa ściana, legła
między nami dal - wstrętne uczucie przykrości i wstydliwej tęskno-
ty tak mnie wytrąciło z równowagi, że byłem już skłonny zapuścić
się w skomplikowane i niewczesne rozważania o naturze rozmów

254

background image

telefonicznych, nie pozwalających wyrazić z całą swobodą odcieni
najprostszych i najbardziej naturalnych uczuć. W pewnych oko-
licznościach twarz i słowo stanowią nierozdzielną całość. Możliwe,
że ona rozmyślała o tym samym, dlatego milczenie trwało tak dłu-
go, po czym usłyszałem.

- Po co? No, dobrze. A więc proszę zapisać - nie bez przekory

powiedziała to „zapisać” - proszę zapisać mój adres: piąta linia,
dziewięćdziesiąt siedem, mieszkania jedenaście. Tylko po co panu
potrzebny mój adres? Mówię otwarcie, że nie rozumiem. Wieczo-
rami bywam w domu...

Głos dźwięczał dalej, lecz nagle ścichł, zabrzmiał głucho jak ze

skrzynki. Słyszałem, że dziewczyna mówi, prawdopodobnie coś
opowiada, lecz nie rozróżniałem słów. Jej mowa odpływała coraz
dalej, coraz mniej wyraźna, upodobniła się do kropiącego deszczu,
wreszcie ledwo dosłyszalne drganie przewodu dało znać, że wszyst-
ko się skończyło. Połączenie się zerwało, aparat milczał tępo. Mia-
łem przed sobą ścianę, skrzynkę i słuchawkę. W szyby stukał nocny
deszcz. Nacisnąłem guzik - szczęknął i zatrzymał się. Czar prysnął.

A jednak słyszałem, rozmawiałem i to, co się stało, nie mogło się

odstać. Wrażenia tych kilku minut przeszły, uciekły jak wicher,
byłem jeszcze pełen jego odgłosów, siadłem, poczułem raptowne
zmęczenie, jak od wspinania się po stromych schodach.

Tymczasem byłem dopiero u progu wydarzeń. Ich rozwój zaczął

się od echa dalekich kroków.

VII

Tajemnicze kroki słychać było bardzo daleko, bodaj że na sa-

mym początku drogi przebytej przeze mnie - a może z przeciwnej
strony, w sporej odległości pierwszego uchwytnego dźwięku?
Można było ustalić, że idzie jedna osoba, zwinnie i lekko, drogą

255

background image

znajomą wśród ciemności i prawdopodobnie przyświeca sobie
latarką ręczną lub świecą. Jednakże oczyma wyobraźni widziałem
kogoś dążącego ostrożnie, po ciemku - szedł i rozglądał się. Nie
wiem, dlaczego tak go sobie wyobrażałem. Siedziałem odrętwiały i
przerażony, jak gdyby ktoś pochwycił mnie z daleka w gigantyczne
cęgi. Rozsadzało mnie oczekiwanie, aż w skroniach poczułem ból,
ogarnął mnie paniczny strach, który odbierał mi możność przeciw-
działania. Byłem spokojny, w każdym razie zacząłbym się uspoka-
jać, gdyby kroki się oddalały, tymczasem słyszałem je coraz wyraź-
niej, coraz bliżej i gubiłem się w domysłach, jaki jest cel torturują-
cego słuch nużąco długiego marszu przez opustoszały gmach. Samo
przeczucie, że nie uda mi się uniknąć spotkania, wstrętnie otarło
się o moją świadomość; wstałem, znów usiadłem, nie wiedząc, co
robić. Mój puls powtarzał dokładnie miarowy rytm i przerwy kro-
ków, jednak serce przemogło wreszcie ponure odrętwienie ciała i
zaczęło bić pełnym tętnem, a jak każdym jego uderzeniem wyczu-
wałem moją sytuację. Moje zamierzenia były chaotyczne; wahałem
się, czy zgasić świecę, czy zostawić palącą się, jednocześnie zdawało
mi się, że nie nakazy rozsądku, lecz w ogóle podjęcie jakiejkolwiek
akcji - to najskuteczniejszy sposób, by uniknąć niebezpiecznego
spotkania. Nie miałem wątpliwości, że spotkanie będzie niebez-
pieczne lub zatrważające. Odnalazłem spokój wśród niezamieszka-
łych ścian i pragnąłem zachować nocną iluzję. Chwilami, stąpając
bezszelestnie, wychodziłem za drzwi, aby wybadać, w którym z
przyległych pokojów mógłbym się ukryć, jak gdyby ten pokój, w
którym siedziałem osłaniając plecami ogarek, był już wyznaczony
na odwiedziny i ktoś wiedział, że ja się tu znajduję. Zaprzestałem
tego, zrozumiałem bowiem, że zmieniając miejsce postąpiłbym jak

256

background image

gracz w ruletkę, który postawiwszy na inny numer, stwierdza z
przykrością, że przegrał tylko dlatego, że zdradził swoją liczbę.
Najmądrzej było siedzieć i czekać zgasiwszy światło. Tak też uczy-
niłem i czekałem po ciemku.

Tymczasem nie było już najmniejszej wątpliwości, że odległość

między mną a nieznanym przybyszem skraca się z każdym uderze-
niem tętna. Dzieliło go teraz ode mnie najwyżej pięć do sześciu
ścian, przebiegał od drzwi do drzwi z umiarkowaną szybkością
lekkiego ciała. Skuliłem się, przykuty jego krokami do nadlatującej
jak automobil chwili, gdy zetkną się spojrzenia - oko w oko - i bła-
gałem Boga, żeby nie były to źrenice z wściekłą pręgą białka nad
wydzierającym się z wewnątrz blaskiem. Nie czekałem, miałem
pewność, że zobaczę jego. Instynkt, który w tej chwili zajął miejsce
rozsądku, mówił prawdę, wpadając ślepym obliczem na ostrze
strachu. Upiory zjawiły się w ciemnościach. Widziałem kosmaty
stwór z ciemnego kąta dziecinnego pokoju, posępne widmo, i - co
najstraszniejsze, potworniejsze od spadania z wysokości - czeka-
łem, że przy samych drzwiach kroki zamilkną, żfe nikt się nie ukaże
i że ta nieobecność kogokolwiek muśnie mnie po twarzy jak po-
wiew. Na to

}

by wyobrazić sobie takiego samego jak ja człowieka,

nie starczyło już czasu. Spotkanie nadciągało gwałtownie, nie mia-
łem gdzie się ukryć. Nagle kroki umilkły, zatrzymały się tak blisko
drzwi, i tak długo nic nie słyszałem, prócz krzątaniny myszy biega-
jących po zwałach papierów, że z ledwością powstrzymywałem
krzyk. Przywidziało mi się, że ktoś zgięty wpół skrada się cichaczem
przez drzwi, by mnie schwytać. Groza szaleńczego krzyku, który
rozdarł ciemność, rzuciła mnie jak wicher naprzód z wyciągniętymi
rękami. Uskoczyłem w bok, zakrywając twarz. Zabłysło światło,
cisnąwszy z drzwi do drzwi całą dal dostępną oczom. Było jasno
jak w biały dzień.

257

background image

Doznałem czegoś w rodzaju szoku nerwowego, ale trwało to za-

ledwie chwilę i zaraz ruszyłem naprzód. Wówczas za najbliższą
ścianą odezwał się kobiecy głos: „Proszę tu przyjść.” Potem za-
dźwięczał cichy, zaczepny śmiech.

Choć byłem zupełnie osłupiały, nie spodziewałem się takiego

zakończenia tortury, której byłem poddany przez blisko godzinę.
„Kto mnie woła?” - zapytałem szeptem, ostrożnie zbliżając się do
drzwi, za którymi takim pięknym i subtelnym głosem zdradzała
swą obecność nieznajoma, kobieta. Słuchając, wyobrażałem sobie
jej powierzchowność tyleż samo przyjemną, ile głos dla ucha, i z
ufnością szedłem dalej, oczekując powtórnych słów: „Proszę
przyjść, proszę tu przyjść.” Lecz za ścianą nie zobaczyłem nikogo.
Matowe kule i żyrandole połyskiwały pod sufitem, rozsiewając
dzień między czarnymi nocnymi oknami. Tak to, zadając pytanie i
za każdym razem otrzymując niezmienną odpowiedź zza ściany
sąsiedniego pomieszczenia: „Proszę, o, proszę przyjść prędzej!” -
obejrzałem pięć albo sześć pokojów, zauważywszy w którymś z nich
w lustrze samego siebie, wodzącego uważnym spojrzeniem z pustki
w pustkę. Wtedy wydało mi się, że mrok lustrzanej głębi pełen jest
kobiet schylonych, skradających się jedna za drugą, w mantylach
albo zasłonach, które przyciskały do twarzy ukrywając swe rysy, i
tylko ich czarne oczy, śmiejące się pod figlarnie ściągniętymi
brwiami, świeciły przelotnie i nieuchwytnie. Było to jednak złudze-
nie, gdyż odwróciłem się tak szybko, że najzwinniejsze stworzenie
w tym domu nie zdążyłoby umknąć. Wyczerpany, lękając się w
zdenerwowaniu, które mną władało, czegoś naprawdę straszliwego
w tej niemej, oświetlonej pustce - zawołałam w końcu gwałtownie:

- Proszę się pokazać, inaczej nie ruszę się ani kroku dalej. Kim

pani jest i po co mnie woła?

258

background image

Nim otrzymałem odpowiedź, echo stłumiło mój okrzyk niewy-

raźnym głuchym dudnieniem. Lęk pełen troski przebijał ze słów
tajemniczej kobiety, gdy niespokojnie zawołała do mnie z niewia-
domego kąta: „Proszę się spieszyć, proszę nie zwlekać. Niech pan
idzie, niech pan się nie opiera.” Zdawało się, że słowa te rozległy się
tuż koło mnie, szybkie jak plusk i dźwięcznie szeptane, jak gdyby
nad samym uchem. Lecz na próżno w niecierpliwym porywie spie-
szyłem od drzwi do drzwi, otwierając je na oścież lub obchodząc
skomplikowane przejścia, żeby gdzieś dopaść wzrokiem wy-
mykającej się kobiety - wszędzie zastawałem pustkę, drzwi i świa-
tło. Tak się to ciągnęło, przypominając zabawę w chowanego, i
kilka razy już westchnąłem rozgoryczony, nie wiedząc, czy iść dalej,
czy zatrzymać się, zatrzymać się zdecydowanie, póki nie zobaczę z
kim tak bezskutecznie rozmawiam na odległość. Kiedy milkłem,
głos szukał mnie, dźwięczał coraz serdeczniej i bardziej alarmująco,
natychmiast wskazując mi kierunek i cicho wykrzykując za nową
ścianą:

- Tutaj, prędzej do mnie!
Choć byłem bardzo wyczulony na odcienie głosów w ogóle, a

zwłaszcza w tych okolicznościach najwyższego naprężenia, w woła-
niu, w uporczywym przyzywaniu bezgłośnie umykającej kobiety nie
uchwyciłem ani drwiny, ani udawania; mimo że zachowywała się
bardzo dziwnie, nie miałem na razie powodu podejrzewać nic złego
ani złowrogiego, nie znałem bowiem przyczyn jej postępowania.
Raczej można było przypuszczać, że uparcie pragnie mi coś powie-
dzieć czy też pokazać naprędce i że czas jest dla niej niesłychanie
drogi. Jeśli myliłem się i nie trafiałem do tego pokoju, skąd dobie-
gało mnie z szelestem i przyspieszonym oddechem melodyjne na-
woływanie, prostowano moją pomyłkę, wskazując mi drogę przy-
milnym i czułym: „Tutaj!” Zaszedłem już zbyt daleko, by zawrócić.

259

background image

Byłem pod niepokojącym urokiem niewiadomego i prawie biegłem
po rozległych komnatach z oczami utkwionymi tam, skąd docho-
dził głos.

- Tu jestem - odezwał się wreszcie glos tonem zapowiadającym

koniec całej historii. Było to na skrzyżowaniu korytarza i schodów
prowadzących po kilku stopniach do innego korytarza położonego
wyżej.

- Dobrze, ale to już ostatni raz - uprzedziłem.
Czekała na mnie na początku korytarza, na prawo, gdzie

słabiej dochodziło światło: słyszałem jej oddech idąc po schodach i
z gniewem rozglądałem się w półmroku. Naturalnie, znów mnie
oszukała. Obie ściany korytarza były zawalone stosami ksiąg, zo-
stawało tylko wąskie przejście. Przy jednej lampie, słabo oświetla-
jącej tylko schody i skrawek przejścia, mogłem jej nie zauważyć.

- Gdzie pani jest? - zapytałem wpatrując się w głąb. - Proszę się

zatrzymać, dlaczego pani tak się spieszy? Proszę tu przyjść.

- Nie mogę - cicho odparł głos. - Ale czy pan mnie naprawdę

nie widzi? Zmęczyłam się i usiadłam. Proszę podejść do mnie.

Rzeczywiście, słyszałem ją zupełnie blisko. Trzeba było tylko

minąć zakręt. Za nim była ciemność oznaczona w głębi jasną plamą
drzwi. Potknąwszy się o książki, straciłem równowagę i padając
zwaliłem chwiejną pakę ksiąg. Runęła gdzieś głęboko w dół. Pada-
jąc na ręce, poczułem pod nimi pionową próżnię i sam omal nie
stoczyłem się w czeluść, skąd na mój bezwiedny okrzyk odpowie-
dział łoskot lawiny książek. Ocalałem tylko dlatego, że przypadko-
wo upadłem, zanim znalazłem się na krawędzi urwiska. O ile zdu-
mienie i strach w tym momencie nie zostawiały czasu na domysły,
o tyle śmiech, wesoły, zimny śmieszek po drugiej stronie pułapki
natychmiast wyjaśnił moją rolę. Śmiech oddalał się, cichnąc, z
okrutną nutką, i więcej już go nie słyszałem.

260

background image

Nie zerwałem się, nie odczołgałem się z hałasem, który by roz-

wiał przypuszczenie, że spadłem; zrozumiałem podstępny żart i
nawet nie drgnąłem pozwalając, by uwierzono, że się powiódł.
Jednak warto było rzucić okiem na łoże, które dla mnie przygoto-
wano. Na razie nic nie wskazywało, że jestem pod obserwacją, za-
paliłem więc zapałkę z wielką ostrożnością i zobaczyłem czworo-
kątny otwór przebity na wylot w podłodze. Światło nie dotarło do
dna, lecz przypomniawszy sobie pauzę między potrąceniem paki a
hukiem zrzuconych ksiąg, obliczyłem w przybliżeniu głębokość
wyrwy na dwanaście metrów. To znaczy, że podłoga dolnego piętra
była przebita symetrycznie w stosunku do górnego otworu, tworząc
podwójny przelot. Zawadzałem komuś. Tyle zdołałem zrozumieć,
mając na to ważkie dowody, nie pojmowałem jednak, jak mogła
nawet najbardziej eteryczna kobieta przeskoczyć tak szeroki otwór,
którego ściany nie miały żadnego obrzeża, żeby uchwycić się go i
ułatwić sobie przejście; szerokość wynosiła około sześciu arszynów.

Zaczekałem, aż całe zajście utraci swoją groźną świeżość, od-

czołgałem się w tył, do miejsca, gdzie padające z daleka światło
pozwalało rozróżnić ściany, i wstałem. Nie miałem odwagi wracać
do oświetlonych przestrzeni. Ale też nie byłem w stanie opuścić
teraz sceny, na której omal nie rozegrał się finał piątego aktu. Do-
tknąłem rzeczy aż nadto poważnych, żeby próbować iść dalej. Nie
wiedząc, od czego zacząć, stąpałem ostrożnie w przeciwnym kie-
runku, chowając się niekiedy za występy ścian, by skontrolować
pustkę. W jednym z takich występów znajdował się zlew; z kranu
kapała woda; wisiał tu również ręcznik z wilgotnymi śladami do-
piero co wycieranych rąk. Ręcznik poruszał się jeszcze: odszedł
stąd ktoś, kto być może znajdował się o dziesięć kroków, nie za-
uważony przeze mnie, jak i ja przez niego, dzięki przypadkowi. Nie
należało dłużej wystawiać na próbę tych miejsc. Zdrętwiałem z

261

background image

wrażenia na widok ręcznika potrąconego niemal w moich oczach,
w końcu zacząłem się cofać wstrzymując oddech i z ulgą spo-
strzegłem wąskie drzwi boczne w cieniu występu, całe prawie za-
walone papierami. Jakkolwiek z trudem, ale można je było odcią-
gnąć na tyle, żeby się przecisnąć. Wsunąłem się w tę szparę jak w
ścianę i znalazłem się w oświetlonym, cichym i pustym przejściu,
bardzo wąskim, z zakrętem nie opodal, za który nie zaryzykowałem
spojrzeć, tylko stanąłem przytulony do ściany we wnęce zabitych
drzwi. Żaden dźwięk, żadne zjawisko dostępne zmysłom nie mo-
głoby w tej chwili ujść mojej uwagi - tak byłem wyostrzony we-
wnętrznie, napięty, cały zamieniony w słuch i oddech. Lecz mogło
się zdawać, że życie na ziemi zamarło - taka cisza patrzyła mi w
oczy nieruchomym światłem głuchego przejścia. Widocznie
wszystko, co żyje, odeszło stąd albo się przytaiło. Poczułem słabość,
z niecierpliwością rozpaczy zapragnąłem jakiegokolwiek hałasu,
byle otrząsnąć się z drętwego światła, ściskającego serce milcze-
niem. I nagle zjawiło się więcej dźwięków, niż było trzeba dla uspo-
kojenia - jeśli tak nazwać „ciszy w czasie burzy” - mnóstwo kroków
rozległo się za ścianą, głęboko, na samym dole. Rozróżniałem gło-
sy, okrzyki. Do tych odgłosów, które zapowiadały nieznane ożywie-
nie, dołączył się dźwięk strojonych instrumentów; ostro zarzępoliły
skrzypce; wiolonczela, flet i kontrabas chaotycznie pociągnęły kilka
taktów, zagłuszonych przesuwaniem mebli. W środku nocy - nie
wiedziałem, która jest godzina - te objawy życia w czeluści dwóch
pięter zabrzmiały, po moich przejściach nad zapadliną, jak nowa
groźba. Zapewne, gdybym chodził niestrudzenie, znalazłbym wyj-
ście z tego domu, który nie miał końca, ale nie teraz, gdy nie wie-
działem, co może czyhać na mnie za najbliższymi drzwiami. Mo-
głem zorientować się w sytuacji tylko wtedy, gdybym stwierdził,

262

background image

co się dzieje na dole. Pilnie nasłuchując, ustaliłem odległość dzielą-
cą mnie od tych głosów. Była dość duża, prowadziła w dół za prze-
ciwległą ścianą;...

Stałem już tak długo we wnęce drzwi , że wreszcie odważyłem

się wyjść i rozejrzeć się, czy nie da się czegoś przedsięwziąć. Ruszy-
łem cicho przed siebie i spostrzegłem na prawo w ścianie otwór nie
większy od lufcika, z wprawioną szybą. Mieścił się na takiej wyso-
kości nad moją głową, że mogłem tam sięgnąć. Nieco dalej stała
przenośna składana drabina, jakiej używają malarze przy bieleniu
sufitów. Dźwignąwszy ją z całą ostrożnością, żeby nie stuknąć, nie
zawadzić o ściany, przystawiłem do otworu... Szkło było zakurzone
z obu stron, ale przetarłszy je dłonią, ile się dało, zacząłem przez
nie patrzeć, tyle że jak przez dym. Moje domysły wynikłe z orienta-
cji słuchowej potwierdziły się: ujrzałem tę samą salę główną banku,
w której byłem wieczorem, nie mogłem jednak zobaczyć jej do sa-
mego dołu - okienko wychodziło na galerię. Tuż obok zwisał
ogromny rzeźbiony plafon, balustrada znajdująca się po tej stronie
tuż przed moimi oczami zasłaniała głąb sali, tylko z daleka widać
było kolumny po przeciwległej stronie, ale nawet nie do połowy. Na
całej długości galerii nie było żywej duszy, natomiast w dole wrzało
wesołe życie, udręczające swą niewidzialnością. Słyszałem śmiech,
okrzyki, szuranie krzeseł, niewyraźne fragmenty rozmów, miarowe
trzaskanie drzwi na dole. Śmiało dzwoniły nakrycia; kaszel, pocią-
ganie nosem, tupot lekkich i ciężkich kroków i melodyjna, żarto-
bliwa intonacja głosów - tak, to był bankiet, bal, zebranie, goście,
jubileusz - co kto woli, ale już nie ta poprzednia zimna i ogromna
pustka z echem ugrzęzłym w kurzu. Żyrandole sypały w dół blaski
ognistego ornamentu i chociaż w moim kącie także było jasno,
ostrzejsze światło padało z sali na moją rękę.

263

background image

Prawie pewny, że nikt tu nie przyjdzie do tego zakamarka, który

miał raczej więcej wspólnego ze strychem niż z magistralą dolnego
przejścia, odważyłem się usunąć szybę. Jej rama, przymocowana
zgiętymi gwoździami, chwiała się lekko. Odgiąłem gwoździe i wyją-
łem przegrodę. Teraz hałas stał się wyrazisty jak wiatr wiejący w
twarz. Zanim oswoiłem się z jego charakterem, muzyka zaczęła
grać jakiś szlagier kabaretowy, ale przedziwnie cicho, jakby nie
potrafiła czy też nie chciała rozebrzmieć pełniej. Orkiestra przy-
grywała „z tłumikiem”, jak gdyby w myśl specjalnej instrukcji. Jed-
nak zagłuszane przez nią ludzkie głosy zaczęły dźwięczeć mocniej,
nasilając się w sposób naturalny i dolatując do mego schronienia w
otoczce wypowiadanego sensu. O ile mogłem się zorientować, zain-
teresowanie różnych grup w sali skupiało się wokół jakichś podej-
rzanych konszachtów, choć z powodu oddalenia nie chwytałem
wątków dokładnie. Niektóre zdania przypominały rżenie, inne
okrutny pisk; ciężki, rzeczowy śmiech mieszał się z syczeniem.
Głosy kobiet miały timbre ponury i naprężony, przechodząc od
czasu do czasu w kuszącą filuterność i rozwiązłą modulację Damy
Kameliowej. Czasem znów czyjaś uwaga, wygłaszana z emfazą,
kierowała rozmowę na ceny złota i drogich kamieni; inne słowa
budziły dreszcz grozy napomykając o zabójstwie lub o jakimś prze-
stępstwie „niemniej brutalnie określonym. Żargon kryminału,
bezwstyd nocnej ulicy, zewnętrzny polor hazardowej intrygi i oży-
wiona wielomówność nerwowo rozglądającej się duszy mieszały się
z dźwiękami drugiej orkiestry, której tamta rzucała subtelne filu-
terne repliki.

Nastąpiła przerwa; kilkoro drzwi otwarło się w głębi gdzieś da-

leko przede mną i jak gdyby weszły nowe osoby. Potwierdziły to
niezwłocznie uroczyste okrzyki. Po niewyraźnych naradach rozległy
się donośne zapowiedzi i zaproszenia do słuchania.

264

background image

Równocześnie czyjeś przemówienie płynęło tam spokojnie,

przedzierając się sączonymi frazami jak żuk przez igliwie leśne.

- Niech żyje Oswobodziciel! - obwieścił chóralny ryk. - Śmierć

Szczurołapowi!

- Śmierć! - posępnie zadźwięczały głosy kobiece.
Echo odpowiedziało przeciągłym wyciem i ścichło. Nie wiem

dlaczego, choć byłem straszliwie pochłonięty tym, co słyszałem,
odwróciłem się w tej sekundzie, jakbym poczuł z tyłu czyjś wzrok
na sobie; lecz tylko odetchnąłem głęboko - nikt nie stał za mną.
Miałem jeszcze czas na zastanowienie się, gdzie się ukryć: za zakrę-
tem najwyraźniej przeszły dwie osoby, nie podejrzewając mojej
obecności. Zatrzymały się. Ich lekki cień padł w poprzek zakamar-
ka, lecz wpatrując się weń, rozróżniłem jedynie plamę. Porozu-
miewali się z beztroską rozmówców czujących się na osobności. Był
to prawdopodobnie dalszy ciąg rozmowy. Kiedy ludzie ci zbliżali
się tutaj, wątek urwał się na jakimś pytaniu, na które teraz odpo-
wiedziano. Co do słowa zapamiętałem ową niejasną i groźną zapo-
wiedź:

- On umrze - oświadczył ktoś nieznajomy - ale nie od razu. Oto

adres: piąta linia, dziewięć dziesiątsiedem, mieszkania jedenaście.
Jest z nim córka. To będzie wielki czyn Oswobodziciela. Oswobo-
dziciel przybył z daleka. Jego droga jest męcząca i oczekują go w
wielu miastach. Dziś w nocy wszystko powinno być załatwione. Idź
i obejrzyj przejście. Jeżeli nic nie grozi Oswobodzicielowi, Szczuro-
łap umrze, a my zobaczymy jego puste źrenice.

VIII

Słuchałem mściwej tyrady dotykając już nogą podłogi, albo-

wiem ledwie zabrzmiał dokładnie powtórzony adres dziewczyny,

265

background image

której imienia nie zdążyłem dziś poznać, coś mnie ślepo pociągnęło
w dół - uciekać, skryć się i pędzić z wiadomością na piątą linię.
Nawet przy najbardziej logicznym rozumowaniu numer i nazwa
ulicy nie mogły wyjaśnić mi, czy w mieszkaniu tym jest jeszcze inna
rodzina - wystarczyło, że myślałem o tej i że ona tam się znajdowa-
ła. W tym przerażeniu i dręczącym pośpiechu, jak w czasie pożaru,
nie obliczyłem ostatniego kroku; drabina osunęła się z trzaskiem,
moja obecność wydała się i w pierwszej chwili znieruchomiałem
jak ciśnięty worek. Światło natychmiast zgasło, muzyka zamilkła i
krzyk wściekłości dopadł mnie pędzącego na oślep wąskim przej-
ściem, gdzie - nie pamiętam, jak to się stało - uderzyłem piersią w
drzwi, którymi tu wszedłem. Z niewytłumaczoną siłą, jednym
pchnięciem zmiotłem zawalające je graty i wybiegłem na pamiętny
korytarz z wyrwą. Ocalenie! Wschodził pierwszy mętny brzask,
rozwidniający mnogość drzwi; zacząłem gnać do utraty tchu. Ale
instynktownie szukałem drogi w górę, nie w dół, przebiegając jed-
nym susem krótkie schody i puste przejście. Chwilami miotałem
się krążąc na jednym miejscu, biorąc przebyte już drzwi za nowe
albo wpadając w ślepy zakamarek. To było straszne jak zły sen, tym
bardziej że byłem ścigany - słyszałem przyspieszone kroki z tyłu i
przede mną, ów zgiełk nagonki psychicznej, której nie mogłem się
wymknąć. Hałas rozlegał się nieregularnie jak ruch uliczny, czasem
tak blisko, że uskakiwałem za drzwi, czasem z boku, równo za mną,
jakby w każdej chwili miał runąć w poprzek mej drogi. Omdlewa-
łem, drętwiałem ze strachu i nieustannego głośnego skrzypienia
podłóg. Ale już biegłem między mansardami. Ostatnie schody,
jakie zauważyłem, prowadziły do kwadratowego otworu w suficie.
Przeleciałem po nich na samą górę z uczuciem, że ktoś lada chwila

266

background image

ugodzi mnie w plecy - taką hurmą biegli za mną ze wszystkich
stron. Znalazłem się w dusznej ciemności strychu i błyskawicznie
zwaliłem na otwór wszystko co majaczyło w pobliżu. Okazało się,
że jest to stos ram okiennych, które jednym zamachem mogła ru-
szyć z miejsca tylko siła rozpaczy. Runęły wzdłuż i w poprzek, two-
rząc nieprzebyty gąszcz skrzyżowań. Dokonawszy tego pobiegłem
do dalekiej szarej plamy dymnika, w obrębie której widać było
beczki i deski. Droga była niezgorzej zagracona. Przeskakiwałem
przez belki, skrzynie, krawędzie murów między dołami i kominami
niczym w lesie. Wreszcie byłem przy dymniku. Otwarta chłodna
przestrzeń tchnęła głębokim snem. Za dalekim dachem majaczył
różowy cień; kominy nie dymiły, przechodniów nie było słychać.
Wylazłem i dobrnąłem do leja od rynny. Rynna chwiała się, klamry
trzeszczały, kiedy zacząłem zsuwać się po niej; gdzieś w połowie
drogi chłodna blacha rynny była mokra od rosy, a ja kurczowo
ześliznąłem się w dół, z trudem uchwyciwszy się klamry. Wreszcie
nogi namacały trotuar. Spieszyłem ku rzece, obawiając się, że za-
stanę most rozsunięty, dlatego odetchnąwszy chwilę, puściłem się
biegiem.

IX

Ledwie skręciłem za róg, musiałem przystanąć, zobaczyłem bo-

wiem ślicznego siedmioletniego chłopczyka z twarzyczką pobladłą
od łez; żałośnie tarł oczy piąstkami i szlochał. Z litością, naturalną
przy takim spotkaniu, nachyliłem się nad nim pytając: „Chłopczy-
ku, skąd jesteś? Czy cię porzucono? Skąd się tu wziąłeś?”

On milczał pochlipując i patrząc na mnie spode łba. Byłem

przerażony jego położeniem. Dokoła panowała pustka. Jego chu-
dziutkie ciałko dygotało, nóżki miał zabłocone i bose. Mimo że
pilno mi było do zagrożonego miejsca, nie mogłem zostawić dziecka,

267

background image

tym bardziej że ze strachu i zmęczenia milczało potulnie, za każ-
dym moim pytaniem wzdrygając się i kuląc jak przed pogróżką. Nic
nie wskórałem gładząc je po głowie i zaglądając w oczy pełne łez -
tylko zwieszało głowę i płakało. „Przyjacielu mały - rzekłem posta-
nawiając zapukać do któregoś domu, by przygarnięto dziecko -
posiedź tu, ja zaraz przyjdę i odszukamy twoją niegodziwą mamę.”
Lecz ku mojemu zdziwieniu chłopiec mocno uczepił się mej ręki i
nie puszczał jej. W tym jego wysiłku było coś nikczemnego i dzikie-
go. Osunął się z trotuaru, zaciskając z całej siły powieki, kiedy z
nagłą podejrzliwością szarpnąłem rękę. Jego śliczna twarzyczka
była skurczona, stężała w napięciu. „Ej, ty! - krzyknąłem starając
się uwolnić rękę - puszczaj!” I odepchnąłem go. Przestał płakać i
ciągle milcząc wlepił we mnie spojrzenie ogromnych czarnych
oczu; potem wstał i śmiejąc się szyderczo, odszedł tak prędko, że
wzdrygnąłem się i osłupiałem. „Ktoś ty?” - zawołałem z groźbą w
głosie. Zachichotał i przyspieszając kroku zniknął za rogiem, ja zaś
jeszcze długą chwilę patrzyłem w tamtym kierunku z uczuciem
człowieka ukąszonego, wreszcie opamiętałem się i pobiegłem z
taką szybkością, jakbym gonił tramwaj. Zabrakło mi tchu. Dwa
razy przystawałem, potem szedłem tak prędko, jak tylko mogłem,
znów biegłem i - znowu bez tchu ruszałem szaleńczym krokiem,
gwałtownym jak bieg.

Byłem już na Bulwarze Konnogwardiejskim, gdy wyminęła

mnie dziewczyna spojrzawszy na mnie przelotnie z takim wyrazem,
jak gdyby coś usiłowała sobie przypomnieć. Chciała pobiec dalej,
ale w tejże chwili poznałem ją idąc za bodźcem wewnętrznym, toż-
samym z radością ocalenia. Moje wołanie i jej lekki okrzyk za-
brzmiały równocześnie, po czym zatrzymała się, mówiąc z odcie-
niem miłego ubolewania:

268

background image

- To przecież pan! Jakże mogłam nie poznać. Byłabym przeszła

obok, gdybym nie wyczuła, że pan się zaniepokoił. Jakiż pan zmę-
czony, jaki blady!

Wielkie zakłopotanie, ale i wielki spokój spłynęły na mnie. Pa-

trzyłem na tę twarz utraconą pełen wiary w skomplikowane zna-
czenie przypadku, z radosnym i gwałtownym wzruszeniem. Byłem
tak oszołomiony, tak przez nią zahamowany wewnętrznie właśnie
wtedy, gdy do niej dążyłem i gdy okoliczności spotkania z góry
zasugerowała mi wyobraźnia, że doznałem uczucia, jakby się coś
zerwało - o ileż wolałbym przyjść do niej tam.

- Proszę posłuchać - powiedziałem nie odrywając wzroku od jej

ufnych oczu - spieszę do pani. Jeszcze nie jest za późno...

Przerwała, pociągając mnie na bok za rękaw.
- Teraz jest za wcześnie - rzekła znacząco - albo za późno, jak

pan woli. Proszę przyjść do mnie wieczorem, słyszy pan? Powiem
panu wszystko. Dużo myślałam o tym, co nas łączy. I niech pan
wie, że pana kocham.

Stało się coś takiego, jak gdyby nagle stanął zegar. W tej chwili

zamknęło się dla niej moje serce. Ona nie mogła, nie powinna była
tak powiedzieć. Z westchnieniem wypuściłem jej małą chłodną
rączkę, która ściskała moją, odsunąłem się. Patrzyła na mnie z
ledwo hamowaną niecierpliwością na twarzy? Wyraz ten skaził jej
rysy - czułość zmieniła się w tępotę, spojrzenie umknęło gwał-
townie w bok, a ja, śmiejąc się straszliwie, pogroziłem jej palcem:

- Nie, nie oszukasz mnie - powiedziałem. - Ona jest tam. Ona

teraz śpi, a ja obudzę ją. Kimkolwiek jesteś, precz stąd, gadzino!

Machnięcie szybko zarzuconej chusteczki tuż przed moją twarzą

był to ostatni ruch, jaki widziałem wyraźnie o dwa kroki. Potem
zaczęły migać wąskie prześwity drzew - raz wydawało mi się, że

269

background image

widzę między nimi uciekającą postać kobiecą, raz - że to ja sam
biegnę ze wszystkich sił. Widać już było zegar na placu. Na moście
stały rogatki. Z dala, po przeciwległej stronie nabrzeża dymił czar-
ny holownik ciągnąc na linie barkę. Przeleciałem rogatkę i most w
ostatniej sekundzie, gdy jego ruchoma część utworzyła już szczeli-
nę rozłączając szyny tramwajowe. Strażnicy powitali mój po-
wietrzny skok gradem rozpaczliwych wymysłów, lecz ja tylko w
przelocie spojrzawszy na połyskującą w głębi szczeliny wodę, byłem
już daleko od nich i pędziłem, póki nie dopadłem bramy.

X

Wówczas albo, ściślej mówiąc, po pewnym czasie nastąpiła

chwila, od której poczynając mógłbym szczegółowo, w odwrotnym
porządku odtworzyć minione, mrokiem zasnute fakty. Przede
wszystkim zobaczyłem dziewczynę, która stała przy drzwiach na-
słuchując, z ręką wyciągniętą ku mnie, jak to czynią ludzie, kiedy
proszą lub też milcząco nakazują zachowanie ciszy. Była w letnim
płaszczu. Twarz jej miała wyraz zaniepokojony i smutny. Moje
przybycie wyrwało ją ze snu. O tym wiedziałem, lecz okoliczności
mego pojawienia się tutaj umknęły jak woda z zaciśniętej ręki i
ledwo mnie było stać na świadomy wysiłek, żeby natychmiast
wszystko powiązać. Posłuszny jej pełnemu niepokoju gestowi, sie-
działem bez ruchu, czekając, jaki będzie koniec tego nasłuchiwania.
Usiłowałem pojąć jego sens, ale na próżno. Jeszcze trochę i zdobył-
bym się na to, żeby przemóc ostateczną słabość, zapytać, co takiego
dzieje się w tym dużym pokoju, gdy, jakby zgadując moje zamiary,
dziewczyna odwróciła głowę marszcząc brwi i grożąc mi palcem.
Teraz przypomniałem sobie, że na imię jej Suzy, że tak ją nazwał
ktoś, kto wyszedł stamtąd i powiedział: „Proszę o absolutną ciszę...”
Spałem, czy byłem tylko roztargniony? Starając się odpowiedzieć na

270

background image

to pytanie, spuściłem mimowolnie wzrok i spostrzegłem, że poła
mego płaszcza jest rozdarta. A przecież była cała, gdy biegłem tutaj.
Z jednej wątpliwości wpadałem w drugą. Naraz wszystko się za-
trzęsło i jak gdyby gdzieś uciekło, zmąciwszy światło. Krew uderzy-
ła mi do głowy. Rozległ się ogłuszający huk, podobny do wystrzału
nad uchem, a później okrzyk. „Halt!” - zawołał ktoś za drzwiami.
Zerwałem się i głęboko zaczerpnąłem tchu. W drzwiach pojawił się
mężczyzna w szarym szlafroku, pokazując cofającej się dziewczynie
niedużą deskę, na której zduszony drucianym kabłąkiem wisiał
ogromny, na wpół przecięty czarny szczur. Zęby miał wyszczerzo-
ne, ogon zwisał luźno.

Wówczas moja pamięć, wyrwana hukiem i krzykiem z iście

straszliwego stanu, przekroczyła ciemną przepaść. I od razu
uchwyciłem i powiązałem wiele rzeczy. Przemówiły uczucia. We-
wnętrznym wzrokiem znów ujrzałem początek sceny, powtarzając
łańcuch wypadków. Przypomniałem sobie, jak przelazłem przez
bramę, bojąc się zastukać, by nie ściągnąć nowego niebezpieczeń-
stwa, jak sprawdzałem drzwi i szarpnąłem za dzwonek na drugim
piętrze. Ale rozmowę za drzwiami, rozmowę długą i niespokojną -
przy czym głos męski i kobiecy sprzeczały się, czy mnie wpuścić -
zapomniałem z kretesem. Zrekonstruowałem ją później dopiero.

Wszystkie te jeszcze nie całkiem pasujące do siebie ogniwa bły-

snęły tak szybko jak spojrzenie w okno. Starszy pan, który wniósł
pułapkę na szczury, miał siwą gęstą czuprynę, równo podstrzyżoną
wokół głowy, przypominającą miseczkę żołędzia. Cienki nos, wą-
skie, bez zarostu usta z nieuchwytnym wyrazem uporu, błyszczące
wyblakłe oczy i strzępy siwych bokobrodów wokół zaróżowionej

271

background image

twarzy, zakończonej wysuniętym naprzód podbródkiem tkwią-
cym w błękitnym szaliku - wszystko to mogłoby wzbudzić zain-
teresowanie portrecisty, amatora charakterystycznych twarzy. Po-
wiedział:

- Ma pan przed sobą tak zwanego czarnego szczura gwinejskie-

go. Jego ukąszenie jest bardzo niebezpieczne. Powoduje powolne
gnicie żywcem, zamieniając ukąszonego w kolekcję obrzęków i
wrzodów. Ten gatunek gryzonia jest rzadko spotykany w Europie,
ale czasami przedostaje się na statkach. Przejście, o którym pan
słyszał w nocy, to specjalnie zrobiony przełaz w pobliżu kuchni,
służący mi do doświadczeń z pułapkami rozmaitych systemów. W
ostatnich dwóch dniach przejście to istotnie było wolne, ponieważ
byłem pochłonięty lekturą Spiżarni króla szczurów Erta Ertusa,
książki będącej białym krukiem. Została wydana w Niemczech
czterysta lat temu. Autora spalono na stosie w Bremie jako herety-
ka. Pańskie opowiadanie...

Zatem opowiedziałem już wszystko, z czym tu przyszedłem. A

jednak miałem jeszcze pewne wątpliwości. Zapytałem:

- Czy pan zastosował środki ostrożności? Czy wie pan, jakiego

to rodzaju niebezpieczeństwo, ponieważ ja niezupełnie się orientu-
ję.

- Środki ostrożności? - rzekła Suzy. - O czym pan mówi?
- Niebezpieczeństwo... - zaczął starszy pan, ale urwał spojrzaw-

szy na córkę. - Nie rozumiem.

Sytuacja stała się nieco kłopotliwa. Wszyscy troje wymieniliśmy

pytające spojrzenia.

- Mówię - zacząłem niepewnie - że powinien pan strzec się.

Zdaje się, że już o tym mówiłem, ale proszę mi wybaczyć, niezbyt
dobrze pamiętam, co i jak. Byłem chyba wtedy w głębokim zamro-
czeniu.

272

background image

Dziewczyna spojrzała na ojca, potem na mnie i uśmiechnęła

się z powątpiewaniem: „Czy to możliwe?”

- On jest zmęczony, Suzy - rzekł starszy pan. - Wiem, co to bez-

senność. Wszystko pan powiedział i środki ostrożności zastosowa-
łem. Jeśli tego szczura - opuścił pułapkę do moich stóp z miną
myśliwego, któremu się powiodło - nazwę „Oswobodzicielem”,
będzie pan już wiedział, o co chodzi.

- To żart - odparłem - w dodatku żart odpowiadający zajęciu

Szczurołapa.

To mówiąc przypomniałem sobie niewielką tabliczkę, nad którą

wisiał dzwonek. Widniał tam napis:

„SZCZUROŁAP”

Tępienie szczurów i myszy.

O. JENSEN

telefon 1-08-01

- Pan żartuje, nie sądzę bowiem, żeby ów „Oswobodziciel”

przyczynił panu tyle kłopotu.

- On nie żartuję - powiedziała Suzy - on wie.
Porównywałem te dwa spojrzenia, na które odpowiadałem w tej

chwili uśmiechem próżnych domysłów - spojrzenie młodości, pełne
szczerego przekonania i spojrzenie starczych, lecz jasnych oczu,
które wyrażały wahanie, czy prowadzić dalej rozmowę w tym tonie,
w jakim się zaczęła.

- Niechże zamiast mnie powie panu coś niecoś o tych sprawach

Ert Ertrus.

Szczurołap wyszedł i powrócił niosąc starą książkę w skórzanej

oprawie z czerwonymi brzegami.

- Tu jest urywek, z którego może się pan śmiać albo się nad nim

zastanowić, jak pan woli: „...Te przewrotne i posępne stworzenia
posiadają potęgę rozumu ludzkiego. Posiadają również tajemnice
podziemi, w których się ukrywają. Potrafią zmieniać swój wygląd,

273

background image

przybierać postać ludzką - jako zupełny, choć przecież fałszywy
obraz człowieka. Szczury potrafią również sprowadzać nieuleczalne
choroby, używając w tym celu tylko im znanych sposobów. Sprzyja
im mór, głód, wojna, powodzie i najazdy. Wówczas zbierają się pod
hasłem tajemniczych przeobrażeń, działają jako ludzie i każdy mo-
że rozmawiać z nimi, nie wiedząc, z kim ma do czynienia. Kradną i
sprzedają z zyskiem, który zadziwia uczciwego człowieka pracy,
zwodzą wspaniałością swych ubiorów i łagodną mową. Mordują i
palą, oszukują i urządzają zasadzki; otaczają się zbytkiem, jedzą i
piją do woli, opływając w dostatki. Złoto i srebro jest ich najulu-
bieńszą zdobyczą, poza tym drogie kamienie, dla których przezna-
czone są skarbce pod ziemią.” Ale dość czytania - rzekł Szczurołap -
pan się domyśla zapewne, dlaczego przetłumaczyłem ten właśnie
ustęp. Był pan osaczony przez szczury.

Lecz ja już zrozumiałem. W niektórych wypadkach wolimy mil-

czeć, ażeby doznanie, wahające się i rozrywane innymi myślami,
znalazło prawdziwe oparcie. Tymczasem pokrowce na meblach
zaczęły jaśnieć w coraz silniejszym świetle z okna i pierwsze odgło-
sy ulicy zabrzmiały jakby w pokoju. Znów pogrążyłem się w niebyt.
Twarze dziewczyny i jej ojca oddalały się, majaczyły widmowo,
jakby je zasnuwała przejrzysta mgła. „Suzy, co się z nim dzieje?” -
rozległo się głośne pytanie. Dziewczyna podeszła do mnie, była
gdzieś blisko, ale gdzie, nie wiedziałem, ponieważ nie byłem w
stanie poruszyć głową. I naraz na czole poczułem ciepło kobiecej
dłoni - w tejże sekundzie kontury wszystkiego, co mnie otaczało,
zamazały się, pomieszały i przepadły w chaosie zapaści duchowej.
Unosił mnie dziki, nieprzebyty sen. Słyszałem głos dziewczyny:
„On śpi”, słowa, z którymi zbudziłem się po trzydziestu nieistnieją-
cych godzinach. Przeniesiono mnie do ciasnego sąsiedniego pokoju

274

background image

na prawdziwe łóżko, po czym dowiedziałem się, że „jak na mężczy-
znę byłem bardzo lekki.” Okazano mi współczucie: pokój w sąsied-
nim mieszkaniu otrzymałem nazajutrz do mej wyłącznej dyspozy-
cji. Ciąg dalszy nie wchodzi do opowiadania. Lecz ode mnie zależy,
by stało się tak, jak w chwili, gdy poczułem ciepło ręki na mej gło-
wie. Muszę zdobyć zaufanie... I więcej - ani słowa o tym.

