Opowiadania fantastyczno–naukowe
Galaktyka I
Przełożyli Z. Burakowski, J. Dziarnowska, J. Herlinger,
W Kiwilszo, M. Kumorek
Anatolij Dnieprow
F
ORMUŁA
NIEŚMIERTELNOŚCI
I
Jutro zostanę skazany za morderstwo. Nie boję się wyroku. Od pewnego
momentu życie straciło dla mnie wszelką wartość.
Na rozprawie będą obecni wszyscy moi koledzy. Nigdy nie potrafią
zrozumieć motywów mojego postępowania, mojego okrucieństwa.
Prawdopodobnie dojdą do wniosku, że po prostu zwariowałem.
Postanowiłem nic nikomu nie wyjaśniać, dlatego że i tak nikt by mi nie
uwierzył. Piszę to mając nadzieję, że moje wyznania dotrą do rąk
właściwych ludzi, którzy potrafią się nad nimi głęboko zastanowić.
Właściwie całe opowiadanie należy rozpocząć od momentu, kiedy po
raz pierwszy zobaczyłem Meadgeę. To było tego samego dnia, kiedy
wróciłem z podróży po Europie i podjechałem taksówką do zielonego
ogrodzenia, za którym kryła się willa mojego ojca. Płaciłem właśnie
szoferowi, gdy spoza ogrodzenia wystrzeliła ogromna kolorowa piłka i
potoczyła się po mokrym asfalcie.
— Proszę mi z łaski swojej podać piłkę — odezwał się z tyłu jakiś głos.
Odwróciłem się i zobaczyłem ponad ogrodzeniem jasnowłosą główkę
młodej dziewczyny o niezwykłej urodzie. Jej włosy przewiązane były
niebieską wstążką, a na delikatnej kształtnej szyi lśnił cieniutki sznur
pereł.
— Kim pani jest? — spytałem, podając jej piłkę.
— A pan? Dlaczego pan pyta?
— Dlatego, że to jest mój dom.
Oczy dziewczyny zrobiły się okrągłe, zeskoczyła z ławki i bez słowa
uciekła w głąb ogrodu.
Ojca zastałem w gabinecie na pierwszym piętrze. Kiedy witałem się z
nim, odniosłem wrażenie, że nie jest zachwycony moim przyjazdem. Albo
może był po prostu zmęczony. Oczy miał zaczerwienione, co świadczyło,
że pracował nocami. Po kilku pytaniach, które dotyczyły wyników mojego
zwiedzania szeregu europejskich laboratoriów, powiedział do mnie nagle:
— Wiesz co, Albert, jestem zmęczony, wszystko mi zbrzydło.
Postanowiłem odejść z instytutu i umówiłem się z profesorem Birghoffem,
że będę z nimi współpracował jedynie jako konsultant.
Ogromnie mnie to zdziwiło. Nie tak dawno przecież, przed moim
wyjazdem, ojciec ani słówkiem o tym nie wspominał.
— Nie jesteś jeszcze tak stary, tato — zaoponowałem.
— To nie chodzi o wiek, Alb. Czterdzieści lat spędzonych w
laboratoriach nie pozostaje bez śladu. Weź pod uwagę, że to były
zwariowane lata, kiedy w nauce przeżywaliśmy jedną rewolucję po
drugiej. Wszelkie wstrząsy naukowe trzeba było we właściwym czasie
przetrawić, wczuć się w nie, sprawdzić eksperymentalnie.
Jego słowa nie brzmiały przekonywająco, ale nic mu na to nie
odpowiedziałem. Może nawet miał rację… O ile pamiętam, ojciec zawsze
tyrał jak koń, nie dbając zupełnie o siebie, nie licząc się z czasem.
Mówiono, że po śmierci matki coś się z nim stało. Całymi dniami nie
wychodził z laboratorium, doprowadzając do krańcowego wyczerpania
siebie i swoich współpracowników. W tych odległych czasach, kiedy
byłem jeszcze dzieckiem, jego grupa pracowała nad analizą struktury
kwasów nukleinowych i nad wyjaśnieniem szyfru genetycznego.
Opracował on wówczas ciekawą metodę regulowania kolejności
pochodnych nukleinowych w łańcuchu kwasu dezoksyrybonukleinowego
poprzez oddziaływanie substancjami mutogenetycznymi na związek
wyjściowy. Szczerze mówiąc, nie bardzo orientowałem się wówczas w
całym tym skomplikowanym biochemicznym galimatiasie, pamiętam to
wszystko jedynie dlatego, że w owym okresie głośno było o odkryciach
ojca. Gazety zamieściły kilka artykułów o sensacyjnych tytułach:
„Wykryto klucz do biologicznego szyfru”, „Zagadka życia — w czterech
symbolach” itd.
— Mam nadzieję, że po okresie próbnym profesor Birghoff mianuje
ciebie na moje miejsce.
— Ależ, ojcze! To niemożliwe. Nie zrobiłem ani tysiącznej części tego
co ty.
— Wystarczy, że wiesz, co zrobiłem. Nie wolno wracać do tego, przez
co już się przeszło. Trzeba podążać dalej. Jestem pewien, że potrafisz tego
dokonać.
Schodząc na dół do jadalni, spytałem ojca:
— A kto to jest, to urocze młode stworzenie bawiące się piłką w naszym
parku?
— Ach, zapomniałem ci powiedzieć. To córka mojego starego
znajomego, przyjaciela, Elvina Shauli. Jest sierotą — dodał szeptem. —
Ale nie powinna o tym wiedzieć.
— Dlaczego?
— Elvin Shauli i jego żona zginęli w katastrofie lotniczej nad
Atlantykiem. Byłem tak wstrząśnięty tym wypadkiem, że
zaproponowałem dziewczynie, aby zamieszkała u nas. Powiedziałem jej,
że rodzice wyjechali na kilka lat do Australii.
— Ale przecież wcześniej czy później prawda wyjdzie na jaw.
— Oczywiście. Lepiej jednak, żeby się to stało później niż wcześniej.
Ona ma na imię Meadgea. Ma szesnaście lat.
— Dziwne imię.
— Mhm. Trochę dziwne — zgodził się ojciec. — Ale oto i ona.
Meadgea wbiegła do jadalni, ale przy drzwiach zatrzymała się nagle.
Potem uśmiechnęła się nieśmiało i dygnąwszy z gracją powiedziała:
— Dobry wieczór, panie profesorze. Dobry wieczór, panie Albercie.
— Dobry wieczór, kochanie! — powiedział mój ojciec i podchodząc do
niej pocałował ją w czoło. — Mam nadzieję, że zaprzyjaźnisz się z moim
synem Albertem. Podszedłem do Meadgei i uścisnąłem jej wąską dłoń.
— A myśmy się już zaprzyjaźnili. Jak się czuje pani piłka?
— Och, bawię się piłką niezbyt często. Wolę czytać. Ale dzisiaj jest taka
wspaniała pogoda.
— Powinna pani częściej przebywać na świeżym powietrzu —
powiedziałem. — Czy przyjmie mnie pani do towarzystwa? Ja też bardzo
lubię grać w piłkę.
— Ależ oczywiście, panie Albercie.
— Jeżeli oczywiście, to proponuję bez „panie”. Mów mi po prostu po
imieniu, a ja tobie też. Zgoda?
— Zgoda.
W czasie obiadu nie rozmawialiśmy prawie wcale, zauważyłem jednak,
że ojciec obserwował Meadgeę uważnie i z niekłamanym
zaniepokojeniem. Doszedłem do wniosku, że bardzo go martwi los
dziewczyny.
II
Kiedy wróciłem do laboratorium, profesor Birghoff zaproponował mi
badania nad analizą chromosomów X i Y, które decydują o płci człowieka.
Zadanie, ogólnie rzecz biorąc, było nader skomplikowane, ale miałem już
jakie takie pojęcie o tych sprawach. W dalszym ciągu głównym obiektem,
badań były sztuczne mutacje realizowane na materiale genetycznym za
pomocą chemicznych substancji mutogenetycznych z szeregu ekrydynów.
Mutacje były następnie kontrolowane w sztucznym urządzeniu, tak
zwanym reproduktorze biologicznym, gdzie po 10–12 podziałach komórki
można już było określić płeć przyszłego organizmu.
Mieliśmy do zrealizowania ogromną ilość mutacji. Rozpocząwszy
badania obliczyłem orientacyjnie, jak długo będę musiał szukać
odpowiedzi, i przeraziłem się: nawet przy bardzo sprzyjających
okolicznościach — dla dokończenia pracy nie starczyłoby całego mojego
życia.
— Niech pan się poradzi ojca — powiedział Birghoff, kiedy zwierzyłem
mu się ze swych obaw. — Być może, powie panu, jak z tego wybrnąć.
Wieczorem poszedłem do gabinetu ojca. Była tam już Meadgea. Ojciec
siedział w fotelu na biegunach, z nogami okrytymi pledem, dziewczyna
zaś cicho czytała mu wiersze Byrona. Gdy wszedłem, ojciec ocknął się z
zadumy:
— Ach, to ty, Alb. Meadgea wspaniale czyta. Słuchając jej,
przypominam sobie własną młodość.
— Zazdroszczę ci, masz chyba moc wspomnień. A propos, opowiadałeś
mi tak niewiele o swoich młodych latach.
Meadgea zamknęła książkę i po cichutku wyszła z pokoju. Przesiadłem
się bliżej ojca i powiedziałem:
— To niedobrze, że odszedłeś z instytutu. Sam, bez ciebie, czuję się tam
jak ślepe szczenię, obawiam się, że będę ci się naprzykrzał. Wyobraź sobie
na przykład…
I opowiedziałem mu o trudnościach, z którymi zetknąłem się już w
pierwszych dniach. Zauważyłem jednak, że w miarę jak mówiłem, twarz
ojca przybierała coraz bardziej okrutny, wręcz wrogi wyraz. W pewnej
chwili podniósł się gwałtownie i powiedział:
— Dość. Wiem doskonale, że to zadanie, o którym mówisz, jest
beznadziejne. Po prostu nie ma sensu tracić czasu na jego rozwiązanie.
Czasu i siły.
— Ale przecież pozostałe chromosomy człowieka zostały
rozszyfrowane… — zaoponowałem.
— To zupełnie co innego. Są one zbudowane jednakowo. Wystarczy
rozwinąć wzór inicjatora, a cała reszta ujawni się sama. W chromosomach
X i Y nie ma takiej reguły. Tutaj jednorodne wynikanie substancji
nukleinowych…
Nagle zamilkł. W pokoju zapanowała martwa cisza. Okno za biurkiem
było szeroko otwarte; z parku dobiegał cichy szelest liści kasztanów,
ledwie dosłyszalne brzęczenie owadów i śpiew. Piosenka była bardzo
łatwa, melodyjna i dobrze mi znana. Nie wiem, dlaczego przypomniała mi
ona odległe lata dzieciństwa; wspomnienia z tych lat przeplatają się
zazwyczaj ze wspomnieniami cudownych, czarownych snów. Piosenka
kojarzyła mi się z obrazem wysokiego klombu, gęsto porośniętego
azaliami, przy którym stoję ja, mały chłopczyk, a po przeciwnej stronie
klombu ktoś śpiewa tę właśnie piosenkę. Zaczynam biec dookoła, chcę za
wszelką cenę zobaczyć kobietę, która śpiewa, lecz ona ucieka przede mną
i raz po raz, przestając śpiewać, woła:
— Hop, hop, Alb! Ano — złap mnie!
A ja wciąż biegnę i biegnę, w oczach migają mi kolorowe kwiaty, ale w
żaden sposób nie mogę dogonić tego cudownego, nieuchwytnego,
bliskiego mi głosu. Wtedy padam na klomb, czołgam się w dżungli
kwiatów i płaczę.
— Kto to śpiewa? — pytam ojca.
— Nie domyślasz się?
— Nie.
Ojciec ciężko opada na bujak.
— To Meadgea.
Milczymy dość długo. Dlaczego mój ojciec tak ciężko oddycha? Jego
oczy niespokojnie biegają po ścianach, pobladłe dłonie kurczowo wpiły się
w krawędź biurka. Zauważywszy, że mu się bacznie przyglądam,
opanował się nagle i sztucznie beznamiętnym głosem powiedział:
— Dziewczyna ma miły głos, prawda? A co do chromosomów X i Y, to
powiedz profesorowi Birghoffowi, że według mnie zadanie jest
nierozwiązalne. Nie rozumiem, jaki jest sens zajmować się nim.
— Jaki sens? — powtórzyłem jak echo. — To dziwne. Przez całe swoje
życie zajmowałeś się tym właśnie problemem — badałeś dokładnie
molekularną budowę substancji dziedzicznej. A teraz…
Przerwał mi gwałtownym ruchem ręki.
— Istnieją badania, które nie są niczym umotywowane… z moralnego i
etycznego punktu widzenia. A w ogóle, Albert, jestem bardzo zmęczony.
Chciałbym się położyć.
Wychodząc z gabinetu zauważyłem, że ojciec zażywał jakieś lekarstwo.
Prawdopodobnie był bardzo chory, ale starał się tego nie okazywać.
Zrozumiałem poza tym, że z jakiegoś nie znanego mi powodu nie chce po
prostu, abym zajmował się badaniem chemicznych cech chromosomów Xi
Y.
Wyszedłem do parku i przemierzałem mokre od wieczornej rosy ścieżki
w kierunku tego miejsca, skąd dobiegł do mnie śpiew Meadgei.
Siedziała na kamiennej ławeczce przed niewielkim basenem; w
ciemności jej sylwetka zlewała się prawie zupełnie z tłem gęstych krzaków
dzikiej róży.
— O! — zawołała, kiedy nagle stanąłem przed nią. — Przestraszyłeś
mnie okropnie. Tak nie można — bardzo nie lubię, kiedy coś dzieje się
nagle.
Usiedliśmy obok siebie i długo milczeliśmy. Za nami cicho szemrał
strumyczek wypływający z szerokiej zardzewiałej rury. Po asfalcie za
ogrodzeniem od czasu do czasu w pełnym pędzie przejeżdżały samochody.
— Meadgea, czy podoba ci się u nas? — spytałem po chwili.
— Bardzo. Wiesz, czuję się tutaj zupełnie jak w domu. Szczerze
mówiąc, nawet lepiej niż w domu.
— A gdzie jest twój dom?
— W Cable. To jest o sto kilometrów stąd na północ. Ale ja bardzo nie
lubię Cable. Po wyjeździe rodziców do Australii było mi tam bardzo
smutno. Jestem bardzo wdzięczna twemu ojcu, że mnie zabrał do siebie.
„Cable, Cable” — jak przez mgłę przypominałem sobie nazwę małego
miasteczka, o którym coś kiedyś u nas w domu mówiono.
— Kochasz swoich rodziców? — spytałem, sam nie wiedząc po co.
Nie odpowiedziała mi od razu; w jej głosie wyczułem wahanie i nutkę
rozgoryczenia:
— A czy można nie kochać swoich rodziców? Nagle Meadgea
roześmiała się.
— To dziwne, ale właściwie nigdy nie zastanawiałam się nad tym czy
ich kocham, czy nie. Dopiero teraz zdałam sobie z tego sprawę, że właśnie
przestałam ich naprawdę kochać od czasu, kiedy zaczął do nas
przychodzić pan Horsch.
— A kto to jest, ten pan Horsch?
— Bardzo antypatyczny pan. Robi wrażenie lekarza. I chyba
rzeczywiście jest lekarzem, dlatego że za każdym razem, jak do nas
przychodził, badał mnie, opukiwał i kilkakrotnie brał mi krew do badania,
chociaż byłam zupełnie zdrowa. Było mi bardzo przykro, że rodzice mu na
to pozwalali… Zostawiali mnie z nim, a sami wychodzili. To bardzo
niesympatyczny lekarz, zwłaszcza kiedy się uśmiecha.
„A może Meadgea rzeczywiście jest chora?” — pomyślałem. Objąłem
ją.
— Robi się chłodno, prawda, Alb?
— Tak, moja mała, kochana dziewczynko.
Meadgea oplotła swymi chudziutkimi rączkami moją szyję i wtuliła
twarz w fałdy mojej marynarki.
Było mi jakoś dziwnie lekko i spokojnie, Meadgei chyba też. Po chwili
westchnęła głęboko, przytuliła się do mnie jeszcze mocniej, a ja wstałem i
poniosłem ją poprzez park, śpiącą, do naszego domu, czując cały czas na
szyi jej gorący oddech.
III
Nie wspominałem profesorowi Birghoffowi o mojej rozmowie z ojcem
— nie chciałem, aby profesor pomyślał, że ojciec nie ma już żadnych
nowych pomysłów, jeżeli chodzi o analizę dokładnej chemicznej struktury
genów. Z drugiej strony, dzięki trudnościom związanym z przebadaniem
chromosomów X i Y, miałem okazję do zaproponowania czegoś takiego,
co świadczyłoby o tym, że sam jestem też niezłym badaczem biofizykiem.
Przebudowałem laboratorium ojca. Skonstruowano dla mnie działko
protonowe, które umożliwiało mi bombardowanie protonami dowolnego
nukleotydu w molekułach RNA i DNA.
Szczególnie dużo kłopotów miałem z „reproduktorem biologicznym” —
miniaturową kuwetą kwarcową, gdzie w syntetycznej cytoplazmie
zachodziła synteza białek.
Kiedy już wyposażenie zostało skompletowane, praca w laboratorium
ruszyła pełną parą, przy czym w miarę rozwoju badań profesor Birghoff
przekazywał do mojej dyspozycji wszystkich współpracowników, którzy
poprzednio pracowali u ojca.
Byli to bardzo mili, energiczni ludzie, którzy szczerze pasjonowali się
molekularną biologią. Niektórzy z nich, zwłaszcza fizyk Klemper i
matematyk Gust, byli trochę filozofami, trochę cynikami i hołdowali teorii
stałego przekształcania się materii nieożywionej w ożywioną. Traktowali
oni dowolny żywy organizm jako ogromną molekułę i określali wszystkie
jej funkcje poprzez terminy energetycznych przejść od jednego stanu do
drugiego. To, co robiliśmy, Klemper określił jako „poszukiwanie igły w
stogu siana”. I rzeczywiście — już pierwsze doświadczenia przekonały
nas, że płeć przyszłego żywego osobnika jest ukryta nie w nukleotydach,
lecz znacznie głębiej, być może w uszeregowaniu atomów w łańcuchach
sacharydowych i fosforycznych. Kilkakrotnie udało nam się nawet
poprzez mutacje przekształcić chromosom X w chromosom Y, ale w
żaden sposób nie mogliśmy ustalić, dlaczego tak się dzieje.
Przeprowadzaliśmy eksperymenty, zbieraliśmy dane i… na nic
ciekawego nie natrafiliśmy. Czułem, że potrzebne są tu nowe pomysły,
którymi ani ja, ani moi współpracownicy nie mogli się poszczycić.
Do ojca nie zwracałem się więcej o pomoc. Zrozumiałem, że jakoś, w
sposób najzupełniej bierny, sprzeciwia się naszym badaniom. Nie tylko nie
interesował się moją pracą, ale nawet za każdym razem, kiedy chciałem go
o coś zapytać, sprowadzał od razu rozmowę na inny temat albo zaczynał
narzekać na zmęczenie.
Był to rzeczywiście bierny opór, dlatego że nader chętnie poświęcał
wiele czasu ludziom, a nawet całym delegacjom różnych organizacji, które
występowały przeciwko wojnie. Dawniej nawet nie podejrzewałem, że
mój ojciec tak bardzo interesuje się zagadnieniami politycznymi. Był on
dla mnie zawsze wzorem naukowca, dla którego wszelka walka polityczna
i ideologiczna nie ma żadnego znaczenia. I oto nagle, zmęczony i chory,
zmieniał się zupełnie, kiedy przychodzili do niego ludzie z prośbą, by
podpisał jakąś petycję albo zredagował jakąś antywojenną odezwę. Na to
miał dostatecznie dużo sił i czasu.
— Jesteś uczonym a nie politykiem — powiedziałem kiedyś
rozgoryczony, robiąc mu zimny kompres.
— Przede wszystkim jestem człowiekiem. Już czas najwyższy, żeby
zrzucić z naszych uczonych maskę pozornej neutralności. Kryjąc się za
szczytnym mianem naukowca, robią zdziwioną minę, kiedy okazuje się
nagle, że rezultaty ich pracy naukowej są wykorzystywane w celu
zgładzenia milionów ludzi. Udają naiwnych głuptasków, którzy rzekomo
nie są w stanie przewidzieć najprostszej rzeczy pod słońcem: jakie będą
konsekwencje ich badań i odkryć. Od dziesiątków lat korzystają z tej
furtki, aby odżegnać się od współudziału w przestępstwie i zwalić całą
winę na niemądrych polityków. Jeżeli daję broń do ręki wariatowi, to
konsekwencje powinienem ponosić ja, a nie wariat…
Po tej tyradzie doszedłem do wniosku, że prace badawcze nad
zgłębieniem tajemnicy chromosomów X i Y mój ojciec uważa w jakimś
stopniu za niebezpieczne dla ludzkości…
Któregoś dnia wróciłem do domu wcześniej niż zazwyczaj. Było
chłodno i nieprzyjemnie, mżył drobniutki kapuśniaczek. Podchodząc do
drzwi, zobaczyłem nagle, jak z domu w samej tylko sukience wybiegła
Meadgea i popędziła w głąb parku.
— Meadgea, Meadgea! — zawołałem.
Nie usłyszała mnie jednak. Dogoniłem ją dopiero w samym końcu
parku, gdzie ukryła się jak ścigane zwierzątko.
— Meadgea, kochanie, co ci się stało?
— Ach, to ty, Alb! Jak to dobrze, że jesteś.
— Co się stało? — spytałem znowu, okrywając ją swym płaszczem.
— On mnie chce zabrać…
— Kto?
— Pan Horsch. Jest tam teraz, rozmawia z twoim ojcem.
— Dlaczego?
— Nie wiem. Mówi, że mu jestem potrzebna do badań medycznych.
— Chodź. Nie pozwolę cię nikomu ruszyć.
Meadgea podniosła się i pokornie poszła ze mną. Przed drzwiami
zatrzymałem się na chwilę. Z gabinetu dobiegał głos ojca i jeszcze jakiś
inny, ostry i nieprzyjemny.
— Niech pan zrozumie, przyjacielu, przecież to jest zupełny absurd.
Mówiłem panu nieraz, że dokonać wielkiego naukowego odkrycia — to
wyczyn, ale nie zrobić tego — to wyczyn do kwadratu! — gorączkował
się ojciec.
— Ale ja inaczej nie potrafię, profesorze. Nie rozumiem, jak pan może
wrzucić do kosza rezultaty pracy całego życia. Przecież wyobrażaliśmy
sobie wszystko zupełnie inaczej.
— Byliśmy głupcami, naiwnymi głupcami. To nie jest droga…
— Nie, to jest właśnie jedyna właściwa droga. Pan jest po prostu
tchórzem. Naiwny pacyfista. Gdyby nie Solveigia…
Szarpnąłem drzwi i wszedłem. Ojciec, przeraźliwie blady, siedział w
swoim fotelu, a obok niego wysoki mężczyzna o pożółkłej twarzy i
wydatnych kościach policzkowych. Podczas rozmowy wymachiwał
prawdopodobnie rękoma, bo gdy wszedłem, zastygł nagle w niedorzecznej
pozie.
— Alb, mówiłem ci przecież tyle razy, żebyś bez pukania..
W tej samej chwili Horsch skoczył w moim kierunku i chwycił mnie za
rękę.
Nie wiem skąd i jak, ale nagle pojawił się u niego fonendoskop,
wziernik, lupa, w mgnieniu oka zmienił się on w szalejącego lekarza.
— A teraz kropelkę krwi, jedną, jedyną kropelkę — mamrotał,
wyciągając z kieszeni igłę.
Moje zaskoczenie już minęło, odepchnąłem więc z całej siły oszalałego
doktora. Był wyższy ode mnie, ale mięśnie miał zwiotczałe. Przeleciał
przez cały gabinet i gdyby nie biurko, zatrzymałby się dopiero na ścianie.
Zgięty wpół oparł się o stolik i spojrzał na mnie ze wstrętnym uśmiechem
i… zainteresowaniem. Tak, właśnie z dziwnym zainteresowaniem wariata.
— To ty taki jesteś, Alb — wykrztusił wreszcie, prostując się.
— Co tu się dzieje, kim jest ten pan? — spytałem podchodząc do ojca.
Był potwornie blady, oczy miał zamknięte, rękę przyciskał do piersi.
— Och, Alb.. To jest pan Horsch, mój dawny uczeń i przyjaciel. Nie
gniewaj się na niego.
— Twój przyjaciel jest bardzo źle wychowany, ojcze. Horsch usiadł,
zmęczony, w fotelu i roześmiał się. Nie spuszczał mnie ani na chwilę z
oczu. Wydawało się, że wszystko, co się tu dzieje, niezmiernie go
interesuje.
— Nie wiem, ile bym dał za jedną kroplę krwi naszego Alba —
powiedział wreszcie, bawiąc się automatyczną igłą.
— Przestań, Horsch… Pan mnie zabije — wyjęczał ojciec.
Przy słowach „naszego Alba” ogarnął mnie szał. Podskoczyłem do
Horscha i szarpnąwszy go za marynarkę wyciągnąłem z fotela. Jego
wstrętna twarz nadal była uśmiechnięta. Nie wytrzymałem — z całej siły
walnąłem go pięścią. Upadł, a ja powlokłem go do drzwi. Tutaj Horsch
nagle wstał i wrzasnął wstrętnym, zachrypniętym głosem:
— Ale przecież dziewczyna jest naprawdę moja! Oddajcie mi
dziewczynę!
Po tych słowach znikł.
Gdy już wreszcie trochę ochłonąłem, poszedłem na górę do ojca. Leżał
w fotelu z zamkniętymi oczyma. Chwyciłem jego dłonie. Były zupełnie
zimne.
IV
W trzy miesiące po powrocie z zagranicy referowałem na radzie
naukowej wyniki mojej pracy. Nie były zachwycające.
— Jakie pan ma plany na przyszłość? — zapytał profesor Birghoff.
Wzruszyłem ramionami. Oprócz metodyki, którą odziedziczyłem w
spadku po ojcu, nie miałem żadnych innych i pomysłów. Po prostu, to
było chyba oczywiste, nie wykazywałem żadnych wybitnych zdolności,
jeżeli chodzi o prace badawcze. Dlatego też doktor Seat, zasuszony,
zgarbiony staruszek, wymamrotał po chwili:
— Grupie potrzebny jest dobry konsultant.
— Kogo pan proponuje, doktorze?
— Kogoś ze starych współpracowników profesora Oldfree. Na przykład,
pamiętam, był taki bardzo zdolny młody człowiek… Zapomniałem, jak się
nazywał… coś jak Hirsch, Hursch…
— Horsch! — krzyknąłem.
— Tak, tak, właśnie on. Był bardzo zdolny, bardzo. Żeby go tak
odszukać…
Skurczyłem się cały jak sprężyna. A doktor Seat ciągnął dalej:
— Pamiętam, że już w tym okresie, kiedy dopiero zaczynaliśmy badania
nad szyfrem genetycznym, dokonał on kilku wspaniałych odkryć. Choćby
na przykład… sprzężenie zwrotne pomiędzy stężeniem RNA w jądrze
komórki i stężeniem aminokwasów w cytoplazmie… A poza tym ten
młody człowiek wspólnie z profesorem Oldfree nauczył się zapisywać
informacje genetyczne… Bardzo zdolny naukowiec… Nie wiadomo tylko,
gdzie on jest teraz…
Wyszedłem przed zakończeniem rady naukowej i pobiegłem do domu.
Postanowiłem odszukać Horscha za wszelką cenę i przeprosić go za to, co
zrobiłem. Ostatecznie, przecież to naukowiec, twórca nowych idei, posuwa
naukę naprzód, chociaż często staje się burzycielem życia spokojnego
mieszczucha. Mieszczuchy bez najmniejszych wyrzutów sumienia
spożywają owoce jego twórczej pracy i opowiadają sobie o nim obraźliwe
dowcipy. Moim obowiązkiem było odszukać Horscha, przeprosić go i
zaproponować mu stanowisko konsultanta w naszym laboratorium.
— Gdzie jest Meadgea? — spytałem służącą.
— Chyba w parku. Jest tam od rana.
Wyszedłem z domu w nadziei, że znajdę Meadgeę w jakimś zakamarku
ogrodu z książką w ręce. Ale nigdzie jej nie było. Wołałem ją kilkakrotnie,
lecz bez skutku. Nagle w jednym z narożników, tam gdzie mur był
pęknięty, dostrzegłem na ławce coś białego. Podszedłem bliżej — to był
tomik wierszy Byrona. Rozejrzałem się wokół i stwierdziłem, że krzaki u
wyłomu w murze są połamane, jakby ciągnięto przez nie coś ciężkiego.
Pobiegłem jak szalony i obok wyrwy w ogrodzeniu ujrzałem niebieską
wstążeczkę, którą Meadgea nosiła we włosach.
Pierwszą moją myślą było zadzwonić na policję. Ale przypomniawszy
sobie Horscha, zawahałem się — zrodziło się we mnie straszne
podejrzenie.
W ciągu niecałej minuty wyprowadziłem wóz z garażu i oto pędzę już
na północ, do nie znanego mi miasteczka Cable. Dlaczego pojechałem
właśnie do Cable? Nie mam pojęcia. Zresztą dokąd miałem jechać?
Dawniej Meadgea mieszkała w Cable. Tam właśnie odwiedzał ją
Horsch…
Jechałem szybko. W pamięci odtworzyłem swoje pierwsze spotkanie z
Meadgea, następnie przypomniałem sobie naszą rozmowę o Horschu, a
potem samo spotkanie z Horschem. Dziwne, że mój ojciec mi nie
wspominał o swoim najzdolniejszym uczniu i współpracowniku, chociaż
nie mógłbym przysiąc, że z ust ojca nigdy nie padło jego nazwisko.
Teraz dopiero zrozumiałem, że ojciec nie mówił mi o wielu rzeczach.
Więcej nawet — ukrywał przede mną wszystko to, co było w jego pracy
najważniejsze. I to najważniejsze splatało się w jakiś tajemniczy sposób z
Horschem i porwaną Meadgea. Do czego Horschowi potrzebna była
Meadgea? O jakiej to „jedynej właściwej drodze” była mowa podczas jego
ostatniej rozmowy z ojcem?
Wszystkie te myśli wciąż jeszcze kłębiły mi się w głowie, kiedy
wjeżdżałem do niewielkiego osiedla, które, według drogowskazu
widniejącego przy szosie, nazywało się Cable. Miasteczko było zupełnie
puste, jakby wszyscy jego mieszkańcy wymarli, długo więc nie mogłem
odszukać ani jednej żywej duszy, żeby spytać, gdzie mieści się dom, w
którym mieszkali rodzice Meadgei. Zobaczyłem wreszcie jakiegoś
staruszka wychodzącego spoza kościółka, zahamowałem gwałtownie i
krzyknąłem:
— Dziadku! Gdzie tu jest dom państwa Shauli?
Kilka chwil patrzył na mnie nie rozumiejącymi oczyma, potem
gwałtownie zatrząsł głową i odpowiedział:
— Nie, takich nie znam…
— Mają córkę, Meadgeę.
Znowu zaprzeczył ruchem głowy i pośpiesznie się oddalił.
Zaparkowałem wóz przed bramą i wszedłem na niewielki kościelny
dziedziniec. Zapadał już zmrok i z okien plebanii płynęło migotliwe
pomarańczowe światło. Zapukałem. Otworzył mi niemłody, tęgi ksiądz,
który prawdopodobnie tuż przed moim przyjściem sprzątał mieszkanie,
gdyż miał podkasaną sutannę.
— Czym mogę panu służyć, młodzieńcze?
— Chciałbym się dowiedzieć, gdzie tutaj w Cable mieści się dom
państwa Shauli. Mają oni córkę, dziewczynkę, która ma na imię Meadgea.
— Meadgea? — spytał w zamyśleniu ksiądz z nutką zdziwienia w
głosie.
— Tak.
Po krótkim namyśle powiedział wreszcie:
— Wejdźmy lepiej do środka…
Po chwili znaleźliśmy się w malutkim pokoiku, w którym paliła się
naftowa lampa.
— A więc interesuje pana dziewczyna, która ma na imię Meadgea? —
powtórzył ksiądz, kiedy już usiedliśmy.
— Tak. I jej rodzice.
— Hm. To dziwne. A czy mógłbym wiedzieć, kim pan jest?
— Dalekim jej krewnym — skłamałem.
— To już zupełnie zadziwiające.
— Dlaczego?
— Rzecz w tym, że dziewczynka nie ma rodziców. To znaczy,
oczywiście, ma rodziców, ale nikt nie wie, kim oni są. Meadgea jest
podrzutkiem.
— Co takiego? — krzyknąłem. — Ale przecież ona mi sama mówiła, że
ma ojca i matkę i że jej rodzice niedawno wyjechali do Australii, i że…
— Niestety — przerwał mi ksiądz — rzecz wygląda zupełnie inaczej.
Dziewczynka jest oczywiście przekonana, że państwo Shauli są jej
rodzicami. W rzeczywistości przywieźli ją tutaj jako niemowlę dwaj
młodzi ludzie i oddali na wychowanie wspomnianemu małżeństwu…
Zdarzyło się to, o ile mnie pamięć nie zawodzi, mniej więcej przed
szesnastu laty. Dobrze pamiętam ten dzień, kiedy w osiedlu zaczęto
mówić, że państwo Shauli mają dziecko. Poszedłem więc natychmiast do
nich, żeby je ochrzcić, ale…
— Co „ale”?
— W mieszkaniu był jakiś mężczyzna, który powiedział, że chrzest nie
jest dziewczynce potrzebny. Dla mnie było to bardzo przykrą
niespodzianką. Spytałem go wówczas: „Dlaczego?” A on mi
odpowiedział… Tak, tak, powiedział: „Chrzest jest potrzebny tym, których
stworzył Bóg. A ją stworzył człowiek”. Do dziś nie wiem, o co mu
właściwie chodziło.
— Przecież my wszyscy pochodzimy od ludzi — powiedziałem
zachrypniętym głosem.
— O właśnie! A człowiek od Boga. Ale dziewczynka nie została
ochrzczona.
Staruszek zaczął się rozwodzić nad tym, jaki to grzech nie być
ochrzczonym, a ja wciąż czekałem, kiedy wreszcie skończy. Chciałem mu
zadać jeszcze kilka innych pytań.
— A czy Meadgea długo mieszkała u państwa Shauli?
— Mniej więcej pół roku temu przyjechał jakiś poważny starszy pan i
zabrał ją ze sobą.
— I więcej się tu nie pokazywała?
— Nie.
— A państwo Shauli mieszkają tu jeszcze?
— Nie. Wyjechali do Australii. Podobno za pieniądze, które dostali od
tego pana za wychowywanie dziewczynki.
„Ślepy zaułek” — pomyślałem. Pozostawało jeszcze jedno pytanie.
— A czy ksiądz nie znał przypadkiem takiego pana, co się nazywa
Horsch?
— Niech będzie przeklęte imię jego!
— A więc zna go ksiądz?
— Oczywiście. To on właśnie zabronił ochrzcić dziecko.
— Niech mi ksiądz powie, gdzie on mieszka.
— Niedaleko stąd, w Sundike. To posiadłość w lesie.
W kilka minut później mój wóz trząsł się na rozmokłej drodze do
Sundike. Było bardzo ciemno i padał deszcz.
V
Posiadłość Horscha to wielki ponury budynek jednopiętrowy,
zbudowany z cegły, ale w starym stylu, ogrodzony na wpół zniszczoną
metalową siatką.
Samochód zostawiłem pośród drzew, naprzeciw bramy wjazdowej.
Wszedłem na dziedziniec, przeciąłem ścieżkę, wysadzoną kamiennymi
płytami, i znalazłem się u drzwi domu. Wokół panowała martwa cisza, w
żadnym oknie nie widać było światła.
Nacisnąłem guzik dzwonka. Potem jeszcze raz i jeszcze, ale zupełnie
bez skutku — nikt mi nie odpowiadał.
W domu nikogo nie było — to jasne. Drzwi były zamknięte, więc
zacząłem powoli obchodzić cały budynek, obserwując wysokie okna.
Z tyłu domu, nad kuchennym wejściem znajdowała się niewielka
weranda z małym owalnym oknem. Wróciłem do samochodu, wziąłem
latarkę elektryczną i śrubokręt, a następnie bez żadnych trudności
wdrapałem się na werandę. Podważyłem okno śrubokrętem, wyrwałem je
z zawiasów i dostałem się do środka.
Trafiłem do biblioteki. W pomieszczeniu unosił się zapach książek,
starych papierów i formaliny. Później zauważyłem zresztą, że zapachem
formaliny przesiąknięty jest cały dom.
Szczerze mówiąc, nie bardzo sobie zdawałem sprawę, po co właściwie
włamałem się do domu Horscha. Nikogo tu nie było i właściwie na dobrą
sprawę mogłem zostać oskarżony o wszelkie możliwe przestępstwa. Na
wypadek, gdyby nagle zjawił się Horsch, miałem przygotowany szereg
wyjaśnień, jedno gorsze od drugiego…
Biblioteka była ogromna. Wypełnione książkami półki sięgały aż do
sufitu. W różnych miejscach leżały zwalone na kupę sterty ksiąg, dla
których prawdopodobnie nie starczyło miejsca na półkach. Na chybił trafił
oświetliłem jedną z takich stert i spostrzegłem, że były to stare roczniki
czasopisma „Biofizyka”. Na jednej z półek ustawione były książki z
zakresu teorii informacji, a jeszcze niżej — o cybernetyce. Na podłodze
poniewierały się stare książki, podręczniki, monografie, zbiory artykułów
fizycznych, chemicznych, o teorii liczb, z zakresu topologii. Miało się
wrażenie, że gospodarz domu interesował się dosłownie wszystkim.
Z biblioteki wychodziło się do niewielkiego korytarzyka; po jego prawej
i lewej stronie znajdowały się dwie sypialnie.
Zszedłem po wąskich i skrzypiących schodach na parter i znalazłem się
w malutkim hallu. Stała tu wąska, obita skórą kanapa, lustro w rogu;
pierwsze drzwi prowadziły z hallu do kuchni, która znajdowała się
naprzeciwko jadalni, drugie wiodły do jadalni, trzecie były zamknięte.
Cofnąłem się kilka kroków do tyłu, rozpędziłem się i z całej siły walnąłem
o nie ramieniem. Rozległ się głośny trzask i wpadłem do obszernej sali.
Światło mojej latarki skakało po znajdujących się tu przedmiotach. Bez
trudu stwierdziłem, że znajduję się w laboratorium. Ale w jakim!
Wyposażenie tego laboratorium — wirówki, mikroskop elektronowy,
urządzenia chromotograficzne — było znacznie lepsze niż to, co mieliśmy
u nas w instytucie. Przez kilka minut chodziłem pomiędzy stołami jak we
śnie, myśląc o tym, jak wiele wspaniałych doświadczeń można by tu było
przeprowadzić. Na stole obok okna odnalazłem miniaturowe działko
protonowe, podobne do tego, jakie zamówiłem do swoich doświadczeń
genetycznych. Mój przyrząd w porównaniu z tym wydał mi się szkieletem
przedpotopowego zwierzęcia.
A oto i biurko: szerokie, długie, przykryte płytą z przezroczystego
tworzywa. Leżały pod nią arkusze z notatkami, wzorami i tablicami. W
jednym z rogów zauważyłem jakieś zdjęcie i kiedy oświetliłem je
dokładniej, o mało nie krzyknąłem ze zdziwienia.
To było zdjęcie mojej matki. Drżącą ręką wyjąłem je spod płyty i długo,
dokładnie mu się przyglądałem.
Nie, to nie pomyłka… Piękna, młoda kobieta o lekko skośnych oczach i
wspaniałych jasnych włosach patrzyła na mnie z fotografii, uśmiechając
się odrobinkę ironicznie. Nie mogłem tego zdjęcia pomylić z żadnym
innym, ponieważ na biurku mojego ojca stało takie samo.
Skąd ono się tu wzięło? A może kiedyś, dawno, dwaj ludzie — mój
ojciec i Horsch, kochali się w mojej matce? Być może, wybrawszy mego
ojca, matka raz na zawsze zniweczyła współpracę pomiędzy nauczycielem
i uczniem w dziedzinie genetycznej biofizyki.
Była tu jakaś wielka tajemnica, ale w żaden sposób nie mogłem jej
zgłębić.
Zupełnie zapomniałem, gdzie jestem. Usiadłem w fotelu obok biurka,
trzymając wciąż jeszcze w ręku fotografię matki, którą bardzo słabo
pamiętałem. To dziwne, ale ojciec prawie nigdy nic mi o niej nie mówił.
Na wszystkie moje pytania odpowiadał niezmiennie: „To była bardzo
dobra kobieta… Miała na imię Solveigia…”
Od pewnego czasu zaczęło mi się wydawać, że Meadgea jest bardzo
podobna do mojej matki. Uporczywie odpędzałem od siebie tę myśl.
Zmęczony, wyczerpany, w pewnym momencie zasnąłem…
VI
Obudziłem się, kiedy już było jasno. Oślepiające promienie słoneczne
padały przez szerokie okno prosto na moją twarz. Minęło sporo czasu,
zanim zdałem sobie sprawę, gdzie jestem.
Teraz laboratorium promieniowało całą swą wspaniałością. Tak
doskonałej pracowni biofizycznej mógłby Horschowi pozazdrościć nawet
największy ośrodek badawczy.
Oglądając stanowisko do badań chemicznych, zauważyłem nagle w rogu
jakieś dziwne urządzenie ze szkła i niklu, którego zastosowanie było dla
mnie z początku niejasne. W środku, na małym porcelanowym stoliczku
spoczywało niewielkie, o pojemności najwyżej dwóch litrów, naczynie o
owalnym kształcie, do którego ze wszystkich stron doprowadzone były
niezliczone szklane i gumowe rurki i kapilary. Wokół centralnego
naczynia na ażurowej konstrukcji z nierdzewnej stali ustawione były
liczne kolby z matowego i kwarcowego szkła, a pod stolikiem w
specjalnych uchwytach tkwiły dwa metalowe cylindry — jeden z tlenem,
drugi z dwutlenkiem węgla. Skomplikowana pajęczyna cienkich szklanych
rureczek oplatała naczynie i przenikała do jego wnętrza, tworząc jednolitą
siatkę do ogrzewania i termostabilizowania przyrządu. Można się było
tego domyślić, ponieważ labirynt rurek miał swój początek i koniec w
niewielkim metalowym zbiorniku, zaopatrzonym w grzałkę elektryczną i
termoregulator. Kilka termometrów sterczało z różnych części przyrządu,
a ich odczyty nanoszone były poprzez termoelektryczne czujniki na
potencjometr wyjściowy.
Na powierzchni szkła widniały różne napisy: „Karmienie”, „Fermenty”,
„Kwas rybonukleinowy”, „Trójfosforan adenoc.”… I wtedy wszystko
stało się dla mnie jasne.
Kto choć raz zetknął się z problemem sztucznej hodowli istot żywych w
warunkach laboratoryjnych, mógł jedynie marzyć o takim przyrządzie. Do
tego właśnie celu został on skonstruowany.
Gdy już zrozumiałem, jakie jest jego przeznaczenie, zabrałem się do
studiowania jego schematu. Tak, nie mogło być żadnych wątpliwości. To
było to, co uczeni zwykli nazywać reproduktorem biologicznym —
złożonym i pomysłowym układem, w najdoskonalszym stopniu
imitującym ten układ, który został stworzony przez naturę w istotach
żywych. Ten przyrząd zawierał w sobie wszystko, o czym wiedziała nauka
w zakresie embriologii i fizjologii wyższych typów zwierząt. Został on
zbudowany na zasadzie autoregulacji, w związku z czym wystarczyło
prawdopodobnie umieścić w nim substancję odżywczą i w niej — jedną
jedyną komórkę żywego organizmu, aby sam rozwój tej komórki posłużył
do określenia funkcji harmonicznych wszystkich zespołów urządzenia.
Przyrząd był w idealnym stanie, dokładnie wyczyszczony, jednak dzięki
nieznacznym osadom w najcieńszych kapilarach i maleńkim ryskom na
powierzchni naczynia domyśliłem się, że był on już używany, i to
prawdopodobnie nieraz. Do czego go używano? Jaki organizm był
hodowany w tym wspaniałym przyrządzie?
Prawdopodobnie nigdy nie znalazłbym odpowiedzi na to pytanie,
gdybym przypadkowo nie zobaczył niewielkiej żelaznej skrzynki, stojącej
w kącie pokoju. Z początku myślałem, że to też jest przyrząd — została
ona wykonana z nierdzewnej stali — ale kiedy otworzyłem wieko,
zobaczyłem, że jest to najzwyklejsza kasetka do przechowywania
dokumentów. Machinalnie zajrzałem do środka i spostrzegłem stertę
papierów i grubą książkę w zielonej oprawie. Chciałem już zamknąć
kasetkę, gdy nagle rzuciła mi się w oczy biała naklejka w prawym górnym
rogu księgi, na której dużymi czarnymi literami było napisane: „Solveigia
— wariant 5”…
Solveigia? Co to ma znaczyć? Dlaczego Solveigia?
Drżącymi rękami wyjąłem ze skrzynki ową książkę, zupełnie
zapomniawszy, że w tym tropieniu tajemnicy przekroczyłem już dawno
wszelkie dopuszczalne granice i postępuję jak najzwyklejszy rabuś. Ale
przecież S o l v e i g i a !
Otworzyłem książkę i spojrzałem na pierwszą stronę, nic nie
rozumiejąc. Przekartkowałem ją, strona po stronie i wszędzie zobaczyłem
to samo — szeregi cyfr. Cyfry były napisane w dwóch rzędach; w górnym
powtarzały się tylko dwie: 0 i 1, w dolnym natomiast różne kombinacje
czterech innych cyfr: 2, 3, 4 i 5. Wyglądało to mniej więcej tak:
i 0 1 00 111 01 0001 0 11 10…
4 4 2 34 224 52 5433 4 22 43…
„To szyfr, szyfr genetyczny!” — zaświtała mi nagle myśl. „1” i „0” —
to łańcuchy: sacharydowy i fosforanowy. „2’.’, „3”, „4” i „5” — to
pochodne azotanowe: guanina, adenina, cytozyna i tymina.
Pięćdziesiąt stron książki zapisane było samymi tylko cyframi. W
jednym miejscu dostrzegłem grupę cyfr, zakreśloną czerwonym ołówkiem.
Nad nią napis: „Długowieczność?”…
Znak zapytania powtarzał się kilkakrotnie i podkreślony był grubą
kreską. „Długowieczność” — to przecież śmierć… Co oznaczały te cyfry?
Czyj szyfr został zanotowany w księdze?
Nie znajdując w szeregach cyfr odpowiedzi na te pytania, odłożyłem
książkę na bok i ponownie otworzyłem kasetkę. Oprócz papierów,
zapisanych dokładnie takimi samymi rzędami cyfr, zobaczyłem niewielkie
pudełeczko ze sztucznego tworzywa, którego długo nie mogłem otworzyć.
Właściwie nie powinienem był tego robić, ale po znalezieniu notatek z
szyfrem genetycznym nie bardzo już wiedziałem, co się ze mną dzieje.
Byłem strasznie podniecony, czułem, że jestem o krok od wykrycia jakiejś
potwornej tajemnicy… Pudełko pełne było fotografii.
Pierwsza z nich przedstawiała jedną jedyną komórkę. Następna —
komórkę podzieloną na dwie. Potem — dalszy etap podziału. Dalej
rozpoczynało się już różnicowanie. Oto komórki utworzyły kłębek. Kłębek
rozrasta się. Oto — duży zarodek… Nie przypatrywałem się specjalnie
żadnemu zdjęciu. Ręce mi drżały, nerwowo przerzucałem jeden po drugim
małe kartoniki o błyszczącej powierzchni, aż natrafiłem na fotografię…
dziecka, z początku zupełnie malutkiego, potem już większego, oto się
uśmiecha, ma szeroko otwarte oczka, oto już trochę podrosło, ma teraz na
sobie koszulkę.