1924

Przełożyła Irena Piotrowska

background image

ALEKSANDER BIELAJEW

Biały
dziki
człowiek

1. Ptak na kapeluszu

Dziwne wrażenie robią ruiny starożytnej Lutecji, zagubione

wśród domów Dzielnicy Łacińskiej. Rzędy pogruchotanych ka-
miennych ław, z których kiedyś widzowie oklaskiwali krwawe wi-
dowiska, czarne piwnice podziemnych galerii, w których głodne
lwy ryczały przed wyjściem na arenę... A wokół zwykłe, nieciekawe
paryskie domy. Gąszcz kominów na dachach, setki okien, obojętnie
spoglądających na żałosną ruinę dawnej wielkości.

Zwiedzający zatrzymali się.
Było ich troje: dziesięcioletni Anatol, chudy, czarnowłosy, z za-

stygłym w czarnych oczach pytaniem, jego wuj, Bernard de Trois -
„król jedwabiu” - oraz Klotylda, jego żona. Tylko upór Klotyldy
zmusił jej męża do oderwania się od pilnych interesów i podjęcia
tej „naukowej ekspedycji” - nowego kaprysu młodej kobiety, która
ostatnio zainteresowała się archeologią.

Madame de Trois była zachwycona. Jej delikatne nozdrza drża-

ły Kilka razy nerwowym gestem poprawiła niesforny lok kasztano-
watych włosów wysuwający się spod szarego jedwabnego kapelusi-
ka, ozdobionego malutkim białym ptaszkiem.

- Trzeba zmusić te kamienie do mówienia! - krzyknęła wreszcie

Klotylda. - Popełniliśmy błąd, przychodząc tu za dnia. Trzeba było

276

background image

przyjechać nocą, przy świetle Księżyca. Przy Księżycu powracają
cienie przeszłości... Zobaczymy cudowne obrazy! Usłyszymy
dźwięk bukcyn - wojennych trąb rzymskich. Ich grzmot zmuszał do
ucieczki zastępy wrogów... Zabrzmią trąby, a odpowie im ryk dzi-
kich bestii, czujących mięso ludzkie, i zobaczymy, jak Cezar... Oj!...
Ach!

Klotylda de Trois krzyknęła z przerażenia. Nieoczekiwane wy-

darzenie przerwało wzlot jej fantazji.

Jakiś mężczyzna, może dwudziestopięcioletni, wysoki, herkule-

sowej budowy, z jasną bródką i wąsami na ogorzałej twarzy, pod-
kradł się do niej niespostrzeżenie i szybkim ruchem zerwał z kape-
lusika białego ptaka, rozszarpał go na strzępki i z niedowierzaniem
zaczął grzebać w wacie, którą wypchany był ptaszek.

Jego oczy... Mimo całego przestrachu Klotylda musiała zauwa-

żyć niezwykły, jaskrawy błękit tych oczu. Gorzał w nich dziwny
płomień. To nie. płomień obłędu, ale coś niezwykłego, coś, czego
się nie spotyka. Była w nich czujność zwierzęcia i naiwność dziec-
ka. Twarz nieznajomego można by nazwać piękną, gdyby nie nad-
miernie rozwinięte łuki brwiowe, zbyt głęboko osadzone oczy i
szeroki, płaski nos. Nie miał kapelusza. Głowę jego okrywały jasne,
długie i gęste włosy.

Postępek nieznajomego oszołomił całe towarzystwo. Ale już w

następnej minucie Bernard de Trois rzucił się na niego z laską.
Nieznajomy skrzywił usta w szerokim uśmiechu odsłaniając cu-
downe mocne zęby. Widocznie uznał to za zaproszenie do zabawy...
Podbiegł do pana de Trois i uchylał się od jego ciosów ze zręczno-
ścią i naturalną gracją młodej pantery.

A z ulicy pędził już jakiś człowiek, wymachując rękami.
- Adam! Wróć! - krzyczał zupełnie jak na psa.

277

background image

Jasnowłosy olbrzym usłuchał, ale niechętnie, i odsunął się na

bok z głuchym rykiem. W tej samej chwili nadszedł z drugiej strony
ulicy policjant, który usłyszał krzyki

- Spieszę państwa przeprosić! - krzyczał już z daleka człowiek,

który uspokoił Adama, i machał kapeluszem. - Proszę mi wierzyć,
że w tym wszystkim nie było złej woli! Pozwolą państwo, że się
przedstawię... Jestem profesorem archeologii i paleontologii na
Sorbonie... Moje nazwisko August Licorn. A to jest Adam, po pro-
stu Adam... Zaraz państwu wszystko wytłumaczę...

Lecz rozsierdzony „król jedwabiu” nie chciał niczego wysłuchi-

wać:

- To skandal! Znieważyć kobietę!...
- Proszę pozwolić mi wyjaśnić...
- Żadnych wyjaśnień! - trzęsącą się z gniewu ręką de Trois po-

dał policjantowi swą kartę wizytową. - Oto moja wizytówka. Proszę
spisać tych panów i podać ich do sądu! Idziemy!

Wziął pod rękę żonę, skinął głową Anatolowi, przykazując mu

iść za sobą, i szybko ruszył w stronę czarnego lakierowanego auto-
mobilu, który na nich oczekiwał.

Kiedy piękna limuzyna ruszyła z miejsca, Anatol wiedziony

dziecinną ciekawością, strachem i zachwytem, popatrzył na dziw-
nego człowieka, który zerwał ptaszka z kapelusza cioci Klo...

2. Nieprzyjemna wizyta

Skręciwszy z Bulwaru Włoskiego na niewielką uliczkę Pille Vil-

le, profesor Licorn zwolnił kroku. Po szumie Bulwaru cisza tu pa-
nująca oszałamiała. To była cisza kościoła, a właściwie cisza świą-
tyni Złotego Cielca. Tu mieszkają milionerzy. Posępne wysokie
domy z kratami w oknach parteru nieżyczliwie spoglądały na rzad-
kich przechodniów. To chyba tu... Zdenerwowany Licorn nacisnął

278

background image

przycisk elektrycznego dzwonka ukryty w głowie brązowego lwa.
Milczący szwajcar bez pośpiechu otworzył drzwi, wprowadził pro-
fesora do westybulu pełnego roślin. Przy wejściu stał wypchany
niedźwiedź. Po szerokich schodach wysłanych ciemnoczerwonym
dywanem schodził w dół służący. Licom podał mu swój bilet wizy-
towy.

- Pan de Trois w domu? Chciałbym się z nim zobaczyć w spra-

wie osobistej.

- W sprawach osobistych pan de Trois przyjmuje w soboty i

czwartki od dziewiątej dwadzieścia do dziesiątej rano. Dziś może
się pan jedynie zobaczyć z sekretarzem pana de Trois.

W tej chwili ukazała się na schodach Klotylda de Trois ubrana w

szary jedwabny płaszczyk i kapelusz z białym ptaszkiem u ronda.
Licorn ukłonił się i odsunął, aby przepuścić ją do drzwi.

Klotylda de Trois uprzejmie odpowiedziała na jego ukłon. Po-

znała profesora:

- Profesor Licorn! Pan do mego męża? Nie ma go w domu. Cóż

pana tu przywiodło? Chyba nie historia ptaszka z mego kapelusza?
Proszę spojrzeć, ptaszek już jest na swoim miejscu! Wynika z tego,
że wszystko jest w porządku...

- Rzeczywiście, przyszedłem porozmawiać z panem de Trois o

nieprzyjemnym zajściu...

- To proszę porozmawiać ze mną! Przecież w końcu to ja, a nie

mój mąż, byłam „stroną pokrzywdzoną”. Czyli cała ta historia to
moja osobista sprawa. Proszę za mną, profesorze!

Służący podszedł do Licorna i z szacunkiem pomógł mu zdjąć

płaszcz.

Licorn ledwie nadążał za Klotylda, która szybko wbiegła na

schody.

- Nasza znajomość zaczęła się nieco oryginalnie, nieprawdaż? -

zwróciła się Klotylda do profesora z uprzejmym uśmiechem, kiedy
już zasiedli w miękkich fotelach salonu.

279

background image

- Tak - odpowiedział zmieszany. - Oryginalnie, choć i dla pani, i

dla mnie niezbyt przyjemnie. Policja spisała protokół i cała sprawa
skończy się w sądzie.

- Cóż za głupstwo! Porozmawiam z mężem i wszystko się ułoży.

Nie ma mowy o żadnych sądach, protokołach czy policji! Te słowa
ranią wprost moje uszy!...

Licornowi spadł kamień z serca:
- Ja nawet jestem zadowolona - mówiła dalej Klotylda - że

dzięki temu zawarłam tak interesującą znajomość. Czytałam pana
książki o człowieku pierwotnym i bardzo mi się podobały.

Licorn skłonił się. Nie spodziewał się zupełnie, że właśnie tu

spotka czytelniczkę swoich naukowych prac.

- Niech mi pan powie, profesorze, czy młody człowiek, łowiący

ptaszki na moim kapeluszu nie jest przypadkiem tym dzikusem,
którego znalazł pan w Himalajach w czasie swojej ostatniej wypra-
wy? Pisały o tym wszystkim gazety i bardzo chciałabym poznać tę
znakomitość!

- Tak, to on. Dziki człowiek, a ściślej - biały dziki człowiek, któ-

rego odkryłem w Himalajach na wysokości paru tysięcy stóp.

Klotylda poruszyła się.
- Jakie to interesujące!
- Rzeczywiście, ten biały dzikus jest bardzo interesujący dla na-

uki. To nie jest po prostu zwykły dzikus. To przypadkiem ocalały
egzemplarz całkowicie już wymarłej rasy, ostatni przedstawiciel
ludu, który żył przed tysiącami lat i który, jak sądzę, był praprzod-
kiem wszystkich ludów Europy.

- Nazwał go pan Adamem?
- Nadałem mu to miano w żartach, a potem jakoś przylgnęło do

niego. Wyjątkowo ciekawy okaz... Ale... - profesor Licorn westchnął
- gdyby pani wiedziała, ile miałem już przez niego kłopotów i nie-
przyjemności! Na początku, oczywiście, nie mogłem wypuszczać

280

background image

go na swobodę. Trzeba było tresować go jak zwierzę. Ale w za-
mknięciu męczył się. Więc kiedy się trochę „ucywilizował”, zaczą-
łem brać go na spacery. Jest posłuszny i przywiązany jak pies.

Kiedy po raz pierwszy poszedłem z nim do Ogrodu Luksembur-

skiego, wpadł w szalony zachwyt. Nim zdążyłem się zorientować,
wdrapał się na drzewo i krzyczał z radości tak, że dzieci zaczęły z
płaczem uciekać. Dozorca skamieniał, widząc takie świętokradz-
two. Następnym razem Adam wskoczył do fontanny Carnot - miał
ochotę na kąpiel... Na Placu Zgody, zgromadziwszy wokół siebie
tłum gapiów, wspiął się na posąg konia...

Klotylda wybuchnęła śmiechem. Słuchała profesora z wielkim

zainteresowaniem.

- Kiedyś, kiedy wracaliśmy z Adamem dorożką do domu, znu-

dziła mu się zbyt powolna jazda, chwycił więc dorożkarza za koł-
nierz, zsadził z kozła, jednym skokiem znalazł się na koniu i pognał
jak szalony.

Klotylda znów dźwięcznie się roześmiała.
- Tego wszystkiego nie da się opowiedzieć! Spadały więc na

moją głowę protokoły, kary, procesy sądowe. Ulica Champolliona,
przy której mieszkamy, została po prostu sterroryzowana. Na po-
czątku administracja Sorbony wyciągała mnie z kłopotów, czasem
na pomoc przychodziło Ministerstwo Oświaty, ale w końcu wszyst-
kim się to znudziło. Na szczęście Adam wiele się już nauczył. Tak
się cieszyłem, że skończyły się już jego dzikie wybryki, a tu nagle,
przedwczoraj, ten wypadek z panią...

- Ależ nie ma o czym mówić, drogi profesorze! Niech pan mi

lepiej opowie, w jaki sposób udało się panu oderwać to dwunogie
zwierzę od jego rodzinnych gór i przywieźć do Paryża.

281

background image

- Przygotowuję do druku dziennik mojej podroży. Jeżeli to pa-

nią interesuje, mogę przysłać pani odbitki korektorskie.

- Kochany profesorze, będę taka wdzięczna! Niech pan przyśle

już jutro!... - Klotylda zerwała się z fotela i uścisnęła obie ręce Li-
corna.

3. Dziennik profesora Licorna

Następnego dnia pokojówka przyniosła na tacy poranną pocztę.

- Dziennik profesora - wykrzyknęła Klotylda. - Marie, dzisiaj niko-
go nie przyjmuję!

Kiedy pokojówka wyszła, Klotylda z gorączkową niecierpliwo-

ścią rozerwała dużą kopertę i zagłębiła się w fotelu. Zaczęła czytać.

„11 czerwca. Kiedy ruszałem w swoją wyprawę w Himalaje, je-

den z moich kolegów żartobliwie życzył mi, abym wśród wiecznych
śniegów spotkał swego imiennika

1

. To życzenie nie spełniło się.

Śnieżna siedziba

2

przyjęła mnie nader niegościnnie... A i w aspek-

cie naukowym moja ekspedycja była właściwie nieudana...

1

Po francusku Licom znaczy jednorożec, czyli istota mitologiczna.

2

W sanskrycie Himalaja (a stąd nazwa Himalaje; oznacza śnieżną lub zimową

siedzibę.

Rozpocząłem swoją wspinaczkę od południowego stoku pasma

gór przylegającego do prowincji Assam. Góry, pokryte na dole
wspaniałą tropikalną roślinnością, dają schronienie tygrysom, sło-
niom, małpom. Jaskrawą zieleń we wszystkich odcieniach, od ja-
snożółtego do głębokiego błękitu, rozjaśniają bardziej jeszcze ja-
skrawe barwy kwiatów i ptasiego upierzenia - pełno tu papug, ba-
żantów, kur kolorowo upierzonych. Gdyby nie chmary owadów i
nieprzyjemna wilgoć panująca nocą, a nawet i w dzień podnosząca
się z błotnistych równin u stóp góry, można by spokojnie ochrzcić
to miejsce mianem raju.

Przepiękna jest także druga strefa roślinności - na wysokości

około 1000 metrów - strefa dębów i dzikich kasztanowców, tak
dobrze znanych Europejczykowi.

282

background image

Na wysokości 2500 metrów - królestwo drzew iglastych, a po-

wyżej 5600 metrów zaczyna się właściwa śnieżna siedziba. Z rzad-
ka trafia się tu niedźwiedź czy górska kozica. Jak dziwnie jest stać
na wysokości sześciu-siedmiu tysięcy metrów, oddychać lodowa-
tym powietrzem, które dławi w płucach, i patrzeć w dół, na zielony
pas tropikalnej roślinności... Zdumiewający widok.

Nie przyszedłem tu jednak, aby podziwiać piękno przyrody.

Szukałem „swych imienników”, szukałem śladów tego, który
mieszkał w śnieżnej siedzibie przed setkami, tysiącami, milionami
lat.. Jak na razie powodzenie nie uwieńczyło moich poszukiwań -
Himalaje zazdrośnie strzegły swoich tajemnic, skrywając je pod
lodowymi blokami.

Wspinaczka jest tu niezwykle trudna. Głębokie przełęcze,

straszliwe zimno nocą, całkowity brak jakiegokolwiek paliwa - ni
pęczka suchej trawy, ni żadnego krzaczka. Śnieg, lód i wieczne
milczenie.

Przewodnicy szemrali i niemal wszyscy porzucili mnie po tym,

jak jeden z nich wpadł w rozpadlinę skalną i zabił się. Wreszcie
zostało ich tylko trzech. Rąbanie lodu w poszukiwaniu skamielin
byłoby bez sensu. Pozostawała jedynie nadzieja, że przyroda zechce
nam pomóc: czasem w momencie obsuwania się skał czy lodowych
bloków odsłaniają się kości kopalnych zwierząt. Ale los nie był dla
mnie tak łaskawy. Zastanawiałem się już nad niesławnym odwro-
tem.

Ale następny poranek wynagrodził mi wszystko z nawiązką.

Wyobrażam sobie, ile hałasu wywoła moje znalezisko w całym na-
ukowym świecie!

Oto, jak się wszystko zaczęło:
Następnego ranka błądziłem samotnie ze strzelbą na ramieniu

między oblodzonymi skałami. Zajrzawszy za skalny nawis ujrzałem
coś, co głęboka mną wstrząsnęło. Myślałem, że to halucynacja.
Jakieś dwadzieścia kroków przede mną stało pod nawisem obrócone

283

background image

do mnie plecami dwunogie zwierzę. Jego nagie brązowe ciało
okrywała tylko zwierzęca skóra, spięta na lewym ramieniu. Gęste
włosy wyglądały jak kopa siana, uszy poruszały się Na rękach i pod
obnażoną skórą prawej łopatki grały potężne mięśnie. Bosymi sto-
pami stał pewnie na lodzie, jakby to był parkiet, a w ręce dzierżył
ogromny blok lodu. Ale ów ciężar nie krępował wcale jego ruchów.
Pochylał się całym ciałem i obserwował coś, co działo się niżej. W
końcu, wybrawszy chyba właściwy moment, z dzikim rykiem, który
głośnym echem rozniósł się po górach, cisnął w dół lodową skałę.

I wtedy rozległ się w odpowiedzi ryk rozjuszonego zwierzęcia.

Dwunogie zwierzę odłamało jeszcze większy kawał lodu, rzuciło go
w dół i samo pomknęło za nim.

Kilka skoków i już było na miejscu.
Przed moimi oczami rozpostarł się nowy obraz, jakby dokładnie

przeniesiony z ery lodowcowej Nigdy, nigdy tego nie zapomnę!

Na dnie niewielkiej dolinki leżała skrwawiona kozica z przetrą-

conym grzbietem. Nad nią stał na tylnych łapach niedźwiedź ze
zbrukaną krwią głową. Ryczał wściekle, unosząc w górę przednie
łapy, a z jego otwartej paszczy tryskały strugi posoki. Na spotkanie
rozszalałej bestii, uzbrojony tylko w kawał lodu, szedł bez drżenia
drugi dziki zwierz - zwierz dwunogi.

Dlaczego dwunogi tak się spieszył? Dlaczego nie dobił niedź-

wiedzia ze swej bezpiecznej kryjówki pod urwiskiem? Czyżby nie
potrafił zapanować nad głodem na widok łakomego kąska? A może
nie uważał niedźwiedzia za groźnego przeciwnika?.. Kto potrafi
odczytać kryjące się w tej masywnej czaszce uczucia?

Przeciwnicy szybko zbliżali się do siebie. Kiedy odległość mię-

dzy nimi nie przekraczała półtora metra, dwunogi rzucił swój lo-
dowy pocisk. Trafił w lewe oko. Niedźwiedź przysiadł, zawył z bólu

284

background image

i zaczął trzeć mordę łapami.

I w tym samym momencie, zobaczywszy zdrowym okiem, że

przeciwnik rzuca się w jego stronę, podniósł się na całą wysokość i
stanął w obronnej pozie. Zatrzymał się i dwunogi. Przez parę chwil
zwierzęta trwały w bezruchu. Potem dwunogi zaczął powoli pod-
chodzić do niedźwiedzia od strony ranionego oka. Niedźwiedź ob-
racał się w tym samym kierunku; zrobili w ten sposób dwa kręgi,
jak wojownicy czający się przed decydującym starciem.

Czekałem, aż rzucą się na siebie, ale wszystko potoczyło się ina-

czej. Na początku trzeciego obrotu dwunogi zwierz znalazł się na
wprost leżącej na śniegu kozicy. Z niezwykłą szybkością schwycił
nagle kozicę, złapał ją za ucho i z kocią zręcznością począł wspinać
się ze swą zdobyczą po lodowych ustępach.

Niedźwiedź, zapomniawszy widać o swych ciężkich ranach, rzu-

cił się z potężnym rykiem w ślad za napastnikiem, który pozbawił
go smacznego śniadania. Ale ten wspiął się już na jakieś cztery
metry i niedźwiedź w bezsilnej złości szarpał pazurami stromy
nawis.

Byłem zachwycony odwagą, zręcznością i przytomnością umy-

słu dwunogiego zwierzęcia - przecież właśnie dzięki nim został on
królem przyrody - a przy tym zastanawiałem się, jak uniknąć spo-
tkania z wielkoludem. Nagle straszliwy krzyk rozbudził górskie
echo i zobaczyłem, jak ciężki złom lodowy przygniata dwunogiego i
wraz z nim stacza się w dół. Ciało dwunogiego zwierzęcia głucho
uderzyło o ziemię, złom lodu przygniatał jego nogę. Niedźwiedź ze
zwycięskim rykiem rzucił się na swą ofiarę. Dwunogi jeszcze się nie
poddawał, usiłował pięściami odeprzeć zbrojne w potężne pazury
łapy.

Ale jego położenie było prawie beznadziejne.

285

background image

Niedźwiedź zerwał mu już skórę z prawego przegubu, wbił

straszliwe szpony w lewe ramię...

Dwunogie zwierzę, tylko co dokonując cudów zręczności i od-

wagi, krzyczało z bólu i strachu tak, jak tylko zwierzęta krzyczeć
potrafią.

Chwyciłem broń, wycelowałem w łeb niedźwiedzia i ryzykując,

że zabiję dwunogiego, nacisnąłem spust.

Głuchy łoskot wystrzału potoczył się po górach, odbił wielo-

krotnym echem i nastąpiła cisza. Zabity niedźwiedź runął całym
ciężarem na swego wroga, przykrywszy go swym ogromnym ciel-
skiem. Czy moje dwunogie zwierzę jeszcze żyje?

Nie pamiętam, jak zbiegłem do dolinki. Rzuciłem się na niedź-

wiedzia i z całej mocy zacząłem ciągnąć go za łapy. Daremne wysił-
ki! Ja, paryżanin dwudziestego wieku, władający wszechpotężną
bronią, która bezlitośnie niesie śmierć, miałem zbyt słabe ręce,
ręce przyzwyczajone jedynie do przewracania kart ksiąg, a nie do
dźwigania takich ciężarów. Udało mi się tylko oswobodzić głowę
nieszczęsnego. Żył i nawet nie stracił przytomności. Patrzył na
mnie błyszczącymi, błękitnymi jak niebo oczami.

Podobny do gromu wystrzał, mój dziwaczny dla dwunogiego

zwierzęcia wygląd - wszystko to musiało potężnie wstrząsnąć jego
wyobraźnią. - Jednak przy tym - a sądzę, że się nie mylę - zrozu-
miało owo zwierzę rzecz najistotniejszą: to, że ja też jestem dwuno-
gim zwierzęciem, które pospieszyło mu na pomoc. I ujrzałem w
jego wzroku coś na kształt wdzięczności. Wdzięczności człowieka
dla człowieka. Było też w tym wzroku jeszcze coś, czego nigdy nie
ma w oczach zwierząt. Tak, to był człowiek. Dziki człowiek, należą-
cy do nieznanej, wymarłej rasy, prymitywny człowiek.

Nie było jednak czasu na rozmyślania. Trzeba było wołać o po-

moc. Strzelałem tak długo, aż wyczerpały mi się naboje. Potem

286

background image

zacząłem krzyczeć. Szybko usłyszałem odpowiedź. Spieszyli do
mnie moi przewodnicy.

Z ich pomocą udało mi się wyswobodzić dzikusa spod niedź-

wiedziego cielska i lodowego złomu. Nawet nie jęknął, choć krew
obficie płynęła z jego ran, przez rozszarpane mięśnie prześwitywała
kość ramieniowa, a noga - widać to było wyraźnie - była złamana.
Założyłem niezbędne opatrunki, a potem z największą ostrożnością
znieśliśmy nasz drogocenny ciężar do obozowiska.

Wątpię, czy rodzonym bratem opiekowałbym się równie tro-

skliwie. To zupełnie zrozumiałe. Był to, prawdopodobnie, jedyny
na świecie egzemplarz należący do rasy naszych praprzodków.
Świadczył o tym cały szereg oznak... Krzyczałem na przewodników,
kiedy chcieli rezygnować, a sam w myślach selekcjonowałem dwu-
nogiego, ważyłem jego mózg, mierzyłem kąt twarzowy...

Nie był to naturalnie Pitecantropus erectus, którego resztki ko-

ści odnalazł przed trzydziestoma trzema laty holenderski lekarz
Dubois - pitekantropus bliższy jest małpie niż człowiekowi i wy-
marł gdzieś około miliona lat temu. Nie jest to też Pitecantropus
heidelbergensis żyjący na początku okresu lodowcowego i będący
czymś pośrednim między człowiekiem a małpą; na koniec nie był
to też neandertalczyk - istota niższa wzrostem i bardziej krzepka.
Najprawdopodobniej to człowiek z Cro-Magnon. I cóż na to moi
koledzy? Cóż na to cały świat nauki? To lepsze niż jednorożec.
Udało mi się przejść samego siebie.

4. Dalszy ciąg dziennika

13 czerwca. Mój Adam, bo tak nazwałem dzikiego człowieka,

zdrowieje szybciej, niż mogłem tego oczekiwać. Przez dwa dni po
walce z niedźwiedziem leżał w gorączce i bez zmysłów, ryczał i

287

background image

próbował się zrywać. Z wielkim trudem udawało się nam utrzymać
go w łóżku.

Przyznaję, że wykorzystując jego omdlenia, nie potrafiłem

oprzeć się pokusie i przeprowadziłem parę badań antropologicz-
nych. Objętość jego czaszki - 1175 centymetrów sześciennych (goryl
ma 490, Europejczyk - 1400 centymetrów sześciennych). Ciekawe,
ile waży jego mózg...

Kiedy jego życie wisiało na włosku, przyszła mi do głowy myśl,

aby pozostawić go własnemu losowi. Gdyby umarł, mógłbym zro-
bić sekcję jego zwłok. Na ileż skomplikowanych pytań znalazłbym
odpowiedź! Powstrzymałem się jednak - będę do końca szczery -
wcale nie z humanitarnych pobudek. Wiążę z tym człowiekiem
ogromne nadzieje. Zabiorę go do Paryża, nauczę mówić, ucywilizu-
ję... Ileż interesujących rzeczy będzie nam mógł opowiedzieć! Za-
gadnienie najbardziej frapujące - czy ocalał jeszcze ktoś z jego ple-
mienia, czy też jest on ostatnim okazem swej rasy...

Niewątpliwie używa on czegoś w rodzaju języka, który składa

się z kilku dźwięków przypominających okrzyki. Kiedy na przykład
chce pić, mówi „aua”. Często też wydaje dźwięk, podobny do „tss-a-
a”, który brzmi, jakby kogoś wzywał. A gdy pokazałem mu skórę
niedźwiedzia, powiedział „u-u-u”, a na jego twarzy odmalowało się
zadowolenie.

Obejrzałem dokładnie jego ciało. Niezwykła objętość klatki

piersiowej jest najprawdopodobniej wynikiem życia na dużych
wysokościach, gdzie powietrze jest bardzo rozrzedzone. Na po-
wierzchni stóp jego gruba skóra pełna jest modzeli. Właśnie dzięki
temu nie odmraża nóg. Jego policzki, a nawet czoło, pokryte są
puchem. Na całym ciele, a szczególnie na nogach i tylnej stronie
rąk, rosną mu rudawe włosy długości pięć-siedem milimetrów.
Gruba, zahartowana skóra i tkanka tłuszczowa doskonale chronią
go przed chłodem.

288

background image

W jego skórzanym okryciu znalazłem interesującą szpilkę, wy-

konaną z kości słoniowej i ozdobioną rzeźbionym ptaszkiem po-
dobnym do głuszca. Widać sztuka nie jest mu obca. Musiał również
schodzić w dół, tam, gdzie spotkać można słonie.

Od chwili, kiedy uratowałem go od śmierci, Adam wykazuje w

stosunku do mnie psie przywiązanie. Kiedy bandażowałem jego
rany, schwycił mnie za rękę i w napadzie wdzięczności oblizał moją
dłoń i przegub. W ten sposób miałem przyjemność zapoznać się z
„kopalnym pocałunkiem”.

Dziś rano Adam wstał z łóżka i nie bacząc na moje zakazy, choć

na ogół jest bardzo posłuszny, wyszedł z namiotu, zerwał opatrunki
i, wystawiwszy rany na słońce, przeleżał tak do wieczora. Górskie
słońce czyni cuda. Opuchlizna opadła. Rany szybko się goją. Jesz-
cze parę dni i będziemy mogli ruszyć w drogę. Czy będzie chciał ze
mną pójść? Czy będzie chciał pozostawić swoje ojczyste góry? Tak
czy inaczej nie rozstanę się z nim. Żywy czy martwy znajdzie się w
Paryżu.

27 września. Wreszcie w Paryżu! W moim malutkim mieszkan-

ku! Bardzo długo nie pisałem. Adam jest ze mną. Jak wiele mnie to
kosztowało!...

Wbrew moim oczekiwaniom chętnie ze mną poszedł. Był po-

słuszny, a właściwie starał się być posłuszny każdemu mojemu
słowu o tyle, o ile pozwalała mu na to jego pierwotna natura. Do-
póki nie zeszliśmy na dół, do ludzi, wszystko było w porządku. Ale
potem...

Najpierw postarałem się go jakoś odziać. Nie mogłem przecież

wprowadzić go w cywilizowany świat nagiego, przepasanego zwie-
rzęcą skóry. Z wielkim trudem znalazłem biały flanelowy garnitur
odpowiedniego rozmiaru. Składał się po prostu ze spodni i szero-
kiej koszuli. Do koszuli jeszcze się jakoś przekonał, ale za nic nie
mógł się pogodzić ze spodniami. Krępowały goi śmieszyły. Uderzał
się po udach, parskał i zabawnie wykręcał nogi.

289

background image

W Kalkucie, na ludnej ulicy przystanął i nagle... zdjął spodnie i

odrzucił je. W Kalkucie ludzie przywykli do nagości i nie wywołało
to większego skandalu, ale co będzie, jeśli coś takiego strzeli mu do
głowy w Paryżu?

Za pierwszym razem ostro go skarciłem. Jaki był żałosny w swo-

im poczuciu winy! Znowu, choć mu tego surowo zabroniłem, pró-
bował lizać mi ręce.

Kiedy byliśmy już na pokładzie statku, znów wydarzyła się nie-

samowita historia.

Tuż przed odbiciem statku od nabrzeża zawyła syrena. Adam w

panicznym strachu upadł na pokład, a potem jednym skokiem
rzucił się przez burtę do morza. Trzeba go było wyłowić i zamknąć
w kajucie.

Wiele kłopotów miałem z jego karmieniem. O spożywaniu po-

siłków przy wspólnym stole nie mogło być mowy. Obiady przyno-
szono mu do kajuty. Ale nie chciał nic wziąć do ust: nie mógł po
prostu jeść naszych potraw. Skończyło się na tym, że karmiłem go
surowym mięsem i wodą. Do tego bardzo źle znosił upał i często
wył, co powodowało skargi pasażerów z sąsiednich kabin. Wycho-
dzenie z nim na pokład było bardzo męczące. Skupiały się zawsze
wokół niego tłumy gapiów. Wszystko to bardzo mnie krępowało.

Opisanie wszystkich wydarzeń naszej podróży byłoby trudne i

zbyt długie. Przez cały czas Adam ha zmianę wpadał w panikę i
zachwyt. Pociągi i samochody przerażały go. Nasze ubrania, domy,
światło elektryczne wprawiały go dosłownie w osłupienie. Głup-
stwa, na które nikt z nas nie zwróciłby uwagi - reklamy świetlne,
dźwięki orkiestry dętej lub stada małych gazeciarzy - robiły na nim
takie wrażenie, że często trzeba było ciągnąć go za rękę, aby ruszył
się z miejsca.

Ale cokolwiek by się działo, moja udręka kończyła się: Adam był

w Paryżu.

290

background image

14 grudnia. Adam robi postępy. Nie liże już moich rąk. Przywykł

do noszenia garnituru. Bardzo lubi jaskrawe krawaty, nauczył się
posługiwać nożem i widelcem. Zna już kilka francuskich zwrotów
grzecznościowych. Ale nie decyduję się jeszcze na wyprowadzenie
go na ulicę. A trzeba by go przewietrzyć. Zaczyna się nudzić -
prawdopodobnie dlatego, że siedzi ciągle zamknięty w pokoju, co
prawda przy otwartym - mimo surowej zimy - oknie. Nocą, a szcze-
gólnie wtedy, kiedy świeci księżyc, siedzi przy oknie i wyje. Zabra-
niam mu wyć, ale mimo to wyje, cichutko, głucho i żałośnie... W
nocy takie ludzkie wycie bardzo działa na nerwy, ale widzę, że nie
potrafi się od tego powstrzymać.

Żeby go trochę rozerwać, przynoszę mu książki z obrazkami. Ku

mojemu zdziwieniu znakomicie je rozumie i cieszy się nimi jak
dziecko. A szczególnie uradował go mój ostatni prezent: kundelek-
szczeniaczek. Adam nie rozstaje się z nim ani na chwilę, nawet śpi
razem z Gipsy - wymawia to jak „Żipsi” - a pies odpłaca mu taką
samą miłością i rozumie każdy jego gest. Czyżby działo się tak dla-
tego, że ich psychika jest tak podobna?

26 grudnia. Jednak Adam nie jest jeszcze całkowicie „ucywili-

zowany”. Wpadł dziś do mnie mój stary szkolny kolega i po przyja-
cielsku poklepał mnie po ramieniu. Adam, prawdopodobnie są-
dząc, że mnie bije, rzucił się z rykiem na gościa, a wraz z nim sko-
czyła i Gipsy. Z trudem uspokoiłem całą trójkę. Mój stary druh,
człowiek nerwowy i drażliwy, bardzo się tym całym zajściem prze-
raził.

- Na twoim miejscu trzymałbym go w klatce - powiedział mi na

odchodnym.

Dalej dziennik opisywał już wydarzenia znane Klotyldzie: przy-

gody Adama na paryskich ulicach. Ale przeczytała wszystko do-
kładnie.

- Zdecydowałam! Muszę się zająć jego wychowaniem! - wy-

krzyknęła, rzuciwszy rękopis na stół, i nie tracąc ani chwili wysłała

291

background image

do profesora telegram, w którym zaprosiła go wraz z Adamem.

5. Adam wchodzi w świat

Z pewnym niepokojem profesor Licom prowadził Adama pod

rękę przez znajomy podjazd domu państwa de Trois.

Z nierozłącznym psem, ubrany w czarny kapelusz i modny

płaszcz Adam prezentował się całkiem przyzwoicie. Licorn za-
dzwonił.

- Adam, uważaj, bądź mądry, zachowuj się porządnie - nie

krzycz, nie skacz...

- Tak...
Szwajcar, poznawszy Licorna, odsunął się z szacunkiem. Lokaj

przybiegł pomóc im zdjąć płaszcze.

Nagle Adam z dzikim okrzykiem rzucił się na stojącego w kącie

z rozpostartymi łapami niedźwiedzia. Schwycił go za gardło i wraz
z kukłą upadł na podłogę. Zaskoczony lokaj upuścił płaszcze i znie-
ruchomiał z otwartymi ustami.

- Adam! Wróć! - krzyknął Licorn.
Ale Adam, kiedy jego żelazne palce rozerwały skórę i trafiły na

kłęby waty, sam zrozumiał swoją pomyłkę.

- Adam, biedaku, pomyliłeś się! To nie prawdziwy niedźwiedź!
- Ptak „nieprawdziwy... U-u nieprawdziwy... Wszystko nie-

prawdziwe - mamrotał zmieszany olbrzym, podnosząc się z podło-
gi.

- Adam, idziemy!
Adam ruszył za swym władcą, ciężko wzdychając w poczuciu

winy.

- Będę... - mruczał skruszony.
W jego języku znaczyło to ,,nie będę”. Licorn mimo woli

uśmiechnął się.

Służący zaprowadził ich do pokoju Klotyldy de Trois. Kiedy sta-

nęli w drzwiach, Klotylda radośnie uśmiechnięta wyszła im

292

background image

naprzeciw i wyciągnęła rękę do Adama, Ręka zawisła w powie-
trzu...

Uwagę Adama przyciągnęła nagle chińska figurynka ze sko-

śnymi oczami stojąca na marmurowym kominku i kiwająca głową.
Wziął bibelocik do ręki. Porcelana chrupnęła i okruchy jej posypały
się na podłogę.

- Adam! Siadaj! - surowo krzyknął profesor. - Siadaj i nie ruszaj

się! Widzisz, co narobiłeś?!

- Będę... - płaczliwie wymamrotał Adam, z rozpaczą wodząc

wzrokiem po kawałkach porcelany.

- Uprzedzałem panią, madame - powiedział Licorn, witając się

wreszcie z gospodynią - że ta wizyta i pani, i mnie może sprawić
wiele kłopotu. Adam nie jest jeszcze na tyle dobrze wychowany,
żeby móc bywać w towarzystwie. Prosiłbym, aby pozwoliła pani
oddalić mi się wraz z Adamem.

- Będę... - odezwał się Adam na sam dźwięk swego imienia.
- Drobiazg! - odpowiedziała Klotylda de Trois. - Proszę się nie

denerwować. Przecież to jak z dzieckiem, czegóż można wymagać...

Pod koniec wizyty profesor umówił się z Klotylda, że Adam

przeprowadzi się do jej pałacyku i teraz ona będzie się zajmować
jego „wychowaniem” pod kontrolą samego profesora.

6. Domowy uniwersytet

Adam przeprowadził się i od razu przewrócił cały dom państwa

de Trois do góry nogami. Najgorzej czuł się gospodarz.

- Może pan sobie wyobrazić - żalił się pan de Trois swemu

wspólnikowi - co to znaczy mieszkać w jednym domu z tygrysem.
Staram się nie wchodzić temu dzikusowi w drogę, ale przecież
trudno się z nim nie stykać, kiedy mieszkamy pod jednym dachem.

293

background image

Kto wie, co może mu przyjść do głowy! Może kogoś zabić, zdemo-
lować safes, podpalić dom... Teraz nie jadam nawet w domu obia-
dów, wracam kuchennymi schodami, zamykam się na trzy spusty,
a i tak nie mogę spać!...

- Nie może się go pan jakoś pozbyć?
De Trois machnął ręką.
- Dopóki mojej żonie nie minie ten kaprys - nie!
Rano Adam uczył się z Klotyldą czytać i pisać, a wieczorem

przystępował do „studiów” pod kierunkiem jej brata, Pierre'a.

Towarzystwo młodego, wesołego oficera podobało mu się o wie-

le bardziej niż zajęcia z Klotyldą. Adam bardzo chętnie pracował z
Pierrem i zadziwiał nauczyciela swymi postępami. Już gdzieś po
miesiącu wspaniale jeździł na rowerze, prowadził samochód, wio-
słował, boksował się i grał w piłkę.

Co prawda jego pirackie jazdy samochodem nie raz kończyły się

mandatami, ale dla Pierre'a nie miało to znaczenia dopóki, jak
mawiał, „klucz do kasy Bernarda de Trois znajduje się w rączkach
siostry...”

W czasie meczów bokserskich Adam swymi potężnymi uderze-

niami okaleczył wiele osób. Piłka kopnięta przez niego, zbijała z
nóg. Najwięksi sportowcy pełni byli podziwu dla jego osiągnięć.
Stawał się znakomitością na sportowej niwie.

Na nieszczęście Adama brat Klotyldy uczył go nie tylko upra-

wiania sportów.

Wieczorami młody oficer często przebierał się w cywilny garni-

tur, zabierał ze sobą Adama i szli razem na Montmartre włóczyć się
po szynkach w poszukiwaniu przygód. Pierre wywoływał awanturę,
potem podjudzał Adama i doskonale bawił się, obserwując „rzeź
niewiniątek”. Adam, pobudzony winem, ciskał napastnikami tak,
jak niedźwiedź odrzuca skaczące na niego psy. Alkohol pozbawiał
go cienkiej otoczki cywilizacji, prymitywne instynkty brały górę i w

294

background image

takich momentach był naprawdę straszny.

Klotylda musiała zrezygnować z pomocy Pierre'a i sama zająć

się „wychowywaniem” Adama.

- No, zobaczymy, co zwojujesz swoim „delikatnym damskim

podejściem” - mówił z ironią urażony Pierre.

Szybko jednak musiał przyznać, że Adam zmienił się na lepsze.
Klotylda brała go często na długie spacery i Adam zachowywał

się bardzo dobrze. Jedyne, co często peszyło Klotyldę to pytania,
które Adam jej zadawał, pytania właściwie bardzo proste, ale zna-
leźć na nie odpowiedź wcale nie było łatwo.

Pytał na przykład, czy powinien uważać niedźwiedzia za swego

bliźniego i czy trzeba, kiedy atakuje, nadstawiać mu drugi policzek.
Albo, ujrzawszy na ulicy głodnego żebraka i sprzedawcę paszteci-
ków, usiłował nakarmić głodnego i wdawał się w długie spory na
temat „cudzego” i „własnego”, nie przyjmując do wiadomości zasad
ekonomii i upierając się, że głodnych jest o wiele więcej niż poli-
cjantów.

Rozmowy takie budziły w Klotyldzie nieokreślony lęk. I wresz-

cie pewnego dnia ujrzawszy, jak Adam ze spuszczoną głową zasta-
nawia się nad nowym pytaniem, doszła do wniosku, że należy mu
dostarczyć rozrywki. Zupełnie bezpiecznie można już było zabrać
go do teatru - trzeba mu pokazać którąś z klasycznych sztuk.

7. Ocalenie Desdemony

Klotylda de Trois siedziała z Adamem w loży pierwszego piętra

nieopodal sceny.

Kurtyna poszła w górę, Adam cicho krzyknął ze zdziwienia.
- Ściana uciekła...

295

background image

- Proszę siedzieć cicho - zwróciła mentorskim tonem uwagę

Klotylda - nie należy przeszkadzać!

Będę - zgodnie ze swym przyzwyczajeniem odpowiedział Adam.
Grano Otella.
Adam przyglądał się pogrążonej w mroku sali, patrzył na ja-

skrawe światła rampy, na górne rzędy lóż.

- Proszę patrzeć tam! - Klotylda wachlarzem wskazała scenę.
Adam popatrzył „tam”, ale widać było wyraźnie, że przedsta-

wienie zupełnie go nie interesuje. Klotylda przeceniła jego intelek-
tualne możliwości. Wierszowana forma tragedii w połączeniu ze
śpiewną manierą francuskich aktorów bardzo utrudniały Adamowi
zrozumienie sztuki. Docierała do niego jedynie zewnętrzna strona
spektaklu: barwy i gesty...

Ożywił się nieco w czasie drugiej sceny, kiedy doszło do spotka-

nia Brabancja i Otella. A w czasie trzeciej sceny pierwszego aktu
huśtał się na fotelu i wzdychał - siedzenie w teatrze wyraźnie go
nudziło.

I oto pojawiła się na scenie Desdemona, którą grała aktorka

światowej sławy. Jej czarująca powierzchowność, kostium, a
przede wszystkim cudowny głos, zdziałały cud: Adam zamienił się
we wzrok i słuch. Nie spuszczał z Desdemony oczu. A „kiedy ode-
szła, westchnął i zapytał drżącym z lęku głosem:

- Dokąd poszła? Czy jeszcze przyjdzie?
Klotylda uśmiechnęła się:
- Przyjdzie, tylko proszę siedzieć cicho.
- Jak ona się nazywa?
- Desdemona.
I Adam zaczął cichutko powtarzać:
- Deżdemon... Deżdemon... Deżdemon...
Spektakl zrobił się nagle niezwykle interesujący.

296

background image

Adam żył pojawieniem się Desdemony, cierpiał, kiedy znikała

ze sceny. Oczywiście, w dalszym ciągu rozumiał nie więcej, niż
jedną dziesiątą z tego, co działo się na scenie, ale ogarnięty zupeł-
nie nowym uczuciem oceniał działające postaci wedle tego, jak
odnoszą się do Desdemony. Otello - nim ogarnęła go zazdrość -
budził sympatię Adama, tak samo zresztą jak i Kassjo. Rodrigo nie
podobał mu się, a Jagona obdarzył nienawiścią...

Kiedy Otello po raz pierwszy grubiańsko krzyknął na Desdemo-

nę: „Precz z mych oczu!”, Adam głucho warknął. Od tej chwili
znienawidził i Otella.

Zbliżał się tragiczny finał. Desdemona śpiewa w swej sypialni

smutną piosenkę:

Pod wierzbą płaczącą dziewczyna łzy roni
i śpiewa: Wierzbo! Wierzbo!
W dół główkę spuściła, skroń wsparła na dłoni
i śpiewa: Wierzbo! Wierzbo!

3

3

William Shakespeare: Otello, tragedia w pięciu aktach. Przekład Józefa

Paszkowskiego, Kraków 1927, str. 117 [przyp.tłumacza]

Kiedy Otello pojawił się w pokoju Desdemony gotów rzucić się

na nią, Adam cały się zjeżył, tak jak działo się to z nim w najnie-
bezpieczniejszych chwilach polowania. Płonące suchym blaskiem
oczy śledziły każdy ruch Otella, mięśnie grały pod skórą, głowa
wsunęła się w ramiona. Palce szarpały aksamitną barierkę loży...

Modlitwa Desdemony, gniew Otella - to wszystko Adam rozu-

miał bez słów. W końcu, kiedy Otello zaczął dusić Desdemonę,
rozległ się w teatrze zwierzęcy ryk - ryk, którego nie przewidzieli
ani Szekspir, ani reżyser spektaklu, ani publiczność.

Na ciemnym tle loży wyrosła sylwetka ogromnego mężczyzny.

Jednym susem przeskoczył kanał orkiestry, dopadł aktora grające-
go Otella, oderwał go od Desdemony, powalił na podłogę i zaczął
dusić, dusić w sposób absolutnie nic teatralny...

Zza kulis rzucili się Otellowi na pomoc strażacy, robotnicy, ak-

torzy. W całym tym zamieszaniu Adam nic stracił z oczu Desdemony.

297

background image

Zauważył nagle, że wstała i odchodzi.
Momentalnie zostawił pozbawionego prawie tchu Otella, ode-

pchnął zatrzymujących go strażaków, Jagona i Kassja, pobiegł za
Desdemoną, chwycił ją, podniósł jak piórko i tą samą drogą przez
kanał orkiestry wrócił do loży.

Tu posadził Desdemonę i zaczął ją głaskać po głowie jak dziec-

ko. Przemawiał przy tym czule rwącym się głosem:

- Siedź przy mnie, Deżdemon. Tu cię nikt nie skrzywdzi! Siedź,

będziemy razem patrzeć tam, co się dalej dzieje!

I całkowicie przekonany, że ogląda dalszy ciąg spektaklu, ob-

serwował panujące na scenie i w całym teatrze zamieszanie.

Klotylda, blada jak ściana, podniosła się i z powrotem opadła na

fotel.

- Adam! - krzyknęła - wypuść w tej chwili Desdemonę i wraca-

my do domu!

Ale Adam spojrzał na nią tak, że zrobiło jej się strasznie.
- Nie! - powiedział twardo. - Nie! Zabiją ją! Nie oddam jej ni-

komu.

Desdemona drżała ze strachu w silnych rękach Adama...
Klotylda straciła głowę. Czyżby szykował się nowy skandal? Ale

i tym razem udało jej się znaleźć wyjście:

- Proszę się nie denerwować - zwróciła się do aktorki, mówiąc

tak szybko, że Adam nie mógł jej zrozumieć - pojedziemy do mnie,
a w domu potrafię jakoś panią oswobodzić z rąk nieoczekiwanego
wybawcy. Adam, idziemy!

Adam ani na chwilę nie rozstawał się ze swoim ciężarem. Przy-

szedłszy do swego pokoju położył Desdemonę ostrożnie na podło-
dze i powiedział: - Tu nikt nie dotknie. Będę pilnował. - Wyszedł z

298

background image

pokoju, zamknął drzwi i jak pies położył się w progu, zagrodziwszy
wejście własnym ciałem.

Adam nie przywykł jednak do tak późnego chodzenia spać.

Zdrowy sen błyskawicznie ogarnął potężne ciało. Kiedy usnął, Klo-
tylda cicho poruszając się w miękkich pantofelkach weszła do po-
koju Desdemony przez drzwi sąsiedniego saloniku, wyprowadziła
aktorkę, otuliła ją swą narzutką i szałem i, serdecznie przeprosiw-
szy, odesłała samochodem do domu.

8. Lampart w domu

Zaczynało dopiero świtać, kiedy Adam poderwał się z twardego

łoża i otworzył drzwi do swego pokoju.

- Deżdemon! - zawołał cichutko.
Cisza.
- Deżdemon! - powtórzył Adam z niepokojem i wszedł do poko-

ju.

Pokój był pusty.
Z piersi Adama wyrwał się głuchy krzyk. Ale jeszcze wierzył: ob-

szedł szybko wszystkie zakątki, szukając Desdemony.

Desdemony nie było.
Pałac de Trois wypełnił się krzykiem ranionego zwierzęcia.

Adama opanował szalony gniew. Dusiła go wściekłość na miasto, w
którym wszystko było nieprawdziwe. Nieprawdziwe ptaki, nie-
prawdziwe zwierzęta, nieprawdziwe słowa... I nawet sama Desde-
mona była nieprawdziwa. Zniknęła, a w powietrzu wisiał tylko
lekki zapach jej perfum...

Adam oszalał. Łamał meble, rozbijał wazony - zniszczył wszyst-

ko, co dostało mu się w ręce. To go trochę uspokoiło.

Potem przypadł nagle do fotela, na którym siedziała Desdemo-

na. Zaczął wdychać perfumy. Od fotela ruszył dalej, śladem zapa-
chu, wietrząc w powietrzu znajomy aromat.

299

background image

W pałacyku powstało zamieszanie. Służba miotała się bezładnie

i wiadomo, jakby się to skończyło, gdyby Adam nieoczekiwanie nie
pognał w dół, węsząc i wyciągając głowę jak pies gończy.

Klotylda, która zabarykadowała się w swoim pokoju, odetchnęła

z ulgą i rozpoczęła pospieszną toaletę.

Przyniesiono ranną pocztę. Klotylda przejrzała gazety. Wiele z

nich zdążyło już donieść o wydarzeniach poprzedniego wieczora.
Ocalenie Desdemony, Dziki człowiek w Paryżu!, I znowu Adam!,
Najwyższy czas zakończyć wreszcie ten skandal!
- krzyczały tytuły
artykułów. Prawie w każdej notce wraz z imieniem Adama pojawia-
ło się imię Klotyldy de Trois.

Do pokoju wszedł Bernard de Trois z gazetą w ręce.
- Czytała pani? - zapytał żony, zobaczywszy leżące na podłodze

gazety. - Tak dłużej być nie może! Nie da się mieszkać pod jednym
dachem z lampartem.

Klotylda nie protestowała. Zadecydowano, że Adam wróci do

profesora i zawiadomiono o tym Licorna.

W tym czasie Adam szalał wokół domu, starając się złowić za-

pach Desdemony. Zwracając na siebie powszechną uwagę, zataczał
coraz szersze kręgi, mając nadzieję natrafić w końcu na ślad. Zu-
pełnie prawie nie znając miasta, trafił - wiedziony jakimś przeczu-
ciem - do gmachu teatru. Ale teatr był zamknięty. Okrążywszy kilka
razy budynek, rozpoczął od nowa poszukiwanie na ulicach...

Dopiero późnym wieczorem wrócił do pałacyku de Trois, zmę-

czony, głodny i wściekły.

I od tego dnia Adam stał się prawdziwym nieszczęściem domu.

Przez prawie wszystkie noce wył, nie zwracając uwagi na prośby i
groźby Licorna, a w ciągu dnia znikał na ulicach Paryża, krążąc w
poszukiwaniu Desdemony. Nie wiedział, że przerażona aktorka

300

background image

wyjechała następnego dnia z Paryża, aby przypadkiem się z nim nie
spotkać. Kiedy wracał ze swych wędrówek, cały dom zamierał ze
strachu. Mieszkańcy pałacyku siedzieli drżąc w trwożnym oczeki-
waniu i tylko z rzadka przemykali się bezszelestnie po korytarzach.

Adam był rozdrażniony i nie chciał nikogo widzieć. Nawet na

Licorna patrzył spode łba i nie chciał odpowiadać na jego pytania,
co bardzo profesora rozgoryczało. Przecież jeszcze tyle inte-
resujących tajemnic należało wydrzeć prymitywnemu człowiekowi!
Oczywiście, dla dobra nauki...

Dla dwóch tylko istot Adam robił wyjątek: dla swojej suczki

Gipsy i dla Anatola.

Na pobladłej i wychudłej twarzy Adama na widok Anatola po-

jawiało się coś w rodzaju uśmiechu. A chłopiec bardzo sobie owo
przywiązanie cenił. Dziecięcą wrażliwością czuł tragedię Adama,
oderwanego od ojczystych gór i bez litości ciśniętego w kocioł wiel-
kiego miasta.

- Uciekniemy razem - mówił mu nie raz Adam. - Tam, daleko...
I w tym „daleko...” było tyle przejmującej tęsknoty, że Anatol

dziecinnymi pieszczotami starał się pocieszać swego wielkiego,
mocnego, a tak w owych chwilach bezsilnego druha.

„Daleko” - słowo to było Adamowi tak drogie i tak niedostępne

jak Desdemona. A w jego duszy rodził się głuchy bunt, bunt który
wreszcie wybuchnął.

9. Ucieczka

Trwało przyjęcie, jedno z tych przyjęć, którymi słynął dom de

Trois. Wśród starannie dobranych gości przeważali panowie z naj-
wyższych sfer bankowych i rządowych wraz z małżonkami.
Ogromne pokoje tonęły w tropikalnej zieleni. Na stołach stały
kwiaty, a służba kończyła ostatnie przygotowania. W oczekiwaniu

301

background image

na obiad cale towarzystwo rozsiadło się w obszernym salonie.

Pan de Trois był zadowolony. Jeden tylko drobiazg budził jego

niepokój. Adam... Żeby tylko nie przyszło mu do głowy pojawić się
w salonach de Trois! Ale Adam przyszedł. Przyszedł - mroczny i
milczący - tuż przed samym koncertem. I z nikim się nie witając
usiadł w kącie.

Znakomita śpiewaczka zaproszona na koncert zasiadła za kla-

wiaturą fortepianu. Przez przypadek bądź celowo zaśpiewała pieśń
Desdemony:

Pod wierzbą płaczącą dziewczyna łzy roni
i śpiewa: wierzbo! Wierzbo!
W dół główkę spuściła, skroń wsparła na dłoni
i śpiewa: wierzbo! Wierzbo!

Adam skamieniał. Nie wyobrażał sobie, że tę pieśń może śpie-

wać ktoś inny. Ogarnęło go drżenie. Na twarzy odmalował się wy-
raz cierpienia, schwycił się za głowę i nagle krzyknął tak przeraź-
liwie, że zadźwięczały kryształowe żyrandole:

- Nie wolno!
Podbiegł do instrumentu i uderzył w jego pokrywę tak mocno,

że pękła wśród trzasku strun. Adam z głuchym jękiem wypadł na
korytarz, gdzie pod drzwiami swego pokoju stał Anatol. Adam po-
chwycił go w biegu:

- Uciekamy, w góry... szybciej!...
U bocznego wejścia stało kilka samochodów. Adam wybrał naj-

lepszy z nich i, wyrzuciwszy szofera usiadł za kierownicą, posa-
dziwszy obok siebie Gipsy i Anatola. Samochód ruszył i z szaloną
prędkością pomknął w dal, przez ulice Paryża...

10. Niebo nad głową

Dziennikarze z prasy brukowej jak sępy rzucili się na skandal,

którego miejscem stał się pałac de Trois. Wysoko postawione oso-
bistości uczestniczące w proszonym obiedzie również nacisnęły

302

background image

odpowiednie sprężyny, aby rozpętać kampanię przeciwko białemu
dzikusowi. Adam stał się bohaterem dnia.

I, jak się to często zdarza, opinia publiczna, która do tej pory z

pobłażaniem śledziła jego wyskoki i szaleństwa, teraz obróciła się
przeciwko niemu. Gazety żądały natychmiastowego uwięzienia
Adama i odizolowania go od zdrowego społeczeństwa.

Oczywiście Adam o tym wszystkim nie wiedział. Z szaloną

prędkością gnał po ulicach Paryża i kiedy nareszcie znaleźli się
wśród podmiejskich pól, odetchnął pełną piersią.

- Gdzie góry? - zapytał Anatola.
Anatol obudził się z drzemki i w pierwszym momencie nie bar-

dzo mógł zrozumieć, gdzie się znajduje i o jakie góry chodzi. Kiedy
przypomniał sobie o ucieczce, ogarnęło go dziwne, a przy tym ra-
dosne uczucie. Wiele razy marzył o ucieczce w dalekie strony i o
poszukiwaniu przygód. I oto jego marzenia się spełniły...

- Góry - odpowiedział Adamowi - to mogą być Pireneje, Alpy...

Ja widziałem Alpy... Na nich zawsze leży śnieg...

- Jedziemy w Alpy! - krzyknął wzruszony Adam.
- Ale to daleko! I do tego... Mogą nas złapać...
- Jesteśmy daleko - niefrasobliwie odpowiedział Adam.
- A telefony? Policja zawiadomi wszystkie miasta przez telefon i

mogą nas zatrzymać.

Tego Adam nie oczekiwał. Wiedział, jak trzeba ukrywać się

przed niebezpieczeństwem wśród dzikich skal, pokrytych śniegiem
i iglastymi lasami, ale jak się uratować przed telefonem?

Anatol miał rację. Już w Corbellie, dokąd dojechali nad ranem,

usiłowano ich zatrzymać.

Samochód rozwinął szaloną szybkość i przerwał łańcuch poli-

cjantów, którzy zaczęli strzelać, celując w opony. Jedną udało im

303

background image

się przestrzelić.

- Zobacz, czy widać pogoń! - krzyknął Adam do Anatola.
- Teraz nie, zostali w tyle...
Nieoczekiwanie Adam zatrzymał samochód, schwycił Anato-

la jedną ręką, wysadził na szosę i samotnie pomknął dalej.

- Adam! Adam! - krzyczał za nim porzucony chłopczyk, płacząc

z żalu i rozgoryczenia. Jego przyjaciel go zdradził!...

Samochód ściął ostry zakręt i z rozpędu wjechał do rzeki, roz-

pryskując wokoło bryzgi wody. Gipsy zapiszczała ze strachu. Na
powierzchni wody pojawiły się pęcherze powietrza. Rzeka spokoj-
nie płynęła dalej, tylko w miejscu, gdzie wjechał samochód, roz-
chodziły się kręgi fal. Woda bez śladu pochłonęła samochód z
człowiekiem i psem.

Oszołomiony Anatol stał bez ruchu pod kroplami zaczynającego

padać deszczu. To wszystko trwało moment, choć chłopcu wydawa-
ło się, że ciągnie się nieskończenie długo. Na powierzchni rzeki
ukazała się najpierw mokra Gipsy, parskająca wodą z nozdrzy, a w
ślad za psem wyłonił się i Adam. Gipsy i on otrząsali się z wody w
taki sam sposób. Adam podbiegi do Anatola, wziął go na barana i
nic mówiąc ani słowa popędził w kierunku zarośli.

- Cicho! Siedź! Schowaj się!
Anatol nie zdążył jeszcze przyjść do siebie, kiedy od strony szo-

sy dobiegł ich szum motorów. Po kilku minutach przemknął obok
nich samochód policyjny. Tym razem jeszcze byli uratowani... Sa-
mochód pojechał w kierunku Melun.

Anatol zrozumiał wojenny podstęp swego przyjaciela. Deszcz

zmył ślady opon i policjanci nie zauważyli zniknięcia samochodu.

Trzeba było pomyśleć o śniadaniu. Anatolowi bardzo chciało się

jeść.

301

background image

- Siedź, ja zaraz wrócę - przykazał chłopcu Adam i poszedł

wzdłuż przybrzeżnych krzaków.

Minęła dręcząca godzina, nim Anatol usłyszał gwizd zbliżające-

go się Adama.

Adam niósł dwa króliki, a pod połą płaszcza chował kawałki su-

chego drewna. Rzucił na ziemię martwe zwierzątka, które zaczęła
obwąchiwać Gipsy, i zabrał się do krzesania ognia, pocierając dre-
wienko o drewienko. Jego żelazne ręce pracowały szybko i Anatol
poczuł wkrótce zapach spalenizny. Potem ukazał się dymek. Jesz-
cze kilka rytmicznych silnych ruchów i zapłonął ogień. Anatol z
przyjemnością jadł upieczone na ognisku królicze mięso. Naśladu-
jąc Adama rozrywał je palcami na kawałki.

Deszcz przestał padać. Pokazało się słońce i jego promienie osu-

szyły mokrą odzież uciekinierów. Anatol, zmęczony przeżyciami,
słodko usnął. A Adam leżał na ziemi i patrzył w niebo.

Nareszcie zamiast martwych białych sufitów, na których nie ma

słońca i ptaków, gdzie nie płoną gwiazdy i nie przesuwają się obło-
ki, widział niebo...

Marzył o jak najszybszym spotkaniu z górami. Mimo że to nie

jego góry, ale przecież i tak góry. Był szczęśliwy, po raz pierwszy od
chwili, kiedy zszedł w doliny, gdzie żyją w ciasnocie i zamieszaniu
dziwni ludzie, którzy przedkładają kamienne skrzynki nad wolny
przestwór nieba i ziemi.

Rozpoczęły się szczęśliwe dni niczym nie krępowanej włóczęgi.

W ciągu dnia uciekinierzy chowali się w nadbrzeżnych zaroślach,
nocą szli na południowy wschód, gdzie - wedle wskazówek Anatola
- były góry.

Adam potrafił spać tak czujnie, że w czasie snu słyszał każdy

dźwięk. Kiedy dźwięk wydawał się niebezpieczny, uszy śpiącego
Adama poruszały się i biały dzikus błyskawicznie się budził. Długo
udawało im się uniknąć spotkania z ludźmi

305

background image

Jednak los mógł podarować Adamowi tylko kilka takich szczę-

śliwych dni. Policja, dzięki przesłuchiwaniu mieszkańców owych
okolic, szybko odkryła miejsce zatopienia samochodu. Prześladow-
cy otaczali ukrywających się coraz ciaśniejszym kręgiem.

Pewnego ranka musieli ratować się ucieczką na oczach policji.

Skryli się w lesie i kilka godzin spędzili na wierzchołku drzewa
wśród gęstych gałęzi, skąd mogli obserwować swych wrogów, mio-
tających się między drzewami.

Coraz trudniej było zdobywać żywność - żywili się kurami i kró-

likami, które Adam kradł w okolicznych farmach. Adam czuł, że nie
uda im się umknąć z upartych łap policji i znowu czeka go niewo-
la... Ta myśl przyprawiała go o drżenie...

11. Śmierć Adama

Świtem szarego dnia Adam wracał do Anatola i Gipsy objuczony

młodym barankiem.

Nagle zastrzygł uszami. Usłyszał alarmujące szczekanie Gipsy i

przerażony krzyk Anatola, wzywającego go na pomoc.

Parskając nozdrzami rzucił się ku kępie krzaków rosnących w

pobliżu szosy, gdzie zostawił dziecko i psa.

Policjanci nieśli do samochodu wyrywającego się i krzyczącego

wniebogłosy Anatola. Gipsy zanosiła się szczekaniem.

Rzuciwszy jagnię Adam w kilku skokach dopadł samochodu.

Schwycił jednego z policjantów za kołnierz, podniósł nad głową,
zatoczył nim krąg i cisnął go w krzaki.

Rzuciło się na niego trzech krzepkich policjantów. Napastnicy

uczepili się jego rąk. Jeden z nich z zawodową zręcznością usiłował
założyć Adamowi kajdanki. Udało mu się to, ale Adam rozerwał je,
krwawiąc sobie przy tym przeguby, i rozwścieczony bólem wbił swe

306

background image

zęby w szyję policjanta. Drugi z napastników został wyłączony z
walki... Wtedy dowódca oddziałku widząc, że nie poradzi sobie z
Adamem bez użycia broni, wyjął rewolwer i wystrzelił. Kula trafiła
Adama w ramię, które nosiło już ślad niedźwiedzich pazurów, i
zgruchotało kość ramieniową.

Adam zawył z bólu, ale wciąż zdrową ręką odpierał ataki. Jed-

nak upływ krwi coraz bardziej go osłabiał.

Policjanci znów się na niego rzucili i po kilku nieudanych pró-

bach skuli mu wreszcie ręce. Adam szarpnął łańcuch i zaskowytał z
bólu. Powalili go na ziemię, mocno związali i wrzucili do samocho-
du, gdzie siedział już pobladły ze strachu Anatol.

Potem pozbierali rannych i szybko ruszyli w drogę.
Gipsy, rozpaczliwie szczekając, biegła za znikającym samocho-

dem...

Zamknięto Adama w pomieszczeniu przeznaczonym dla nie-

bezpiecznych szaleńców. Ściany pokoju wysłane były miękkim
wojłokiem, w oknach tkwiły kraty. Ciężkie drzwi zabezpieczała
żelazna zasuwa.

Opatrzono rany Adama i pozostawiono go samego. Ryczał, rzu-

cał się na drzwi, wyginał kraty w oknach. Przez cały dzień szalał, a
nocą wył tak rozpaczliwie, że nawet przywykłych do wszystkiego
sanitariuszy ogarniało drżenie.

Nad ranem ucichł. Kiedy przez okienko w drzwiach podano mu

śniadanie, bo nikt jeszcze nie miał odwagi wejść do niego, Adam
wypił tylko parę łyków herbaty, a resztę jedzenia wyrzucił na kory-
tarz.

Krzyczał i miotał się po celi jak zwierzę w klatce. Wciąż, ani na

chwilę się nie zatrzymując, chodził od ściany do ściany, ciężko
wzdychał, a co jakiś czas głośno i rozdzierająco krzyczał, przyzywa-
jąc Anatola, Desdemonę i Gipsy... Czasami wołał też Licorna.

307

background image

Był sam, całkowicie sam w tym ciasnym pudełku, gdzie jego

płuca miały tak mało powietrza, gdzie słońce zaglądało tylko przez
pręty kraty, rzucając jej cień na białą ścianę.

Trzeciego dnia Adam uspokoił się. Przestał chodzić, usiadł w

kącie, oparł podbródek na uniesionych kolanach i zamarł w bezru-
chu. Nikogo już nie napadał. Wchodzili do niego uczeni i lekarze,
ale on trwał w milczeniu, nie odpowiadał na pytania i nie ruszał się.
I tak jak przedtem, niczego nie jadł, tylko chciwie pił.

Zaczął niezwykle szybko chudnąć. Wieczorami trząsł się w go-

rączce. Siedział szczękając zębami, cały pokryty zimnym potem.
Męczył go kaszel, a w czasie jego ataków coraz częściej pojawiała
się krew.

Lekarze kręcili głowami...
- Galopujące suchoty... Ci mieszkańcy gór tak trudno przysto-

sowują się do powietrza dolin...

Pewnego wieczoru w czasie ataku kaszlu krew rzuciła się Ada-

mowi z ust i zalała podłogę pokoju. Adam upadł. Umierał...

Kiedy odzyskał przytomność, cicho i ochryple poprosił lekarza:

- Tam... - i wskazał oczami drzwi.

Lekarz zrozumiał. Adam chciał wyjść na powietrze. Popatrzeć -

może ostatni raz? - na niebo. Dusił się. Ale jak wynieść na powie-
trze ciężko chorego w taką wilgotną, jesienną noc?...

Lekarz odmownie pokręcił głową.
Adam popatrzył na niego smutnymi oczami umierającego psa.
- Nie... nie, Adam, to panu zaszkodzi... - I poprosił sanitariusza

o poduszkę z tlenem.

Tlen przedłużył męki Adama do rana. O świcie, kiedy bladziutki

promień słońca narysował na białej ścianie cień krat, na ustach
Adama pojawiło się coś w rodzaju uśmiechu, równie bladego jak

308

background image

ten promień. Zaczynała się agonia. Adam wykrzykiwał jakieś nie-
zrozumiałe słowa... Nie było wśród nich ani jednego słowa francu-
skiego...

O dziesiątej dwadzieścia umarł. A o pierwszej szpital otrzymał

oficjalne oświadczenie, że należy Adama wypisać i że zdecydowano
się odesłać go w Himalaje...

- Między nami mówiąc to świetnie, że tak szybko umarł - mó-

wił, nic ukrywając radości, prosektor przystępujący do sekcji zwłok
Adama.

Żaden trup nie był nigdy tak. starannie sekcjonowany. Wszyst-

ko zostało zmierzone, zważone, skrzętnie zapisane i zakonserwo-
wane w spirytusie. Sekcja dała szalenie interesujące rezultaty.
Apendix był niezwykle duży. Musculus erectus cocigum doskonale
się zaznaczał, mięśnie uszu były świetnie rozwinięte. Mózg... O, o
mózgu Adama profesor Licom napisał cały wielki tom... Szkielet
Adama starannie poskładano, umieszczono w szklanej witrynie i
postawiono w muzeum, opatrując tabliczką:

Homo Himalaius
Przez pierwsze dni przed gablotą ze szkieletem Adama kłębił się

tłum. Wśród zwiedzających ciekawi wypatrzyli Klotyldę de Trois i
światowej sławy aktorkę...

Adam przestał zagrażać „kulturalnemu” społeczeństwu i zaczął

służyć nauce...

1926

Przełożyła Anita Tyszkowska

background image

ANDRIEJ PŁATONOW

Eteryczny
trakt

Faddiej Kiriłłowicz obudził się o piątej rano w swoim moskiew-

skim mieszkaniu i poczuł rozdrażnienie. W pokoju paliło się świa-
tło, a gdzieś za ścianą piszczały spasione szczury.

Widząc, że sen już nie przyjdzie, Faddiej Kiriłłowicz założył ka-

mizelkę i usiadł próbując uruchomić zaczadziały mózg. Położył się
o pierwszej w nocy zmęczony tak, że ledwie dowlókł się do łóżka, i
oto teraz zbyt wcześnie się obudził.

- No, Faddieju Kiriłłowiczu, zabierajmy się znów do roboty! -

zachęcił na głos samego siebie. - Mikroby zmęczenia mogą przestać
się wysilać, bo i tak im nie ulegnę!

Wetknął pióro do kałamarza, wyciągnął zdechłą muchę i roze-

śmiał się.

- Całkiem niezła muchołapka! - wykrzyknął. - U mnie tak ze

wszystkim, szanowni obywatele: pióro drapie, a nie ślizga się, jak
na pióro przystało, zamiast atramentu mam wodę, a za miast pa-
pieru jakąś wycieraczkę! To zdumiewające, zacni panowie!...

Faddiej Kiriłłowicz zawsze wyobrażał sobie, że jego pokój pełen

jest niemych, ale niezwykle uważnych rozmówców. Co więcej, mar-
twe przedmioty traktował w swym szaleństwie jak istoty żywe, w
dodatku zupełnie podobne do niego.

310

background image

Pewnego razu, śmiertelnie zmęczony, umoczył pióro w atra-

mencie, położył je na niedopisanej karcie papieru i powiedział: -
Kończ, leniuchu! - A sam położył się spać.

Samotność, przytępienie duszy, wilgoć i półmrok pokoju prze-

kształciły Faddieja Kiriłłowicza w niechlujnego osobnika o nieprak-
tycznym, niedorozwiniętym w sprawach dotyczących życia co-
dziennego mózgu.

Pracował mamrocąc coś zawsze pod nosem, powtarzając na głos

wszelkie możliwe warianty stylu i treści tego, co zamierzał napisać.

Szczury ucichły, bo Faddiej Kiriłłowicz znów zaczął mamrotać:
- Spieszmy się, Faddieju! Spieszmy się, mój serdeczny diable!...

Nie ulega wątpliwości tylko to, że... że gdy tylko ziemia da zamiast
czterdziestu pięćset pudów z dziesięciny i że... jeśli żelazo zacznie
się rozmnażać, to... te, jak ich tam, kobiety i ich mężowie od razu
wezmą i narodzą tylu ludzi, iż znowu nie wystarczy im chleba ani
żelaza i znowu nastanie nędza... Przestań mamrotać, idioto, prze-
szkadzasz mi w pracy!...

Zwymyślawszy siebie w ten sposób Faddiej Kiriłłowicz przycichł

i zajął się pilnie pracą, stawiając na papierze porządne literki, zu-
pełnie jak na lekcji kaligrafii.

Moskwa obudziła się i zazgrzytała tramwajami. Od czasu do

czasu łuki Volty rozświetlały szarą mgłę, gdyż odbieraki prądu
wciąż odskakiwały od przewodów.

- Idioci! - zirytował się Faddiej Kiriłłowicz. - Do tej pory nie

mogą założyć racjonalnych pałąków: palą trakcję, marnują prąd i
denerwują przechodniów!...

Kiedy mgła ostatecznie ustąpiła i nastąpił nieoczekiwanie

triumfalny dzień, Faddiej Kiriłłowicz przetarł załzawione oczy i
zaczął ze wściekłym zacietrzewieniem orać paznokciami boki i ple-
cy:

311

background image

- Jakaś cholera gryzie już drugi dzień z rzędu! Ledwie się czło-

wiek uspokoi, a już znowu jakaś zołza się przyplącze! Ani chwili
odpoczynku!...

Akurat w tym momencie rozległo się pukanie do drzwi. Mokrida

Zacharowna, staruszka, przyniosła Faddiejowi Kiriłłowiczowi Po-
powowi śniadanie i przyszła sprzątnąć pokój.

- No i jak, Zacharowna? Nic się tam nie stało? Ludzie nie wy-

marli? Koniec świata jeszcze się nie zaczął? Zobacz, plecy mam
jeszcze z tyłu?

- I co ty, ojczulku, Faddieju Kiriłłowiczu opowiadasz? Bój się

Boga! Takie rzeczy się nie zdarzają... Siedzi, siedzi, uczy się i uczy,
przeuczy się i wszystko mu w rozumie zaczyna się plątać! Posil się,
gołąbku, odpocznij, to może serce ci złagodnieje, a dusza znajdzie
ukojenie...

- Tak, Zacharowna! Tak, Mokrida! Tak, tak, tak. Po trzykroć

tak! I jeszcze raz tak!... No, dawaj twoje smakowite jadło. Będziemy
hodować bakterie gnilne w dwunastnicy, niech się mnożą i tłoczą w
ciasnocie!... A ty, staruszko, możesz sobie iść. Nie mam czasu. Po
garnuszki przyjdziesz wieczorem, wtedy też będziesz mogła po-
sprzątać. Wieczorem wyjadę.

- Och, ojczulku, Faddieju Kiriłłowiczu, okropnieś dziwny stał

się ostatnimi czasy. Zupełnie mnie, starą, zamęczyłeś tymi swoimi
dziwactwami. Kiedy mam się pana spodziewać?

- Nie czekaj, idź już sobie i uważaj mnie za nieboszczyka!
Faddiej Kiriłłowicz pospiesznie zjadł śniadanie, zapalił i nagle

poderwał się od stołu, zwinny i wesoły.

- Aha, tu cię mam, tu się chowałaś sodomio i supremacjo! Wy-

łaź, boża krówko! Oddychaj, moje słoneczko! Żyj, moja córuś ulu-
biona! Tańcz, Faddieju, kręć się, Gawriło, tocz się, odhamowuj
historię! Ech, młodości ty moja! Niech żyją dzieci, panny młode i
namiętnych wilgotnych ust pąsowie! Precz z Malthusem i pań-
stwową polityką demograficzną! Niech żyje geometryczny i home-
rycki postęp życia!..

312

background image

W tym miejscu Faddiej Kiriłłowicz zatrzymał się i powiedział z

wyrzutem w głosie:

- Stary jesteś, Faddieju, a głupi! Ledwieś się domyślił, w czym

rzecz, a już chcesz spoczywać na laurach. Pycha cię rozpiera, łobu-
zie! Siadaj do biurka! Zgnoję cię robotą, parszywy draniu!

Kiedy jednak usiadł przy biurku, poczuł straszliwą pustkę w

mózgu, jakby nawałnice szalonej pracy wymyły z niego całą uro-
dzajną glebę, na której miały wyrosnąć bujne oziminy jego twór-
czości.

W tej sytuacji postanowił napisać list prywatny

Do profesora Stauffera w Wiedniu.
Sławny i szacowny kolego! Zapewne już nie pamięta pan mnie,

pańskiego ucznia sprzed dwudziestu jeden lat. Czy pamięta Pan
ową rozkołysaną wiedeńską majową noc, kiedy w samym delikat-
nym powietrzu rozsiana była żądza twórczości naukowej, kiedy
świat otwierał się przed nami jak młodość i zagadka?! Pamięta
Pan, szliśmy w czwórkę Nationalstrasse - Pan, dwaj wiedeńczycy i
ja, Rosjanin, ciekawy świata rudawy młodzieniec. Pamięta Pan
swoje słowa, iż życie w sensie fizjologicznym jest najogólniejszą
cechą całego dostępnego nauce Wszechświata? Ja, na prawach
młodości, poprosiłem o wyjaśnienia. Pan mi chętnie odpowiedział:
„Atom, jak wiadomo, jest kolonią elektronów, a elektrony są nie
tylko zjawiskiem fizycznym, lecz także biologicznym - elektron to w
istocie mikrob, a zatem ciało żywe, i chociaż cała otchłań dzieli go
od zwierzęcia, jakim jest człowiek, to jednak w gruncie rzeczy nie
ma między nimi żadnej różnicy!” Nie zapomniałem pańskich słów.
Zresztą i Pan ich nie zapomniał czytałem pańskie wydane w tym
roku w Berlinie dzieło zatytułowane „Układ Mendelejewa jako

313

background image

kategorie biologiczne istot alfa. W tej błyskotliwej pracy po raz
pierwszy dowiódł Pan w sposób ostrożny, lecz naukowo nieodpar-
ty, iż elektrony obdarzone są życiem, że poruszają się, żyją i roz-
mnażają, że ich badanie przestaje być domeną fizyki i przechodzi w
gestię biologii. Kolego mój i nauczycielu! Po przeczytaniu pańskiej
pracy nie spałem przez trzy noce! Jest w pańskiej książce zdanie:
„Sprawą techników jest teraz hodowanie żelaza, złota i węgla w ten
sam sposób, w jaki rolnicy hodują świnie.” Nie wiem, czy ktoś przy-
swoił sobie tę myśl równie głęboko, jak ja ją sobie przyswoiłem!
Pozwoli Pan jednak, kolego, że poproszę o zgodę na zadedykowa-
nie Panu swej skromnej pracy całkowicie opartej na pańskich bły-
skotliwych rozważaniach teoretycznych i genialnych eksperymen-
tach

dr Faddiej Popóow

Moskwa, ZSRR

Wsunąwszy do koperty list i rękopis pod dość nienaukowym ty-

tułem Burzyciel dna piekieł, Faddiej Kiriłłowicz pospiesznie wyła-
dował walizkę z książkami i strzępami rękopisów, somnambulicz-
nie założył palto i wyszedł z domu.

W mieście promieniał elektrycznością wczesny wieczór. Gęste

od ludzi ulice tchnęły radością, .zatroskaniem, tragicznym napię-
ciem, wyrafinowaną kulturą i ukrytą lekkomyślnością.

Faddiej Kiriłłowicz przywołał taksomotor i polecił szoferowi

wieźć się na odległy dworzec. Na dworcu kupił bilet do stacji
Rżawsk i rankiem następnego dnia znalazł się już u celu swej po-
dróży.

Od dworca do miasta były trzy wiorsty Faddiej Kiriłłowicz po-

konał je pieszo: lubił rosyjską martwą, refleksyjną przyrodę, lubił
miesiąc październik, kiedy wszystko jest nieokreślone i dziwne jak
w adwencie przed wszechświatową katastrofą geologiczną.

314

background image

Idąc już ulicami Rżawska czytał dziwne napisy na płotach i

bramach. Napisy były wykonane przy użyciu szablonów i głosiły:
„tara”, „brutto”, „ogrz. par.”, „bocz. własna”, „brak ham.” Okazało
się, że miasteczko zbudowali kolejarze z materiałów przynoszonych
z pracy.

Wreszcie Faddiej Kiriłłowicz ujrzał napis „Nowy Afon”. Z po-

czątku pomyślał, że jest to kawałek ścianki wagonu osobowego, ale
potem dostrzegł wycięty z papieru i naklejony na szybę czajnik,
pospolitego osobnika w sukiennej kapocie, który wyszedł boso
najwyraźniej za małą potrzebą, i domyślił się, że to hotel.

- Są wolne pokoje? - zapytał bosonogiego mężczyznę.
- W obfitości, obywatelu, w całkowitej schludności, cieple i

przytulności!

- Cena?
- Rubelek, rubel dwadzieścia i pół rubla!
- Daj za pięćdziesiąt kopiejek!
- Prosimy na górę!
Przechodząc, Faddiej Kiriłłowicz zauważył na stole, przy którym

dyżurował ów mężczyzna, książkę Kto się nie leni, temu się zieleni.

Lud garnie się do wiedzy - pomyślał Popow. - Gogolewski Pie-

truszka też czytał, i to z czystej ciekawości, a nie dla pożytku.

W południe Faddiej Kiriłłowicz poszedł do Rady Okręgowej i

poprosił o rozmowę z przewodniczącym. Najlepiej na osobności.

Przewodniczący przyjął go natychmiast. Był to młody ślusarz -

zwyczajna twarz, ciekawe świata oczy i nieprzeparta chęć zorgani-
zowania całej powiatowej ludzkości, za którą lekko obrywał od
wojewódzkiej zwierzchności. Przewodniczący miał wspaniałe, zu-
pełnie, zda się, nieodpowiednie do wykonywania swojego dawnego
zawodu maleńkie ręce z długimi, inteligentnymi palcami porusza-
jącymi się bez przerwy z niecierpliwości, niepokoju i nerwowej

315

background image

chęci czynu. Twarz za to miał spokojną.

Dowiedziawszy się, że pragnie z nim rozmawiać doktor nauk fi-

zycznych, przewodniczący najpierw okropnie się zdziwił, ale zaraz
potem wpadł w entuzjazm, natychmiast polecił sekretarce otwo-
rzyć szeroko drzwi i wyprosił kierownika wydziału rolnego, który
przyszedł z raportem o siewach jakiegoś tam rocznika.

Faddiej Kiriłłowicz pokazał papiery wystawione przez instytuty

naukowe i liczne wydziały Komisji Planowania, rekomendujące go
jako pracownika naukowego, po czym przeszedł do rzeczy:

- Moja sprawa jest prosta i nie wymaga dodatkowych argumen-

tów. Moja prośba jest uzasadniona i przekonująca, a zatem nie
może zostać odrzucona. Pięć lat temu w waszym okręgu prowa-
dzono zakrojone na szeroką skalę poszukiwania magnetycznej rudy
żelaznej. Wiecie o tym. Rudę odkryto na przeciętnej głębokości
dwustu metrów. Na razie wydobywanie jej z takiej głębokości jest
nieopłacalne, więc pozostawiono ją w spokoju. Przyjechałem tu,
żeby przeprowadzić pewien eksperyment. Nie potrzebuję ani
współpracowników, ani pieniędzy. Zawiadamiam was jedynie o
swoim zamiarze i proszę o wydzielenie dwudziestu dziesięcin grun-
tu - nawet nieużytków. Rejonu badań jeszcze nie wybrałem. Po-
rozmawiamy o tym później, kiedy już wrócę z objazdu okręgu. Da-
lej. Abyście nie myśleli, że przyjechałem tu po to, żeby się bawić, to
powiem wam, że moje prace mają na celu „podkarmienie” rudy,
aby przybrała na wadze i sama wylazła na światło dzienne, gdzie
będziemy ją mogli brać gołymi rękami. Jestem pewien, że ekspe-
ryment się powiedzie, ale na razie proszę o zachowanie całej spra-
wy w tajemnicy. W ciągu trzech dni wybiorę rejon i wrócę tutaj.
Zrozumieliście mnie i zgadzacie się mi pomóc?

- Zrozumiałem doskonale. Macie tu moją rękę. Pracujcie i licz-

cie na naszą pomoc, obywatelu!

316

background image

Jeszcze tego samego dnia Faddiej Kiriłłowicz wyjechał podwodą

w pole, żeby odszukać reper wyprawy członka Akademii Nauk Ła-
zariewa umieszczony w rejonie, gdzie złoża magnetytu wysuwały
jęzor i leżały na głębokości stu siedemdziesięciu metrów. Po upły-
wie doby odnalazł na krawędzi zarośniętego dzikiego wąwozu że-
liwny słupek opatrzony zaszyfrowanym napisem: „E.M.A. 38, 24,
168, 46, 22.”

Po tygodniu Faddiej Kiriłłowicz przybył na to miejsce z geome-

trą, który miał wytyczyć działkę, i z Michałem Kirpicznikowem.

Kirpicznikowa polecił Faddiejowi Kiriłłowiczowi przewodniczą-

cy Prezydium Rady Okręgowej jako człowieka absolutnie pewnego
ideologicznie, a Popow przekonał się, że bez pomocnika nie zdoła
się obejść.

Po dalszych trzech dniach Popow z Kirpicznikowem przywieźli z

leżącej o dziesięć wiorst dalej wsi Tynowka rozebraną chatkę i
zmontowali ją na nowym miejscu.

- Jak długo będziemy tu mieszkać, Faddieju Kiriłłowiczu? - za-

pytał Kirpicznikow.

- Co najmniej pięć lat, a raczej około dziesięciu. To nie powinno

cię obchodzić. W ogóle o nic mnie nie pytaj. W każdym razie mo-
żesz co niedzielę stąd znikać i oddawać się uciechom w swoim klu-
bie...

I popłynęły dni podobne do siebie jak dwie krople wody. Kir-

picznikow pracował po dwanaście godzin na dobę: kiedy już skoń-
czył stawiać dom, zaczął kopać szyb na dnie wąwozu. Popow praco-
wał nie mniej od niego, umiejętnie posługując się siekierą i łopatą,
zupełnie jak nie doktor nauk fizycznych. W ten sposób w głębi
równinnej, zapadłej krainy, gdzie z dawien dawna żyli na roli po-
tomkowie odważnych wędrowców, zdobywców kuli ziemskiej, pra-
cowało dwóch ludzi: jeden dla osiągnięcia wyraźnie wytyczonego

317

background image

celu, drugi zaś dla chleba i po to, żeby z czasem dowiedzieć się od
uczonego rzeczy dla siebie najważniejszej - w jaki sposób przypad-
kowe ludzkie życie przekształcić w wieczne panowanie nad cudem
Wszechświata.

Popow ciągle milczał. Czasami ginął na cały dzień w błotnych li-

stopadowych polach. Pewnego razu Kirpicznikow usłyszał dobiega-
jący z oddali jego glos - żywy, rozśpiewany i pełen radosnej energii.
Ale po powrocie Popow był ponury jak chmura gradowa.

Na początku grudnia Popow wysłał Kirpicznikowa do miasta

obwodowego po książki, wszelkie elektryczne urządzenia, aparaty i
narzędzia.

Po tygodniu Kirpicznikow wrócił i Faddiej Kiriłłowicz zaczął

budować jakiś niesłychanie skomplikowany przyrząd.

Tylko raz, późną nocą, kiedy Kirpicznikow dolewał nafty do

lampy, Popow zwrócił się do niego.

- Słuchaj, Kirpicznikow - powiedział. - Nudzę się. Powiedz mi,

kim jesteś, czy masz narzeczoną, cel w życiu, skryte marzenie albo
coś w tym rodzaju. A może jesteś tylko tępym antropoidem?

Kirpicznikow zdołał stłumić obrazę:
- Nie, Faddieju Kiriłłowiczu! - powiedział. - Nic takiego nie

mam, ale chciałbym zrozumieć pańską pracę, a pan nic mi nie mó-
wi. To źle, bo ja bym jeszcze lepiej pracował. Zrozumiem, Faddieju
Kiriłłowiczu, słowo honoru daję, że zrozumiem!