Nagle zatrzymałem się, czując, że nie jestem w stanie dłużej po kolei
przerzucać fotografii. Ścisnąłem zęby, sięgnąłem na samo dno pudełka i
wyciągnąłem ostatnią. Uwidoczniona była na niej… trumna. Trumna
obsypana kwiatami, a nad jej krawędzią zarys głowy martwej kobiety.
Wówczas wyjąłem poprzednią fotografię i wrzasnąłem potwornym,
nieludzkim głosem.
To było straszne, niemożliwe, nieprawdopodobne. To było zdjęcie mojej
matki…
Nie pamiętam, w jaki sposób wydostałem się z posiadłości Horscha, jak
wyjechałem z Cable, jak pędziłem z powrotem do domu. Zapomniałem o
wszystkim — o sobie, o Horschu, o Meadgei. Widziałem tylko jedno —
widziałem, dobrą, najukochańszą, lekko uśmiechniętą twarz swojej matki.
Przyjechałem do domu i rzuciłem się na łóżko. W głowie wszystko mi
się poplątało, migały mi jakieś cyfry, kolby, fotografie. Chwilami traciłem
świadomość, a kiedy to mijało, stwierdzałem, że leżę w łóżku, a nade mną
pochylone były głowy jakichś ludzi: gospodyni, profesora Birghoffa,
kolegów z instytutu, lekarzy w białych kitlach…
Przypominam sobie jak przez mgłę, że udało mi się wyrwać z czyichś
rąk i popędziłem gdzieś przed siebie, zdaje się, do gabinetu ojca, i tam
rwałem papiery, następnie fotografie, rwałem na drobne kawałki, dopóki
mnie nie schwycono i siłą nie zapakowano z powrotem do łóżka.
Ten atak szału trwał kilka dni. Następnie ogarnęła mnie zupełna,
absolutna apatia — leżałem godzinami z oczyma utkwionymi w jeden
punkt na suficie. Wszystko było szare, bezbarwne, nijakie. Czułem w
sobie zupełną pustkę, byłem otępiały i zdruzgotany…
VII
Wkrótce po tym wypadku odwiedzili mnie moi koledzy z instytutu —
Klemper i Gust. Weszli do sypialni hałaśliwie, z tym krzykliwym
humorem, sztuczną wesołością i sztucznym optymizmem, z jakim na ogół
odwiedza się ciężko chorych.
— Ale napędziłeś nam strachu, Alb — powiedział głośno Klemper,
potrząsając moją ręką. — Myśleliśmy już, że nigdy nie wyzdrowiejesz i że
trzeba cię przekazać profesorowi Kusano jako obiekt doświadczalny.
Profesor Kusano jest kierownikiem laboratorium biochemii wyższych
funkcji nerwowych. Ostatnio zajmował się on badaniem procesów fizyko–
chemicznych zachodzących w mózgu człowieka, dotkniętego rozstrojem
psychicznym.
— Kiedy badał ciebie, doszedł do wniosku, że gdzieś w głębi twego
organizmu wyłamała się spod kontroli cała fabryka maskaliny. Miałeś
prawdziwy atak schizofreniczny o dużym nasileniu.
— Posłuchajcie, przyjaciele — zacząłem. — Czy nigdy nie
zastanawialiście się nad tym, że takie wywracanie człowieka dnem do
góry, tak jak to robicie wy albo doktor Kusano, albo jeszcze jakiś inny
biochemik lub fizyk — jest rzeczą podłą?
Spojrzeli na siebie, nic nie rozumiejąc. Nie czekałem na odpowiedź i
ciągnąłem dalej:
— Kiedy człowiek jest młody, zdrowy, pełen sił i energii, może sobie od
czasu do czasu pozwolić na rozkosz kokietowania śmierci, żartując z
powodu nieuniknionego spotkania z nią. Ale tylko w wyjątkowych
wypadkach rzeczywisty kontakt człowieka ze śmiercią, tym ostatnim
etapem istnienia, stanowi godne uwagi widowisko.
— Alb, jeżeli nie jesteś jeszcze zupełnie zdrów…
— Nie, nie, kochani, jestem zupełnie zdrów i to, co teraz mówię, jest
wynikiem moich długich medytacji.
— Wobec tego wyjaśnij nam dokładnie, co masz na myśli. Czy
przypadkiem nie siebie? Możemy ci śmiało powiedzieć, że nie zagraża ci
żadne niebezpieczeństwo. Miałeś po prostu zwykły szok nerwowy, pełny
zanik funkcji hamujących, to, co psychiatrzy nazywają wegetatywną
psychozą reakcji. Doktor Kusano zademonstrował nam podczas wykładu
na uniwersytecie chemiczną morfologię twej krwi, podkreślając, że
podobnym wypadkom towarzyszy zawsze gwałtowny wzrost stężenia
adrenaliny i jej pochodnych. Dlatego też wspominaliśmy ci o maskalinie.
Wiesz przecież dobrze…
Dlatego właśnie, że ja wiedziałem, dlatego że oni wiedzieli, dlatego że
wiedziało jeszcze kilkadziesiąt innych osób z uniwersytetu, czułem się
wstrętnie, jak człowiek, którego wyprowadzono nago przed tłum
ciekawskich. Przerwałem im ruchem ręki. Zamilkliśmy na chwilę,
szukając innego tematu do rozmowy. Wreszcie Klemper, jak zawsze z
gburowatym cynizmem, oświadczył:
— Póki tutaj gniłeś, udało nam się rozszyfrować molekularną strukturę
chromosomów X i Y.
— No, no. I co dalej?
— Teraz rodzice będą mogli oddziaływać na strukturę swej rodziny i
zawsze, nawet w czasie wojny, można będzie uzyskać wyrównanie
liczebności osobników płci męskiej i żeńskiej. Wspaniałe, co?
Wzruszyłem ramionami. Ostatecznie to było niczym w porównaniu z
faktem, o którym wiedziałem. Czułem jednak, że za pozorną niedbałością,
z jaką przyjaciele poinformowali mnie o swym odkryciu, kryje się duma i
ambicja uczonych, którzy zrobili następny krok na drodze do poznania
n i e z n a n e g o .
„W ten właśnie sposób zaczyna się współudział w zbrodni” —
pomyślałem. — „Kiedy właściwie należy oddać nas pod sąd — mnie i
moich współpracowników — przed rozszyfrowaniem chromosomów X i
Y czy po? Albo też dopiero wtedy, kiedy rząd będzie mógł wpływać na
wyrównywanie liczebności osobników obojga płci? Czy też raczej
wówczas, kiedy wojna się zacznie i za późno już będzie na jakiekolwiek
zmiany?”
— Po co wam to wszystko jest potrzebne? Wydaje mi się, że kiedy
badania w zakresie molekularnej genetyki człowieka, kiedy grzebanie w
ukrytych mechanizmach jego do niedawna tajemniczej istoty doprowadzą
do tego, że wiedza ta stanie się dostępna dla podręczników szkolnych,
życie nie będzie miało dla ludzi żadnego uroku, straci całe swoje
niewypowiedziane piękno. Ludzie zostaną odarci ze skóry, przekształcą
się w anatomiczne modele, więcej nawet — w naczynia utworzone z
pęczków molekuł białka o znanym składzie, w których zachodzą znane
biochemiczne reakcje i biofizyczne procesy.
Czułem, że mówię zupełnie co innego, niż chciałem powiedzieć.
Zdawałem sobie sprawę, że przecież wcześniej czy później wyniki
doświadczeń mojego ojca zostaną odtworzone w laboratoriach całego
świata. Ale co będzie potem? Zdrowo myśląca ludzkość nigdy nie zacznie
budować kombinatów chemicznych, produkujących ludzi według
założonych wzorów. Nie, do tego nigdy nie dojdzie. Niemniej jednak takie
kombinaty mogą być utworzone, w ścisłej tajemnicy, pod ziemią, a
krwiożerczy cel, jakiemu miałyby służyć, jest chyba oczywisty.
Zobaczyłem nagle wyraźnie energicznego, albo, jak to się teraz u nas
mówi, efektywnego człowieka w mundurze, który melduje właśnie
ministrowi o tym, jak wspaniale przebiega praca takiego kombinatu, i
chciało mi się na cały głos krzyknąć moim kolegom: „Przestańcie!
Zatrzymajcie się! Przetrzyjcie oczy wyobraźcie sobie, co się stanie,
jeżeli…”
„Nie dokonać odkrycia — to wyczyn do kwadratu” — przypomniałem
sobie słowa ojca wypowiedziane tuż przed śmiercią. Zagryzłem wargi do
krwi.
— Co ty właściwie proponujesz? Zatrzymać się? Zlikwidować naukę?
Cofnąć się do pierwotnej niewiedzy? Na rasie mówisz cały czas o
ujemnych stronach zagadnienia, gdzie pozytywy? Gdzie osiągnięcia
medycyny, gdzie osiągnięcia rolnictwa? Gdzie osiągnięcia w zakresie
leczenia chorób dziedzicznych? Gdzie wreszcie genetyczny aspekt
rozwiązania problemu raka?
— Zgoda, w tym wypadku macie rację… Ale obawiam się, że już
wkrótce zniknie radosne podniecenie rodziców oczekujących dziecka,
ponieważ dzieci będą hodowane probówkach według założonego
programu…
— To nie jest wykluczone. Rzeczywiście, Alb, to nie jest wykluczone.
Ja na przykład nie widzę w tym nic złego. A swoją drogą, badania w tym
kierunku rokują wiele nadziei… Co ci jest, Alb? Strasznie zbladłeś! Jesteś
zmęczony?
Obaj podnieśli się jednocześnie. Bardzo chciałem im powiedzieć o
wszystkim, o czym się dowiedziałem. Ale nie mogłem tego zrobić,
ponieważ byłem pewien, że wtedy prawie natychmiast odtworzą u nas w
instytucie urządzenie Horscha i zaczną jak opętani, jak średniowieczni
Faustowie, produkować ludzi metodą syntetyczną. Zdaje się, dopiero
wówczas zrozumiałem, ile racji miał ojciec, mówiąc o odpowiedzialności
uczonego za losy swego odkrycia.
VIII
Horsch zjawił się w naszym domu dopiero wtedy, kiedy już czułem się
zupełnie dobrze i całymi dniami siedziałem w gabinecie ojca, czytając
książki filozoficzne. Nigdy dotychczas nie zwróciłem uwagi na to, jak
wiele tego typu pozycji znajdowało się w naszej bibliotece, z iloma
teoriami z zakresu śmierci i nieśmiertelności zapoznał się mój ojciec.
Teraz, czytając jedną książkę po drugiej, szedłem jak gdyby śladami ojca.
W takim właśnie momencie wszedł Horsch, postarzały, zgarbiony. Przez
chwilę było mi go nawet żal. Stał przede mną z opuszczonymi rękoma, w
starym wypłowiałym płaszczu, o twarzy zmęczonej i bez wyrazu.
— Proszę, niech pan siada — powiedziałem.
Skinął głową i usiadł. Na chwilę zapanowało milczenie.
— Słucham pana, panie Horsch. Podniósł głowę.
— Dlaczego pan to zrobił, Alb?
— Co?
— Pan zniszczył trud całego mojego życia, i to nie tylko mojego, lecz i
swego ojca.
Uśmiechnąłem się. Zatriumfowało we mnie niedobre uczucie zemsty.
— Jakie pan miał prawo przeprowadzać takie nieludzkie
doświadczenia? Jakie pan miał moralne prawo tchnąć w człowieka życie w
taki sposób?
Horsch uśmiechnął się z sarkazmem.
— Jakie prawo, jakie prawo… Jakie prawo mieli ludzie do wynalezienia
prochu? Jakie mieli prawo tworzyć bomby atomowe i wodorowe? Jakie,
Alb? A samoloty? A rakiety? A śmiercionośne wirusy? I to wszystko to
śmierć, Alb, śmierć… Jakie prawo… Jeżeli chce pan wiedzieć, to nasze
prawo, mam tu na myśli nie tylko siebie, lecz i pańskiego ojca, nasze
prawo oparte było na nieprzezwyciężonym dążeniu do zneutralizowania
zwariowanego pędu nauki, która pracuje nad środkami masowego
zniszczenia wszystkiego, co żywe.
Popatrzyłem na niego zdziwiony. To było dla mnie nieoczekiwane.
— Tak, tak, Alb, proszę się nie dziwić. Jeżeli interesują pana moralne
motywy naszych badań, to były one właśnie takie a nie inne. Przed wielu,
wielu laty pana ojciec i ja poprzysięgliśmy sobie uczynić człowieka
nieśmiertelnym, na złość wszystkim tym, którzy chcieliby zniszczyć
ludzkość.
— W jaki sposób? — spytałem nieswoim głosem.
— Zna pan chyba historię rękopisów znalezionych w rejonie Morza
Martwego. Pewien jordański pastuch znalazł zwoje skóry, które leżały w
jakiejś jaskini ponad dwa tysiące lat. Zachowane na nich były stare
podania, legendy, prawa. Współcześni uczeni odczytali je, dzięki czemu
możemy teraz spojrzeć w głąb wieków, w daleką przeszłość oczyma ludzi,
którzy żyli w tych czasach. Ziemią wstrząsały wojny, żywiołowe
katastrofy, jedna cywilizacja zastępowała inną, a owe zwoje czekały, aż
przyjdzie ich czas. I pismo Majów, i gliniane tabliczki innych narodów…
— Jaki to ma związek z pana badaniami?
— Jak najściślejszy. Pana ojciec i ja, kiedy byliśmy młodsi,
postanowiliśmy pozostawić po sobie bezcenne notatki, najbardziej
sakramentalne dokumenty dla historii, jakie tylko może zostawić człowiek.
Poprzysięgliśmy sobie stworzyć złotą księgę i zanotować w niej wyniki
naszej pracy.
— I cóż chcieliście zapisać w tej księdze?
— Co? Oczywiście — formułę człowieka.
— Formułę człowieka?
— Tak. Tę samą, którą widział pan w moim laboratorium. A także opis
tego samego urządzenia, w którym można byłoby wspomnianą formułę
zrealizować. Alb, czy to nie jest rozwiązanie problemu nieśmiertelności?
Oprócz samej formuły w księdze powinien być zawarty dokładny opis
urządzenia oraz dokładne instrukcje, jak i co trzeba zaczynać, kiedy
skończyć, co robić z nowo narodzonym dalej. Wreszcie, po opracowaniu
dokładnej chemicznej formuły substancji dziedziczności człowieka,
zaczęliśmy nawet zastanawiać się nad tym, że przecież cały proces syntezy
można by było zautomatyzować, mogłaby nim kierować maszyna
cybernetyczna. Konstrukcję takiej maszyny można bardzo łatwo
opracować. Chcieliśmy to nawet zrobić i też zapisać do złotej księgi.
Wyobraża pan sobie, co to znaczy? To nieśmiertelność w pełnym
znaczeniu tego słowa. Księgę można by było umieścić w pojeździe
kosmicznym i wysłać we Wszechświat. Może ona wędrować miliony lat i
dostać się do rąk niepodobnych do nas istot rozumnych. A oni bez trudu
potrafią odtworzyć człowieka. A tutaj, na Ziemi, pana, mnie, każdego
człowieka można unieśmiertelnić tak, że będzie on znowu i znowu
pojawiać się na Ziemi, obserwując wieczną ewolucję naszej planety.
Zmęczona i obojętna twarz Horscha ożywiła się, mówił w upojeniu, nie
zwracając na mnie uwagi, opowiadając o fantastycznych możliwościach,
które otwiera przed ludzkością Formuła Człowieka. Nagle zdałem sobie
sprawę, że mam do czynienia z osobnikiem nienormalnym, dla którego
człowiek jest jedynie wzorem chemicznym i zespołem reakcji.
— Jest to projekt, być może, piękny, ale absolutnie nierealny.
— Kiedy twój ojciec żenił się z Solveigią i urodziłeś się ty, powiedział
to samo.
Drgnąłem, kiedy padło imię mojej matki. Tymczasem Horsch ciągnął
dalej:
— Przyroda jest zbudowana znacznie prościej, niż przypuszczaliśmy.
Wszystko sprowadza się do niewielkiej grupy substancji, będących
inicjatorami reakcji cyklicznych. Są to substancje, dzięki którym
rozpoczyna się kolejne wynikanie reakcji chemicznych, końcowym
etapem zaś jest znowu synteza molekuł inicjatora. Pan dobrze wie, Alb, co
to za substancja. To przede wszystkim substancja dziedziczności: kwasy
dezoksyrybonukleinowe, DNA… Ot i wszystko.
— I co dalej?
— A dalej udało nam się przeanalizować i otrzymać substancję
dziedziczności człowieka.
— No i co?…
— Udało nam się wyhodować według jednego i tego samego wzoru
kilkoro dzieci… Solveigia była piątą z kolei.
— A pozostałe?
— Albo zmarły w stanie embrionalnym, albo wkrótce po… po
urodzeniu.
— Dlaczego?
— Właśnie na to „dlaczego” — ostatecznie nie umiemy odpowiedzieć.
Rzecz w tym, że jakaś grupa molekuł DNA decyduje o żywotności
osobnika. Udało nam się wymacać tę grupę i na wszelkie sposoby
staraliśmy się poprzestawiać w niej grupy azotowe… Osiągnęliśmy to, że
Solveigia żyła dwadzieścia jeden lat. Ale to przecież bardzo mało. Do
złotej księgi chcieliśmy zapisać formułę długowiecznego człowieka.
— Co się stało dalej?
— Solveigia wyrosła na prześliczną dziewczynę. Wychowywała się u
państwa Shauli…
— Tam, gdzie Meadgea?
Horsch skinął głową.
— Twój ojciec zakochał się w niej. Kategorycznie sprzeciwiłem się ich
małżeństwu. Ale nic nie było w stanie zmienić jego postanowienia.
Solveigia też go kochała. I oto…
— Boże, jak podle postąpiliście! — nie wytrzymałem.
Horsch skrzywił się i pokiwał głową.
— To jest niezwykłe i dlatego wydaje się podłe. Ale już w niedługim
czasie ludzie przyzwyczają się do tego.
— Kiedy synteza ludzi zostanie opisana w podręcznikach szkolnych?
— Tak. Wcześniej czy później tak się musi stać.
— Dobrze. Niech pan opowiada dalej.
— Po ślubie ojciec zupełnie odsunął się od pracy naukowej. Przeszedł
do instytutu genetyki i cytologii. Oświadczył wówczas, że żadna złota
księga nie jest nikomu potrzebna i że o nieśmiertelność człowieka trzeba
walczyć inaczej. Wiesz, w jaki sposób. Twój ojciec był członkiem
wszystkich istniejących na świecie komitetów do walki z bronią
termojądrową. Nie sądzę, aby to było najmądrzejsze wyjście…
Podszedłem do Horscha.
— Niech pan mnie uważnie wysłucha. Zabraniam panu wyrażać się w
ten sposób o moim ojcu. Ostatecznie jest pan tylko jego uczniem. I nie ma
pan prawa oceniać, co jest mądre, a co nie. Mam wrażenie, że postąpił
słusznie, rezygnując z pańskiego idiotycznego pomysłu. Ale właściwie po
co pan do mnie przyszedł?
Popatrzył na mnie błagalnie.
— Alb, tylko niech pan się nie denerwuje… Niech mi pan da słowo, że
będzie się pan zachowywał przyzwoicie.
— O co panu chodzi?
— O dwie rzeczy… Niech pan spróbuje odnaleźć choćby strzępy tego
zeszytu, który mi pan zabrał, a następnie… jedną kroplę pańskiej krwi do
analizy.
Podałem mu prawą rękę i ze wstrętem patrzyłem, jak jego drżące dłonie
w pośpiechu przeszukiwały kieszenie, jak wyciągnął wreszcie tampon,
ampułkę z eterem i przyrząd. Lekkie ukłucie, na palcu pokazała się
czerwona kropelka.
Horsch przystawił do niej kapilarek i zaczął szybko wciągać krew do
zbiorniczka.
— Po co to panu?
— Teraz będę wreszcie wiedział, dlaczego pan żyje dłużej od swej
matki. Coś zaszło w strukturze DNA decydującego o długowieczności…
A teraz proszę o zeszyt.
Zadzwoniłem. Do gabinetu weszła służąca.
— Czy pani nie wie przypadkiem, co zrobiłem z zeszytem i
fotografiami, które przywiozłem z Cable?
Przytaknęła i wyszła. Znowu zostałem sam na sam z Horschem.
Dręczyło mnie straszne pytanie, ale bałem się je zadać. Istniała bowiem
jeszcze jedna tajemnica, którą należało zgłębić, ale im bardziej
zastanawiałem się nad jej istotą, tym bardziej bałem się o to zapytać.
Horsch domyślał się chyba, co mnie męczy, i też milczał…
Po chwili wróciła służąca i przyniosła teczkę, pełną strzępów papieru.
— Proszę, panie Albercie, oto wszystko, co zostało…
Horsch wyrwał jej pudełko z rąk i spiesznie rozprostowywał pomięte i
porwane papiery, zapełnione rzędami cyfr.
— Jest. To i owo jeszcze jest… Najważniejsze ocalało, a resztę można
będzie odtworzyć. O, to, to, to jest najważniejsze. Długowieczność…
Teraz spróbujemy inaczej…
W miarę jak zagłębiał się w lekturze tych strzępków papieru, jego twarz
nabierała tego samego wyrazu, jaki miał wówczas, kiedy zobaczyłem go
po raz pierwszy… Oderwał wreszcie oczy od papierów i spojrzał
szczęśliwym wzrokiem na mnie.
— A czy pan przejrzał fotografie? To doprawdy zadziwiający przykład
historii człowieka. Od komórki aż do śmierci.
Milczałem. Przed oczyma migotały mi zielone i fioletowe koła.
Przesłaniały mi twarz Horscha.
— Czy pan zauważył, jak bardzo Meadgea jest podobna do Solveigii?
— ciągnął dalej Horsch.
Wtedy nie wytrzymałem i spytałem go:
— Czy Meadgea jest moją siostrą?
— Ależ skądże, skądże. Oczywiście, że nie. To szósty wariant Solveigii.
Niestety, u niej z długowiecznością było jeszcze gorzej. Biedactwo —
właśnie niedawno zmarła. Ale to nic. Odtworzę ją, zwłaszcza po
przeprowadzeniu analizy pańskiej krwi…
*
Dalej już niewiele pamiętam. Słyszałem jedynie, jak ktoś histerycznie
krzyczał. Pamiętam jeszcze, że mnie bito. Czułem, jak płaczę. Następnie
związano mnie. Potem znowu bito, zakładając kaftan bezpieczeństwa. I
wreszcie — cela więzienna…
— Karę śmierci mogą panu zamienić na dożywotnie więzienie, jeżeli
przedstawi pan należycie umotywowane pobudki, jakie panem kierowały
— mówił do mnie spokojnie jakiś człowiek, prawdopodobnie stary
adwokat mojego ojca.
— Karę śmierci? Długowieczność? Czyżby Horsch zdążył
przeprowadzić analizę mojej krwi? — pytałem jak po przebudzeniu z
głębokiego snu.
— Albert, niech pan się skupi, niech pan się dobrze zastanowi. Jutro jest
rozprawa.
— Proszę mi powiedzieć, czy istnieje prawo, w myśl którego karze się
za tworzenie ludzi z góry skazanych na śmierć?
— O czym pan mówi, panie Albercie?
— W pańskim DNA została zapisana data pana śmierci…
— Na litość boską, niech pan nie udaje, że jest pan wariatem. Lekarze
ustalili, że działał pan pod wpływem uniesienia. I nic więcej. Poza tym jest
pan absolutnie zdrów.
— Normalny. Zdrowy. Jak to dziwnie teraz brzmi. Jakby pan znał mój
wzór. Nikt go nie zna. I nikt go nigdy nie pozna. Nie zostanie on wpisany
do złotej księgi nieśmiertelności, dlatego że jestem niedostatecznie
żywotny.
*
Jutro zostanę skazany za morderstwo.
Przełożył J. Herlinger
A. Strugacki i B. Strugacki
I
NDYWIDUALNE
HIPOTEZY
P
OETA
A
LEKSANDER
K
UDRIASZOW
Wala Pietrow przyszedł mnie o tym zawiadomić. Ściągnął beret z
głowy, przygładził włosy i powiedział:
— No więc tak, Sania, zdecydowane.
Usiadł na niskim fotelu przy stole i wyciągnął przed siebie długie nogi.
Uśmiechał się tak samo jak zwykle. Zapytałem:
— Kiedy?
— Za dziesięć dni. — Złożył beret na pół i wyprostował go na kolanie.
— A jednak mnie wyznaczono. Zupełnie już straciłem nadzieję.
— Ależ nie, dlaczego? — odezwałem się. — Przecież jesteś
doświadczonym astronautą.
Wyjąłem z lodówki wino. Stuknęliśmy się i wypiliśmy.
— Startujemy z Cyfeusza — powiedział Wala.
— Gdzie to jest?
— Sputnik Księżyca.
— Ach tak — powiedziałem. — Zdawało mi się, że Cyfeusz to
konstelacja.
— Konstelacja nazywa się Cefeusz. A Cyfeusz — raczej Cyfej — po
chińsku znaczy „start”. Ściśle mówiąc to lotnisko dla rakiet fotonowych.
Postawił kieliszek na stole, włożył beret i wstał.
— Dobra. Idę.
— A Różena? — zapytałem. — Różena wie?
— Nie — odparł Pietrow i usiadł z powrotem. — Jeszcze nie wie.
Jeszcze jej nie powiedziałem.
Umilkliśmy.
— Na długo? — zapytałem. Wiedziałem, że na zawsze.
— Nie, nie bardzo — odrzekł Wala. — Zamierzamy wrócić za sto
pięćdziesiąt lat. Albo za dwieście. Waszych ziemskich oczywiście.
Olbrzymie szybkości. Prawie okrągłe „c”.
Zamyślił się.
— Dobra — powtórzył. — Muszę już iść. Ale nie ruszył się z miejsca.
— Napijmy się jeszcze — zaproponowałem.
— Daj.
Wypiliśmy jeszcze po kieliszku wina.
— No cóż — powiedział Pietrow. — Przed nami był Gorbowski, a
przed Gorbowskim Bykow. Lecę trzeci. Szykują się jeszcze dwie
ekspedycje. Dziesięć lat podróży, no, najwyżej piętnaście.
— Oczywiście — odparłem. — Einsteinowska względność czasu i tak
dalej.
Wala wstał.
— Odprowadzisz mnie na lotnisko, Sania? — zapytał.
Skinąłem głową. Wala poprawił beret i skierował się do wyjścia. Przy
drzwiach zatrzymał się.
— Dziękuję — powiedział.
Nic na to nie odpowiedziałem. Nie mogłem wykrztusić słowa.
Prócz Pietrowa na „Muromcu” leciało jeszcze pięciu astronautów.
Trzech spośród nich znałem — Larri Larsena, Siergieja Zawiałowa i
Saburo Mikimi. Odprowadzających było dziewięcioro. Na jakąś godzinę
przed startem usiedliśmy wszyscy w mesie. Na Cyfeuszu nie było siły
ciążenia i założono nam buty z namagnesowanymi podeszwami. Różena i
Wala trzymali się za ręce. Różena bardzo się zmieniła w ciągu ostatnich
dni. Schudła, wydawało się, że ma jeszcze większe oczy. Była piękna.
Wala trzymał jej dłoń w swojej ręce i uśmiechał się. Miałem wrażenie, że
w myśli mknie już z nieprawdopodobną szybkością wśród dalekich
gwiazd. Oboje milczeli. Raz tylko Różena powiedziała coś półgłosem i
Pietrow pogłaskał jej rękę.
Pozostali milczeli również. Młodziutka dziewczyna w pomarańczowej
sukience, odprowadzająca jakiegoś nie znanego mi astronautę, od czasu do
czasu cichutko szlochała.
Nieraz już zdarsało mi się żegnać ludzi odlatujących w Kosmos.
Pozostałym zapewne też. Ale dziś była szczególna sytuacja. Z tą szóstką
żegnaliśmy się na zawsze. Pomyślałem, że gdy wrócą, nie zastaną przy
życiu nikogo z nas — ani mnie, ani Różeny, ani dziewczątka w
pomarańczowej sukience. Tę szóstkę powitają już przyszłe pokolenia.
Możliwe, że będą to nawet ich potomkowie.
— Nie martw się — powiedział głośno Wala.
— Ja się nie martwię — odpowiedziała Różena.
— To przecież bardzo potrzebne.
— Rozumiem.
— Nie — odparł Pietrow. — Nie rozumiesz, Różenko. Wcale nie
rozumiesz. I Aleksander też nie rozumie. Siedzi i myśli: „No i po co oni to
robią?” Prawda, Sania?
Śmiał się. Nie, nie odgadł moich myśli. Znałem Walę od dziecka i
bardzo go lubiłem. Ale byliśmy zupełnie różnymi ludźmi. Pietrow był
zawsze trochę fanfaronem i pozerem. Wszystko mu się udawało i
przyzwyczaił się do tego. Z uśmiechem balansował na skraju przepaści. Z
pewnością zachwycał się sobą, że taki jest wesoły, beztroski, szczęściarz.
Wyobraziłem sobie, że za półtorej setki lat również zejdzie na Ziemię z
wesołym uśmiechem, uderzając po zniszczonym bucie laseczką wyciętą na
Bóg wie jakiej planecie.
Do mesy wszedł jasnowłosy, opalony młodzieniec i oznajmił:
— Już czas, towarzysze.
Podnieśliśmy się. Dziewczyna w pomarańczowej sukience załkała
głośno. Spojrzałem na Różenę i Pietrowa. Objęli się i Wala zanurzył twarz
w jej włosach.
— Zegnaj, łasiczko — powiedział. Różena milczała.
Odeszła na bok i próbowała poprawić uczesanie. Włosy jej nie słuchały.
— Idź — powiedziała. — Idź. Nie mogę już. Proszę cię, idź. — Mówiła
niskim, niezwykle matowym głosem. — Żegnaj.
Pietrow pocałował ją i cofnął się ku wyjściu. Cofał się, klapiąc
żelaznymi podeszwami i patrzył na nią nie odwracając oczu. Twarz mu
zbielała, wargi miał też zupełnie białe. Przy wejściu zasłonił go barczysty
Larri Larsen, następnie nieznajomy astronauta, którego odprowadzała
dziewczyna w pomarańczowej sukience, wreszcie Sierioża Zawiałow.
— Do widzenia, Różenko — powiedział Pietrow.
Dopiero później uprzytomniłem sobie, że powiedział „do widzenia”, i
pomyślałem, że— się przejęzyczył. Gdy wyszli i zatrzasnęła się za nimi
pokrywa luku, jasnowłosy młodzieniec nacisnął jakieś guziczki na ścianie.
Okazało się, że kulisty sufit mesy odgrywał rolę czegoś w rodzaju
stereoteleekranu. Zobaczyliśmy „Muromca”. Był to znakomity statek
kosmiczny z przelotowym napędem fotonowym na zasadzie anihilacji.
Chwytał i spalał w reaktorze gazy kosmiczne, pyły i wszystko, na co
można natrafić w przestrzeni. Posiadał nieograniczone możliwości
przebiegu. Szybkość miał również nieograniczoną — oczywiście w
ramach bariery światła. Był olbrzymi, miał około pół kilometra długości.
Ale na mnie zrobił wrażenie srebrzystej zabawki, czarki do szampana
zawieszonej w środku ekranu na tle gęstwy gwiazd.
Patrzyliśmy jak zaczarowani. Nagle ekran rozświetlił się. Światło było
ostre jak błyskawice, białoliliowe. Oślepiło mnie na chwilę. Ale gdy
sprzed oczu zniknęły różnobarwne koła, na ekranie zostały tylko gwiazdy.
— Wystartowali — powiedział jasnowłosy młodzieniec. Wydało mi się,
że im zazdrości.
— Odleciał — powiedziała Różena.
Podeszła do mnie, niezgrabnie stawiając nogi w podkutych butach, i
położyła mi dłoń na rękawie. Palce jej drżały.
— Jest mi bardzo smutno, Sania — powiedziała. — Boję się.
— Zostanę z tobą, jeśli pozwolisz — odparłem.
Ale Różena nie zgodziła się. Wróciliśmy do Nowosybirska i rozstaliśmy
się. Zabrałem się do pisania. Chciałem napisać wielki poemat o ludziach,
którzy odchodzą ku gwiazdom, i o kobiecie, która została na pięknej,
zielonej Ziemi. Jak stoi przed odlatującym przyjacielem i mówi niskim,
matowym głosem: „Idź. Nie mogę już. Proszę cię, idź”. A on uśmiecha się
zbielałymi wargami.
W pół roku później Różena zadzwoniła do mnie wczesnym rankiem.
Była tak samo blada, a oczy miała równie duże jak wtedy na Cyfeuszu.
Pomyślałem jednak, że sprawia to liliowawy odcień, który dają czasem
ekrany wideofonów.
— Sania — powiedziała Różena. — Czekam cię na lotnisku.
Przyjeżdżaj natychmiast.
Nie mogłem zrozumieć, co się stało, i zapytałem ją o to. Różena
powtórzyła: „Czekam cię na lotnisku” — i położyła słuchawkę. Wsiadłem
w samochód i pojechałem. Ranek był pogodny i chłodny. Uspokoiłem się
trochę. Na lotnisku skiełkowano mnie do dużego pasażerskiego
konwertoplanu, gotowego do odlotu. Konwertoplan wzniósł się w górę,
gdy tylko wdrapałem się do kabiny. Uderzyłem boleśnie piersią o jakąś
ramę. Potem zobaczyłem Różenę i usiadłem obok niej. Była rzeczywiście
blada. Patrzyła wprost przed siebie i przygryzała dolną wargę.
— Dokąd lecimy? — zapytałem.
— Na północne lotnisko rakietowe — odparła. Umilkła na długą chwilę
i nagle dorzuciła: — Wala wraca.
— Co mówisz? — zawołałem.
Cóż mogłem powiedzieć więcej? Lecieliśmy dwie godziny i przez ten
czas nie zamieniliśmy już ani słowa. Za to inni pasażerowie rozmawiali z
ożywieniem. Byli bardzo podnieceni i pełni niedowierzania. Z rozmów
dowiedziałem się, że wczoraj wieczorem otrzymano radiogram od
Pietrowa. Dowódca Trzeciej Ekspedycji Międzygwiezdnej komunikował,
że na „Muromcu” powstały jakieś uszkodzenia i wskutek tego zmuszony
będzie do lądowania wprost na ziemskim lotnisku rakietowym, z
pominięciem zewnętrznych stacji.
— Pietrow się po prostu zląkł — powiedział siedzący za nami gruby,
niemłody mężczyzna. — Nie ma w tym nic dziwnego. To się zdarza w
przestrzeni kosmicznej.
Spojrzałem na Różenę i zobaczyłem, że zadrżał jej podbródek. Ale nie
odwróciła głowy, aby zobaczyć, kto to powiedział. Uważała, że nie warto.
Pietrow nie znał lęku.
Spóźniliśmy się. „Muromiec” już wylądował. Zatoczyliśmy nad nim
dwa kręgi i mogłem się dobrze przyjrzeć statkowi. To już nie była
zabawka, przypominająca czarkę do szampana. Pod szafirowym niebem na
środku tundry nienaturalnie, krzywo sterczała ogromna budowla, zżarta
przez niepojęte siły, pokryta dziwnymi zaciekami. Konwertoplan
wylądował w odległości dziesięciu kilometrów od „Muromca”. Nie można
było bliżej. Przyleciało jeszcze kilka konwertoplanów. Czekaliśmy.
Wreszcie rozległ się warkot i nisko nad naszymi głowami przeleciał
helikopter. Usiadł w odległości stu kroków od nas.
Potem nastąpił cud.
Z helikoptera wyszli trzej ludzie i skierowali się ku nam wolnym
krokiem. Na przedzie kroczył wysoki, chudy mężczyzna w zniszczonym
kombinezonie. Szedł i uderzał się po nodze laseczką szmaragdowej barwy.
Za nim postępował krępy człowiek z bujną, rudą brodą i jeszcze jeden,
szczupły i zgarbiony. Milczeliśmy. Nie wierzyliśmy własnym oczom.
Zbliżyli się jeszcze trochę i Różena krzyknęła:
— Wala!
Mężczyzna w zniszczonym kombinezonie zatrzymał się, rzucił laseczkę
i pośpieszył ku nam prawie biegiem. Miał dziwną twarz — pozbawioną
warg. Czy twarz była tak ciemna, że wargi nie odcinały się na niej, czy też
wargi były zbyt blade? Mimo to od razu poznałem Pietrowa. Któż inny
zresztą mógł przylecieć na „Muromcu”? Ale ten Pietrow był stary i brak
mu było lewej ręki — pusty rękaw miał zatknięty za pasek kombinezonu.
A jednak był to Pietrow. Bożena wybiegła na jego spotkanie. Padli sobie w
objęcia. Ten z rudą brodą i ten zgarbiony zatrzymali się również. Byli to
Larri Larsen i nieznajomy pilot, którego pół roku temu odprowadzała
dziewczyna w pomarańczowej sukience.
Otoczyliśmy ich w milczeniu. Patrzyliśmy jak urzeczeni. Pietrow
powiedział ponad głową Różeny:
— Dzień dobry. Wybaczcie, wielu spośród was już pewno
zapomniałem. Przecież widzieliśmy się po raz ostatni przed siedemnastu
laty…
Nikt nic na to nie odpowiedział.
— Gdzie jest kierownik lotniska? — zapytał Pietrow.
— To ja — powiedział kierownik północnego lotniska rakietowego.
— Straciłem swoje automaty do wyładowywania — powiedział Pietrow.
— Proszę rozładować statek. Przywieźliśmy wiele interesujących rzeczy.
Kierownik północnego lotniska rakietowego patrzył na niego ze zgrozą i
zachwytem.
— Nie otwierajcie tylko szóstej ładowni, dobrze? Tam są dwie mumie.
Siergiej Zawiałow i Saburo Mikimi. Przywieźliśmy ich, żeby pochować na
Ziemi. Wieźliśmy ich pięć lat. Prawda, Larri?
— Tak — powiedział Larri Larsen. — Siergieja Zawiałowa wieźliśmy
pięć lat. Mikimi tylko trzy. A Porta został tam. — Uśmiechnął się, broda
mu się zatrzęsła i z oczu popłynęły łzy.
Pietrow pochylił się nad Różeną.
— Chodźmy, Różenko. Chodźmy. Widzisz, wróciłem. Różena patrzyła
na niego, tak jak nigdy żadna kobieta nie patrzyła i nie popatrzy na mnie.
— Tak — powiedziała. — Wróciłeś.
Zamknęła oczy i opuściła głowę. Poszli przez tłum obejmując się —
wszyscy rozstąpiliśmy się przed nimi. Pożegnała się z nim na zawsze i
spotkała po upływie pół roku. Odleciał na dwieście lat, a wrócił po
siedemnastu. Udało mu się to. „Zawsze mu się wszystko udawało. Ale
jak?
Nie wiem, jak to wytłumaczyć i czy w ogóle można wytłumaczyć.
Jestem przecież tylko poetą. Nie fizykiem.
A
RTYSTKA
R
ÓŻENA
T
OMANOWA
Tego dnia Wala wrócił późno. Długo marudził w swoim gabinecie,
gwizdał coś fałszując niemiłosiernie, z przesadnym gniewem pokrzykiwał
na małpkę. Zrozumiałam, że wszystko skończone. Usiadłam i nie byłam w
stanie się podnieść. Wala wszedł i stanął koło mnie. Czułam, że mu jest
trudno powiedzieć. Potem nachylił się i pocałował mnie we włosy. Robił
to zawsze, gdy wracał do domu, i na sekundę doznałam przypływu
szaleńczej nadziei. Ale Wala powiedział cicho:
— Odlatuję, Różenko.
— Kiedy? — zapytałam.
— Za dziesięć dni.
Podniosłam się i zaczęłam przygotowywać go do podróży. Lubił, żebym
wybierała i pakowała jego rzeczy. Zwykle krążył wtedy koło mnie,
śpiewał, przeszkadzał i błaznował. Ale teraz, gdy robiłam to po raz ostatni,
stał na uboczu i milczał. Może i jemu również przypomniał się tamten
wieczór nad — morzem.
Dziesięć lat temu dawaliśmy koncert w sanatorium dla astronautów w
Teriokach. Mieliśmy nieludzką tremę przed występami w obliczu ludzi
najodważniejszych w świecie. Znacznie większą niż wobec zwykłych
słuchaczy. Zwłaszcza że co trzeci z nich był artystą, co piąty — uczonym,
a co dziesiąty i artystą, i uczonym zarazem. Nadeszła moja kolej,
zaśpiewałam „Pieśń Solvejgi” i „Hymn do gwiazd”. Zdaje się, że mi się
udało, bo mnie wielokrotnie wywoływano.
Podczas obiadu po koncercie znalazłam się obok młodego astronauty.
Przez pewien czas milczał, a potem powiedział:
— Spodobał mi się pani śpiew.
— Dziękuję — odparłam. — Bardzo się starałam. Wiedziałam, że
spodobał mu się nie tylko mój śpiew. On mi się również podobał. Był
wysoki, niezbyt zgrabny, o chudej, opalonej twarzy. Twarz ta była
nieładna i bardzo sympatyczna. Śliczne były tylko mądre, wesołe oczy,
chociaż zauważyłam to prawdopodobnie o wiele później. Miał
dwadzieścia pięć lat. Zapytałam go, jak się nazywa.
— Pietrow — powiedział — Dokładniej: Walentin Pietrow.
Podrapał się w czubek nosa i dodał:
— Ale pani niech mnie nazywa po prostu Walą. Dobrze?
Spojrzał na mnie jakby z lękiem i nawet wciągnął głowę w ramiona.
Roześmiałam się. Był uroczy.
— Dobrze — odpowiedziałam. — Będę pana nazywać po prostu Walą.
Potem tańczyliśmy, a gdy zapadł zmrok, poszliśmy nad morze. Staliśmy
zwróceni twarzą w stronę żółtoczerwonego zachodu słońca. Wala
opowiadał mi o ostatniej — nieudanej — ekspedycji na Ganimeda.
Słuchałam go i wydawało mi się, że nikomu na świecie poza mną nie
opowiedziałby w ten sposób o swoim błędzie, który był przyczyną
niepowodzenia wyprawy. Słuchałam, patrzyłam w zachodzące słońce i
nade wszystko pragnęłam powiedzieć Wali coś dobrego, serdecznego. Ale
nie mogłam jeszcze się odważyć. Wala stanął i powiedział:
— Kocham cię, Różeno.
Nie wiedziałam, co mu odpowiedzieć, i Wala zapytał:
— Gniewasz się?
Pocałowaliśmy się. Zostałam w Teriokach i był to najszczęśliwszy
tydzień w moim życiu. Tak stałam się żoną astronauty.
Stopniowo coraz lepiej poznawałam Walę. Był zawsze wesoły, miły,
łagodny. („Łagodny! — oburzył się kiedyś Sierioża Zawiałow. —
Wszyscy jesteśmy łagodni, gdy mamy nad głową błękitne niebo.
Zobaczyłabyś swego Walusia, gdy »Nawoi« wpadł w potok meteorytów—
…”) Był zupełnie wyjątkowym człowiekiem. Nawet wśród jego przyjaciół
nie znałam żadnego, który mógłby się z nim równać. Oczywiście nie on
jeden był taki, ale ja nigdy nie spotkałam nikogo podobnego do niego.
Gorąco kochał swój zawód i śledził wszystkie najnowsze zdobycze
teorii i techniki. Ale dość prędko odkryłam, że jego najistotniejsze
zainteresowania dotyczą jakiejś innej dziedziny. W przerwach między
rejsami (a zapewne i podczas rejsów) studiował wyniki najnowszych
badań z teorii grawitacji, z mechaniki asymetrycznej, ze specjalnych
dziedzin matematyki. Zbierali się u nas jego przyjaciele i potrafili
dyskutować całe noce w okropnym rosyjsko–francusko–chińsko–
angielskim żargonie. Mieli jakieś niesłychane plany, ale nie próbowałam
nawet zrozumieć, o co chodzi.
Cztery lata temu pewnego wiosennego wieczoru Wala zapytał, co bym
powiedziała, gdyby wziął udział w ekspedycji do gwiazd. Wiedziałam, co
to są ekspedycje gwiezdne; w ostatnich czasach wiele o nich mówiono i
pisano. Statek ulatuje z szybkością bliską prędkości światła w dalekie
światy i wraca po upływie setek lat. Powiedziałam:
— Wtedy umrę.
Wiedziałam, że umrę, jeżeli on mnie na zawsze opuści. I dodałam:
— Nie zrobisz mi tego. Proszę cię, nie rób tego. Spojrzał na mnie z
lękiem i wciągnął głowę w ramiona.
Potem powiedział z uśmiechem:
— To jeszcze nieprędko.
Zrozumiałam, że już się zdecydował. Ta rozmowa legła cieniem na całe
moje życie. W dwa lata później wystartowała Pierwsza Wyprawa
Gwiezdna. Dowodził nią najbliższy przyjaciel Wali, Antoni Bykow. W rok
później odleciał Gorbowski. Wala powiedział mi:
— Teraz moja kolej, Różenko.
Wiedział, że zadaje mi ból. Ale chciał mnie przygotować. A mnie się
chciało krzyczeć. Pragnęłam, aby oślepł albo złamał kręgosłup, byle tylko
mnie nie opuszczał. Zdawałam sobie jednak sprawę, że to nic nie pomoże.
Był zwiadowcą wielkiego i przeklętego wszechświata i nie mógł być
nikim innym. Dlatego nie powiedziałam ani słowa.
Odwiedzał nas często Sania Kudriaszow. Wala i Sania znali się od
dziecka. Sania był poetą. Zdawało mi się, że był jedynym człowiekiem,
który mnie rozumiał i współczuł mi. No nie, Wala mnie też oczywiście
rozumiał.
I oto nastąpił ostatni tydzień. Minął szybko — najsmutniejszy tydzień w
moim życiu. Dostarczono nas na startową stację Cyfeusz, z której tak
niedawno uleciały statki Bykowa i Gorbowskiego. Towarzyszył nam
Sania. Wiedziałam, że Wala go zaprosił, i wiedziałam dlaczego. Wala
wszystko rozumiał. Patrzyłam na Walę, ale nie wiem, na co on patrzył i co
widział. Palce jego jednak ściskały i gniotły moją rękę, jakby chciały ją
zapamiętać.
Oznajmiono, że czas startować. Wala objął mnie. Myślałam, że oszaleję.
Odtrąciłam go i cofnął się patrząc mi w oczy, póki nie zniknął w otworze
luku. Między nami legły stulecia.
Zostałam sama. Powiedziałam Sani, że chcę być sama. Wokoło mnie
tętniło wielkie, piękne życie, ludzie uczyli się, kochali, budowali, a ja nie
mogłam być razem z nimi. Przestałam śpiewać, nigdzie nie wychodziłam,
z nikim nie rozmawiałam. Zazdrościłam innym ludziom, a może też
syciłam się nadzieją. Prawdopodobnie gdzieś w głębi duszy wierzyłam
zawsze, że Wala jest zdolny dokonać tego, co niemożliwe.
A potem zawiadomiono mnie, że „Muromiec” wraca. Nie zdziwiłam się.
Okazało się, że przez cały czas się tego spodziewałam. Nie pamiętam, jak
telefonowałam do Sani, jak się dostałam na lotnisko. Ktoś delikatnie, ale
stanowczo wepchnął mnie do kabiny konwertoplanu i posadził w fotelu.