- Daj spokój, niczego nie zrozumiesz! Dość tego, nagadaliśmy

się... Kładź się spać, a ja jeszcze trochę posiedzę...

Faddiej Kiriłłowicz wyruszył na swoją kolejną przechadzkę -

tym razem już po zamarzniętych, skutych grudą polach. Kirpiczni-
kow ciosał na podwórku klatkę zrębu da umocnienia ścianek szybu,

318

background image

ale wszedł na chwilę do chaty po zapałki, bo chciał zapalić.

Podszedł do stołu, przeczytał kilka słów z tego, co Popow napi-

sał nocą, i zapomniawszy o papierosie zapomniał też o bożym
świecie, o tym, że ma imię i że w ogóle istnieje.

„Kolego i nauczycielu! Ósmy rozdział rękopisu, który odważy-

łem się Panu posłać do przejrzenia, należy uzupełnić następującym
fragmentem:

Z tego, co już powiedziano o naturze eteru, należy wyciągnąć

nieuchronne wnioski. Jeśli elektron jest mikrobem, a zatem feno-
menem biologicznym, to eter (czyli to, co nazwałem wyżej «ciałem
generalnym«) jest cmentarzem elektronów. Eter jest mechaniczną
masą uśmierconych lub zmarłych elektronów. Eter - to miazga
zwłok mikrobów-elektronów. Z drugiej zaś strony eter jest nie tylko
cmentarzem elektronów, lecz także ich macierzą, kolebką ich życia,
ponieważ martwe elektrony są jedynym pokarmem dla elektronów
żywych. Elektrony jedzą zwłoki swoich przodków.

Niepokrywanie się długości życia elektronów i człowieka spra-

wia, że obserwacja aktywności życiowej owych, by użyć pańskiej
terminologii, istot alfa jest niezwykle utrudniona. Mianowicie czas
życia elektronu wynosi od pięćdziesięciu do stu tysięcy ziemskich
lat, a zatem znacznie przekracza czas życia człowieka. Ponadto
liczba procesów fizjologicznych zachodzących w ciele elektronu,
jako istoty prymitywnej, jest o wiele mniejsza niż u człowieka, któ-
ry jest ciałem wysoko zorganizowanym. Co za tym idzie, każdy
proces fizjologiczny w ciele elektronu przebiega tak przerażająco
wolno, że wyklucza jego bezpośrednią obserwację nawet przy po-
mocy najczulszych aparatów. Ta okoliczność powoduje, iż przyroda
jest w oczach człowieka martwa. Ta straszliwa rozmaitość czasów
życia różnych kategorii istot jest przyczyną tragedii natury. Jedna
istota odbiera wiek jak całą erę, inna zaś jak mgnienie oka. Owa

319

background image

»mnogość czasów« jest najgrubszym nieprzebytym murem, który
dopiero teraz z największym trudem zaczyna kruszyć ciężka artyle-
ria ludzkiej nauki. Nauka obiektywnie odgrywa rolę czynnika mo-
ralnego: tragedię życia przekształca w lirykę, ponieważ zbliża w
jednej wspólnocie życia takie dwie pozornie odmienne istoty jak
człowiek i elektron.

Mimo wszystko można jednak przyspieszyć życie elektronów,

jeśli złagodzić zjawiska, które warunkują długotrwałość ich życia.
Tutaj niezbędne jest pewne wyjaśnienie wstępne. Eter, jak to już
nauka dawno ustaliła, jest materią niesłychanie obojętną, nieak-
tywną chemicznie i pozbawioną podstawowych cech materialnych,
a zatem raczej środowiskiem niż materią. Niewyczuwalność i do-
świadczalna niepoznawalność eteru tłumaczy się tym, że »podobne
poznaje się przez podobne«, a nie ma większych odmienności niż
człowiek i zwały martwych elektronów, czyli eter. Może właśnie
dlatego eter »pozbawiony« jest właściwości materii, że między
człowiekiem i żywym mikrobem-elektronem z jednej strony, a ete-
rem z drugiej istnieje zasadnicza różnica. Ci pierwsi są żywi, zaś
drugi martwy. Chcę przez to powiedzieć, że »niepoznawalność«
eteru jest problemem raczej psychologicznym niż fizycznym.

Eter funkcjonujący jako »cmentarz« nie dysponuje żadną ak-

tywnością wewnętrzną. Dlatego te istoty (mikroby-elektrony), któ-
re się nimi żywią, skazane są na wieczny głód. Ich pożywienie zale-
ży od napływu świeżych eterycznych mas, uwarunkowanego od
postronnych przypadkowych sil. W tym tkwi przyczyna spowolnie-
nia życia elektronów. Życie intensywne jest dla nich niemożliwo-
ścią, gdyż napływ substancji odżywczych jest zbyt wolny. Właśnie
to spowodowało spowolnienie procesów fizjologicznych w ciałach
elektronów.

320

background image

Prawdopodobnie przyspieszenie strumienia pokarmu zwiększy

tempo życia elektronów i spowoduje ich energiczniejsze rozmna-
żanie. Obecna powolność aktów fizjologicznych łatwo przekształci
się, przy sprzyjających warunkach, w szalone tempo, bowiem jako
się rzekło, elektron jest istotą prymitywną i dokonywanie w nim
reform biologicznych winno być niezwykle łatwe.

Co za tym idzie, zmiana warunków odżywiania powinna wywo-

łać takie zintensyfikowanie procesów życiowych elektronu (w tym
również i rozmnażania), iż życie tych istot stałoby się łatwo obser-
wowalne. Naturalnie zwiększona intensywność życia spowoduje
skrócenie okresu jego trwania.

Cały problem w tym, żeby zmniejszyć różnicę w czasie trwania

życia człowieka i elektronu. Kiedy to osiągniemy, elektron zacznie
się reprodukować tak energicznie, że człowiek będzie mógł go wy-
korzystać.

Jak jednak spowodować swobodny i przyspieszony przepływ

odżywczego eteru do zgłodniałych elektronów? W jaki sposób
skonstruować praktycznie eteryczny trakt - drogę dla eteru?...

Rozwiązanie jest proste - kanał elektromagnetyczny...”
Na tym rękopis Popowa się urywał. Jeszcze go nie ukończył.

Kirpicznikow nie wszystkie słowa zrozumiał, ale rzecz najważniej-
szą, ideę Popowa, zdołał uchwycić.

Faddiej Kiriłłowicz wrócił późno i natychmiast położył się spać,

co nigdy dotąd mu się nie zdarzało. Kirpicznikow posiedział jeszcze
trochę, poczytał książkę Budowa szybów kopalnianych - i niczego
z niej nie zrozumiał.

Są myśli, które same przez się prowadzą człowieka i rozkazują

jego głowie, choćby nawet tego nie chciał. Sen nie przychodził. Było
duszno i niespokojnie. Popow chrapał i jęczał przez sen.

321

background image

Kirpicznikow wyjął ze skrzyni swój dziennik, który prowadził

we własnej roboty zeszycie, otworzył i zaczął czytać.

Marzec. 20.9 wieczór. Matka i dzieci śpią na podłodze w starych

łachach. Nie ma się nawet czym przykryć. Matce wyszła spod
łachmanów wychudzona noga. Patrzę na to ze wstydem i bólem.
Zacharuszka ma 11 miesięcy. Został odstawiony od piersi i teraz
matka karmi go rozmoczoną w wodzie bułką. Jakie to życie jest
wredne! A może to ja jestem wredny, że do tej pory takiemu
podłemu życiu siłą nie położyłem końca? Dlaczego pozwalam mu
tam męczyć matkę i dzieci?... Trzeba żyć dla tych, którzy czynią
przyszłość, którzy uginają się teraz pod ciężarem niewesołych my-
śli, ale jednak są uosobieniem przyszłości, tempa i dążenia do celu.
Takich ludzi jest mało, są zagubieni w tłumie, może w ogóle nie
istnieją, ale ja żyję dla nich i będę dla nich żył. Dla nich, a nie dla
tych, którzy gaszą w sobie życie cielesną namiętnością, a duszę
sprowadzają do zera.”

Kirpicznikow wyszedł na dwór, chwycił ciężki pniak i wrzucił go

do wąwozu jak kawałek kija. Potem zazgrzytał zębami, jęknął, wbił
siekierę w próg chaty i uśmiechnął się. Na podwórku rosło jedno
drzewo - wierzba płacząca. Podszedł do niego - objął i zachwiał się
wraz z nim w porywie nocnego wiatru.

- Kiedy rano jedli smażone kartofle, Faddiej Kiriłłowicz nagle

wstał od stołu i wyprostował się - wesoły, pełen nadziei i drapieżnej
radości.

- Ech, ziemio! - wykrzyknął. - Nie bądź mi domem, pędź jak

statek niebieski!

Wykrzyknął te słowa w tak śmiesznym zacietrzewieniu, że aż

sam się sobie zdziwił.

- Kirpicznikow! - zwrócił się do swego po mocnika. - Powiedz

mi, kto ty jesteś: gnida, skurwysyn czy żeglarz? Odpowiedz mi,
zjadaczu chleba, na statku jesteśmy czy w chacie? Na statku,

322

background image

powiadasz? No to trzymaj ster żelazną ręką, a nie smarkaj się na
przyzbie! Milcz, robaku! Ja znam kurs i pozycję... Żryj, i na wach-
tę!...

Kirpicznikow milczał. Popow chorował na malarię, mamrotał

przez sen jakieś swoje nieziszczalne marzenia, a za dnia wściekła
złość przechodziła mu nie wiedzieć kiedy w śmiech. Praca głowy
wysysała mu z ciała całą krew, wyprowadzała je z równowagi i czy-
niła igraszką nastrojów. Kirpicznikow doskonale to wiedział i po
kryjomu martwił się o swego wycieńczonego zwierzchnika.

Samotność, zagubienie w bezbrzeżnych polach i dążenie do wy-

tyczonego sobie celu jeszcze bardziej rozchwiały porządek duchowy
Popowa i pracować z nim było bardzo trudno. Faddieja Kiriłłowi-
cza opanowała w dodatku straszliwa tęsknota za matką, tęsknota
niemożliwa do zaspokojenia, gdyż matka umarła piętnaście lat
temu. Popow chodził po izbie, przypominał sobie jej śmiertelne
buty, zapach podołka i mleka, czułość wzroku i całą dziecięcą oj-
czyznę jej ciała... Kirpicznikow domyślał się, że jest to szczególna
choroba Popowa, ale nic na nią nie mógł poradzić i dlatego milczał.

Tak minął miesiąc lub dwa. Faddiej Kiriłłowicz pracował coraz

mniej i mniej, aż wreszcie 25 stycznia w ogóle rano nie wstał z po-
słania, tylko powiedział:

- Kirpicznikow! Zamieć chatę i wynoś się! Wpadłem w zadu-

mę...

Kirpicznikow posprzątał i wyszedł.
Pola kurzyły śniegiem - szalała zadymka.
Kirpicznikow zszedł do wąwozu i zamknął właz do sztolni, w

której Popow już zaczął instalować swoje przyrządy. Zawieja przy-
bierała na sile, przewracając pozostawione na podwórzu narzędzia.
Było okropnie zimno, do najbliższej ludzkiej siedziby daleko, więc
Kirpicznikow wgramolił się na zagracony strych. Śnieg przewalał

323

background image

się ze świstem po dachu i nagle Kirpicznikow usłyszał dziwną, ci-
chą i smutną muzykę, którą gdzieś już słyszał bardzo dawno temu.
Irracjonalne, żałośliwe uczucie rozrastało się, przywodząc na myśl
zagładę człowieka, oscylując między wyłaniającą się ze wspomnień
rozpaczą a jedyną ludzką pociechą. Kirpicznikow skulił się na pole-
pie strychu i poddał się temu obezwładniającemu uczuciu, którego
dotychczas nigdy jeszcze nie doznawał. Zapomniał o mrozie i drżąc
z zimna, nieoczekiwanie dla samego siebie zasnął. Muzyka trwała i
odzywała się nadal w marzeniach sennych. Kirpicznikow poczuł
nagle zalewającą go zimną, ciężką falę zatapiającą świadomość
istnienia, która jednak wciąż wypływała na powierzchnię snu, wal-
cząc z przerażeniem i dojmującą ciasnotą.

Obudził się od razu, jakby mu ktoś krzyknął w ucho lub Ziemia

potknęła się o jakąś przeszkodę i zatrzymała w swoim biegu. Ze-
rwał się na równe nogi, uderzył głową w dach i oszołomiony zszedł
na podwórze. Zawierucha wstrząsała ziemią i kiedy rozrywała at-
mosferę ukazując horyzont, widać było dokoła nagie poczerniałe
pola. Wiatr zdmuchiwał śnieg do wąwozów i zapadłych kotlinek.
Kirpicznikow zauważył nagle, że drzwi do chaty są otwarte, a w
progu wznosi się wysoka zaspa. Wbiegł do izby, brodząc w głębo-
kim śniegu i zobaczył, że w zaspie, a nie na posłaniu, leży martwy
Popow - brodą do góry, w swej niezmiennej kamizelce opinającej
stare ciało, z przerażającą bielą rozpościerającą się na szerokim
czole. Śnieg przysypywał go coraz bardziej, a nogi już zupełnie miał
nim przykryte.

Kirpicznikow z całkowitym spokojem chwycił go pod pachy i

przeniósł na łóżko. Faddiejowi Kiriłłowiczowi opadła dolna szczę-
ka, a on sam przewrócił się na łóżku na bok i opuścił głowę, jakby
starał się znaleźć bliżej środka Ziemi. Kirpicznikow odgarnął śnieg
z podłogi i zamknął drzwi.

324

background image

Koło nogi stołu znalazł buteleczkę z niedopitą resztką różowej

trucizny. Wylał ją na śnieg i śnieg zasyczał, buchnął strumieniem
pary, a trucizna zaczęła przeżerać podłogę.

Na stole przyciśnięty kałamarzem leżał niedokończony rękopis:

„Rozwiązanie jest proste - kanał elektromagnetyczny...”

- Jesteście członkiem partii, towarzyszu Kirpicznikow? - zapy-

tał przewodniczący Prezydium Rady Okręgowej.

- Kandydatem.
- To wszystko jedno. Opowiedzcie, jak to się stało. Rozumiecie,

jaka to paskudna historia... Nie dlatego, że przyjdzie za nią odpo-
wiadać, ale dlatego, że zginął bardzo cenny i rzadki człowiek. Nie
znaleźliście żadnego listu?

- Nie.
- No to opowiadajcie.
Kirpicznikow opowiedział. W gabinecie poza przewodniczącym

znajdował się jeszcze sekretarz komitetu partyjnego i pełnomocnik
GPU.

Zebrani wysłuchali Kirpicznikowa z wielką uwagą. Opowiedział

o wszystkim: o niedokończonym rękopisie, zawiei, otwartych na
oścież drzwiach i dziwnym skośnym pochyleniu głowy Popowa w
geście niemożliwym u człowieka żywego. I jeszcze o tym, że Faddiej
Kiriłłowicz nie bardzo różnił się od żywego jakby śmierć była dla
niego stanem równie naturalnym jak życie.

Kirpicznikow skończył.
- Ładna historia! - powiedział sekretarz partii. - Popow był

niewątpliwym dekadentem, osobnikiem całkowicie zdemoralizo-
wanym. Naturalnie żył w nim geniusz, ale epoka, która go zrodziła,
skazała go na przedwczesną zagładę, a jego geniusz nie znalazł
zastosowania praktycznego. Zszarpane nerwy, dekadencka dusza,

325

background image

filozofia metafizyczna - wszystko to żyło w sprzeczności z geniu-
szem naukowym Popowa i doprowadziło go do takiego końca.

- Tak- powiedział przewodniczący. - Agitacja faktami w stanie

czystym. Nauka jest potężna, a jej nosiciele bywają wyrodkami bez
charakteru. Rzeczywiście potrzebujemy pilnie świeżych ludzi o
niezawodnym kręgosłupie ideologicznym...

- Dopiero teraz się o tym przekonałeś? - zapytał pełnomocnik

GPU. - Nie masz instynktu klasowego, bracie! Według mnie po-
winniśmy do końca zbadać sprawę, a następnie, jeśli stan faktyczny
nie będzie sprzeczny ze słowami Kirpicznikowa, mianować go
strażnikiem bazy naukowej Popowa. Trzeba mu będzie za to trochę
płacić. Ty - zwrócił się do przewodniczącego - znajdziesz na to
środki w budżecie terenowym! Następnie trzeba zawiadomić insty-
tut naukowy, który wydelegował tu Popowa, żeby przysłał innego
uczonego do kontynuowania pracy... A zachować wszystko trzeba
w całości! Wyślę funkcjonariusza do sporządzenia spisu. Przecież
są tam cenne aparaty, rękopisy Popowa, jakieś narzędzia i doby-
tek...

- Słusznie - powiedział przewodniczący. - Chyba na tym skoń-

czymy. Przeprowadzę całą sprawę przez Prezydium i wówczas wy-
damy naszą decyzję na piśmie.

Po tygodniu śledztwo zostało zakończone, zwłoki Popowa za-

wieziono do Moskwy, a Kirpicznikowa zatrudniono jako dozorcę
bazy naukowej Popowa z pensją w wysokości piętnastu rubli mie-
sięcznie. Wręczono mu kopię spisu i pozostawiono samego.

Zaczynała się smętna wiosna - pora bezwładnego oporu zimy i

odważnych ataków słońca.

Następca Popowa wciąż nie przyjeżdżał. Kirpicznikow pilnie

czytał książki i rękopisy Popowa, wpatrywał się w przyrządy i apa-
raty zbudowane na miejscu przez Faddieja Kiriłłowicza - i otwierał
się przed nim potężny świat wiedzy, władzy i żądzy rozbuchanego,

326

background image

okrutnego życia. Kirpicznikow zaczynał odczuwać smak życia i
dostrzegać jego dziką otchłań, w której kryje się zaspokojenie
wszystkich pragnień i znajdują się punkty końcowe wszystkich
celów.

„Cudownie! - myślał Kirpicznikow. - Popow umarł niepotrzeb-

nie: sam to wszystko pisał, ale niczego nie zrozumiał. A wystarczy
tylko zrozumieć i każdy zapragnie żyć...”

Nadeszło lato. Nic się nie zmieniło. Uczony na miejsce Popowa

wciąż nie przyjeżdżał. Kirpicznikow zaczął przepisywać na czysto
rękopisy Faddieja Kiriłłowicza. Sam nie wiedział, po co to robi, ale
w ten sposób lepiej je rozumiał.

Wreszcie w lipcu przyjechało dwóch moskiewskich uczonych i

zabrało całą spuściznę po Popowie - i rękopisy, i aparaty.

Kirpicznikow wrócił do wytwórni dachówek, gdzie przedtem

pracował, i wszystko wokół niego ucichło. Jednak ujawniony mu
cud ludzkiego rozumu zakłócił rytm jego życia. Przekonał się, że
istnieje rzecz, dzięki której można przekształcić i gwiezdne szlaki, i
własne niespokojne serce - włożyć każdemu chleb do ust, szczęście
do piersi i mądrość do mózgu. I całe życie wydało mu się jak ka-
mienna zapora na drodze do spełnienia jego najskrytszych pra-
gnień. Wiedział jednak, że ów mur może stać się dla niego polem
chwały i zwycięstwa, jeśli tylko zdoła wykształcić w sobie żądzę
wiedzy równie silną jak cielesna namiętność.

Poszedł do przewodniczącego Prezydium Rady Okręgowej i

oświadczył, że chce się uczyć, po czym poprosił o „skierowanie na
rabfak.

- Zamierzacie kroczyć śladami Popowa, szanowny obywatelu?

No cóż, to chwalebne! - odparł przewodniczący i dał mu stosowny
papierek.

Po paru dniach Kirpicznikow szedł już do miasta obwodowego -

półtorej setki wiorst dalej - na rabfak.

327

background image

Był sierpień. Pola roiły się od żniwiarzy, nad piaszczystym trak-

tem unosiły się tumany kurzu wzniecanego przez stada krów, zdu-
miewająco młode słońce uśmiechało się do umordowanej w połogu
ziemi.

Ryby igrały na rzecznych płyciznach, drzewa pokrywały się le-

ciutkim nalotem żółtawej siwizny, ziemia rozpościerała się błękit-
nie ku tej krainie i ku temu wiekowi, do którego zmierzał Kirpicz-
nikow i gdzie oczekiwał go czas wspaniały jak pieśń.

Minęło osiem lat - czas wystarczający do całkowitego przeobra-

żenia świata, czas zdolny przemienić człowieka zupełnie, tak że nie
pozostanie w nim nawet jeden stary atom.

Michał Jeremijewicz Kirpicznikow, inżynier-elektryk, pracow-

nik naukowy katedry biologii elektronów powołanej po śmierci
Popowa na podstawie jego prac, był żonaty i miał dwóch synów.

Jego żona - dawna nauczycielka wiejska - podzielała przekona-

nie męża o konieczności bezzwłocznego fizycznego przekształcenia
świata. Niezachwiana pewność, że ukochana nauka zwycięży, po-
mogła im szczęśliwie przetrwać lata zabójczych studiów, biedy
naigrawań tępych konserwatystów i przyniosła odwagę niezbędną
do tego, aby dać życie dwójce dzieci. Oboje wierzyli, że nadejdzie
kiedyś czas, kiedy chleba będzie tyle samo, ile powietrza. Kirpicz-
nikow wspierał tę wiarę wyrozumowanym przekonaniem o blisko-
ści owej wyzwolonej epoki, kiedy człowiek skruszy kajdany pracy
pętające mu ręce, uwolni duszę z krępującego ją ucisku i zdoła
ulepić swój świat na nowo.

Kirpicznikowie żyli głodno i szczęśliwie. Trwał wiek socjalizmu i

uprzemysłowienia, trwał straszliwy wysiłek wszystkich sił mate-
rialnych społeczeństwa, a dobrobyt odkładano na później.

Oswoiwszy się z pracą naukową Michał Jeremiejewicz nie został

na katedrze, lecz zabrał się do pracy praktycznej. Poza wyższym

328

background image

wykształceniem miał staż na polu żywej działalności społecznej, był
niezachwianym i szczerym komunistą. Jako człowiek mądry i
uczciwy, jako były robotnik w wytwórni dachówek wiedział, że
tylko w socjalizmie możliwa jest praca naukowa i rewolucja tech-
niczna. W jego oczach rozumiało się to samo przez się, było tak
oczywiste, jak oczywisty, choć nieuświadomiony jest fakt, iż w każ-
dym żyjącym człowieku bije serce.

Od śmierci Popowa minęło dziesięć lat. Łatwo to powiedzieć,

ale jeszcze łatwiej jest dziesięć razy w ciągu dziesięciu lat zginąć.
Spróbujcie opisać te dziesięć lat z całą ich skrzętną walką o drobia-
zgi, budowę nowego, rozpaczą i rzadkimi chwilami spokoju. To
niemożliwe - człowiek zestarzeje się, umrze, ale nie wyczerpie te-
matu. Spróbujcie w tym dzikim ludzkim lesie pozostać świeżymi,
mądrymi i prostymi! To niemożliwe. Dlatego także Kirpicznikow,
który dopiero co przekroczył trzydziestkę, miał mocno posiwiałe
skronie i twarz pooraną zmarszczkami.

W odpowiedzi na prośbę o skierowanie go do praktycznej pracy

Kirpicznikowa wysłano do niżniekołymskiej tundry i mianowano
kierownikiem budowy pionowego tunelu. Celem tej pracy było
dotarcie do źródła energii cieplnej wnętrza Ziemi.

Michał Jeremiejewicz zostawił rodzinę w Moskwie i wyruszył w

drogę. Pionowy tunel termiczny był doświadczalną budową ra-
dzieckiego rządu Jakucji. W razie powodzenia eksperymentu za-
mierzano cały północny skraj Azji leżący za Kołem Podbieguno-
wym pokryć siecią takich tuneli, następnie zblokować jej energię
przy pomocy jednolitej linii przesyłowej i w oparciu o ciągnięte
coraz dalej kable elektryczne przesuwać osiedla ludzkie, a z nimi
kulturę i przemysł, ku Oceanowi Lodowatemu.

329

background image

Jednak główna przyczyna prac tunelowych tkwiła w tym, że

na niezmierzonych równinach tundry odnaleziono szczątki niezna-
nych, lecz wspaniałych krajów i kultur. Gleba i podglebie tundry
były nie rodzimego, pregeologicznego pochodzenia, lecz stanowiły
późniejsze osady. Przy czym owe osady pokryły śmiertelnym cału-
nem całą serię pradawnych kultur ludzkich. A dzięki temu, że ten
całun rozpostarty nad zwłokami tajemniczych cywilizacji stanowił
błonę wiecznej zmarzliny, pogrzebani pod nim ludzie i budowle
przetrwały w nienaruszonym stanie, jak konserwy w puszce.

Już te nieliczne znaleziska odkryte w zapadliskach tundrowego

terenu były dla naukowców niezwykle cenne i pasjonujące. Znale-
ziono zwłoki czterech mężczyzn i dwóch kobiet. Ciała kobiet - zu-
pełnie nietknięte -zachowały różową cerę, a okrywające je higie-
niczne stroje nadal wydzielały subtelny zapach. W kieszeni jednego
z mężczyzn znaleziono małą książeczkę z kartami zadrukowanymi
wytworną czcionką. Wedle nie potwierdzonych na razie przypusz-
czeń jej treścią miały być zasady osobniczej nieśmiertelności w
świetle nauk ścisłych. W książce opisywano doświadczenia nad od-
sunięciem śmierci od jakiegoś zwierzątka, które w normalnych
warunkach żyło cztery dni. Sferę życia tego zwierzęcia poddawano
nieustannemu wpływowi całego zespołu fal elektromagnetycznych,
przy czym każda z poszczególnych fal obliczona była na unice-
stwienie poszczególnych rodzajów szkodliwych mikrobów bytują-
cych w pokarmie, atmosferze i samym ciele obiektu doświadczal-
nego. Dzięki tej elektromagnetycznej sterylizacji udało się przedłu-
żyć życie zwierzęcia stukrotnie. Następnie znaleziono piramidalną
kolumnę z polnego kamienia o tak doskonałym kształcie, jakby
wyszła spod najdokładniejszej obrabiarki. Jednak kolumna miała
czterdzieści metrów wysokości i około dziesięciu metrów u pod-
stawy.

330

background image

Zwłoki ludzi miały smagłe twarze, różowe wargi, niskie, lecz

szerokie czoło, niewielki wzrost, potężną klatkę piersiową i ułożone
były w spokojnych, niemal leniwych pozach. Najwidoczniej śmierć
zaskoczyła ich nagle lub, co bardziej prawdopodobne, była dla nich
czymś zupełnie innym niż dla współczesnego człowieka.

Te odkrycia wywołały burzę w całym świecie naukowym, zaś

opinia publiczna zjednoczyła się w żądaniu jak najszybszego zago-
spodarowania tundry w celu jak najpełniejszego odtworzenia sta-
rożytnego świata zalegającego pod zmarzniętym gruntem niezmie-
rzonego lądu i być może sięgającego aż pod dno Oceanu Lodowate-
go.

Żądza wiedzy stała się nowym organicznym uczuciem człowie-

ka, tak samo dojmującym, ostrym i bogatym jak miłość. To uczucie
czasem zwyciężało nawet oczywiste racje ekonomiczne i dążenie do
osiągnięcia materialnego dobrobytu społeczeństwa.

Taka była prawdziwa przyczyna drążenia pierwszego pionowego

tunelu termicznego w tundrze.

System takich tuneli winien stać się fundamentem kultury i go-

spodarki tundry, a później kluczem do podziemnych wrót wiodą-
cych do świata nieznanego harmonijnego kraju, którego wykrycie
było cenniejsze od wynalezienia maszyny parowej i natrafienia na
niezmierzone złoża radu.

Uczeni byli przekonani, że szlak nauki, kultury i przemysłu, jaki

ludzkość miała pokonać w trudzie w ciągu najbliższych stu czy
dwustu lat, leży gotowy we wnętrzu tundry. Wystarczy zdjąć zma-
rzniętą glebę, a historia wykona skok o sto lub dwieście lat do
przodu, a następnie znów potoczy się właściwym sobie tempem.
Ale ileż czasu i pracy zaoszczędzi sobie ludzkość dzięki takiemu
bezpłatnemu zastrzykowi dwóch wieków! Z tym nie da się porów-
nać żadne, najwybitniejsze nawet dotychczasowe ludzkie osiągnię-
cie!

331

background image

Aby tego dokonać, warto było nie szczędząc trudu wydłubać

dwukilometrową dziurę w Ziemi.

Kirpicznikow pojechał, zaciskając z radości pięści, że dane mu

będzie pierwszemu osiągnąć cel będący zwycięstwem całej ludzko-
ści, zaręczynami najstarszej ery z dniem dzisiejszym.

Budowa sławnej sztolni w tundrze nie była rzeczą prostą ani ła-

twą - człowiek męczył się, męczył innych, mylił się i powtarzał błę-
dy innych, ginął i zmartwychwstawał, ale jednak szedł naprzód,
wdrapywał się na stromą ścianę historii i natury.

Jednak w końcu tunel został wydrążony. Oto świadczący o tym

dokument podpisany przez inżyniera Kirpicznikowa.

Ogólny raport końcowy za rok 1934, dotyczący

budowy Pionowego Tunelu Termicznego w

tundrze niżniekołymskiej na 67 równoleżniku

Pionowy Tunel Termiczny (nr 1) został ukończony 2 grudnia

roku bieżącego. Przeznaczony jest, zgodnie z założeniami, do utyli-
zacji ciepła naszej planety. To znajdujące się na głębokości ciepło,
przekształcone w prąd elektryczny, winno obsługiwać rejon na-
zwany Tao Lung o powierzchni 1100 kilometrów kwadratowych
przeznaczony pod zasiedlenie w celu przeprowadzenia prac nad
całkowitym usunięciem z omawianego terenu tundry warstwy gle-
by i podglebia.

Tunel ma kształt ściętego stożka zwróconego swą węższą częścią

w głąb ziemi. Jego oś nachylona jest do płaszczyzny równikowej
pod kątem 62°. Długość osi tunelu - 2080 metrów. Średnica pod-
stawy stożka na powierzchni ziemi wynosi 42 metry, a jego ściętej
części na dnie - 5 metrów.

Temperatura na dnie (w miejscu zainstalowania baterii termo-

elektrycznych) 184°C.

332

background image

Zgodnie z projektem zatwierdzonym przez Radę Pracy roboty

rozpoczęto 1 stycznia roku 1934 i zakończono 2 grudnia tegoż roku.

Projektowy kształt tunelu uzyskano nie przez zastosowanie me-

tod strzałowych, jak przewidywał projekt, lecz dzięki użyciu fal
elektromagnetycznych dostosowanych do mikrofizycznej struktury
elektronowej skał. Wibrator elektromagnetyczny emitował fale o
takiej długości, która ściśle pokrywała się z drganiami własnymi
elektronów materii tworzącej warstwę zewnętrzną Ziemi. Dzięki
temu, wskutek oddziaływania zewnętrznych sił dodatkowych,
zwiększała się amplituda ich drgań, a co za tym idzie pękanie orbit
atomowych, a dalej niszczenie jąder i przekształcanie się ich w
jądra innych pierwiastków.

Ustawiliśmy na powierzchni rezonatory wielkiej mocy i o du-

żym zakresie regulacji; znaleźliśmy eksperymentalnie przeciętną
falę każdej napotkanej po drodze skały, którą należało rozkruszyć
(a dokładniej rozpylić lub rozmiękczyć) i w ten sposób zmieniliśmy
strukturę gruntu na całej głębokości przyszłego tunelu.

Następnie pięciotonowymi czerpakami typu podsiębiernego

zawieszonymi na stalowych linach wybraliśmy rozdrobniony mate-
riał skalny. Zresztą po elektromagnetycznej operacji zostało go nie-
wiele, gdyż większość składników gruntu przekształciła się w gazy i
ulotniła. Reszta gliny, wody, granitu, rudy żelaznej i innych mine-
rałów zamieniła się w miękki pył.

„Łącznie w postaci stałych resztek wydobyliśmy 400 tysięcy me-

trów sześciennych, a 640 tysięcy metrów sześciennych ulotniło się
w postaci gazów.

Utworzona w ten sposób stożkowa (o niezbyt dokładnym

kształcie geometrycznym) sztolnia przebiła 7 poziomów wód grun-
towych. Piąty z nich zawierał wodę morską, zaś szósty i siódmy
rodzime, sprężone geologicznie wody o wielkiej zawartości gazów

333

background image

i silnych właściwościach leczniczych.

W celu usunięcia tych wód wykonaliśmy (metodą strzałową,

gdyż tylko w ten sposób można było uzyskać żądany kształt) 7
okrągłych tarasów wewnątrz tunelu i zainstalowaliśmy na nich
pompy o napędzie elektrycznym, które wypompowywały łącznie
120 tysięcy metrów sześciennych wody na godzinę. Usuwanie wody
z tunelu było dość skuteczne, gdyż odpompowywanie równoważyło
filtrację. W przeciwnym razie nie dałoby się do końca wykonać
zamierzonych prac.

Następnie przystąpiono (w sierpniu) do nadania tunelowi osta-

tecznego kształtu projektowego. Ze względu na wysoką temperatu-
rę ludzie schodzili tylko na głębokość 1000 metrów. Poniżej tego
poziomu prace wykonywano przy pomocy lin. Przy ich użyciu
ustawiano pompy, kopano rowy i zbiorniki wody na tarasach oraz
kierowano koparkami wygładzającymi ściany tunelu. Dno i ściany
tunelu uszczelniono na całej powierzchni terroizolitem, przy czym
jego warstwa miała grubość od 2 centymetrów przy powierzchni,
do 1,25 metra przy dnie.

Po zakończeniu budowy tunelu zmontowane na górze baterie

termoelektryczne zostały opuszczone na linach na dno i ustawione
w dwunastu rzędach jedne nad drugimi.

Baterie po miesięcznej kontrolnej nieprzerwanej pracy wykazu-

ją zdolność do dawania 172 800 tysięcy kilowatogodzin rocznie, a
zatem, inaczej mówiąc, moc baterii równa się 28 tysiącom koni
mechanicznych.

Końce przewodów zostały zamocowane do wsporników wyj-

ściowych na powierzchni gruntu i prąd w nich czeka na swojego
użytkownika.

Energia na razie została puszczona do tundrowej gleby i tundra

zaczęła tajać po raz pierwszy od momentu, gdy przykryła i zacho-
wała dla nas ów

334

background image

dziwny i cudowny świat, w celu obnażenia którego na polecenie

Centralnej Rady Pracy wydobyliśmy wewnętrzne ciepło kuli ziem-
skiej.

Nacz. inżynier Termotunelu

W. Krochow

Kierownik robót

inż. M. Kirpicznikow

nr 2/A, 4 grudnia 1934 roku

Kirpicznikow wróci! do rodziny dopiero w kwietniu następnego

roku, spędziwszy poza domem osiemnaście miesięcy.

Czuł się przemęczony i zamierzał pojechać z żoną i chłopcami

gdzieś na wieś.

Są ludzie, którzy nieświadomie żyją zgodnie z rytmem natury;

jeśli natura czyni jakiś wysiłek, to tacy ludzie starają się pomóc jej
własnym wewnętrznym napięciem i sympatią.

Być może jest to pozostałość tego poczucia jedności sięgającego

czasów, kiedy przyroda i człowiek stanowili nierozerwalną całość i
żyli jak jedno ciało.

Tak było również z Kirpicznikowem. Jeśli nadchodziła pło-

mienna wiosna, tajał śnieg i z nieba głosem wezbranego strumienia
odzywały się przelatujące południowe ptaki, Kirpicznikow był rad i
wesół. Kiedy zaś nieoczekiwanie powracał śnieg, przymrozki i
mroczne milczące niebo, Kirpicznikow smucił się i dręczył.

Dwudziestego ósmego kwietnia Kirpicznikowie pojechali do

Wołoszyna - zapadłej wsi w guberni woroneskiej, gdzie niegdyś
uczyła w szkole Maria Kirpicznikowa, żona Michała.

Maria pozostawiła tam panieńskie wspomnienia, samotne lata,

urocze dni budzącej się duszy, duszy po raz pierwszy walczącej o
ideały własnego życia. Wśród ubogich wołoszyńskich pól leżała
duchowa ojczyzna Marii Kirpicznikowej.

335

background image

Michała Kirpicznikowa ciągnęła do Wołoszyna miłość do żony i

jej spokojnej przeszłości oraz to, że opodal Wołoszyna, w sąsied-
nim Koczubarowie, mieszkał Izaak Matissen, inżynier-agronom,
jego stary znajomy. Kiedyś, jeszcze w latach uniwersyteckich stu-
diów, Kirpicznikow spotykał się z nim i rozmawiał na bliskie im
obu tematy techniczne. Matissen na drugim roku rzucił Instytut
Elektrotechniczny i zapisał się do Akademii Rolniczej. W Matisse-
nie interesowała Kirpicznikowa jego teoria techniki bez maszyn -
techniki, gdzie uniwersalnym narzędziem był sam człowiek. Ma-
tissen, człowiek honoru, jednej idei i niezłomnego charakteru, za
cel życia wytknął sobie urzeczywistnienie swojej myśli.

Teraz kierował koczubarewską Doświadczalną Stacją Meliora-

cyjną. Kirpicznikow nie widział go od sześciu lat i nie wiedział, co w
tym czasie zdołał osiągnąć, ale był pewien, że Matissen starał się
osiągnąć wszystko.

Wyjeżdżając do Wołoszyna Kirpicznikow już zawczasu cieszył

się na spotkanie ze swym dawnym znajomym.

Od tego Michała Kirpicznikowa, który kiedyś mieszkał w Rżaw-

sku, pracował w wytwórni dachówek, szukał prawdy i marzył -
różnił się jak dzień do nocy. Marzenia przekształciły się w hipotezy,
hipotezy w teorie, a teorie stopniowo zostały urzeczywistnione.
Prawda stała się już nie schronieniem duszy, lecz środkiem do
praktycznego podboju świata.

Ale jedna jeszcze rzecz wciąż Kirpicznikowa niepokoiła i popy-

chała do ciągłych poszukiwań wszędzie, gdzie mógł mieć nadzieję
ją znaleźć - wśród książek, wśród ludzi, wśród cudzych prac na-
ukowych. Było to nieprzeparte pragnienie dokończenia dzieła tra-
gicznie zmarłego Popowa, dopisania jego pracy o sztucznym rozm-
nażaniu elektronów-mikrobów i praktycznej realizacji eterycznego
traktu Faddieja Kiriłłowicza, którym mógłby popłynąć eterowy

336

background image

pokarm wywołujący rozrost i pobudzający elektrony-mikroby do
szalonego tempa życia.

- „...Rozwiązanie jest proste - kanał elektromagnetyczny...” -

mruczał czasem pod nosem ostatnie słowa nieukończonego rękopi-
su Popowa i daremnie szukał jakiegoś zjawiska lub cudzej myśli,
które naprowadziłyby go na rozwiązanie zagadki „eterycznego trak-
tu”. Kirpicznikow wiedział, że może dać go ludziom, a wówczas
będzie można wyhodować każde ciało do dowolnych rozmiarów
kosztem eteru. Na przykład wziąć kawałeczek żelaza objętości jed-
nego centymetra sześciennego, doprowadzić doń eteryczny trakt - i
ów ułamek zacznie rosnąć w oczach do wymiarów góry Ararat,
gdyż w żelazie zaczną rozmnażać się elektrony.

Mimo pilności i przywiązania do tej jednej dręczącej go myśli

rozwiązanie nie przychodziło już od wielu lat. Pracując w tundrze
przy budowie tunelu termicznego Kirpicznikow myślał nad swoim
problemem przez całą długą, niespokojną i groźną polarną noc tak
usilnie, że zapomniał o bożym świecie. Myślał bezskutecznie, gdyż
przeszkadzała mu jeszcze jedna zagadka, która pozostała nieroz-
szyfrowana w pracy Popowa: czym jest naładowane dodatnio jądro
atomu, w którym obecna jest materia.

Jeśli czyste ujemne elektrony są żywymi mikrobami, to czym

jest materialne jąderko atomu, skoro w dodatku jest naładowane
dodatnio?

Tego nie wiedział nikt. Istniały wprawdzie setki hipotez i nieja-

snych wskazówek rozsianych po pracach naukowych, lecz żadna z
nich Kirpicznikowa nie zadawalała. Szukał rozwiązania praktycz-
nego, obiektywnej prawdy, a nie subiektywnego zaspokojenia cie-
kawości pierwszym z brzegu pomysłem - może nawet błyskotli-
wym, ale nie odpowiadającym budowie natury.

337

background image

Do Wołoszyna Kirpicznikow pojechał własnym automobilem,

który w owym czasie stał się już niezbędnym narzędziem każdego
człowieka. Chociaż od Moskwy do Wołoszyna biegła dziewięciu-
setkilometrowa linia kolejowa, Kirpicznikow postanowił pojechać
automobilem, a nie pociągiem. Pociągała go, a jego żona czuła to
samo, mało znana droga, noclegi po wsiach, skromna przyroda
równinnego północnego kraju, miękki wiatr wiejący w twarz - cały
urok żywego świata i stopniowe zanurzanie się w obcości i pełnej
zadumy samotności.

Pojechali. Pojazd „Alonda-09” pracował bezszelestnie: motor

benzynowy został pięć lat temu unicestwiony przez krystaliczny
akumulator leningradzkiego profesora Joffego. Automobil napę-
dzany był prądem czerpanym z akumulatora i jedynym dźwiękiem,
jaki wydawał był cichy syk opon toczących się po azbestocemento-
wej nawierzchni szosy. „Alonda” w swoim dziesięciokilogramowym
akumulatorze miała zapas energii wystarczający na pokonanie
dziesięciu tysięcy kilometrów.

I oto rozpostarła się przed podróżnymi cudowna przyroda

Wszechświata, której głębię przez dziesiątki wieków starali się
poznać mędrcy wszystkich krajów i kultur kroczący drogą myślo-
wej kontemplacji. Budda, twórcy wed, dziesiątki Egipcjan i Ara-
bów, Sokrates, Platon, Arystoteles, Spinoza, Kant, wreszcie
Bergson i Spengler - wszyscy starali się rozwikłać istotę Wszech-
świata. A cala ta istota polegała na tym, że myślowo rozwikłać
prawdy nie sposób, gdyż trzeba dojść do niej ciężką pracą. Dopiero
wówczas, kiedy świat przepłynie przez palce pracującego człowie-
ka, przekształcając się w pożyteczne ciało - będzie można mówić o
całkowitym opanowaniu prawdy. W tym tkwiła filozofia rewolucji
dokonanej osiemnaście lat temu i jeszcze nie do końca przeprowa-
dzonej.

338

background image

Zrozumieć - to znaczy poczuć, dotknąć i przekształcić - w tę filo-

zofię rewolucji Kirpicznikow wierzył każdym fibrem swojego ciała,
ona była natchnieniem jego duszy i czynnikiem, który sprawiał, iż
jego wola stawała się coraz sprawniejszym narzędziem walki.

Kirpicznikow prowadził swoją „Alondę”, uśmiechał się i obser-

wował. Świat był już nie taki, jakim widział go w dzieciństwie spę-
dzonym w zapadłym Rżawsku. Pola huczały od maszyn; na pierw-
szych dwustu kilometrach drogi napotkał sześć linii wysokiego
napięcia biegnących od elektrowni wielkiej mocy. Wieś gwałtownie
zmieniała swoje oblicze - zamiast ze słomy, plecionych płotów,
nawozu, krzywych cienkich żerdzi - domy i ogrodzenia budowano z
dachówek, stali, cegły, papy, terrazytu, cementu i wreszcie z drew-
na, ale nasyconego specjalnym płynem, który czynił go ogniood-
pornym. Ludzie wyraźnie przytyli i złagodnieli. Historia stała się
praktycznym zastosowaniem dialektycznego materializmu. Na
szerokości geograficznej Moskwy zaczęto powszechnie stosować
sztuczne nawadnianie. Deszczownice napotykało się równie często,
jak pługi. Na północ od Moskwy deszczownice znikały, a zamiast
nich pojawiały się osuszające maszyny drenujące. Zarówno desz-
czownice, jak i maszyny drenujące przypominały wyglądem trakto-
ry.

Żona Kirpicznikowa pokazywała dzieciom tę żywą geografię go-

spodarczą socjalistycznego kraju, odpowiadała na ich pytania, a
Kirpicznikow sam z przyjemnością jej słuchał. Trudne życie osobi-
ste wygasiło w nim tę prostą, zwyczajną radość postrzegania, dzi-
wienia się i odczuwania satysfakcji z zaspokajania ciekawości.

Do Wołoszyna dotarli dopiero na piąty dzień.
W domu, w którym Kirpicznikowie się zatrzymali, był sad wi-

śniowy, który już pokrył się nabrzmiałymi pączkami, ale jeszcze nie
przywdział swej białej wzruszającej szaty.

339

background image

Było ciepło. Dnie lśniły takim promienistym spokojem, jakby

każdy z nich miał być brzaskiem tysiącletniej ludzkiej błogości.

Na trzeci dzień po przyjeździe Kirpicznikow wybrał się do Mati-

ssena.

Izaak wcale się na jego widok nie zdziwił.
- Codziennie obserwuję o wiele bardziej zaskakujące i oryginal-

ne zjawiska - wyjaśnił Kirpicznikowi zdumionemu chłodnym przy-
jęciem.

Po godzinie Matissen jednak nieco się rozkrochmalił:
- Jesteś żonaty - powiedział - więc przywykłeś do zachowań

sentymentalnych. A ja, bracie, uważam, pracę za znacznie ważniej-
sze przedłużenie w potomności niż dzieci!... - I roześmiał się tak
przeraźliwie, że aż pofałdowała mu się skóra na łysej czaszce. Wi-
dać było, że jego śmiech był równie częsty, jak zaćmienie słońca.

- No, opowiadaj i pokazuj, czym żyjesz, co robisz, kogo ko-

chasz! - uśmiechnął się Kirpicznikow.

- Aha, jesteś ciekawski! Aprobuję i popieram!... Ale słuchaj, po-

każę ci tylko swoją zasadniczą pracę, gdyż tylko ją uważam za za-
kończoną. O innych rzeczach w ogóle nie będę mówił, choćbyś
mnie nie wiem jak prosił!...

- Izaaku - odparł Kirpicznikow - najbardziej interesuje mnie

twoja praca nad techniką bez .maszyn. Pamiętasz, opowiadałeś mi
kiedyś o tej twojej idei. A może już od niej odszedłeś?

Matissen zmrużył oczy, chcąc zadziwić starego kolegę jakimś

dowcipem, ale zrezygnował, westchnął, zmarszczył swą mało ru-
chliwą twarz i powiedział zwyczajnym tonem:

- Akurat to zamierzałem ci pokazać, szanowny inżynierze.
Ruszyli w stronę plantacji, zeszli do wąskiej dolinki niewielkiej

rzeczki i zatrzymali się. Matissen wyprostował się, uniósł twarz do

340

background image

góry, jak gdyby przypatrując się liczącemu miliony ludzi audyto-
rium rozsiadłemu na horyzoncie i oświadczył:

- Ujmę wszystko w krótkich słowach, ale ty to zrozumiesz: je-

steś przecież elektrykiem, a rzecz cała dotyczy twojej dziedziny.
Tylko mi nie przerywaj. Obaj się spieszymy. Ty do żony (Matissen
znów przeraźliwie się roześmiał i znów jego łysina pokryła się
zmarszczkami i fałdami), a ja – do swojej gleby.

Kirpicznikow milczał chwilę, ale potem jednak zdecydował się

zadać pytanie:

- Matissen, gdzie twoje przybory? Zależy mi przecież nie na

wysłuchaniu wykładu, lecz na obejrzeniu twoich doświadczeń!

- I jedno, i drugie, mój drogi, i jedno, i drugie! A wszystkie

przybory są na miejscu. Jeśli ich nie widzisz, to znaczy, że nic nie
usłyszysz i nic nie zrozumiesz!

- A więc słucham cię! - przynaglił go Kirpicznikow.
- Aha, słuchasz! Wobec tego zaczynam mówić. - Matissen pod-

niósł z ziemi kamyk, rzucił go z całej siły na przeciwległy brzeg
rzeczki i zaczął: - Nawet gołym okiem widać, że każde ciało wy-
promieniowuje z siebie energię elektromagnetyczną, jeśli tylko
zostanie wprowadzone w drgania lub poddane jakimkolwiek in-
nym zmianom. Mam rację, prawda? A każdej zmianie - dokładnie,
niepowtarzalnie, indywidualnie - odpowiada promieniowanie fal
elektromagnetycznych o dokładnie określonej długości i częstotli-
wości. Jednym słowem promieniowanie lub, jeśli wolisz, radiacja
zależy od wielkości zmian, stopnia przebudowy ciała doświadczal-
nego. Myśl, będąc procesem przebudowującym mózg, zmusza ten
mózg do wypromieniowywania w przestrzeń fal elektromagne-
tycznych.

341

background image

Ale myśl zależy od tego, co człowiek konkretnie pomyślał - i od

tego również zależy, jak i w jakim stopniu zmienił się mózg, jego
wewnętrzna struktura. A od zmiany struktury lub stanu mózgu
zależy z kolei rodzaj fal. Myślący, przebudowujący się mózg wytwa-
rza fale elektromagnetyczne, i to tworzy je za każdym razem ina-
czej - zgodnie z przebiegiem myśli przebudowującej mózg. Ro-
zumiesz to, Kirpicznikow?

- Rozumiem - potwierdził Kirpicznikow, - Mów dalej.
Matissen usiadł na kretowisku, potarł dłonią zmęczone oczy i

kontynuował:

- Stwierdziłem doświadczalnie, że każdemu rodzajowi fal od-

powiada jedna tylko dokładnie określona myśl. Naturalnie nieco
całą rzecz upraszczam i generalizuję, żebyś lepiej zrozumiał. W
rzeczywistości wszystko jest znacznie bardziej złożone... No tak.
Zbudowałem uniwersalny odbiornik-rezonator, który wychwytuje i
rejestruje fale o każdej długości. Powiem ci jednak, że nawet poje-
dynczej, nieważnej i króciutkiej myśli odpowiada cały skompliko-
wany system fal.

Ale mimo wszystko każdej myśli czy pojęciu, na przykład „prze-

klętej sile” (pamiętasz ten przedrewolucyjny termin?), odpowiada
zawsze ten sam, ustalony doświadczalnie system fal, prawie nieza-
leżny od tego, jaki człowiek tę myśl przywoła.

No więc swój odbiornik-rezonator połączyłem z układem prze-

kaźników oraz urządzeń i mechanizmów wykonawczych, skompli-
kowanych pod względem budowy, lecz prostych i jednolitych w
zamyśle. Ale ten układ należy jeszcze bardziej skomplikować i do-
kładnie przemyśleć, a następnie rozpowszechnić na całej Ziemi do
wszelkich możliwych prac. Na razie działam na ograniczonym te-
renie i posługuję się niewielkim zestawem myśli.

Teraz patrz! Widzisz tamten brzeg? Posadziłem tam rozsadę

kapusty, która już zaczyna więdnąć z braku wilgoci. Uważaj: pomy-
ślę, a nawet głośno wymówię rozkaz, chociaż to ostatnie nie jest

342

background image

bezwzględnie konieczne: na-wod-nić! Patrz uważnie!...

Kirpicznikow przypatrzył się przeciwległemu brzegowi i dopiero

teraz zauważył na wpół ukrytą w krzewach pompę i jakiś niewielki
aparat, pewnie odbiornik-rezonator.

Po wypowiedzeniu przez Matissena rozkazu: nawodnić! urzą-

dzenia włączyły się, pompa zaczęła ssać z rzeczki wodę, a na całej
obsadzonej kapuścianą rozsadą działce z dysz deszczownicy trysnę-
ły fontanny drobniutkich kropelek. W rozpylonej wodzie zaigrały
słoneczne tęcze, a cała działka zaszumiała i ożyła: brzęczała pompa,
syczała woda nasycająca glebę, a młode roślinki zdawały się jędr-
nieć w oczach.

Matissen i Kirpicznikow stali w milczeniu o dwadzieścia kroków

od tego dziwnego samodzielnego światka i obserwowali go z uwa-
gą. Matissen łypnął ironicznie na kolegę i powiedział:

- Widzisz, czym stała się myśl człowieka? Ciosem rozumnej wo-

li! Prawda? - I wykrzywił w ponurym uśmiechu swoją zmartwiałą
twarz.

Kirpicznikow poczuł w sercu i mózgu gorący, piekący prąd - taki

sam, jaki dosięgnął go wówczas, gdy spotkał swoją przyszłą żonę.
Doznał też jakiegoś tajemnego wstydu przechodzącego w onieśmie-
lenie - uczucia, jakie ogarnia każdego mordercę nawet wówczas,
gdy dokonuje zabójstwa w interesie całego świata. Na jego oczach
Matissen w sposób oczywisty gwałcił naturę. I zbrodnia polegała na
tym, że ani sam Matissen, ani cała ludzkość nie stanowiła jeszcze
wartości większej niż natura. Wręcz przeciwnie, natura wciąż jesz-
cze była głębsza, większa, mądrzejsza i wszechstronniejsza od
wszystkich ludzi razem wziętych.

A Matissen tymczasem tłumaczył:
- Cała rzecz jest niezwykle prosta! Człowiek, to znaczy w tym

wypadku ja, znajduje się w sferze mechanizmów wykonawczych,

343

background image

a jego myśl (na przykład „nawodnić”) leży w możliwościach wy-
konawczych owych maszyn, które zostały zbudowane do wykony-
wania między innymi takich rozkazów. Myśl „nawodnić” odbierana
jest przez rezonatory. Tej myśli odpowiada dokładnie określony,
niepowtarzalny układ fal. Właśnie przez fale ekwiwalentne myśli
„nawodnić” uruchamiany jest przekaźnik kierujący w mechani-
zmach wykonawczych nawodnieniem.. To znaczy na ten sygnał
włączany jest bezpośredni prąd uruchamiający agregat składający
się z motoru elektrycznego i pompy. Dlatego w mgnieniu oka po
wydaniu myślowego rozkazu: „nawodnić” pod korzeniami kapusty
zaczyna lśnić woda.

Taka wyższa technika ma na celu wyzwolenie człowieka od cięż-

kiej fizycznej pracy. Teraz wystarczy pomyśleć co trzeba, żeby
gwiazda zmieniła swoją kosmiczną drogę... Ja chcę jednak dopiąć
tego, aby można było obchodzić się bez mechanizmów wykonaw-
czych i wszelkich sztucznych pośredników, aby oddziaływać na
naturę wprost i bezpośrednio - nagą perturbacją mózgu. Jestem
pewien sukcesu techniki bez maszyn. Wiem, że wystarczy sam
kontakt między człowiekiem a naturą - myśli - aby kierować całą
substancją świata! Zrozumiałeś? Na wszelki wypadek wyjaśnię ci
to. Widzisz, w każdym ciele jest takie miejsce, takie jąderko, któ-
remu wystarczy dać „prztyczka, aby całe ciało było bez reszty twoje!
A jeśli podrażnić ciało gdzie trzeba i jak trzeba, to ono samo będzie
robić to, czego od niego zażądasz! Jestem przekonany, że tej elek-
tromagnetycznej siły, którą wysyła mózg człowieka przy każdej
myśli, całkowicie wystarczy do takiego podrażnienia natury, żeby
stała się ona w pełni nasza!...

Kirpicznikow na pożegnanie uścisnął dłoń Matissena, a potem

objął go i powiedział szczerze i serdecznie:

344

background image

- Dziękuję ci, Izaaku! Dziękuję, przyjacielu! Wiesz, jest tylko

jeszcze jeden problem, który się może równać z twoim! Tyle tylko,
że on w gruncie rzeczy nie został jeszcze dokładnie postawiony, a
twój jest już niemal w pełni rozwiązany... Żegnaj! Jeszcze raz ci
dziękuję! Wszyscy powinniśmy pracować tak jak ty - z pełnym na-
pięcia rozumem i z chłodnym sercem! Do widzenia!

- Żegnaj! - odparł Matissen i nie rozzuwając się zaczął przecho-

dzić w bród rzeczkę.

Podczas gdy Kirpicznikow odpoczywał w Wołoszynie, światem

wstrząsnęła sensacja. W tundrze pod Bolszeozierskiem wyprawa
profesora Gomonowa odkopała dwa ciała: kobieta i mężczyzna
leżeli objęci na doskonale zachowanym dywanie. Dywan był błę-
kitny, bez ornamentu, sporządzony z cienkiego futra nieznanego
zwierzęcia. Ludzie odziani byli w jednolite ciemne stroje z grubej
tkaniny pokrytej wizerunkami smukłych wysokich roślin zakoń-
czonych u góry dwupłatkowym kwiatem. Mężczyzna był stary, ko-
bieta młoda. Prawdopodobnie ojciec i córka. Twarze i ciała mieli
identycznej budowy, jak ciała odkryte wcześniej w tundrze niżnie-
kołymskiej. Mieli również ten sam wyraz na spokojnych twarzach:
półuśmiech, półsmutek, półzaduma - jakby wojownik wdarł się
wreszcie do niedostępnego marmurowego miasta, ale wśród posą-
gów, gmachów i nieznanych budowli upadł i zmarł ze zmęczenia i
zdumienia.

Mężczyzna mocno obejmował kobietę, zdając się chronić jej

spokój i cnotę, aby oddać je nienaruszone śmierci. Pod dywanem,
na którym leżeli ci martwi mieszkańcy pradawnej tundry, znale-
ziono dwie książki. Jedna z nich była wydrukowana, tą samą
czcionką, co i książka znaleziona w niżniekołymskiej tundrze, dru-
gą zaś pokrywały zupełnie inne znaki. To nie były litery, lecz zbiór
symboli, przy czym każdemu z nich zdawało się odpowiadać ściśle

345

background image

określone pojęcie. Symboli było nieprzebrane mnóstwo i dlatego
ich rozszyfrowanie zajęło całe pięć miesięcy. Dopiero wówczas
książka została dokładnie przetłumaczona i wydana pod nadzorem
Akademii Nauk Filologicznych. Część tekstu pozostała nierozszy-
frowana, gdyż jakiś preparat chemiczny, znajdujący się prawdopo-
dobnie w dywanie, bezpowrotnie zniszczył bezcenne stronice
książki, które poczerniały, i żadna reakcja chemiczna nie zdołała
powrotnie wywołać pokrywających je pierwotnie symboli.

Znaleziony utwór miał po części treść abstrakcyjno-filozoficzną

i po części historyczno-socjologiczną. Całe zaś dzieło zalecało się
zarówno niezwykle interesującym tematem, jaki błyskotliwym
stylem. Nic więc dziwnego, że książka miała jedenaście wydań w
ciągu dwóch miesięcy.

Kirpicznikow też ją sprowadził i przeczytał, bo zawsze i wszę-

dzie szukał jednego - wskazówki i pomocy w rozwiązaniu dręczącej
go zagadki eterycznego traktu.

Kiedy wracał pò wizycie u Matissena, coś zaczęło mu się w gło-

wie przejaśniać, ale zanim zdążył się z tego jak należy ucieszyć,
pomysł rozpłynął się bez śladu. Kirpicznikow zrozumiał, że prace
Matissena mają tylko bardzo odległy związek z doskwierającym mu
problemem.

Po otrzymaniu książki Kirpicznikow zagłębił się w niej gnany

jedną tylko myślą, szukając między wierszami choćby niejasnej
aluzji, choćby najmniejszej wskazówki co do sposobu rozwiązania
swego problemu. Zdawał sobie sprawę z tego, że jego nadzieje są
szalone, ale z zapartym tchem czytał dzieło martwego filozofa.

Utwór nie był opatrzony nazwiskiem autora i nosił tytuł Pieśń

Ajuny. Przeczytawszy go, Kirpicznikow odłożył książkę z uczuciem
zawodu, gdyż niczego interesującego dla siebie w niej nie znalazł.

346

background image

- Jakie to nudne! - wykrzyknął. – Nawet w pradawnych czasach

nie potrafili wymyślić niczego pożytecznego! Ciągle tylko gadali o
miłości, twórczości i duszy, a o chlebie i żelazie nawet się nie za-
jąknęli!...

Kirpicznikow wpadł w rozpacz, gdyż był człowiekiem, a każdy

człowiek od czasu do czasu doznaje uczucia rozpaczy... Miał trzy-
dzieści pięć lat, a zbudowane przez niego przyrządy do uzyskiwania
eterycznego traktu wciąż milczały, będąc .namacalnym dowodem
jego nieudolności. Na wszelki sposób starał się eksperymentalnie
sprawdzić słuszność zdania Popowa: „Rozwiązanie jest proste -
kanał elektromagnetyczny” - ale otrzymywał jedynie bezużyteczne
zabawki, a eterycznego przewodu pokarmowego dla elektronów jak
nie było, tak nie było...

- No tak! - powiedział ze złością na samego siebie Kirpicznikow.

- Wynika z tego, że trzeba zająć się czymś innym! - Wsłuchał się w
oddech żony i dzieci (była noc i jego domownicy spali), zapalił,
przez chwilę słuchał dobiegających zza okna odgłosów ulicy i w
jednej chwili postawił krzyżyk na swoim dotychczasowym życiu. -
Trzeba wyruszyć w pieszą wędrówkę po ziemi, a nie gnić w miej-
scu, inżynierze Kirpicznikow! Rodzina? No cóż, żona jest przystoj-
na, więc nowego męża nawet nie będzie musiała sobie szukać, dzie-
ci zdrowe, kraj bogaty, więc bez trudu wykarmi je i wychowa! To
jedyne wyjście. W przeciwnym razie czeka cię śmierć na śnieżnej
zaspie przy otwartych na oścież drzwiach, wyjście, które wybrał
Faddiej Kiriłłowicz!... Tak to wygląda, inżynierze Kirpicznikow!

Kirpicznikow westchnął łzawo i sentymentalnie, choć boleśnie i

szczerze.

- Co ja właściwie dotychczas zrobiłem? - kontynuował szeptem

nocną rozmowę z samym sobą. - Nic. Tunel? Rzecz niewarta
wspomnienia, bo zrobiliby go i beze mnie. Krochow był zdolniej-
szy. Taki

347

background image

Matissen jest naprawdę niezastąpiony. Uruchamia maszyny wła-
sną myślą! A ja? Ja objąłem życie, ściskam je, pieszczę, ale nie po-
trafię zapłodnić... Zupełnie jakbym ożenił się będąc tylko z wyglądu
mężczyzną... Zaraz jednak skarcił się:

- Filozofujecie, obywatelu? Rozpaczacie? Stop! To po prostu

nerwy ci puściły. Zwyczajny mechanizm fizjologiczny, wywołujący
subiektywne cierpienia nie posiadające obiektywnych przyczyn...
Przestańcie więc cierpieć bez powodu, obywatelu!

Nieoczekiwanie i nie w czas zadzwonił telefon:
- Tu Krochow. Cześć, Kirpicznikow!
- Witaj! Co powiesz?
- Dostałem zadanie, bracie. Jadę do Fayssułowskiej Stoczni

Atlantyckiej budować pierwszy statek kompresowo-falowy. Znasz
przecież tę nową konstrukcję: statek płynie dzięki sile fal oceanu.
Projekt inżyniera Pfluvelberga.

- Słyszałem o niej, ale co ja ma tu do rzeczy?
- Czemu warczysz? Masz zgagę? A może się jeszcze nie obudzi-

łeś? Ale słuchaj: mianowano mnie naczelnym inżynierem stoczni i
proponuję ci stanowisko mojego zastępcy. Jestem przecież z wy-
kształcenia okrętownikiem, więc jakoś sobie poradzimy... Zresztą
Pfluvelberg też będzie na miejscu. No jak, jedziemy?

- Ja nie - odparł Kirpicznikow.
- Dlaczego? - zapytał zdumiony Krochow. - Gdzie teraz pracu-

jesz?

- Nigdzie.
- Uważaj, żebyś nie żałował, jak zgaga ci przejdzie! No dobrze,

tydzień mogę poczekać.

- Nie czekaj, bo nie pojadę.
- Twoja sprawa!
- Żegnaj.
- Dobranoc.

348

background image

Kirpicznikow przeszedł do sypialni. Postał chwilę w progu, a po-

tem założył stare palto i kapelusz, wziął plecak i wyszedł z domu na
zawsze. Niczego nie żałował i żył tylko swoim niejasnym niepoko-
jem. Wiedział jedno: urządzenie eterycznego traktu pomoże mu w
drodze doświadczalnej odkryć eter jako światowe ciało generalne,
wszystko z siebie wytwarzające i wszystko w siebie wchłaniające.
Kiedy to osiągnie, wówczas w sposób techniczny, a więc jedynie
oczywisty, zbada i zawojuje całą sferę Wszechświata, da sobie i lu-
dziom rzeczywisty sens życia. To była dla niego stara sprawa, ale
stare rany zawsze bolą najbardziej. Tylko ludzkie kreatury krzyczą:
nie ma i być nie może sensu życia - żryj, tyraj i milcz. No a jeśli
mózg już wyrósł i równie namiętnie poszukuje pokarmu, jak ciało
strawy? Co wtedy? Wtedy koniec, wtedy musisz sam sobie z tym
poradzić, bo ludzie w tym niewiele mogą pomóc.

Właśnie! Spróbujcie znaleźć człowieka, który żyje, choć się nie

odżywia! Kirpicznikow wkroczył już w tę epokę, kiedy mózg doma-
gał się niezwłocznie pokarmu z taką samą energią z jaką żołądek
domaga się jadła, a namiętność płciowa zaspokojenia.

Być może człowiek niezauważalnie dla samego siebie rodził z

własnego wnętrza nową wspaniałą istotę, której przewodnim uczu-
ciem była świadomość intelektualna i nic innego? Pewnie tak. I
pewnie pierwszym męczennikiem i przedstawicielem owych istot
był Kirpicznikow.

Kirpicznikow poszedł piechotą na dworzec, wsiadł do pociągu i

pojechał w swe ojczyste, zapomniane strony rodzinne - do Rżaw-
ska. Nie było go tam dwanaście lat. Kirpicznikow nie miał jakiegoś
jasnego celu. Gnała go tęsknota mózgu i poszukiwanie skojarzenia,
które naprowadzi go na odkrycie eterycznego traktu. Zwodziła go
bezsensowna nadzieja, że odnajdzie rozwiązanie w pustynnym
prowincjonalnym świecie.

349

background image

Gdy tylko znalazł się w wagonie, Kirpicznikow natychmiast po-

czuł się nic jak inżynier, lecz jak młody chłop z zapadłej wioszczyny
i zaczął rozmawiać z sąsiadami prawdziwą wiejską gwarą.

Rosyjskie, pocięte wąwozami pole wczesnym październikowym

rankiem to zjawisko apokaliptyczne nawet dla tego, kto nie czytał
starożytnej Księgi Apokalipsy. Dokoła piętrzą się zwały wilgotnego
powietrza, woda szepcze nieśmiałym głosem w głębokich jarach, o
dziesięć sążni dalej suną ściany mgieł, a rozum wędrowca opano-
wuje pełna znudzenia złość. W taką pogodę i w takim kraju, jeśli
człowiek położy się spać we wsi, to może mu się przyśnić koszmar-
ny sen.

I rzeczywiście, drogą, wyspawszy się w pobliskiej wsi, szedł

mężczyzna. Kto wie, kim był. Na takiej drodze trafiają się sekciarze,
trafiają się rybacy znad dolnego Donu, trafiają się też inni wędrow-
ni ludziska. Podróżny był na tyle młody, że można go było nazwać
chłopakiem. Szedł nierówno, podbiegał, znów zwalniał i drapał się
po wilgotnych, chudych rękach. W wąwozie była sadzawka. Chło-
pak spełzł tam po gliniastym zboczu i napił się wody. To było dziw-
ne i niepotrzebne, bo w taką pogodę, w taką wilgoć, w taki zimny
październikowy czas nie odczuwa pragnienia nawet zgoniony
wierzchowiec. A wędrowiec pił chciwie i ze smakiem, jakby zaspo-
kajał nie żołądek, lecz serce, jakby smarował je i ochładzał.

Napiwszy się ruszył znów przed siebie, popatrując na boki jak

ktoś mocno czymś wystraszony.

Minęły dwie godziny; pieszy brnąc przez głębokie biota, opadł z

sił i zaczął niecierpliwie wypatrywać na swojej jesiennej drodze
jakiejś zbłąkanej wioszczyny.

Zaczęła się równina, wąwozy spłyciały i znikły zaplątane w swej

głuszy i zapomnieniu.

350

background image

Czas jednak upływał i żadnej wsi nie było widać. Wówczas chło-

pak przysiadł na podsuszonym przez wiatr wzgórku i westchnął.
Widać był to dobry milczący człowiek o cierpliwej duszy.

Przestrzeń dokoła nadal była bezludna, ale mgły unosiły się ku

górze, obnażając późne pola z martwymi badylami słoneczników, i
skromny dzień powoli nabierał światła.

Chłopak popatrzył na kamyk leżący w błotnistym dołku i pomy-

ślał ze współczuciem o jego samotności i wiecznym przywiązaniu
do tego niewesołego miejsca. Zaraz potem wstał i znów ruszył
przed siebie, bolejąc nad losem różnych bezimiennych przedmio-
tów rozrzuconych po błotnistych polach.

Wkrótce teren obniżył się, ukazując niewielką wioseczkę złożo-

ną z piętnastu najwyżej zagród.

Wędrowiec podszedł do pierwszej chaty i zapukał. Nikt mu nie

odpowiedział. Wówczas samowolnie wszedł do środka.

W izbie siedział niestary jeszcze chłop. Nie miał brody ani wą-

sów, twarz jego była zmęczona ciężką pracą lub wielkim czynem.
Ten mężczyzna chyba też dopiero co wszedł do chaty, nie mógł
ruszyć się ze zmęczenia i pewnie dlatego nie odpowiedział na pu-
kanie do drzwi.

Chłopak, mieszkaniec okręgu rżawskiego, przypatrzył się twarzy

siedzącego i powiedział:

- Teodozy! Wróciłeś?
Mężczyzna uniósł głowę, łypnął chytrymi oczami i odrzekł:
- Siadaj, Michale! Wróciłem... Nigdzie nie ma szlachetności,

wszędzie to samo: ciało na wierzchu, a dusza w środku. Zresztą
diabli wiedzą, czy ona w ogóle jest! Nikt przecież duszy nie macał...

- No i co, dobrze jest na Górze Atos? - zapytał Michał Kirpicz-

nikow.

- Pewnie. Ziemia tam ciekawsza, ale ludzie dranie - wyjaśnił

Teodozy.

- No i co teraz zamierzasz robić?

351

background image

- Tego tak od razu nie da się powiedzieć! Rozejrzę się... Sześć

lat straciłem po próżnicy, więc teraz muszę żyć w biegu! A ty dokąd
idziesz, Michale?

- Do Ameryki. A na razie do Rygi, żeby dostać się na morski pa-

rowiec.

- Daleko. Pewnie masz jakąś ważną sprawę?
- A jakże inaczej!
- Poważna sprawa, powiadasz?
- No chyba! Biedę klepać idę, wszystko straciłem!
- Widać mocno cię przyparło...
- I to jeszcze jak! Bez jadła idę, karmię się tym, co zarobię po

drodze!

- Po byle co tak nie pójdziesz...
Pusta izba pachniała starym kurzem. Brudne okna patrzyły

obojętnie na człowieka i zdawały Się go namawiać: zostań tu, nie
chodź nigdzie, mieszkaj po cichu w zacisznym miejscu!

Michał i Teodozy rozzuli się, rozwiesili mokre onuce i zapalili

zagapiwszy się w stół nieuważnymi oczami.

- Coś wieje! Michał, zaprzyj drzwi! - powiedział Teodozy.
Michał zrobił, o co go poproszono, i zapytał:
- Pewnie ciepło teraz w monastyrze na Górze Atos? Pewnie

spokojnie się tam żyje? Dlaczegoś uciekł od zakonników?

- Daj spokój, Michale, mnie potrzebna była prawda, a nie cudze

jadło. Chciałem z Atosu pójść do Mezopotamii. Powiadają, że za-
chowały się tam resztki raju... Ale potem się rozmyśliłem. Lata
minęły i nic mi już nie było potrzebne. Tylko jak sobie przypomnę
dzieciaki, to żal mi się robi. Pamiętasz, troje dzieci umarło mi jed-
nego lata?... Już dwadzieścia lat minęło, pewnie tylko kości i włosy
zostały w grobie... Straszno mi coś, Michale!... Zostań na noc, może
droga do rana podeschnie...

352

background image

- Zostanę, Teodozy. Do Rygi jednym ciągiem nie dojdziesz!
- Nagotuj kartofli! Coś mi z tego smutku żreć się zachciało!
Położywszy się spać z kurami, Teodozy i Michał obudzili się w

nocy. Ognia w izbie nie było; za oknem rozlewała się gęsta, bezna-
dziejna ciemność i cisza. Zdawać by się jednak mogło, że pola za-
czynają się budzić, była wszakże pierwsza w nocy, do rana daleko,
więc leżeli i nudzili się jak ludzie.

Wyczuwszy, że Michał nie śpi, Teodozy zapytał:
- Z Ameryki masz zamiar wrócić?
- Po to jadę, żeby wrócić na miejsce.
- Wątpię. Okropnie tam daleko!
- Nie szkodzi, nauczę się pożytecznych rzeczy i wrócę!
- Mądrych rzeczy nie nauczysz się tak od razu.
- Co racja, to racja! Zamiary mam poważne, w lot ich nie

uchwycę.

- Na coś się tak szeroko zamachnął?
- Okropnie dociekliwy z ciebie człowiek, Teodozy! Ale dlaczego,

pytam, skoroś na Atosie i w zagranicznych krajach raju szukał,
niczegoś pożytecznego się nie dowiedział?

- Każdemu swoje!
- Chłopu jedno jest potrzebne: dostatek! Żyta mamy tyle, że

można by nim palić w piecach, a ciągle nie żyjemy najbogaciej i za
wolno idziemy ku lepszemu. Żyto latoś do rubla dochodziło przy
takim urodzaju!

- A ty co wymyśliłeś
- Słyszałeś o olejku różanym? - nieoczekiwanie dla siebie wypa-

lił Kirpicznikow, przypomniawszy sobie nagle jakąś zasłyszaną
dawno temu historię. To go zresztą uratowało, gdyż jasnej odpo-
wiedzi na pytanie o cel swojej wędrówki nie potrafiłby udzielić
nawet samemu sobie.

353

background image

- Słyszałem. Greczynki nacierają nimi ciało dla urody.
- Nie tyle dla urody, ile dla zapachu... Ale to nic. Z olejku róża-

nego robią znamienite lekarstwa, po których człowiek nie starzeje
się, nabiera nowej krwi i nowych włosów. Wyczytałem to w książce,
co ją niosę ze sobą. W Ameryce połowa ziemi jest obsadzona róża-
mi... Dziesięcina daje rocznie po tysiąc rubli czystego zysku! Tam
to jest dopiero chłopskie szczęście...

Michał mówił to z takim zapałem, że aż mrużył od nadmiaru

uczuć oczy, ale myślał zupełnie o czymś innym. Uniósł powieki i
zauważył, że na dworze poszarzało, zlazł więc z pieca i zaczął zbie-
rać się do Ameryki, aby nie tracić na próżno czasu.

- Dokąd ty? - zapytał Teodozy.
- Czas już na mnie, droga przede mną daleka. Odpocząłem, i

dalej, bo jak tylko zatrzymam się gdzieś dłużej, to od razu zaczyna
mnie nosić.

- Jeszcze wcześnie! Ugotujemy jakiejś strawy, zjesz i wtedy

pójdziesz.

- Nie, pójdę zaraz, dzień i tak jest krótki!
- Jak chcesz... To znaczy w Ameryce chcesz się dowiedzieć, jak

się robi olejek różany?

- A ty myślałeś, że świece tam będę robił? Nasza ziemia jest

stworzona dla róż! Na naszym czarnoziemie tylko róże powinny
rosnąć! Pomyśl tylko, Teodozy, że przy ich zapachu każde chorób-
sko od razu przepadnie!...

- Tak, dobrą rzecz zamyśliłeś! No to już idź, cudotwórco, a ja

później zobaczę i powącham... Pewnie dużo rozsady będziesz do
tego potrzebował! Tylko prędko wracaj i w morzu się nie utop!

Kirpicznikow wyszedł i przepadł w polach. Był zadowolony z

noclegu z Teodozym, który przez osiemnaście lat wędrował gdzieś
w poszukiwaniu szczerej ziemi i nadal uważał Michała za robotnika

354

background image

z wytwórni dachówek, za swojaka, z którym przyjemnie się rozma-
wia. Kirpicznikow niezupełnie go okłamał, bo rzeczywiście wybie-
rał się do Ameryki, szukając tam niesłychanych nowinek życia, z
góry się na nie ciesząc i czując w sobie niewytłumaczalną swobodę.

Po przejściu europejskiego kawałka ZSRR Michał dotarł do Ry-

gi. Szedł cztery miesiące. Powstrzymywała go nie tyle długość dro-
gi, ile zarobki w napotykanych wsiach, gdzie wynajmował się na
dniówki. Jak tylko zarobił jedzenia na tydzień, natychmiast rzucał
gospodarza i na nic nie bacząc ruszał w kierunku Morza Bałtyckie-
go.

W Rydze w Michale Kirpicznikowie przebudził się inżynier.

Zdumiała go trwałość domów, którym ani woda, ani wiatr nic nie
mogły zrobić i które mogły trwać przez całe wieki, chyba że zdarzy-
łoby się trzęsienie ziemi. W Rydze natychmiast poczuł Michał całą
znikomość, nędzę i strach wiejskiego życia. W Moskwie nie wie-
dzieć czemu o tym nie myślał, a to nadmorskie miasto od razu
oczarowało go pełną zadumy urodą monumentalnych domów i
niezachwianym spokojem zamieszkujących je ludzi. Mimo wy-
kształcenia i wielu lat spędzonych w Moskwie Kirpicznikow nie
utracił pierwotnej zdolności do dziwienia się na widok zwyczajnych
rzeczy. Teraz też nieoczekiwanie dla samego siebie pomyślał, że
istotnie delikatny olejek wonnych i upajających róż może zbudo-
wać wieczne gmachy w pradawnych wąwozach jego ojczystego
kraju i zaludnić je zadowolonymi z życia, pogodnymi i życzliwymi
chłopami.

W ten sposób mimochodem głowa Kirpicznikowa przestawiła

się na inną ideę, aby odpocząć od pierwszej.

Po równych cementowych drogach pomkną schludne automo-

bile szeleszczące wzorzystymi oponami i rozwożące chłopów w
gości do kumów mieszkających o dwieście wiorst i dalej. Teodozy

355

background image

pewnie się wówczas ożeni, kupi sto pudów benzyny i pojedzie do
Mezopotamii, żeby obejrzeć sobie resztki siedziby umarłego Boga.

Dobrze będzie. Człowiek wstanie rano, przesunie dźwignie, na-

ciśnie guziki - i już smażą się jajka, gotuje herbata, pompa wysysa
kurz z pokoju, mądra książka sama wskakuje do rąk. Kobiety nie
pędzie o co piłować, ona sama nie będzie musiała męczyć się, wal-
cząc z przeciwnościami losu, więc nabierze rumieńców, gdyż na
polu będzie uprawiać róże, a nie żyto. Kobieta stanie się wówczas
prawdziwą matką silnych ludzi, którzy przyjdą na świat, dając mu
zdrowie i spokojną potęgę. Przyszłe kobiety upodobnią się do swo-
ich sióstr odkopanych w tundrze.

Michał chodził po Rydze i uśmiechał się z radości, że dane mu

jest oglądać takie miasto i mieć w sobie myśl rodzącą niezawodny
plan osiągnięcia powszechnego dostatku i zdrowia. Chodził tak
długo, aż mu się skończyło pożywienie, wtedy wyruszył do portu.

Przekonał się ostatecznie, że róże są słuszną myślą i niezawod-

nym źródłem bogactwa ludu. A jeszcze nie wszyscy na świecie byli
bogaci, nawet w Kraju Rad.

Holenderski parostatek „Indonesia” po wyładowaniu indyga,

herbaty i kakao wypełniał swe ładownie drewnem, maszynami
stolarskimi, konopiami i różnymi wyrobami radzieckiego przemy-
słu. Z Rygi miał wyruszyć do Amsterdamu, a stamtąd po dokona-
niu bieżącego remontu maszyn - dalej, do San Francisco w Amery-
ce.

Michał Kirpicznikow zamustrował na niego jako pomocnik pa-

lacza. Wzięli go do tej ciężkiej pracy, bo zgodził się wykonywać ją
za połowę ceny.

W dziesięć dni później „Indonesia” wyszła w morze i przed Mi-

chałem otworzył się nowy, potężny świat niezmierzonych prze-
strzeni i rozszalałej wody, świat, o którym wcześniej nigdy nawet

356

background image

nie myślał.

Ocean jest nieopisywalny. Niewielu tylko ludzi przeżywa jego

obecność tak silnie, jak tego naprawdę jest godny. Ocean podobny
jest do owego ogromnego dźwięku, którego nie słyszy nasze ucho,
gdyż jego ton jest zbyt wysoki. Są takie cuda na świecie, których
nasze uczucia nie ogarniają właśnie dlatego, że nie są w stanie ich
znieść, a gdyby spróbowały, wówczas człowiek rozpadłby się na
strzępy.

Widok oceanu ponownie przekonał Michała o konieczności

osiągnięcia dostatniego życia i odszukania eterycznego traktu, a
odwieczna praca wody dawała mu energię i upór.

Kirpicznikow oszczędzając siłę ducha wyobrażał sobie czasem

różę zanurzoną w błękitnej substancji eteru, który w jego wyobraź-
ni połączył się już z różami.

W San Francisco Kirpicznikowi poradzono udać się do Kalifor-

nii, do okręgu Riverside, gdzie jest wiele sadów cytrynowych i ho-
dowców kwiatów. Tam właśnie zajmują się destylacją olejku róża-
nego w umyślnej wielkiej fabryce.

I Kirpicznikow ruszył wzdłuż Ameryki.
Pewien farmer, u którego Kirpicznikow wynajął się do przeci-

nania sadu, miał córkę. Michałowi bardzo się ona podobała, gdyż
była bardzo ładna i uprzejma w obejściu. Miała na imię Ruth. Ruth
była pilna i staranna w pracy, miała twarde dłonie i odważnie kie-
rowała fordem. Ona również odpowiadała za wszystkie maszyny i
narzędzia na farmie, a ponadto obsługiwała pompę, która do-
starczała wodę do podlewania sadu. Ruth była jasnowłosa, niebie-
skooka i swym charakterem, swoją serdecznością przypominała
Rosjankę.

I Kirpicznikow zapragnął pozostać na farmie. Ojciec Ruth cenił

pracowitość Michała, odnosił się do niego przychylnie i pewnie

357

background image

zatrzymałby go na czas nieograniczony. Tym bardziej, że na farmie
nie było kowala ani ślusarza, a Michał znał się na tej robocie.

Ale którejś nocy Michał obudził się. W studni dudnił motor

pompujący wodę do sadu. Całe obejście spało i Michał poczuł tęsk-
notę i niepokój. Przypomniał sobie róże, Rosję, Teodozego, Popo-
wa, eteryczny trakt, pracowity ocean - i zaczął się ubierać. Pienią-
dze miał, dwadzieścia dolarów, więc wyszedł w zimną noc. Za far-
mą rozpościerał się mrok, jakieś miasto promieniało elektrycznym
blaskiem na dalekim wzgórzu, a Michał w milczeniu poszedł dalej
przez Kalifornię - ku cytrynowemu okręgowi Riverside.

Dziesięć lat minęło od chwili, gdy Michał Kirpicznikow opuścił

Rżawsk, zdążywszy po drodze ukończyć rabfak, instytut elektro-
techniczny i wyruszyć do Ameryki na wyprawę naukową. Przez cały
ten czas szukał wszędzie rozwiązania problemu zmarłego Popowa.
Teraz chłodnym rankiem wczesnego lata szedł wśród młodych
różowych gór Kalifornii ku odległym cytrynowym sadom i kwie-
tnym polom Riverside.

Czuł w sobie serce, w sercu tętnienie krwi, a w krwi nadzieję na

przyszłość, na setki szczęśliwych radzieckich lat nasyconych życio-
dajnym aromatem róż i nakarmionych eterycznym żelazem.

Kroczył więc spiesznie drogami pośród farm, wyprzedzał

ogromne stada, przedzierał się przez wesołe białe szaleństwo wio-
sennych wiśniowych sadów. Kalifornia przypominała mu nieco
Ukrainę, gdzie bywał jako chłopiec, ale zamieszkiwali ją wyłącznie
zdrowi, rośli i rumiani ludzie, zaś brunatne skały wynurzające się
spod gleby przypominały Michałowi, że jego ojczyzna jest daleko i
że pewnie jest w niej niewesoło.

I wpadając we wściekłość i rozpacz na przemian, zazdroszcząc i

gardząc, Kirpicznikow niemal biegł, starając się jak najspieszniej

358

background image

dotrzeć do tajemniczego okręgu Riverside, gdzie na setkach dzie-
sięcin rosną róże, gdzie z delikatnego ciałka bezbronnego kwiatu
wytłacza się subtelny, drogocenny płyn i gdzie, być może, pracuje
katalizator owego refleksu, który wyprowadzi go na eteryczny
trakt: w Riverside znajdowało się wówczas sławne laboratorium
fizyki eteru należące do Amerykańskiej Unii Elektrycznej.

Michał szedł cztery doby. Nieco zmylił drogę i nadłożył około

pięćdziesięciu kilometrów.

Wreszcie dotarł do miasta Riverside. Było w nim zaledwie około

tysiąca domów, ale ulice, elektryczność, gaz, woda - wszystko było
przemyślane i urządzone tak, jak w największej stolicy.

Przy rogatkach stała tablica reklamowa:
„Wędrowcze! Tylko u Glenn-Babcoxa w hotelu «Cztery strony

świata« pozbędziesz się z odzieży przesycającego ją pyłu dróg
(gwarantowane pulpity próżniowe), napijesz się wody z najlep-
szych źródeł Riverside, spożyjesz sterylizowany pokarm, który twój
żołądek strawi niemal bez reszty i odpoczniesz w łożu zaopatrzo-
nym w elektryczne grzałki i rentgenokomoresory odpędzające złe
sny!”

Kirpicznikow na tyle znał angielski, żeby to wszystko dokładnie

zrozumieć.

„Amerykanie! W Waszyngtonie znajduje się wasza mądrość! W

Nowym Jorku sława! W Chicago kuchnia! W Riverside - wasza
uroda! Amerykanie, winniście być równie piękni, jak jesteście
energiczni i bogaci! Kupcie co najmniej tonę pudru »Rivergrain«!”

„We Frisco są wasze statki, w Riverside wasze kobiety! Amery-

kanki, wytłumaczcie mężom, że naszemu krajowi potrzebne są nie
tylko pancerniki, ale także kwiaty! Amerykanki, zapisujcie się do
Stowarzyszenia Miłośników Narodowej Hodowli Kwiatów, River-
side 1, A/34.”

359

background image

„Olejek różany to podstawowe bogactwo naszego okręgu! Olejek

różany - to gwarancja zdrowia całego naszego narodu! Ameryka-
nie, namaszczajcie wasze mężne ciała esencją różaną, a nie utraci-
cie męskości do setnego roku życia!”

„Azja ma Mezopotamię, ale bez raju! Ameryka ma raj r-

Riverside!”

„Składniki naszego narodowego raju to: Pokarm -

Dach nad Głową - Napoje: Glenn-Babcox - Odzież -
Uroda - Moralność: Katzmansohn.”

„Pochyl głowę: czekają na ciebie automatyczne pucy-

buty i preparaty przeciwpotne!” „Aeroplany na raty. Opa-
kowanie gratis - Upton Hagen”

Kirpicznikow śmiał się jak szalony. Czytał gdzieś, że Ameryka-

nie pod względem rozwoju umysłowego dorównują dwunastolet-
nim dzieciom. Sądząc po reklamach przy wejściu do Riverside była
to czysta prawda.

Pracę znalazł sobie po trzech dniach: został maszynistą na stacji

pomp tłoczących wodę z rzeki Qubeck do sadów cytrynowych. W
fabryce olejku różanego pracy nie było i nie zanosiło się na to, aby
miała być w przyszłości. Kirpicznikow postanowił jednak zaczekać.