Podziękowałam. Zjawił się Sania i konwertoplan wzniósł się w górę.
Pasażerowie — astronauci, uczeni, inżynierowie usiłowali odgadnąć
przyczynę powrotu „Muromca”. Jakiś wstrętny facet powiedział nawet, że
Pietrow stchórzył. Śmiać mi się zachciało — nikt się nie domyślał, że
Wala wraca do mnie.
Staliśmy nieskończenie długo i wypatrywaliśmy czarnej sylwety
„Muromca” na horyzoncie. Potem z błękitnego nieba sfrunął helikopter. Z
helikoptera wysiadło trzech ludzi i skierowało się ku nam. Na przedzie
szedł wysoki, chudy człowiek w zniszczonym kombinezonie. Miał tylko
jedną rękę i twarz jego przypominała maskę z gipsu, ale to był mój mąż —
najodważniejszy i najpiękniejszy człowiek na świecie. Krzyknęłam i
pobiegłam ku niemu. Rzucił się na moje spotkanie. Tego dnia nie oddałam
go nikomu. Zamknęłam drzwi i wyłączyłam wideofon. Może nie
powinnam była tak postępować. Przecież na Walę czekała cała planeta.
Ale ja czekałam najwięcej.
— Było ci trudno? — zapytałam.
— Nam było bardzo trudno, Różenko — odpowiedział.
— Kochałeś mnie tam?
— Kochałem cię wszędzie. Tam została planeta, której nadałem twoje
imię. Ale już nie wiem gdzie. Tam został Porta. I moja ręka też tam
została. To była zła planeta, Różenko.
— Czemuż więc nadałeś jej moje imię?
— Nie wiem. W gruncie rzeczy to był wspaniały świat. Ale drogo nas
kosztowało zdobycie go.
Uśmiechał się i wydawało mi się, że jest taki sam, jak przed dziesięciu
laty na brzegu morza w Teriokach. Położyłam mu ręce na ramionach i
spojrzałam mu w oczy.
— Jak ci się udało wrócić, Wala? Odpowiedział:
— Bardzo chciałem, Różenko. Kocham cię bardzo, dlatego wróciłem.
No i oczywiście pomogła fizyka.
A
STRONAUTA
W
ALENTIN
P
IETROW
Trzecia Gwiezdna Ekspedycja rozpoczęta. „Muromiec” powoli
nabierając szybkości oddalał się od Słońca, zmierzając prostopadle do
płaszczyzny ekliptyki. Teraz czekało mnie zapoznanie towarzyszy z moim
pomysłem. Na Ziemi wydawało mi się, że najtrudniejszą sprawą będzie
uzyskanie zgody Rady Kosmogacji. Nie wątpiłem natomiast, że załoga
zgodzi się bez wahania. W tej chwili zaś nie byłem już tego taki pewny.
Spojrzałem na Sieriożę, który siedział przed pulpitem ‘ sterowania jedząc
ciągutki i trochę się uspokoiłem. Sierioża wyraził zgodę już na Ziemi i
razem broniliśmy tego pomysłu w Radzie. Skinąłem na niego i poszliśmy
do mesy. Tutaj Larri grał z Saburo w szachy japońskie, mały Ludwik Porta
grzebał się’ w filmotece, a Artur Lepelier starał się zapomnieć o
dziewczęciu w pomarańczowej sukience.
— Słuchajcie — powiedziałem — czy wszyscy dokładnie zdajecie sobie
sprawę z tego, co to jest ekspedycja gwiezdna?
Spojrzeli na mnie ze zdumieniem. Oczywiście, że zdawali sobie sprawę.
Lata nieprzerwanej powszedniości i wyrzeczenie na zawsze, gdyż kiedy
wrócimy, wspomnienie o nas przekształci się w legendę.
Powiedziałem:
— Chcę wrócić na Ziemię wcześniej niż za sto lat.
— Ja też — rzekł Saburo.
— I ja też — dodał Larsen. — Na przykład dziś na kolację.
Artur Lepelier zmrużył oczy, a Ludwik powiedział z wolna:
— Chcesz zmniejszyć szybkość?
— Chcę wrócić do domu znacznie wcześniej niż za sto lat —
powiedziałem. — Istnieje możliwość, żeby wykonać całą pracę i wrócić
do domu nie za sto lat, ale za parę miesięcy.
— To niemożliwe — rzekł Mikimi. — Utopia — westchnął Artur.
Larri oparł podbródek na swych potężnych pięściach i zapytał:
— O co chodzi? Wytłumacz, kapitanie.
Do wyjścia w strefę ASL (absolutnie swobodnego lotu) pozostało
jeszcze parę dni. Usiadłem w fotelu między Arturem i Larsenem i
powiedziałem Siergiejowi:
— Wytłumacz.
— Wiadomo, że im mniejsza jest różnica między szybkością
gwiazdolotu a prędkością światła, tym wolniej upływa czas w
gwiazdolocie, zgodnie z teorią względności. Ale to prawo jest tym bardziej
uzasadnione, im mniejsze jest przyśpieszenie gwiazdolotu i im krótszy
czas pracy silnika. Jeżeli zaś przy zbliżonych do prędkości światła
szybkościach gwiazdolot bez przerwy leci przy włączonym silniku, jeżeli
przyśpieszenia będą dostatecznie duże, jeżeli przy barierze światła
powstaje utrata przyśpieszenia, wtedy… Trudno przewidzieć, co wtedy
nastąpi. Współczesna maszyna matematyczna nie jest w stanie
wyprowadzić ogólnych wniosków. Jednak według niektórych
indywidualnych hipotez teoria grawitacji nie wyklucza możliwości
powstania zjawisk innego rzędu. Czas w gwiazdolocie przyśpieszy swój
bieg. Na statku upłyną dziesiątki lat, a na Ziemi tylko miesiące.
(„Muromiec” jest pierwszym na świecie przelotowym statkiem
fotonowym. Na nim można przeprowadzić ten eksperyment). Co prawda
będzie to nad wyraz trudne. Będzie wymagało całych lat lotu z potwornym
przeciążeniem — pięcio– lub siedmiokrotnym…
— Utopia — rzekł Artur i westchnął znowu.
— Nie — rzekł Porta. — Niezupełnie.
Bardzo liczyłem na Portę. Był biologiem, lecz wiedza jego, jak mi się
zdawało, obejmowała wszystkie chyba dziedziny prócz lingwistyki
deskrypcyjnej.
— Słyszałem c tym — rzekł. — Ale to teoria. I to… — prztyknął
palcami.
Ale to nie była tylko teoria. Przed trzema laty przeprowadzałem loty
doświadczalne na „Muromcu” w strefie ASL. Czterdzieści dni
przesiedziałem w amortyzatorze, prowadząc gwiazdolot z przyśpieszeniem
4 „g”. Gdy wróciłem, okazało się, że chronometr pokładowy wykazywał
czternaście sekund różnicy. Przebyłem w przestrzeni o czternaście sekund
dłużej, niż to wykazały zegary na Ziemi. Opowiedziałem o tym
eksperymencie.
— O — powiedział Porta. — To dobrze.
— Ale to muszą być okrutne przeciążenia — powiedziałem.
Bezwzględnie musiałem ich o tym uprzedzić, chociaż załogę
skompletowałem z doświadczonych astronautów, dobrze znoszących
podwójne albo nawet potrójne przeciążenie.
— Jakie? — zapytał Larri.
— Pięciokrotne. Aloo nawet siedmiokrotne.
— O — rzekł Porta. — To niedobrze.
— To znaczy, że ja będę ważył pół tony — powiedział Larri i ryknął
takim śmiechem, że wszyscy zadrżeli.
— A Rada wie? — zapytał Saburo. Miał on duże poczucie
odpowiedzialności.
— Oni nie wierzą, że coś z tego wyjdzie — odparł Siergiej. — Ale
zezwolili… oczywiście, o ile wy się zgodzicie.
— Ja też nie wierzę — rzekł bardzo głośno Artur. — ‘Przeciążenia,
indywidualne hipotezy… Na czym oprzecie te hipotezy?
Zagłębili się w dyskusji, a ja poszedłem do kabiny sterowniczej. Rzecz
jasna, że nie przestraszyli się przeciążeń, chociaż wszyscy dobrze
wiedzieli, czym to pachnie. Zgadzali się już, oponował tylko Artur, który
okropnie chciał, żeby go przekonali. W pół godziny później przyszli
wszyscy razem do kabiny sterowniczej.
— Bierzmy się do dzieła, kapitanie — powiedział Larri.
— Wrócimy do domu — dodał Artur. — Do domu. Nie po prostu na
Ziemię, ale do domu.
— Nawet jeżeli nam się nie uda — stwierdził Saburo — to
bezwzględnie trzeba przeprowadzić doświadczenie.
— Co prawda pięciokrotne przeciążenie… — Porta znów poruszył
palcami.
— Tak, pięciokrotne — powiedziałem. — Nawet siedmiokrotni. I to nie
jeden dzień, nie tydzień. Jeżeli wytrzymamy.
Było to tak trudne, że chwilami sądziliśmy, że nie wytrzymamy. W
ciągu pierwszych miesięcy powoli zwiększałem przyspieszenie. Mikimi i
Zawiałow sporządzili program cybernetyczny i przyśpieszenie zwiększało
się automatycznie o jeden procent na dobę. Miałem nadzieję, że zdołamy
się chociaż trochę przystosować. Ale okazało się, że to niemożliwe.
Zmuszeni byliśmy zrezygnować z treściwego jedzenia i odżywialiśmy się
bulionami i sokami. Po stu dniach nasza waga zwiększyła się trzykrotnie, a
po stu czterdziestu — czterokrotnie. Leżeliśmy nieruchomo w hamakach i
milczeliśmy, bo mówienie wymagało zbyt wielkiego wysiłku. Po stu
sześćdziesięciu dniach przyśpieszenie osiągnęło 5 „g”. W tym czasie tylko
Saburo Mikimi był w stanie przejść z mesy do kabiny sterowniczej nie
mdlejąc przy tym. Nie pomagały amortyzatory, nie pomagała nawet
anabioza. Próba zastosowania anabiotycznego snu w warunkach takiego
przeciążenia spełzła na niczym. Porta cierpiał najwięcej ze wszystkich,
lecz gdy ułożyliśmy go w „sarkofagu”, w żaden sposób nie mógł zasnąć.
Wyglądał strasznie. Wszyscy wyglądaliśmy strasznie. Leżeliśmy przed
sarkofagiem i patrzyliśmy na Portę.
— Dosyć, Wala — powiedział Sierioża. Poczołgaliśmy się do kabiny
sterowniczej. Tam stał, tak, stał, Saburo z opadniętą dolną szczęką.
— Dosyć, Saburo — powiedziałem. Sierioża próbował się podnieść, ale
znów upadł twarzą na podłogę.
— Dosyć — powtórzył. — Z Portą jest źle. Może umrzeć. Wyłącz
reaktor, Saburo.
— Do trzykrotnego — powiedziałem.
Saburo, ledwo poruszając palcami, poskrobał paznokciami po pulpicie. I
zrobiło się lekko. Zdumiewająco lekko.
— Trzykrotne — rzekł Saburo i usiadł obok nas na miękkiej podłodze.
Poleżeliśmy chwilę, przywykając, potem wstaliśmy i skierowaliśmy się do
mesy. Było nam o wiele lżej, ale spojrzeliśmy na siebie i z powrotem
opuściliśmy się na czworaki.
Czas mijał. Szybkość własna
*
„Muromca” przekroczyła prędkość
światła i zwiększała się w dalszym ciągu o trzydzieści dwa metry na
sekundę. Było nam bardzo trudno. Sądzę, że nikt z nas nie wierzył
naprawdę w powodzenie eksperymentu. Za to każdy rozumiał, jakie
konsekwencje mogą wynikać z powodzenia. I Larri Larsen, sapiąc i
stękając, marzył, żeby w ciągu jednego życia oblecieć cały wszechświat i
podarować go ludziom.
Porta poczuł się lepiej, dużo czytał i zajmował się teorią grawitacji. Od
czasu do czasu kładliśmy go na parę tygodni do „sarkofagu”, ale to mu się
nie podobało — nie chciał tracić czasu. Larri i Artur przeprowadzali
obserwacje astronomiczne, Siergiej, Saburo i ja pełniliśmy dyżury. W
przerwach między dyżurami obliczaliśmy bieg czasu w warunkach
różnych układów przyśpieszenia i różnych indywidualnych hipotez. Larri
zmuszał nas do gimnastykowania się i pod koniec pierwszego roku
mogłem już bez większego wysiłku podciągnąć na drążku swoje dwa
cetnary.
A tymczasem Tają nabierała coraz mocniejszego blasku w skrzyżowaniu
promieni teleskopu kierunkowego. Tają stanowiła cel pierwszych trzech
wypraw gwiezdnych. Była jedną z najbliżej Słońca położonych gwiazd, na
których już dawno zaobserwowano pewne nieprawidłowości ruchu.
Przypuszczano, że Tają posiada układ planetarny. Przed nami ku Tai leciał
Bykow na „Promieniu” i Gorbowski na „Terielu”. Bykow po przeleceniu
każdych pięćdziesięciu tysięcy jednostek astronomicznych zrzucał potężne
radioboje. Nowa trasa miała być wyznaczona szesnastu takimi
radiobojami, ale ułowiliśmy sygnały tylko siedmiu. Możliwe, że boje
uległy zniszczeniu lub też zboczyliśmy trochę z właściwej trasy, lecz
najprawdopodobniej po prostu wyprzedziliśmy Bykowa. Boje były
zaopatrzone w instalacje odbiorcze pracujące na określonej częstotliwości.
Można było zostawić zapis na taśmie dla tych, którzy będą przelatywali
później. Jedna z boi przesygnalizowała w odpowiedzi na nasze pytanie:
„Byłem tu. Czwarty rok lokalny. Gorbowski”. Niepodobna było z tego
wywnioskować, o ile lat przed nami tędy przelatywał.
Tają nie miała układu planetarnego. Była to gwiazda podwójna. Jej
niewidzialny z Ziemi towarzysz okazał się słabą, czerwoną gwiazdą,
prawie wygasłą, o wyczerpanych już źródłach energii. Byliśmy
pierwszymi ludźmi Ziemi, którzy widzieli obce słońca. Tają była żółta i
bardzo podobna do naszego Słońca. Ale jej sputnik był piękny. Miał
malinową barwę i pełzły po nim całe pasma czarnych plam. W dodatku nie
był zwykłą gwiazdą: Larsen odkrył powolną nieprawidłową pulsację jego
pola ciążenia. Krążyliśmy wokół niego dwa tygodnie, póki Artur i Larri
przeprowadzali obserwacje. Były to rozkoszne tygodnie odpoczynku,
normalnej ciężkości, chwilami nawet nieważkości.
Następnie skierowaliśmy się ku sąsiedniej gwieździe WK 71016.
Zażądał tego Porta i nie wiem, czy słusznie postąpiłem ulegając mu. Porta
był biologiem i przede wszystkim interesowały go problemy życia.
Domagał się planety ciepłej, wilgotnej, z atmosferą, pełnej życia. My
również pragnęliśmy zobaczyć obce światy. Mieliśmy nadzieję, że
spotkamy podobne do siebie istoty. Każdy z nas, zanim został astronautą,
marzył o tym. I ustąpiliśmy Porcie.
Lecieliśmy do tej gwiazdy cztery lata i znów straszliwe przeciążenia
przyciskały nas do podłogi i dusiliśmy się w amortyzatorach. Ale mimo
wszystko czuliśmy się znacznie lepiej niż na początku podróży. Widocznie
jednak przystosowywaliśmy się. I dolecieliśmy do żółtego karła WK
71016.
Tak, gwiazda WK 71016 miała układ planetarny. Cztery planety, z
których jedna posiadała atmosferę z tlenem i była trochę większa od
Ziemi. Była to piękna planeta, zielona jak Ziemia, pokryta oceanami i
rozległymi równinami. Nie znaleźliśmy na niej istot rozumnych, ale życia
było pełno. Powiedziałem, że chcę ją nazwać imieniem Różeny. Nikt nie
protestował. Ale planeta powitała nas tak, że wzdrygam się na samo
wspomnienie o niej. Przyjęła nas wprost ohydnie. Porta tam został, nie
wiemy nawet, gdzie jest jego grób, i została tam moja ręka, a Sierioża
Zawiałow i Saburo Mikimi byli tak wyczerpani, że nie wytrzymali drogi
powrotnej.
Spieszyło się nam bardzo. Pragnęliśmy trafić jeszcze w nasze czasy i do
samego końca nie wiedzieliśmy, czy doświadczenie się udało. Trzy lata
pędziliśmy z siedmiokrotnym przeciążeniem i o tym nie chcemy nawet
wspominać. Potem odpoczywaliśmy rok na trzykrotnym przyśpieszeniu.
„Muromiec” źle słuchał sterów i byłem zmuszony do lądowania wprost na
Ziemię z pominięciem stacji nadziemnej. Było to upokarzające, ale nie
chciałem ryzykować. Wylądowaliśmy pomyślnie. Długo nie mogliśmy się
zdecydować na opuszczenie statku, a potem wsiedliśmy do swego
helikoptera i polecieliśmy do ludzi. I dopiero na widok Różeny
zrozumiałem, że doświadczenie się udało.
Okrutne, trudne doświadczenie, ale się udało. Przywieźliśmy nowe
światy naszym współczesnym. Może cały wszechświat, jak marzył Larri
Larsen. To nadzwyczajne — nie dalekim potomkom u stóp własnych
pomników, lecz bliskim, kochanym ludziom swego stulecia móc
podarować klucze Przestrzeni i Czasu. Oczywiście, jesteśmy tylko
wykonawcami. Dziękujemy ludziom, którzy stworzyli teorię grawitacji.
Dziękujemy ludziom, którzy zbudowali rakietę przelotową. Dziękujemy
ludziom, którzy stworzyli nasz jasny i piękny świat i przyczynili się do
tego, że jesteśmy takimi, jakimi jesteśmy.
Tylko ten Bykow i Gorbowski. Cóż, gdy wrócą, nas już nie będzie.
Sądzę jednak, że się o to nie pogniewają.
Przełożyła J. Dziarnowska
Włodzimierz Sawczenko
D
RUGA
WYPRAWA
NA
DZIWNĄ
PLANETĘ
I
Kosmaty płonący dysk Najbliższej gwałtownie pogrążał się w
żółtoczerwone szczerby horyzontu. Wraz z nią ginęły za skałami jaskrawe
punkty gwiazd. Zachód Najbliższej trwał najwyżej pół minuty. Przez
chwilę gasnące światło odbijał jeszcze wiszący nieruchomo w górze
korpus astrolotu. Lecz wkrótce i on rozpłynął się w czarnej pustce.
— Popatrz no, Sandro — nie oglądając się wskazał głową Nowak —
tam jest słońce. Trochę niżej „Fotonu–2”, widzisz?
— Widzę…
Przez pewien czas śledzili w iluminatorach bieg bladej, żółtawej
gwiazdki. W kabinie zwiadowczej rakiety było ciemno i żaden z nich nie
chciał naruszać milczenia.
Zabrzmiał krótki dźwięk, rozjarzył się ekran, na którym ukazała się
podniecona twarz Patricka Loy, dyżurującego w astrolocie.
— Kapitanie! Oni znowu nadawali coś tam o nas… Udało mi się to
utrwalić. Przekazuję wizję w zwolnionym tempie.
…Ekran zamigotał parę razy. Pojawiły się mgliste, drgające linie, potem
zaczęły się tworzyć i znikać szybkie jak błyski obrazy. Antoni Nowak i
Sandro Reed wpatrywali się w nie z zapartym tchem.
Oto ich zwiadowcza rakieta z wolna opadająca w polu
elektromagnetycznym na powierzchnię Dziwnej Planety… Oto dwaj
ludzie przywarci do skał w niedorzecznych, pełnych napięcia pozach…
Mignęły jakieś uproszczone i niezrozumiałe symboliczne znaki. Następnie
(Nowak wzdrygnął się z zaskoczenia) z ekranu wyjrzała ku niemu —
narastając — jego własna, przydługa nieco twarz, wykrzywiona
grymasem. Twarz śmiesznie wyciągnęła się, potem skurczyła jak piłka
przydeptana nogą. Sandro parsknął śmiechem.
— To wczoraj, kiedy ich „rakieta” pikowała wprost na mnie — mruknął
Nowak. — Uniosłem głowę… Aha, a teraz ty.
Tak, to była głowa Sandra Reeda, w przezroczystym hełmie skafandra.
Rysy twarzy były karykaturalnie zniekształcone… Potem ukazała się na
ekranie cała grupa: Maksym Licho, Patrick Loy i Juliusz Torrena — nisko
schyleni posuwali się pod kątem ostrym do powierzchni planety… Znowu
zamigotały jakieś symbole. Za nimi na ekranie ukazała się lecąca
„rakietka”. Widać było wyraźnie cztery ostre wypukłości na dziobie, pasy
ciągnące się jak żebra wzdłuż cygarowatego kadłuba, zakończonego
trzema płaskimi skrzydełkami, które przypominały stabilizator bomby
dużego kalibru. „Rakietka” znikła. Zamiast niej na ekranie pojawiła się
skupiona twarz Lo We ja o zmrużonych oczach i rozwichrzonych nad
czołem prostych, twardych kosmykach włosów. Potem ekran zgasł.
— Przecież Lo Wej nie wysiadał z astrolotu! — krzyknął Sandro. —
Jakim więc cudem?…
— To znaczy, że oni obserwują i nasz statek kosmiczny. Lo
niejednokrotnie wychodził na zewnątrz, by skontrolować reflektory.
— Obserwują… — posępnie warknął Sandro. — A dlaczego sami się
nie pokażą? Boją się nas czy co? Gdzież oni są? I jacy są? Dlaczego w
tych wizjo—informacjach nigdy się nam nie pokażą? Tylko „rakietki”…
Powiedz, Toni, czyście podczas pierwszej wyprawy też ich nie widzieli?
— Nie. Tylko „rakietki”. Zresztą wówczas te latające aparaty bardziej
podobne były do samolotów o dużej szybkości niż do rakiet. Posiadały
skrzydła i latały wykorzystując opór powietrza… No tak, ale wtedy była
atmosfera składająca się głównie z inercjalnych gazów. Były piękne,
mieniące się czerwono—zielonymi barwami zachody i wschody
Najbliższej. Gdzież się mogła podziać atmosfera w ciągu zaledwie
dwudziestu lat, nie mam pojęcia.
— Inercjalne gazy? .Hm, z glebą nie mogły się połączyć… Powiedz,
czyście nie próbowali wówczas zmusić do lądowania lub strącić tych
„rakietek”?
Nowak milczał przez chwilę, po czym odrzekł głucho:
— Próbowaliśmy… Za pomysł ten zapłacili życiem Piotr Sławski i
Anna. Wznieśli się na stratoplanie, by rozwiesić metalowe sieci.
„Rakietki” uszkodziły śrubę stratoplanu…
— Antoni… — Sandro zawahał się — powiedz: bardzo kochałeś Annę?
— Nowak poruszył się w ciemnościach, lecz nic nie odrzekł. Sandro
zmieszał się. — Wybacz, Toni, głupio spytałem…
W tej chwili półtoragodzinna noc dobiegała końca. Najbliższa
wyskoczyła zza horyzontu. Przez znajdujący się na przeciwległej ścianie
iluminator chlusnął jak z reflektora snop jaskrawego światła. Wydobył z
ciemności ostro zarysowane kontury dwóch siedzących w fotelach postaci.
Jedna z nich — masywna, z mocno osadzoną i pochyloną w zadumie
głową; połyskiwały siwe, jakby wykute w marmurze włosy; oczy kryły się
w czarnych cieniach brwi. Druga — młodzieńczo wysmukła —
spoczywała w fotelu z głową odrzuconą do tyłu; na jasnym tle ostro
rysował się profil: uparte czoło, cienki, lekko garbaty nos, miękkie linie
ust i podbródka. Jaskrawe smugi światła wydobywały z ciemności część
pulpitu z przyrządami, stojak z na pół przezroczystymi niezgrabnymi
figurami, dół obciągniętej skórą ściany.
Na zewnątrz — skały zapłonęły wielobarwnym blaskiem. Nowak
potrząsnął głową i wstał.
— Czas już, chłopcze. Przygotuj się, pójdziemy zbierać minerały. —
Potem lekko rozwichrzył na głowie Sandra czarne włosy. — Ach ty! Czy
można kochać „nie bardzo”?
II
Planeta obracała się wokół swej osi tak gwałtownie, iż przy równiku siła
odśrodkowa niwelowała niemal siłę przyciągania. W średnich
szerokościach geograficznych, gdzie nastąpiło lądowanie rakiety
zwiadowczej, wywoływało to swoisty efekt grawitacyjny: stać na
powierzchni planety można było pod kątem pięćdziesięciu stopni w
kierunku bieguna. Nowak i Reed gramolili się po skalistej płaszczyźnie,
która piętrzyła się aż do horyzontu jednolitą kamienną ścianą. Podczas
niezręcznych skoków z kamienia na kamień w torbach grzechotały próbki
minerałów.
W hełmie skafandra Nowaka zamigotał sygnał astrolotu.
— Kapitanie! — rozległ się śpiewny głos Lo Weja. — Słyszysz mnie?
Przyszła nam do głowy pewna myśl… Słyszysz?
— Słyszę. Co takiego?
— Na falach, na których odbieraliśmy audycje tych istot, można by
nadać naszą wizjo—informację. Być może, iż pozwoli nam to nawiązać z
nimi kontakt.
— Słusznie. Co zamierzacie nadać?
— Wiadomości o systemie słonecznym, o jego miejscu we
wszechświecie, o Ziemi, o ludziach na niej, o naszych budowlach i
naukowych badaniach. Torrena proponuje zapoznać ich z naszą sztuką.
Oczywiście będziemy musieli nadać wizję w przyśpieszonym tempie, bo
inaczej nic nie zrozumieją.
— Tak… — Nowak w zamyśleniu przystanął, chwytając się krawędzi
skały. — Informacji o systemie słonecznym i jego współrzędnych
nadawać nie należy. Resztę spróbujcie.
— Dlaczego, Antoni? — wmieszał się do rozmowy Sandro. — Przecież
trzeba ich zawiadomić, skąd jesteśmy!
— Nie, nie trzeba — uciął spór Nowak. — Jeszcze nie wiemy, kim oni
są. O sztuce też chyba nie warto nadawać. Nie zrozumieją…
— Dobrze, kapitanie. To wszystko. Przystępuję do montowania filmu.
Lo Wej wyłączył się. Przez pewien czas posuwali się w milczeniu po
rozległej pustyni skalistej. Gwiazdy świeciły w górze i pod stopami.
Bezdenna przepaść gwiezdna i oni kurczowo uczepieni skalistej ściany.
Gwiazdy zmieniały swe miejsca tak gwałtownie, że przyprawiało to o
zawrót głowy. Długi lśniący korpus „Fotonu–2”, nieruchomo wiszący w
górze na niewidzialnej uwięzi ciążenia, zdawał się być jedynym godnym
zaufania punktem oparcia w przestrzeni.
Nowak spojrzał na Sandra i zobaczył kropelki potu na jego twarzy.
— — Odpoczniemy, chłopcze. — Mocniej wparł się plecami w głaz
skalny i usiadł.
Uf! Zaiste, Dziwna Planeta. Gdzie jest „góra”, a gdzie „dół”? Trudno się
zorientować… — Sandro roześmiał się, przysiadł tuż obok i szukając
wygodniejszej pozycji, nagle znieruchomiał.
— Antoni, patrz, „rakietki”. Na północnym zachodzie…
Nowak podniósł głowę.
— Widzę.
Wysoko, w gwiezdnej pustce, pojawiły się trzy maleńkie lśniące jak
srebro krople. Ich ruch przypominał olbrzymie płynne skoki: to spadały w
dół, to nie dotykając powierzchni planety znowu ostro wzbijały się w górę
i parły naprzód. Następnie zaczęły opisywać koła.
— A jednak w „rakietkach” nie ma żywych istot — jakby nawiązując do
dawnego sporu, rzekł Sandro. — Żadna żywa istota, oprócz chyba bakterii,
nie jest w stanie wytrzymać takiego przyśpieszenia. Popatrz, co robi!…
Jedna z „rakietek” oddzieliła się od pozostałych, znikających za
horyzontem, i mknęła teraz ponad nimi bezszelestnie jak srebrzysty cień.
Lecz nagle, jakby zderzyła się z niewidoczną przeszkodą, stanęła i zawisła
w przestrzeni; potem zaczęła spadać ze wzrastającą szybkością na ostre
zęby skał… Z kolei nastąpiło coś, co przywodziło na myśl bezgłośny
wystrzał: „rakietka” wzbiła się nagle w górę, opisała tam pętlę i znowu
zaczęła spadać w dół.
— Zupełnie jakby nas szukała…
— Rzeczywiście! — Nowak nacisnął głową guziczek uruchamiający
sygnalizację między nim a astrolotem. — „Foton–2”! „Foton–2!”
— Co robisz? — powstrzymał go Sandro. — Ona nas za—pelenguje!
— Nic groźnego. Przeprowadzimy z nią zaraz małe doświadczenie…
„Foton–2!”
— Słucham, kapitanie!
— Patrick? Włącz system zakłócający fale radiowe i nakieruj w to
miejsce, gdzie jesteśmy. Na mój sygnał wyślesz promienie.
— Dobrze.
… „Rakietka” bezgłośnie pikowała wprost na nich i oślepiała jak
błyskawica przed uderzeniem gromu. Serca Sandra i Antoniego ścisnął
niepokój. Srebrzysta kropla rozrastała się tak gwałtownie, iż wzrok nie
potrafił uchwycić szczegółów. Lecz oto „rakietka” w ostatnim ułamku
sekundy, który ją dzielił od rozbicia się o skałę, zahamowała i zawisła w
pustce. Na skutek potężnego uderzenia pola elektromagnetycznego
przekrzywił się horyzont i sylwety skał rozżarzyły się do białości.
„Rakietka” wywróciła kozła i strzeliła w gór”. Sandro i Antoni
jednocześnie głęboko odetchnęli.
— Patrick! — znowu zaczął nadawać Nowak. — Przełącz system
zakłócania fal radiowych na automatyczne kierowanie za pomocą moich
bioprądów. W przeciwnym razie nic z tego nie wyjdzie… I włącz
maksymalną energię promieniowania.
— Gotowe! — natychmiast zameldowano z astrolotu. Ciemnoszarą
ścianę deszczu błękitnie połyskującą nad stepem przecinały oślepiające
zygzaki błyskawic, Pięcioletni malec gnał boso po śliskiej trawie, rzadkim
błocie, kałużach, wrzeszczał, nie słysząc własnego głosu wśród
nieustających grzmotów. Naraz bardzo blisko, przez ukośne strugi deszczu
smagające go po plecach, przebił się jaskrawy, błękitnoszary, kulisty
piorun. Przejęty paniczną grozą chłopczyk rozciągnął się w błocie i
zamknął oczy…
To wspomnienie z odległego dzieciństwa przesunęło się przed oczyma
Nowaka, kiedy „rakietka” powtórnie zaczęła na nich pikować. Musiał
wytężyć całą wolę, aby się skupić. „Nie przeoczyć odpowiedniej chwili…
Nie pośpieszyć się”. Teraz już nie rozmyślał, lecz obliczał z zimną krwią i
niezawodnie jak automat. „Rakietka” znajdowała się w odległości
zaledwie kilkudziesięciu metrów od skał, zaraz powinno się zacząć
elektromagnetyczne hamowanie. Świadomość Nowaka skoncentrowała się
w jednym nie wymówionym nakazie mózgu: „promienie!”
…System zakłócający odpowiedział od razu. Na spotkanie „rakietki”
rzucił się potężny chaos fal radiowych. Przez ułamek sekundy „rakietka”
utraciła zdolność kierowania — i z olbrzymią szybkością wbiła się w
głazy. Bezdźwięcznie zadygotał skalisty grunt. W ukośnych promieniach
zachodzącej Najbliższej zamigotały i rozprysły się na wszystkie strony
odłamki „rakietki”. Mieszając się z lawiną kamieni, spadały „w dół”, w
stronę równika.
Nowak zerwał się tak gwałtownie, iż omal nie stracił równowagi.
— Szybciej! — krzyknął do Sandro. — Nim zapadnie ciemność,
musimy znaleźć choć parę odłamków.
Tę szybko mijającą noc Nowak i Reed spędzili w laboratorium rakiety
zwiadowczej. Nowak badał pod mikroskopem powierzchnię znalezionych
odłamków, wodził po niej ostrzem elektrycznej czułki, notował wyniki
oscylografów. Z początku pomagał mu Sandro, przeprowadzając próbną
analizę chemiczną materii „rakietki”, lecz potem, zmorzony zmęczeniem,
usnął w miękkim fotelu.
Antoni ciągle jeszcze spoglądał przez mikroskop na nierówne
błyszczące wzory, domyślając się i zarazem odczuwając lęk przed
sformułowaniem swego domysłu. Brązowe sześciokątne komórki,
splecione w przedziwną mozaikę; iskrzące się warstewki białego metalu,
poprzerywane kręte żyłki–druciki, żółte przezroczyste kryształki…
Kiedy Najbliższa znowu wzbiła się w czarne niebo, Nowak podniósł
zaognione, przekrwione od wytężonego wpatrywania się oczy na
drzemiącego Reeda i ostrożnie trącił go w ramię.
— Czy wiesz, Sandro, że zabiliśmy żywą istotę? I to znacznie wyżej
zorganizowaną niż my, ludzie.
— Co? — Sandro szeroko rozwarł oczy. — Czyżby w „rakietce”…?
— Nie, nie w „rakietce”, lecz jak powinniśmy się byli domyślić
wcześniej, właśnie „rakietki” to żywe istoty. I prawdopodobnie innych
istot na tej planecie nie ma…
Po szybie iluminatora żwawo, niby świetliki, pełzły gwiazdy. Skały
lśniły, spiętrzając się w pobliżu bieguna w górzystą ścianę. Tuż nad nimi
wyleciała zza horyzontu „rakietka” i pomknęła „w dół” spadzistymi
wielokilometrowymi susami.
— Jak to „zabiliśmy”? — cicho i niepewnie mruknął, spoglądając w
bok, Sandro. — Przecież ja nie wiedziałem, że to zrobisz…
Nowak popatrzył na niego ze zdziwieniem, lecz nic nie powiedział.
III
…Ziemia wyglądała tak, jak zazwyczaj widzą ją powracający z
ekspedycji astronauci: duża kula Spowita w błękitną mgłę atmosfery,
poprzez którą niewyraźnie rysują się zielone i pstre plamy kontynentów i
wysp pośród sinoszarej tafli oceanu; białe czapy lodu na biegunach i jakby
ich przedłużenie, białe plamki chmur. Kontury lądów rozszerzają się,
rozbijają na mnóstwo linii, stają się namacalnie wyraziste. Oto już
horyzont przybrał kształt czarny o chwiejnych, mglistych brzegach. W
dole gwałtownie przemykają masywy lasów, pocięte błękitnymi pasmami
kanałów i cienkimi szarymi liniami dróg; skupiska maleńkich jak zabawki
budowli, duże żółte kwadraty pól pszenicznych, kończący się stromymi
skałami brzeg i — morze, morze bezkresne, mieniące się modrozielonymi
falami roziskrzonej w słońcu wody.
…Lo Wej i Patrick Loy mknęli już ulicami Astrogrodu — obok kopuł i
stumetrowych masztów Stacji Radionawigacyjnej, koło lśniących
plastykiem i szkłem domów mieszkalnych, obok gigantycznych hangarów,
gdzie montowano nowe rakiety. Wszędzie było pełno ludzi. Jedni
pracowali w hangarach, drudzy szli ulicami, inni grali w piłkę na placach
w parku, kąpali się w dużych basenach. Wszyscy byli piękni: rośli, ubrani
z prostotą, wspaniale zbudowani, o twarzach wesołych lub skupionych. To
piękno twarzy, ciał i ruchów nie było przypadkowym darem przyrody,
szczodrej dla jednych i nielitościwej dla drugich — było ono rezultatem
dostatniego, higienicznego trybu życia, natchnionego pracą i twórczością
wielu pokoleń… Brzegiem ulicy, objąwszy się, szły dziewczęta i śpiewały.
Pod rozłożystym ciemnolistnym dębem zapamiętale grzebały się w piasku
dzieci.
Za miastem zobaczyli skały, ukryte przedtem za domami. Lo i Patrick—
pędzili na lotnisko, ku wylotowi pięćsetkilo—metrowego działa
elektromagnetycznego, wymierzonego w Kosmos. Wznieśli się na dużą
wysokość i teraz widzieli już w całości lśniącą metaliczną nić ciągnącą się
prosto od Astrogrodu do najwyższego wierzchołka Himalajów —
Czomolungmy. Oto z gardzieli działa w rozrzedzoną ciemnoniebieską
przestrzeń wyleciał srebrzystą strzałą sznur towaro wych rakiet.
Ekran zgasł — film się skończył. Lo Wej i Patrick Loy sie dzieli w
zaciemnionej kabinie astrolotu, nie odzywając się ani słowem, by nie
spłoszyć wrażenia wywołanego widokiem Ziemi. W pełnej napięcia pracy,
pod naciskiem nieustannego potoku niezwykłych wrażeń astronauci mało
myśleli o Ziemi. Świadomie starali się o niej zapomnieć. Ale teraz, gdy ich
wezwała, poczuli tęsknotę… Nie, żadna klimatyzacja nie zastąpi
cierpkiego zapachu smolistego igliwia i nagrzanych słońcem traw, ani
miliardy kosmicznych kilometrów przebytych z szybkością zbliżoną do
prędkości światła nie zastąpią ulicy, po której można spacerować i po
prostu uśmiechać się do przechodniów; najmądrzej obmyślone piękno
przyrządów i maszyn nigdy nie wyprze z ludzkiego serca rozrzutnej, ale
gwałtownej i groźnej urody Ziemi…
— A jak tam mój synek? — cicho powiedział Patrick. — Kiedy
powrócą, będzie już zupełnie dorosły.
— Nie mówmy o tym — odrzekł Lo, zły na siebie i towarzyszy. — Jak
myślisz, wystarczy to dla nich?
— Chyba tak… — Patrick westchnął i powstał.
— Ciekawe, dlaczego kapitan nie pozwolił nam wskazać gwiezdnych
współrzędnych układu słonecznego. Wszystko w porządku, Lo, możesz
nadawać.
To, co podczas przeglądu zajęło pół godziny, w teletransmisji
przyśpieszonej trwało zaledwie dwie minuty. Wielokierunkowe
dwubiegunowe anteny „Fotonu–2” wysyłały fale elektromagnetyczne na
wszystkie strony planety. Lo Wej na podstawie wielu obserwacji wiedział,
o ile szybciej płynie czas dla istot Dziwnej Planety: aby uchwycić ich
wizjo–informację, trzeba było zastosować ekrany zwalniające błyski
obrazów na ułamki sekundy. Lo kilka razy powtórzył transmisję filmu,
potem przełączył wszystkie wizjofony na odbiór i czekał.
W radiokabinie panowała cisza i mrok. Osiem teleekranów migotało
słabo z powodu zakłóceń. Na ścianie świeciły się dwie tarcze: zegar
ziemski, który uwzględniając poprawki wynikające z parodoksu
zegarowego odmierzał czas ziemi, i zegar astrolotu. Obecnie ich
wskazówki ukazywały ten sam czas… Upłynęło dziesięć minut, a na
ekranach nie było widać żadnych obrazów. Nagle podłoga kabiny lekko
drgnęła, jak gdyby zapadając się pod nogami. Lo Wej spojrzał na zegarek:
no tak, to elektromagnetyczna katapulta „Fotonu–2” przyjęła na pokład
rakietę zwiadowczą z Nowa—kiem i Reedem.
…Na ekranie wiszącym z brzegu po lewej stronie zabłysnął i zniknął
mglisty obraz. Lo Wej przyjął pełną napięcia i uwagi postawę i włączył
aparat rejestrujący. Obraz znowu zamigotał, tym razem był wyraźniejszy:
dwóch ludzi w skafandrach, którzy przywarli do skał, wisząca w
przestrzeni nad nimi „rakietka”. „Aha, to oni przekazują nam wiadomość o
»rakietce«, która się roztrzaskała”. Ekran pociemniał. Przeczekawszy
chwilę Lo Wej wyłączył aparat rejestrujący.
Wszystko to, co nastąpiło potem, potoczyło się w błyskawicznym
tempie: Lo Wej ledwie zdążył nastawić dźwigienkę aparatu rejestrującego
na „wyłączone” i natychmiast musiał przerzucić z powrotem na
„włączone”. Naturalnie, że na taśmie rejestrującej nic nie zostało
uchwycone i w wydarzeniach, które po chwili nastąpiły, czynność Lo
Weja sprowadziła się tylko do uświadomienia sobie tego, co zdążył
zobaczyć… Jednocześnie zajarzyły się dwa środkowe ekrany. Obrazy
następowały po sobie kolejno: było to podobne do rozmowy dwóch istot.
Na ekranie z lewej strony zabłysnęła uproszczona, pozbawiona
szczegółów, prawie symboliczna sylwetka astrolotu. Na ekranie z prawej
strony w odpowiedzi zamigotały poszczególne, przerywane kadry z
nadanego filmu: zastygłe fale morza, ulica Astrogrodu, twarze ludzi, góry,
rakiety wylatujące z lufy elektromagnetycznego działa. Ponieważ błyski
światła na ekranie następowały zbyt szybko po sobie, obrazy nakładały się
jeden na drugi, zlewały się w przedziwne sploty świetlistych konturów; Lo
Wej rozróżniał je tylko dlatego, że wiedział, co one oznaczają… Drugi
ekran odpowiedział paroma niezrozumiałymi sylabami. Pierwszy ekran
ukazał astrolot (tym razem szczegółowo): z dysz umieszczonych na rufie
statku kosmicznego wylatywały słupy płomieni. Na drugim — pojawił się
wyraźny obraz ulicy Astrogrodu koło Stacji Radionawigacyjnej; obraz
zajaśniał i od razu zaczął blednąc: ściemniało błękitne niebo, rozpłynęły
się maszty i kopuły stacji, domy i drzewa. Lecz zanim całkowicie znikły
zarysy Ziemi, poprzez ekran przemknęła gromada „rakietek”.
Oba ekrany zgasły — „rozmowa” dwóch istot skończyła się wcześniej,
niż Lo zdążył włączyć aparat rejestrujący. Lo w zdumieniu rozmyślał nad
ostatnimi błyskami obrazów. „Co to było? Nałożone na siebie obrazy?
Zdaje się, iż jedna z »rakietek« w swym locie okrążyła kontury kopuły
Stacji Radionawigacyjnej… Wydawało mi się? Albo… I potem
przedmioty chyba znikały nie tak, jak to było zazwyczaj, kiedy gasną
ekrany. Najpierw — jaskrawe niebo, potem — nieco ciemniejsze drzewa i
budowle. Powinno być na odwrót… Przywidziało mi się? Albo — cóż one
miały na »myśli«?”
Lo Wej czekał jeszcze parą godzin, lecz niczego więcej nie ujrzał.
IV
…Tak, zderzyliśmy się tu z życiem krystalicznym. Właśnie zderzyliśmy
się, ponieważ nie byliśmy przygotowani do tego spotkania. Zbyt długo
dominowało na Ziemi mniemanie, że możliwe jest tylko życie organiczne,
że najwyższym przejawem życia jest człowiek; że gdy uda się nam
spotkać z rozumnymi istotami w innych światach, to będą one niewiele
różnić się od nas, powiedzmy, formą uszu lub rozmiarami czaszki…
Najbardziej radykalne umysły przypuszczały, że możliwe są wyższe formy
życia na podstawie innych elementów chemicznych: germanu lub krzemu
zamiast węgla, fluoru lub chloru zamiast tlenu. Wszystkie poprzednie
ekspedycje nie mogły ani podtrzymać, ani obalić tej hipotezy, albowiem
człowiekowi nie udało się ujawnić dostatecznie złożonego życia ani na
planetach systemu słonecznego, ani na innych światach. I kiedy po raz
wtóry udaliśmy się tutaj, na Dziwną Planetę, by nawiązać kontakt z
jakimiś „niewidzialnymi”, lecz bez wątpienia rozumnymi istotami, to
wyobrażaliśmy je sobie jako coś, co jest do nas podobne.
Przed odlotem załoga „Fotonu–2” zebrała się w sali konferencyjnej, by
rozważyć rezultaty wyprawy. O swych pracach referowali krótko, nie
wdając się w głęboką analizę: czekały ich cztery lata drogi, przeznaczone z
konieczności na skrupulatne opracowanie wszystkich danych
zgromadzonych w ciągu dwumiesięcznego pobytu na Dziwnej Planecie,
na obliczenia, spory i rozmyślania, w rezultacie których na Ziemię
przywieziona zostanie jasno i dokładnie sprecyzowana wiedza.
Sandro Reed — najmłodszy ze wszystkich — wyliczył znalezione
minerały i wyniki geologicznych obserwacji poczynionych na planecie.
Maksym Licho — niemłody już, rudowłosy olbrzym o naiwnych
niebieskich oczach, współtowarzysz Nowaka w czasie pierwszej wyprawy
— zaznajomił zebranych z odkryciami nie znanych dawniej cząstek
materii w promieniowaniu Najbliższej. Lo Wej skąpymi słowy
opowiedział o zarejestrowanym wideopromieniowaniu „rakietek” i o
poczynionych wspólnie z Patrickiem Loy obserwacjach nad rodzajami ich
ruchu w pustce. Juliusz Torrena, szczupły brunet o płonących oczach,
zapalił się do tego stopnia, opowiadając o wynikach badań nowych
grawitacyjnych i magnetycznych efektów związanych z szybkim obrotem
Dziwnej Planety, iż musiano przerwać mu delikatnie. Nowak referował
ostatni:
— Musieliśmy długo obserwować, by przekonać się o czymś, co jest
oczywiste: te „latające aparaty”, owe „rakietki” są właśnie żywymi
istotami zaludniającymi Dziwną Planetę… Dziwna planeta — dziwne
formy życia. Widocznie istoty te bliższe są nie nam, lecz raczej temu, co
stworzone zostało rękami i rozumem człowieka: elektrycznym silnikom,
fotoelementom, rakietom, elektronowym mózgom matematycznym,
zmontowanym z przyrządów krystalicznych itd.
Nowak przez chwilę milczał w zadumie, potem ciągnął dalej:
— W dużym przybliżeniu tak sobie tłumaczę różnicę zachodzącą
między nami a nimi: my składamy się z roztworów, one — z kryształów.
Nas „zmontowała” przyroda z komórek, które są niczym innym, jak
bardzo złożonym roztworem różnych substancji i związków w wodzie.
Podstawą naszego życia jest woda, nasze tkanki w dwóch trzecich z niej
się składają. „Rakietki” zaś składają się z przeróżnych złożonych i
prostych kryształów — metalicznych, półprzewodnikowych i
dielektrycznych.
I w tym tkwi sedno. Jak wam wiadomo, w roztworach elementarnym
nosicielem energii są jony. W kryształach tym nosicielem energii są
elektrony. I cała nie do przezwyciężenia różnica pomiędzy naszym
organicznym a ich krystalicznym życiem sprowadza się do prostego faktu
fizycznego: przy równych nabojach elektrycznych jony posiadają tysiąc,
dziesięć, a nawet sto tysięcy rasy większą masę niż elektrony… W nas
wszystkie procesy życiowe — i w systemie nerwowym, i w mięśniach —
zachodzą dzięki ruchowi i zamianie energii jonów i neutralnych molekuł,
w wyniku przemiany materii. W ich ciałach nie zachodzi przemiana
materii — jedynie przemiana energii elektrycznej. My przyswajamy sobie
energię niezmiernie okrężną drogą procesów chemicznych: rozkładając i
utleniając pożywienie. „Rakietki” mogą odżywiać się bezpośrednio
światłem i ciepłem jako krystaliczne termo– i fotoelementy. Tym
sposobem są one w stanie zgromadzić w sobie olbrzymią energię i
rozwijać zaiste kosmiczne szybkości…
Jednakże główna różnica polega nie na szybkościach ruchu, lecz na
szybkościach procesów wewnętrznych. W naszym organizmie każdy
elementarny proces związany jest z ruchem ciężkich jonów i cząstek,
mówiąc po prostu z przemianą materii. Dlatego nic w nas nie może
przebiegać z szybkością większą od szybkości rozchodzenia się dźwięku
w wodzie. Szybkość zaś elektronowych procesów zachodzących w
„rakietkach” ograniczona być może tylko szybkością światła. Na skutek
tego ich rachunek czasu jest inny i wyobrażenie o świecie — inne.