Minął monotonny miesiąc. Dokoła żyli głupi ludzie: praca, ja-

dło, sen, cowieczorne rozrywki, absolutna wiara w Boga i bez-
względną wyższość Amerykanów nad wszystkimi innymi naroda-
mi. Bardzo ciekawe! Kirpicznikow obserwował, milczał i wszystko
cierpliwie znosił. Żadnych przyjaciół nie miał.

Adresu swojego Michał w domu nie zostawił, ani też żadnego li-

stu, ale to, że wyruszył do Ameryki, w ojczyźnie było wiadome.
Kirpicznikow jak zawsze uważnie czytał gazety i pewnego razu w
„Gońcu Chicagowskim” znalazł takie ogłoszenie:

„Maria Kirpicznikowa prosi swego byłego męża , Michała Kir-

picznikowa o powrót do kraju, jeśli drogie mu jest życie żony: Po

360

background image

trzech miesiącach nie znajdzie jćj wśród żywych. To nie jest groźba,
tylko prośba i ostrzeżenie.”

Kirpicznikow zerwał się, podbiegł do maszyny {zamknął zawór

na przewodzie pasowym. Maszyna stanęła.

Natychmiast zadzwonił telefon:
- Hallo! Co się stało, mechaniku?
- Natychmiast przyślijcie zmiennika! Odchodzę!
- Pytam, co się stało! Dokąd idziesz? Co to za głupie żarty? Uru-

chomij natychmiast pompę, bo inaczej zapłacisz za szkody! Sły-
szysz mnie? Masz dość pieniędzy na zapłacenie kary? Dzwonię na
policję!

- Idź do diabła, dwunastoletni idioto! Uprzedziłem i odchodzę

bez rozliczenia! - Kirpicznikow wybiegł z pływającego pontonu na
kładkę i ruszył doliną Qubecku na zachód, nie mając nawet czasu
pomyśleć. Słońce parzyło, horyzont był zasłonięty górami, których
podnóża pokrywały bogate plantacje dające wspaniałe owoce.
Wielka szkoda, że te płody ziemi przekształcały się w ostatecznym
rezultacie w ciemną głupotę i bezsensowną rozkosz człowieka.

Znowu mijały dni, uporczywe poszukiwanie zarobku, tysiące

trudów i przygód. Opisanie nawet zwykłego dnia przeciętnego
człowieka zajęłoby cały tom, a dnia Kirpicznikowa - co najmniej
cztery tomy. Życie zasadza się ña pracy molekuł; nikt jeszcze nie
dociekł, za cenę jakich tragedii i katastrof wyrównuje się byt mole-
kuł w ciele człowieka, jak tworzy się symfonia oddychania, krwio-
obiegu i myślenia. Nikt tego nie wie. Trzeba najpierw wynaleźć
nową metodę naukową, aby dopiero jej ostrym narzędziem wy-
wiercić sztolnie w otchłani człowieczego wnętrza i zobaczyć, jaka
tam trwa straszliwa praca.

361

background image

Znów ocean, ale Kirpicznikow nie jest już pomocnikiem pala-

cza, lecz pasażerem. W Nowym Jorku dostał się w potrzask głodu.
Pracy nie było i Kirpicznikow uratował się jedynie przypadkiem.
Kiedyś jeszcze w latach studenckich wynalazł precyzyjny regulator
napięcia prądu elektrycznego. Po tygodniu głodówki zaczął obcho-
dzić rozmaite przedsiębiorstwa, proponując im swój wynalazek.

Wreszcie Zachodnia Kompania Przemysłowa kupiła od niego

projekt regulatora, jednak zmusiła wynalazcę do sporządzenia
rysunków wykonawczych wszystkich części aparatu. Kirpicznikow
strawił nad tym dwa miesiące i dostał zaledwie dwieście dolarów.
To go uratowało.

Wiózł go parostatek oceaniczny „Hamburg-America Lines” ze

średnią prędkością sześćdziesięciu kilometrów na godzinę. Kir-
picznikow znał swoją żonę i był przekonany, że jeśli nie zdąży wró-
cić na czas do domu, Maria już nie będzie żyła. Nie popełni samo-
bójstwa, ale z pewnością umrze. Jak? Michał słyszał, że w dawnych
czasach ludzie umierali z miłości, ale teraz?... Czyżby jego twarda,
odważna, ciesząca się z każdego głupstwa żona zdolna była umrzeć
z miłości? Nie, pradawna tradycja jej nie zabije. Więc co?

Rozmyślając i trapiąc się Kirpicznikow błądził po pokładzie. W

pewnym momencie zauważył reflektor odległego jeszcze, płynącego
z przeciwka statku i zatrzymał się.

Na pokładzie nagle bardzo się ochłodziło, zaczął dąć straszliwy

północny wiatr, potem na statek zwaliła się

ogromna bryła wody i

w mgnieniu oka strąciła z pokładu i ludzi, i znajdujące się tam
przedmioty, i wyposażenie statku. Parostatek przechylił się niemal
o 45° w stosunku do powierzchni oceanu. Kirpicznikow ocalał czy-
stym przypadkiem, zaczepiwszy nogą o pokrywę włazu.

362

background image

Powietrze i woda przemieszały się ze sobą i groźnie wyły, roz-

rywając na strzępy statek, atmosferę i ocean.

Rozległ się łoskot zagłady i żałosne skomlenie przedśmiertnej

rozpaczy. Kobiety chwytały za nogi mężczyzn i błagały o pomoc, ale
mężczyźni bili je pięściami po głowach i ratowali się sami.

Kirpicznikowa zdumiała nie sama burza i martwa ściana wody,

lecz gwałtowność ich ataku. Jeszcze przed momentem ocean był
zupełnie spokojny i wszystkie horyzonty czyste. Parostatek ryknął
wszystkimi syrenami, radio zaiskrzyło na trwogę, zaczęło się rato-
wanie zmytych z pokładu pasażerów. Katastrofa nastąpiła jednak
tak błyskawicznie, że mimo wielkiej dyscypliny i poświęcenia załogi
właściwie nic nie dało się zrobić. Jednak burza ucichła równie na-
gle, jak się rozpoczęła, i statek zakołysał się łagodnie, wracając
powoli do utraconej równowagi.

Horyzont oczyścił się, w odległości kilometra płynął europejski

statek, jarząc się reflektorami i spiesząc na pomoc.

Mokry Kirpicznikow krzątał się przy kutrze ratowniczym, na-

prawiając motor, który odmówił posłuszeństwa. Nie bardzo wie-
dział, jak i kiedy na tym kutrze się znalazł. Wiedział jednak, że na-
leżało go niezwłocznie spuścić na wodę, żeby wyłowić z niej setki
tonących ludzi. Po minucie motor ruszył: Kirpicznikow oczyścił
utlenione kontakty, które były jedynym powodem niesprawności.
Następnie wszedł do kabiny i krzyknął:

- Zwolnić bloki!
Jednak w tej samej chwili nieprzenikniony żrący gaz pokrył cały

statek i zrobiło się tak ciemno, że Kirpicznikow nie widział wła-
snych rąk. Głowę miał wolną, więc zdołał dojrzeć, jak spada mu na
nią zdziczałe, nieznośnie jaskrawe słońce i przez wrzask swego
pękającego mózgu usłyszał na moment niewyraźną jak melodia

363

background image

Drogi Mlecznej pieśń. Zdążył jeszcze pożałować, że jest taka krót-
ka...

Komunikat rządowy opublikowany w gazecie: „New York Ti-

mes” został przekazany zza granicy. przez Agencję Telegraficzną
ZSRR:

„Dnia 24.09 r.b. o godzinie 11 min. 15 na Atlantyku

(35”11' szer. półn. i 62°4' dł. wschód.) zatonął amerykański
statek pasażerski „California” (8485 osób wraz z załogą) oraz
statek niemiecki „Klara” (6841 osób łącznie z załogą), który
spieszył mu na pomoc. Dokładne przyczyny katastrofy nie są
dotychczas znane. Stosowne dochodzenie prowadzone jest
przez oba rządy. Uratowanych i świadków katastrofy nie ma,
jednak można: uznać, że jej podstawowa przyczyna została
ustalona: na „Californię” spadł pionowo gigantyczny bolid,
który strącił ją na dno. Następnie wytworzył: się wielki wir
wodny, który wessał również „Klarę”.

W miarę postępów dochodzenia i badań podwodnych

opinia publiczna będzie o ich wynikach dokładnie informo-
wana.”
Komunikat został przedrukowany we wszystkich gazetach świa-

ta. Najwięcej cierpień i zgryzoty przysporzył on nie sierotom, nie
narzeczonym, nie żonom i krewnym ofiar, lecz Izaakowi Matisse-
nowi, dyrektorowi Doświadczalnej Stacji Melioracyjnej w Koczuba-
rowie.

- No cóż, durniu! Dopiąłeś swego, zdobyłeś kosmiczną potęgę,

więc się nią teraz rozkoszuj!... - szeptał do siebie z tym całkowitym
spokojem, który równa się śmiertelnej rozpaczy. Zdradzały go pal-
ce, które nieustannie kruszyły chleb, robiły z niego kulki i zrzucały
je prztyczkami ze stołu na podłogę.

- Wszak w istocie, jak się dobrze zastanowić, niczego nie osią-

gnąłem. Wypróbowałem tylko nowy sposób kierowania światem i

364

background image

zupełnie nie wiedziałem, co z tego wyjdzie! - Matissen wstał, wy-
szedł na nocne podwórze i krzyknął do psa: - Wilczek, ty kudlaste
stworzenie! - Pogładził łaszącego się psa.- To prawda, że nasze
serce to choroba? Jak uważasz? Przecież wiadomo, że sen-
tymentalizm oznacza koniec myśli, prawda? Jasna sprawa, że tak!
No więc rozstrzygniemy ten konflikt na korzyść głowy i pójdziemy
spać! „ Krzyknął przez płot w otwarte pole, strasząc niewidzial-
nych, ale prawdopodobnych wrogów. Wilczek zaskomlał - i obaj
udali się na spoczynek.

Chutor ucichł. Cicho szeptała rzeczka w dolinie, tocząc swoje

wody do odległego oceanu, a we wsi Koczubarowo dudnił napę-
dzany gazem silnik elektrowni. Ludzie tam głęboko spali, bo nie
mieli krewniaków ani na „Californii”, ani na „Klarze”.

Matissen też spał - ze zmartwioną twarzą, ucichłym ciężkim

sercem i rozwartymi szeroko cuchnącymi ustami. Nigdy nie trosz-
czył się o higienę i zdrowie swego ciała.

Obudził się o świcie. W Koczubarowie cichutko piały koguty.

Poczuł, że nikogo mu nie żal i zrozumiał, że serce mu do końca
umarło. W tej samej chwili zrozumiał też, że nic go nie interesuje i
że to, co osiągnął, jest niepotrzebne nawet jemu samemu. Dowie-
dział się w ten sposób, że siła serca karmi mózg, a martwe serce go
zabija.

Do drzwi zapukał wczesny gość - znajomy chłop Pietropawłusz-

kin.

- Ja w poselstwie od naszej komuny, Izaaku Grigoriewiczu!

Proszę się nie obrażać, ja sam jestem z funkcji i wykształcenia po-
mocnikiem agronoma i żadnych przesądów nie mam!...

- Gadaj krótko, czego ode mnie chcesz! - ponaglił go Matissen.
- Nie ja, tylko komuna... Wszyscy wiemy, że zna pan sekretne

słowo i wiele pożytecznych rzeczy może nim dokonać. Wiemy, że
od samej pańskiej myśli maszyny zaczynają pracować...

365

background image

- No i to z tego?
- Nie można by tak pomyśleć; żeby pola więcej zboża dawały?
- Nie można - uciął Matissen. - Na razie tego nie potrafię, ale

pomogę wam, jak tylko coś odkryję. Na razie kamień z nieba mogę
zrzucić na twoją głowę!...

- To na nic, Izaaku Grigoriewiczu! Ale skoro kamień pan może,

to gleba jest bliższa niebu...

- Nie w tym rzecz...
- Izaaku Grigoriewiczu, czytałem właśnie, że statki w morzu

utonęły właśnie przez kamień z nieba. To przypadkiem nie pan
wyświadczył Amerykanom tę przysługę?

- Ja, towarzyszu Pietropawłuszkin! - odparł Matissen, któremu

było już wszystko jedno.

- Niepotrzebnie pan to zrobił, Izaaku Grigoriewiczu! To

wprawdzie nie moja sprawa, ale uważam, że niepotrzebnie!

- Sam jestem taki mądry, Pietropawłuszkin! Ale co na to pora-

dzić? Byli carowie, generałowie, obszarnicy i burżuje, pamiętasz? A
teraz nowa władza nastała - uczeni. Złe miejsce nigdy nie pozostaje
puste!

- A ja bym tak nie powiedział, Izaaku Grigoriewiczu! Jeśli do

nauki dodać rozsądek i serdeczność, to wedle mnie na pustyni
kwiaty zakwitną, a zła nauka nawet urodzajną niwę potrafi pia-
skiem zasypać!

- Nie, Pietropawłuszkin, im większa nauka, tym bardziej ją

trzeba wypróbowywać. A żeby moją naukę sprawdzić do końca,
cały świat trzeba zamęczyć. W tym właśnie tkwi zła siła wiedzy!
Najpierw kaleczę, a dopiero potem leczę. Może więc lepiej nie robić
krzywdy, to i lekarstwo nie będzie potrzebne...

- Czy to jedna tylko nauka kaleczy, Izaaku Grigoriewiczu? Nie

można tak mówić. To głupie życie robi z ludzi kaleki, a nauka ich
leczy.

366

background image

- Może, masz rację, Pietropawłuszkin! - ożywił się Matissen. -

Niech ci będzie! A ja wiem, jak kamienie z nieba na ziemię walić,
potrafię też robić rzeczy o wiele gorsze! I kto mi zabroni? Cały
świat mogę wystraszyć, potem opanować go i zostać imperatorem
całej kuli ziemskiej! A jak nie, to wszystkich zetrę w pył i zamienię
w gaz!

- A sumienie, Izaaku Grigoriewiczu, a instynkt społeczny?

Gdzie pański rozum? Bez ludzi też pan daleko nie ujedzie, bo i
dotychczas w nauce ludzie panu pomagali! Przecież nie od razu
urodził się pan z wszystkimi rozumami!

- E tam, Pietropawłuszkin, na to wszystko można kichnąć! Nie

pomyślałeś o tym, że jestem po prostu złym człowiekiem?

- Żli mądrymi nie bywają, Izaaku Grigoriewiczu!
- A wedle mnie cały rozum to zło! Cała praca - zło! Zarówno ro-

zum, jak i praca wymagają działania i nienawiści, a dobro skłania
do żalu i płaczu...

- Niesprawiedliwie pan mówi, Izaaku Grigoriewiczu! Tak nie-

słusznie, że mnie nieprzywykłemu aż w głowie szumi... Nasza ko-
muna prosi o pomoc, Izaaku Grigoriewiczu! Ziemię mamy tak wy-
jałowioną, że już żaden fosfat nie może jej pomóc. Pana nic nie
będzie kosztowało, jeśli przekaże pan swoją myśl glebie, a my z
tego będziemy żyć! Niech pan nie odmawia, Izaaku Grigoriewiczu!
Tak składnie to panu wychodzi: pomyśli pan, co trzeba, i maszyna
już sama wodę pompuje na pola! Pewnie tak samo potrafi pan dać
glebie urodzajność... Do widzenia na razie!

- No dobra. Żegnaj! - odparł Izaak Grigoriewicz.

„To mądry chłopak - pomyślał Matissen. - Prawie zdołał mnie

przekonać, że jestem łobuzem!”

367

background image

Następnie ubrał się do końca i przeszedł do drugiego pokoju, w

którym stał niski stół o wymiarach 3x4 metry zawalony różnymi
aparatami. Matissen podszedł do najmniejszego z nich, włączył go
do prądu z akumulatorów i położył się na podłodze. Natychmiast
utracił jasną świadomość i znalazł się w mocy koszmarów o tak
śmiertelnej mocy, że niemal niweczyły jego mózg, niszczyły go
wręcz fizycznie. Krew nasyciła się truciznami i poczerniła naczynia
krwionośne; cale zdrowie Matissena, wszystkie ukryte siły organi-
zmu, wszystkie siły obronne zostały zmobilizowane do walki z ja-
dem roznoszonym przez prąd krwi do mózgu i całego ciała. A sam
mózg leżał niemal bezbronny pod ciosami fal elekromagnetycznych
bijących z aparatu stojącego na stole.

Te fale wzbudzały szczególne myśli, a myśli wystrzeliwały w ko-

smos niczym kuliste bomby elektromagnetyczne. Trafiały w coś,
może planety leżące w samym gąszczu Drogi Mlecznej, rozregulo-
wywały ich puls tak dalece, że planety spadały ze swych orbit i za-
taczały się niczym pijani włóczędzy.

Mózg Matissena był tajemniczą maszyną, która przebudowywa-

ła otchłanie Wszechświata, zaś aparat na stole maszynę tę urucha-
miał. Zwyczajne myśli człowieka, zwyczajne drgnienia jego mózgu
są zbyt słabe, aby wpływać na świat, bo do tego potrzebne są zawi-
chrowania cząsteczek mózgowych zdolne do zaburzenia substancji
światowej.

Zaczynając doświadczenie Matissen nie wiedział, co stanie się

na świecie - na ziemi lub niebie - po nowym szturmie mózgowym.
Nie umiał bowiem jeszcze kierować tym cudownym i niepowtarzal-
nym układem fal elektromagnetycznych, które wypromieniowywał
jego mózg. A właśnie w tym układzie fal tkwił cały sekret jego potę-
gi; właśnie on bił substancję światową w jej najczulsze miejsca,
zadawał jej ból i zmuszał do kapitulacji. I takie złożone fale mógł

368

background image

wytwarzać żywy mózg człowieka jedynie z pomocą martwego apa-
ratu.

Po godzinie specjalny zegar miał przerwać prąd zasilający mó-

zgowzbudnik i przerwać doświadczenie. Jednak Matissen zapo-
mniał go nakręcić, zegar stanął i prąd niezmordowanie zasilał apa-
rat cicho buczący na stole.

Minęły dwie godziny. Ciało Matissena tajało proporcjonalnie do

kwadratu upływu czasu. Zamiast krwi z mózgu wypływała lawina
zwłok czerwonych ciałek. Równowaga w ciele została zachwiana.
Zniszczenie brało górę nad odtworzeniem. Ostatni przeraźliwy
koszmar wbił się w żywą jeszcze tkankę mózgową Matissena, a
litościwa krew ugasiła ostatnie widziadło i ostatnie cierpienie.
Czarna lawa wtargnęła do mózgu i przez pękniętą tętnicę zawróciła
do pracowitego serca. Serce stanęło. Ostatnia myśl Matissena była
jednak pełna serdeczności: stanęła przed nim żywa umęczona mat-
ka z oczami zalanymi krwią i skarżąca się synowi na swoje cierpie-
nia.

O dziewiątej rano Matissen był już martwy. Leżał z otwartymi

białymi oczami i z paznokciami wbitymi spazmatycznie w podłogę.

Aparat pracowicie buczał i zatrzymał się dopiero wieczorem,

kiedy wyczerpała się energia w akumulatorze.

Przez cały dzień obok domu Matissena pomykały wozy i półto-

ratonowe ciężarówki wożące z łąk bujne trawy na paszę dla bydła.

Pietropawłuszkin jeździł automobilem ciężarowym, uśmiechał

się do kosmicznej przestrzeni pól i z rozrzewnieniem myślał o ko-
rzyściach płynących z dobrej nauki i o swoim niemałym w tej nauce
i korzyściach udziale.

W dwa dni później w gazecie „Izwiestia” w rubryce Ze świata

wydrukowano informację podaną przez Główne Obserwatorium
Astronomiczne.

369

background image

„W konstelacji Psów Gończych przy bezchmurnym niebie

od dwóch nocy niewidoczna jest należąca do niej gwiazda al-
fa.

W 9 sektorze Drogi Mlecznej wytworzyła się pusta prze-

strzeń, pęknięcie obserwowane pod kątem 4°17'. Gwiazdo-
zbiór Herkulesa odrobinę się przesunął na nieboskłonie,
wskutek czego cały Układ Słoneczny winien zmienić kieru-
nek swego ruchu. Te niezwykle dziwne zjawiska, zakłócające
odwieczną budowę firmamentu, wskazują na stosunkową
nietrwałość i kruchość Kosmosu. Prowadzone są usilne ob-
serwacje mające na celu wykrycie przyczyn tych anomalii.”
Jako uzupełnienie tej wiadomości zamieszczono rozmowę z

członkiem Akademii Nauk Watmanem. Z innych depesz nadesła-
nych z jednej czwartej kuli ziemskiej (ówczesne rozmiary ZSRR)
nie wynikało, by Ziemia w jakiś istotny sposób ucierpiała wskutek
gwiezdnych katastrof. Wyjątkiem była króciutka informacja po-
chodząca z Kamczatki:

„Na górach osiadło ciało niebieskie o średnicy około 10 ki-

lometrów. Jego budowa jest nieznana, a kształt zbliżony do
sferoidu. Ciało przyleciało z ogromną prędkością i łagodnie
wylądowało na szczytach gór. Przez lornetki widać ogromne
kryształy na jego powierzchni. Miejskie Towarzystwo Miło-
śników Nauk Przyrodniczych zorganizowało wyprawę w celu
zbadania niezwykłego ciała, ale trudno liczyć na jej szybkie
rezultaty, gdyż góry są niemal niedostępne. Zażądano przy-
słania aeroplanów. Dziś w kierunku ciała niebieskiego wyle-
ciała niewielka eskadra aeroplanów japońskich.”
Tego samego dnia inna gazeta doniosła o śmierci inżyniera

agronoma Matissena, znanego w kręgach rolniczych specjalisty od
nawadniania gleby.

I tylko pomocnikowi agronoma Pietropawłuszkinowi, który

prenumerował oba dzienniki, przyszła do głowy niezwykła myśl o
wzajemnym powiązaniu trzech wydarzeń: umarł Matissen, na

370

background image

Kamczatce osiadła planetka, zaginęła jedna gwiazda i pękła Droga
Mleczna. Kto jednak uwierzy gadaninie jakiegoś tam chłopa?

Matissena chowano bardzo uroczyście. Niemal cala Koczuba-

rowska Komuna Rolnicza szła za jego trumną. Chłopi zawsze lubili
wędrowców i dziwaków. A samotny i milczący Matissen był właśnie
taki - wszyscy w nim to wyczuwali. Ostatni wianuszek włosów osy-
pał się z łysej czaszki Matissena, gdy czyjeś niezręczne dłonie po-
trąciły trumnę. Wszystkich to niezmiernie zdumiało i sprawiło, że
chłopi nabrali do nieboszczyka jeszcze większego szacunku.

Pogrzeb Matissena pokrył się w czasie z zakończeniem prac

ekspedycji podwodnej wysłanej przez rządy Niemiec i Ameryki w
celu odszukania zatopionej „Californii” i „Klary”.

Odpływając z miejsca katastrofy, ekspedycja nadała radiodepe-

sze do Nowego Jorku i Berlina.

„Ustalono ponad wszelką wątpliwość, że siła bolidu była

tytaniczna: »California« i »Klara« zostały weń wbite głęboko
w dno oceanu, a sam bolid utonął w oceanicznym łożu. Na
miejscu katastrofy wytworzyło się zapadlisko o promieniu 40
i największej głębokości poniżej poziomu dna - 2,25 kilome-
trów. Jedynie wiercenia podwodne pozwolą ustalić głębokość
zalegania wszystkich trzech ciał - »Californii«, »Klary« i bo-
lidu. Owe ciała będą zapewne silnie zdeformowane.”
Oba rządy odtelegrafowały niezwłocznie:
„Przystąpić do wiercenia. Otworzono stosowne kredyty.”
Ekspedycja wysłała jeden ze swoich statków po brakujący sprzęt

i w dwa tygodnie później rozpoczęła wiercenia podwodne.

Pietropawłuszkin był korespondentem wiejskim gazety, która

opublikowała nekrolog Matissena. Nauka przyprawiała świat o
panikę. Codziennie relacje z jej odkryć zajmowały połowę objętości

371

background image

gazet. Był czas, kiedy bożyszczem stawał się wojownik, później
triumfował bogacz, a teraz nadeszła pora bohaterskiego uczonego i
wszechmocnej nauki. W nauce tkwił teraz przewodni pierwiastek
Historii.

Nie można było stać na uboczu tej nauki, więc Pietropawłuszkin

napisał do swojej gazety korespondencję, która winna mu była dać
wewnętrzne zadowolenie jako współuczestnikowi postępu nauki
światowej.

Przez dziewięć dni dręczyły go domysły, aby wreszcie zamienić

się w żarliwą pewność grzejącą mózg.

Korespondencja nazywała się Bitwa człowieka z całym świa-

tem.

„Uczony inżynier i agronom Izaak Grigoriewicz Matissen, który

umarł na dniach, jak to wiadomo czytelnikom, wynalazł takie my-
śli, że one same z siebie mogły zrzucić meteory na ziemię. Przed
śmiercią, kiedy jego ciało było jeszcze ciepłe, Izaak Grigoriewicz
mówił mi, że będzie robił jeszcze gorsze rzeczy. Amerykański statek
też utonął za jego sprawą. Odradziłem mu brać dalej na sumienie
takie nieszczęścia, ale on wyśmiał zdrowy rozsądek półuczonego
człowieka (mam stopień pomocnika agronoma polowego). Jestem
pewien, że Droga Mleczna pękła od Myśli Izaaka Grigoriewicza. To
może śmieszne, ale on umarł od takiego wysiłku. Potrzaskały mu
żyły w głowie i nastąpił wylew krwi. Poza Drogą Mleczną Izaak
Grigoriewicz zepsuł na wieki jedną gwiazdę i zepchnął Ziemię ze
Słońcem z ich odwiecznej gładkiej drogi. Pewnie też dlatego, przy-
najmniej tak myślę, jakaś planeta przyleciała po coś na Kamczackie
Półwyspy...

Ale co było, to było. Teraz Izaak Grigoriewicz umarł i tylko bez

potrzeby poprzewracał do góry nogami spokojny porządek świata.
A mógłby przecież czynić dobro, tylko czegoś nie chciał i umarł.

372

background image

Oświetlam ten światowy fakt i żądam dla niego zaufania, bo je-

stem jego naocznym świadkiem. Na dowód mam swoją uprzednią
rozmowę z Izaakiem Grigoriewiczem przed jego samotną i sekretną
śmiercią.

Teraz niepoinformowani mają rozwiązanie zagadki, a fakt stal

się faktem wszem i wobec.

Precz ze złymi tajemnicami! Niech żyje serdeczna nauka!
Korespondent wiejski i pomocnik odcinkowego agronoma w

dyscyplinie polowej Pietropawłuszkin.”

Redaktorzy pośmiali się z takiego donosu na nieboszczyka i na-

pisali do towarzysza Pietropawłuszkina ciepły list pełen racjonal-
nych argumentów, w którym obiecali mu ponadto przysłać takie
książki, jakie natychmiast wyleczą go z idealistycznego otumanie-
nia.

Pietropawłuszkin obraził się i przestał nadsyłać korespondencje

do gazety. Potem namyślił się, rozzłościł i wysłał pocztówkę:

„Obywatele! Redaktorzy-wydawcy! Półuczony człowiek przed-

stawił wam fakt, a wyście w niego nie uwierzyli, jakbym był zupeł-
nie nieuczony. Proszę się opamiętać i uwierzyć choćby na dobę, że
myśl to nie idealizm, tylko twarda potężna materia. I że wszystkie
kosmosy tylko z pozoru są trwałe, a tak naprawdę trzymają się na
włoskach. Nikt tych włosków nie rwie, to pozostają całe. A kiedy
tylko materia myśli je potrąciła - od razu poszły w strzępy. Dlacze-
go więc wyśmiewacie fakty? Kosmiczny świat to nie żadna tam
wasza papierowa gazeta! Pozostaję z wyrzutem - były korespon-
dent wiejski Pietropawłuszkin.”

Maria Aleksandrowna Kirpicznikowa wyczytała w spisie pole-

głych na „Californii” nazwisko swojego męża. Wiedziała, że do niej
wróci, a teraz dowiedziała się, że nie ma go na świecie.

373

background image

Nie widziała go przez dwanaście miesięcy, a teraz już nigdy nie

zobaczy.

- Życie się skończyło! - powiedziała na głos i podeszła do okna.
- Co mówisz, mamo? - zapytał pięcioletni synek bawiący się z

kotem.

- Lato się kończy, synku! Widzisz, liście leżą na ulicy!
- Dlaczego płaczesz? Tatuś nie przyjedzie?
- Przyjedzie, synku, przyjedzie!...
- Szkoda ci go? Kupiłaś mu dużą książkę?
- A ty nie zapomniałeś swojego wierszyka? Powtórz!
Malec wstał z podłogi i jednym tchem wypalił, bojąc się zająk-

nąć i zapomnieć:

W zielonym autobusiku siedzi sobie szofer rudy.
Kiedy nie dasz mu pieniążków, to zabierze cię do
budy!
Chłopiec mówił to bardzo poważnym tonem i wyobrażał sobie,

że sam jest groźnym szoferem. Matka zaczęła go tulić i namawiać,
żeby położył się spać, bo inaczej wieczorem będzie zupełnie zmor-
dowany. Dzieciak opierał się i sam pieścił matkę chciwie i świado-
mie, jak dorosły.

- Połóż się, pośpij, synku! Tatuś niedługo przyjedzie!
- Nie oszukuj, mamusiu! Tyle razy spałem, a tatusia wciąż nie

ma!

- No to połóż się i poleź trochę! Bo inaczej wyślę cię do babci,

jak Lewkę, i będziesz do mnie tęsknił! Pojedziesz do babci?

- Nie pojadę i już!
- Dlaczego?
- Nudno mi tam będzie i tatuś beze mnie przyjedzie!
A jednak malec w końcu położył się spać, bo matki wiedzą, jak

do tego dzieci nakłaniać. Maria Aleksandrowna popatrzyła na syn-
ka, którego twarz stała się spokojna i niezwykła, wzbudzając żal i

374

background image

nowy przypływ miłości. Wydawało się jej, że gdy tylko się obudzi -
natychmiast wszystko stanie się nowe i odmienne, a matka nie
odważy się go skrzywdzić. Ale było to tylko sympatyczne złudzenie,
bo chłopak budził się znów jako malutki rozbójnik, który szalał tak,
że nawet meble tego nie wytrzymywały.

Zostawszy sam na sam ze sobą Maria Aleksandrowna postano-

wiła za wszelką cenę żyć nadal. Rozumiała przy tym, że teraz całą
energię swej świadomości musi ześrodkować na jednym celu: na
uspokojeniu swego łkającego zakochanego serca. Wiedziała bo-
wiem, że tylko w ten sposób potrafi się utrzymać na nogach i nie
umrzeć którejś nocy we śnie.

Lękała się położyć spać w obawie, że odpoczywający bezbronny

mózg rozpadnie się pod naporem szarpiących ją nieustannie obra-
zów dojmującego nieszczęścia. Wiedziała, że w śpiącym człowieku
pienią się straszliwe myśli, równie bujne i bezwzględne jak chwasty
w nieplewionym ogrodzie.

I nadchodząca noc wzbudzała w niej przerażenie.
Jako kobieta, jako człowiek, chciała mieć przynajmniej garstkę

prochów swego męża. Abstrakcyjny grób pod dnem oceanu nie
pozwalał wierzyć w prawdziwą śmierć, ale mroczny instynkt pod-
powiadał jej, iż Michał nie oddycha już powietrzem Ziemi.

Śpiący Jegoruszka do złudzenia przypominał jej męża. Brako-

wało tylko zmarszczek i gorzkich fałd wokół ust.

Maria Aleksandrowna niezupełnie rozumiała męża, nie rozu-

miała zwłaszcza powodów, które kazały mu opuścić dom. Nie wie-
rzyła, iż żywy człowiek zdolny jest zamienić ciepłe i namacalne
szczęście na pustynny chłód abstrakcyjnej samotnej idei. Sądziła,
że człowiek może szukać jedynie innego człowieka i nic wiedziała,

375

background image

że droga do tego człowieka może biec przez zimną otchłań dzikiej
przestrzeni. Maria Aleksandrowna była przekonana, że ludzi może
dzielić tylko kilka kroków.

Ale Michał najpierw odszedł, a potem zginął w dalekim rejsie w

poszukiwaniu skarbów swej tajemnej myśli. Maria Aleksandrowna
naturalnie wiedziała, czego jej mąż szukał. Rozumiała też sens
wynalazku rozmnażania materii. I w tej dziedzinie chciała mężowi
pomóc. Kupiła dziesięć egzemplarzy wielkiego dzieła - przekładu
dopiero co odnalezionej w tundrze książki wydanej obecnie jako
Dzieło generalne. W Ajunii czytelnictwo było prawdopodobnie
bardzo silnie rozwinięte, czemu zapewne sprzyjały ciemności
ośmiomiesięcznej nocy i samotny tryb życia Ajunitów.

W trakcie budowy drugiego pionowego tunelu termicznego,

rozpoczętej w czasie, kiedy Kirpicznikow już zaginął, robotnicy
odkryli cztery granitowe płyty pokryte wielkimi symbolami. Owe
symbole miały identyczny kształt jak znaki w znalezionej wcześniej
Pieśni Ajuny i dlatego dały się z łatwością przetłumaczyć na język
współczesny.

Kamienne stalle były prawdopodobnie pomnikiem i zarazem te-

stamentem filozofa-Ajunity, ale zawierały również myśli dotyczące
najgłębszych treści natury. Maria Aleksandrowna przeczytała całą
księgę i znalazła w niej wyraźne aluzje do tego, czego jej mąż szukał
po całej pustej Ziemi. Daleki nieżyjący człowiek pomagał jej mężo-
wi, uczonemu i włóczędze, pomagał w odzyskaniu szczęścia ko-
biecie i matce.

Maria Aleksandrowna zrozumiała to i dała ogłoszenie do pięciu

amerykańskich gazet.

Nauczyła się na pamięć najważniejszych jej zdaniem urywków z

Dzieła generalnego obawiaj c się, że książki mogą zaginąć w jakimś
kataklizmie i pozbawić powracającego do domu Michała jego naj-
większej radości.

376

background image

„Tylko żywe może być poznane przez żywe - pisał Ajunita - a

martwe jest niepoznawalne. Urojonego nie można mierzyć rzeczy-
wistym. Właśnie dlatego dokładnie poznaliśmy rzeczy tak odległe
jak aeny (odpowiedniki elektronów - przyp. wyd.), natomiast nie-
wiele potrafimy powiedzieć o bliskiej nam mamarwie (materii -
przyp. wyd./. Stało się tak dlatego, że pierwsze żyją tak samo, jak ty
żyjesz, natomiast druga jest martwa jak Muja (pojęcie nierozszy-
frowane - przyp. wyd.). Kiedy aeny poruszały się na naszych oczach
w proju (atomie - przyp. wyd.), pierwotnie widzieliśmy w tym je-
dynie siłę mechaniczną, a dopiero później wykryliśmy w nich z
radością życie. Jednak centrum proju - pełne mamarwy - przez całe
wieki było zagadką, dopóki syn mój ponad wszelką wątpliwość nie
dowiódł, że składa się ono również z aenów, tyle że martwych, i że
owe martwe aeny służą za pokarm żywym. Wystarczyło, aby syn
mój wydobył z proju jego jądro - iw tej samej chwili żywe aeny
zginęły z głodu. Okazało się w ten sposób, że centrum proju jest
spichlerzem pokarmu dla żywych aenów pasących się wokół tego
zbiorowiska zwłok swoich przodków i pożerających je. Tak oto
prosto i błyskotliwie, dowodnie i przekonywująco została odkryta
natura całej mamarwy. Wieczna pamięć memu synowi! Wieczny
smutek jego imieniu! Wieczny szacunek dla jego umęczonej posta-
ci!”

Maria Aleksandrowna potrafiła wyrecytować cały ten tekst tak

samo, jak jej malutki synek recytował wierszyk o rudym szoferze.

Pozostała część Dzieła generalnego zawierała wiadomości o hi-

storii Ajunitów - o jej początkach i końcu, kiedy to Ajunici znajdą
swój zenit w czasie i naturze, kiedy wszystkie trzy siły - naród
Ajunitów, czas i natura osiągną harmonię, a ich potrójny byt za-
brzmi jak symfonia.

To Marię Aleksandrowna mało interesowało.

377

background image

Szukała równowagi swego szczęścia osobistego i nie w pełni ro-

zumiała objawienia nieznanego Ajunity. Dopiero ostatnie stronice
księgi wstrząsnęły nią, zdumiały i oszołomiły.

„...Obecnie stało się to możliwe tak samo, jak w epoce niemow-

lęctwa mojej ojczyzny. Zmąciły się wówczas głębie Oceanu Macie-
rzyńskiego (Lodowatego - przyp. wyd.), który zaczął zalewać naszą
ziemię strumieniami twardej mroźnej wody wymieszanej z bryłami
lodu. Woda cofnęła się, lecz lód pozostał. Długo pełzał po wzgó-
rzach naszej przestronnej Ziemi, aż wreszcie starł je i przekształcił
naszą ojczyznę w bezpłodną równinę. Najlepsze urodzajne gleby
rozciągające się na wzgórzach zdarł lód i ludzie zostali na jałowych
polach. Ale nieszczęście jest najlepszym nauczycielem, zaś kata-
strofa narodu - najlepszym jego organizatorem, jeśli tylko krew
ludu nie została pozbawiona płodności przez długie życie na ziemi.
Tak było i wówczas: lody zniszczyły urodzajną glebę, pozbawiły
naszych przodków pokarmu i możliwości rozrodu, więc zguba za-
wisła nad całym narodem. Gorący strumień oceaniczny, który do-
tychczas ogrzewał nasz kraj, teraz zaczął oddalać się na północ i
mrozy rozszalały się nad ziemią, gdzie jeszcze niedawno kwitły
mroczne argony. Na północy napierał na nas chaos martwych lo-
dów, na południu las mrowiący się od mnogości potężnego zwierza
i przesycony całymi rzekami jadu zundry (wydzielin gigantycznych
gadów - przyp. wyd.). Naród Ajuny, naród odwagi i poczucia god-
ności własnej, zaczął pozbawiać się życia i zakopywać swoje księgi -
najwyższy dar Ajuny - w ziemi, oprawiając je uprzednio w złoto i
przesycając ich karty preparatem weni, aby mogły ocaleć i prze-
trwać bez szwanku wieczność.

Kiedy połowa narodu została zwyciężona przez śmierć i leżała

już bez ducha, zjawił się Ejja - strażnik ksiąg - i wyruszył na

378

background image

wędrówkę wśród opustoszałych dróg i milknących sadyb. Mówił:
»zabrano nam macierzyństwo gleby, niebawem zgaśnie ciepło po-
wietrza, lód przeoruje naszą ojczyznę, nieszczęście gasi mądrość i
odwagę. Pozostało nam jedynie światło Słońca. Zbudowałem apa-
rat - oto on! Cierpienie nauczyło mnie cierpliwości i dzięki temu
zdołałem owocnie wykorzystać dzikie lata rozpaczy narodu. Światło
jest siłą rozdzieranej mamarwy (zmieniającej się materii - przyp.
wyd.), światło jest żywiołem aenów, których potęga jest niezmier-
na, a siła miażdżąca. Mój aparat przekształca strumienie słonecz-
nych aenów w ciepło. I to nie tylko światło Słońca, lecz także Księ-
życa i gwiazd mogę swoją prostą maszynką przemienić w ciepło.
Mogę uzyskać takie ogromne ilości ciepła, że zdołam roztopić góry.
Nie potrzebujemy już ciepłego oceanicznego strumienia do ogrze-
wania naszej ziemi!«

W ten sposób Ejja stał się przywódcą życia i zapoczątkował no-

wą historię Ajuny. Jego aparat składający się ze skomplikowanych
luster przekształcających światło nieba w ciepło i żywą siłę metalu
(prawdopodobnie elektryczność - przyp. wyd.) do dziś jest źródłem
życia i dobrobytu narodu.

Martwe niegdyś równiny rozkwitły i narodziły się nowe dzieci.

Minął en (bardzo długi okres czasu - przyp. wyd.).

Organizm człowieka wyczerpał się. Nawet młody mężczyzna nie

wytwarzał już nasienia, nawet najpotężniejszy umysł nie rodził
nowej myśli. Doliny kraju pokryły się mrokiem ostatecznej rozpa-
czy, człowiek doszedł do własnego krańca i Ajuna, słońce naszego
serca, zachodziła na zawsze. Wobec tej klęski lody były niczym,
niczym też była śmierć. Człowiek karmił się jedną tylko pogardą
dla samego siebie. Nie potrafił ani kochać, ani myśleć, nie potrafił
nawet cierpieć. Cielesne źródła życia wyschły, zostały wypite do dna.

379

background image

Mieliśmy góry jadła, luksusowe pałace i nieprzebrane krystalogra-
ficzne biblioteki. Nie mieliśmy już jednak celu, życia i żaru w cia-
łach, nie mieliśmy już nadziei. Człowiek był jak kopalnia, z której
wydobyto już wszystką rudę, pozostawiając jedynie puste chodniki.

Dobrze jest zginąć na mocnym statku w rozszalałym oceanie,

źle - zadławić się na śmierć tłustym kąskiem.

Tak było bardzo długo. Przez cale pokolenie nie odradzała się

młodość.

Wówczas mój syn Rijgo znalazł wyjście. Czego nie mogła dać

natura, to dała sztuka. Syn mój zachował w sobie resztki żywego
mózgu i powiedział nam, iż los nasz dobiega kresu, ale istnieje
furtka, za którą oczekuje nas jasny dzień. Wystarczy ją otworzyć.
Furtką tą był kanał elektromagnetyczny (w oryginale „rura do ży-
wej siły metalu” - przyp. wyd.). Rijgo przeprowadził z przestrzeni
przewód pokarmowy do aenów naszego mrocznego ciała, puścił
nim strumienie martwych aenów (czyli eteru - przyp. wyd.) i aeny
naszego ciała dzięki obfitości pożywienia ożyły. W ten sposób zo-
stał wskrzeszony nasz mózg, nasze serce, nasza miłość do kobiety i
życie pulsowało w nich jak najsilniejsza maszyna. Cała reszta -
świadomość, .wrażliwość i miłość - osiągnęła w nich potęgę żywio-
łu i przeraziła ojców. Historia przestała kroczyć i zaczęła pędzić.
Wiatr losu dął w nasze bezbronne twarze wielkimi nowościami
myśli i postępków.

Wynalazek mojego syna, jak wszystkie wielkie dokonania, ma

odwrotną, szarą stronę. Rijgo wziął dwa centra proju wypełnione
zwłokami aenów i umieścił w jednym proju. Wówczas żywe achy
zaczęły burzliwie się rozmnażać, a cały proj w ciągu dziesięciu dni
rozrósł się pięciokrotnie. Przyczyna jest oczywista i banalna: aeny

380

background image

zaczęły więcej jeść, gdyż zapasy ich pokarmu zwiększyły się dwu-
krotnie.

W ten sposób Rijgo wyhodował całe kolonie sytych, szybko ro-

snących i gwałtownie mnożących się aenów. Wówczas wziął zwy-
czajne ciało - kawałek żelaza - i obok niego zaczął wypromieniowy-
wać w kierunku gwiazd strumień sytych aenów wyhodowanych w
koloniach. Syte aeny nie przechwytywały zwłok swoich przodków
(to znaczy eteru - przyp. wyd.) i swobodnie płynęły ku kawałkowi
żelaza, gdzie czekały na nie głodne aeny. I żelazo zaczęło rosnąć na
oczach ludzi jak roślina z ziemi, jak dziecko w łonie matki.

Tak sztuka mojego syna ożywiła człowieka i zaczęła mnożyć

substancję.

Jednak zazwyczaj bywa tak, że zwycięstwo poprzedza klęskę.
Sztucznie wykarmione aeny, mając silniejsze ciała, zaczęły na-

padać na żywe, lecz naturalne aeny i pożerać je. A ponieważ przy
każdym przekształceniu materii zachodzą nieuniknione straty, to
pożerany mały aen nie powiększał ciała dużego aena o tę samą
masę, jaką miał sam, dopóki był żywy. W ten sposób materia to tu,
to tam - wszędzie, gdzie docierały sztucznie wykarmione aeny
(elektrony, dalej będziemy posługiwać się tym współczesnym ter-
minem - przyp. wyd.), zaczęła tracić na objętości. Sztuka Rijgo nie
wystarczała na sporządzenie przewodu pokarmowego dla całej
Ziemi i materia nieustannie tajała. Tylko tam, dokąd docierał, trakt
dla strumienia zwłok elektronów, (eteryczny trakt - przyp. wyd.)
materii przybywało. W eteryczne trakty byli wyposażeni ludzie,
gleba i substancje najważniejsze dla naszego życia. Cała reszta
zmniejszała się, materia gorzała i żyliśmy kosztem niszczejącej
planety.

Rijgo zniknął z domu. W Oceanie Macierzyńskim zaczęło uby-

wać wody. Rijgo znał przyczynę tego zjawiska i stanął do walki z
przeciwnikiem.

381

background image

Raz wykarmione przez niego plemię elektronów wraz z upły-

wem czasu i wskutek doboru naturalnego zmieniło się tak, że każdy
z nich pod względem objętości ciała równał się chmurze.

Ze wściekłą energią chmury elektronów wyrywały się z głębin

Oceanu Macierzyńskiego, kołysząc się jak góry w trakcie trzęsienia
ziemi, dysząc jak najpotężniejsze wiatry. Ajuna zostanie wypita
przez nie jak zwyczajna woda. Rijgo padł. Nie można znieść wzroku
elektronów! Okropna będzie śmierć z przerażenia, ale dla Ajuny
nie ma już ratunku. Rijgo dawno już przepadł bez wieści, zginął jak
kamień w wodzie... Kosmiczne zwierzęta poruszają się bardzo wol-
no, bo zbyt szybko pokonały drogę od mikroskopijnej drobinki do
żywej góry. Myślę, że toną one w ziemi jak w twarogu, gdyż ciało
ich jest cięższe od ołowiu. Rijgo chyba nie zginął na darmo, gdyż
zapewne wynalazł przedtem sposób na pokonanie nieznanych ciał
elementarnych. W szybkim wzroście, w gwałtownym przebiegu
doboru naturalnego tkwi siła elektronu. Ale w tymże samym tkwi
również ich słabość, bowiem owe czynniki sprawiają, że ich psychi-
ka jest skrajnie prosta, zaś organizacja fizjologiczna prymitywna, a
zatem podatna na zakłócenia i niemal bezbronna. Rijgo zrozumiał
to, ale został zabity łapą elektronu, ciężką jak bryła platyny...”

Maria Aleksandrowna zadumała się nad książką. Jegoruszka

spał, zegar wybił północ - najstraszliwszą godzinę samotnych, o
której śpią wszyscy szczęśliwi.

- Czyżby kawałek chleba musiał przychodzić człowiekowi z ta-

kim trudem? - zapytała na głos. - Czyżby zawsze zwycięstwo było
zwiastunem porażki?

Na Moskwę spadła cisza. Ostatnie tramwaje iskrząc przewoda-

mi wracały do zajezdni.

382

background image

- Jeśli istotnie tak być musi, to w jakie zwycięstwo przemieni

się okropna śmierć mojego męża? Jaka dusza zastąpi mi jego utra-
coną mroczną miłość?

Maria Aleksandrowna popadła w straszliwą rozpacz i zapłakała

łzami, które zabijają ciało szybciej niż lejąca się strumieniami krew.
Jej myśli miotały się w koszmarze: hurgot żywych elektronów roz-
dzierał mądrą, bezbronną Ajunę, rzeki zielonej trucizny zundry
zalewały kwitnącą tundrę, a w tych zielonych odmętach dławił się
Michał Kirpicznikow, jej jedyny utracony na wieki przyjaciel.

W Srebrnym Borze opodal krematorium stała budowla w wy-

twornym stylu architektonicznym. Miała ona kształt sferoidu
przywołującego na myśl ciało kosmiczne i nie dotykała ziemi,
utrzymywana nad jej powierzchnią przez pięć potężnych kolumn. Z
najwyższego punktu sferoidu strzelał ku górze teleskopowy maszt -
symbol groźnej przestrogi dla mrocznych żywiołów zabierających
żywych żyjącym, ukochanych kochającym i znak nadziei, że martwi
zostaną wydarci Kosmosowi siłą rozwijającej się nauki, wskrzesze-
ni przez nią i przywróceni do życia.

To był Dom Pamięci, w którym stały urny z prochami tragicznie

zmarłych ludzi.

Siwa i piękna w swej starości kobieta weszła z młodzieńcem do

Domu. Oboje wolno dotarli do końca ogromnej sali rozjaśnionego
bladoniebieskim światłem pamięci i żalu.

Urny stały rzędem na kształt jakichś zgaszonych lamp, oświetla-

jących niegdyś nieznane drogi. Każda z nich była opatrzona pa-
miątkową tablicą.

„Andriej Wogułow. Zaginął bez wieści podczas badań podwod-

nych na Atlantyku.

W urnie nie ma Jego prochów. Znajduje się w niej jedynie chus-

teczka zbroczona krwią z rany odniesionej podczas prac na dnie

383

background image

Oceanu Spokojnego, przechowywana przez towarzyszkę życia An-
drieja Wogułowa.”

„Peter Kreutzkopf, budowniczy pierwszego pocisku do podróży

na Księżyc. Odleciał w nim na Księżyc i nie powrócił. W urnie znaj-
duje się jego niemowlęcy kaftanik. Cześć wielkiemu technikowi i
jego odwadze!”

Siwa kobieta o zdumiewająco promiennej twarzy poszła z mło-

dzieńcem dalej i zatrzymała się przy ostatniej urnie.

„Michał Kirpicznikow, badacz metod rozmnażania materii,

współpracownik doktora fizyki F. K. Popowa, inżynier. Zginął na
»Californii« zatopionej przez bolid. W urnie znajduje się rękopis
jego pracy na temat karmienia i hodowli elektronów oraz pukiel
włosów.”

Pod spodem znajdowała się mniejsza tabliczka:
„Szukając pokarmu dla elektronów stracił życie i zgubił duszę

swej towarzyszki. Syn poległego ukończy dzieło ojca i przywróci
matce spokój zbolałego serca. Cześć i miłość wielkiemu ba-
daczowi!”

Bywa starość jak młodość, starość szukająca ratunku w cudow-

nym spóźnionym życiu.

Maria Aleksandrowna roztrwoniła nie z własnej winy młodości

teraz jej miłość do męża przekształciła się w namiętną macierzyń-
ską namiętność do .starszego syna Jegora, który miał już bez mała
dwadzieścia pięć lat. Młodszy syn Lew dobrze się uczył, był towa-
rzyski i bardzo przystojny, ale nie wyzwalał w matce takiej czułości,
opiekuńczości i nadziei, jak Jegor.

Jegor był bardzo podobny do ojca. Miał taką samą, pozornie

szarą, zwyczajną, lecz niezwykle pociągającą twarz pełną ukrytej
siły i nieświadomej powagi.

Maria Aleksandrowna wzięła go za rękę jak dzieciaka i ruszyła z

nim ku wyjściu.

384

background image

W westybulu Domu Pamięci wisiała kwadratowa złota tablica z

szarym platynowym napisem:

„Śmierć obecna jest tam, gdzie brak wystarczającej wiedzy o fi-

zjologicznych żywiołach działających w organizmie i niszczących
go.”

Nad łukiem wejściowym biegły słowa:
„Wspominaj z czułością, ale bez cierpienia: nauka wskrzesi

zmarłych i pocieszy twoje serce.”

Kobieta i młodzieniec wyszli z gmachu. Letnie słońce świeciło

triumfalnie nad pełnokrwistą Ziemią, ukazując w pełnym blasku
nową Moskwę - cudowne miasto potężnej kultury, wytrwałej pracy
i mądrego szczęścia.

Słońce rwało się do pracy, ludzie śmiali się z nadmiaru sił i

chciwie pili życie pełne trudu i miłości.

Wszystko otrzymywali od słońca nad głową, od tego samego

słońca, które niegdyś oświetlało drogę Michałowi Kirpicznikowi
wędrującemu przez cytrynowy okręg Riverside - tego samego sta-
rego słońca, które promienieje niespokojnym namiętnym blaskiem
wszechświatowej katastrofy i początku nowego Kosmosu.

Jegor Kirpicznikow ukończył Instytut imienia Łomonosowa i

został inżynierem elektrykiem.

Jego praca dyplomowa nosiła tytuł Zakłócenia księżycowe elek-

trosfery Ziemi.

Matka przekazała mu wszystkie książki i rękopisy ojca, w tym

pracę Popowa, którą po jego śmierci Michał Kirpicznikow przepisał
na czysto.

Jegor zapoznał się z pracami Faddieja Kiriłłowicza, całą litera-

turę Ajunitów i wszystkimi najnowszymi hipotezami na temat
karmienia i hodowli elektronów, jako że już nie ulegało naj-
mniejszej wątpliwości, iż elektrony są istotami żywymi. Badanie
ich stało się odrębną dyscypliną mikrobiologiczną.

385

background image

Jegor za cel swego życia uznał ostateczne rozwiązanie zagadki

Wszechświata i słusznie, wzorem ojca, szukał pierwotnej macicy
świata w przestrzeni międzygwiezdnej, w tajemniczym życiu elek-
tronów składających się na eter.

Młody Kirpicznikow wierzył, że poza metodą biologiczną istnie-

je również elektrotechniczny sposób rozmnażania elektronów,
sztuczny sposób hodowania materii, i szukał go z całym zapałem i
namiętnością młodości, całym gorącym młodzieńczym sercem,
które nie poznało jeszcze miłości do kobiety.

Tego lata Jegor wcześnie skończył pracę w laboratorium profe-

sora Maranda, któremu asystował na Katedrze Budowy Eteru.

Marand wyjechał w maju do Australii, do swego przyjaciela

astrofizyka Tafta, więc Jegor mógł się rozkoszować wolnym cza-
sem, latem i własnymi szalonymi myślami.

„Wypoczynek jest najlepszą porą twórczości” - napisał kiedyś do

Marii Aleksandrowny jego ojciec z tundry, gdzie w swoim czasie,
jak pamiętamy, budował pierwszy pionowy tunel termiczny.

Jegor wychodził z domu wczesnym rankiem. Mknął metrem

pod Czerwonymi Wrotami, pod Placem Pięciu Dworców i docierał
daleko za miasto, gdzieś za Nowe Sokolniki do burzących się tle-
nem zarośli. Tam spacerując niespiesznie wyczuwał szczególne
ciśnienie krwi, swobodną wibrację mózgu i ostrą tęsknotę za bliską
miłością.

I pewnego razu zdarzyło się tak. Jegor obudził się, gdy na dwo-

rze jarzył się już wspaniale triumfalny letni dzień. Matka spała, bo
czytała w łóżku do późnej nocy. Ubrał się, przejrzał poranną gazetę,
wsłuchał się w pełne napięcia odgłosy zdumiewającego miasta i
postanowił gdzieś powędrować. Po ojcu lub po jego odległych
przodkach odziedziczy! namiętność do ruchu, wędrówek i sycenia
oczu. Być może jego pradziadowie pielgrzymowali niegdyś z

386

background image

laskami i torbami z Woroneża do cudownych miejsc Kijowa - nie
tyle dla przebłagania za grzechy, ile z chęci poznania nowych
miejsc; może byli wędrownymi handlarzami albo zwykłymi włó-
częgami - nie wiadomo. Jegor więc też zaspokajał swą potrzebę
włóczęgi, tyle że czynił to w bliskich okolicach.

Kolej podziemna dowiozła go za Ostankino i tam zostawiła w

samotności. Jegor wyszedł na odludną polną drogę, zdjął kapelusz
i wymamrotał zapomniany wiersz, wyczytany kiedyś w książkach
matki: Pośród ludzi bliskich mi i obcych Włóczę się bez celu i ocho-
ty...

Dalszego ciągu wiersza nie mógł sobie przypomnieć, ale do gło-

wy przyszła mu inna strofa, zaczynająca się od słów:

Ukochany twój umarł daleko...
Dalej była mowa o kosmyku włosów w urnie i rozpaczy osamot-

nionej kobiety, o rozpaczy i pustce.

To była pieśń, którą śpiewała matka Jegora, kiedy ogarniała ją

tęsknota za zmarłym mężem tak dojmująca, że musiała się bronić
przed nią piosenką i pieszczotą dzieci.

- Tak - powiedział do siebie Jegor. - Co właściwie wytwarza

eter? A diabli go wiedzą! - wykrzyknął i wyciągnął się na trawie.

Słońce głaskało ziemię pod włos i ziemia rozkwitała trawami,

lasami, wiatrami, trzęsieniami i zorzami polarnymi.

Jegor zerknął niedbale na słońce - i natychmiast gorąca fala

przepłynęła mu przez gardło i zatrzymała się w głowie.

Zerwał się na równe nogi w kompletnym oszołomieniu.
Poczuł się tak, jakby z tyłu objęła go ukochana kobieta - i na-

tychmiast zniknęła.

Jak w kobietę wbił się w jego świadomość promienny domysł,

który przeorał mózg na podobieństwo spadającej gwiazdy. Ten

387

background image

domysł był tak straszliwy i tak szalony jak ruch dziecka garnącego
się do piersi matki, jak moment poczęcia w dziewiczym ciele. Jegor
poczuł żądzę i zaspokojenie, poczuł się jak kwiat strząsający płodny
pyłek w macierzyńską przestrzeń.

Utraciwszy przelotną myśl Jegor krzyknął coś ze złością w głosie

i czym prędzej opuścił miejsce swego chwilowego wypoczynku.

Potem jednak wróciły doń niespiesznie wszystkie niewyraźne i

niejasne myśli, wróciły niczym dzieci z podwórka zmęczone zaba-
wą i dlatego tylko na niby opierające się rozkazującym nawoływa-
niom matki.

Czwartego stycznia w gazecie „Pracownik intelektualny” ukaza-

ła się taka oto notatka: Elektrocentrala życia

Młody inżynier J. Kirpicznikow od szeregu miesięcy przepro-

wadza w kierowanym przez prof. Maranda laboratorium eteru
interesujące doświadczenia nad sztucznym wytwarzaniem eteru.
Idea inż. Kirpicznikowa sprowadza się do tego, że pole elektroma-
gnetyczne o wysokiej częstotliwości drgań zabija w materii żywe
elektrony, zaś martwe elektrony, jak wiadomo, tworzą substancję
eteru. Wielki kunszt techniczny inż. Kirpicznikowa można ocenić
choćby na podstawie faktu, że do zabicia elektronów potrzebne jest
zmienne pole o częstotliwości co najmniej 10

12

okresów na sekun-

dę.

Generatorem Kirpicznikowa jest samo Słońce, którego światło

rozkłada przy pomocy skomplikowanego układu interferujących
powierzchni na składowe elementy energetyczne: mechaniczną
energię ciśnienia, energię chemiczną, elektryczną itd.

Kirpicznikowowi potrzebna jest w istocie jedynie energia elek-

tryczna, którą z pomocą szczególnego aparatu zestawionego z pryzma-
tów i deflektorów koncentruje w bardzo ograniczonej przestrzeni

388

background image

i wprowadza w odpowiednio szybkie drgania.

Pole elektromagnetyczne to w gruncie rzeczy kolonia elektro-

nów. Zmuszając to pole do szybkiego pulsowania Kirpicznikow
sprawił, iż żywe elektrony składające się na to, co nazywamy po-
lem, ginęły; pole elektromagnetyczne przekształcało się w ten spo-
sób w eter - mechaniczne zbiorowisko zwłok elektronów.

Uzyskując tą metodą pewne eteryczne przestrzenie, Kirpiczni-

kow zanurzał w nie jakieś zwyczajne ciała (na przykład rejestrator
Wattermana), które po trzech dobach podwajały swoją objętość.

W materii rejestratora zachodził następujący proces: bytujące w

niej żywe elektrony mogły się intensywniej żywić dzięki obfitości
znajdujących się w ich otoczeniu zwłok martwych elektronów, więc
szybko się mnożyły, zwiększając równocześnie swoją objętość. Po-
wodowało to przyrost całej materii rejestratora. W miarę pochła-
niania eteru przez żywe elektrony ich wzrost i mnożenie się usta-
wały.

Kirpicznikow na podstawie swych doświadczeń ustalił, że w

masywie Słońca rodzą się wyłącznie niezmierne ilości żywych elek-
tronów; ustalił też, że właśnie ich gigantyczny natłok w stosunkowo
ciasnej przestrzeni wywołuje taką straszliwą walkę o pokarm, że
niemal wszystkie elektrony giną. To właśnie owa walka elektronów
o dostęp do źródeł pokarmu powoduje gwałtowną pulsację Słońca.
Jego energia fizyczna ma zatem socjalną, by tak rzec, przyczynę -
wzajemną konkurencję elektronów... Elektrony w słonecznym ma-
sywie żyją zaledwie kilka milionowych części sekundy pożerane
przez silniejszych przeciwników, którzy z kolei padają ofiarą jesz-
cze potężniejszych wrogów itd. Elektron pochłania zwłoki konku-
renta i natychmiast ginie, a kolejny zwycięzca pożera go wraz z

389

background image

nieprzetrawionymi resztkami wcześniej zamordowanego elektro-
nu.

Ruch elektronów w Słońcu jest tak błyskawiczny, że ogromne

ich ilości zostają wypierane na zewnątrz i ulatują w przestrzeń ko-
smiczną z szybkością trzystu tysięcy kilometrów na sekundę, po-
wodując efekt promienia świetlnego. Jednak w Słońcu trwa tak
groźna i pustosząca wojna, że wszystkie elektrony opuszczające
jego wnętrze są martwe i lecą bezwładnie albo wskutek prędkości
nabranej za życia, albo w rezultacie potrącenia przez przeciwnika.

Kirpicznikow jest jednak przekonany, że zdarzają się niezwykle

rzadkie - zachodzące raz na epokę - wypadki, kiedy elektron może
za życia oderwać się od Słońca. Wówczas, mając wokół siebie eter,
a zatem obfite środowisko odżywcze, staje się zarodkiem nowej
planety. W przyszłości inż. Kirpicznikow zamierza wytwarzać eter
w wielkich ilościach przede wszystkim z górnych warstw atmosfery
graniczących z naturalnym eterem. Elektrony są tam mniej aktyw-
ne, więc do ich zabicia potrzeba też mniej energii elektrycznej.

Kirpicznikow kończy opracowywanie swej nowej metody wy-

twarzania sztucznego eteru; metoda ta polega na zastosowaniu
kanału elektromagnetycznego, w którym działają wysokie często-
tliwości zabijające elektrony. Elektromagnetyczny kanał wysokiej
częstotliwości rozciąga się od ziemi do nieba, a w nim, jak w komi-
nie, tworzy się strumień martwych elektronów tłoczony ciśnieniem
światła słonecznego ku powierzchni globu.

Nad powierzchnią ziemi eter zostaje zebrany i zakumulowany w

odpowiednich naczyniach, a następnie użyty do karmienia tych
substancji, których objętość należy powiększyć.

Inż. Kirpicznikow przeprowadził również odwrotne doświad-

czenia. Działając polem wysokiej częstotliwości na jakiś przedmiot

390

background image

powodował jego stopniowe „gaśniecie” aż po całkowity zanik.
Prawdopodobnie, zabijając elektrony w substancji przedmiotu,
Kirpicznikow niweczy! najsubtelniejszą naturę materii, bowiem
tylko żywy elektron stanowi jej cząstkę, martwy zaś stanowi cegieł-
kę eteru. Kirpicznikow w ten sposób zeteryzował doszczętnie kilka
przedmiotów, w tym również rejestrator Wattermana, który
uprzednio „utuczył”.

Zdaniem Kirpicznikowa dzięki stałemu dopływowi na kulę

ziemską eteru słonecznego Ziemia stale zwiększa swoje rozmiary
geometryczne i ciężar właściwy składających się na nią substancji.
Zapewnia to postęp ludzkości i daje podstawy fizyczne do histo-
rycznego optymizmu.

Kirpicznikow utrzymuje, że w swoim wynalazku skopiował dzia-

łalność Słońca wobec Ziemi, a cała jego zasługa polega jedynie na
intensyfikacji tego oddziaływania.

W związku z tym zdumiewającym odkryciem mimo woli przy-

chodzi na myśl nazwisko F. K. Popowa, który pozostawił po sobie
wyniki błyskotliwych przemyśleń oraz ojca wynalazcy, tragicznie
zmarłego inżyniera Michała Kirpicznikowa.

Kirpicznikowowi praca płynęła jak wspaniała muzyka i dawała

mu tyleż rozkoszy, co odwzajemniona miłość, czuł bowiem praw-
dziwą namiętność do nieuchwytnego, subtelnego ciała - eteru. Kie-
dy pisał komunikat O możliwości i przypuszczalnych normach
dodatkowego karmienia elektronów,
to sam czuł nieprzeparty
apetyt, a jego młodzieńcze wargi mimowolnie zwilżały się śliną.

Reporterów nie przyjmował, obiecując w zamian opublikować

wkrótce niewielką pracę o charakterze informacyjnym, a następnie
publicznie zademonstrować swoje doświadczenia.

Którejś nocy zdrzemnął się przy biurku, ale natychmiast się

obudził. Była noc - głęboka i tajemnicza, jak wszystkie noce

391

background image

zapadające nad żywą ziemią. Była późna, niespokojna godzina,
kiedy to, mówiąc słowami zapomnianego poety: Na grzbietach fal
elektrycznych. Miotając się w dzikim transie, Świat dalszy tuli
świat bliższy Jak w bulwarowym romansie.

O tej to właśnie porze, kiedy człowieka ogarnia potrzeba two-

rzenia lub kochania ktoś zapukał do drzwi Jegora. Musiał przyjść
ktoś bliski lub ważny, ktoś, kogo zdecydowała się wpuścić nawet
matka Jegora niezachwianie strzegąca trudnego spokoju syna.

- Proszę! - powiedział Jegor, odwracając się na krześle.
Weszła Walentyna Krochowa, zjawiająca się niezmiernie rzad-

ko, ale zawsze mile witana córka inżyniera Krochowa, współpra-
cownika ojca Jegora przy budowie tundrowego pionowego tunelu
termicznego. Walentyna miała dwadzieścia lat, a więc osiągnęła
wiek, w którym podejmuje się życiowe decyzje o tym, czy pokochać
jednego jedynego człowieka, czy też siłę swej miłości przemienić w
żądzę poznawania świata. A może, jeśli obfitość sił życiowych na to
pozwala, objąć jedno i drugie?

Dla nas jest to niepojęte, ale kiedyś z pewnością tak będzie. Na-

uka stanie się prawdziwie fizjologiczną namiętnością, instynktem
równie silnym . jak namiętność płciowa.

To rozdwojenie dążeń, ten ból niepodjętej decyzji wyraźnie ry-

sowały się na twarzy Walentyny Krochowej. Poszukująca młodość,
chciwe oczy, elastyczna dusza pozbawiona jeszcze swego środka
ciężkości i zamknięta w powłoce pulsujących mięśni przesyconych
gorącą krwią - oto uroda Walentyny Krochowej. Nierozstrzygnio-
ność, włóczęgostwo myśli i nieskonkretyzowane rysy ufnej twarzy -
to zdumiewające piękno młodości człowieka.

392

background image

- Cóż mi powiesz, Walu? - zapytał Jegor.
- Niewiele! Przecież wciąż jesteś bardzo zajęty, prawda? - od-

powiedziała Walentyna.

- Nie, nie bardzo. A właściwie i tak, i nie... Żyję jak w gorączce,

bo sam jeszcze nie wiem, co z mojej pracy wyjdzie.

- Już wyszło! Nie udawaj skromnisia...
- Nie całkiem, Walu, nie całkiem! Odkryłem jeszcze coś takiego,

że serce się ściska z przerażenia...

- Co to takiego? Jakaś nowa właściwość eterycznego traktu?
- Nie, coś zupełnie innego. Eteryczny trakt to zupełny dro-

biazg!... Zrozumiałem, Walu, jak Wszechświat rodził się i rodzi, jak
materia zaczyna oddychać w otchłani chaosu, wolności i ograniczo-
nej nieuchronności świata! To dopiero jest piękne! Ale ja tylko
czuję to piękno i nic o nim nie wiem... No dobra! A gdzie jest twój
ojciec?

- Na Kamczatce...
- Rozwierca tę nieszczęsną planetkę? Nawet mnie ona się ser-

decznie znudziła! Ile to już lat minęło od jej lądowania... Zjawiła
się, kiedy jeszcze mój ojciec żył!

- Tak, ciągle się z nią grzebie.
- Nie pisze, co w niej znalazł?
- Pisze, że znajduje stopy różnych metali, ale wszystkie te meta-

le są znane ludziom.

- A co jeszcze pisze?
- Że znaleźli tam jakiś okrągły przedmiot...
- Jaki? Mów szybko!
- Nie wiadomo. Ta kula nie poddaje się żadnej mechanicznej

obróbce i żadnemu odczynnikowi chemicznemu. Całkowita bier-
ność!

- No, no! Walu, przecież jesteś chemiczką, co ty o tym sądzisz?
- Co tam ja! To ciebie chciałam o to zapytać...
- A diabli wiedzą, co to może być! W tej otchłani, z której docie-

ra do nas światło i przylatują meteory, mogą być takie rzeczy, o

393

background image

których się nam nawet nie śniło!...

- A kiedy zademonstrujesz swój eteryczny trakt?
- Kiedyś go w końcu pokażę, ale najpierw muszę napisać książ-

kę.

- Komu ją poświęcisz?
- Naturalnie ojcu. Inżynierowi Michałowi Kirpicznikowi, wę-

drowcowi i elektrotechnikowi!

- To bardzo dobrze, Jegor! Cudownie, jak w bajce: wędrowcowi

i elektrotechnikowi!

- Tak, Walu. Nie pamiętam twarzy ojca, ale pamiętam, że był

małomówny i wcześnie wstawał. Jak dziwnie i niewcześnie umarł!
Przecież on niemal odkrył eteryczny trakt...

- Masz rację, Jegorze! A twoja matka stała się prawdziwą sta-

ruszką... Może mnie trochę odprowadzisz? Zrobiło się bardzo póź-
no, ale noc jest bardzo piękna. Umyślnie przyszłam tu wolnym
spacerkiem.

- Z przyjemnością, Walu, ale niezbyt daleko, bo chcę się wy-

spać. Za dwa dni muszę oddać książkę do druku, a napisałem do-
piero połowę. Nie lubię pisać, lubię robić konkretne rzeczy.

Wyszli do westybulu, zjechali windą i znaleźli się na powietrzu,

w którym wędrowały zmęczone nocne prądy.

Księżyc wolno przesuwał się po niebie. Być może leżało tam te-

raz zlodowaciałe ciało inżyniera Kreutzkopfa, na wieki samotne.

Wala i Jegor szli pod rękę. W głowie młodzieńca płynęły nieja-

sne myśli gasnące jak wiatry w dzikim, pustym polu i zapalające się
od kontaktu z miłą dziewczyną, taką ludzką i kobiecą. Kirpicznikow
jednak konstruował swoje wynalazki nie tylko głową, lecz także
sercem i krwią, więc bliskość Walentyny wzbudzała w nim tylko
lekkie uczucie smutku i tęsknoty. Siły jego serca zostały zmobilizo-
wane do ataku na inny cel.

394

background image

Moskwa zasypiała. Niewyraźnie i niejasno szumiały jakieś dale-

kie maszyny. Nad głowami unosił się bezsenny Księżyc, wzywając
człowieka do lotu, podróży i odetchnięcia pustką międzyplanetar-
nej otchłani.

Jegor uścisnął rękę Wali, chciał jej coś powiedzieć - jakieś po-

wolne i dziewicze słowo, które każdy człowiek wypowiada tylko raz
w życiu, ale w rezultacie nie odezwał się i w milczeniu wrócił do
domu.

Matka spała, a stół kreślarski tęsknił do jego ręki.
Zdjąwszy buty i zgasiwszy światło, Jegor nagle przypomniał so-

bie o znalezionym przez Krochowa we wnętrzu kamczackiego boli-
du tajemniczym przedmiocie - milczącej kuli, której nie sposób
rozrąbać na kawałki ani strawić kwasami.

- Sprasowany eter! - powiedział na głos. - Zwłoki elektronów

wtłoczone w siebie nawzajem! Tak, ich rzeczywiście nie da się w
żaden sposób ugryźć, bo śmierć jest prymitywna i absolutna!

Przykrył się kołdrą, pomyślał sennie: „A co sprasowało eter?” - i

usnął.

We śnie zobaczył ogromną, luksusowo wydaną księgę i siebie

jako siedmioletniego chłopczyka czytającego od połowy strony
takie oto słowa:

„Życie jest ułomnym faktem; każda istota usiłuje zrobić coś ta-

kiego, czego nigdy nie było i nie będzie, więc dlaczego wiele zjawisk
przyrody żywej jest niewytłumaczalnych i nie posiada odpowied-
ników we Wszechświecie. Na przykład umierający elektron, szuka-
jący w eterze zwłok swojej narzeczonej może ściągnąć ku sobie cały
kosmos, zagęścić go w kamień o potwornym ciężarze właściwym i
samemu zginąć w jego kamiennym środku z rozpaczy, której skala
podobna jest do odległości od Ziemi do Drogi Mlecznej. Niechaj
wówczas uczony spróbuje dociec tajemnicy martwego nie-
biańskiego kamienia!... Niechaj zrodzi się mózg zdolny pomieścić

395

background image

całą potworną komplikację i straszliwie ułomne piękno Wszech-
świata!”

Obudziwszy się Jegor zapomniał swój sen na zawsze, na cale ży-

cie.

Dwudziestego marca noce nie są tak krótkie, a dnie długie, aby

zorza zaranna rozgorzała o pierwszej po północy. Nigdy się tak nie
zdarzało i nawet najstarsi ludzie niczego podobnego nie pamiętają.

Ale pewnego razu tak się zdarzyło. Mieszkańcy Moskwy rozcho-

dzili się do domów - jedni z teatrów, drudzy z nocnej zmiany, inni
wreszcie z przeciągającej się wizyty u przyjaciół.

Tego wieczoru w Wielkiej Sali Filharmonii dawał koncert słyn-

ny wiedeński pianista Schachtmeier. Jego głęboka podwodna mu-
zyka, pełna owego majestatycznego i dziwnego uczucia, którego nie
można nazwać ni smutkiem, ni ekstazą - wstrząsnęła słuchaczami.
Ludzie rozchodzili się w milczeniu z Filharmonii, przerażeni i za-
chwyceni nową głębią i horyzontami życia, o których Schachtmeier
opowiedział im żywiołowym językiem muzyki.

W Muzeum Politechnicznym o pół do pierwszej skończył się

wykład Maxa Valiere'a, który zawrócił z połowy drogi na Księżyc.
W rakiecie jego konstrukcji były pewne niedopatrzenia, a ponadto
środowisko leżące między Ziemią a Księżycem okazało się zupełnie
inne, niż na to mogły wskazywać obserwacje prowadzone z po-
wierzchni naszego globu. Dlatego Valiere zawrócił. Audytorium
było wstrząśnięte opowieścią podróżnika i pełne entuzjazmu dla
wspaniałego czynu z ogromnym hałasem rozpływało się po mie-
ście. Pod tym względem słuchacze Valiere'a i Schachtmeicra krań-
cowo się od siebie różnili.

I akurat w tym momencie wysoko nad placem Swierdłowa za-

świecił błękitny punkcik, który po sekundzie zwielokrotnił swe

396

background image

rozmiary i zaczął wysnuwać z siebie niebieskawą spiralę, obraca-
jąc sic wolno i jakby rozwijając kłębek jakiejś błękitnej strugi. Je-
den promień wolno opadał ku ziemi i widać było wyraźnie jego
podrygujący ruch, jakby napotykał na swej drodze przeciwstawne
siły hamujące jego bieg. Wreszcie słup niebieskiego martwego,
ognia zawisł między ziemią a nieskończonością, a błękitna zorza
ogarnęła całe niebo. Wszystkich najbardziej przeraził fakt, że znik-
nęły najdrobniejsze cienie: każdy przedmiot na powierzchni ziemi
został otulony w jakiś nieruchomy, wszechprzenikający płyn - i
przestał rzucać cienie.

Pierwszy raz od swego założenia Moskwa zamilkła: kto mówił,

ten zamilkł, kto milczał, ten nie wydał najcichszego nawet okrzyku.
Ustał wszelki ruch: kto jechał, ten zatrzymał swój pojazd, kto stał,
ten zapomniał, gdzie zamierzał się udać.

Cisza i błękitny mądry blask objęły się nad zmartwiałą Ziemią.

Cisza była tak głęboka, że owa błękitna zorza zdawała się dźwięczeć
monotonnie i czule, tak uspokajająco jak granie świerszczy zapa-
miętane z dzieciństwa.

W wiosennym powietrzu każdy głos jest dźwięczny i młody. Te-

raz też spod kolumn Teatru Wielkiego rozległ się przenikliwy i
zdziwiony krzyk kobiety: czyjaś dusza nie wytrzymała napięcia i
poruszyła się gwałtownie, aby otrząsnąć się z tego zauroczenia.

I natychmiast nocna Moskwa ożyła: szoferzy nacisnęli guziki

starterów, piesi uczynili pierwszy krok, mówiący zakrzyczeli, śpiący
obudzili się i wybiegli na ulice, każde spojrzenie obróciło się ku
niebu, każdy mózg zadygotał z podniecenia.

Ale błękitna zorza zaczęła gasnąć. Ciemność zalewała horyzon-

ty, spirala zwijała się, kryjąc się w głębinach Drogi Mlecznej i zo-
stała tylko jaskrawa wirująca wolno gwiazda, ale i ona tajała w
oczach, aż wreszcie wszystko zniknęło jak senne majaki. Każde

397

background image

jednak oko zapatrzone w niebo długo jeszcze widziało tam nie-
bieską gwiazdę, chociaż jej tam już nie było, a na nieboskłonie ja-
rzył się tylko zwyczajny gwiezdny deszcz.

I wszystkim zrobiło się jakoś smutno, chociaż prawie nikt nie

wiedział, o co chodzi.

Rano „Izwiestija” opublikowała wywiad z inżynierem Kirpiczni-

kowem.

„Wytłumaczenie nocnej zorzy nad światem
Nasz reporter z największym trudem dotarł do Laboratorium

Mikrobiologicznego im. prof. Maranda. Miało to miejsce o czwartej
nad ranem, bezpośrednio po wystąpieniu zjawiska optycznego w
eterze. W laboratorium reporter zastał śpiącego inż. Kirpiczniko-
wa, znanego konstruktora urządzeń do rozmnażania materii i od-
krywcy tak zwanego «eterycznego traktu«.

Nie odważył się obudzić zmęczonego wynalazcy, ale wygląd la-

boratorium pozwolił mu ustalić wszystkie wyniki nocnego do-
świadczenia.

Poza przyrządami niezbędnymi do sporządzenia eterycznego

traktu i akumulacji martwych elektronów na stole wynalazcy leżał
stary pożółkły rękopis, na którego pierwszej stronie widniało zda-
nie: »Teraz sprawą techników jest hodowanie żelaza, złota i węgla
tak samo, jak rolnicy hodują świnie.« Korespondent na razie nie
zdołał ustalić, do kogo należą te słowa.

Połowę sali doświadczalnej zajmowało błyszczące ciało, które

po bliższym zbadaniu okazało się żelazem o kształcie niemal pra-
widłowego sześcianu o wymiarach 10x 10x 10 metrów. Nie wiado-
mo, w jaki sposób bryła o takiej wielkości znalazła się w sali do-
świadczalnej, skoro prowadzące do niej drzwi i okna są znacznie
mniejsze. Pozostaje tylko przypuszczać, iż żelazo nie zostało w ogó-
le przyniesione z zewnątrz, tylko wyhodowano je w laboratorium.
Ten domysł znalazł potwierdzenie w dzienniku laboratoryjnym

398

background image

leżącym obok starego rękopisu. Inż. Kirpicznikow wpisał tam wła-
snoręcznie: «Ciało doświadczalne - miękkie żelazo o wymiarach 10
x 10x 10 cm, 1 godz. 25 min., napięcie optymalne.« Późniejszych
wpisów w dzienniku nie ma. Należy więc przypuszczać, iż w ciągu 2
do 3 godzin żelazo powiększyło swą objętość stukrotnie. Taka jest
siła eterycznego karmienia.

W sali rozlega się jakiś nieustanny, miarowy hałas, na który

nasz reporter zrazu nie zwrócił uwagi. Po zapaleniu światła do-
strzegł jakiegoś potwora siedzącego na podłodze w pobliżu bryły
żelaza. Obok nieznanej istoty leżały skomplikowane detale znisz-
czonego aparatu wyglądającego tak, jak gdyby zostały przepalone
łukiem Volty. Zwierzę miarowo jęczało. Reporter sfotografował je
(zdjęcie zamieszczamy). Jak widać, ma ono kształt owoidu o wyso-
kości metra i maksymalnej szerokości około pół metra. Barwa ciała
- czerwono-żółta. Narządów wzroku i słuchu nie stwierdzono. Ku
górze unosi się ogromna rozdziawiona paszczęka pełna czarnych
zębów o długości dochodzącej do 4 cm. Zwierzę posiada cztery
krótkie (1/4 metra) muskularne łapy o obwodzie co najmniej pół
metra. Każda łapa zakończona jest pojedynczym silnym palcem w
kształcie elastycznego lśniącego oszczepu. Zwierzę stoi na grubym
silnym ogonie, którego koniec porusza się, ukazując trzy połyskliwe
zęby. Kły w otwartej paszczęce są nagwintowane i obracają się w
swoich gniazdach. Ta dziwna i przerażająca istota jest bardzo moc-
no zbudowana i sprawia wrażenie żywej bryły metalu.

Hałas w laboratorium spowodowany był jękami tego gada wy-

wołanymi prawdopodobnie głodem. Zwierzę to jest bez wątpienia
sztucznie utuczonym i wyhodowanym przez inż. Kirpicznikowa
elektronem.

Na zakończenie tego, by tak rzec, zaocznego wywiadu z inż. Kir-

picznikowem redakcja łączy się z czytelnikami i całym krajem w

399

background image

radości z powodu nowego zwycięstwa geniuszu naukowego, które
przypadło w udziale młodemu radzieckiemu naukowcowi.

Sztuczna hodowla żelaza i w ogóle rozmnażanie materii da

Związkowi Radzieckiemu taką przewagę gospodarczą i wojskową
nad pozostałą, kapitalistyczną częścią świata, że gdyby kapitalizm
miał wyczucie epoki i rozsądek historyczny, natychmiast poddałby
się socjalizmowi bez żadnych warunków wstępnych. Ale imperia-
lizm niestety nigdy nie miał tych cennych cech.

Rewolucyjna Rada Wojskowa i Wszechzwiązkowa Rada Gospo-

darki Narodowej podjęła już odpowiednie kroki dla zapewnienia
państwu monopolu na korzystanie z wynalazku J. M. Kirpiczniko-
wa.

J. M. Kirpicznikow jest członkiem partii i Biura Wykonawczego

Komunistycznej Międzynarodówki Młodzieżowej. Już parę miesię-
cy temu zrzekł się bezpłatnie na rzecz państwa praw do wszystkich
swoich odkryć i konstrukcji. Ze swej strony rząd naturalnie zapew-
ni J. M. Kirpicznikowowi wszelkie warunki do dalszej pracy.

Dziś o godzinie pierwszej po południu J. M. Kirpicznikow spo-

tka się z przewodniczącym Rady Komisarzy Ludowych Związku,
tow. Czaplinem.”

Cała Moskwa - ten nowy Paryż socjalistycznego świata - oszala-

ła z radości po przeczytaniu tej informacji. Żywe, namiętne, uspo-
łecznione miasto w całości wyległo na ulice, zapełniło kluby, sale
wykładowe i w ogóle wszystkie miejsca, gdzie była nadzieja na uzy-
skanie dokładniejszych wiadomości na temat prac Kirpicznikowa.

Dzień wstał słoneczny, śnieg zaczął tajać i potężna nadzieja roz-

rastała się w ludzkich sercach. W miarę ruchu Słońca ku południo-
wemu zenitowi mózg człowieka coraz jaśniej widział przyszłość
promienną jak tęcza, oszałamiającą jak podbój Wszechświata, jak

400

background image

błękitna otchłań wielkiej duszy obejmującej żywioły świata niczym
ukochaną kobietę.

Ludzie nie znajdowali slow na wyrażenie radości ze zwycięstwa

techniki i każdy tego dnia był szlachetny.

Cóż może być radośniejszego i pełniejszego niepokoju od dnia,

który zwiastuje rewolucję techniczną i niesłychany dobrobyt społe-
czeństwa?

„Wieczorna Moskwa” wydrukowała sprawozdanie z zebrania

robotników fabryki „Generator”, w której Jegor Kirpicznikow od-
bywał swoją dwuletnią praktykę studencką.

Na zebranie przybył przewodniczący Rady Komisarzy Ludo-

wych Czaplin i Kirpicznikow. Powitało ich na stojąco osiem tysięcy
rzemieślników i specjalistów.

Kirpicznikow wygłosił referat o odkryciu eterycznego traktu

oraz jego wykorzystaniu przemysłowym w najbliższej przyszłości.
Zaczął od badań prowadzonych przez Ajunitów, szczegółowo omó-
wił prace F. K. Popowa, którego należy uznać za wynalazcę ete-
rycznego traktu, a następnie przedstawił historię poszukiwań swo-
jego ojca i zakończył krótką wzmianką o własnej pracy będącej
ukoronowaniem trudu wszystkich poprzedników.

Tow. Czaplin przedstawił posunięcia, jakich zamierza dokonać

rząd, aby wynalazek Kirpicznikowa przyniósł jak największy poży-
tek społeczeństwu.

Rzemieślnicy na własnych rękach zanieśli Kirpicznikowa i Cza-

plina do ich automobili.

Czaplin pojechał na Kreml, a Kirpicznikow do mieszkania mat-

ki.

Podobnie jak za dawnych czasów kobiety nosiły teraz narzutki i

długie suknie zakrywające nogi i ramiona. Miłość była uczuciem
rzadkim, lecz uważano ją za dowód wielkiego intelektu.

401

background image

Dziewiczość kobiet i mężczyzn stała się społeczną normą

moralną, a literatura tych czasów stworzyła wzorce nowego czło-
wieka nie znającego małżeństwa, lecz pełnego namiętnej miłości
zaspokajanej jednak nie przez współżycie, tylko przez twórczość
naukową lub kreacyjną działalność społeczną.

Czasy płciowej ułomności odeszły z kręgu zainteresowania

człowieka pochłoniętego urządzaniem społeczeństwa i natury.

Nadeszło nowe lato. Jegor poczuł się zmęczony eterycznym

traktem i bezradnie zatęsknił za odległymi, niejasnymi zjawiskami,
jak mu się to już nie po raz pierwszy przydarzyło.

Znowu trawił dni na włóczędze i rozkoszował się samotnością to

w Ostankinie, to w Srebrnym Borze, to nad brzegami Ładogi, którą
zawsze bardzo lubił.

- Ty, Jegor, powinieneś się zakochać! - mówili mu przyjaciele. -

Ech, żeby tak napuścić na ciebie jakąś hożą dziewczynę o warkoczu
przesiąkniętym zapachem siana!...

- Dajcie spokój - opędzał się od nich młody wynalazca. - Ja i

sam z sobą nie bardzo umiem sobie poradzić. Wiecie, zupełnie nie
mogę się zmęczyć. Pracuję dzień i noc, a rano słyszę, jak mi mózg
zgrzyta i nie kwapi się do snu!

- No to się ożeń! - upierali się przyjaciele.
- Nie! Kiedy zakocham się mocno po raz pierwszy i ostatni w

życiu, to wtedy...

- Co wtedy?
- Wtedy... wyruszę na wędrówkę, żeby marzyć i tęsknić za uko-

chaną.

- Dziwny z ciebie człowiek, Jegorze! Zalatuje od ciebie jakimś

stęchłym romantyzmem... Inżynier, członek partii, a ma ochotę
tęsknić i marzyć!...

W maju przypadały urodziny Walentyny Krochowej. Wala przez

cały dzień czytała Puszkina i płakała, bo ukończyła właśnie dwa-
dzieścia lat.

402

background image

Wieczorem ubrała się w szarą suknie, ucałowała sygnet na palcu

- prezent od ojca - i zaczęła czekać na Jegora, jego matkę i dwie
swoje przyjaciółki. Nakryła do stołu. W pokoju pachniało kwiatami,
polem i czystym ludzkim ciałem.