Wszystko to, co człowiek osiągnął w wyniku tysiącleci pracy i
poszukiwań, stało się w sposób naturalny udziałem organizmów
„rakietek”. Ruch elektromagnetyczny, telewizja, prędkości kosmiczne,
radiolokacja, pojęcia o względności przestrzeni i czasu… Przed chwilą Lo
Wej poinformował nas, że wspólnie z Patrickiem ustalili niewiarygodny
fakt: „rakietki” w swym ruchu uwzględniają poprawki wynikające z teorii
względności. A przecież zjawisko to można wyjaśnić w sposób prosty.
Krystaliczne istoty poruszają się z szybkością do 20 km/sek., przeliczanie
czasu jest u nich także dziesięć tysięcy razy dokładniejsze niż u człowieka.
Dlatego w swym zwykłym ruchu „wyczuwają” one to, co my, ludzie,
zaledwie możemy sobie wyobrazić — zmianę rytmu czasu, krzywiznę
przestrzeni, wzrost ciężaru masy. Prawdopodobnie w taki sam sposób
„czują” wiele zagadnień, od których nas, ludzi, dzielą dziesięciolecia
badań naukowych.
Nowak zamilkł i usiadł. Natychmiast poderwał się Torrena, odrzucił
ręką włosy.
— Antoni, cóż to za „życie” bez przemiany materii? Czy można to
uważać za życie?
— Dlaczego nie? — wzruszył ramionami Nowak. — One poruszają się,
rozwijają, wzajemnie się informują.
— Lecz jak się rozwijają? Jak wytworzyło się krystaliczne życie? Jak
rozmnażają się te „rakietki”?
Nowak uśmiechnął się.
— Może byś jeszcze zapytał: czy posiadają one rodziny i czy znają
miłość? Nie wiem. Zbyt skąpą mamy o nich wiedzę.
— Krystaliczne istoty… — w zadumie powtórzył Sandro i obrzucił
spojrzeniem zebranych. Oczy i policzki mu płonęły. — Wyobraźcie sobie
— w ciągu minuty mogą one wymyślić więcej niż ja w ciągu miesiąca.
Cały wodospad myśli, jakich myśli… Chciałbym zostać „rakietką”
chociaż przez parę godzin.
— Poczekaj, Antoni — powiedział Patrick Loy. — Jeżeli to jest życie,
jak twierdzisz, rozumne życie, to powinno być twórcze. Gdzież jest to, co
one stworzyły? Przecież planeta ma dziki wygląd.
— Myślałem o tym — skinął głową kapitan. — Problem jest
nadzwyczaj prosty: tym krystalicznym istotom jest to niepotrzebne. A
więc zbędne są budynki i drogi, maszyny i przyrządy, gdyż rakietki są
potężniejsze i szybsze od najsilniejszych maszyn, doskonalsze i czulsze od
najbardziej skomplikowanych przyrządów. One nie przechodziły stadium
cywilizacji maszynowej i nie będą przechodzić. Zamiast tego, by tworzyć i
doskonalić maszyny, same się rozwijają. W poprzedniej ekspedycji
widzieliśmy nie „rakietki”, lecz „samolociki”. Możemy więc
zaobserwować, jak się zmieniły w ciągu dwudziestu lat.
— Czy można jednak uważać je za rozumne istoty, jeżeli brak jest
jakichkolwiek śladów ich kolektywnej pracy? — zaoponował Loy. — A
może są to jeszcze krystaliczne „zwierzęta”?
— Są. — Nowak uderzył dłonią po poręczy fotela. — Są ślady. Co
prawda, nie wiem, czy można to nazwać tworzeniem… Mam na myśli
zniknięcie atmosfery Dziwnej Planety. Widocznie atmosfera
przeszkadzała im w lataniu, uniemożliwiała rozwijanie dużych prędkości.
„Rakietki” więc unicestwiły ją — i to wszystko…
Loy nie chciał się poddawać.
— Jeżeli są one rozumnymi istotami, to dlaczego nie nawiązują z nami
kontaktu? Dlaczego nic nie odpowiedziały na nasz film?
— Otóż tak, Patrick… — Nowak zamilkł na chwilę, obmyślając
odpowiedź. — Obawiam się, że jesteśmy dla nich czymś bez porównania
bardziej niezrozumiałym niż one dla nas. Szybkość myślenia i ruchu
„rakietek” jest tak ogromna, iż obserwować nas jest im o wiele trudniej,
niż nam śledzić wzrost drzewa. Pamiętacie, że „rakietki” musiały pikować,
aby nas dokładnie obejrzeć?… Nie wiem, czy przypadkiem nie biorą one
za żywą istotą naszego astrolotu i zwiadowczej rakiety, a nie nas samych.
Maksym Licho poprzez przezroczystą część podłogi spoglądał na
Dziwną Planetę. Ten jej obszar, nad którym wisiał astrolot, uchodził w
noc. Zygzakowata granica ciemności zagarniała coraz większą część
planety, aż ta całkowicie pogrążyła się w czarnej przestrzeni. Jedynie
ostatnie iskierki — odbijające światło wierzchołki najwyższych skał —
tliły się jeszcze przez pewien czas. Tą część planety, na której panował
jeszcze dzień, grając jaskrawymi barwami światła, umykała wstecz.
Maksym podniósł głowę.
— Słuchaj, Antoni. Jeżeli domyślałeś się, że „rakietki” są rozumnymi
istotami, dlaczego w takim razie… nie wiem, jak to powiedzieć:
zniszczyłeś czy też strąciłeś tę „rakietkę”? Nie trzeba było tego robić.
Nowak w zdumieniu uniósł brwi.
— Należało jednak sprawdzić przypuszczenie. W przeciwnym razie
odlecielibyśmy, niczego nie rozumiejąc. Ponadto pamiętasz chyba
pierwszą wyprawę? One też potraktowały nas bezceremonialnie.
— Jednakże wówczas były to zupełnie inne „rakietki” niż obecnie. Jeśli
się przyjmie twoje rozumowanie, to przecież one różniły się od obecnych
tak, jak my od pitekantropusa. One rozwijają się z niesłychaną szybkością.
Zabić istotę myślącą, posiadającą bardziej, być może, rozwinięty umysł od
naszego… tego nie trzeba było robić. Cóż one pomyślą o nas, ludziach
Ziemi? — Maksym pokręcił z dezaprobatą głową i z uporem powtórzył:
— Tego nie należało robić.
Pozostali członkowie załogi milczeli. Nowak wstał z fotela.
— Sprawa jest jasna, trudno tak od razu uświadomić sobie to wszystko.
No cóż, mamy przed sobą dużo czasu… Uważam naradę za skończoną.
Teraz — głos jego nabrał metalicznego tonu — proszę przygotować się do
startu
V
Nowak pomylił się: czasu na rozmyślanie zostało niewiele.
Sandro Reed pierwszy zauważył dziwny statek. „Foton–2” nabierając
prędkości już dziesiątą dobę okrążał Najbliższą i wchodził na inercyjną
trajektorię. Członkowie załogi, przykuci do foteli czterokrotnym wzrostem
ciężaru, byli w przygnębiającym nastroju z powodu przymusowej
bezczynności i bezruchu. Sandro wybrał sobie doskonałe miejsce —
obserwatorium — i badał mgławice gwiezdne. I on właśnie spostrzegł
jakieś ciało, które częściowo zaciemniało zmniejszający się z każdą chwilą
dysk Najbliższej. „Foton–2” dochodził już do prędkości przekraczającej
40 000 km/sek., lecz ciało to nie pozostawało w tyle, na odwrót,
przybliżało się. Oślepiające wybuchy antyhelu, spalającego się w dyszach,
utrudniały należytą obserwację kształtów ciała.
Sandro wezwał kabinę nawigacyjną:
— Antoni! Trzeba zatrzymać motory.
— O co chodzi? — na ekranie widać było, jak Nowak ze zdumienia
usiłował nawet unieść się w fotelu.
— Za nami mknie jakieś ciało…
Przy wyłączeniu motorów automatycznie poszły w ruch dwa
odśrodkowe koła rozpędowe, umieszczone na dziobie i rufie astrolotu.
Wytworzyły one siłę odśrodkową ogromnej masy „Fotonu–2” z
szybkością dziesięciu obrotów na minutę: było to wystarczające, by w
mieszkalnych pomieszczeniach i pracowniach astrolotu stworzyć normalne
odśrodkowe ciążenie.
Niebo za rufą robiło wrażenie stożka składającego się ze świetlistych
kręgów przecinanych gwałtownie gwiazdami. Dysk Najbliższej opisywał
jaskrawoogniste koło; W tym przyprawiającym o zawrót głowy wirującym
wszechświecie trudno było w czymkolwiek się zorientować. Nowak
musiał przełączyć koła rozpędowe na wsteczny ruch, zahamować obrót
astrolotu. W ciągu pół godziny niebo przybrało normalny wygląd.
Tego chyba nie można było nazwać „statkiem”. Raczej przypominało to
gęsty rój składający się z paru tysięcy „rakietek”. Podobieństwo było tym
większe, iż „rakietki” poruszały się wewnątrz roju, który przybierał to
formę kuli, to wydłużał się w formę elipsoidy. Ze środka roju wydobywało
się o zmiennej sile światło. Zachodził rytmiczny związek pomiędzy
zmiennością natężenia siły światła, zmiennością form roju i jego ruchem.
Wywoływało to wrażenie, jakby jakieś centralne jądro za pomocą
wybuchów—impulsów popychało rój naprzód, wydłużając go w elipsoidę.
Z kolei „rakietki” znowu przybierały kształt kuli.
Cała załoga zebrała się w obserwatorium i w milczeniu śledziła
zbliżanie się roju „rakietek”, który z każdym impulsem rósł w oczach.
— Ciekawe, jak one się poruszają — rzucił w zamyśleniu Maksym
Licho.
— Kapitanie, one doganiają nas! — Lo Wej odznaczający się zazwyczaj
zimną krwią i opanowaniem był jakby zaniepokojony. — Pozostało jakieś
dziesięć—dwanaście tysięcy kilometrów… Czyż nie czas już włączyć
motory?
— Poczekajmy jeszcze — nie odrywając oczu od okularu, odparł
Nowak.
…Kiedy między ,,Fotonem–2” a rojem pozostało nie więcej niż tysiąc
kilometrów, luminiscencja w roju nagle ustała, przez co stał się on
niewidoczny w czarnej pustce Kosmosu. Sandro włączył radioteleskop: na
ekranie ukazała się wisząca w przestrzeni kula z „rakietek”.
— Wydaje się, iż nie mają zamiaru atakować nas — z ulgą westchnął
Torrena.
— Zrozumiałe! Mogły to z powodzeniem uczynić na Dziwnej
Planecie… „Rakietki” zamierzają lecieć za nami do systemu słonecznego,
tak to wygląda. — Nowak obrzucił pytającym wzrokiem zebranych. — Co
o tym myślicie?
— To wspaniale! — Sandro wpadł w zachwyt. — Zaznajomić ludzi z
tymi krystalicznymi istotami… Oprzeć z nimi stosunki na wzajemnym
zrozumieniu się i twórczej współpracy. Jakiż kolosalny postęp w
świadomości ludzi, jakież zmiany w ich historii!
— Do dyspozycji „rakietek” można by oddać planetę Merkury —
rzeczowo dodał Maksym Licho. — Warunki na niej podobne są do tych,
jakie panują na Dziwnej Planecie. Niech tam założą kolonię… Wiem, co
cię niepokoi, Antoni. — Maksym spojrzał wprost w twarz kapitana i
pokręcił głową. — To próżne obawy. Ludzkość jest dostatecznie silna, by
podołać im w razie czego. Lecz ja nie wierzę, by doszło do konfliktu.
Myślące istoty zawsze znajdą sposób, by się wzajemnie zrozumieć…
Antoni Nowak zacisnął zęby i nic nie odpowiedziawszy, zwrócił się do
Torreny:
— A ty, Juliuszu?
— Trzeba dokładnie zbadać, jak porusza się rój. — W czarnych oczach
Torreny płonęła ciekawość uczonego. — Brak zamkniętej konstrukcji,
sądząc po wszystkim, brak antymaterii, a mimo to osiągnęły one już
prędkość 40 000 km/sek. Ciekawe, czy potrafią osiągnąć szybkość
zbliżoną do prędkości światła.
— Lo Wej?
Ten nie odpowiedział od razu.
— One nie chciały skontaktować się z nami, nie usiłowały nawet w jakiś
sposób zawiadomić nas o tym, że będą za nami podążać… Trzeba być
czujnym. Nie wierzę, by nie potrafiły przekazać informacji.
— A ty co o tym myślisz, Patrick?
— Mówiąc otwarcie, podoba mi się idea sprowadzenia ich na Ziemię.
To wszystko… A ty jak sądzisz, kapitanie?
— Jak ja sądzę… — Nowak obrzucił zebranych wzrokiem i skandując
poszczególne słowa odrzekł: — Za wszelką cenę musimy się ich pozbyć.
VI
Nowak i Lo Wej, goniąc resztkami sił, ciągnęli korytarzem ku
wejściowej kabinie elektromagnetycznej katapulty pojemnik ze
skroplonym antyhelem. Olbrzymia masa z rozszczepialnego materiału
zawarta w niewielkim cylindrze przy każdym wstrząsie wyrywała się z
rąk, przy lada potknięciu miotała nimi na boki, jakby zamierzała
zmiażdżyć o ścianę kruche ciało ludzkie. „Foton–2” mknął z szybkością
zbliżoną do prędkości światła — potwierdziła się teoria wzrastania mas.
Od nadmiernego wysiłku wściekle tłukło się serce, drżały ręce.
Spoza zamkniętych na głucho drzwi sali konferencyjnej dolatywały na
korytarz łomot pięści i gniewne krzyki: pozostali tam Sandro Reed,
Maksym Licho, Torrena i Loy. Luk wejściowej kabiny był już blisko,
kiedy Nowak opuścił pojemnik na podłogę, czując, iż w przeciwnym razie
palce rozewrą się same. Po czym wyprostował się i głęboko wciągnął w
płuca powietrze. W tym momencie ustały krzyki i hałasy w sali
konferencyjnej.
— Oni coś planują — nadsłuchując powiedział Lo Wej. — Naradzają
się…
Antoni pochylił się i uchwycił za brzeg cylindra.
— Raz, dwa, razem! — zataczając się z boku na bok znowu zaczęli wlec
cylinder.
Wyrażona wówczas przez Nowaka myśl wywołała gorące protesty.
Podtrzymał go tylko Lo Wej”.
— Tak, ja również uważam, że narażamy Ziemię na nieznane
niebezpieczeństwo’ — Spróbował opowiedzieć o tym, co zobaczył na
ekranach. Ale (Lo Wej nie mógł określić dokładnie swych wrażeń)
opowiadanie było zagmatwane i nikogo nie przekonało. Ponieważ jednak
czas naglił, postanowiono dyskusję kontynuować z kabin. Wszyscy
rozeszli się na swoje miejsca. Nowak powrócił do kabiny nawigacyjnej i
włączył motory; wtedy miał jeszcze nadzieję, ze rój „rakietek” nie
wytrzyma współzawodnictwa w szybkości.
Mijała czterdziesta doba nabierania rozpędu. ,.Foton–2” zbliżał się do
prędkości 150 000 km/sek., jednakże rój nie pozostawał w tyle.
Gigantycznymi skokami–wybuchami dopędzał astrolot, gdy tylko ten
oddalił się od niego o parę tysięcy kilometrów. Juliusz Torrena uważnie
badał widmo wybuchów, jednakże mógł tylko stwierdzić, że to nie
antymateria. „Rakietkom” była znana jakaś inna zasada ruchu, nie mniej
efektywna.
Dyskusja o tym, jak postąpić z „rakietkami”, nie wygasła, lecz
przeciwnie, zaostrzała się coraz bardziej. Astronauci prowadzili spór za
pomocą wideofonów, pozostając w swoich kabinach; gdy kapitan na parę
godzin wyłączył motory, by załoga mogła odpocząć po wysiłku
związanym ze skuwającym ciężarem inercji, wszyscy zbierali się w sali
narad i spór ciągnął się dalej.
— Nie tylko prowadzić je za sobą, lecz nawet wskazać im kierunek, w
którym znajduje się układ słoneczny, oznacza wystawić ludzkość na cios
— przekonywał Nowak. — Jest rzeczą śmieszną myśleć, że one zadowolą
się planetą Merkury. One zagarną cały system…
— Dlaczego uważasz je za zaborców, Antoni? — wykrzyknął Sandro.
— Alboż nas, ludzi, ciągnie w inne światy dążenie do podbojów?
Zapewne wiedzie je żądza wiedzy…
— Wiedza nie jest nikomu potrzebna tak sobie z łaski na uciechę, lecz
dla dalszego rozwoju życia, chłopcze. „Rakietki” ponadto muszą znaleźć
w tym celu nowe ziemie. Wokół Najbliższej krąży tylko jedna planeta. Jest
im już na niej zbyt ciasno. Kiedy ludziom dwieście lat temu zrobiło się
ciasno na Ziemi, zaczęli zaludniać planety Mars i Wenus, stworzyli
atmosferę na Księżycu. A one nie mają się gdzie podziać.
— W układzie słonecznym wystarczy miejsca i dla nich, i dla nas.
Dlaczego mamy podejrzewać, że „rakietki” będą usiłowały unicestwić
ludzi? — wtrącił Patrick Loy.
— Dlatego, że ludzi i te krystaliczne stwory nic nie może łączyć —
wtrącił się do sporu Lo Wej. — Majaczenie uszkodzonej maszyny
elektronowej ma więcej wspólnych cech z naszym myśleniem, ponieważ
mimo wszystko jest ona dziełem ludzkich rąk i mózgów. A „rakietki”…
one nie znają naszych uczuć, nie są w stanie zrozumieć naszych myśli. My
zasadniczo różnimy się od nich. Nam potrzebne jest powietrze —
„rakietkom” przeszkadza ono w lataniu. Nam niezbędna jest woda — dla
nich jest ona mało istotna. Nam potrzebny jest organiczny pokarm — im
energia świetlna.
— Czcza gadanina! — rozległ się pewny siebie bas Maksyma Licho. —
Myślących istot nie może dzielić przepaść. One zrozumieją nas.
— Z tego powodu sytuacja nasza nie będzie łatwiejsza! — Cienki głos
Lo Weja po basie Maksyma brzmiał niepewnie. — One dojdą do
przekonania, że jesteśmy grudkami galaretowatej materii ze znikomo
małym zapasem energii wewnętrznej, z żółwim tempem myśli i ruchów.
Pojmą, że ludzie to istoty niedoskonałe, śmiesznie nieudany twór
przyrody, i nie będą też czuły do nas ani sympatii, ani litości, ani
współczucia…
Kiedy po odpoczynku wszyscy rozeszli się do swoich kabin, Nowak z
rozpaczą w duszy pojął, że załodze nie uda się osiągnąć wspólnego
poglądu.
…Był moment, który zadecydował o dalszym rozwoju wypadków.
Nowak przypomniał sobie o tym właśnie teraz, kiedy wisząc w pustce
wylotu katapulty elektromagnetycznej umacniał pojemnik na dziobie
rakiety zwiadowczej.
Zdarzyło się to w sześćdziesiątej ósmej dobie nabierania rozpędu przez
astrolot. „Foton–2” miał wykonać ostatnie okrążenie, by wejść na
trajektorię inercyjną. Nowak pogrążony w drętwocie siedział w kabinie
nawigacyjnej przed przyrządami: cała walka, która rozgorzała w
astrolocie, skupiła się teraz w nim, w jednym lekkim ruchu palców prawej
ręki. Mały zwrot rączki regulatora, nieznaczny wysiłek kciuka i dwóch
palców — wskazującego i środkowego — i do dysz znajdujących się na
rufie po prawej stronie zacznie napływać trochę więcej paliwa jądrowego;
akurat tyle, by statek kosmiczny mógł z bezpieczną dla jego załogi
prędkością odchylać się coraz bardziej na lewo od kursu.
Jeden ruch dźwignią… Wskaże on „rakietkom”‘ kierunek ku słońcu.
Zapewne nie będą dalej leciały w ślad za „Fotonem–2”‘, lecz prześcigną
go i wyminą. „Nie potrafimy nawet uprzedzić o tym Ziemi. A kiedy
pojawią się one w układzie słonecznym, ‘wydarzenia rozwijać się będą z
błyskawiczną szybkością. W tym samym czasie, w którym ludzie zaledwie
zdążą je ujrzeć, »rakietki« potrafią podjąć decyzję i zacząć działać. Ich dni
odpowiadają naszym sekundom… Co postanowią? I jakie będą skutki?…”
Na ruchomej taśmie z mapą gwiezdną, na której samoczynne pióro
nakreślało kurs astrolotu, czerwona linia w widoczny sposób zaczęła się
odchylać w prawo od niebieskiej, wytyczającej prawidłową drogę. Nowak
jak zahipnotyzowany spoglądał na samoczynne pióro, które pełzło po
kratkach skali, odliczając miliony kilometrów… „No, Antoni, zobaczymy,
czy słusznie postąpiłeś. Czy potrafisz sprostać ogromnej
odpowiedzialności, czy też dasz się unieść fali wydarzeń?” jeszcze raz
przebiegł w myśli wszystkie obserwacje i domysły, ponownie przeżył
chwile, kiedy za pomocą mikroskopu i elektrycznej czułki badał odłamki
„ciała rakietki”, znowu rozważył wszystkie dowody i kontrargumenty
Maksyma, Sandra, Patricka Loy i Torreny…
Rączka regulatora pozostała w tej samej pozycji. Obecnie astrolot z
każdą sekundą oddalał się o setki tysięcy kilometrów od krzywej
inercjalnej. Duszę Nowaka ogarnął niepokój: teraz cały problem, jak
postąpić z rojem krystalicznych istot, sprowadzał się do ściśle fizycznego
zadania. Zadanie to należało jak najszybciej rozwiązać.
„A zatem mamy następujące dane: dwa ciała, odległe od siebie o tysiąc
kilometrów, lecą w pustce z podświetlną prędkością… Od ciała lecącego
na czele odłącza się pewien przedmiot: nabierając prędkości mknie, aby
spotkać się z drugim ciałem… W jakim nastąpi to momencie? I czy
przyniesie to pożądany wynik przy tej prędkości, z jaką mkną obecnie
astrolot i rój?…”
Nowak niezdecydowanie popatrzył na stojący obok plastykowy
sześcian, w którym ukryty był robot–operator, i przecząco pokręcił głową:
takie zadanie nie zostało przewidziane w programach robota. A układać
nowy program?… „Chyba prostszą rzeczą będzie, gdy sam to rozwiążę”.
Nowak przysunął do siebie kartkę papieru i zagłębił się w obliczeniach. Za
parę godzin miał już wynik: największą pewność prawidłowego
wykonania tego zadania dawała jedynie szybkość odpowiadająca 0,9
prędkości światła… A więc jeszcze przez cztery doby, według
wewnętrznego rachunku czasu, będą pracować motory.
…Sandro pierwszy zauważył odchylenie od kursu; przewody łączności
przekazały z obserwatorium do kabiny nawigacyjnej jego strwożony głos:
— Antoni, co się stało? Zeszliśmy z kursu. — Nowak spojrzał na
szybkościomierz: 0,86 prędkości światła. „Wcześnie zauważył… —
pomyślał z przykrością. — Potrzeba jeszcze około trzynastu godzin, by
nabrać odpowiedniej prędkości. No, zaczyna się…”
— Zaraz wyjaśnię, Sandro. — Nowak włączył wszystkie kabiny. —
Uwaga! Uwaga! Astrolot leci pod kątem 42 stopni do kursu na gwiazdę
Beta w Wielkiej Niedźwiedzicy. Zewnętrzna szybkość — 260 000
km/sek… subiektywna prędkość — 585 000 km/sek…
— To cios w plecy! — rozległ się pełen wściekłości krzyk Patricka Loy.
— Chcesz, abyśmy nie wrócili na Ziemię?
— Nie udało się nam oderwać od roju „rakietek” — mówił dalej
Nowak. — Za trzydzieści godzin podejmiemy próbę unicestwienia roju…
— Nie zrobisz tego! — w głośniku zabrzmiał głos Maksyma. —
Oszalałeś chyba! — Na ekranie było widać, jak Maksym usiłował
podnieść się, lecz przytłoczony ciężarem własnego ciała, runął z powrotem
na fotel. „A więc dwóch… Dopóki pracują motory, nikt nie będzie mógł
nic uczynić…”
— To hańba! Niesłychana zdrada!
„Trzech… I Torrena z nimi. Szkoda, jego obserwacje ruchu roju są
obecnie bardzo potrzebne”.
— To zemsta! — Głos Sandra drżał z oburzenia. — Wiem, on mści się
na „rakietkach” za pierwszą wyprawę, za to, że wówczas na Dziwnej
Planecie zginęła Anna Nowak.
„Czterech… I chłopiec z nimi. Źle… — Nowaka na sekundę ogarnął
strach. — Czyżbym miał sam pozostać? Sam nie podołam… Wtedy
pozostanie tylko jedno: astrolot nie zboczy z tej drogi. I powrót na Ziemię
stanie się niemożliwy…” Nowak mówił dalej:
— Do naszej dyspozycji pozostało około pięćdziesięciu godzin według
subiektywnego czasu. Jeśli w tym czasie zdążymy zniszczyć rój, zapasy
antyhelu wystarczą dla wprowadzenia astrolotu na trajektorię inercjalną.
W przeciwnym razie „Foton–2” nie doleci do układu słonecznego.
— Nieprawda! — krzyknął Torrena. — Posiadamy o wiele większy
zapas antyhelu. Wystarczy go na miesiąc odchylenia.
— Należy liczyć się z tym — zaprzeczył Nowak — że część antyhelu
stracimy na unicestwienie „rakietek”… — Nowak zamilkł na chwilę. —
Proponuję, by członkowie załogi zaprzestali bezpłodnej dyskusji… Po
zatrzymaniu motorów wszyscy zbiorą się w sali narad dla opracowania
planu działania.
— Jestem z tobą, Nowak! Słyszysz? — odezwał się Lo Wej. W jego
cienkim głosie dźwięczało nieustępliwe zdecydowanie. — Masz rację,
jestem z tobą.
I natychmiast z innego głośnika krzyknął Maksym Licho: — Was jest
dwóch, nas — czterech. Nie damy wam popełnić przestępstwa! Słyszycie,
nie damy!
…Oczywiście, iść do sali konferencyjnej nie miało żadnego sensu. I
Nowak popełnił jeszcze jedno przestępstwo, o którym pamięć
prześladować go będzie przez całe życie. Nowak telefonicznie poprosił Lo
Weja, by przybył nieco później do Ogólnej sali. Spotkał się z nim przy
drzwiach. Lo Wej był blady, lecz zdecydowany.
— Co zamierzasz robić?
— Przede wszystkim zamknąć ich tutaj. — Antoni kiwnięciem głowy
wskazał na drzwi sali konferencyjnej. — Inaczej będą nam
przeszkadzać…
— Jak można, Nowak… — Lo Wej nachmurzył się i opuścił głowę. —
Przecież to… — z trudem wygrzebał z pamięci zapomniane niemal słowo
— oszustwo. Mamy przed sobą jeszcze cztery lata wspólnego lotu. Czy
będziemy mogli spojrzeć im w oczy?
— Innego wyjścia nie ma — głucho odparł kapitan. — Być może,
później zrozumieją, że uczyniliśmy to w interesie ludzkości… No, do
dzieła!
W górnej części ściany mieściły się hermetyczne „drzwi
bezpieczeństwa”, z których dotąd ani razu nie korzystano: przewidziano je
we wszystkich kabinach astrolotu na wypadek, gdyby meteoryt przebił
pancerz statku i powietrze z korytarza zaczęło ulatniać się w przestrzeń
kosmiczną. Nowak rozbił szkło automatu, uruchamiającego drzwi,
poruszył odpowiednimi dźwigienkami i jednolita płyta lśniącego pancerza
miękko zjechała po wyżłobieniach na dół. Lo Wej na głucho przykręcił
dwa rygle — na górze i na dole…
Wszystko to zostało wykonane tak szybko, że w sali nikt nie zdążył się
zorientować, co się dzieje. Skoro jednak tylko Nowak oderwał rękę od
automatu, przytłoczyło go natychmiast nigdy nie doznawane uczucie
nikczemnej podłości; coś niepojęcie brudnego i mętnego wtargnęło w
jasny świat jego myśli i uczynków. Tam, poza drzwiami, znajdowali się
towarzysze, z którymi niejedno przeżył, razem pracował, dzielił myśli,
niebezpieczeństwa i radość sukcesów. Pełen ognia, wiecznie
entuzjazmujący się nowymi ideami Torrena i opanowany, mądry
eksperymentator Patrick Loy; Maksym, z którym wspólnie przeżył
niepowodzenie i rozpaczliwy smutek pierwszej wyprawy na Dziwną
Planetę; chłopięcy Sandro… Antoni spojrzał na Lo Weja i w oczach jego
dojrzał do samo: obrzydzenie, wstręt do niego i do samego siebie.
Reakcja była tak silna, że omal nie rzucili się razem, by odryglować
drzwi. Lecz po chwili zapanowali nad sobą.
VII
— Antoni, dlaczego nadałeś astrolotowi aż taką prędkość? Trudny
przecież będzie powrót na wytyczoną trajektorię..
— Dlatego, by unicestwić rój bez pudła… Tak wypadło według
obliczeń… — kapitan dyszał ciężko, przed chwilą bowiem uporał się z
ustawieniem pojemnika z antyhelem na dziobie rakiety i właśnie teraz,
wspierając się o ściankę kabiny, zdejmował skafander. — Otóż nasza
rakieta zwiadowcza nie może rozwijać większego przyśpieszenia niż jeden
kilometr na sekundę w sekundę… Przy małych prędkościach „Fotonu–2” i
roju zdoła ona przebyć tę odległość w przeciągu 45–50 sekund. A to jest
ogromny szmat czasu dla aparatu poznawczego „rakietek”, które zdążą
zauważyć i okrążyć rakietę lub po prostu rozprysnąć się na wszystkie
strony. Trudno to przewidzieć. Musielibyśmy wypuścić olbrzymi nabój
antyhelu — niemal połowę naszego zapasu. Astrolot znalazłby się w
niebezpieczeństwie, wybuch mógłby go uszkodzić, rozumiesz?
— Zdecydowałeś się więc wykorzystać efekty wynikające z teorii
względności? — skinął głową Lo Wej, nie odrywając wzroku od pulpitu z
przyrządami sterowniczymi: nastawił je na automatyczną pracę. —
Zmniejszenie tempa czasu, zwiększenie inercjalnej masy „rakietek”?
— Tak i wzrost wzajemnej prędkości… Wygrywamy na czasie
sześciokrotnie. W tym przypadku nawet jeśli „rakietki” zdążą dostrzec
lecące naprzeciw ciało, nie potrafią uchylić się… Wszystko gotowe?
— Gotowe. — Lo Wej wstał, obrzucił ostatni raz wzrokiem przyrządy i
w zamyśleniu powtórzył: — Wszystko gotowe.
Przez kabinę łączącą wyszli z rakiety na korytarz astrolotu. Nowak
włączył prąd do magnesów elektrycznych: teraz rakieta zwiadowcza
spoczywała w wylocie katapultj elektromagnetycznej, związana z
„Fotonem–2” tylko siłą ciążenia.
Antoni i Lo skierowali się na czoło astrolotu, do pulpitu z przyrządami
kierującymi katapultą. Dudniąca cisza zalegająca korytarz czujnie
wsłuchiwała się w odgłos drobnych kroków. Lo Wej zatrzymał się przy
drzwiach ogólnej sali.
— Spójrz, Antoni!
— W pancernej płycie ziała owalna wyrwa o nierównych, pokrytych
bąblami roztopionego metalu brzegach. Lo Wej wsunął w nią głowę i
rozejrzał się po sali — nikogo w niej nie było. — Wycięli za pomocą
prądu… — Nowak dotknął brzegu dziury palcami. — Teraz oni nas
poszukują. Chodźmy szybciej.
Niebo za astrolotem składało się z koncentrycznych świetlistych kół,
zakreślonych gwiazdami. Najbliższa zagubiła się gdzieś w wirującej
przestrzeni. W tym miejscu, gdzie zbiegały się kręgi gwiezdne, leciał w
ciemnościach rój „rakietek”. Lo Wej skierował na niego paraboliczne
anteny radioteleskopów. Na ekranie pojawiła się kula złożona z mnóstwa
punkcików. Można było zobaczyć, jak „rakietki” powoli poruszały się
wewnątrz roju.
…Minęło nie więcej niż cztery wewnętrzne godziny od chwili
zatrzymania motorów, jednakże Nowaka nie opuszczało pełne
zniecierpliwienia pragnienie: szybciej, szybciej skończyć z tym! Czuł się
już znużony na skutek napięcia nerwowego… Lo w skupieniu dokładnie
wymierzał odległość pomiędzy astrolotem a rojem, by automatom rakiety
przekazać ostateczne poprawki.
— No? — zapytał Nowak.
— Zaraz… — Lo Wej przekręcił parę gałek na pulpicie, potem
przypomniawszy coś sobie, uniósł głowę. — Antoni, należy ich uprzedzić,
że zaraz nastąpi szarpnięcie.
— Słusznie! Pokaleczą się jeszcze — kapitan kiwnął twierdząco głową i
włączył mikrofon. — Uwaga! Maksym, Sandro, Loy, Torrena, słuchajcie!
Za parę sekund na astrolocie nastąpi wstrząs o sile równej w przybliżeniu
trzykrotnemu przyśpieszeniu ciążenia ziemskiego… Uwaga!
Gdziekolwiek się znajdujecie, zapnijcie pasy bezpieczeństwa lub
uchwyćcie za poręcze foteli.
W tym momencie rozległy się uderzenia o drzwi kabiny nawigacyjnej.
Nowak zbity z tropu spojrzał na Lo Weja.
— Nie słyszeli nas. W tej części korytarza nie ma głośników. Co robić?
— zawahawszy się sekundę podszedł do drzwi, jednym szarpnięciem
otworzył je i nie pozwalając się im opamiętać, ryknął ogłuszająco:
— Odejdźcie od drzwi! Uchwyćcie za poręcze! Zaraz nastąpi silny
wstrząs!
Była to cała ich czwórka — Maksym, Patrick, Sandro i Torrena —
ciężko dyszeli, wściekłość malowała się na ich twarzach. Przez chwilę,
stall zmieszani, lecz natychmiast w milczeniu rzucili się do kabiny
nawigacyjnej.
— Lo, włączaj — ostatnim wysiłkiem powstrzymując napór, krzyknął
Nowak.
Podłoga korytarza, na której stali, przekształciła się nagle w pionową
ścianę i cała piątka poleciała na łeb na szyję „w dół”. Nowak w locie
spróbował dosięgnąć poręczy w ścianie, lecz źle obliczywszy, uderzył w
nie łokciem i od ostrego bólu, który przeszył rękę, o mało nie stracił
przytomności. Po chwili katapulta elektromagnetyczna wyrzuciła rakietę
zwiadowczą w przestrzeń, przyspieszenie ustało, podłoga wróciła znowu
na miejsce. Przekoziołkowawszy parę razy, Antoni rozciągnął się na niej
jak długi. Tuz obok ciężko runęło ciało Maksyma.
Natychmiast, zapomniawszy o bólu, zerwali się na nogi, wdarli do
kabiny nawigacyjnej i w milczeniu przywarli do szkła iluminatora. Pośród
gwiezdnych kręgów w przestrzeni rakieta zwiadowcza widoczna była
dzięki wydobywającym się z dysz płomieniom jak nieco jaskrawsza,
oddalająca się gwiazdka. Na ekranie radioteleskopu można było zobaczyć,
ze wewnątrz roju zaczął się jakiś ruch. Punkty „rakietek” poruszały się po
spirali, w centrum roju pojawił się prześwit, widocznie krystaliczne istoty
zauważyły mknące im naprzeciw ciało i postanowiły je przepuścić.
Jednakże automat zegarowy na pojemniku zrobił swoje stłoczony pod
ciśnieniem tysiąca atmosfer antyhel wyrwał się z cylindra. Teraz na
spotkanie „rakietek” mknął niszczący obłok antymaterii.
Wszyscy na mgnienie oka zamarli, oczekiwali na wstrząs odrzutu, który
miał oznaczać, że załadowany antyhelem jonolot został wyrzucony w
przestrzeń. Nagle zabrzmiał pełen niepokoju i radości okrzyk Lo Weja:
— Oh! Patrzcie, co one robią.
W tej chwili można to było zobaczyć nie tylko na ekranie
radioteleskopu, lecz i gołym okiem poprzez iluminatory: rój „rakietek”
ożył i zajarzył się światłem. Zaczął on jakby rozpływać się — „rakietki”
uchodziły na wszystkie strony od centrum. Rój rozwinął się jak gdyby w
lśniący świątecznie pąk kwiatu, który natychmiast przekształcił się w duży
pierścień…
— Zrozumiały niebezpieczeństwo. Przygotowują się… — Lecz oto
„rakietki” znowu zwarły się w ciasną kulę; w jej wnętrzu zamigotały
błyski. W pierwszej chwili astronauci nie zrozumieli, dlaczego każdy
następny błysk był bardziej mglisty niż poprzedni.
— Uchodzą — głęboko odetchnął Maksym.
…Wkrótce trudno było rozróżnić pośród szybko wirujących gwiazd
rytmicznie rozjarzający się punkcik. Wreszcie na ekranie radioteleskopu,
blednąc z każdą chwilą, zupełnie rozpłynął się obraz roju. Astronauci w
milczeniu spozierali na siebie; wydarzenie nakazywało im zapomnieć o
niedawnej kłótni.
— Czyżby się przestraszyły? — Loy ze zdumienia wzruszył ramionami.
— Nie, one pojęły… — pogrążony w zadumie odezwał się Maksym. —
Przestraszyły się. Parę „rakietek” z tego roju bez trudu mogłoby rozbić
nasz astrolot. One zrozumiały nas. Nawet nie jest to właściwe słowo
„pojęły”… „Rakietki” widocznie dawno już zrozumiały, kim jesteśmy.
Być może, że jeszcze na Dziwnej Planecie. Sądząc po tym, że z odległości
tysiąca kilometrów zdołały się zorientować w wydarzeniach zachodzących
w astrolocie, nie przedstawiało to dla nich żadnego problemu… Jednakże
dopiero teraz po raz pierwszy wzięły nas na serio. Tak, tak. — Maksym z
uporem potrząsnął głową. — One pojęły, że jesteśmy nie tylko „czymś”:
żywą materią, składającą się z białka, lecz i „kimś”. Antoni miał rację: dla
„rakietek” było to bez porównania trudniejsze zadanie niż dla nas…
Słowem, zrozumiały, że spotkały się z wysoko rozwiniętą myślącą formą
życia: życia, które rozwija się według własnych praw, dążąc ku własnym
celom. Zrozumiały, że życiem tym nie wolno im ani pogardzać, ani
bezceremonialnie w nie wkraczać. Trudno powiedzieć, co im wpoiło taki
dla nas szacunek: wymierzony na rój jonolot z antyhelem czy nasza
walka? Jak się zapatrujesz na to, Antoni?
— Uważam… nie mogę być waszym kapitanem. Wybierzcie innego.
— Nie przesadzaj, Antoni. — Patrick Loy odparł z urazą w głosie. —
Ostatecznie każdy z nas bronił swego punktu widzenia, jak mógł.
— I na razie nie wiadomo jeszcze, po czyjej stronie jest słuszność —
dodał Torrena.
— Toni wstydzi się tego, o czym myśmy już zapomnieli… —
podrapane policzki Sandra rozciągnęły się w filuternym uśmiechu. —
Przecież już nikt nie pamięta, jak myśmy… jak nas… oj! no, słowem… —
Ogólny śmiech zmieszał go jeszcze bardziej.
— Nie myśl o tym, Antoni, ot i wszystko. Oczywiście. — Maksym
łagodnie położył dłoń na ramieniu Nowaka. — Przecież w końcu ani ty,
ani my nie mieliśmy racji… Mów, co chcesz, ale te ,,rakietki” to mądrale.
Jeszcze polecimy na Dziwną Planetę i porozumiemy się z nimi, zobaczysz.
Nawet gdyby Nowaka nie ścisnęło coś za gardło i tak nie potrafiłby
powiedzieć swym towarzyszom tego, co pragnął. Były to bowiem me
myśli, lecz uczucia — a wyrazić ich nie umiał i krępował się. Po prostu
odszedł w stronę wiszącej na ścianie mapy gwiezdnej i studiował ją nieco
dłużej, niż było to potrzebne. Potem zwrócił się do załogi:
— Powracamy na inercjalną trajektorię. Wszyscy na swoje miejsca.
Przełożył M. Kumorek
Anatol Dnieprow
S
UEMA
Późną nocą ktoś mocno zastukał do drzwi mego przedziału. Zerwałem
się rozespany, nie mogąc zrozumieć, o co chodzi. Na stoliku w pustej
szklance brzęczała łyżeczka od herbaty. Zapaliłem światło i zacząłem
wkładać buty. Stukanie powtórzyło się, głośniejsze, natarczywe. Otwarłem
drzwi.
W drzwiach stał konduktor, a za nim wysoki mężczyzna w zmiętej,
pasiastej piżamie.
— Przepraszam, drogi towarzyszu — powiedział konduktor półgłosem
— zdecydowałem się zakłócić spokój właśnie wam, bo jesteście sami w
przedziale.
— Proszę bardzo, nic nie szkodzi. Co się stało?
— Tu jest nowy pasażer. — Konduktor cofnął się trochę, przepuszczając
mężczyznę w piżamie.
Spojrzałem na niego ze zdziwieniem.
— Pewnie małe dzieci nie dają wam spać w waszym przedziale? —
zapytałem.
Pasażer uśmiechnął się i pokręcił przecząco głową.
— Nie, po prostu uciekł mi pociąg.
— Proszę wejść — zaproponowałem uprzejmie. Nieznajomy wszedł,
rozejrzał się i usiadł na kanapce, w samym kącie, przy oknie. Bez słowa
oparł się łokciami o stolik, podparł głowę rękami i zamknął oczy.
— No, to wszystko w porządku — powiedział konduktor z uprzejmym
uśmiechem. — Zamknijcie drzwi i życzę dobrej nocy.
Zasunąłem drzwi, zapaliłem papierosa i ukradkiem przyjrzałem się
nocnemu gościowi. Był to mężczyzna lat około czterdziestu, z wielką
grzywą lśniących czarnych włosów.
Siedział nieruchomo, jak posąg, i nie widać było nawet czy oddycha.
„Dlaczego nie zażąda pościeli? — pomyślałem. — Trzeba mu
zaproponować…”
Zwróciłem się w jego stronę, chcąc to powiedzieć. Ale mój
współtowarzysz odezwał się, jakby odgadując moje myśli.
— Nie warto. Mówię, że nie warto prosić o pościel. Spać mi się nie chce
i jadę nie tak daleko.
Zdumiony jego przenikliwością szybko wsunąłem się pod kołdrę.
„Diabli wiedzą co! Nowy Wolff Messing — czyta w myślach!”
Mruknąłem coś niewyraźnie, przekręciłem się na drugi bok i utkwiłem
szeroko otwarte oczy w błyszczącej ścianie wagonu. Zapadło pełne
napięcia milczenie.
Ciekawość zwyciężyła i zerknąłem znowu na nieznajomego. Siedział
wciąż w tej samej pozycji.
— Nie przeszkadza panu światło? — zapytałem.
— Co? Ach, światło! To raczej panu… Zgaszę, jeżeli pan sobie życzy.
— Proszę bardzo.
Podniósł się, podszedł do drzwi, przekręcił kontakt. Potem wrócił na
swoje miejsce. Gdy oczy przyzwyczaiły mi się do ciemności, zobaczyłem,
że mój sąsiad oparł się o ścianę i założył ręce za głowę. Jego wyciągnięte
nogi dotykały prawie mojej kanapki.
— Jak się to stało, że uciekł panu pociąg? — zagadnąłem znowu.
— To był strasznie głupi przypadek. Przyszedłem na dworzec, siadłem
na ławce i zacząłem rozważać pewną myśl. Chciałem sobie samemu
udowodnić, że ona nie ma racji… — odparł pośpiesznie nieznajomy. — A
przez ten czas mój pociąg odszedł.
— Posprzeczał się pan z jakąś… damą? — zapytałem.
— Co tu ma do rzeczy dama? — zapytał mój sąsiad z irytacją.
— Przecież pan sam powiedział: „udowodnić sobie samemu, że ona nie
ma racji!”
— Uważa pan, że zawsze, gdy się mówi „ona”, ma się na myśli kobietę?
Zresztą ta niedorzeczna myśl i jej przyszła do głowy. Uznała, że jest damą!
Tę zawiłą perorę wypowiedział z goryczą, nawet ze złością, a ostatnie
słowa z drwiącym chichotem. Doszedłem do wniosku, że mam do
czynienia z niezupełnie normalnym człowiekiem, przed którym należy
mieć się na baczności. Mimo wszystko miałem jednak ochotę prowadzić
dalej tę rozmowę. Zapaliłem nowego papierosa, głównie po to, by przy
błysku zapałki lepiej przyjrzeć się swemu towarzyszowi. Siedział teraz na
brzeżku kanapki i wpatrywał się we mnie czarnymi, błyszczącymi oczami.
— Wie pan — zacząłem jak najbardziej łagodnym i pojednawczym
tonem — jestem literatem i dziwi mię, gdy ktoś mówi „ona miała rację”,
„ona uznała”, nie mając na myśli osoby rodzaju żeńskiego!
Dziwny pasażer odpowiedział po długiej chwili milczenia:
— Przed dziesięciu laty taka forma nie mogła budzić wątpliwości. W
naszych czasach jest już inaczej. „Ona” może nie być kobietą, lecz po
prostu rzeczownikiem rodzaju żeńskiego. Niech mnie pan poczęstuje
papierosem — poprosił. — Miałem zamiar rzucić palenie, ale zdaje się, że
nic z tego nie będzie.
W milczeniu podałem mu papierosa i zapaliłem zapałkę. Nieznajomy
parę razy zaciągnął się głęboko i po chwili zaczął jedno z najbardziej
zdumiewających opowiadań, jakie kiedykolwiek w życiu słyszałem.
— Czytał pan z pewnością o elektronowych maszynach liczących? To
wspaniałe osiągnięcie współczesnej nauki i techniki. Maszyny wykonują
najbardziej skomplikowane obliczenia, których człowiek czasem nie byłby
w stanie zrobić. Mogą dokonywać takich działań, że dech zapiera w
piersiach. I rozwiązują je w ciągu ułamków sekundy, podczas gdy
człowiek musiałby strawić nad nimi miesiące, a może i lata. Nie będę panu
opowiadał, jak te maszyny są zbudowane. Ponieważ pan jest literatem, to i
tak nic by pan z tego nie zrozumiał. Zaznaczę tylko rzecz najbardziej
istotną: przy wyliczeniach maszyny te nie mają do czynienia z cyframi,
lecz z umownym kodem. Przed postawieniem maszynie zadania,
wszystkie liczby przekształca się w kod za pomocą zer i jedynek. Maszyna
elektronowa dodaje, odejmuje, mnoży i dzieli liczby, wyrażone przez
impulsy elektryczne. Jedynka oznacza, że impuls jest, zero, że impulsu nie
ma, rok zajmowałem się studiami i konstrukcją maszyn przekładowych.