Ogromne okno było szeroko rozwarte, ale widać przez nie było

tylko niebo i powietrze drgające na straszliwej wysokości.

Wybiła siódma. Walentyna usiadła do fortepianu i zagrała kilka

etiud Schachtmeiera. Nie mogła pozbyć się serdecznego niepokoju
i nie wiedziała, co ma robić - rozpłakać się czy też zacisnąć zęby i
stracić nadzieję.

Wiosenną naturę trawiła cielesna namiętność i żądza odurzają-

cej życie miłości. Walentyna Krochowa dostała się w krąg tych
pierwotnych sił i nie potrafiła się z nich wyzwolić. Ani rozsądek, ani
cudze cierpienia zawarte w poematach i muzyce - nic nie pomagało
jej zrozpaczonej młodości. Potrzebowała pocałunku, a nie filozofii
ani nawet piękna. Zawsze była wobec siebie uczciwa, więc i teraz
doskonale zdawała sobie z tego sprawę.

O ósmej rozległo się pukanie do drzwi. Listonosz przyniósł jej

telegram zawierający dziwne, żartobliwe i okrutne słowa ułożone w
rymy, do których Jegor miał słabość od dzieciństwa:

Darowuję ci Księżyc na niebie,
Daję żywą trawę na ziemi.
Jestem sam, jestem bardzo biedny,
Ale nic mi nie żal dla ciebie.

Walentyna niczego nie zrozumiała, ale nie miała czasu na za-

stanawianie się, bo akurat przyszły wesołe przyjaciółki.

O jedenastej Walentyna pozbyła się przyjaciółek i poszła do Je-

gora gnana ponurą rozpaczą.

Zastała tylko Marię Aleksandrownę. Jegora w domu nie było już

od dwóch dni. Walentyna przyjrzała się blankietowi telegramu i
zobaczyła, że został on nadany z Pietrozawodzka.

403

background image

- A ja myślałam, że on dzisiaj u pani będzie - powiedziała Maria

Aleksandrowna.

- Nie, u mnie go nie było!
Obie kobiety usiadły w milczeniu, zazdrosne o siebie nawzajem

- obie równie nieszczęśliwe z powodu utraty.

W sierpniu Maria Aleksandrowna otrzymała nadany z Tokio list

od Jegora:

Mamo! Jestem szczęśliwy, bo coś niecoś zrozumiałem.

Moja praca zbliża się do końca. Tylko wędrując po ziemi pod
różnymi promieniami słońca i nad różnymi skałami potrafię
prawdziwie myśleć. Dopiero teraz zrozumiałem ojca, bo do
pobudzenia myśli potrzebne są siły zewnętrzne. Owe siły
rozproszone są po drogach całej Ziemi. Należy ich szukać i
podstawiać pod nie głowę i ciało, jak pod ciepłą ulewę.
Wiesz, że szukam korzeni świata, gleby kosmosu, z której te
korzenie wyrosły. Kiedyś marzyli o tym starożytni filozofo-
wie, a teraz stało się to pilnym problemem naukowym. Ktoś
go musiał rozwiązać, więc ja się tego podjąłem. Poza tym
wiesz, że moje żywe mięśnie dopominają się o pracę i zmę-
czenie, gdyż w bezczynności i lenistwie zginąłbym i sczezł.
Ojciec również czuł tę potrzebę; być może jest to nabyta cho-
roba, a może złe dziedzictwo przodków - pieszych włóczęgów
i kijowskich pątników. Nie szukaj mnie i nie martw się o
mnie: wrócę, kiedy dokonam tego, co zaplanowałem. Myślę o
tobie nocując w stogach siana i rybackich szałasach. Tęsknię
za tobą, ale pędzą mnie naprzód moje niespokojne nogi i mo-
ja szalona głowa. Może naprawdę życie jest faktem ułom-
nym, a każda oddychająca istota - cudem i wyjątkiem. Skoro
tak, to tym serdeczniej myślę o mojej ukochanej matce i nie-
pomszczonym ojcu.

Jegor

404

background image

Trzydziestego pierwszego grudnia do Moskwy dotarła wiado-

mość, że Jegor Kirpicznikow zmarł w więzieniu w Buenos Aires.
Został aresztowany wraz z grupą bandytów rabujących pociągi po-
spieszne. W więzieniu zachorował na tropikalną malarię. Cała szaj-
ka została skazana na powieszenie, a ponieważ Kirpicznikow był
zbyt słaby, żeby iść na szubienicę - dano mu śmiertelną dozę truci-
zny.

Jego zwłoki razem z doczesnymi szczątkami powieszonych ra-

busiów zostały wrzucone w mętne wody Amazonki i spłynęły do
Atlantyku. Szubienice stały tuż nad brzegiem Amazonki. Je rów-
nież wrzucono po egzekucji do rzeki.

Na zapytanie rządu radzieckiego o powód takiej brutalnej roz-

prawy z człowiekiem, który nie mógł być przestępcą i trafił do szaj-
ki zapewne najzupełniej przypadkowo, władze brazylijskie odpo-
wiedziały, iż nie miały pojęcia, że uwięziły właśnie Kirpicznikowa.
W momencie aresztowania odmówił podania swego nazwiska, a
potem zachorował i w trakcie śledztwa ani razu nie odzyskał przy-
tomności.

Maria Aleksandrowna ustawiła nową urnę w Domu Pamięci w

Srebrnym Borze, tuż obok urny swojego męża, i opatrzyła ją napi-
sem:

„Jegor Kirpicznikow. Zginął w wieku 29 lat. Wynalazca eterycz-

nego traktu - kontynuator dzieła F. K. Popowa i swego ojca. Wiecz-
na sława i cześć budowniczemu nowej przyrody.”

1927

Przełożyła Aneta Tyszkowska

background image

Posłowie

Fantastyka rosyjska jest znana w Polsce przede wszystkim w

swoim wariancie radzieckim. Nic w tym dziwnego, ponieważ oczy-
wisty rozwój tego gatunku wypowiedzi literackiej datuje się bez
wątpienia od lat dwudziestych. Należy zaznaczyć, że z ostatnich
trzydziestu lat pochodzi najwięcej utworów twórców science fic-
tion. Chodzi tu przede wszystkim o takich pisarzy, jak Iwan Jefre-
mow, Aleksander Kazancew, Giennadij Gor, Jeriemiej Parnow czy
też bracia Arkady i Borys Strugaccy.

Nurt tego typu twórczości literackiej (SF) w zasadzie stale ist-

niał w literaturze radzieckiej, ale niewątpliwie jego eksplozja na-
stąpiła po 1956 roku, po znamiennych i historycznych decyzjach
XX Zjazdu KPZR dotyczących wszystkich dziedzin życia społeczno-
politycznego i kulturalnego. Oczywistym symptomem tych zmian
w dziedzinie radzieckiej fantastyki naukowej stały się nie tylko
same dzieła, ale także cały szereg poczynań instytucjonalno-
organizacyjnych. Wówczas to wzrosło znaczenie znanej serii „Bi-
bliotieka prikluczenij i naucznoj fantastiki”, w której nota bene
ukazało się sporo utworów Stanisława Lema. Tendencję tę utrwali-
ły wszelkiego rodzaju almanachy, na przykład NF, Sbornik naucz-
noj fantastiki, Fantastika,
czy też bardziej uniwersalnego charak-
teru Mir priklliczenij, Choczu wsio znat’ itp. oraz wszelkiego

406

background image

rodzaju antologie. Oczywiście te poczynania autorów i wydawców
radzieckich szły w jakimś sensie w parze z ogólną inwazją SF w
sferę życia duchowego naszej współczesności. Jej symptomy
znacznie wcześniej przejawiły się za Zachodzie, zwłaszcza (naj-
wcześniej) w Stanach Zjednoczonych. Wreszcie ta ogólna tendencja
światowa znalazła swój pełny wyraz w powstaniu wielu organizacji
międzynarodowych jednoczących autorów SF oraz propagujących
tę twórczość wśród ich coraz liczniejszych wielbicieli i adeptów.
Zjawisko to nie ominęło także Polski.

Jednak oczywisty rozwój współczesnej fantastyki radzieckiej

przesłonił w poważnym stopniu to, co zrobiono w tej mierze w
Rosji w przeszłości, nawet w tej niezbyt odległej, z lat dwudzie-
stych. Zrozumiałe jest, że współczesna fantastyka radziecka nie
wyrosła na ugorze. Przeciwnie, minione wieki i lata zbudowały jej
solidną podstawę nie tylko w dziełach klasyków literatury rosyj-
skiej (Aleksandra Radiszczewa, Mikołaja Czernyszewskiego, Lwa
Tołstoja, Fiodora Dostojewskiego, Iwana Turgieniewa), ale także w
utworach wielu innych mniej znanych lub dziś zupełnie zapom-
nianych pisarzy.

Zatem dominacja współczesnej fantastyki radzieckiej przejawia-

jąca się w olbrzymich ilościach publikowanych dzieł, wszelkiego
rodzaju almanachach i antologiach (Aleksander Kazancew, Iwan
Jefremow czy bracia Strugaccy i in.), w poważnym stopniu zaważy-
ła na specyfice popularyzacji fantastyki rosyjskiej w Polsce. Do-
strzegamy to przede wszystkim w wielu polskich antologiach i edy-
cjach dzieł poszczególnych pisarzy radzieckich. Takie zbiorki i an-
tologie, jak Alfa Eridana (1962), Ostatni z Atlantydy (1964), Za-
gadka liliowej planety
(1966) czy Okno w nieskończoność (1980)
utrwaliły przekonanie czytelnicze, że przedrewolucyjna fantastyka

407

background image

rosyjska w swoim scjentystycznym kształcie albo nie istniała, albo
była znikoma i niegodna uwagi. Dotyczy to także w pewnym sensie
fantastyki radzieckiej okresu tuż po rewolucji. Nie zmieniają bo-
wiem tego stanu rzeczy przekłady (nieliczne zresztą) utworów
Aleksego Tołstoja, Aleksandra Bielajewa i Andrieja Płatonowa.

W ostatnich latach zauważamy poważną zmianę tej orientacji,

przede wszystkim w ZSRR. Otóż w 1977 roku „Mołodaja Gwardija”,
zasłużone wydawnictwo radzieckie w dziedzinie popularyzacji fan-
tastyki, wydała interesującą, retrospektywną antologię fantastyki
rosyjskiej pod tytułem Wzgląd skwoz' stoletija, obejmujący znacz-
ny wybór przeważnie zapomnianych małych form prozatorskich
słabo znanych pisarzy rosyjskich XVIII i pierwszej połowy XIX
wieku. Dwa lata później ta sama moskiewska firma wydawnicza
opublikowała antologię pod tytułem Wiecznoje solnce, która objęła
przede wszystkim rosyjską utopię społeczną i fantastykę naukową
od drugiej połowy XIX wieku do modernizmu, a więc do przełomu
XIX i XX wieku. Równocześnie wznowiono ostatnio wiele zupełnie
zapomnianych lub całkowicie nieznanych utworów takich pisarzy z
lat dwudziestych naszego stulecia, jak Aleksander Bogdanów, Kon-
stanty Ciołkowski, Walentin Katajew, Wieniamin Kawierin, Alek-
sander Grin, Andriej Platonów czy Aleksander Biclajew.

Niewątpliwie te poczynania i przede wszystkim dwie obszerne

antologie zdopingowały polskich tłumaczy i wydawców do wydania
podobnego w pewnym sensie zbiorku fantastyki rosyjskiej sięgają-
cej XVIII wieku. Jednak ani autor wyboru i tłumacz zarazem, ani
wydawca nie zamierzali kopiować skądinąd ciekawych pozycji ra-
dzieckich. Starali się, przede wszystkim w oparciu o wiele źródeł
radzieckich, stworzyć retrospektywny obraz fantastyki rosyjskiej,

408

background image

który sygnalizowałby pewne nurty i poszukiwania pisarzy bądź
mało znanych, bądź też zupełnie zapomnianych.

Z tych właśnie względów zrezygnowano z monolityczności anto-

logii w sensie jej jednorodności gatunkowej. Uwzględniono typową
SF, ale też szczególnie wyeksponowano wielkość odmian gatunku -
od utopii oświeceniowej czy romantycznej do utworów typu SF
Herberta George'a Wellsa albo Juliusza Verne'a, jak również takich
dzieł; w których można odnaleźć silny wpływ innych pisarzy za-
chodnich (np. R. Kiplinga, E. T. A. Hoffmanna, E. A. Poego).

W zasadzie zrezygnowano z tych fragmentów wielkiej klasyki

rosyjskiej XIX wieku, które są dość dobrze znane w Polsce dzięki
wielokrotnym wznowieniom na przykład takich dzieł, jak Co robić?
Mikołaja Czernyszewskiego (ze słynnym snem bohaterki powieści,
Wiery Pawłowny) czy też części powieści Młodzik Fiodora Dosto-
jewskiego (Sen o złotym wieku). Dotyczy to także utworów Alek-
sandra Radiszczewa, Iwana Turgieniewa, Iwana Gonczarowa, jak
również Lwa Tołstoja, Antoniego Czechowa czy Maksyma Gorkie-
go.

Włączono jednak do zbiorku fragment niesłusznie zapomnianej

powieści podróżniczej hrabiego Włodzimierza Sołłoguba pod tytu-
łem Tarantas, będącej swoistą parodią słowianofilskich idei prze-
ważnie idealizujących wizje przyszłości. Fragment tej powieści,
ostatnio zresztą wznowionej w ZSRR w znakomitym reprincie, jest
w tej antologii o tyle istotny, że nie tylko przypomina dzieło zapo-
mniane (i godne wydania w przekładzie), ale również wskazuje na
istnienie w klasycznej literaturze rosyjskiej silnego nurtu sceptycz-
nego w budowaniu utopijnych wizji społecznych. Co więcej, wydaje
się, że Włodzimierz Sołłogub ze swoim Tarantasem stał się w ja-
kiejś mierze prekursorem futurologicznych wizji Mikołaja Gogola

409

background image

zawartych w historiozoficznych fragmentach Martwych dusz oraz
utopijnych, optymistycznych wyobrażeń Mikołaja Czernyszewskie-
go zbudowanych już na innych, znacznie bardziej zracjonalizowa-
nych podstawach. Do Gogola nawiązuje niewątpliwie wizyjny cha-
rakter przyszłości Rosji. W tym też można doszukiwać się silnej
presji romantyzmu. Do Czernyszewskiego zaś - wyraźne akcenty
społeczni, zwłaszcza krytyczne widzenie rzeczywistości realnej,
empirycznej.

Rok 4338 Włodzimierza Odojewskiego umieszczony w antologii

jest również tylko fragmentem większej całości, która w zamiarze
autora miała być ogromną powieścią obejmującą czasy przeszłe
Rosji, teraźniejszość oraz jej przyszłość. Autor nie zdołał nawet
zakończyć części futurologicznej - tej swoistej ucieczki od rzeczywi-
stości w świat wyobraźni. Sam utwór posiada przy tym dość nie-
zwykłą w SF (ale typową dla romantyzmu) strukturę luźnych frag-
mentów, których nie łączy fabuła przygodowa, lecz tylko sam boha-
ter doznający szeregu przeżyć, wrażeń i fascynacji związanych z
somnambuliczną wizją roku 4338 wyrażoną w formie listów z po-
dróży. Podkreślenia wymaga także głęboka wiedza pisarza z po-
czątku XIX wieku oraz określone niepokoje cywilizacyjne, niewąt-
pliwie romantycznej proweniencji. Jest to swoisty traktat czy esej o
złożonej wymowie historiozoficznej, której bardziej jednoznaczny
wyraz zawarły wcześniejsze utwory okresu oświecenia czy później-
sze z czasów pozytywizmu.

Na uwagę zasługują rzeczy w Polsce mało znane, zwłaszcza z

okresu oświecenia i początków romantycznego przełomu. Chodzi
tu o Najnowszą podróż napisaną w mieście Bielewie Wasyla
Lewszyna i Krainę Bezgłowców Wilhelma Küchelbeckera, znanego
ze swej radykalnej działalności dekabrystowskiej. Opowieść
Lewszyna, podobnie jak wiele innych utworów z okresu oświecenia

410

background image

(np. Podróż z Petersburga do Moskwy Aleksandra Radiszczewa, w
której również są wybitnie utopijne rozdziały, czy Podróż do Ziemi
Ofirskiej [...]
Michała Szczerbatowa) przenosi bohatera w księży-
cową krainę utopijną, racjonalistycznie zorganizowaną według
wzorców i wyobrażeń typowo oświeceniowych.

Utwór Küchelbeckera jest także „podróżą” w krainę utopijną,

ale jej więź z realną rzeczywistością rosyjską została znacznie moc-
niej podkreślona poprzez aktualność spraw i problemów, których
postawienie i krytyczne ujęcie świadczy o zdecydowanym radykali-
zmie społecznym i humanizmie. Formalnym przykładem tegoż
może być satyryczne, zjadliwe nazewnictwo domniemanego pań-
stwa księżycowego i jego stolicy: Akefalia - Bezhołowie i Akardion -
Bezduszność.

Ciekawym ewenementem jak najbardziej typowej już SF jest

niewielki utwór Mikołaja Morozowa, ściśle związanego z ruchem
narodowolców. Jest to zapis przygody fantastycznej możliwej dzię-
ki wprowadzeniu szeroko rozbudowanych motywów naukowych i
technicznych w oparciu o hipotezy naukowe lat osiemdziesiątych
ubiegłego wieku (kwestie nieważkości, lądowanie na Księżycu,
próba jego opisu). Pewne aluzje do realnej rzeczywistości na Ziemi
są tu jednak zdecydowanie stonowane, mimo że sam Morozów był
jednym z najradykalniejszych przeciwników caratu (był trzykrotnie
aresztowany, przesiedział - przeważnie w strasznym Szlisselburgu -
ponad dwadzieścia pięć lat).

Na podkreślenie zasługuje także bardzo swoiste opowiadanie

Toast Aleksandra Kuprina, znanego w Polsce z przekładów swoich
podstawowych dzieł - Pojedynku, wstrząsającej, naturalistycznej
Jamy oraz opowiadań psychologiczno-obyczajowych. Kuprin w
wielu swoich utworach fantastycznych ulegał wyraźnym wpływom
Herberta Wellsa, co znalazło swój wyraz w takich opowiadaniach,

411

background image

jak Błękitna gwiazda, Czarodziejski dywan, Królewski park i
Rozrzedzone słońce. Toast zaskakuje świeżością i nawet aktualno-
ścią problematyki. Pisarz nie tylko przedstawił w nim utopijną
wizję przyszłości, ale równocześnie zanegował tę przyszłość po-
przez wyeksponowanie kwestii uniformizacji i bezduszności.

Pewne paralele z twórczością Herberta George'a Wellsa można

odnaleźć w dość obszernej opowieści pod tytułem Góra Gwiazdy
Walerego Briusowa, znanego dekadenta i symbolisty rosyjskiego.
Jest on znany w Polsce przeważnie ze swoich impresjonistycznych
wierszy oraz doskonałej, modernistycznej prozy (por. powieść
Ognisty anioł oraz zbiorek małych form prozy pt. Rea Silvia i inne
opowiadania
wydany kilka lat temu). Okazuje się, że Briusow nie
pogardzał także fantastyką, która w Górze Gwiazdy i w innych
utworach typu SF (np. Bunt maszyn czy Powstanie maszyn) ściśle
wiązała się z jego wizjami eschatologicznymi i katastroficznymi,
tak bardzo fascynującymi w ogóle symbolistów rosyjskich.

Osobliwością antologii jest ścisłe związanie fantastyki rosyjskiej

minionych epok z porewolucyjną literaturą radziecką tego typu,
która jest reprezentowana przez swoich najwybitniejszych przed-
stawicieli: Aleksandra Grina, Andrieja Płatonowa, Wieniamina
Kawierina oraz jednego z twórców nowoczesnej SF - Aleksandra
Bielajewa.

Właściwie tylko Bielajew i Grin jako fantaści są nieco szerzej

znani w Polsce. Dotychczas wydano u nas kilka powieści Bielajewa,
między innymi Wyspę zaginionych okrętów i Człowieka-rybę. W
pewnym sensie kontynuuje on na gruncie radzieckim osobliwości
fantastyki Juliusza Verne'a, bowiem preferując myśl naukowo-
techniczną tworzy równocześnie na jej bazie przyszłe możliwości
fantastyczne. Preferuje także fabułę sensacyjno-przygodową. Jed-
nocześnie do tak skonstruowanych utworów włącza cały szereg

412

background image

nowych kwestii społeczno-politycznych, moralnych i nawet świa-
topoglądowy*^ nieraz o wyraźnie publicystycznymi doraźnym
charakterze. Opowieść Biały dziki człowiek zawiera niewątpliwie
polemikę z tak bardzo popularnym w latach dwudziestych i trzy-
dziestych cyklem powieściowym E. R. Burroughsa o Tarzanie.

Andriej Platonów jako fantasta nie został jeszcze szerzej pozna-

ny w Polsce. Jego kilka utworów fantastycznych nie weszło do czę-
sto wydawanych i wznawianych zbiorków opowiadań i opowieści. Z
tego powodu przytoczono w antologii dwa najważniejsze fanta-
styczne utwory pisarza - opowiadanie Potomkowie słońca i opo-
wieść Eteryczny trakt. Ta ostatnia została wprawdzie napisana
wiatach 1926-1927, ale po raz pierwszy opublikowano ją w ZSRR
dopiero w 1967 roku.

Platonów nie preferuje przygody, nie tworzy też utopii, a korze-

nie jego fantastyki mocno tkwią w rodzimych realiach i odnoszą się
do czasów mu współczesnych. W wizjach fantastycznych pociąga
go to, co interesuje i w zasadniczej twórczości, a więc stosunek
człowieka do świata rzeczy, maszyn i odkryć naukowych. Stąd tak
mocno wyłania się etyczny aspekt cywilizacji, jej perspektyw oraz
miejsca w nich człowieka. Łatwo dostrzec, zwłaszcza w Eterycznym
trakcie,
sceptycyzm wobec człowieka i jego możliwości, chociaż
ujmuje i pociąga czytelnika fascynacja pisarza bohaterami bez resz-
ty oddanymi pracy i wzniosłej idei. Nieobca mu jest także zjadliwa
ironia i satyra w stosunku do przyjętych stereotypowych, zracjona-
lizowanych i doraźnych wyobrażeń o człowieku i społeczeństwie.

Inną odmianę fantastyki reprezentują utwory Aleksandra Grina

Szczurołap i Wieniamina Kawierina Beczka. Grin tworzy fantasty-
kę niesamowitości i grozy, Kawierin - paradoksu i groteski.

413

background image

Ich twórczość znana jest w Polsce przeważnie dzięki przekła-

dom kilku powieści oraz nielicznych opowiadań. Fantastyka Ka-
wierina dzięki opowiadaniu umieszczonemu w antologii dociera do
czytelnika polskiego po raz pierwszy. Szczurołap Grina był już
publikowany w przekładzie we wcześniej wydanym zbiorku opo-
wiadań niesamowitych pisarza. Równocześnie te dwa utwory silnie
są związane z modernizmem, to znaczy reprezentują specyficzny
typ imaginacji modernistycznej polegającej na przetworzeniu rze-
czywistości, jej ufantastycznieniu, zdemonizowaniu, udziwnieniu.
U Kawierina przejawia się to w warstwie fabularnej (zagadka, pa-
radoks), u Grina - w grze wyobraźni chorego bohatera.

Wybór tekstów bynajmniej nie odtwarza pełnego obrazu rozwo-

ju rosyjskiej fantastyki (brak tu wielu utworów oświeceniowych -
Michała Szczerbatowa, Aleksandra Ułybyszewa; romantycznych -
zwłaszcza Roku MMMCDXL VIII Aleksandra Weltmana, powieści
napisanej w 1833 roku i niewątpliwie polemicznej w stosunku do
utworów Włodzimierza Odojewskiego; modernistycznych - szcze-
gólnie powieści Aleksandra Bogdanowa Czerwona Gwiazda lub
Inżynier Menni; jak również dzieł późniejszych, porewolucyjnych,
z lat dwudziestych - zwłaszcza opowiadań Wakntina Katajewa).

Prezentowana antologia jest kolejną polską próbą penetracji

bogatego dorobku w dziedzinie fantastyki rosyjskiej i radzieckiej,
bynajmniej nie ograniczoną przyjętymi ramami chronologicznymi
ani też epokami literackimi. Uwzględnia fantastykę różnorodną, tę
odleglejszą i tę bliższą nam w czasie, ale w gruncie rzeczy mało
znaną.

W rezultacie tak skonstruowana antologia obejmuje okres od

XVIII wieku do lat dwudziestych naszego stulecia nie tylko wypeł-
nia określoną lukę w znajomości i popularyzacji tego gatunku, nie

414

background image

tylko sygnalizuje bogactwo jego odmian, ale równocześnie wskazu-
je na oczywistą więź fantastyki przedrewolucyjnej z tego typu twór-
czością po 191 roku, co było nieraz niesłusznie podważane. Prob-
lem sprowadza się nie tylko do kontynuacji wariantów fantastyki
czy jej problematyki, ulegające) presji określonych warunków
historycznych Rosji, ale przede wszystkim do specyficznej aury
niepokojów moralno-etycznych. Po dziś dzień ta specyfika nie zo-
stała bynajmniej zarzucona przez współczesnych twórców radziec-
kiej SF - gatunku w zasadzie dominującego obecnie nad pozosta-
łymi odmianami twórczości fantastycznej.

Jerzy Litwinow

background image

Noty o autorach

BIELAJEWALEKSANDER

(1884-1942) - prozaiki krytyk literacki.

Studiował na wydziale prawa Uniwersytetu Petersburskiego i równolegle
w konserwatorium. Pisał od 1910 roku zmieniając przy tym często zawód.
Od 1925 roku całkowicie oddał się pracy literackiej. Jest jednym z twórców
radzieckiej SF, której też poświęcił kilka artykułów teoretycznych. W cen-
trum jego uwagi znalazły się kwestie nauki i techniki przyszłości ze szcze-
gólnym uwzględnieniem medycyny i biologii. Pisał przeważnie powieści i
opowieści naukowo fantastyczne, na przykład Gołowa profiessora Douela
(Głowa profesora Douela)
1925, Ostrów pogibszych karablej (Wyspa
zaginionych okrętów)
1927, Nadbiezdnoj (Nadotchłanią) 1927, Czeło-
wiek-amfibia (Człowiek-ryba)
1928, Pryżok w niczto (Skok w nicość)
1933, Zwiezda KEC (Giviazda KEC) 1936. Ostatnia powieść jest oparta na
koncepcjach Konstantego Ciołkowskiego. Opowieść Bielyj dikar' (Biały
dziki człowiek)
po raz pierwszy została wydana w 1926 roku.

BRIUSOW WALERY

(1873-1924) - poeta, prozaik, krytyk, teoretyk

literatury, tłumacz i pedagog. Po ukończeniu prywatnego gimnazjum stu-
diował na wydziale historyczno-filologicznym. Był jednym z pierwszych
rosyjskich dekadentów, a później czołowym symbolistą. Już pierwsze trzy
zbiorki poezji zredagowane przez Briusowa w trzech tomikach pod tytułem
Russkije simwolisty (Symboliki rosyjscy) 1894-1895 wywołały ożywione
zainteresowanie w Rosji. Później został on uznany za czołowego przedsta-
wiciela literatury modernistycznej. Wydał około stu zbiorków wierszy,

416

background image

w tym także liryki o tematyce fantastycznonaukowej. Wielką popularno-
ścią cieszyła się jego proza, zwłaszcza Ogniennyj angieł (Ognisty anioł)
1908 i Ałtar' pobiedy (Ołtarz zwycięstwa) 1913. Przejawiał spore zaintere-
sowanie literaturą fantastycznonaukową, zajmując się problemami teore-
tycznymi i tworząc oryginalne utwory, na przykład Riespublika Jużnogo
Kriesta (Republika Krzyża Południowego)
1907, Wosstanije maszyn
(Powstanie maszyn)
1908, Matież maszyn (Bunt maszyn) 1914. Ostatnim
jego utworem gatunku SF jest opowieść Pierwaja mieżplanietnaja ekpie-
dicyja (Pierwsza wyprawa międzyplanetarna)
napisana już po 1917 roku
i opublikowana pośmiertnie w 1976 roku. Gora Zwiezdy (Góra Gwiaz-
dy),
największa objętościowo opowieść fantastyczna Briusowa

a

została

napisana w latach 1895-1899.

GRIN ALEKSANDER

(1880-1932) - prozaik i poeta. Jego ojciec

(Stefan Hryniewski) był Polakiem zesłanym po powstaniu styczniowym do
Wiatki. Pisarz ukończył tylko szkołę podstawową, w zasadzie był samo-
ukiem. Imał się różnych zawodów i w poszukiwaniu pracy często zmieniał
miejsca pobytu. W wojsku włączył się do pracy rewolucyjnej współ-
pracując z partią eserów (socjalistów-rewolucjonistów). Po dezercji z woj-
ska nielegalnie prowadził agitację rewolucyjną i równocześnie zajmował
się pracą literacką, której w końcu oddal się całkowicie. Był trzykrotnie
więziony. Przebywał także na zesłaniu. Jego debiutem książkowym jest
tom opowiadań Szapka-niewidimka (Czapka-niewidka) 1908. Napisał
ponad pięćset opowiadań i opowieści oraz kilka powieści. Po Rewolucji
Październikowej wydał wiele swoich najlepszych utworów: Alyje parusa
(Szkarłatne żagle)
1923, Blistajuszczij mir (Migotliwy świat) 1924, Bie-
guszczaja po wołnam (Biegnąca po falach)
1928, Dżessi i Morgiana
(Jessy i Morgiana)
1929 oraz wiele zbiorków opowiadań. W jego utworach
bardzo często pojawiają się motywy fantastyczne i niesamowite. Do naj-
bardziej znanych należy cykl opowiadań hoffmanicznych: Kanat (Li-
na),Fandango, Iwa (Wierzba)
i Krysołow (Szczurołap) napisany po rewo-
lucji, w 1924 roku.

417

background image

KAWIERIN WIENIAMIN

(właśc. Zilber) ur. w 1902 r. - prozaik,

dramaturg, krytyk i filolog. Pracą literacką zajął się już w czasie studiów na
wydziale filologicznym Uniwersytetu Piotrogrodzkiego. W latach dwudzie-
stych należał do bardzo aktywnego ugrupowania literackiego „Bractwo
Serafina” związanego z formalizmem rosyjskim. Debiutował w 1921 roku
nowelą Odinnadcataja aksjoma (Jedenasty aksjomat). Wiele wczesnych
utworów, na przykład Koniec chazy (Koniec meliny) 1926, Diewiat' die-
siatych sud'by (Dziewięć dziesiątych losu)
1926, Chudożnik nieizwiestien
(Artysta nieznany)
1931 poświęcił aktualnym problemom inteligencji
twórczej. Później dzięki takim powieściom, jak Dwa kapitana (Dwaj kapi-
tanowie)
1945, Otkrytaja kniga (Otwarta księga) 1949 stał się jednym z
najpopularniejszych pisarzy radzieckich. W latach sześćdziesiątych ugrun-
tował swoją pozycję aktualnymi powieściami polemicznymi: Poiski i na-
dieżdy (Poszukiwania i nadzieje)
1956 i Siem par nieczistych (Siedem par
nieczystych)
1962. Jeszcze w latach dwudziestych opublikował monografię
pod tytułem Baron Brambieus (1929) o Józefie Sękowskim. Napisał także
sztukę teatralną Ukroszczenije Robinsowa ili Potieriannyj raj (Poskro-
mienie Robinsowa, czyli raj utracony)
w 1934 roku. Ostatnio pisarz coraz
bardziej skłania się ku autobiografizmowi zawartemu w oryginalnych
formach, na przykład Nieizwiestnyj drug (Nieznany przyjaciel) 1960,
Oswieszczonnyje okna (Oświetlone okna) 1978 i inne. W wielu ze swoich
pierwszych utworów wprowadzał motywy fantastyczne i sensacyjno-
kryminalne, nie stroniąc od paradoksów, udziwień i fantasmagorii. Opo-
wiadania tego typu weszły do zbiorku Mastiera i podmastierja (Mistrzo-
wie i czeladnicy)
1923. Do takich utworów należy zaliczyć opowiadanie
Boczka (Beczka) z 1924 roku. Kawierin, niejako nawiązując do tych wcze-
snych utworów, wyda! w 1982 roku powieść z dziedziny fantasy i SF Wer-
lioka.

KUCHELBECKER WILHELM

(1797-1846) - poeta, dramaturg,

prozaik, krytyk i wydawca. Pochodził ze zruszczonej rodziny niemieckiej.
Uczęszczał razem z Aleksandrem Puszkinem do ekskluzywnego Liceum w
Carskim Siole. Po jego ukończeniu w 1817 roku pracował w Kolegium

418

background image

Spraw Zagranicznych i równocześnie nauczał łaciny i języka rosyjskiego w
Instytucie Pedagogicznym. Od czasów szkolnych zajmował się literaturą -
pisał głównie poezje i artykuły krytyczne. W latach 1824-1825 razem z
Włodzimierzem Odojewskim wydawał almanach literacki „Mnemozyna”,
który odegrał ważną rolę w rozwoju rosyjskiej literatury romantycznej.
Brał bardzo aktywny udział w powstaniu dekabrystów w 1825 roku. Po
jego upadku próbował uciec z Rosji, lecz został zatrzymany w Warszawie.
Wyrok śmierci zamieniono mu na więzienie, a potem na zesłanie syberyj-
skie, gdzie także kontynuował pracę literacką. Większość jego utworów
została opublikowana w XX wieku. W 1820 roku napisał niezakończony
traktat publicystyczny o charakterze utopijnym Jewropiejskije pisma
(Listy europejskie)
z licznymi aluzjami do współczesności. Ziemia Bie-
zglawcew (Kraina Bezglowców),
drugi utwór o podobnym charakterze,
został wydany w 1824 roku w almanachu „Mnemozyna”.

KUPRIN ALEKSANDER

(1870-1938) - prozaik, dziennikarz, tłu-

macz i krytyk. Ukończył szkołę wojskową. Po czterech latach uciążliwej
służby wystąpił z wojska i zajął się początkowo dziennikarstwem, a potem
beletrystyką. Współpracował z wieloma gazetami, zwłaszcza w Kijowie, w
których opublikował bardzo dużo swoich pierwszych utworów, w tym
także wierszy, sprawozdań sądowych i recenzji literackich i teatralnych.
Nie przerywając pracy literackiej imał się różnych zawodów. Podróż na
Polesie zaowocowała wieloma opowiadaniami oraz doskonałą opowieścią
pod tytułem Olesia (Olesia) 1898. Jego sławę ugruntowała opowieść Poje-
dinok (Pojedynek)
z 1905 roku oraz naturalistyczna powieść Jama z lat
1909-1915. W wielu jego utworach pojawiają się najróżniejsze wątki fanta-
styczne i utopijne. Jest też autorem licznych krótkich form prozatorskich o
wyraźnie fantastycznonaukowym charakterze: Wolszebnyj kawior (Cza-
rodziejski dywan)
1919, Siniaja zwiezda (Błękitna gwiazda) 1925, Żydko-
je sołnce (Rozrzedzone słońce)
1912. Opowiadanie Tost (Toast) zostało
napisane w roku 1906.

LEWSZYN WASYL

(1746-1826) - prozaik, dramaturg i tłumacz. Po

wystąpieniu z wojska zajął się pracą literacką. Pisał i przekładał nowele,
komedie i opery komiczne, jak również bardzo dużo publikacji na tematy

419

background image

gospodarcze. W twórczości Lewszyna pojawiły się zarówno elementy
oświeceniowe, jak i sentymentalne. Jego najważniejszym utworem jest
cykl opowieści fantastyczno-przygodowych i komiczno-obyczajowych
opartych na folklorze rosyjskim pod tytułem Russkije skazki sodierżasz-
czyje driewniejszyje powiestwowanija o sławnych bogatyriach, skazki
narodnyje i proczije ostawszyjesia czeriez pierieskazywanija w pamiati
prikluczenija w diesiati czastiach (Baśnie rosyjskie, zawierające naj-
dawniejsze opowiadania o sławnych mężach, baśnie ludowe i inne, dro-
gą powtarzania zachozoane w pamięci przygody w dziesięciu częściach)
1780-1783. Cieszyły się one bardzo dużą popularnością w najróżniejszych
kręgach społecznych, w tym także wśród ludu, nieraz wręcz zatracając
swój literacki charakter. Odegrały także ciekawą rolę w romantyzmie ro-
syjskim. Nowiejszeje putieszestwije, soczinionnoje w gorodie Bielewie
(Najnowsza podróż opisana w mieście Bielawie)
została opublikowana w
1784 roku.

MOROZOW MIKOŁAJ

(1854-1946) - publicysta, poeta i prozaik.

By! radykalnym działaczem „Narodnej Woli”. Po ukończeniu gimnazjum
klasycznego w Moskwie włączył się do pracy rewolucyjnej. Powtórnie
aresztowany w 1881 roku został skazany na dożywotnie więzienie. Po
dwudziestu pięciu latach został zwolniony na podstawie amnestii z okresu
rewolucji 1905 roku. Wwiezieniu napisał wiele utworów poświęconych
najróżniejszym dziedzinom wiedzy (m.in. fizyce, astronomii, historii reli-
gii). Opublikowany w 1910 roku zbiorek radykalnych wierszy Zwiozdnyje
pieśni (Pieśni gwiezdnej
stał się powodem kolejnego aresztowania i ska-
zania autora na trzy lata więzienia. Po Rewolucji Październikowej opubli-
kował swoje obszerne pamiętniki Powiesti mojej żyzni (Opowieści mojego
życia) oraz
zaczął pisać monumentalną historię religii pod tytułem Chri-
stos (Chrystus)
1924-1932, którą współcześni badacze traktują jako przy-
kład „pomyłki naukowej”. Opowiadanie Morozowa Putieszestwije w ko-
smiczeskom prostranstwie (Podróż przez kosmiczne przestwory)
zostało
napisane w 1882 roku, lecz opublikowane dopiero w 1963 roku. W 1910
roku Morozów wydał zbiorek utworów fantastycznonaukowych pod tytu-
łem Na granice niewiedomogo (Na granicy niewiadomego).

420

background image

ODOJEWSKI WŁODZIMIERZ

(1804-1869) - prozaik, dziennikarz,

filozof, muzykolog i pedagog. Po ukończeniu w 1822 roku Uniwersytetu
Moskiewskiego, jednej z lepszych wówczas uczelni rosyjskich, rozpoczął
ożywioną działalność literacką. W latach 1824-1825 wydawał wspólnie z
Wilhelmem Kiichelbeckerem almanach literacki „Mnemozyna”. W latach
trzydziestych współpracował z czasopismem Aleksandra Puszkina „Sow-
riemiennik”, pisując na różne tematy. W tym czasie wydał powieść Kniaż-
na Meri (Księżniczka Mary).
W 1844 roku opublikował swoje najważniej-
sze dzieło pod tytułem Russkije noczi (Noce rosyjskie). W latach czterdzie-
stych krzewił oświatę wśród ludu. Z biegiem czasu z wolna odchodzi od
działalności literackiej, poświęcając się całkowicie pracy naukowej, peda-
gogicznej i społecznej. W latach trzydziestych i czterdziestych Wydał kilka
utworów utopijno-fantastycznych, na przykład Dwa dni w żyzni ziemnogo
szara (Dwa dni z życia kuli ziemskiej)
1828, Gorod biez imieni (Miasto
bez nazwy)
1839. Utopia 4338 god (4338 rok) została opublikowana w
1840 roku.

PŁATONOW ANDRIEJ

(właśc. Klimientow) (1899-1951) - prozaik,

poeta, dramaturg, krytyk i publicysta. Ukończył szkołę podstawową w
Woroneżu, od piętnastego roku życia pracował zarobkowo, równocześnie
uczył się i pisał. Brał udział w wojnie domowej. W 1924 roku ukończył
wydział melioracji Instytutu Politechnicznego i do 1926 roku pracował w
swoim zawodzie. W 1921 roku wydał zbiór artykułów publicystycznych pod
tytułem Elektryfikacja, rok później zbiorek wierszy Gołubaja głubina
(Błękitna głębia)
. Rozgłos zyskał zbiorkiem opowiadań Jepifanskije szluzy
(Epifańskie śluzy)
1927. W następnych latach pojawiły się kolejne zbiorki
prozy, między innymi Ługowyje mastiera (Majstrowie łąk) 1928, Pro-
ischożdienije mastiera (Rodowód majstra)
1929, Rieka Potudań (Rzeka
Potudań)
1937. Duży rezonans zyskały jego wnikliwe opowiadania saty-
ryczne: Gorod Gradów (Miasto Gradów) 1926, Gosudarstwiennyj żytiel
(Państwowy człowiek), Usomniwszyjsia Makar (Powątpiewający Ma-
kar)
z 1929 roku oraz Wprok (Na pożytek) 1931. W czasie II wojny świa-
towej Płatonow był korespondentem wojennym i wydal kilka zbiorków

421

background image

opowiadań wojennych. Po wojnie ciężko chorował, lecz nie zaniechał pracy
literackiej (pisał scenariusze, opracowywał bajki ludowe, opowiadania;.
Dwa mało znane utwory fantastycznonaukowe powstały w latach dwudzie-
stych: Potomki sołnca (Potomkowie słońca) w 1922 i Efirnyj trakt (Ete-
ryczny trakt)
w 1927 (wydany dopiero w 1968 roku).

SOŁŁOGUB WŁODZIMIERZ

(1813-1882) - prozaik, dramaturg,

krytyk i pamiętnikarz. Otrzymał gruntowne wykształcenie domowe. Po
ukończeniu wydziału prawa na Uniwersytecie Dorpackim (dzisiaj Tartu)
pracował w Ministerstwie Spraw Zagranicznych, a potem jako urzędnik do
specjalnych poruczeń przy gubernatorze w Twerze. Swoje pierwsze utwory
publikował w czasopiśmie Aleksandra Puszkina „Sowriemiennik” w 1837
roku. Dużą popularnością cieszyła się jego Istorija dwuch kalosz (Historia
dwóch kaloszy)
1839. W latach czterdziestych pisał w duchu tak zwanej
naturalnej szkoły. W 1845 roku w oddzielnym wydaniu ukazało się jego
najważniejsze dzieło Tarantas. Putiewyje wpieczatlenija (Tarantas. Wra-
żenia z podróży).
W latach pięćdziesiątych coraz więcej uwagi poświęca
teatrowi jako autor wodewili i komedii oraz recenzji i artykułów na tematy
teatralne. Pod koniec życia pisał przeważnie pamiętniki, które posiadają
wielką wartość poznawczą.

Jerzy Litwinow

background image

Spis treści

WASYL LEWSZYN
Najnowsza podróż opisana w mieście Bielewie

5

WILHELM KÜCHELBECKER
Kraina Bezgłowców 28

WŁODZIMIERZ ODOJEWSKI
Rok 4338. Listy petersburskie

34

WŁODZIMIERZ SOŁŁOGUB
Tarantas. Wrażenia z podróży

69

MIKOŁAJ MOROZÓW
Podróż przez kosmiczne przestwory 88

WALERY BRIUSOW
Góra Gwiazdy

100

ALEKSANDER KUPRIN
Toast

184

ANDRZEJ PLATONÓW
Potomkowie Słońca 190

WIENIAMIN KAWIERIN
Beczka

202

ALEKSANDER GRIN
Szczurołap 230

ALEKSANDER BIELAJEW
Biały dziki człowiek 276

ANDRZEJ PLATONÓW
Eteryczny trakt

310

Posłowie

406

Noty o autorach

416


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Antologia Potomkowie Slonca
Antologia SF Na krawędzi nocy
Antologia SF Posłanie z piątej planety
Antologia SF Rakietowe Szlaki 2
Antologia SF - Siedmiu fantastycznych, Antologie
Antologia SF Wynalazca wieczności
Antologia SF Biały stożek Ałaidu
Antologia SF Zagadka liliowej planety
Antologia SF Kryształowy sześcian Wenus
Antologia SF Elf i gnom
Antologia SF Poslanie z piatej planety
Antologia SF Serial
Antologia SF Legendy II
Antologia SF Legendy II
Antologia SF Fenix 2'92
Antologia SF Gwiazdy Galaktyki
Antologia SF Stare dobre czasy
Antologia SF Fenix 2001 06
Dahl Roald (praca zbiorowa) Antologia SF Czarujące obiekty latające

więcej podobnych podstron