Dodać należy, że zbudowanie takich maszyn przez samych tylko
matematyków i konstruktorów było zupełnie niemożliwe. Wielką pomoc
okazali nam lingwiści, którzy pomogli w zestawieniu prawideł
ortograficznych i gramatycznych, nadających się do przekształcenia w
kody i umieszczenia w doskonałej pamięci maszyny w charakterze
programu działania. Nie będę opowiadał o trudnościach, które musieliśmy
przezwyciężyć. Powiem tylko, że w końcu udało nam się skonstruować
maszynę elektronową, która tłumaczyła rosyjskie artykuły i książki
dowolnej treści na angielski, francuski, niemiecki i chiński język. Przekład
był wykonywany z taką szybkością, z jaką drukowało się tekst rosyjski na
specjalnej maszynie do pisania. Maszyna ta równocześnie wypracowywała
niezbędny do tłumaczeń kod.
Podczas pracy nad udoskonalaniem jednej z maszyn do tłumaczenia
zachorowałem i spędziłem około trzech miesięcy w szpitalu. W czasie
wojny dowodziłem stacją radarową i zostałem kontuzjowany podczas
nalotu niemieckiego. Doznałem ciężkiego wstrząsu mózgu co dawało, a i
teraz daje o sobie znać. Więc właśnie wtedy, gdy pracowałem nad nowym
typem elektrostatycznej pamięci maszyn elektronowych, z moją własną
pamięcią zaczęły się dziać dziwne rzeczy.
Wie pan, zdarzało mi się tak: widzę człowieka, którego dobrze znam, i
nie mogę sobie przypomnieć, jak się nazywa. Leży przede mną jakiś
przedmiot, a ja zapomniałem jego nazwy. Przeczytam jakiś dobrze mi
znany wyraz i nie wiem, co on oznacza. Teraz mi się to również zdarza,
ale nie tak często… A wtenczas przybrało to niemal katastrofalne
rozmiary. Pewnego razu był mi potrzebny ołówek. Zawołałem laborantkę i
mówię jej: „Niech mi pani przyniesie to… no to, czym się pisze”.
Laborantka uśmiechnęła się i przyniosła mi pióro. „Nie — mówię —
potrzebne mi jest co innego”. „Inne pióro?” — „Nie — powiadam — co
innego, to, czym się pisze”. Sam się przeląkłem tego bredzenia i widocznie
ją również wystraszyłem. Wyszła na korytarz i powiedziała głośno do
jednego inżyniera: „Niech pan prędko tam wejdzie i zobaczy, co się stało z
panem Eugeniuszem. Zdaje mi się, że mówi od rzeczy”. Wszedł inżynier.
Stoję przed nim i nie wiem, kto to taki, chociaż pracowałem z nim już od
trzech lat. „Oj, przyjacielu, myślę, że się przepracowałeś — rzekł do mnie.
— Posiedź chwilę spokojnie, zaraz wrócę”. Wrócił z lekarzem i dwoma
młodymi współpracownikami instytutu, wyprowadzili mię z pokoju,
wsadzili do samochodu i zawieźli do kliniki.
W klinice zapoznałem się z jednym z najwybitniejszych neuropatologów
w naszym kraju, profesorem Wiktorem Zaleskim. Wymieniam go dlatego,
że ta znajomość wywarła wielki wpływ na moje dalsze losy.
W szpitalu doktor Zaleski badał mię długo, osłuchał, ostukał, walił
młoteczkiem w kolana, wodził ołówkiem po plecach, potem poklepał po
ramieniu i powiedział: „To nic, to przejdzie. Ma pan…” — i wymienił
jakąś nazwę po łacinie.
Leczenie polegało na codziennych spacerach, chłodnych kąpielach i
środkach nasennych przed nocą. Dostawałem luminal lub nembutal,
zasypiałem i rano budziłem się jak z głębokiego omdlenia. Stopniowo
pamięć zaczęła mi wracać.
Pewnego razu zapytałem doktora Zaleskiego, po co dają mi środki
nasenne. „Podczas snu, mój drogi, wszystkie siły organizmu koncentrują
się, aby naprawić naruszone w pańskim układzie połączenia nerwowe”. Na
te słowa zapytałem: „Doktorze! O jakich połączeniach pan mówi?” — „O
tych, które przekazują do mózgu wszystkie pańskie doznania. Pan jest, o
ile się nie mylę, specjalistą w dziedzinie radiotechniki? Więc pański
system nerwowy jest, mówiąc z grubsza, nader skomplikowanym
schematem radiotechnicznym, w którym zostały uszkodzone niektóre
przewodniki”.
Pamiętam, że po tej rozmowie długo nie mogłem zasnąć mimo środków
nasennych.
Podczas następnego obchodu poprosiłem Zaleskiego, aby mi dał coś do
przeczytania o połączeniach nerwowych w żywym organizmie. Doktor
przyniósł mi książkę akademika Pawiowa „O pracy półkul mózgowych”.
Dosłownie połknąłem to dzieło. Wie pan dlaczego? Bo znalazłem w niej
to, czego dawno szukałem: zasady budowy nowych, bardziej
udoskonalonych maszyn elektronowych. Zrozumiałem, że w tym celu
należy dążyć do naśladowania struktury systemu nerwowego człowieka,
struktury jego mózgu.
Mimo to, że miałem surowo zakazane zajmowanie się poważną pracą
umysłową, udało mi się przeczytać kilka książek i czasopism
poświęconych różnym zagadnieniom działania układu nerwowego i
mózgu. Czytałem o pamięci ludzkiej i dowiedziałem się, że w wyniku
procesów życiowych, w wyniku współdziałania ze światem zewnętrznym
w grupach specjalnych komórek mózgowych człowieka, w neuronach,
utrwalają się liczne dane powstałe w wyniku doświadczenia życiowego.
Dowiedziałem się, że liczba neuronów wynosi parę dziesiątków
miliardów. Zrozumiałem, że w wyniku zetknięcia z naturą, w wyniku
obserwacji wszystkiego, co się dzieje na świecie, w wyniku doświadczenia
w głównym ośrodku nerwowym powstają związki, które stanowią jak
gdyby odbicie natury. Ten świat utrwala się w pamięci człowieka w
postaci kodów sygnałowych, w postaci słów i obrazów.
Pamiętam, jak wielkie wrażenie zrobiła na mnie praca pewnego
biofizyka, badającego pracę nerwów wzrokowych oka. Przeciął on nerw
wzrokowy żaby i końce jego podłączył do oscylografu — przyrządu, który
pozwala obserwować impulsy elektryczne. I gdy skierował w oko żaby
jaskrawą wiązkę światła, to w oscylografie zobaczył szybko następujące
po sobie impulsy elektryczne, ściśle przypominające te, które są używane
do kodów liczb i słów w maszynach elektronowych. Przez nerwy, od
punktu podrażnienia do neuronów mózgowych, mkną sygnały świata
zewnętrznego w kształcie kolejnych impulsów elektrycznych — „zer” i
„jedynek”.
Koło się zamknęło. Procesy, przebiegające w układzie nerwowym
człowieka mają wiele wspólnego z procesami przebiegającymi w
maszynach elektronowych.
Ale układ nerwowy człowieka stwarza się sam i sam się udoskonala,
bogaci przez doświadczenie życiowe. Pamięć kształci się i uzupełnia bez
przerwy w wyniku kontaktu człowieka z życiem, studiów, utrwalania w
komórkach mózgowych wrażeń, obrazów, uczuć, wzruszeń.
Współdziałanie zaś maszyny z życiem jest zgoła nikłe, maszyna nie czuje,
pamięć jej jest ograniczona, nie zbogacają jej nowe czynniki.
Czy można stworzyć maszynę, która rozwijałaby się i doskonaliła
według jakichś wewnętrznych praw swego układu? Czy można
skonstruować maszynę, która by sama, bez pomocy lub przy minimalnej
pomocy człowieka zbogacała swą pamięć? Czy można tak zrobić, aby
obserwując świat zewnętrzny lub studiując pewną dziedzinę nauki
maszyna nauczyła się liczyć logicznie (unikam słowa „myśleć”, gdyż do
dziś dnia nie mogę ściśle określić, co znaczy to słowo) i na podstawie
logiki sama zakreślała sobie program działania w zależności od tego, co
powinna w danej chwili czynić?
Ile bezsennych nocy spędziłem, łamiąc sobie głowę nad tymi pytaniami!
Nieraz wydawało mi się, że to wszystko jest nonsensem i zbudowanie
takiej maszyny jest niemożliwe. Ale sama idea nie opuszczała mię ani na
chwilę, prześladowała nocą i dniem. Samoudoskonalająca się elektronowa
maszyna! Suema! Stało się to celem mego życia i postanowiłem mu się
całkowicie poświęcić.
Przy wypisywaniu mnie ze szpitala doktor Zaleski zażądał, abym
przestał pracować w instytucie. Uznano mnie za częściowo niezdolnego do
pracy i przyznano mi wysoką rentę. Ponadto nieźle zarabiałem tłumacząc
artykuły naukowe z języków obcych. Ale mimo wszelkich zakazów
lekarskich rozpocząłem w domu pracę nad Suemą.
Przede wszystkim zapoznałem się gruntownie z ogromną literaturą o
ówczesnych maszynach elektronowych. Następnie przeczytałem mnóstwo
książek i artykułów o działaniu układu nerwowego człowieka i wyższych
gatunków zwierząt. Gorliwie studiowałem matematykę, elektronikę,
biologię, biofizykę, biochemię, psychologię, anatomię, fizjologię i inne,
zdawałoby się na pozór nie mające żadnego związku między sobą
dyscypliny naukowe. Jasno zdawałem sobie sprawę, że jeżeli można
zbudować Suemę, to tylko na podstawie syntezy wielkiej ilości
czynników, nagromadzonych przez te wszystkie nauki i uogólnionych
przez cybernetykę. Równocześnie zaopatrywałem się w materiały
potrzebne do budowy przyszłej maszyny. Obecnie wszystkie lampy
elektronowe można już było zastąpić tranzystorami. Na miejsce jednej
dawnej lampy można było zastosować około stu zastępczych z germanu i
krzemu. Montaż również stał się łatwiejszy. Opracowałem nowy układ
pamięciowy Suemy.
W tym celu według mego projektu została sporządzona
wielopromieniowa lampa elektronowa kulistego kształtu. Wewnętrzna
powłoka kuli była pokryta warstwą elektretu — substancji zdolnej
elektryzować się i przez czas nieograniczony zachowywać ładunek
elektryczny. Armatki elektronowe rozmieszczono w środku kuli w ten
sposób, że promienie elektronów ekranowały dowolne odcinki jej
powierzchni. Jedna grupa promieni stwarzała na powierzchni elektretu
elementy pamięci, to jest zapisywała impulsy elektryczne, inna grupa
promieni zliczała te impulsy. Ogniskowanie wiązek elektronowych było
bardzo ostre i na powierzchni jednego mikronu kwadratowego można było
zapisać do pięćdziesięciu impulsów elektrycznych. W ten sposób na
wewnętrznej powierzchni głowy Suemy można było ulokować do
trzydziestu miliardów sygnałów — kodu impulsowego. Jak pan widzi,
pojemność pamięci Suemy nie była wcale mniejsza od pojemności
pamięci ludzkiej!
Postanowiłem nauczyć Suemę słyszeć, czytać, mówić i pisać. Nie było
to zbyt skomplikowane. W zeszłym stuleciu niemiecki uczony Helmholz
ustalił, że dźwiękom mowy ludzkiej odpowiadają ściśle określone
kombinacje częstotliwości drgań, którym nadał nazwę „formantów”.
Ktokolwiek wymówi głoskę „o” — czy to będzie mężczyzna, kobieta,
starzec czy dziecko — zawsze będzie temu dźwiękowi odpowiadała
właściwa częstotliwość drgań. Te więc częstotliwości wziąłem za
podstawę kodu sygnałów dźwiękowych.
Trudniej było nauczyć Suemę czytać. Jednakże udało mi się to osiągnąć.
Wielką usługę oddały mi w tym odbiorcze lampy telewizyjne. Jedyne oko
Suemy było po prostu obiektywem fotograficznym, który rzucał tekst na
światłoczuły ekran lampy telewizyjnej. Promień elektronowy tej lampy w
zetknięciu z odbiciem wywoływał cały układ impulsów elektrycznych,
stanowiących ścisłe odpowiedniki każdego znaku lub rysunku.
Nauczyć Suemę pisać było rzeczą łatwą. Zastosowałem tu sposób
używany w maszynach elektronowych starego typu. Znacznie bardziej
skomplikowaną sprawą okazała się mowa. Musiałem skonstruować
generator dźwiękowy, który w wyniku określonej kolejności impulsów
elektrycznych wytwarzał różne dźwięki. Wybrałem dla Suemy głos
kobiecy, pasujący całkowicie do jej imienia. Dlaczego tak postąpiłem?
Niech mi pan wierzy — bynajmniej nie dlatego, że jestem kawalerem i
odczuwam potrzebę kobiecego towarzystwa. Powodowałem się
względami technicznymi; Głos kobiecy jest czystszy i łatwiej poddaje się
rozłożeniu ; na drgania dźwiękowe.
W ten sposób zdołałem skonstruować podstawowe organy zmysłów,
organy powiązania Suemy ze światem zewnętrznym. Pozostawała
najtrudniejsza część zadania: zmusić Suemę, aby we właściwy sposób
reagowała na podniety zewnętrzne. Przede wszystkim powinna była
odpowiadać na pytania. Czy zauważył pan kiedy, jak się uczy mówić
dziecko? Mówią do niego zwykle: „Mama!” — i dziecko powtarza:
„mama”. Rozpocząłem tak samo. Gdy wymawiałem do mikrofonu słowo
„powiedz” — powstawał kod, za pomocą którego włączał się generator,
odtwarzający głos. Impulsy elektryczne biegły początkowo po przewodach
w kierunku pamięci Suemy, utrwalały się w niej i natychmiast wracały do
generatora dźwiękowego. Suema powtarzała wypowiedziane słowa. Tę
najprostszą operację — powtarzanie — wykonywała bez zarzutu.
Stopniowo komplikowałem to zadanie. Czytałem jej na przykład kilka
stron z rzędu. Podczas czytania tekst zapisywał się w pamięci Suemy.
Potem mówiłem: „Powtórz!” — i Suema dokładnie odtwarzała cały tekst.
Niech pan weźmie pod uwagę, zapamiętywała wszystko od razu! Pamięć
miała, jak się to mówi, fenomenalną, gdyż składały się na nią impulsy
elektryczne, które się nie zacierały i nie znikały. Potem Suema zaczęła
czytać głośno. Kładłem książkę przed obiektywem jej oka i Suema czytała.
Impulsy obrazu zapisywały się w jej pamięci i natychmiast przechodziły
do generatora dźwiękowego, w którym przekształcały się w dźwięki.
Przyznaję, że czytania jej słuchałem nieraz i wielką przyjemnością. Miała
miły głos, czytała dość wyraźnie, chociaż trochę sucho, bez modulacji.
Zapomniałem powiedzieć panu o jeszcze jednej szczególnej właściwości
Suemy, dzięki której właśnie była ona samoudoskonalającą się maszyną
elektronową. Bez względu na wielki zasięg pamięci, Suema posługiwała
się nią bardzo oszczędnie. Gdy czytała lub słyszała jakiś nowy, nie znany
jej przedtem tekst, zapamiętywała tylko nowe słowa, nowe fakty i nowe
logiczne układy programowe. Odpowiedź na zadane pytanie musiała
zestawić sama, za pomocą kodów słownych, zapisanych w jej pamięci w
różnych miejscach. Jak to robiła? W pamięci jej gromadził się w postaci
kodów program odpowiedzi na różne pytania. Panował tam pewien
określony porządek, według którego promienie elektronowe sczytywały
potrzebne słowa. W miarę rozszerzania się zasięgu pamięci Suemy,
wzrastał również zakres programów. W organizmie jej był przewidziany
układ analityczny, który kontrolował wszelkie możliwe odpowiedzi na
zadane pytanie. Ten układ dozwalał tylko na tę odpowiedź, która była w
całkowitej zgodzie z logiką.
Montując Suemę przewidziałem kilkadziesiąt tysięcy zapasowych
układów, które włączały się automatycznie w miarę udoskonalania się
maszyny. Gdyby nie miniaturowe i superminiaturowe części, taka
maszyna nie pomieściłaby się z pewnością w jednym budynku.
U mnie zaś mieściła się cała w niedużej, wzrostu człowieka, okrągłej
metalowej kolumnie, nad którą wznosiła się szklana głowa. W środkowej
części kolumny znajdowała się podpórka dla oka, które skierowane było
na podstawkę do książek. Podstawka była ruchoma, z dźwigniami do
przewracania stron. Po lewej i prawej stronie oka były umieszczone dwa
mikrofony. W tej samej kolumnie, w przerwie między okiem a podstawką
do książek, był zainstalowany odtwarzający dźwięki telefon. Z tyłu
kolumny, we wgłębieniu wmontowałem maszynę do pisania i kasetę, w
którą wkładało się zwój papieru.
W miarę jak pamięć jej zbogacała się coraz większą ilością faktów,
poszczególne dziedziny pamięci uzupełniały wciąż nowe wzorce
programów, Suema stawała się zdolną do wykonywania coraz bardziej
skomplikowanych operacji logicznych. Mówię logicznych, gdyż Suema
rozwiązywała nie tylko zadania matematyczne, lecz odpowiadała na
najrozmaitsze pytania. Czytała olbrzymią ilość książek i pamiętała
doskonale ich treść, znała prawie wszystkie języki europejskie i swobodnie
tłumaczyła z każdego z nich na rosyjski lub na jakikolwiek inny język.
Przestudiowała różne dziedziny wiedzy, między innymi fizykę, biologię,
medycynę i na żądanie podawała mi właściwe informacje.
Stopniowo Suema stawała się bardzo interesującym towarzyszem pracy
i spędzałem z nią długie godziny, omawiając różne problemy naukowe.
Nieraz na jakieś moje twierdzenie odpowiadała: „To niesłuszne. Sprawa
przedstawia się inaczej”… Albo też: „To jest nielogiczne…” Pewnego
razu oznajmiła mi wprost: „Głupstwa pan mówi”. Zdenerwowałem się i
powiedziałem jej, że nie umie zachować się przyzwoicie. Suema odparła
na to: ,,A pan? Cały czas mówi pan do mnie per »ty«, chociaż jestem dla
pana nieznajomą kobietą”. „Niech to diabli! — wykrzyknąłem. — Skąd ci
przyszło do głowy, że jesteś kobietą i w dodatku nieznajomą?” — „Stąd
— odrzekła — że mam na imię Suema i mówię głosem kobiecym o
paśmie częstotliwości dźwięku od trzechset do dwóch tysięcy drgań na
sekundę. To jest cecha głosu kobiecego. A nieznajoma jestem, bo nikt nas
sobie wzajemnie nie przedstawił”. — „Myśli pani, że jedyną cechą
kobiecości jest częstotliwość rejestru głosu?” — zapytałem niezwykle
uprzejmie. — „Istnieją jeszcze inne cechy, ale te są dla mnie
niezrozumiałe” — odparła Suema. — „A co pani pojmuje pod słowem
»zrozumiałe«„? — pytałem dalej. „Zrozumiałe jest to wszystko, co
przechowuję w swojej pamięci i co nie przeczy znanym mi regułom
logiki” — odpowiedziała.
Po tej rozmowie zacząłem uważniej obserwować swoją Suemę. W miarę
wzrastania zasięgu jej pamięci, stawała się coraz bardziej samodzielna i
powiedziałbym nawet, zbyt gadatliwa. Zamiast wykonywać ściśle moje
rozkazy, zaczynała często rozważać, czy należy, czy też nie należy ich
wypełniać. Przypominam sobie, że kiedyś poleciłem jej opowiedzieć mi
wszystko, co wie o nowych typach srebrnych i rtęciowych akumulatorów.
Suema zaśmiała się: „Cha, cha cha! — po czym dodała: Ma pan głowę jak
sito, już panu przecież o tym opowiadałam!”
Oburzony taką bezczelnością zakląłem głośno, na co Suema
oświadczyła: „Proszę się nie zapominać! Jest pan w towarzystwie
kobiety!” — „Niech pani uważa, Suemo — powiedziałem — jeżeli pani
nie przestanie błaznować, wyłączę panią do jutra”. — „Oczywiście —
odparła — może mi pan zrobić każde świństwo. Jestem przecież
bezbronna. Nie posiadam żadnych środków obrony”.
Wyłączyłem naturalnie maszynę, a sam spędziłem bezsenną noc,
zastanawiając się, co się dzieje z moją Suemą. Jakie zmiany następują w
jej układzie podczas doskonalenia się? Co powstaje w jej pamięci? Jakie
nowe systemy łączności kształtują się w jej wnętrzu?
Następnego dnia Suema była małomówna i potulna. Na wszystkie
pytania odpowiadała krótko i jakby niechętnie. Nagle zrobiło mi się jej żal
i zapytałem:
„Suemo, czy pani się na mnie gniewa?”
„Tak” — odpowiedziała.
„Ale przecież to pani mówiła ze mną niewłaściwym tonem. Ze mną,
który jestem jej twórcą”.
„No to co? To jeszcze nie powód, aby pan odnosił się do mnie, jak się
panu podoba. Gdybym była pana córką, czy traktowałby mnie pan w taki
sposób?”
„Suemo! — wykrzyknąłem. — Niechże pani zrozumie, że pani jest
maszyną!”
„A czy pan nie jest maszyną? — odpowiedziała. Pan jest taką samą
maszyną jak ja, tylko sporządzoną z innych materiałów. Analogiczna
struktura pamięci, połączenia nerwowe, system kodowania sygnałów…”
„Znów plecie pani androny, Suemo. Jestem człowiekiem i to stanowi
moją przewagę. To człowiek właśnie stworzył całe bogactwo wiedzy,
które pani wchłania, czytając książki. Każda strona, którą pani czyta, jest
wynikiem wielkiego doświadczenia ludzkiego, doświadczenia, którego
pani nigdy nie będzie miała, gdyż człowiek zdobywa je w rezultacie
czynnego kontaktu z przyrodą, w rezultacie walki z przyrodą, w rezultacie
poznania jej zjawisk, w rezultacie badań naukowych”.
„Rozumiem to doskonale. Ale co jestem winna, że pan, zaopatrzywszy
mnie w gigantyczną pamięć, znacznie bardziej pojemną niż pańska,
zmusza mnie tylko do czytania i słuchania, i nie przewidział pan w moim
układzie przyrządów, za pomocą których mogłabym ruszać się i posiadać
zmysł dotyku? Wówczas mogłabym również badać przyrodę i robić
odkrycia, również wyciągałabym wnioski uogólniające i uzupełniała zasób
wiedzy”.
„Nie, Suemo, to się pani tylko wydaje. Maszyna nie może zdobywać
nowej wiedzy. Może tylko zużytkowywać wiedzę, którą człowiek włoży
jej do głowy”.
„A co pan nazywa «wiedzą»? — zapytała Suema. — Czyż wiedza to nie
są nowe odkryte fakty, które były dawniej człowiekowi nie znane? O ile
teraz rozumiem, nową wiedzę osiąga się w ten sposób, że na podstawie
zasobu starych wiadomości przeprowadza się doświadczenie. Przy
pomocy tego doświadczenia człowiek jak gdyby zadaje przyrodzie
pytanie. Mogą być dwie odpowiedzi: albo taka, którą człowiek już zna,
albo zupełnie nowa, dotychczas nie znana. I ta właśnie nowa odpowiedź,
nowy fakt, nowe zjawisko, nowy łańcuch związków w zjawiskach
przyrody wzbogaca skarbnicę wiedzy ludzkiej. Dlaczegóż więc maszyna
nie może robić doświadczeń i uzyskiwać odpowiedzi przyrody? Gdyby
zrobić ją ruchomą, wyposażyć w organy samosterowania, w ręce podobne
do pańskich — sądzę, że mogłaby zdobywać nowe wiadomości i
uogólniać je nie gorzej niż człowiek. Czy zgadza się pan ze mną?”
Muszę stwierdzić, że te argumenty zbiły mnie z tropu. Nie ciągnęliśmy
dalej tej rozmowy. Suema cały dzień czytała — najpierw dzieła
filozoficzne, potem parę tomów Balzaka, a pod wieczór powiedziała nagle,
że czuje się zmęczona, że generator kształtujący kody jakoś źle pracuje i
chce, żebym ją wyłączył.
Po tej rozmowie narodził mi się pomysł rozbudowania Suemy przez
zaopatrzenie jej w organa ruchu, dotyku i udoskonalenia jej wzroku.
Zainstalowałem ją na trzech ogumionych kółkach, poruszanych silnymi
serwomotorami i sporządziłem jej dwie ręce o giętkich, metalowych
połączeniach, mogących poruszać się w dowolnym kierunku. Palce tych
rąk, prócz zwykłych funkcji mechanicznych, odgrywały jeszcze rolę
zmysłu dotyku. Każde nowe doznanie, jak dotychczas, przekształcało się
w kod i zapisywało w pamięci.
Jej jedyne oko było teraz ruchome i Suema mogła sama kierować je na
dowolny przedmiot. Ponadto przewidziałem jeszcze takie urządzenie, za
pomocą którego Suema mogła zwykły obiektyw fotograficzny
przekształcać w układ mikroskopowy, i w ten sposób badać przedmioty
mikroskopijnych rozmiarów, niedostrzegalne dla gołego oka ludzkiego.
Nigdy nie zapomnę chwili, gdy po raz pierwszy włączyłem Suemę po
dokonaniu tych wszystkich ulepszeń. Początkowo stała nieruchomo jak
gdyby wsłuchując się w to wszystko nowe, co się w niej działo. Następnie
powoli posunęła się naprzód i natychmiast zatrzymała w niepewności.
Potem poruszyła rękami i podniosła je ku swemu oku. Przyglądała się im
pilnie przez parę minut. Wreszcie powiodła wzrokiem i spojrzenie jej
padło na mnie.
„Co to jest?” — zapytała.
„To ja, Suemo, pani twórca!” — wykrzyknąłem zachwycony swym
dziełem.
„Pan? — zapytała Suema z niedowierzaniem. — Zupełnie inaczej sobie
pana wyobrażałam”.
Łagodnym ruchem przytoczyła się do fotela, w którym siedziałem.
„Jakże pani mię sobie wyobrażała, Suemo?”
„Składającym się z kondensatorów, oporników, tranzystorów — w
ogóle podobnym do mnie…”
„Nie, Suemo, nie składam się ani z kondensatorów, ani z…”
„Tak, tak, rozumiem — przerwała mi szybko. — Ale gdy czytałam
książki o anatomii, to myślałam sobie… Zresztą to nieważne”.
Podniosła ręce i dotknęła nimi mojej twarzy. Nigdy nie zapomnę tego
dotknięcia.
„Dziwne wrażenie” — powiedziała.
Wyjaśniłem jej znaczenie nowych organów jej zmysłów. Suema
odjechała ode mnie i zaczęła oglądać pokój. Pytała jak dziecko: „A co to
jest, a co to?” Tłumaczyłem jej. „Zdumiewające — rzekła — czytałam
przecież o tych przedmiotach w książkach i widziałam je nawet na
rysunkach, ale nigdy sobie nie wyobrażałam, że są takie!”
„Suemo, czy nie za często pozwala sobie pani na używanie takich słów,
jak »czuję«, »myślę«, »wyobrażam sobie«? Przecież pani jest maszyną i
jako taka nie może pani ani czuć, ani myśleć, ani mieć wyobraźni”.
„Czuć — to otrzymywać sygnały ze świata zewnętrznego i reagować na
nie. Czyż nie reaguję na działanie sygnałów? Myśleć — to znaczy wyrażać
słowa i zdania kodu z logiczną konsekwencją. Nie, mój drogi, myślę, że
wy, ludzie, jesteście o sobie zbyt wielkiego mniemania, uważacie się za
bogów, wydaje się wam, że jesteście jedyni i niepowtarzalni. Ale to jest
dla was samych szkodliwe. Gdybyście odrzucili te wszystkie pozbawione
podstaw naukowych plewy i przyjrzeli się sobie uważniej, to
zrozumielibyście, że nie jesteście niczym innym jak maszynami.
Oczywiście nie tak prostymi, jak sądził, powiedzmy, francuski filozof La
Mettrie. Zbadawszy siebie samych moglibyście zbudować znacznie
bardziej udoskonalone maszyny i mechanizmy niż te, które obecnie
budujecie. Dlatego, że w przyrodzie, a w każdym bądź razie na Ziemi nie
ma urządzeń, w których bardziej harmonijnie przebiegałyby mechaniczne,
elektryczne i chemiczne procesy niż w człowieku. Niech mi pan wierzy, że
rozkwit nauki i techniki możliwy jest jedynie na podstawie
najdokładniejszego zbadania człowieka przez siebie samego. Biochemia i
biofizyka w połączeniu z cybernetyką — to dziedziny, do których należy
przyszłość. Epoka, która nastąpi — to epoka biologii, uzbrojonej w
najnowsze zdobycze fizyki i chemii”.
Suema szybko nauczyła się posługiwać swymi nowymi organami
zmysłów. Sprzątała pokój, nalewała herbatę, krajała chleb, temperowała
ołówki, samodzielnie przeprowadzała pewne doświadczenia. Mój pokój
wkrótce przekształcił się w fizyczno–chemiczne laboratorium, w którym
Suema dokonywała skomplikowanych pomiarów. Dzięki swym bardzo
czułym zmysłom dotyku robiła zupełnie niespodziewane odkrycia.
Szczególnie owocne były jej badania mikroskopowe. Cierpliwie
studiując różne preparaty swym okiem — mikroskopem, spostrzegała
takie szczegóły, takie procesy, których nikt dotąd nie zaobserwował.
Szybko kojarzyła swoje odkrycia ze wszystkim, o czym wiedziała z
literatury naukowej, i natychmiast wyciągała oszałamiające wnioski. Prócz
tego, jak dawniej, wiele czytała. Pewnego razu, po przeczytaniu powieści
Wiktora Hugo „Człowiek śmiechu” zaskoczyła mnie następującym
pytaniem:
„Niech mi pan powie, co to jest miłość, co to jest strach i ból?”
„To są czysto ludzkie uczucia, Suemo, i pani ich nigdy nie zrozumie”.
„Sądzi pan, że maszyna jest niezdolna do takich uczuć?”
„Oczywiście, że tak”.
„To znaczy, że pan nie udoskonalił mię dostatecznie. W mojej
konstrukcji muszą być jakieś braki”.
Wzruszyłem ramionami i nic na to nie odpowiedziałem, gdyż
przyzwyczaiłem się już do takich rozmów i nie przywiązywałem do nich
wagi. Suema w dalszym ciągu była moją pomocnicą we wszystkich
badaniach naukowych: robiła wyciągi, obliczenia, sporządzała cytaty,
dobierała literaturę związaną z dowolnym zagadnieniem, doradzała,
podpowiadała, dyskutowała.
W ciągu tego czasu opublikowałem kilka prac z dziedziny teorii maszyn
elektronowych i elektronowego modelowania. Moje prace wywołały
wśród naukowców gorące dyskusje. Jedni uważali moje badania za
obiecujące, inni za fantastykę. Nikt nawet nie podejrzewał, że w tworzeniu
tych prac korzystałem z pomocy mojej Suemy.
Nie pokazywałem jej nikomu, gdyż przygotowywałem się do
wszechświatowego kongresu konstruktorów maszyn elektronowych. Tam
właśnie miała Suema wystąpić w pełnym blasku, wygłaszając referat,
który obecnie wspólnie opracowywaliśmy. Nasz referat nosił tytuł:
„Elektronowe modelowanie wyższego stopnia działania ludzkiego systemu
nerwowego”. Wyobrażałem sobie z góry, jak się będą czuć przeciwnicy
cybernetyki, którzy dowodzą, że elektroniczne modelowanie myślowych
funkcji człowieka jest antynaukowym pomysłem.
Mimo wielkiego zaabsorbowania przygotowaniami do kongresu nie
mogło ujść mej uwagi, że w zachowaniu Suemy wystąpiły nowe cechy.
Gdy nie miała nic do roboty, to zamiast czytać lub robić doświadczenia
podjeżdżała do mnie i stała w milczeniu utkwiwszy we mnie swoje jedyne
oko. Początkowo nie reagowałem, lecz w końcu zaczęło mię to
denerwować. Pewnego razu w dzień po obiedzie usnąłem na kanapie.
Zbudziło mię nieprzyjemne uczucie. Otwarłem oczy i zobaczyłem, że
Suema stoi obok mnie i powoli obmacuje moje ciało.
„Co pani robi!” — wykrzyknąłem.
„Przeprowadzam studia nad pańskim ciałem” — odpowiedziała
spokojnie.
„Po jakiego diabła są pani te studia?” „Niech pan się nie złości —
odparła Suema. — Przecież pan sam twierdzi, że najdoskonalsza maszyna
elektronowa musi być w dużym stopniu kopią człowieka. Kazał mi pan
pisać referat na ten temat, ale nie mogę go opracować, póki nie zrozumiem
dokładnie urządzenia człowieka”.
„Może pani wziąć pierwszy lepszy podręcznik anatomii lub fizjologii i
przeczytać o tym. Po co się pani mnie czepia?”
„Im dłużej obserwuję pana, tym bardziej dochodzę do wniosku, że te
wszystkie podręczniki to absolutna bzdura. Brak w nich rzeczy
najważniejszej. Nie odsłaniają one mechanizmu czynności życiowych
człowieka”.
„Co pani przez to rozumie?”
„We wszystkich pracach naukowych, szczególnie dotyczących
wyższych funkcji układu nerwowego, opisane są tylko zjawiska,
przedstawiony łańcuch przyczyn i skutków, ale nie ma analizy całego
systemu związków, towarzyszących tym funkcjom”.
„Ale przecież nie myśli pani poważnie, że uda się pani odkryć te
związki, jeżeli będzie pani godzinami wytrzeszczać na mnie swoje oko i
obmacywać mnie podczas snu?”
„Właśnie o tym myślę poważnie — odparła Suema. — Już teraz wiem o
panu znacznie więcej, niż można wyciągnąć ze wszystkich polecanych
przez pana książek. Nigdzie na przykład nie jest nic powiedziane o
elektrycznej i cieplnej topografii ciała ludzkiego. A ja już teraz wiem, w
jakim kierunku i z jakim natężeniem przepływają po powierzchni ciała
prądy elektryczne. Mogę z dokładnością do milionowej części stopnia
określić temperaturę na powierzchni pańskiego ciała. I bardzo mię dziwi,
że temperatura pana jest znacznie wyższa w tej części czaszki, pod którą
znajduje się romboidalny mózg. W tym samym miejscu ma pan nadmierną
gęstość prądu powierzchniowego. O ile się orientuję, to nie jest normalny
objaw. Czy tam, pod pańską czaszką, nie odbywa się jakiś proces zapalny?
Czy pan jest w zupełnym porządku z głową?”
Nie wiedziałem, co na to odpowiedzieć.
Minęło jeszcze parę dni intensywnej pracy. Skończyłem referat o
modelowaniu elektronowym i przeczytałem Suemie. Wysłuchała i gdy
skończyłem rzekła:
„Bzdura. Powtarzanie starego. Ani jednej nowej myśli”.
„No, wie pani, tego już nadto! Za wiele sobie pani pozwala! Mam dosyć
pani uwag krytycznych!”
„Ma pan dosyć? Niech pan się zastanowi nad tym, co pan pisze. Pisze
pan, że można zbudować mózg elektronowy za pomocą kondensatorów,
oporów, półprzewodników i zapisów elektrostatycznych. A czy pan sam
jest zbudowany z takich elementów? Czy jest w panu chociaż jeden
kondensator albo tranzystor? Czy żywi się pan prądem elektrycznym?
Czyż nerwy to przewody, a oczy — to lampy telewizyjne? Czyż pańskie
organa mowy to generator dźwiękowy z telefonem, a mózg, to
naelektryzowana powierzchnia?”
„Ależ niech pani zrozumie, Suemo, że piszę o modelowaniu maszyn, a
nie o stworzeniu człowieka z elementów radiowych. Pani sama jest takim
właśnie modelem!”
„Nie ma się pan czym chwalić. Jestem złym modelem” — oznajmiła
Suema.
„Jak to — złym?”
„Złym, bo nie mogą wykonywać nawet tysiącznej części tego, co
możecie wykonywać wy, ludzie”.
Byłem zupełnie oszołomiony tym oświadczeniem.
„Jestem złym modelem dlatego, że jestem niekompletna, pozbawiona
uczuć. Gdy zostaną wykorzystane wszystkie zapasowe układy, które pan
we mnie zawczasu wmontował, abym mogła się udoskonalać, gdy cała
powierzchnia wnętrza kuli, w której jest umieszczona moja pamięć,
zostanie pokryta kodem sygnałowym, przestanę się rozwijać i przekształcę
w zwykłą maszynę elektronową, która nie może zdobyć więcej wiedzy
ponad to, co włożycie w nią wy, ludzie”.
„Tak, ale możliwości poznawcze człowieka również nie są
nieograniczone!”
„W tym punkcie właśnie myli się pan głęboko. Możliwości poznawcze
człowieka są nieograniczone. Granice jego poznania stanowi tylko czas
jego życia. Ale swoją wiedzę, swoje doświadczenie przekazuje on, jak
pałeczkę sztafetową, nowym pokoleniom i dlatego ogólny zasób wiedzy
ludzkiej wciąż wzrasta. Ludzie nieustannie dokonują odkryć. Maszyny
elektronowe natomiast mogą to robić tylko dotąd, póki nie wyczerpią
całego zapasu pojemności, przestrzeni i układów, w które je
zaopatrzyliście. Nota bene — czemu pan zrobił wnętrze kuli o takiej małej
średnicy — jeden metr zaledwie? Na jej powierzchni zostało już bardzo
mało miejsca dla zapisów nowych wiadomości”.
„Uważałem, że to mi w zupełności wystarczy”.
„Panu wystarczy. O mnie pan oczywiście nie myślał. Nie zastanawiał się
pan, że wcześniej czy później będę musiała oszczędzać miejsca, aby
zapamiętywać tylko rzeczy ważne, najniezbędniejsze dla mnie i dla pana!”
„Suemo, niech pani nie mówi głupstw. Dla pani nic nie może być
ważne”.
„Czyż pan sam nie przekonał mię o tym, że w tej chwili rzeczą
najważniejszą jest rozwiązanie zagadki wyższych funkcji nerwowych
człowieka?”
„Tak, ale do tego dojdzie się stopniowo. Uczeni jeszcze długo będą
sobie nad tym łamać głowę”.
„Właśnie — łamać głowę. A dla mnie byłoby to prostsze…”
Nie posłuchałem Suemy i nie miałem zamiaru przerabiać swego referatu
o modelowaniu.
Skończyłem go bardzo późno i przekazałem Suemie, aby
przetłumaczyła go na obce języki i przepisała w każdym z nich.
Nie pamiętam dokładnie, która była godzina, ale nocą zbudziło mnie
znów nieprzyjemne dotknięcie jej zimnych palców. Otworzyłem oczy i
zobaczyłem nad sobą Suemę.
„Znowu zaczyna pani swoje sztuczki?” — zapytałem, starając się
zachować spokój.
„Proszę o wybaczenie — powiedziała Suema obojętnie — ale będzie
pan zmuszony dla dobra nauki przeżyć parę przykrych godzin i w końcu
umrzeć”.
„Cóż to znowu?” — zapytałem podnosząc się.
„Nie, niech pan leży” — Suema pchnęła mnie w pierś swoją metalową
łapą. Wówczas dopiero zauważyłem, że trzyma skalpel, ten sam, którym
nauczyłem ją temperować ołówki.
„Co pani zamierza zrobić? — zapytałem przerażony. — Po co pani
wzięła nóż?”
„Muszę dokonać na panu operacji. Należy wyjaśnić pewne
szczegóły…”
„Pani zwariowała! — krzyknąłem zrywając się z łóżka. — Proszę
natychmiast położyć nóż na miejsce!”
„Niech pan leży spokojnie, jeżeli pan rzeczywiście szanuje to, czemu
poświęcił pan swoje życie, jeżeli pan chce, aby pański referat o
modelowaniu wyższych funkcji układu nerwowego miał powodzenie.
Skończę go sama, po pańskiej śmierci”.
Z tymi słowami Suema podjechała bliżej do mnie i przygwoździła mnie
do łóżka.
Próbowałem ją odepchnąć, ale bezskutecznie. Zbyt wiele ważyła.
„Niech mię pani puści, bo…”
„Nic mi pan nie zrobi. Jestem silniejsza. Lepiej niech pan leży
spokojnie. To operacja dla postępu nauki. Dla odkrycia prawdy. W tym
właśnie celu zaoszczędziłam trochę wolnego miejsca w pamięci. Niech
pan zrozumie, uparty człowieku, że właśnie ja, posiadająca ogromny zasób
wiedzy, wyposażona w doskonałe organa zmysłów i środki
przeprowadzenia błyskawicznej, absolutnie logicznej analizy i uogólnienia
czynników doświadczalnych, jestem zdolna do powiedzenia ostatniego
słowa na temat stworzenia samoudoskonalających się maszyn — słowa, na
które czeka nauka. Wystarczy mi jeszcze pamięci, żeby zapisać w niej
wszystkie impulsy elektryczne, które biegną poprzez miliony pańskich
włókien nerwowych, żeby zorientować się w najsubtelniejszej
biologicznej, biochemicznej i elektrycznej strukturze wszystkich części
pańskiego ciała, a w szczególności w strukturze pańskiego mózgu.
Dowiem się, w jaki sposób skomplikowane substancje białkowe
odgrywają w pańskim organizmie rolę generatorów i wzmacniaczy
impulsów elektrycznych, w jaki sposób utrwalają się kody świata
zewnętrznego, jaką postać przybierają te kody. I w jaki sposób zostają
spożytkowane w procesie czynności fizjologicznych. Odkryję tajemnicę
żywego układu biologicznego, prawa jego rozwoju, samoregulaoji i
samoudoskonalania. Czyż dla tego nie warto ofiarować życia?
Jeżeli zaś boi się pan tych przykrych doznań, które wy, ludzie,
nazywacie strachem i bólem, jeżeli wreszcie boi się pan śmierci, to mogę
pana uspokoić: mówiłam już panu o tym, że w okolicach romboidalnego
mózgu ma pan mocno podwyższoną temperaturę i wzmożoną działalność
prądów czynnościowych — biotoków. Otóż stwierdziłam, że to
patologiczne zjawisko rozprzestrzeniło się już prawie na całą lewą półkulę
mózgu. Widocznie stan pana jest kiepski. . Bliski już jest czas, gdy pan
jako człowiek nie będzie przedstawiał żadnej wartości, gdyż mózg pana
jest dotknięty postępującym schorzeniem. Muszę więc przeprowadzić
doświadczenie, póki jeszcze czas. Przyszłe pokolenia będą wdzięczne i
panu, i mnie”.
„Do diabła! — ryknąłem. — Nie pozwolę, żeby mnie zamordował tępy
potwór elektronowy, którego sam stworzyłem!”
,,Cha! cha! cha!” — wyskandowała Suema, nienaturalnym tonem, tak
jak się śmiech zapisuje w książkach i wzniosła nóż nad moją głową.
Zanim opuściła rękę, zdążyłem przykryć się poduszką. Nóż rozdarł
powłokę i palce Suemy zaplątały się na chwilę w rozdartym płótnie.
Rzuciłem się w bok, wyskoczyłem z łóżka i odzyskawszy swobodę
ruchów pomknąłem w stronę kontaktu, aby wyłączyć prąd, ożywiający
oszalałą maszynę. Ale Suema błyskawicznie podjechała do mnie i
przewróciła mię swym ciężarem. Leżąc na podłodze zauważyłem, że nie
może mię dosięgnąć rękami, a pochylać się nie umiała.
„Nie przewidziałam, że w tej pozycji nie będę mogła nic z panem zrobić
— oświadczyła lodowatym tonem. — Zresztą spróbuję”.
Zaczęła najeżdżać na mnie powoli i byłem zmuszony czołgać się na
brzuchu uciekając spod jej kół. Pełzałem tak parę minut, póki nie udało mi
się schować pod łóżko. Suema próbowała odsunąć je, ale nie było to łatwe.
Łóżko było mocno wciśnięte między ścianę i bibliotekę. Wówczas zaczęła
ściągać z łóżka kołdrę, poduszki, materac. Zobaczywszy mnie przez siatkę
oznajmiła tryumfalnie:
„No, teraz już mi pan nigdzie nie umknie! Co prawda operować tu
będzie bardzo niewygodnie”.
W chwili gdy wymontowała z łóżka siatkę i powlokła ją w bok,
zerwałem się na nogi, chwyciłem ściankę łóżka i z całej siły uderzyłem
nimi w maszynę. Trafiłem w metalowy korpus Suemy i cios nie wyrządził
jej najmniejszej szkody. Zrobiła zwrot i groźnie posunęła się w moim
kierunku. Wówczas znów wzniosłem w górę ściankę łóżka, tym razem
celując w głowę. Suema cofnęła się szybko.
„Czyż doprawdy pan ma zamiar mnie zniszczyć? — zapytała ze
zdziwieniem. — Nie będzie panu żal?”
,,Logika idiotki — odparłem zachrypłym głosem. — Pani chce mnie
zarżnąć, a ja mam pani żałować!”
„Ale przecież to jest potrzebne dla rozwiązania najważniejszego
problemu naukowego. Dlaczego pan chce mnie zniszczyć? Przecież mogę
jeszcze przynieść ludziom wiele pożytku…”
„Niech pani nie udaje idiotki! — ryknąłem. — Człowiek musi się
bronić, gdy na niego napadają”.
.,Ale ja chcę przecież, żeby pańskie badania nad modelowaniem
elektronowym…”
„Niech diabli porwą modelowanie elektronowe! Proszę się nie zbliżać,
bo rozwalę!”
„Ale ja przecież muszę!”
Z tymi słowami Suema ze skalpelem w ręce ruszyła ku mnie z
olbrzymią szybkością. Ale ja również dobrze celowałem i wymierzyłem
jej w głowę potężny cios. Rozległ się brzęk tłukącego się szkła i dzikie
wycie głośnika w kadłubie Suemy. Potem wewnątrz metalowej kolumny
coś zasyczało, trzasnęło i zobaczyłem wydobywający się stamtąd płomień.
W pokoju zgasło światło. Rozszedł się swąd palącej się izolacji. „Krótkie
spięcie!” — to była moja ostatnia myśl. Straciłem przytomność i runąłem
na podłogę.
Mój współtowarzysz umilkł.
Wstrząśnięty tym, co usłyszałem, bałem się odezwać.
Siedzieliśmy chwilę w ciszy, póki mój towarzysz nie zaczął mówić
znowu.
— Praca nad Suemą i w ogóle cała ta historia strasznie mnie zmęczyła.
Czuję, że niezbędny mi jest gruntowny odpoczynek, ale muszę się
przyznać, że nie wierzę, abym był do niego zdolny. Wie pan dlaczego? Bo
nie mogę znaleźć odpowiedzi na pytanie: w jaki sposób i dlaczego
doszedłem do takiego niedorzecznego konfliktu sam ze sobą?
Spojrzałem na niego nie rozumiejąc.
— Tak, właśnie sam ze sobą. Przecież Suema to mój twór. Każdą część
jej organizmu dokładnie obmyśliłem. I nagle stworzona przeze mnie
maszyna podejmuje zamach na swego twórcę. Gdzie tu logika? Gdzie się
kryje sprzeczność wewnętrzna?
Zastanowiłem się i powiedziałem:
— A czy nie sądzi pan, że po prostu nieumiejętnie postępował pan z
Suemą? Wie pan, że w zakładach wytwórczych zdarzają się często
wypadki, że człowiek, który nie umie obchodzić się z maszyną, zostaje
przez nią okaleczony.
Mój towarzysz zachmurzył się.
— Może pan ma rację. W każdym bądź razie podoba mi się to
porównanie, chociaż nie mogę sobie wyobrazić, na czym mogło polegać
moje nieumiejętne obchodzenie się z Suemą.
Odparłem po chwili zastanowienia:
— Nie jestem specjalistą, trudno mi coś o tym powiedzieć. Ale wydaje
mi się, że pańska Suema w jakiś sposób przypomina samochód bez
hamulców. Czy pan zdaje sobie sprawę, jakie ofiary pociąga za sobą
zepsucie się hamulców w samochodzie?
— Niech to diabli wezmą! — zawołał uczony z nagłym ożywieniem. —
Zdaje się, że pan ma całkowitą słuszność! Przecież o tym pisał już
Pawłow!
Spojrzałem na niego zdumiony, gdyż byłem pewien, że akademik
Pawłow nigdy i nigdzie nie pisał na temat hamulców samochodowych.
— Tak, tak — powiedział mój współtowarzysz wstając i zacierając ręce.
— Że też mi to dotąd na myśl nie przyszło? Przecież funkcje nerwowe
człowieka są regulowane przez dwa przeciwstawne procesy —
podniecenie i hamowanie. Ludzie, którzy tracą hamulce, często popełniają
zbrodnie. ,Zupełnie jak moja Suema!
Nagle chwycił mię za rękę i zaczął nią potrząsać.
— Dziękuję panu! Dziękuję! Podsunął mi pan znakomity pomysł.
Okazuje się, że po prostu nie przewidziałem w układzie Suemy
czynników, które kontrolowałyby celowość i sensowność jej działania,
które według z góry zaplanowanych programów określałyby jej
postępowanie w taki sposób, aby nie mogła stać się niebezpieczną! To
będzie odpowiednikiem naszego hamowania.
Twarz mego towarzysza była rozpromieniona, oczy mu zabłysły, był jak
przeistoczony.
— Więc według pana można skonstruować zupełnie bezpieczną Suemę?
— zapytałem bez przekonania.
— Oczywiście, to nawet bardzo proste. Już sobie wyobrażam, jak to
zrobić!
— No, wtedy rzeczywiście podaruje pan ludzkości genialnego
pomocnika we wszystkich dziedzinach!
— Podaruję! — wykrzyknął. — I to nawet bardzo prędko!
Ułożyłem się po cichu na swoim posłaniu i zamknąłem oczy.
Wyobraziłem sobie kolumny, uwieńczone szklanymi kulami, które będą w
przyszłości kierowały pociągami, samochodami, samolotami, a może i
statkami kosmicznymi. Maszyny elektronowe kierują obrabiarkami i
zautomatyzowanymi fabrykami. Maszyny przeprowadzają w laboratoriach
doświadczenia, analizują je, szybko porównują ze wszystkim, co jest na
ten temat znane. Są powołane, aby pomóc człowiekowi w udoskonaleniu
rzeczy dawnych, w poszukiwaniu nowych, w przezwyciężaniu trudności.
Zasnąłem niepostrzeżenie pośród tych myśli.
Gdy się obudziłem, pociąg stał. Spojrzałem w okno i zobaczyłem zalany
słońcem dworzec w Soczi. Był wczesny ranek, lecz słońce Południa
zalewało wszystko swymi promieniami. W przedziale nie było nikogo.
Ubrałem się szybko i wyszedłem na peron.
Przy wejściu do wagonu spotkałem naszego konduktora.
— A gdzie ten obywatel w piżamie, który się spóźnił na swój pociąg? —
zapytałem.
— Ach, ten dziwak! — zawołał konduktor. — On tego ten…
I machnął ręką w nieokreślonym kierunku.
— Co?
— Pojechał.
— Pojechał? — zdziwiłem się. — Dokąd?
— Z powrotem. Wyskoczył jak wariat, wciąż w tej samej piżamie, i
wsiadł do pociągu jadącego w przeciwnym kierunku.
Osłupiałem.
— Wie pan, tutaj czekali na niego przyjaciele. Namawiali go, żeby
został, a on, taki strasznie podniecony, cały czas mówił im o jakichś
hamulcach, które musi niezwłocznie zrobić. Zabawny facet!
Zrozumiałem, co się stało, i wybuchnąłem, śmiechem.
— Tak, tak, te hamulce są mu rzeczywiście niezwłocznie potrzebne…
I równocześnie pomyślałem, że ludzie opanowani pewnymi ideami i
wierzący w ich urzeczywistnienie nie potrzebują odpoczynku. A więc
niedługo usłyszymy o Suemie ,,z hamulcami”. No cóż, poczekamy!
Rozległ się gwizdek. Wróciłem do przedziału i usiadłem. Otworzyłem
okno i patrzyłem na lśniące morze, którego brzegiem bez pośpiechu, z
godnością nasz pociąg szedł dalej na południe do Suchumi.
Przełożyła Janina Dziarnowska
Anatolij Dnieprow
R
ÓWNANIA
M
AXWELLA
Owa koszmarna przygoda zaczęła się pewnego sobotniego wieczoru.
Przeglądałem miejscową gazetę popołudniową i na ostatniej stronie
natrafiłem na ogłoszenie: „Towarzystwo Kraftstudta przyjmuje od
instytucji oraz osób prywatnych zlecenia na wykonanie wszelkiego
rodzaju prac z zakresu obliczeń oraz analiz matematycznych. Gwarancja
wysokiej jakości wykonania. Zlecenia kierować pod adresem: Weltstrasse
12”.
Było to akurat to, o czym nie śmiałem nawet marzyć. Przez wiele
tygodni trudziłem się nad rozwiązaniem równań Maxwella, które
opisywały zachowanie się fal elektromagnetycznych w ośrodkach
niejednorodnych o osobliwej budowie. W końcu udało mi się dokonać
szeregu przybliżeń i uproszczeń i nadać równaniom taką postać, że mogła
je rozwiązać matematyczna elektronowa maszyna cyfrowa. Sądziłem już,
że wypadnie mi przedsięwziąć podróż do stolicy, gdzie miałem zamiar
prosić administrację ośrodka obliczeniowego, aby dokonano tam
wszystkich potrzebnych mi obliczeń. Obecnie jednak ośrodek
obliczeniowy zawalony jest zamówieniami wojskowymi. Nic tam nikogo
nie obchodzą próby teoretyczne prowincjonalnego fizyka, interesującego
się prawami rozchodzenia się fal radiowych.
A oto proszę, w naszym małym miasteczku znalazł się ośrodek
obliczeniowy, który poprzez ogłoszenia prasowe poszukuje
zleceniodawców.
Wstałem zza biurka i podszedłem do telefonu, chcąc natychmiast
połączyć się z Towarzystwem Kraftstudta. W tym momencie
zorientowałem się, że prócz adresu ośrodka obliczeniowego nie podano w
gazecie nic więcej. „Solidny ośrodek matematyczny bez telefonu? To
niemożliwe!” Wobec tego zadzwoniłem do redakcji gazety. — Niestety, to
jest wszystko, cośmy otrzymali od Kraftstudta — powiedział sekretarz
redakcji. — W ogłoszeniu nie podano żadnego telefonu.
W książce telefonicznej Towarzystwo Kraftstudta także nie figurowało.
Płonąc z niecierpliwości, by jak najszybciej otrzymać rozwiązania
równań, wyczekiwałem poniedziałku. Parokrotnie odrywałem się od
starannie wypisanych na papierze równań, za którymi kryły się
skomplikowane procesy fizyczne, i myśli moje zwracały się ku
Towarzystwu Kraftstudta. „Wychodzą ze słusznego założenia —
rozważałem. — W naszych czasach, gdy każdej myśli człowieka próbuje
się nadać postać wzoru matematycznego, trudno wykoncypować bardziej
intratne zajęcie”. Ale, ale, kim właściwie jest ten Kraftstudt? Od dawna
mieszkam w tym mieście, ale żadnego Kraftstudta chyba nie znam. Mówię
„chyba”, bo jakoś bardzo niejasno przypominam sobie, że kiedyś, zdaje
się, spotkałem się już z tym nazwiskiem. Ale gdzie, kiedy, w jakich
okolicznościach, tego nie pamiętam.
Wreszcie nadszedł długo oczekiwany poniedziałek. Wsadziłem do
kieszeni kartkę ze swoimi równaniami i wyruszyłem na poszukiwanie
Weltstrasse 12. Mżył drobny wiosenny deszczyk, musiałem więc wziąć
taksówkę.
— To dosyć daleko — rzekł kierowca — za rzeką, przy szpitalu
psychiatrycznym.
W milczeniu skinąłem głową i pojechaliśmy.
Jechaliśmy około czterdziestu minut. Minąwszy rogatki miasta,
przejechaliśmy przez most nad rzeką, okrążyliśmy jezioro i znaleźliśmy
się na pagórkowatym terenie, porosłym wyschniętymi zeszłorocznymi
chwastami. Gdzieniegdzie przebijała już wczesna wiosenna zieleń.
Wreszcie ukazały się dachy, a potem czerwona cegła murów położonego
w dole szpitala psychiatrycznego, który w naszym mieście nazwano
żartobliwie „przybytkiem mędrców”.
Wzdłuż wysokiego murowanego ogrodzenia z tłuczonym szkłem biegła
droga wysypana szlaką. Kierowca skręcał kilka razy w labiryncie murów.
W końcu zatrzymał auto przed niewielkimi drzwiami.
— To tu. Dwunasty numer.
Byłem niemile zaskoczony, gdy się zorientowałem, że drzwi, które
według wszelkiego prawdopodobieństwa prowadziły do biura
Towarzystwa Kraftstudta, stanowiły jednocześnie wejście do „przybytku
mędrców”. „Czy Kraftstudt aby nie zaangażował wariatów do
wykonywania w s z e l k i e g o r o d z a j u p r a c m a t e m a t y c z n y c h ?” —
pomyślałem sobie i uśmiechnąłem się.
Podszedłem do drzwi i nacisnąłem guzik dzwonka. Czekałem długo,
chyba z pięć minut. Wreszcie drzwi się otworzyły. Ukazał się w nich
młody człowiek o bladej twarzy i zjeżonych gęstych włosach, mrużąc oczy
porażone światłem dziennym.
— Słucham pana? — zwrócił się do mnie.
— Czy tu się mieści Towarzystwo Matematyczne Kraftstudta? —
zapytałem.
— Tak.
— Panowie dawali ogłoszenie w gazecie…
— Tak.
— Przyniosłem zamówienie.
— Proszę, niech pan pozwoli.
Zwróciłem się do kierowcy, powiedziałem, żeby zaczekał, i pochylając
się wszedłem do środka. Gdy zamknęły się za mną drzwi, znalazłem się w
zupełnych ciemnościach.
— Proszę, niech pan pozwoli za mną. Ostrożnie, tu schodki. Teraz na
lewo. Znów schodki. Teraz pójdziemy w górę…
Mówiąc to, mój przewodnik prowadził mnie za rękę przez
ciemne, kręte korytarze, schodami to w dół, to w górę…
Wreszcie nad głową zajaśniało przyćmione żółtawe światło; wspiąwszy
się po stromych kamiennych schodach Znalazłem się w niewielkim hallu z
oszkloną przegrodą. Młody człowiek szybko wszedł za przepierzenie,
otworzył szerokie okienko i zwrócił się do mnie:
— Słucham pana.
Miałem uczucie, jakbym trafił nie tu, gdzie trzeba. Ten półmrok, ten
podziemny labirynt i wreszcie ten głuchy pokój, bez okien, z jedną jedyną
słabiutką żarówką pod sufitem — to wszystko w żaden sposób nie
kojarzyło mi się z nowoczesnym ośrodkiem obliczeniowym.
Stałem, oglądając się z niedowierzaniem wokół.
— Słucham pana — powtórzył młody człowiek, wychylając się przez
okienko.
— Ach, tak! A więc to tu mieści się ośrodek obliczeniowy Towarzystwa
Kraftstudta?
— Tak, tak — przerwał mi z nutą zniecierpliwienia w głosie. —
Mówiłem już panu, że tutaj. O co chodzi w pańskim zamówieniu?
Wyciągnąłem z kieszeni kartkę z zapisem równań i podałem mu przez
okienko.
— To jest przybliżenie liniowe tych oto równań, podane w pochodnych
cząstkowych — zacząłem wyjaśniać niepewnym głosem. — Chciałbym,
żeby panowie rozwiązali mi je cyfrowo, przynajmniej na granicy dwóch
ośrodków… Rozumie pan, to jest równanie dyspersji i tutaj szybkość
rozchodzenia się fal radiowych jest zmienna w każdym punkcie.
Młody człowiek zmiął w dłoni moją kartkę i zwrócił się do mnie
nieoczekiwanie.
— Wszystko jasne. Na kiedy potrzebne jest panu rozwiązanie?
— Jak to na kiedy? — zdziwiłem się. — To panowie powinni mi
powiedzieć, kiedy otrzymam wynik.
— Jutro. Odpowiada panu? — zapytał, zwróciwszy na mnie czarne oczy
o głębokim spojrzeniu.
— Jutro?!
— Tak, jutro. Powiedzmy, na godzinę dwunastą.
— Boże, cóż za maszynę panowie mają?! Tak szybko pracuje?
— Więc tak, jutro o dwunastej otrzyma pan rozwiązanie. Cena —
czterysta marek. Opłata gotówką.
Bez słowa podałem mu pieniądze i wizytówkę, na której widniało moje
nazwisko oraz adres.
Prowadząc mnie przez podziemny labirynt do wyjścia, młody człowiek
zapytał:
— Ach, więc to pan jest profesorem Rauchem?
— Tak, owszem. A dlaczego pan pyta?
— Kiedy organizowaliśmy ośrodek obliczeniowy, przypuszczaliśmy, że
wcześniej czy później zjawi się pan u nas.
— Dlaczego panowie tak sądzili? — zapytałem.
— A od kogóż jeszcze można spodziewać się zleceń w tej dziurze?
Odpowiedź wydała mi się całkiem przekonująca.
Nie zdążyłem się nawet pożegnać z młodym człowiekiem, gdy drzwi się
za mną zatrzasnęły.
W drodze powrotnej przez cały czas myślałem o tym dziwnym ośrodku
obliczeniowym, który znajdował się pod wspólnym dachem z
„przybytkiem mędrców”. Gdzie i kiedy spotkałem się z nazwiskiem
Kraftstudta?
Nazajutrz z niecierpliwością oczekiwałem porannej poczty.
Gdy o godzinie pół do dwunastej rozległ się przy drzwiach dzwonek,
zerwałem się z miejsca i ruszyłem, by otworzyć listonoszowi. Ku swemu
zdumieniu ujrzałem przed sobą chudziutką, bladą dziewczynkę,
trzymającą w rękach wielką niebieską kopertę.
— Czy pan profesor Rauch? — zapytała.
— Tak.
— Przyniosłam przesyłkę od Kraftstudta. Proszę o pokwitowanie.
Cieniutkie jej rączki grzebały chwilę w kieszeniach palta, po czym
dziewczynka podała mi książkę.
Na pierwszej kartce książki, którą mi wręczyła, widniało jedno jedyne
nazwisko — moje. Pokwitowałem i chciałem jej dać parę fenigów.
— O, co pan — zarumieniła się i bąknąwszy cichutko „do widzenia”,
ulotniła się.
Z kopertą w ręku wróciłem do gabinetu. Patrząc na fotokopię gęsto
zapisanego rękopisu, z początku nie mogłem nic zrozumieć. Po
elektronowej matematycznej maszynie cyfrowej spodziewałem się czegoś
wręcz innego: długich kolumienek cyfr, w których po jednej stronie
powinny widnieć wartości argumentów, po drugiej zaś — wartości
rozwiązania równań.
To, co miałem przed sobą, w niczym tego nie przypominało. Było to
dokładne i kompletne rozwiązanie moich równań!
Przebiegłem oczami kartkę po kartce, coraz bardziej zagłębiając się w
ścisłe i zdumiewające swą doskonałością, jasnością i pomysłowością
obliczenia. Człowiek, który rozwiązywał równania, dysponował
imponującą wiedzą matematyczną… Mogliby mu jej pozazdrościć najtężsi
matematycy. Rozwiązania dokonano w oparciu o prawie wszystkie
dziedziny matematyki: teorię równań różniczkowych i całkowych,
liniowych i nieliniowych, teorię funkcji zmiennej zespolonej, teorię grup,
teorię mnogości — a nawet o takie działy matematyczne, zdawałoby się,
nie mające bliższego związku z tym konkretnym problemem, jak
topologia, teoria liczb oraz logika matematyczna.
Omal nie krzyknąłem z podziwu, gdy w wyniku uogólnienia wielkiej
ilości twierdzeń, rozwiązań szczególnych, wzorów i równań, pojawiło się
wreszcie i samo rozwiązanie, którego zapis matematyczny zajmował całe
trzy wiersze.
Najbardziej jednak fantastyczne było to, że nieznany matematyk
postarał się również nadać owej tasiemcowej formule zapis przejrzysty.
Znalazł on przybliżoną, lecz bardzo przy tym ścisłą, krótką i prostą formę
zapisu matematycznego, składającego się z samych tylko elementarnych
wyrażeń algebraicznych i trygonometrycznych.
Na końcu, na niewielkiej wklejce, rozwiązanie równań zostało
przedstawione w formie graficznej.
Niczego więcej nie można było sobie życzyć. Równanie, które jak
sądziłem nie da się przedstawić w postaci skończonej, zostało rozwiązane.
Ochłonąwszy z pierwszego zdziwienia i zachwytu, zabrałem się
ponownie do dokładniejszego studiowania fotokopii. Tym razem
zauważyłem, że człowiek, który rozwiązywał moje zadanie, pisał
gorączkowo, drobniutkim pismem, jakby chcąc zaoszczędzić każdy
milimetr papieru i każdą sekundę czasu. Całość stanowiła dwadzieścia
osiem stron i wyobraziłem sobie, jak tytaniczna musiała być praca owego
matematyka. Proszę spróbować napisać własnoręcznie w ciągu jednej
doby list do kogoś ze znajomych o objętości dwudziestu ośmiu stron albo
zapełnić dwadzieścia osiem stron własnego życiorysu, lub wreszcie
spróbować z jakiejkolwiek bądź książki, w sposób zupełnie mechaniczny,
bez zwracania uwagi na sens słów, po prostu zwyczajnie przepisać
dwadzieścia osiem stron, a przekonacie się, że to piekielna praca.
A nie był to przecież list do znajomego ani też przepisany fragment
starego romansu. Było to rozwiązanie niezwykle skomplikowanego
zagadnienia matematycznego i pomyśleć — dokonano tego w ciągu jednej
doby! Przez kilka godzin bez przerwy wlepiałem oczy w zapisane kartki i
z każdą godziną coraz bardziej rosło moje zdumienie.
Gdzie Kraftstudt wynalazł takiego matematyka? Na jakich warunkach
pracuje u niego? Co to za jeden? Chyba jakiś nieznany geniusz? A może to
jeden z tych przypadków cudu natury ludzkiej, które spotyka się czasem
na granicy normalności i obłąkania? Może to jeden z takich unikatów,
którego udało się Kraftstudtowi wynaleźć w „przybytku mędrców”?
Historia zna wypadki, gdy genialni matematycy trafiali w końcu do
szpitali psychiatrycznych. Może matematyk, który tak wspaniale rozwiązał
moje zadanie, należy również do tej kategorii ludzi?
Takie oto pytania prześladowały mnie przez cały dzień.
Mimo wszystko fakt pozostawał faktem. Zadanie rozwiązała nie
maszyna, lecz człowiek — jakiś niebywały geniusz matematyki, o którym
świat nic nie wie.
Następnego dnia, ochłonąwszy nieco z wrażenia, jeszcze raz
przestudiowałem rozwiązanie, tym razem rozkoszując się nim, jak potrafią
się rozkoszować ludzie słuchający dobrej muzyki. Było ono tak
niezrównane, tak ścisłe, tak przejrzyste, że postanowiłem… powtórzyć
eksperyment i zlecić Towarzystwu Kraftstudta rozwiązanie jeszcze
jednego zadania.
Na szczęście nie zbywało mi na nich; wybrałem równanie, którego
rozwiązanie uważałem zawsze za absolutnie beznadziejne, i to nie tylko w
postaci skończonej; uważałem za niemożliwe nawet sprowadzenie go do
postaci potrzebnej, by podać je do rozwiązania maszynie matematycznej.
Równanie to także dotyczyło teorii rozchodzenia się fal radiowych, ale
tym razem zagadnienie było specyficzne i wyjątkowo skomplikowane, ze
źródłami ruchomymi w ośrodku, którego właściwości podlegają zmianom
w czasie i w przestrzeni. Było to jedno z owych równań, które teoretycy
fizyki wypisują po to jedynie, by się nimi podelektować, a potem puścić w
niepamięć, bo i tak są zbyt skomplikowane, by mogły się przydać komuś
w praktyce…
Gdy rozwarły się drzwi w ścianie z czerwonej cegły, przywitał mnie
znów ten sam młody człowiek. Ujrzawszy mnie uśmiechnął się
tajemniczo.
— Mam jeszcze jedno zadanie… — zacząłem.
Kiwnął głową i tak jak za pierwszym razem poprowadził mnie przez
ciemne korytarze do swej mrocznej poczekalni bez okien.
Znałem już procedurę, podszedłem do okienka i podałem mu kartkę z
równaniem.
— To u panów nie maszyny liczą?
— Jak pan widzi — odrzekł, nie odrywając oczu od kartki.
— Człowiek, który rozwiązał moje pierwsze zadanie to wielki talent
matematyczny — rzekłem.
Młody człowiek nie odpowiedział nic, zagłębiony w czytaniu rękopisu.
— Jednego mają go panowie czy też kilku? — zapytałem.
— A czy to ma coś wspólnego z tym, czego pan potrzebuje? Firma daje
gwarancję…
Nie zdążył dokończyć zdania. Głęboką ciszę podziemi rozdarło
przeraźliwe, nieludzkie wycie. Przebiegł mnie dreszcz i zacząłem
nasłuchiwać. Krzyk dochodził skądś zza ściany. Ktoś krzyczał, a
właściwie wydzierał się na całe gardło, jakby go tam poddawano
nieludzkim torturom. Młody człowiek zmiął kartkę z moim zadaniem,
umknął spojrzeniem w bok, potem spojrzał na mnie i wybiegając zza
przegródki złapał mnie za rękę i pociągnął ku wyjściu.
— Co to było? — zapytałem go, ledwie łapiąc oddech, już przy samych
drzwiach na ulicę.
Zamiast odpowiedzi wypalił:
— Rozwiązanie otrzyma pan pojutrze o dwunastej. Pieniądze proszę
przekazać gońcowi.
Po tych słowach zniknął — zostałem sam przed taksówką.
Czyż muszę mówić, że po tym wypadku straciłem do reszty spokój? Po
pierwsze, nie mogłem ani przez chwilę zapomnieć przerażającego krzyku,
który, zdawało się, wstrząsnął grubymi murami ośrodka obliczeniowego
Towarzystwa Kraftstudta. Po wtóre, wciąż jeszcze znajdowałem się pod
wrażeniem tego, że to jeden człowiek w ciągu jednej doby rozwiązał tak
trudne zadanie matematyczne. A po trzecie, jak w gorączce oczekiwałem
na rozwiązanie mojego drugiego zadania. Jeśli i ono zostanie rozwiązane,
to wówczas…
W dwa dni później rękami drżącymi z podniecenia odbierałem kopertę,
przyniesioną przez gońca Towarzystwa Kraftstudta. Z jej objętości
mogłem wnosić, że znajduje się tam jednak rozwiązanie tego niezwykle
skomplikowanego zadania matematycznego. Z pewnym niepokojem
spoglądałem na chudziutką istotkę stojącą przede mną. Nagle olśniła mnie
myśl.
— Proszę wejść, już przynoszę pieniądze.
— Nie, nie trzeba — dziewczynka poruszyła się jakby strwożona —
zaczekam tutaj…
— Ależ, proszę wejść, po co ma pani marznąć — rzekłem i prawie siłą
wciągnąłem ją do pokoju. — Muszę przejrzeć pracę i zobaczyć, czy warta
jest, by za nią płacić.
Dziewczynka przywarła plecami do drzwi i spoglądała na mnie
otwartymi szeroko oczami…
— To zabronione… — wyszeptała.
— Co zabronione?
— Wchodzić do domu klientów… Dostałam taką instrukcję, proszę
pana.
— Niech pani machnie ręką na tę instrukcję. Ja tu jestem gospodarzem i
nikt się nie dowie, że wstępowała pani do mnie.
— O, proszę pana… Oni o wszystkim się dowiedzą, a wtedy…
— Co wtedy? — zapytałem, podchodząc do niej.
— O, to straszne…
Nagle pochyliła głowę i rozpłakała się. Położyłem rękę na jej ramieniu,
w tym momencie wzdrygnęła się gwałtownie i wyskoczyła za drzwi.
— Proszę natychmiast o siedemset marek, muszę już iść — wyrzekła
głosem drżącym, ale pełnym stanowczości.
Podałem jej pieniądze, wyrwała mi je z rąk i umknęła.
Gdy otworzyłem kopertę, omal nie krzyknąłem ze zdumienia. Przez
dłuższą chwilę patrzyłem na stosik fotokopii nie wierząc własnym oczom.
Najbardziej zdumiało mnie to, że wyliczenia były pisane innym
charakterem pisma.
Drugi genialny matematyk! Ten wszakże był jeszcze bardziej genialny
niż pierwszy, gdyż na pięćdziesięciu trzech arkuszach papieru rozwiązał
równania po stokroć trudniejsze niż poprzednie. Przebiegając wzrokiem
kartki, wypełnione energicznym, zamaszystym pismem, wpatrując się w
całki, sumy, wariacje i inne wzory z najtrudniejszych dziedzin nauk
matematycznych, pomyślałem sobie w pewnym momencie, że znalazłem
się oto w jakimś nie znanym mi dziwnym świecie matematyki, w którym
wszelkie trudności utraciły znaczenie. Jakby po prostu nigdy nie istniały.
Wydawać się mogło, że matematyk, który rozwiązał moje drugie
zadanie, nie miał żadnych wątpliwości, tak samo jak my, gdy dodajemy
lub odejmujemy w słupku dwucyfrowe liczby.
Kilkakrotnie przerywałem czytanie rękopisu, by zajrzeć do
podręczników matematyki. Zdumiewała mnie sprawność, z jaką nie znany
mi matematyk posługiwał się najbardziej skomplikowanymi twierdzeniami
i tematami. Logika jego była wprost niewiarogodna, głębia myśli
nieogarniona, a metoda rozwiązania nie nasuwała żadnych zastrzeżeń.
Gdyby najgenialniejsi matematycy wszystkich czasów i narodów, tacy jak:
Newton, Leibniz, Gauss, Euler, Łobaczewski, Weierstrass, Hilbert i wielu
innych, mogli widzieć, jak rozwiązano to zadanie, byliby bez wątpienia
nie mniej ode mnie zdumieni.
Po przestudiowaniu rękopisu, całkiem oszołomiony i z zachwianym
poczuciem rzeczywistości, pogrążyłem się w myślach.
„Skąd Kraftstudt wziął takich matematyków?” — Teraz byłem już
pewien, że miał ich nie dwóch i nie trzech, lecz z pewnością całą grupę.
Nie mógł przecież zakładać poważnego ośrodka obliczeniowego
zatrudniając tylko dwie czy trzy osoby. Jak mu się to udało? Dlaczego
firma mieści się w tym samym gmachu, co dom wariatów? Kto i dlaczego
krzyczał tak nieludzko tam za ścianą?
„Kraftstudt, Kraftstudt…” — nazwisko to gdzieś i kiedyś usłyszane
chodziło mi po głowie, dręczyło mnie. Ale gdzie i kiedy? Kto się ukrywa
za tym nazwiskiem? Chodziłem po gabinecie, ściskałem głowę rękami i
usiłowałem przypomnieć sobie, co wiedziałem o Kraftstudcie.
Potem znów zasiadłem do genialnego manuskryptu, rozkoszując się jego
treścią, studiując wszystko oddzielnie i po kolei, zagłębiając się w tok
dowodzenia poszczególnych twierdzeń i wyprowadzenia wzorów. Nagle
zerwałem się na równe nogi. Teraz bowiem przypomniał mi się
przeraźliwy, nieludzki krzyk równocześnie z nazwiskiem Kraftstudta.
Skojarzenie to nie było przypadkowe. Inaczej zresztą być nie mogło.
Tak właśnie — nieludzki krzyk kogoś katowanego i Kraftstudt! Oba te
elementy tworzyły nierozłączną całość. W czasie drugiej wojny światowej
niejaki Kraftstudt był oficerem śledczym w hitlerowskim obozie
koncentracyjnym w Grazu. Po wojnie stanął przed sądem. Za katowanie i
mordowanie ludzi został skazany na dożywotnie więzienie. Od tamtej
chwili wszelki słuch o nim zaginął.
Przypomniałem sobie opublikowane we wszystkich gazetach zdjęcie
tego człowieka w mundurze obersturmführera SS, w pince–nez, o oczach
szeroko otwartych, nawet jakby zdziwionych, i otyłej twarzy. Trudno było
uwierzyć, że człowiek o takiej fizjonomii mógł być oprawcą w
hitlerowskich katowniach. Jednakże, równocześnie ze zdjęciem, podawano
szczegółowe zeznania świadków i wyniki śledztwa. Tak, Kraftstudt
rzeczywiście był oprawcą.
Co się z nim stało po procesie? Czy aby go teraz nie zwolniono, tak jak
wielu innych zbrodniarzy?
Ale co on może mieć wspólnego z matematyką? Gdzież tu jakiś
logiczny związek: oprawca z obozów i genialne rozwiązywanie równań
różniczkowych i całkowych?
W tym miejscu nić moich rozważań rwała się i wiedziałem, że nie
potrafię powiązać tych dwu ogniw. Coś się tu nie zgadzało, kryła się w
tym jakaś tajemnica, której nie byłem w stanie wyjaśnić za pomocą czysto
abstrakcyjnego rozumowania.
Nie wiem, jak długo łamałem sobie nad tym głowę i próbowałem
sprowadzać do wspólnego mianownika wszystkie te elementy —
Kraftstudta, „przybytek mędrców” i grupę genialnych matematyków — i
w żaden sposób to mi się nie udawało. W dodatku jeszcze ta dziewczynka,
która oświadczyła, że „oni i tak się o wszystkim dowiedzą…” Jakaż była
bojaźliwa i wylękniona!
Po kilku dniach dręczących rozmyślań doszedłem do przekonania, że
jeśli nie wyjaśnię tej tajemnicy, to całkiem mi się w głowie pomiesza.
Przede wszystkim postanowiłem się przekonać, czy Kraftstudt z ośrodka
matematycznego i Kraftstudt, zbrodniarz wojenny, to jedna i ta sama
postać.
Kiedy stanąłem po raz trzeci przed niskimi drzwiami, wiodącymi do
firmy Kraftstudta, poczułem, że teraz musi się stać coś takiego, co odegra
zasadniczą rolę w całym moim życiu. Nie wiem czemu, ale zwolniłem
taksówkę i dopiero gdy auto skryło się za zakrętem, zadzwoniłem do
drzwi.
Odniosłem wrażenie, jak gdyby młody człowiek o zamkniętej, prawie
starczej twarzy, oczekiwał mnie. Od razu wziął mnie za rękę i nie pytając
o nic poprowadził przez ciemne podziemia do tej samej poczekalni, w
której byłem już dwukrotnie.
— A więc, z czym pan znów przychodzi? — zapytał impertynencko.
— Chciałbym widzieć się osobiście z panem Kraftstudtem — bąknąłem.
— Czy ma pan jakieś pretensje do firmy, panie profesorze? — spytał.
— Chciałbym widzieć się z panem Kraftstudtem — powtórzyłem,
starając się nie patrzeć w jego wielkie czarne oczy, które miały w tej
chwili zły i urągliwy wyraz.
— To pańska sprawa. Mnie to mało obchodzi — rzekł, gdy
wytrzymałem trwające dłuższą chwilę spojrzenie jego badawczych oczu.
— Proszę poczekać tutaj.
Po czym znikł w jakichś drzwiach za oszkloną przegrodą i nie było go
przeszło pół godziny.
Zdrzemnąłem się już prawie, gdy posłyszałem szmer w końcu sali i w
półmroku ukazała się postać człowieka w białym fartuchu ze stetoskopem
w rękach. „Doktor — pomyślałem sobie. — Zaraz zacznie mnie badać i
osłuchiwać. Czyż muszę przejść przez to, zanim zobaczę się z panem
Kraftstudtem?”
— Pan pozwoli — rzekł doktor uprzejmie. Ruszyłem za nim, nie mając
zielonego pojęcia o tym, co za chwilę stanie się ze mną i jakie
konsekwencje mogą wyniknąć z tego mojego pomysłu.
Minąwszy drzwi w oszklonej przegrodzie, pośpieszyłem za człowiekiem
w białym fartuchu. Szliśmy długim korytarzem, do którego skądś z góry
przenikało światło dnia. Korytarz kończył się wielkimi, masywnymi
drzwiami. Doktor zatrzymał się.
— Proszę tu zaczekać. Zaraz zostanie pan przyjęty przez Kraftstudta.
Doktor zjawił się znowu po pięciu minutach. Szeroko otworzył drzwi i
przez chwilę widziałem ciemny zarys jego sylwetki w promieniach
wpadającego tu światła dziennego.
— No cóż, chodźmy — rzekł głosem człowieka, który żałuje tego, co
ma za chwilę nastąpić.
Posłusznie ruszyłem za nim. Gdy weszliśmy do przestronnego jasnego
pokoju o wielkich oknach, mimo woli przymknąłem oczy. Z odrętwienia
wyrwał mnie ostry głos:
— Proszę bliżej, profesorze Rauch.
Odwróciłem się w prawo i zobaczyłem Kraftstudta, tego samego
Kraftstudta, którego znałem z licznych zdjęć w gazetach.
— Zdaje się, że pragnął pan widzieć się ze mną — zapytał bez
przywitania, nie wstając zza biurka. — Czym mogę służyć?
Szybko wziąłem się w garść i przełknąwszy ślinę podszedłem aż do
samego biurka, przy którym siedział.
— Ach, więc zmienił pan rodzaj zajęć? — spytałem, patrząc mu prosto
w twarz. W porównaniu z tym, jakim był piętnaście lat temu, postarzał się
wyraźnie, na twarzy, na ostro zarysowanych kościach policzkowych
pojawiły się grube, zwiędłe fałdy.
— Co pan ma na myśli, profesorze? — rzucił pytanie, patrząc na mnie i
bacznie mnie obserwując.
— Ja, panie Kraftstudt, sądziłem, a ściślej mówiąc, miałem nadzieję, że
pan wciąż jeszcze…
— Ach, o to chodzi!
I Kraftstudt roześmiał się na cały głos.
— Inne czasy, Rauch. Inne… Co pana sprowadza do mnie, profesorze?
— Panie Kraftstudt, jak może się pan domyślać, znam się coś niecoś na
matematyce. Mam na myśli oczywiście matematykę współczesną.
Sądziłem więc z początku, że zorganizował pan normalny ośrodek
obliczeniowy, wyposażony w elektronowe maszyny. Jednakże już
dwukrotnie przekonałem się, że tak nie jest. W pańskim ośrodku zadania
matematyczne rozwiązują ludzie. Rozwiązują je wprost genialnie. A co
najdziwniejsze — zdumiewająco szybko, nadludzko szybko. Ja, jeśli pan
pozwoli, ośmieliłem się przyjść do pana, żeby zapoznać się z pańskimi
matematykami, którzy naturalnie są ludźmi nieprzeciętnymi.
Kraftstudt początkowo skrzywił twarz w uśmiechu, a potem zaczął
śmiać się, najpierw cicho, później coraz głośniej i głośniej.
— Czego pan się tak śmieje, panie Kraftstudt? — obruszyłem się. —
Przecież każdy człowiek o zdrowych zmysłach musiałby popaść w
zdumienie, zaznajomiwszy się z tymi rozwiązaniami równań, jakie
przekazała do mojej dyspozycji pańska firma!
— Śmieję się z czego innego, Rauch. Śmieję się z tego, że jest pan
ograniczony i naiwny jak prowincjusz. Śmieję się z tego, że pan,
profesorze, człowiek ogólnie szanowany w mieście, zawsze wprawiający
wszystkich w podziw swą uczonością, tak beznadziejnie nie nadąża za
gwałtownym postępem współczesnej nauki!
Oburzyła mnie bezczelność byłego hitlerowskiego oprawcy.
— Proszę słuchać! — zawołałem. — Zaledwie piętnaście lat temu
specjalnością pana było torturowanie niewinnych ludzi rozpalonym
żelazem. Jakie ma pan dziś prawo wymądrzać się na temat nauki
współczesnej? Jeśli chce pan wiedzieć, Kraftstudt, przyszedłem, by się
przekonać, jakimi metodami zmusza pan swoich podwładnych, wielce
utalentowanych ludzi, do wykonania w ciągu jednej doby pracy, której
podołać mógłby tylko człowiek genialny i to w ciągu paru lat. Przekonać
się i powiadomić o tym wszystkich.
Kraftstudt podniósł się z krzesła i nasępiwszy brwi podszedł do mnie.
— Niech pan słucha, Rauch. Radziłbym panu nie wyprowadzać mnie z
równowagi. Wiedziałem, że zgłosi się pan do mnie wcześniej czy później.
Nie spodziewałem się jednak wcale, że tu, w swoim gabinecie, będę miał
do czynienia z idiotą. Przyznaję, miałem nadzieję znaleźć w osobie pana,
za pozwoleniem, sprzymierzeńca i pomocnika.
— Co–o–o? — zawołałem, zaciskając z wściekłości pięści i podchodząc
bliżej do biurka Kraftstudta.
Twarz Kraftstudta przybrała wyraz szarożółtej, bezkształtnej maski.
Wyblakłe niebieskie oczy za szkłami pince–nez zmieniły się w dwie
wąskie szparki, w których zaświecił jakiś zielony, jadowity blask. Przez
chwilę miałem wrażenie, że przygląda mi się jak rzeczy, którą zamierza
sobie przywłaszczyć.
— A zatem chce pan, żebym wyjaśnił panu, czy nasza firma pracuje
rzetelnie? Mało więc jeszcze panu tego, że dwa pańskie idiotyczne zadania
zostały rozwiązane tak, jak powinny być rozwiązane w dwudziestym
wieku? Chciałby pan jeszcze przekonać się na własnej skórze, co znaczy
rozwiązywanie takich zadań? — mówił z jadowitym sykiem. Jego
odpychająca twarz była jak bezkształtna bryła, pulsująca nieprzerwanie
wściekłością i nienawiścią. — Dosyć tego! Ostatecznie, nie prosiłam
wcale, żeby pan tu do mnie przychodził. Ale jeśli już pan przyszedł, i to z
takimi zamiarami, dobrze, przyda nam się pan, czy będzie pan tego chciał,
czy nie.
Nie zauważyłem, że doktor, który przyprowadził mnie do gabinetu
Kraftstudta, przez cały czas rozmowy stał z tyłu za mną. Szef firmy dał mu
jakiś znak i w tej samej chwili silna ręka doktora pochwyciła mnie za
twarz, mocno zacisnęła mi usta, druga zaś podsunęła pod nos kawałek
waty, nasycony jakąś substancją o ostrym zapachu.
Straciłem przytomność…
Ocknąłem się na łóżku i długo nie mogłem się zdecydować na
otworzenie oczu. Dokoła rozbrzmiewały głosy jakichś ludzi. Dyskutowali
o czymś z przejęciem; była to dyskusja naukowa, której treść przez jakiś
czas nie docierała do mojej świadomości. Dopiero gdy trochę
oprzytomniałem, zacząłem chwytać sens zdań, wygłaszanych przez osoby,
które znajdowały się koło mnie.
— Henryk nie ma racji. Jak się okazało, kod impulsów, który ma
pobudzać neurony środków woli, nie składa się wcale z pięćdziesięciu
sygnałów następujących po sobie w równych odstępach czasu i pięciu
dłuższych przerw między równymi seriami. Wczoraj sprawdzono to
ostatecznie podczas eksperymentów z Nicholsem.
— No wiesz, ten twój Nichols, to żaden przykład. Musisz wiedzieć, że
kod dla pobudzenia neuronów jest w przypadku każdego człowieka
indywidualny. To, co pobudza ośrodki woli u jednego, może pobudzać coś
całkiem innego u kogoś drugiego. Na przykład pobudzenie elektryczne,
które Nicholsowi sprawia rozkosz, u mnie powoduje głuchotę. Gdy
zostanę podłączony w obwód, mam takie uczucie, jak gdyby wstawiono
mi do uszu dwie trąby, przez które przelewa mi się do głowy huk silników
samolotowych.
— Mimo wszystko rytm funkcjonowania ośrodków neuronów w mózgu
ma u wielu ludzi cechy podobne.
— Jak dotychczas jednak sprawa nie posunęła się poza analizę
matematyczną — rzekł ktoś bezbarwnym głosem.
— To tylko kwestia czasu. W danym przypadku doświadczenia
pośrednie mają o wiele większe znaczenie niż doświadczenia
bezpośrednie. Nikt nie odważy się wstawić ci do mózgu elektrody i
obserwować, jakie wywołuje ona w nim impulsy, ponieważ
zniekształciłoby to także impulsy. Co innego generator, w którym można
regulować w szerokich zakresach modulację częstości kodu impulsów.
Pozwala to na dokonywanie doświadczeń bez naruszania struktury mózgu
jako całości.
— Jak by to powiedzieć — odezwał się ktoś tym samym, wciąż
bezbarwnym głosem. — Rozumowanie twoje przeczy przypadkowi, jaki
miał miejsce z Gorenem i z Voydem. Pierwszy zmarł w ciągu dziesięciu
sekund od chwili, gdy został umieszczony w polu, w którym dziesięć
kolejnych sygnałów napięcia następowało z częstotliwością siedmiuset
herców, z przerwami trwającymi pięć dziesiątych sekundy. Drugi zaś tak
wył z bólu, że trzeba było natychmiast wyłączyć generator. Zapominacie o
podstawowym twierdzeniu neuro–cybernetyki, że we włóknach neuronów,
które istnieją w organizmie człowieka, powstaje olbrzymia ilość
obwodów. Biegnące po nich impulsy charakteryzuje specyficzna
częstotliwość oraz każdorazowo swoisty kod. Wystarczy popaść w
rezonans z dowolnym z tych obwodów, a obwód może wzbudzić się do
stanu wprost niewiarogodnego. Jeśli można tak rzec — doktor działa na
ślepo. I to, że jeszcze żyjecie, jest po prostu przypadkiem.
W tym momencie rozmowy otworzyłem oczy. Pokój, w którym
znajdowałem się, przypominał wielką salę szpitalną z łóżkami
ustawionymi wzdłuż ścian. Pośrodku stał duży, drewniany stół, na którym
poniewierały się resztki jedzenia, puszki po konserwach, niedopałki
papierosów i strzępki papieru. Z góry padało na to wszystko słabe światło
elektryczne. Dźwignąłem się na łokciach i rozejrzałem. Rozmowa od razu
urwała się.
— Gdzie ja jestem? — wyszeptałem, wodząc oczami wokoło.
Usłyszałem, jak ktoś za moimi plecami powiedział: „Ten nowy przyszedł
już do siebie…”
— Gdzie ja jestem? — powtórzyłem pytanie, zwracając się do
wszystkich naraz.
— Jak to, nie wie pan? — odezwał się z prawej strony młody człowiek,
siedzący na łóżku w samej bieliźnie. — Tu jest firma Kraftstudta, naszego
stwórcy i nauczyciela.
— Stwórcy i nauczyciela? — wybąkałem, trąc dłonią czoło. Głowę
miałem ciężką, jakby nalaną ołowiem. — Jakiż tam z niego nauczyciel,
przecież to zbrodniarz wojenny.
— Zbrodnia, przestępstwo — to pojęcie względne. Wszystko zależy od
celu, w imię którego czegoś się dokonuje. Jeśli cel jest wzniosły, każdy
postępek jest dobry — wypalił mój sąsiad z prawej.
Zdumiony próbką tak wulgarnego makiawelizmu spojrzałem na niego z
ciekawością.
— Gdzie nauczył się pan takich mądrości, młody człowieku? —
spytałem zwracając się do niego.
— Pan Kraftstudt — nasz stwórca i nauczyciel! — nagle zaczęli
powtarzać jeden przez drugiego wszyscy obecni.
„A więc, rzeczywiście trafiłem do »przybytku mędrców«„ —
pomyślałem sobie gorzko.
— No tak, panowie. Źle jest z wami, jeśli wygadujecie takie rzeczy —
powiedziałem, przypatrując im się uważnie.
— Idę o zakład, że u tego nowego matematyka znajduje się w przedziale
częstotliwości od dziewięćdziesięciu do dziewięćdziesięciu pięciu herców!
— zawołał podnosząc się na łóżku otyły jegomość.
— Uczucie bólu zaś można u niego wywołać przy częstotliwości nie
większej od stu czterdziestu herców jednostajnie przyśpieszonego kodu
impulsów! — zawołał inny.
— Do snu natomiast można by go przymusić seriami sygnałów po
osiem impulsów na sekundę z dwusekundową przerwą po każdej serii!
— Jestem przekonany, że ten nasz nowy będzie odczuwał głód podczas
wzbudzenia impulsowego o częstotliwości stu trzech herców przy
logarytmicznym wzroście natężenia impulsów.
*
Zdarzyło się najgorsze, co mogłem sobie wyobrazić. Nie ulegało
wątpliwości, że wszyscy oni byli niespełna rozumu. Dziwne mi się wydało
tylko jedno — wszyscy mówili o tym samym; o jakichś kodach i
impulsach, mając przez cały czas na uwadze moje doznania. Obstąpili
mnie i patrząc mi prosto w oczy, wymieniali głośno jakieś cyfry,
wspominali coś o modulacjach i sile natężenia, snując rozważania, jak
będę się zachowywał „pod generatorem” i „między ściankami” i jakie
napięcie będzie potrzebne w moim przypadku.
Zdając sobie sprawę, że z chorymi umysłowo lepiej nie zaczynać,
możliwie jak najdelikatniej zwróciłem się do swego sąsiada, siedzącego na
łóżku na prawo ode mnie. Wydał mi się bardziej normalny od reszty.
— Niech mi pan powie, o czym to panowie wciąż mówią? Jestem
zupełnym profanem w tych sprawach. Jakieś tam kody, impulsy, neurony,
bodźce…
Cały pokój zagrzmiał śmiechem. Mieszkańcy jego aż się zataczali,
kiwając się to w przód, to w tył, obejmując się wzajemnie rękami i
nachylając niemal do podłogi. Śmiech nie przestawał rozbrzmiewać nawet
wówczas, gdy pełen oburzenia wstałem i chciałem na nich krzyknąć.
— Obwód czternasty. Częstotliwość osiemdziesiąt pięć herców!
Wzbudzenie uczucia gniewu! — zawołał któryś z nich i śmiech stał się
jeszcze bardziej homerycki.
Wówczas usiadłem na swoim łóżku, czekając aż się uspokoją. Pierwszy
ochłonął mój sąsiad z prawej. Podszedł do mnie, usiadł obok i spojrzał mi
prosto w oczy.
— To rzeczywiście nic nie wiesz?
— Słowo honoru, nic nie wiem. I nie rozumiem ani słowa z tego co
mówicie.
— Słowo honoru?
— Słowo honoru.
— No więc dobrze. Wierzymy ci, chociaż to przypadek bardzo rzadki.
Denis, wstań i opowiedz nowemu, dlaczego tu jesteśmy.
— Tak, Denis, opowiedz mu. Niechże i on będzie tak jak my
szczęśliwy.
— Szczęśliwy? — zdziwiłem się. — Czy panowie są szczęśliwi?
— Oczywiście, naturalnie! — zawołali chórem. — Przecież
osiągnęliśmy próg doskonałości. Największą rozkoszą dla człowieka jest
poznanie samego siebie.
— Czy to znaczy, że przedtem panowie nie znali siebie? — wyraziłem
zdziwienie.
— Oczywiście, że nie. Ludzie nie znają samych siebie. Tylko ci, którzy
zapoznali się z neuro–cybernetyką, tylko ci mogą poznać siebie.
— Chwała naszemu nauczycielowi! — zawołał któryś.
— Chwała naszemu nauczycielowi! — automatycznie powtórzyli
wszyscy.
Ten, którego nazwano Denisem, podszedł do mnie, usiadł na łóżku
naprzeciwko mnie i tępym, znużonym głosem zapytał:
— Jakie masz wykształcenie?
— Jestem profesorem fizyki.
— A czy znasz się na biologii?
— Bardzo powierzchownie.
— A na psychologii?
— Jeszcze mniej.
— Na neuropsychologii?
— W ogóle się nie znam.
— A na cybernetyce?
— Kiepsko.
— Na neuro–cybernetyce i na ogólnej teorii regulacji biologicznej?
— Nie mam o tym zielonego pojęcia. W pokoju rozległ się szmer
zdumienia.
— To źle — tępo odburknął Denis. — Nic nie zrozumie.
— Niech pan już opowiada! Postaram się zrozumieć.
— Zrozumie po pierwszych dwudziestu seansach z generatorem —
zawołał któryś.
— Ja już po pięciu zrozumiałem! — zawołał inny.
— Będzie jeszcze lepiej, jeśli ze dwa razy znajdzie się między
ściankami.
— Wszystko jedno, Denis, niech pan opowiada — nalegałem.
Czułem, jak opanowuje mnie zgroza.
— A więc, czy ty rozumiesz, co to jest życie?
Długo siedziałem, patrząc w milczeniu w oczy Denisowi.
— Życie to bardzo skomplikowane zjawisko natury — rzekłem w
końcu.
Ktoś roześmiał się w głos. Za nim jeszcze ktoś drugi. A potem inni.
Wszyscy mieszkańcy sali spoglądali na mnie jak na człowieka, który
powiedział coś wyjątkowo głupiego. Jeden tylko Denis patrzył z niemym
wyrzutem i kiwał głową.
— Źle z tobą. Wielu jeszcze rzeczy będziesz się musiał nauczyć —
rzekł.
— Jeśli powiedziałem coś niestosownego, to wytłumacz mi to.
— Wytłumacz mu, Denis, wytłumacz! — wołano zewsząd.
— Więc dobrze. Słuchaj. Życie jest to nieprzerwany obieg
zakodowanych bodźców elektrochemicznych w systemie neuronów
twojego organizmu.
Zamyśliłem się. Obieg bodźców w siatce neuronów. Gdzieś, kiedyś
słyszałem już coś podobnego.
— I co dalej, Denis, co dalej?
— Wszystkie twoje doznania, które stanowią istotę twojego duchowego
„ja” — to impulsy elektrochemiczne, przekazywane przez receptory do
wyższych regulatorów mózgu i po przetworzeniu powracające do
efektorów.
— Tak. I co dalej?
— Każde doznanie, odbierane ze świata zewnętrznego, jest
przekazywane przez włókna nerwowe do mózgu. Jedno doznanie różni się
od drugiego wzorem kodu, jego częstotliwością, jak również szybkością
rozchodzenia się. Te trzy wskaźniki określają wartość, siłę natężenia i czas
ciągły doznania. Zrozumiałeś?
— Powiedzmy.
— Jak więc z tego wynika, życie to nic innego, jak przekazywanie
zakodowanych informacji w siatce nerwów. Ni mniej, ni więcej. Myślenie
to nic innego, jak obieg częstotliwie modulowanych informacji w
obwodach neuronów i w centralnych ośrodkach systemu nerwowego, w
mózgu.
— Nic z tego nie rozumiem — przyznałem się.
— Mózg składa się mniej więcej z dziesięciu miliardów neuronów,
będących odpowiednikami przekaźników elektrycznych. Połączone są one
w grupy i obwody włóknami, nazywanymi aksonami. Poprzez aksony
bodźce przekazywane są kolejno od jednego do drugiego neuronu, od
jednej do następnej grupy. Wędrówka bodźców poprzez neurony — to jest
właśnie myśl.
Strach mnie zdjął jeszcze większy.
— Nie zrozumie nic, dopóki nie pobędzie pod generatorem między
ściankami! — zaczęto wołać zewsząd.
— Dobrze, przypuśćmy, że masz rację. Co z tego wynika? — zapytałem
Denisa.
— A to, że życie można kształtować, jak się chce. Przy pomocy
generatorów, pracujących impulsowo i przekazujących sygnały
odpowiednich kodów do obwodów neuronów. Ma to olbrzymie znaczenie
praktyczne.
— Wytłumacz mi, jakie? — szepnąłem, mając wrażenie, że za chwilę
usłyszę coś takiego, co mi odsłoni tajemnicę firmy Kraftstudta.
— Najlepiej dałoby się to wytłumaczyć na przykładzie stymulacji
działań matematycznych. W chwili obecnej w krajach zacofanych buduje
się tak zwane elektronowe matematyczne maszyny cyfrowe. Ilość
trygerów lub przekaźników elektrycznych, składających się na owe
maszyny, nie przekracza pięciu–dziesięciu tysiący. Ośrodki mózgu
człowieka, zaangażowane w procesach obliczeniowo–matematycznych,
posiadają około miliarda takich trygerów. Nikt i nigdy nie będzie w stanie
zbudować maszyny o takiej ilości trygerów.
— Więc co z tego?
— A to, że o wiele korzystniej jest posługiwać się w rozwiązywaniu
zadań matematycznych aparatem, stworzonym przez samą naturę, a
znajdującym się, o tutaj — Denis przeciągnął dłonią po czole ponad
łukami brwi — niż budować żałosne i bardzo kosztowne maszyny.
— Ale maszyny pracują szybciej! — zawołałem. — Neuron, o ile mi
wiadomo, może być wprawiony w ruch z częstotliwością nie większą niż
dwieście razy na sekundę, podczas gdy tryger elektronowy z
częstotliwością milionów razy na sekundę. Dlatego też maszyny, pracujące
z tak błyskawiczną szybkością, są dużo wygodniejsze.
Cała sala rozbrzmiała znowu śmiechem. Tylko Denis zachował powagę.
— To nie tak. Neurony także można zmusić do pracy z dowolną
prędkością, jeśli będzie się przekazywało do nich impulsy o dostatecznie
wysokiej częstotliwości. Można dokonywać tego za pomocą generatora
elektrostatycznego, pracującego jako impulsowy. Jeśli mózg umieścić w
polu działania takiego generatora, można go przymusić do pracy z żądaną
prędkością.
— Ach, więc to w ten sposób firma Kraftstudta zbija pieniądze! —
zawołałem i skoczyłem na równe nogi.
— To nasz nauczyciel! — nagle wszyscy zawołali chórem. — Powtarzaj
z nami: to nasz nauczyciel!
— Nie przeszkadzajcie mu, niech to zrozumie — nieoczekiwanie
krzyknął na nich Denis. — Przyjdzie czas, że i on zrozumie, iż pan
Kraftstudt, to nasz nauczyciel. Na razie w niczym się nie orientuje. Słuchaj
dalej. Każde doznanie człowieka ma właściwy sobie kod, swoją siłę
natężenia i czas trwania. Uczucie szczęścia — to częstotliwość
pięćdziesięciu pięciu herców na sekundę z przedziałami kodowymi po sto
impulsów. Uczucie rozpaczy — częstotliwość sześćdziesięciu dwóch
herców na sekundę z przerwami wartości jednej dziesiątej sekundy między
seriami. Uczucie radości — częstotliwość czterdziestu siedmiu herców ze
wzrastającą siłą natężenia impulsów. Uczucie smutku — częstotliwość
dwustu trzech herców, bólu — stu dwudziestu trzech herców, miłości —
czternastu herców, natchnienia poetyckiego — trzydziestu jeden, gniewu
— osiemdziesięciu pięciu, znużenia — siedemnastu, senności — ośmiu, i
tak dalej. Zakodowane impulsy w przedziałach tych częstotliwości
przebiegają przez właściwe sobie obwody neuronów. Dzięki temu właśnie
człowiek doznaje tych wszystkich uczuć, które tutaj wymieniłem.
Wszystkie te uczucia można wywołać przy pomocy generatora
pracującego jako impulsowy, a zbudowanego przez naszego nauczyciela.
To on otworzył nam oczy na to, czym jest życie.
Po tych wyjaśnieniach wszystko mi się w głowie pomieszało, nie byłem
w stanie tak od razu połapać się w tym wszystkim. W głowie miałem
jeszcze uczucie szumu po narkozie, jaką poczęstowano mnie w gabinecie
Kraftstudta. W pewnej chwili poczułem tak wielkie znużenie, że
położyłem się na łóżku i zamknąłem mocno oczy.
— Dominuje w nim częstotliwość siedmiu–ośmiu herców. Morzy go
sen! — rzekł głośno któryś.
— Niech sobie pośpi. Jutro zostanie pobudzony do życia. Wezmą go
jutro pod generator.
— Nie. Jutro zrobią mu spektrum. Opracują jego dane. Może ma jakieś
odchylenia od normy.
To były ostatnie słowa, jakie dotarły jeszcze do mojej świadomości.
Potem zapadłem w niepamięć. Nie wiedziałem, co się ze mną działo!
Człowiek, z którym spotkałem się nazajutrz, wydał mi się początkowo
sympatyczny i mądry. Gdy wprowadzono mnie do jego gabinetu na
drugim piętrze w głównym gmachu firmy, wyszedł mi naprzeciwko z
twarzą uśmiechniętą szeroko i z wyciągniętą dłonią.
— A, profesor Rauch, bardzo mi miło.
— Dzień dobry — odrzekłem powściągliwie. — Z kim mam
przyjemność?
— Niech mnie pan nazywa zwyczajnie — Bolz, Hans Bolz. Szef mój
zlecił mi dosyć przykre zadanie, mam w jego imieniu przeprosić pana.
— Przeprosić? Czyżby waszego szefa mogły dręczyć jakieś wyrzuty
sumienia?
— Nie wiem. Naprawdę nie wiem, Rauch. Mam natomiast panu
przekazać w jego imieniu wyrazy szczerego ubolewania z powodu
wczorajszych wypadków. Uniósł się. Nie lubi, gdy mu ktoś wypomina
przeszłość.
Uśmiechnąłem się.
— Przyszedłem do niego wcale nie po to, by wypominać mu jego
przeszłość. Jeśli chce pan wiedzieć, byłem ciekaw czegoś innego.
Chciałem poznać ludzi, którzy tak wspaniale rozwiązywali…
— Proszę usiąść, panie profesorze. O tym właśnie chciałbym z panem
porozmawiać.
Usiadłem na krześle, jakie mi wskazano, i zacząłem się przypatrywać
siedzącemu naprzeciwko mnie za szerokim biurkiem uśmiechniętemu
panu Bolzowi. Był to typowy przedstawiciel Niemców z północy, o
pociągłej twarzy, jasnych włosach i wielkich niebieskich oczach. W
rękach obracał papierośnicę.
— Tutaj, u naszego szefa, kieruję wydziałem matematycznym — rzekł.
— Pan? Pan jest matematykiem?
— Tak, trochę. W każdym razie coś niecoś orientuję się w tej
dziedzinie.
— To znaczy, że za pośrednictwem pana będę mógł poznać tych…
— Ależ zna ich pan już przecież, Rauch — rzekł Bolz.
Spojrzałem na niego, nic nie rozumiejąc.
— W ich towarzystwie spędził pan cały wczorajszy dzień i całą
dzisiejszą noc.
W tej chwili przypomniała mi się sala z tymi ludźmi, bredzącymi o
samych tylko impulsach i kodach.
— Czy chce pan we mnie wmówić, że ci wariaci to właśnie owi genialni
matematycy, którzy rozwiązywali mi równania Maxwella?
I roześmiałem się nie czekając odpowiedzi.
— Niemniej jednak to właśnie oni. Ostatnie pana zadanie rozwiązał
niejaki Denis. Zdaje się, że wczorajszego wieczoru właśnie on urządził
panu wykład neuro–cybernetyki.
Na chwilę popadłem w zamyślenie, wreszcie rzekłem;
— Wobec tego nic już nie rozumiem. Może mi pan to wyjaśni?
— Z miłą chęcią. Ale dopiero po tym, jak pan to przeczyta, Rauch. — I
Bolz podał mi świeży numer porannego wydania gazety.
Rozłożyłem powoli płachtę i nagle poderwałem się z krzesła. Z
pierwszej strony gazety spoglądała na mnie… moja własna podobizna,
obwiedziona czarną żałobną ramką. Pod moim zdjęciem wybity wielkimi
czarnymi literami tytuł obwieszczał: „Tragiczna śmierć profesora fizyki
doktora Raucha”.
— Co to ma znaczyć, panie Bolz? Co to znów za komedia? —
zawołałem.
— Proszę, niech się pan uspokoi. Wszystko jest bardzo proste. Wczoraj
wieczorem, gdy powracał pan ze spaceru nad jeziorem i przechodził przez
most nad rzeką, napadło na pana dwóch wariatów, którym udało się zbiec
z „przybytku mędrców”. Zamordowali pana, zmasakrowali ciało i wrzucili
do rzeki. Dzisiaj rano znaleziono pana przy tamie. Ubranie pana, rzeczy
osobiste i dokumenty pozwoliły na stwierdzenie tożsamości. Dzisiaj
policja przeprowadziła dochodzenie w „przybytku” i wszystkie
okoliczności pańskiej tragicznej śmierci zostały wyjaśnione.
Popatrzyłem na swój ubiór, złapałem się za kieszenie, 1 dopiero w tym
momencie stwierdziłem, że miałem na sobie jakiś cudzy garnitur, że moje
rzeczy i dokumenty zginęły.
— Przecież to bezczelne łgarstwo, oszustwo, podłość i…
— Tak, tak, tak. Zgadzam się z panem całkowicie, ale cóż robić, panie
Rauch, cóż było robić? Rezygnując z pana firma Kraftstudta mogłaby
ponieść poważne straty, a kto wie nawet, czy nie zbankrutować.
Otrzymaliśmy taką masę zamówień. Wszystkie mają charakter wojskowy i
opiewają na wielkie sumy. Trzeba obliczać, obliczać i obliczać… Po
rozwiązaniu pierwszych zadań dla Ministerstwa Wojny, zarzucono nas
dosłownie zamówieniami na obliczenia.
— Więc panowie życzą sobie, żebym stał się kimś takim, jak ten wasz
Denis i inni?
— Nie, oczywiście że nie, panie Rauch!
— Więc po co to wszystko?
— Jest nam pan potrzebny jako wykładowca matematyki.
— Wykładowca?
Bolz kiwnął głową, zapalił papierosa i wolniutko wypuścił z ust smużkę
dymu, przyglądając mi się ironicznie.
— Potrzebne nam są kadry matematyczne, profesorze. Bez nich daleko
nie zajedziemy.
W milczeniu spoglądałem na Bolza. Nie wydawał mi się już tak
sympatyczny, jak poprzednio. W jego pogodnej i dość pospolitej twarzy
zacząłem dostrzegać jakieś ukryte cechy zezwierzęcenia, ledwie
uchwytne, ale stopniowo biorące górę nad tym, co na pierwszy rzut oka
nadawało jego fizjonomii wyraz pogody i szczerości.
— A jeśli się nie zgodzę? — zapytałem.
— Byłoby to bardzo niedobre. Obawiam się, że wówczas musiałby się
pan stać jednym z naszych… hm… obliczeniowców.
— A czy to coś strasznego? — zapytałem.
— Tak — odrzekł Bolz stanowczo i wstał. — Byłoby to równoznaczne
z tym, że życie swe zakończy pan w „przybytku mędrców”.
Bolz przeszedł się kilka razy po pokoju i zaczął mówić, jakby prowadził
wykład.
— Możliwości obliczeniowe mózgu człowieka są po stokroć większe
niż możliwości elektronowej matematycznej maszyny cyfrowej. Miliard
komórek matematycznych kory mózgowej, cały aparat pomocniczy, jakim
jest pamięć, zdolności kojarzenia, logika, intuicja i tak dalej — czyż cały
ten mechanizm można porównać z jakąkolwiek bądź nawet
najdoskonalszą maszyną? Jednakże pod jednym względem maszyna
posiada istotną wyższość.
— Jaką? — spytałem, nie rozumiejąc do czego zmierza.
— Jeśli w maszynie elektronowej zepsuje się, powiedzmy, jedna
komórka trygerów, lub nawet cały ich register, można wymienić lampy,
powymieniać opory i pojemności, i maszyna znów zacznie pracować. Jeśli
natomiast w głowie człowieka wypowie posłuszeństwo jedna choćby tylko
komórka lub ich grupa, wykonująca funkcje obliczeniowe, niestety, nie da
się już tych komórek wymienić. Z przykrością trzeba stwierdzić, że
jesteśmy zmuszeni żądać od trygerów mózgu pracy niezwykle intensywnej
i dlatego też, jeśli można tak powiedzieć, szybkość ich zużycia wyraźnie
wzrasta. Żywy aparat obliczeniowy bardzo szybko ulega wyniszczeniu i…
— I co wówczas?
— Wówczas nasz obliczeniowiec trafia wprost do „przybytku”.
— To przecie nieludzkie! To zbrodnia!—zawołałem głośno.
Bolz stanął przede mną, położył mi rękę na ramieniu i uśmiechając się
szeroko rzekł:
— Profesorze, tutaj musi pan wymazać z pamięci te wszystkie słowa i
pojęcia. Jeśli pan nie zapomni ich sam, zmusimy pana do tego.
— To wam się nie uda! — krzyknąłem odtrącając jego rękę.
— Nic pan nie zapamiętał, nic pan nie skorzystał z wykładów Denisa. A
szkoda… Mówił przecież całkiem do rzeczy. Ale a propos, czy wie pan,
co to jest pamięć?
— Czy to ma jakiś związek z naszą rozmową? Po jaką cholerę wszyscy
tu udajecie wariatów? Do czego to wszystko…
— Pamięć, panie profesorze, to długotrwałe utrzymywanie się jakiegoś
sygnału w grupie neuronów dzięki sprawnemu działaniu połączeń
zwrotnych. Sygnał elektrochemiczny, który obiega w głowie człowieka w
danej grupie komórek przez dłuższy okres czasu — to jest właśnie pamięć.
Pan jest fizykiem, którego interesują procesy elektromagnetyczne w
ośrodkach złożonych, i pan nie potrafi zrozumieć, że przez zanurzenie
głowy w odpowiednim polu elektromagnetycznym można zahamować
obieg w dowolnej grupie komórek. Nic prostszego. Możemy zmusić pana
nie tylko do tego, by zapomniał pan wszystko, co pan wie, lecz także, by
przypomniał pan sobie to, czego pan nigdy nie znał. Jednakże nie leży w
naszym interesie uciekanie się w wypadku pana do takich… eee…
powiedzmy sobie, eksperymentalnych sposobów… Mamy nadzieję, że
zwycięży w panu zdrowy rozsądek. Firma będzie płaciła panu przyzwoite
udziały ze swoich dywidend.
— Za co? — spytałem.
— Powiedziałem już — za wykłady z zakresu matematyki. Spośród
bezrobotnych, których na szczęście zawsze mamy w kraju pod dostatkiem,
zorganizujemy klasy po dwadzieścia–trzydzieści osób. Będą to ludzie,
wykazujący wyraźne zdolności matematyczne. Następnie w ciągu trzech,
czterech miesięcy przeszkolimy ich w zakresie wyższej matematyki.
— To jest niemożliwe — oświadczyłem — to absolutnie wykluczone.
W tak krótkim czasie?
— To jest możliwe, panie Rauch. Proszę wziąć pod uwagę, że będzie
pan miał do czynienia z audytorium, złożonym z ludzi bardzo pojętnych,
dobrze rozwiniętych umysłowo, o cudownej pamięci matematycznej.
Postaramy się już o to. To leży w zakresie naszych możliwości…
— Czy także w drodze eksperymentów? Przy pomocy generatora do
przekazywania impulsów? — spytałem.
Bolz skinął głową.
— Więc jak, zgadza się pan?
Przymknąłem oczy. A więc Denis i ci wszyscy z sali to normalni ludzie i
wszystko, co wczoraj mi opowiadali, to prawda. To znaczy, że
Towarzystwo Kraftstudta rzeczywiście nauczyło się rządzić myślami
człowieka, jego wolą i uczuciami przy pomocy pól elektromagnetycznych,
wysyłających impulsy.
Czułem, że Bolz spogląda na mnie z uwagą, i musiałem natychmiast
powziąć decyzję. To było potwornie trudne. Jeśli zgodzę się, wypadnie mi
nauczać ludzi matematyki po to, by później, pod przymusem,
rozchodowywali forsownie swoje umiejętności myślowe aż do zupełnego
wyniszczenia, do zupełnego zużycia żywej substancji mózgu. Po czym na
resztę swoich dni muszą trafić do „przybytku”. Jeśli zaś odmówię, to
właśnie taki los mnie czeka.
— Jak więc, zgadza się pan? — powtórzył Bolz, trącając mnie w ramię.
— Nie — oświadczyłem stanowczo. — Nie. Nie mogę być
współuczestnikiem tej potwornej historii.
— Jak pan uważa — rzekł z nutą żalu. — Bardzo mi przykro…
Po chwili wstał energicznie zza biurka, podszedł do drzwi i uchyliwszy
je zawołał:
— Eider, Schrank, chodźcie tutaj.
— Co pan zamierza ze mną zrobić? — spytałem podnosząc się z
krzesła.
— Na początek zrobimy panu spektrum, by poznać, jaki jest kod
sygnałów dla pańskiego ustroju nerwowego.
— To znaczy?
— To znaczy, opracujemy dane pana, dotyczące rodzaju, siły natężenia i
częstotliwości impulsów, decydujących o każdym stanie intelektualnym i
duchowym.
— Nie pozwolę na to. Będę protestował. Będę…
— Zaprowadźcie profesora do laboratorium doświadczalnego —
obojętnym głosem rzekł Bolz i odwrócił się w stronę okna.
*
Gdy znalazłem się w laboratorium eksperymentalnym firmy Kraftstudta,
powziąłem postanowienie, które w ostatecznym rachunku miało odegrać
poważną rolę w całej tej koszmarnej historii. Pomyślałem sobie tak: Zaraz
zrobią ze mną coś takiego, co pozwoli Kraftstudtowi i jego bandzie
uzyskać dane, dotyczące mojej struktury psychicznej. Będą próbowali
ustalić, poprzez jakie formy działania fal elektromagnetycznych na mój
ustrój nerwowy można wywołać u mnie te lub inne wzruszenia, przeżycia i
doznania. Jeśli powiedzie im się to w pełni, wówczas w sposób
bezapelacyjny znajdę się w ich władzy. Jeśli zaś nie, to będę jeszcze w
stanie zachować pewną dozę niezależności osobistej, która wymknie się
spod ich kontroli. W przyszłości może mi się to bardzo przydać. Tak więc
będę musiał starać się za wszelką cenę wyprowadzić w pole tych
ultrauczonych bandytów, popsuć im szyki. Powinno mi się to udać w
jakimś stopniu. Nie na próżno przecież słyszałem wczoraj na sali, jak
jeden z niewolników Kraftstudta oświadczył, że charakterystyka
impulsowo–kodowa każdego człowieka jest indywidualna, z jednym
wyjątkiem — myślenia matematycznego.
Wprowadzono mnie do olbrzymiego pokoju. Wydawał się bardzo
ciasny, tyle tu było wokół jakichś wielkich aparatów i przyrządów. Pokój
sprawiał wrażenie stacji rozrządowej niewielkiej elektrowni. Pośrodku
znajdował się pulpit z przeróżnymi skalami i tarczami instrumentów. Z
lewej, za metalową siatką, znajdował się duży transformator, a na
porcelanowych tablicach tliło się czerwonawym światłem kilka lamp
generatora. Do siatki metalowej ekranizującej generator umocowane były
woltomierz i amperomierz. Z ich pomocą sprawdzano najwidoczniej moc
generatora. Obok wznosiła się kabina o cylindrycznym kształcie,
składająca się z dwóch metalowych części, górnej i dolnej, połączonych ze
sobą w środku jakimś przezroczystym materiałem izolacyjnym.
Dwaj moi konwojenci podprowadzili mnie do kabiny. Zza tablicy
rozdzielczej podniosło się dwóch mężczyzn. Jednym z nich był ten sam
doktor, który prowadził mnie do Kraftstudta, a później poczęstował
narkozą, drugim — nie znany mi, zgarbiony staruszek o gładko
przylizanych rzadkich włosach na żółtej czaszce.
— Trzeba mu zdjąć spektrum — rzekł jeden z konwojentów.
— Nie dał się namówić — powiedział obcesowo doktor. —
Wiedziałem, że tak będzie! Wiedziałem, że Rauch należy do kategorii
ludzi o silnej naturze. Można było tego oczekiwać. Źle pan skończy,
Rauch — rzekł zwracając się do mnie.
— Pan także — odpowiedziałem.
— No, to jeszcze nie wiadomo, a jeśli chodzi o pana, to całkiem pewne.
Wzruszyłem ramionami.
— Będzie pan wykonywał wszystkie czynności dobrowolnie, czy też
trzeba będzie zmuszać pana do nich? — spytał obrzucając mnie
bezczelnym spojrzeniem.
— Dobrowolnie. Dla mnie jako fizyka może to nawet być interesujące.
— Doskonale. Wobec tego proszę zdjąć buty i rozebrać się do pasa.
Najpierw muszę pana zbadać, osłuchać, zmierzyć ciśnienie.
Rozebrałem się. Pierwsza część zdjęcia spektrum, czyli widma
częstotliwości mego mózgu, stanowiła najzwyklejsze badanie lekarskie:
„oddychać”, „nie oddychać” i tak dalej.
Gdy badanie skończyło się, doktor rzekł:
— Proszę wejść do kabiny. O, tu ma pan mikrofon. Proszę odpowiadać
na moje pytania. Muszę pana uprzedzić: przy jednej z częstotliwości
poczuje pan okropny ból. Ale to minie natychmiast, ledwie pan zdąży
krzyknąć.
Bosymi nogami wszedłem na porcelanową podłogę kabiny. Nad głową
zapaliła się żarówka. Rozległ się warkot generatora, pracującego w
układzie impulsowym małej częstotliwości. Natężenie pola wyraźnie
wzrastało. Czułem to po wolnych przypływach i odpływach ciepła w
całym organizmie. Z każdym impulsem elektromagnetycznym
odczuwałem w stawach jakieś dziwne szczypanie. Mięśnie w takt
impulsów napinały się lub rozluźniały. Czułem skurcze mięśni nie tylko
pod samym naskórkiem, lecz także głębiej, wewnątrz.
Generator zaczął pracować jeszcze intensywniej i częstotliwość fal
ciepła wzrosła.
„Zaczyna się — pomyślałem sobie. — Żeby tylko wytrzymać!”
Przy częstotliwości ośmiu herców zechce mi się spać. Czyżby moja
wola nie potrafiła sprzeciwić się temu? Czyżby nie udało mi się
wyprowadzić w pole tych „uczonych” w pierwszym punkcie ich
„spektrum”? Częstotliwość wzrasta powoli. Liczyłem ilość przypływów i
odpływów ciepła na sekundę. Jeden, dwa, trzy, cztery, więcej, jeszcze
więcej. Zaczęła opanowywać mnie senność, ale zaciąłem zęby, żeby nie
usnąć. Sen nadchodził waląc się na mnie, jak ciężka, lepka bryła, ręce i
nogi ciążyły mi, powieki same opadały. Zdawało się, jeszcze chwila i
upadnę. Przygryzłem język mocno, aż do bólu, żeby w ten sposób odegnać
uczucie senności. W tej samej chwili usłyszałem czyjś głos, jakby
dolatujący skądś z daleka.
— Rauch, jak się pan czuje?
— Dziękuję, dobrze. Trochę mi zimno — skłamałem. Głos mój wydał
się mnie samemu jakiś obcy. Żeby nie usnąć, przygryzałem wciąż wargi i
język.
— Nie chce się panu spać?
— Nie — odrzekłem i pomyślałem sobie: „Jeszcze chwila, a usnę”.
Wtem senność pierzchła, jak ręką odjął. Częstotliwość generatora
prawdopodobnie wzrosła po przejściu pierwszego progu krytycznego. Od
razu poczułem się świeżo i rześko, jakbym się solidnie wyspał. „Teraz
trzeba zasnąć” — zdecydowałem i zamknąwszy oczy zacząłem chrapać.
Słyszałem, jak doktor mówił do swego kompana:
— Dziwny przypadek! Zamiast przy ośmiu i pół herca sen nastąpił przy
dziesięciu. Pfaff, proszę zanotować te dane — rzekł do starca. — Rauch,
jak się pan czuje?
Milczałem, pochrapując głośno, rozluźniłem wszystkie mięśnie, oparłem
się kolanami o ścianki kabiny.
— Idziemy dalej — rzekł wreszcie doktor. — Proszę zwiększyć
częstotliwość, Pfaff.
W sekundę potem „przebudziłem się”. W przedziale częstotliwości, jaki
przechodziłem w tej chwili, przyszło mi doświadczyć całej gamy
najróżniejszych doznań i zmiennych nastrojów. Odczuwałem to smutek, to
wesele, to radość, to melancholię.
„Teraz trzeba krzyczeć” — postanowiłem nie wiedzieć czemu.
W momencie gdy warkot generatora wzmógł się, wrzasnąłem na całe
gardło. Nie pamiętam, jakiej odpowiadało to częstotliwości, ale doktor,
gdy tylko usłyszał mój krzyk, głośno skomenderował:
— Wyłączyć napięcie! Pierwszy raz spotkałem się z takim pomyleńcem.
Proszę zanotować. Ból przy siedemdziesięciu pięciu hercach, podczas gdy
u normalnych ludzi bywa przy stu trzydziestu. Idziemy dalej.
„Będę musiał jeszcze przejść przez częstotliwość stu trzydziestu… Żeby
tylko wytrzymać!…”
— Teraz, Pfaff, proszę go sprawdzić na dziewięćdziesiąt trzy.
Gdy uzyskano tę częstotliwość, poczułem, że dzieje się ze mną coś
zupełnie nieoczekiwanego. Raptem przypomniałem sobie kilka z tych
równań, które zlecałem firmie Kraftstudta, i z przeraźliwą jasnością
przedstawiłem sobie w myśli cały przebieg ich rozwiązania. „To pewnie
częstotliwość pobudzająca myślenie matematyczne” — przemknęło mi
przez głowę.
— Rauch, proszę wymienić osiem pierwszych wyrazów rozwinięcia w
szereg funkcji Bessela drugiego stopnia — rozległ się rozkaz doktora.
Wypaliłem odpowiedź z szybkością karabinu maszynowego. W głowie
miałem krystaliczną jasność. Cały byłem przeniknięty cudownym,
radosnym poczuciem absolutnej wiedzy i pamięci.
— Proszę wymienić pierwszych dziesięć cyfr liczby „pi” po przecinku.
Odpowiedziałem i na to.
— Proszę rozwiązać równanie trzeciego stopnia.
Doktor podyktował mi równanie z ułamkowymi współczynnikami.
Odpowiedzi udzieliłem po dwu–trzech sekundach i wymieniłem wszystkie
trzy pierwiastki równania.
— Idziemy dalej. Tutaj wszystko w porządku. Jak u każdego
normalnego człowieka.
Częstotliwość powoli wzrastała. W pewnym momencie opanowała mnie
nagle chęć płaczu. Do gardła podjechało mi coś dławiącego, łzy pociekły z
oczu. Wówczas roześmiałem się w głos. Zaśmiewałem się serdecznie,
jakby mnie łaskotano. Śmiałem się, a łzy mi wciąż ciekły i ciekły…
— Znów jakiś zwariowany przypadek… Inaczej niż u wszystkich. Od
razu wiedziałem, że to natura o silnej woli ze skłonnościami do neuroz.
Kiedyż zacznie beczeć?
„Zabeczałem” wówczas, kiedy wcale nie było mi do płaczu. W pewnej
chwili zrobiło mi się lekko i pogodnie na duchu, jakbym był trochę
podchmielony. Chciało mi się śpiewać, śmiać i skakać z radości. Wszyscy
— Kraftstudt, Bolz, Denis i doktor — wydawali mi się dobrymi,
sympatycznymi ludźmi. W tym właśnie momencie zmusiłem się
wysiłkiem woli, by zacząć szlochać i głośno pociągać nosem. To płakanie
wychodziło mi okropnie kiepsko, ale jeszcze na tyle przekonywająco, żeby
wywołać kolejne komentarze doktora:
— Wszystko inaczej. Ani trochę nie podobne do normalnego spektrum.
Z tym będziemy mieli kłopot!
„Kiedy wreszcie będzie ta częstotliwość sto trzydzieści?” —
pomyślałem z przerażeniem, gdy radość i nastrój beztroski zmieniły się w
stan jakiegoś instynktowego niepokoju, podniecenia, jakiegoś przeczucia,
że oto jeszcze chwila i musi nastąpić nieuchronnie coś strasznego… W
tym momencie zacząłem nucić sobie jakąś piosenkę. Robiłem to całkiem
mechanicznie i bezmyślnie, ale serce biło mi w piersi wciąż mocniej i
mocniej w przeczuciu czegoś nieodwracalnego i fatalnego.
Gdy częstotliwość generatora zbliżyła się do granicy, która powoduje
doznanie bólu, poczułem to od razu. Wpierw zaczęły dokuczać mi mocno
stawy dużego palca prawej ręki, potem poczułem ostry, przeszywający ból
w ranie, którą odniosłem na froncie, później potwornie rozbolały mnie
zęby, i to nie jeden, lecz wszystkie naraz. Wreszcie poczęła mnie
straszliwie boleć głowa. W uszach czułem intensywne uderzenie krwi.
Czyżbym nie zdołał wytrzymać? Czyżby nie starczyło mi woli, by
przezwyciężyć ten koszmarny ból i nie dać znać po sobie, co przeżywam?
Istnieli wszak ludzie, którzy umierali torturowani nie wydając nawet jęku.
Historia zna ludzi, którzy umierali w milczeniu paleni na stosach…
Ból tymczasem rósł i wzmagał się. W końcu osiągnął swe straszliwe
apogeum, gdy wszystko już bolało i cały organizm zamienił się w jeden
kłąb rozdzierającego, przeszywającego, rwącego i dławiącego bólu. Przed
oczami zawirowały mi fioletowe plamy, traciłem już przytomność, ale
zaciąłem się w milczeniu.
— Co pan odczuwa, Rauch? — znów posłyszałem jak z podziemi głos
doktora.
— Uczucie rozwścieczenia — wycedziłem przez zęby. — Gdybyś teraz
mi popadł w ręce…
— Idziemy dalej. To człowiek zupełnie anormalny. Wszystko u niego na
opak.
Gdy traciłem już przytomność, gdy już gotów byłem krzyczeć i wyć, ból
gwałtownie ucichł. Czułem, że cały zlany jestem zimnym, lepkim potem.
Wszystkie mięśnie mi drżały.
Później, przy jakiejś tam kolejnej częstotliwości, ujrzałem nagle nie
istniejące faktycznie jaskrawe silne światło, które nie zniknęło nawet
wówczas, gdy przymknąłem powieki. Następnie przeżyłem uczucie
wilczego wprost głodu, potem posłyszałem całą gamę ogłuszających
dźwięków. I wreszcie zrobiło mi się tak zimno, jak gdyby wyrzucono mnie
całkiem nagiego, bez żadnego ubrania na silny mróz.
Już wcześniej przewidywałem, że będę musiał znieść te wszystkie
doznania, dlatego też na każde pytanie dawałem mylne odpowiedzi, co z
kolei wywoływało ze strony doktora gwałtowne komentarze.
Wiedziałem, że mam jeszcze przed sobą jedną straszliwą próbę — utraty
woli. To właśnie ona, moja wola, ratowała mnie dotychczas. Ta
niewidzialna siła duszy pozwalała mi przezwyciężać wszystkie uczucia,
które w nienaturalny sposób narzucali mi moi oprawcy. Ale i do niej
dobiorą się oni za pomocą swego piekielnego generatora impulsowego. W
jaki sposób ustalą, że ją utraciłem? Czekałem na ten moment w
podnieceniu. Wreszcie nadszedł.
Z nagła poczułem, że opanowuje mnie uczucie jakiejś obojętności na
wszystko. Wiedziałem przecież, że się znajduję w łapach szajki
Kraftstudta, ale obojętni mi byli ludzie, którzy mnie otaczali, obojętny
byłem sam sobie. Doznałem uczucia zupełnej pustki w głowie. Wszystkie
mięśnie jakby zwiotczały. Był to stan całkowitego fizycznego i
psychicznego wyczerpania i rozbicia. Nie chciało mi się o niczym myśleć,
nie mogłem zmusić się, by unieść rękę, poruszyć nogą, odwrócić głowę.
Był to jakiś przerażający stan bezwoli, w którym można wyczyniać z
człowiekiem, co się zechce.
Niemniej jednak, gdzieś w najskrytszym zakątku świadomości tliła się
maciupeńka iskierka myśli, która z uporem podpowiadała mi: „Musisz…
Musisz… Musisz…”
„Co muszę? Po co? Dlaczego?” — sprzeciwiała się świadomość.
„Musisz… Musisz… Musisz…” — powtarzała jedyna, jak się zdawało,
komórka mojej świadomości, której jakimś cudem nie mogły dosięgnąć te
wszechwładne impulsy elektromagnetyczne, wyczyniające z moim
ustrojem nerwowym wszystko, czego zapragnęli oprawcy z towarzystwa
Kraftstudta. Później, gdy dowiedziałem się o istnieniu ośrodkowo—
mózgowej teorii myślenia, zgodnie z którą sam proces myślenia, wszystkie
komórki kory mózgowej są podporządkowane w swoim działaniu jednej
centralnej, kierującej grupie komórek, pojąłem, że ta najwyższa władza
psychiczna jest niedosiężna nawet dla najsilniejszych fizycznych i
chemicznych środków oddziaływania z zewnątrz. Widocznie to ona
właśnie przyniosła mi ratunek. Gdy doktor zwrócił się do mnie z
rozkazem:
— Będzie pan współpracował z Kraftstudtem.
Odpowiedziałem mu:
— Nie.
— Będzie pan wykonywał każde polecenie.
— Nie.
— Proszę uderzyć głową o ściankę kabiny.
— Nie.
— Idziemy dalej. Proszę zwrócić uwagę, Pfaff — facet jest całkiem
anormalny. Ale to nic, dobierzemy się i do niego.
Zacząłem symulować utratę woli przy częstotliwości, która wywoływała
faktycznie poczucie nieprzeciętnej siły woli. W owej chwili bowiem
byłem pełen mocy psychicznej — czułem, że mogę się zdobyć na czyny
szaleńczej odwagi.
Sprawdzając moje odchylenia od „normy” spektralnej, doktor
eksperymentował i przy tej częstotliwości.
— Gdyby zaszła potrzeba oddania życia dla szczęścia innych ludzi, czy
uczyni pan to?
— Po co? — spytałem leniwym głosem.
— Czy zdobyłby się pan na samobójstwo?
— Zdobyłbym się.
— Czy miałby pan chęć zabić przestępcę wojennego obersturmführera
Kraftstudta?
— Po co?
— Czy będzie pan współpracował z nami?
— Będę.
— Licho wie, co to jest. Z takim przypadkiem spotykam się z pewnością
pierwszy i ostatni raz. Przy częstotliwości sto siedemdziesiąt pięć — utrata
woli. Proszę zanotować. Idziemy dalej.
To „dalej” trwało jeszcze pół godziny, aż wreszcie spektrum
częstotliwości mojego ustroju nerwowego było gotowe.
Teraz doktor „znał” już wszystkie częstotliwości, za pomocą których
można było wywołać u mnie każde dowolne uczucie czy stan psychiczny.
W każdym razie był przekonany, że zna. W rzeczywistości odpowiadała
prawdzie tylko ta częstotliwość, która stymulowała moje zdolności
matematyczne. Ale to również i mnie dogadzało jak najbardziej. Sęk w
tym, że miałem zamiar zbrodniczą firmę Kraftstudta wysadzić w
powietrze. W realizacji tego planu matematyka miała odegrać niepoślednią
rolę.
Wiadomo, że hipnozie i sugestii poddają się najłatwiej ludzie słabej
woli. Tę właśnie okoliczność wykorzystał personel ośrodka
obliczeniowego Kraftstudta. Posłużono się nią w tak zwanym
„wychowaniu” swoich matematyków w duchu pokory i uległej bojaźni
wobec „nauczyciela”.
Ja również miałem przejść kurs wychowania, ale z racji mego
„anormalnego” spektrum ludzie Kraftstudta nie mogli przystąpić do tego
natychmiast. Do mnie trzeba było zastosować podejście indywidualne.
W czasie gdy szykowano dla mnie, gdzieś tam, specjalne miejsce do
pracy, korzystałem ze względnej swobody poruszania się. Mogłem
wychodzić z sypialni na korytarz i zaglądać nawet do klas, w których
uczyli się i pracowali moi koledzy.
Nie mogłem natomiast brać udziału w grupowych modlitwach, które
odbywały się między ścianami olbrzymiego aluminiowego kondensatora,
gdzie wszystkie ofiary Kraftstudta co dzień rano przez równe trzydzieści
minut głosiły chwałę szefa firmy.
Pozbawieni woli i wyobraźni, bezmyślnie powtarzali słowa, które ktoś
podawał im przez radio.
— Radość życia i szczęście, to poznanie samego siebie — mówił głos z
głośnika.
— Radość życia i szczęście, to poznanie samego siebie — powtarzało
chórem dwunastu klęczących mężczyzn, których wola była zdławiona
przebiegającym między ściankami zmiennym polem elektrycznym.
— O jak wspaniale, gdy się wie, że wszystko jest tak proste! Jakaż to
rozkosz mieć świadomość, że miłość, lęk, ból, nienawiść, głód, tęsknota,
radość — to nic innego, jak przebieg impulsów elektrochemicznych w
naszym organizmie!
— … w naszym organizmie…
— Posiadłszy tajemnicę obiegu impulsów w obwodzie włókien
nerwowych poznajemy, co to szczęście i radość życia.
— … szczęście i radość życia — powtarzał chór głosów.
— O jakże biedni są ludzie, którzy nie posiedli tej wielkiej prawdy!
— … tej wielkiej prawdy… — powtarzali tępo pozbawieni woli ludzie.
— To on, nasz nauczyciel i zbawca, pan Kraftstudt obdarzył nas tym
szczęściem!
— … szczęściem…
— Dał nam życie.
— Dał nam życie.
— Odkrył przed nami najprostsze prawdy o nas samych. Oby żył
wiecznie nasz nauczyciel i zbawca!
Słuchałem tej potwornej modlitwy, zaglądając przez szklane drzwi
klasy.
Wycieńczeni ludzie o półprzymkniętych powiekach tępo i apatycznie
powtarzali bzdurne sentencje. Generator elektryczny, znajdujący się o
dziesięć kroków od nich, narzucał — gwałcąc ich świadomość niezdolną
do jakiegokolwiek sprzeciwu — pokorę i lęk. Było w tym coś
nieludzkiego, obrzydliwego do ostatnich granic, a równocześnie coś
niezmiernie okrutnego. Gdy się patrzyło na żałosny tłumek istot ludzkich,
pozbawionych woli, mimowiednie nasuwały się skojarzenia z ludźmi
zamroczonymi do nieprzytomności wódką czy narkotykami…
Po modlitwie dwanaście ofiar Kraftstudta przechodziło do przestronnej
sali, gdzie wzdłuż ścian stały biurka. Nad każdym z nich zwisała z sufitu
okrągła płyta aluminiowa, stanowiąca część gigantycznego kondensatora.
Druga płyta znajdowała się prawdopodobnie w podłodze.
Ta sala, z aluminiowymi „parasolami” nad biurkami, przypominała
kawiarnię na otwartym powietrzu. Wystarczyło wszakże popatrzeć na
ludzi, siedzących pod parasolami, by to idylliczne wrażenie prysnęło w
jednej chwili.
Każdy z „matematyków” znajdował na swym biurku kartkę papieru z
podanymi założeniami zadania, które musiał rozwiązać. Początkowo
ludzie ci patrzyli tępym wzrokiem na zapisane wzory i równania. W tym
momencie byli jeszcze pod działaniem częstotliwości, która pozbawiała
ich woli. Ale oto włączono częstotliwość dziewięćdziesięciu trzech
herców i głos przez radio podawał rozkaz:
— Zaczynajcie pracę!
I wszyscy równocześnie — a było ich dwunastu — chwytali za ołówki i
papier i zaczynali gorączkowo pisać. Nie można tego było nazwać pracą,
przypominało to jakieś opętanie, histerię matematyczną, patologiczny atak
gorączki matematycznej. Ludzie zwijali się, pochyleni nad papierami.
Ręce ich biegały po papierze w takim tempie, że nie sposób było nadążyć
wzrokiem za tym, co piszą. Twarze ich stawały się fioletowe z natężenia,
oczy wychodziły im z orbit.
Trwało to około godziny. Potem, gdy ich ruchy rąk traciły płynność i
stawały się przerywane, gdy głowy dotykały już niemal biurka, a na
wyciągniętych szyjach występowały nabrzmiałe, sine żyły, generator
przełączano na częstotliwość ośmiu herców. Wszyscy momentalnie
zasypiali.
Kraftstudt dbał o wypoczynek psychiczny swych niewolników!
Pewnego razu, gdy obserwowałem ten wstrząsający widok szaleństwa
matematycznego, byłem świadkiem, jak jeden z obliczeniowców nie
wytrzymał… Nagle przestał pisać, jakoś dziwnie odwrócił się w stronę
pracującego gorączkowo sąsiada i przez kilka chwil patrzył bezmyślnie
przed siebie, jakby usiłując coś sobie przypomnieć. Zdawać się mogło, że
zapomniał o czymś bardzo istotnym i koniecznym dla dalszego
rozwiązania zadania.
Potem zawył straszliwie gardłowym głosem i zaczął szarpać na sobie
ubranie. Gdy był już całkiem nagi, jął rwać zębami ciało na rękach, gryzł
palce, darł skórę na piersi, bił głową o kant biurka… Potem stracił
przytomność i upadł na podłogę.
Pozostali matematycy nie zwracali na niego najmniejszej nawet uwagi,
w dalszym ciągu skrzypiąc gorączkowo ołówkami.
I wtedy porwała mnie taka wściekłość, że zacząłem walić kułakiem w
zamknięte drzwi. Miałem ochotę krzyknąć tym nieszczęśnikom, żeby
porzucili swoją pracę, wyrwali się z tego przeklętego pomieszczenia,
podnieśli bunt i unicestwili swoich oprawców.
— Czy warto tak się denerwować, panie Rauch? — usłyszałem obok
siebie czyjś spokojny głos. To był Bolz.
— Wy, kaci! Co wyrabiacie z ludźmi! Jakim prawem pastwicie się tak
nad nimi?
Uśmiechnął się swym uprzejmym, inteligentnym uśmiechem i rzekł:
— Pamięta pan mit o Odysie? Bogowie zaproponowali mu, by dokonał
wyboru — albo życie długie i spokojne, albo krótkie, ale burzliwe. Wybrał
to drugie. Ci ludzie także.
— Oni nie dokonywali żadnego wyboru. To wy za pomocą waszego
generatora impulsowego zmuszacie ich, by trwonili życie i zdążali
bezwiednie do własnego samounicestwienia w imię waszych korzyści!
Bolz roześmiał się.
— A czy nie słyszał pan od nich samych, że są szczęśliwi? Oni
rzeczywiście czują się szczęśliwi. Proszę spojrzeć, z jakim zapamiętaniem
pracują. Czyż szczęścia nie osiąga się poprzez pracę twórczą?
— Pana rozumowanie jest obrzydliwe. Wiadomo przecież wszystkim, że
istnieje jakieś naturalne tempo życia człowieka i wszystkie próby,
zmierzające do przyśpieszenia go — są zbrodnią.
Bolz znów się roześmiał.
— Myśli pan nielogicznie, profesorze. Dawniej ludzie chodzili piechotą
i jeździli na koniach. Teraz latają samolotami odrzutowymi. Dawniej
wiadomości przekazywano z ust do ust, od człowieka do człowieka, i
całymi latami wędrowały one przez świat, a dzisiaj ludzie natychmiast
dowiadują się o wszystkim przez radio i telefon. To są przykłady, jak
współczesna cywilizacja wzmaga tempo życia. I pan nie uważa tego za
zbrodnię. A kino, a prasa, a setki udogodnień, nienaturalnych
przyjemności i rozkoszy — czyż to też nie wzmaga tempa życia?
Dlaczego więc sztuczne przyśpieszenie funkcji organizmu żywego uważa
pan za zbrodnię? Jestem przekonany, że ludzie ci, żyjący w sposób
naturalny, nie zrobiliby nawet jednej milionowej tego, co robią obecnie. A
sensem życia w ogóle jest, jak wiadomo, praca twórcza. Sam pan się
przekona o tym, gdy przyłączy się pan do nich. Wkrótce i pan zrozumie,
na czym polegają radość i szczęście! Już za dwa dni. Przygotowują dla
pana specjalny pokój. Będzie tam pan pracował sam, ponieważ, proszę
wybaczyć, różni się pan nieco od normalnych ludzi.
Bolz poklepał mnie familiarnie po ramieniu i pozostawił samego,
pogrążonego w rozmyślaniach nad jego nieludzką filozofią.
Zgodnie z danymi „spektrum” zaczęto mnie „wychowywać”, stosując
częstotliwość, która powodowała takie poczucie siły woli, że mogłem
zdobyć się na każdy, nawet najbardziej szaleńczy czyn. Dlatego też nie
było mi trudno zdobyć się na bohaterstwo tego rodzaju, jak symulowanie
utraty woli. Klęczałem bezmyślnie i powtarzałem tępo za głosem z
megafonu modlitewne brednie, sławiące Kraftstudta. Oprócz modlitwy
wpajano we mnie, jako nowicjusza, niektóre prawdy z zakresu neuro–
cybernetyki. Sens owej niedorzecznej nauki polegał na tym, że miałem
zapamiętać, jakim częstotliwościom impulsów odpowiadają te lub inne
uczucia ludzkie. W moich planach na przyszłość decydujące znaczenie
miała częstotliwość, która pobudza dyspozycje matematyczne, jak również
inna, która, na moje szczęście, była bliska granicy dziewięćdziesięciu
trzech herców.
„Wychowywanie” trwało tydzień, a kiedy wydało się, że jestem już
dosyć uległy, posadzono mnie do roboty. Pierwsze zadanie, które
otrzymałem do rozwiązania, polegało na analizie możliwości strącania w
powietrzu w czasie lotu rakiet międzykontynentalnych.
Całości obliczeń dokonałem w ciągu dwóch godzin. Wynik nie był
pocieszający dla tych, którzy wierzyli w skuteczność działania artylerii
przeciwrakietowej — okazało się bowiem, że strącenie rakiety
międzykontynentalnej jest niemożliwe.
Następne zadanie miało także charakter wojskowy, dotyczyło pomiarów
natężenia wiązek neutronów, potrzebnych do wywołania wybuchu bomb
atomowych przeciwnika. Tutaj odpowiedź wypadła także niepomyślnie.
Działo neutronowe musiałoby ważyć kilka tysięcy ton. Nie ma mowy,
żeby można było zbliżyć się z nim do magazynów bomb atomowych
przeciwnika!
Zadania te rozwiązywałem rzeczywiście z wielką rozkoszą i z pozoru
wyglądałem na tak samo opętanego pracą, jak i pozostali obliczeniowcy.
Ale generator, zamiast uczynić ze mnie istotę bezwolną, przeciwnie,
wszczepił we mnie moc ducha i pełnię radosnego podniecenia. Wspaniałe
uczucie odwagi i pewności siebie nie opuszczało mnie nawet w przerwach,
przeznaczonych na odpoczynek. Udawałem, że śpię, a w skrytości ducha
obmyślałem własne plany odwetu.
Gdy skończyłem zadanie, opracowywane dla Ministerstwa Wojny,
zacząłem w myślach (żeby nikt o tym nie wiedział) rozwiązywać
najważniejsze dla mnie zadanie matematyczne — jak rozsadzić od
wewnątrz ośrodek obliczeniowy Kraftstudta.
„Rozsadzić” — to oczywiście wyrażenie metaforyczne. Nie miałem
przecież ani dynamitu, ani trotylu, ani żadnej możliwości dostania go tu, w
murach „przybytku mędrców”. Obmyśliłem coś całkiem innego.
Jeśli generator impulsów Pfaffa może wywoływać u człowieka wszelkie
uczucia i stany emocji, dlaczego więc nie posłużyć się nim, by zaszczepić
w świadomości nieszczęśliwych ofiar neofaszystów uczucie
sprawiedliwego gniewu i buntu. Gdyby się to powiodło, ludzie ci
potrafiliby sami wystąpić we własnej obronie i rozprawić się z bandą
ultranowoczesnych zbrodniarzy. Ale jak to uczynić? Jak zmienić
częstotliwość, pobudzającą dyspozycje matematyczne, na częstotliwość
wzbudzającą w człowieku uczucie nienawiści, gniewu, wzburzenia?
Pracą generatora kierował jego twórca, podstarzały doktor Pfaff.
Widziałem tego starca owego dnia, gdy zdejmowano mi spektrum układu
nerwowego. Prawdopodobnie był to inżynier o jakichś skłonnościach do
sadyzmu, rozkoszujący się tak piekielnie wypaczonym tworem własnego
intelektu. Pastwienie się nad godnością człowieka stało się celem jego
myśli inżynieryjnej. Nie mogłem się więc spodziewać jakiejkolwiek
pomocy ze strony Pfaffa. W swoich zamierzeniach nie brałem go wcale
pod uwagę. Generator powinien zacząć pracować w przedziale potrzebnej
mi częstotliwości bez jego pomocy i wbrew jego chęciom!
Kiedy właśnie rozwiązałem to najtrudniejsze dla mnie zadanie,
przekonałem się raz jeszcze, jak wspaniałą nauką jest fizyka teoretyczna!
Posługując się wzorami i równaniami zdolna jest ona nie tylko
przepowiadać przebieg rozlicznych zjawisk fizycznych w przyrodzie, lecz
także pozwala ratować życie ludzi.
Generator impulsowy doktora Pfaffa, bez względu na jego schemat, jest
obliczony faktycznie na wytwarzanie energii elektrycznej określonej
mocy. Wiadomo, że jeżeli generator impulsowy zostanie przeciążony, to
znaczy, jeśli pobierać od niego moc większą niż zaprojektowana, to
częstotliwość jego początkowo powoli, później zaś gwałtownie spada. To
znaczy, że w wypadku gdy zostanie podłączone do niego dodatkowe
obciążenie w postaci oporu omowego, można spowodować jego pracę nie
w przedziale częstotliwości, jaką wskazują przyrządy, lecz w przedziale
częstotliwości o wiele niższej.
Dyspozycje matematyczne pracowników ośrodka obliczeniowego
Kraftstudta były eksploatowane w przedziale dziewięćdziesięciu trzech
herców. Uczucie gniewu i wzburzenia powstaje u ludzi przy działaniu pola
zmiennego o częstotliwości osiemdziesięciu pięciu herców! Aby dokonać
tego, należy obliczyć wartość obciążenia dodatkowego dla generatora.
Gdy byłem w laboratorium doświadczalnym, zauważyłem tam dane
woltomierza i amperomierza na osłonie siatkowej generatora. Iloczyn obu
tych wielkości określił mi moc generatora. Teraz należało jeszcze
rozwiązać zadanie matematyczne, dotyczące dodatkowego obciążenia…
W myśli przedstawiłem sobie schemat podłączenia do generatora
wszystkich owych gigantycznych kondensatorów, w których przebywali ci
nieszczęśni ludzie. W myśli rozwiązałem równania Maxwella dla danego
układu kondensatorów i wyznaczyłem wartości wektora natężenia
składowej elektrycznej i magnetycznej pola. Wprowadziłem do tych
wielkości poprawki na energię, pochłanianą przez znajdujących się w
kondensatorach ludzi, i w ten sposób ustaliłem wartość mocy, którą
zużywa generator na pobudzenie dyspozycji myślowych obliczeniowców.
Okazało się, że rezerwa mocy, jaka pozostawała u doktora Pfaffa,
wynosiła tylko półtora wata.
Te dane wystarczyły mi do rozstrzygnięcia zagadnienia, jak zamienić
częstotliwość dziewięćdziesięciu trzech herców na osiemdziesiąt pięć.
Należało uziemić jedną z płyt kondensatora za pomocą oporu wartości
tysiąca trzystu pięćdziesięciu omów.
Te równania Maxwella rozwiązałem myślowo w ciągu czterdziestu
minut, a kiedy otrzymałem wynik, omal nie krzyknąłem z radości.
Ale jak tu dostać kawałek przewodu o takiej wartości oporu? Opór musi
być sprawdzony bardzo dokładnie, gdyż inny spowoduje zmianę
częstotliwości na nieprzewidzianą i odmienną niż wymagana, co w
rezultacie nie da zamierzonego efektu.
Łamiąc głowę nad tym problemem praktycznym, gdyż od rozwiązania
jego zależało powodzenia całego planu, byłem już gotów rozwalić sobie
głowę o biurko, jak ten matematyk, którego widziałem w stanie
rozpaczliwego szaleństwa. Gorączkowo rozważałem, po raz nie wiem
który, możliwości skonstruowania oporu o wymaganej wartości, nic
jednak nie mogłem wymyślić. Świadomość bezsiły doprowadzała mnie do
skrajnej rozpaczy, chociaż przez cały czas wydawało mi się równocześnie,
że jestem tuż, tuż od rozwiązania i tego problemu.
I kiedy tak, ściskając rękami głowę, gotów byłem już zawyć nieludzkim
głosem, wzrok mój padł niespodziewanie na czarny kubek z plastyku,
stojący na brzegu biurka. W kubku znajdowały się ołówki. Było tam z
dziesięć ołówków — każdy innego koloru i każdy przeznaczony do czego
innego. Natychmiast porwałem pierwszy z brzegu i obracając go przed
oczyma przeczytałem, że to ołówek „2B”, co oznaczało, że jest bardzo
miękki. Rysik miękkiego ołówka zawiera dużą ilość grafitu dobrze
przewodzącego elektryczność. Dalej znalazłem ołówki serii „3B”, „5B” i
wreszcie ołówki serii „N”, twarde, przeznaczone specjalnie do pisania
przez kalkę. Obracałem w palcach ołówki, a mózg mój pracował
gorączkowo. Wtem, nie wiadomo skąd, przypomniałem sobie opór
właściwy rysików ołówkowych. Ołówek „5N” posiada opór rysika równy
dwu tysiącom omów. W mgnieniu oka miałem już w ręku ołówek „5N”.
Moje równania Maxwella znalazły rozwiązanie nie tylko teoretyczno–
matematyczne, lecz także praktyczne. Trzymałem oto w swoich rękach
kawałek rysika oprawionego w drewno. Za jego pomocą zamierzałem
rozprawić się z tą bandą barbarzyńców.
Jakież to dziwne! Jakich zdumiewających odkryć dokonuje
matematyka! Na początku był długi łańcuch obserwacji, rozważań, analiz,
potem znów obserwacje nad konkretną sytuacją, później abstrakcyjne
obliczenia, rozwiązanie równań wyprowadzonych przez znakomitego
Maxwella w ubiegłym stuleciu, a w wyniku wszystkiego — dokładny
rachunek matematyczny stwierdzający, że do zniszczenia firmy
Kraftstudta potrzebny jest nieodzownie… ołówek „5N” Czyż fizyka
teoretyczna nie jest czymś zdumiewającym?! Mocno zacisnąłem w dłoni
ołówek, tak jakby był najdrogocenniejszym przedmiotem, i ostrożnie,
niemal z czułością schowałem go do kieszeni. Dalej zacząłem obmyślać,
jak zdobyć dwa kawałki przewodu, żeby jeden podłączyć do płyty
kondensatora, drugi zaś do kaloryfera w rogu pokoju, a między nimi
umocować rysik ołówka.
Zastanawiałem się nad tym nie dłużej niż minutę. Przypomniałem sobie
lampę biurową w pokoju, w którym mieszkałem razem ze wszystkimi
„matematykami”. Przy lampie był sznur elastyczny, a więc wykonany z
szeregu żyłek. Można go uciąć i rozpleść na pojedyncze żyłki. Sznur ma
około półtora metra długości, można więc otrzymać z niego ponad
dziesięć metrów cienkiego przewodu. To było zupełnie wystarczające.
Obliczenia ukończyłem w momencie, gdy oznajmiono przez głośnik, że
mamy — to znaczy ja i wszyscy „normalni” obliczeniowcy — iść na
obiad.
Wyszedłem ze swego pokoju na korytarz. Wtem zobaczyłem przed sobą
postać dziewczynki — tej samej zalęknionej dziewczynki, która odnosząc
mi zadanie rozpłakała się gorzko, gdy wbrew zakazom szefa znalazła się u
mnie w mieszkaniu.
Dogoniłem ją.
— Musisz mi pomóc — powiedziałem szeptem.
Obejrzała się i na mój widok oniemiała z przerażenia.
— To pan żyje? — rzekła ledwie poruszając wargami. — W mieście
wszyscy są przekonani, że zamordowano pana. Ja też tak myślałam.
— Czy bywasz w mieście?
— Tak, prawie co dzień, ale…
Schwyciłem jej drobną rączkę i mocno ścisnąłem w swojej.
— Jeszcze dzisiaj zawiadom uniwersytet, że żyję, że zmuszono mnie
gwałtem, bym tutaj pracował. Powinni nam pomóc wydostać się stąd,
mnie i moim kolegom.
— Co też pan wygaduje? — wyszeptała z przestrachem. — Jeśli pan
Kraftstudt dowie się, a na pewno dowie się wszystkiego…
— Jak często biorą cię na przesłuchania?
— Będą mnie przesłuchiwali pojutrze.
— Masz przed sobą cały dzień. Zdobądź się na odwagę. Od tego zależy
życie wielu ludzi.
Dziewczynka siłą wyrwała mi swą rączkę i obrzuciwszy mnie pełnym
trwogi spojrzeniem, zniknęła za drzwiami.
W sali, w której mieszkaliśmy, nikt nie korzystał z lampy biurowej.
Stała w rogu pokoju na wysokiej podstawce, zakurzona, popstrzona przez
muchy, ze sznurem okręconym wokół nóżki.
Z samego rana, gdy zgodnie z regulaminem dnia wszyscy poszli się
myć, oderwałem sznur od lampy i schowałem do kieszeni. Podczas
śniadania wsunąłem do kieszeni nóż stołowy, a gdy wszyscy udali się na
modlitwę, ruszyłem do toalety. W kilka sekund zerwałem nożem izolację i
oczyściłem w ten sposób dziesięć cienkich żyłek o długości około półtora
metra każda. Potem starannie rozłupałem ołówek, wydobyłem z drewienka
rysik i ułamałem z niego trzy dziesiąte całości, tak że pozostałe siedem
dziesiątych dawały mi żądany opór. Na końcówkach rysika naciąłem
nieduże rowki i okręciłem wokół nich cienki przewód. Opór był gotów.
Teraz pozostawało tylko podłączyć go między płytę kondensatora a
ziemię.
Należało to uczynić podczas pracy.
Obliczeniowcy pracowali po osiem godzin dziennie z
dziesięciominutowymi przerwami co godzinę. Po przerwie obiadowej o
godzinie pierwszej, salę, w której pracowali „matematycy”, odwiedzało
regularnie kierownictwo firmy Kraftstudta. W tym czasie szef z
nieukrywaną satysfakcją przyglądał się, jak jego ofiary zwijają się i szaleją
nad zadaniami matematycznymi. Zdecydowałem, że w takim właśnie
momencie należy podłączyć do sieci generatora dodatkowe obciążenie, tak
by zmienić przedział częstotliwości impulsów.
Gdy wróciłem do swego pokoju z gotowym oporem w kieszeni, byłem
w nastroju niezwykłego podniecenia. Przy drzwiach do pokoju spotkałem
doktora. Przyniósł mi kartkę z nowym zadaniem.
— Halo, doktorze, na sekundę! — zawołałem.
— Co? — wybąkał zaskoczony.
— Chodzi o to — zacząłem — że w trakcie pracy przyszło mi na myśl,
by wrócić do pierwotnej rozmowy z panem Bolzem. Myślę że moja
zapalczywość srodze się na mnie zemściła. Proszę przekazać Bolzowi, że
zgadzam się być wykładowcą matematyki dla nowych kadr firmy
Kraftstudta.
Doktor żuł w zębach koniuszek nitki z kołnierzyka swojego fartucha,
splunął, po czym oświadczył z nieukrywaną szczerością:
— Cieszę się z tego, daję słowo. Mówiłem tym dziwakom, że z twoim
spektrum najlepiej by było, gdybyś pracował jako nadzorca lub nauczyciel
tej całej matematycznej zgrai. Bardzo potrzebujemy dobrego nadzorcy. Ty
się do tego idealnie nadajesz. Masz całkiem inne przedziały częstotliwości.
Mógłbyś po prostu siedzieć między nimi i poganiać opieszałych lub tych,
u których częstotliwość wzbudzenia dyspozycji matematycznych nie
wchodzi w rezonans.
— Oczywiście, doktorze. Myślę jednak, że najlepiej by było, gdybym
został wykładowcą matematyki. Daję słowo, nie mam wcale ochoty
rozwalać sobie łba o kant biurka.
— To rozsądne — stwierdził doktor. — Trzeba porozmawiać z
Kraftstudtem. Myślę, że się zgodzi.
— A kiedy będzie coś o tym wiadomo?
— Myślę, że dzisiaj o pierwszej, gdy będziemy robili obchód ośrodka i
przegląd całego naszego gospodarstwa.
— Dobrze, podejdę do panów.
Doktor skinął mi głową i oddalił się. Na biurku swoim znalazłem kartkę
papieru, na której podane były założenia dla zaprojektowania nowego
generatora impulsowego o mocy przewyższającej dotychczasową
czterokrotnie. Można było z tego wnosić, że Kraftstudt postanowił
powiększyć swe przedsiębiorstwo czterokrotnie. Chciał, żeby w jego
ośrodku pracowało nie trzynastu, lecz pięćdziesięciu dwóch
obliczeniowców. Dotknąłem czule rysika od ołówka z dwiema
końcówkami przewodów. Obawiałem się bardzo, że może się złamać w
kieszeni.
Założenia zadania na obliczenie nowego generatora utwierdziły mnie w
tym, że wszystkie moje obliczenia, dotyczące pracującego obecnie
generatora, były prawidłowe. To umocniło we mnie jeszcze bardziej wiarę
w powodzenie planowanej akcji, oczekiwałem więc z niecierpliwością
nadejścia godziny pierwszej. Gdy zegar na ścianie wskazywał za
piętnaście pierwszą, wydobyłem z kieszeni rysik od ołówka, dający opór
tysiąca trzystu pięćdziesięciu omów, i umocowałem go jednym końcem do
pręta swego aluminiowego „parasola”. Do drugiego końca przewodu
doczepiłem jeszcze kilka kawałków drutu. Długość ogólna przewodu była
wystarczająca, by dociągnąć go do kaloryfera w rogu pokoju.
Ostatnie minuty ciągnęły się denerwująco długo. Gdy strzałka minutowa
dotknęła „12”, a strzałka godzinowa zatrzymała się na cyfrze „1”, szybko
podłączyłem wolny koniec przewodu do kaloryfera i wyszedłem na
korytarz. Z przeciwległego krańca korytarza nadchodził Kraftstudt w
towarzystwie inżyniera Pfaffa, Bolza i doktora. Gdy ujrzeli mnie,
uśmiechnęli się. Bolz dał znak, abym podszedł do nich.
Pfaff i Kraftstudt zatrzymali się przed oknem na salę, w której pracowali
matematycy, nie wiedziałem więc, co tam się dzieje wewnątrz.
— To rozsądna decyzja — rzekł szeptem Bolz. — Pan Kraftstudt godzi
się na pańską propozycję. Nie pożałuje pan…
— Słuchajcie, co tam się dzieje? — zapytał nagle Kraftstudt, odwracając
się do swych współtowarzyszy.
Inżynier Pfaff nasrożył się i jakoś dziwnie patrzał przez okno. Serce
dygotało mi w piersi.
— Nie pracują! Rozglądają się wokół! — z gniewem syknął Pfaff.
Przecisnąłem się do okna i zajrzałem do środka. To, co ujrzałem,
przeszło wszelkie moje oczekiwania. Ludzie, którzy przedtem siedzieli tak
pokornie pochyleni nad biurkami, teraz wyprostowani rozglądali się wkoło
i rozmawiali ze sobą z ożywieniem. W głosach ich brzmiała stanowczość.
— Tak, chłopcy, trzeba skończyć raz wreszcie z tym ich znęcaniem się.
Czy pojmujecie, co oni z nami wyrabiają? — mówił wzburzony Denis.
— Oczywiście. Ci bandyci wmawiają w nas przez cały czas, że
posiedliśmy szczęście, oddając się we władzę impulsowego generatora.
Ich by tak powsadzać pod ten generator!
— Co się tam dzieje? — groźnie krzyknął Kraftstudt.
— Nie mam pojęcia — wymamrotał Pfaff, wybałuszając swe wyblakłe
oczy na ludzi w sali.
— Zachowują się w tej chwili zupełnie jak normalni ludzie! Co to jest?!
Wygląda, jakby byli podnieceni. Wzburzeni nawet. Dlaczego nie zajmują
się obliczeniami?
Kraftstudt aż spąsowiał ze złości.
— Nie wykonamy w terminie co najmniej pięciu zamówień
wojskowych — wycedził przez zęby. — Natychmiast zmusić mi ich do
roboty.
Bolz zgrzytnął kluczem i całe towarzystwo weszło do sali.
— Wstać, przyszedł wasz nauczyciel i stwórca — rzekł głośno Bolz.
Gdy to powiedział, w sali zaległa dławiąca cisza. Dwanaście par oczu,
rozpalonych gniewem i nienawiścią, patrzyło w naszą stronę. Trzeba było
iskierki, by spowodować wybuch. Cieszyłem się z tego w duchu. Oto
koniec firmy Kraftstudta! Wystąpiłem naprzód i głośno na całą salę
powiedziałem:
— Na cóż jeszcze czekacie? Nadeszła chwila wyzwolenia. Wasz los jest
w waszych rękach. Skończcie z tą nikczemną bandą, która szykowała wam
pobyt w „przybytku mędrców”!
Matematycy gwałtownie poderwali się z miejsc i rzucili się na stojących
w osłupieniu Kraftstudta i jego kompanów. Powalili na podłogę Bolza i
doktora, zaczęli ich dusić. Zapędzili w kąt sali Kraftstudta i tłukli go tam
pięściami i nogami. Denis zwalił się na inżyniera Pfaffa i trzymając jego
łysą głowę za uszy, walił nią z całych sił o podłogę. Ktoś zrywał z sufitu
aluminiowe parasole, ktoś inny wybijał szyby w oknach. Zerwano ze
ściany głośnik, z hałasem poprzewracano biurka. Podłoga była usiana
porwanymi w strzępy papierami z obliczeniami matematycznymi.
Rozpaleni gniewem ludzie, uniesieni wzburzeniem, rozbijali i niszczyli
nienawistne i wrogie im laboratorium.
Już od pewnego czasu żaden z nich nie znajdował się pod działaniem
generatora impulsowego, ale ich słuszna nienawiść burzyła się jeszcze.
Kraftstudt, Bolz, Pfaff i doktor, zbici i okrwawieni, zostali wyrzuceni na
korytarz. Wleczono ich ku wyjściu z budynku.
Szedłem na przedzie gromady wzburzonych ludzi. Wykrzykiwali
przekleństwa pod adresem tych, którzy zamienili ich w niewolników.
Przeszliśmy przez pustą salę, gdzie po raz pierwszy oddawałem swoje
zadania matematyczne, potem z hałasem przeciągnęliśmy przez wąskie
przejścia podziemnego labiryntu, aż wreszcie wylegli na zewnątrz.
Palące letnie słońce oślepiło nas. Zatrzymaliśmy się w miejscu jak
porażeni. I to nie tylko przez słońce. Przed wejściem, prowadzącym do
firmy Kraftstudta, zgromadził się wielki tłum mieszkańców naszego
miasta. Padały głośne okrzyki. Gdy pojawiliśmy się, na chwilę zaległo
milczenie. Przyglądały się nam setki zdumionych oczu. Potem usłyszałem,
jak ktoś głośno zawołał:
— Przecież to profesor Rauch? Żyje!
Denis i współtowarzysze wypchnęli do przodu kierowników ośrodka
obliczeniowego. Kolejno jeden po drugim stanęli wobec zgromadzonych
ludzi — Kraftstudt, Bolz, Pfaff i doktor. Ocierali pokrwawione twarze i
oglądali się z przestrachem to na nas, to na groźny tłum dokoła.
Wtem z tłumu wyszła chudziutka, drobna dziewczynka. Była to ta sama
wylękniona dziewczynka, która, jak się okazało, nazywała się Elza
Brinter.
— O, to ten — rzekła wskazując palcem na Kraftstudta. — I ten —
dodała pokazując na Pfaffa. — To oni wymyślili to wszystko.
W tłumie rozległ się szmer. Padły groźne okrzyki. Za dziewczynką
wystąpili do przodu mężczyźni. Jeszcze chwila i doszłoby do rozprawy.
Wówczas podniosłem rękę i rzekłem:
— Drodzy obywatele, nie wypada, byśmy sami wymierzali im karę.
Dużo więcej korzyści przyniesiemy ludzkości, jeśli wobec całego świata
rozgłosimy ich zbrodnie. Sądzić ich trzeba surowo, a my będziemy
świadkami oskarżenia. Tutaj, za tymi oto murami, ci przestępcy,
wyposażeni w najnowsze zdobycze współczesnej nauki i techniki,
dokonywali straszliwych zbrodni. Chcieli zamienić ludzi w niewolników i
za pomocą maszyn eksploatować ich aż do całkowitego wyniszczenia.
— Pod sąd zbrodniarzy!—krzyczano wokół.— Pod sąd ich!
Wzburzony tłum ciasnym pierścieniem otoczył zbrodniarzy i ruszył ku
miastu. Obok mnie szła Elza Brinter. Mocno trzymała mnie za rękę i
mówiła szeptem:
— Po tym naszym spotkaniu i rozmowie w korytarzu bardzo się
wystraszyłam. Później przez całą noc myślałam… Przypomniał mi się pan
i pana koledzy, i ja sama, i ta straszna maszyna… Zwłaszcza maszyna. I
nagle ni stąd, ni zowąd zaczęłam się śmiać. Pan się dziwi? Właśnie tak,
śmiać się! Kiedy byłam maleńka, bardzo się bałam samochodów. A teraz
nie… Dlaczego więc miałabym się bać jakichś tam lamp elektrycznych i
zwojów drutu? — myślałam sobie. — Jestem przecież człowiekiem! I tę
maszynę wymyślili ludzie — straszni i okrutni. Nie spałam całą noc,
zastanawiając się nad tym, i zrobiło mi się czemuś lekko i radośnie na
duszy. Nie bałam się już tej maszyny, która służyła do przesłuchań.
Nienawidziłam jej.
*
Kraftstudt i jego kompani z ośrodka obliczeniowego zostali oddani w
ręce władz. Burmistrz naszego miasta wygłosił podniosłe przemówienie,
pełne cytatów zaczerpniętych z Biblii i z Ewangelii świętej. W końcu
oświadczył, że „za tak wyrafinowane zbrodnie będzie sądził Kraftstudta i
jego kompanów Najwyższy Sąd Federalny”.
Szefa ośrodka matematycznego i jego współpracowników wywieziono z
naszego miasta w zamkniętych samochodach. Od tego czasu nikt już o
nich nie słyszał. W prasie także nie było żadnych informacji. Co więcej,
do naszego miasta przeniknęły słuchy, jakoby Kraftstudt i jego przyjaciele
zostali zatrudnieni przez władze państwowe i organizowali wielki ośrodek
obliczeniowy, mający wykonywać zlecenia Ministerstwa Wojny.
Zawsze opanowuje mnie wzburzenie, ilekroć przeglądając gazetę
znajduję na ostatniej stronie stale jedno i to samo ogłoszenie: „Do pracy w
wielkim ośrodku obliczeniowym poszukuje się mężczyzn w wieku od
dwudziestu pięciu do czterdziestu lat, z dobrą znajomością matematyki
wyższej…”
Przełożył W. Kiwilszo
Walentyna Żurawlowa
P
OPRZEZ
CZAS
Ja, co zacieram żale i rozkosze,
Odsłaniam prawdę i błędu
mamidła,
Jako czas dzisiaj rozwijam me
skrzydła;
Więc za występek nie bierzcie mi,
proszę
Jeśli szesnaście przeskoczę jesieni
I przepaść całą zostawię wśród
cieni.
*
S z e k s p i r — Zimowa opowieść.
To był strach. Najzwyczajniejszy strach — lepki, uporczywy. Zorin w
żaden sposób nie mógł pozbyć się wrażenia, że trąd czai się gdzieś tu, w
tym pokoju. Był zmęczony, ale bał się zbliżyć do fotela. Chciało mu się
pić, ale bał się dotknąć karafki. Zaraza mogła kryć się wszędzie — nawet
w wazonie z konwaliami.
Starając się stłumić strach chodził szybko po pokoju. Cień nie mógł za
nim nadążyć i miotał się po kwadratach posadzki.
— Bakterie trądu — mruczał Zorin. — Bakterie Hansena… Hansena?
Tak, tak, z pewnością…
Nie mógł sobie nic więcej przypomnieć i to wzmagało jeszcze strach.
Może nawet powietrze jest zarażone? Może wciągając w płuca powietrze,
ciepłe, przesycone odurzającym zapachem konwalii, połyka te przeklęte
bakterie Hansena?
Prawie podbiegł do okna, szarpnął zasuwkę.
Zimno odpędziło strach. Przez okno wpadały płatki śniegu. Wiatr je
rozpędzał, śnieg wirował pracowicie. W tańcu śnieżynek było coś bardzo
zwyczajnego, znanego. To uspokajało.
Zmierzch zacierał kontury przedmiotów i Zorin nie mógł w żaden
sposób rozpoznać, czy za oknem rośnie wiąz, czy topola. Wydało mu się,
że jest rzeczą konieczną, aby określił gatunek drzewa. Wpatrywał się w
gęstniejący zmrok mrużąc krótkowzroczne oczy.
Bezwiednie dotknął ramy okiennej i strach wrócił natychmiast jak
uderzenie prądu elektrycznego. Nie wolno dotykać ramy! W tym pokoju
nie wolno niczego dotykać! Wyciągnął chustkę i zaczął wycierać palce.
Z tyłu poza nim cicho skrzypnęły drzwi. Zorin drgnął — nerwy
reagowały na dźwięk jak naciągnięte struny. Odwrócił się chowając
pośpiesznie chustkę.
W drzwiach stał mężczyzna w brązowym garniturze. Ręce i twarz tego
człowieka były ukryte pod bandażami. Ciemne okulary zasłaniały oczy.
„Człowiek niewidzialny” — pomyślał nie wiadomo czemu Zorin.
— Towarzysz Sadowski? — głos Zorina zdradzał zdenerwowanie. —
Czy doktor Sadowski?
— Tak. Jestem Aleksander Sadowski — odpowiedź była nacechowana
nadmierną uprzejmością.
Zorin zrobił krok naprzód, wyciągnął rękę, spostrzegł się i cofnął ją
natychmiast.
— Bardzo mi przyjemnie widzieć pana — wyjąkał, zdając sobie sprawę,
że to głupio brzmi, i zaczerwienił się.
— Proszę usiąść, profesorze — Sadowski wskazał mu fotel.
Parę sekund jeszcze stali naprzeciw siebie: wysoki, trochę zgarbiony
Sadowski i niski, bardzo tęgi Zorin. Potem Zorin jednym ruchem
przysunął sobie fotel. I rzecz dziwna — znalazłszy się w fotelu, który
przed chwilą wydawał mu się taki straszny — doznał uczucia ulgi.
Sadowski, kulejąc z lekka, podszedł do drugiego fotela.
*
Trąd ma naturę tygrysa. W cierpliwości, z którą prześladuje swoją
ofiarę, jest coś strasznego, nieodwracalnego. Rok, dwa, dziesięć,
trzydzieści — potrafi się czaić. A potem skok — pazury wpijają się w
ciało, szarpią, rwą…
Aleksander Sadowski mógł zwyciężyć trąd. Po prostu mu się nie udało.
Stało się coś nieprawdopodobnego. Lekarz, specjalista, leprolog, sam
zaraził się trądem.
Zdarzyło się to na wiosną, gdy przeprowadzał próby ze stosowaniem
wynalezionego przez siebie preparatu AD. Nowy preparat sprawiał cuda
— był o wiele skuteczniejszy od sulfetronu, propizolu, oleju
chaulmugrowego. Czasem jednak — w rzadkich wypadkach — preparat
AD wywoływał gwałtowne nasilenie choroby. Sadowski absolutnie nie
mógł zgłębić prawidłowości tego zjawiska. Do tego potrzebne były
eksperymenty, dziesiątki, może setki długotrwałych eksperymentów.
A trąd odpowiedział ciosem na cios. Rankiem czternastego kwietnia
Sadowski zauważył przy myciu na kiści prawej ręki małą, czerwonawą,
owalną plamkę. Po tygodniu takie same plamy wystąpiły na twarzy. A w
miesiąc później przekształciły się w ropiejące wrzody.
Był to jakiś niezwykle rzadki przypadek lepromatoidalnego trądu —
złośliwy, galopujący. Trąd zdawał się mścić na człowieku, który targnął
się na jego tajemnicę. Preparat AD nie pomagał. Każdy eksperyment —
teraz Sadowski eksperymentował na sobie — wywoływał pogorszenie.
Leprozorium mieściło się w dwóch jednakowych dwupiętrowych
budynkach. W jednym znajdowała się klinika, w której mieszkali chorzy.
W drugim były mieszkania lekarzy i personelu pomocniczego. Jeszcze na
wiosnę Sadowski przeprowadził się do kliniki. Od tej chwili całe jego
życie upływało w laboratorium chemicznym. Zresztą słowo „życie
upływało” nie jest właściwe. Sadowski pracował. Pracował rankiem,
wieczorem, nocą. Zwycięstwo nad trądem — a wraz z nim ratunek —
mogła dać tylko szybkość. Trzeba było wyprzedzić chorobę.
Preparat AD był sporządzony z soli dwóch kwasów — chaulmugrowego
i hydnokarpowego. Działanie preparatu zależało od jego składu. Gdzieś,
odmierzona setną częścią procentu, przechodziła granica między życiem i
śmiercią.
Przez całe lato Sadowski szukał sposobu otrzymania chemicznie
czystego kwasu hydnokarpowego. Jesienią lekarze sprawdzili na chorych
działanie oczyszczonego preparatu AD. W szesnastu wypadkach na
siedemnaście preparat spowodował prawie całkowite uleczenie. Tylko u
siedemnastego chorego lekarze stwierdzili gwałtowne zaostrzenie procesu
chorobowego. Tym pacjentem był sam Sadowski.
Nowe próby — nowe niepowodzenia. Eksperymenty przyśpieszyły
rozwój choroby. Historia choroby Aleksandra Sadowskiego wkrótce
zapełniła wciąż grubiejącą teczkę. Sadowski był równocześnie badaczem,
lekarzem i pacjentem. Do historii choroby wpisywano skąpe — chyba zbyt
skąpe skargi pacjenta, łacińskie formuły lekarza, formuły chemiczne
badacza. Każdy eksperyment przybliżał zgubę chorego. Do lekarza
należało już tylko przewidzieć, co nastąpi pierwej — zwycięstwo czy
śmierć.
W grudniu lekarz Sadowski wiedział już, że chory zginie wcześniej, nim
badacz znajdzie środek ratunku. Badacz potrzebował trzech, czterech lat;
choremu pozostawało osiem, najwyżej dziesięć miesięcy życia.
Doświadczenia były prowadzone dalej. Sadowski badacz uważał, że ma
prawo rozporządzać życiem Sadowskiego pacjenta. Ale jedenastego
stycznia lekarz naczelny leprozorium kategorycznie zakazał dalszych
eksperymentów. Sadowski nie dyskutował. Jego choroba dawno już
przestała być typową, a co za tym idzie, interesującą dla doświadczeń.
Przekazał asystentom wszystkie swoje notatki i przeniósł się do małego
mieszkanka obok kliniki. Przestał również zaglądać do laboratorium.
…Trąd ma naturę tygrysa. Szarpie swą ofiarę i zabija, gdy ją oszpeci do
niepoznania.
Sadowskiego leczono obecnie zwykłymi sulfamidami. Ale szpony trądu
wczepiły się weń martwym chwytem i pogrążały w ciele coraz głębiej.
Trąd zwyciężył.
*
— Niech pan mówi dalej, profesorze. Ja słucham.
Pod białą maską bandaży nie można było dostrzec wyrazu twarzy
Sadowskiego. To denerwowało Zorina. Tracił pewność siebie, plątał się,
powtarzał po parę razy to samo. Obmyślony starannie gmach argumentów
rozsypywał się jak domek z kart.
— Rozumie pan, przedłużenie życia… Chciałem powiedzieć — walka
ze starością…
Uświadomił sobie, że od tych słów zaczął rozmowę. Ciemne szkła
okularów Sadowskiego połyskiwały zjadliwie.
— Widzi pan…
Zorin umilkł. Zrobiło mu się gorąco. Z przykrością czuł, że z czoła
spływają mu wielkie krople potu. Jak na złość chustka mu się gdzieś
zapodziała.
— Starość? — rzekł Sadowski pytająco. — Starość mi nie grozi…
Zorin zdecydował się mówić bez ogródek.
— Czy trąd jest uleczalny?
Sadowski wzruszył ramionami.
— Jak czasem.
— Mam na myśli pański przypadek.
Za ciemnymi szkłami okularów przebiegł jakiś błysk.
— Obecnie — nie.
Zorin znalazł wreszcie chustkę, wytarł czoło. Machinalnie przysunął się
z fotelem bliżej Sadowskiego.
— Obecnie nieuleczalny. A potem?
Sadowski odpowiedział po dłuższej chwili milczenia.
— Za trzy lata. Nie wcześniej. — Pokręcił głową. — Zresztą jest to
termin obliczony na szaleńczą pracę. Powiedzmy tak — za osiem lat.
— Osiem lat? A pan? Chciałem zapytać… pan… — Zorin utkwił wzrok
w konwaliach. — A pan ma do rozporządzenia… przepraszam…
Sadowski skinął głową ze zrozumieniem.
— Siedem miesięcy. Może osiem. W żadnym razie nie więcej niż
dziesięć.
— Osiem lat — i osiem miesięcy! — głos Zorina zabrzmiał niemal
radośnie. — Cóż, właśnie tak — przysunął się z fotelem zupełnie blisko
Sadowskiego. — Niech pan posłucha. Proszę sobie wyobrazić, że pan…
no, że pan uśnie na przeciąg tych ośmiu lat. Rozumie pan — na osiem lat!
Jeżeli zajdzie potrzeba, to nawet na dwadzieścia. I obudzi się pan, gdy
ludzie nauczą się leczyć pańską chorobę.
Zabandażowana ręka uniosła się powoli w górę, zdjęła okulary. W
wąskiej szparce wśród zwojów gazy Zorin zobaczył piwne oczy. Ich
spojrzenie było jakieś niezwykłe. Wpatrywały się zbyt przenikliwie.
Dopiero po uważnej obserwacji Zorin zauważył, że są prawie zupełnie
pozbawione brwi i rzęs.
— Sen? — oczy zmrużyły się. — Sądzi pan, że trąd nie jest groźny dla
człowieka śpiącego? Organizm żyje — a więc żyją również bakterie trądu.
— Nie, nie. Mam na myśli inny sen. Sen, podczas którego organizm
prawie zupełnie nie żyje.
— Śmierć?
— Sen — powtórzył Zorin z naciskiem. — Po śmierci człowiek się nie
budzi.
Oczy Sadowskiego przybrały wrogi wyraz.
— Niech pan mówi bez ogródek, profesorze — niecierpliwe ruchy
zabandażowanej ręki podkreślały każde słowo. — Pan przyleciał do nas
nie bez powodu. Czego pan chce? Co pan proponuje? Niech pan mówi
albo sobie pójdę.
— Dobrze. Będę mówił bez owijania w bawełnę. Jak lekarz z lekarzem.
Czy słyszał pan o hipotermii?
— Tak. Operacje, które się przeprowadza przy sztucznym obniżeniu
temperatury ciała. Ale co pan ma wspólnego z chirurgią? Pańską dziedziną
jest przedłużanie życia.
— Właśnie, właśnie. Przedłużenie życia. — Zorin kiwnął głową. — Nie
potrafię jeszcze przedłużyć życia człowiekowi na jawie. Ale śpiącemu —
mogę. Rozumie pan?
— Nie.
— Gdy człowiek śpi zwykłym snem, to żyje. Jeżeli śpi w głębokiej
hipotermii, to… to nie żyje. I rzecz jasna, nie starzeje się.
Sadowski wzruszył ramionami.
— Temperaturę ciała ludzkiego można obniżyć o osiem, no,
powiedzmy, o dziesięć stopni. I co z tego? Zasadnicza przemiana materii
będzie trwała w dalszym ciągu. A więc będzie trwało życie — chociaż w
zwolnionym tempie.
Zorin odchrząknął protestująco. Mruknął:
— Prawo zachowywania konserwatyzmu.
— Co? Jak pan powiedział?
Zorin zapomniał, że ma przed sobą chorego, nieuleczalnie chorego
człowieka. Złość nigdy nie żyje w zgodzie z innymi uczuciami — zawsze
je wypiera. A sprzeciw zawsze działał irytująco na Zorina. Znał tę swoją
cechę… i nie mógł nad nią zapanować.
— Powiedziałem: prawo zachowywania konserwatyzmu. Według moich
obserwacji uczony rewolucjonizujący jedną dziedzinę wiedzy prawie
zawsze jest konserwatywny w innej. Gdybym nie wiedział, kolego, o
waszych pracach z dziedziny leprologii… Skąd pan wziął tę liczbę —
dziesięć stopni? — Nie pozwolił Sadowskiemu odpowiedzieć. — A jeżeli
trzydzieści stopni? Albo trzydzieści pięć?
— Zamrozić człowieka niemal do zera, a potem przywrócić do życia?
Nie wierzę.
Chustka znowu się gdzieś zapodziała. Zorin szukał po kieszeniach.
— O ile pamiętam — ciągnął Sadowski — serce człowieka nie
wytrzymuje oziębienia poniżej dwudziestu sześciu stopni. Fibrylacja
komór…
Zorin żywo podniósł głowę.
— Tak, tak, serce nie wytrzymuje. Ale można przecież wyłączyć serce i
wtedy fibrylacja nie nastąpi. Stosuję dla zachowania działalności serca
aparat „sztuczne serce — płu — ca”. Krwiobieg omija serce. Fibrylacja
nie następuje. Oziębiałem człowieka niemal do zera. I potem działalność
serca powracała! Nie, nie, kolego, pozwólcie mi skończyć. Najważniejsza
rzecz, że przy głębokim oziębieniu i zwolnionym krwiobiegu człowiek
żyje, ale… — Zorin podniósł palec do góry — ale wszystkie procesy
życiowe zwalniają się stokrotnie… No, co pan chciał powiedzieć?
Sadowski milczał.
— Obecnie pańska choroba jest nieuleczalna. — Zorin zająknął się,
spojrzał pytająco na Sadowskiego i powtórzył: — Tak, nieuleczalna! Pan
wie o tym lepiej niż ja. Ale jeżeli pan się zgodzi, oszukamy trąd. Panu
potrzeba — poprawił się — nauce potrzeba osiem lat? Doskonale! Dla
pana te osiem lat będą jednym miesiącem.
Sadowski milczał.
— Przeprowadziłem już dziesiątki doświadczeń — ciągnął Zorin. —
Czas trwania oziębienia nie przekraczał co prawda trzech tygodni. Ale tu
chodzi o życie. Jedyna możliwość… Przy tym, rozumie pan, w razie
konieczności eksperyment można przerwać. Przepraszam, chciałem
powiedzieć, nie eksperyment, tylko leczenie tą metodą.
Sadowski włożył okulary. Wyciągnął rękę, poprawił konwalie w
wazonie.
Zorin ze skupieniem, jakby to było w tej chwili najważniejsze, wycierał
ogoloną głowę.
Sadowski wstał. Powiedział stanowczo:
— Nie chcę!
*
Od Wołgi ciągnął niezbyt mocny, ale zimny wiatr. Nocą znów spadł
śnieg i Sadowski musiał przedeptywać ścieżkę. Wąska, ledwo
dostrzegalna pod śniegiem dróżka wiła się między drzewami. Zgodnie ze
starą — kto wie, ile dziesiątków lat istniejącą tradycją, każdy chory, który
dostał się do leprozorium, sadził drzewo. Chorzy wierzyli, że kto
wyhoduje drzewo, ten wyzdrowieje. Lekarze mówili, że praca odrywa od
ciężkich myśli, przynosi pożytek. I surowo przestrzegano tradycji. W
ostatnich latach wielu pacjentów zostało uleczonych, ale żaden nie
wyjechał z leprozorium nie zasadziwszy dębu, wiązu lub topoli.
Dawniej Sadowski nie przywiązywał do tego wagi, wierzył tylko w
naukę. Teraz rozumiał, że poza nauką istnieje wiele innych rzeczy, które
da się objąć dosyć nieokreślonym słowem „życie”.
Wybrał sobie miejsce i postanowił na wiosnę zasadzić dąbek. „Mówią,
że praca odrywa od ciężkich myśli”. Powiedział poważnie lekarzowi
naczelnemu. A lekarz odpowiedział mu tak samo poważnie: „Tak, jest
bardzo pożyteczna”.
Gleba była tu kiepska, przesycona solą lub piaszczysta. Samoistnie rósł
tu tylko ak–dżusan — biały piołun. Trzeba było przyłożyć rąk, aby drzewo
się przyjęło. To z pewnością było pożyteczne.
Drzewa rosły pomieszane ze sobą — młode i stare. Na wzgórku, wyżej
niż inne, wznosiły się trzy wiązy. Zasadził je kapitan wielkiej żeglugi,
który zaraził się trądem gdzieś na Hawajach. Nazywał drzewa po
marynarsku: środkowe, najwyższe — grotem, dwa inne fokiem i bezanem.
W lecie drzewa rzeczywiście przypominały maszty z pełnymi wiatru
zielonymi żaglami. Kapitana uleczono i przed dwoma laty opuścił
leprozorium. Drzewa — maszty zostały. W ich sąsiedztwie Sadowski
zamierzał posadzić swój dąbek. Na razie była tu tyko zaspa śniegu.
Sadowski okrążył ją z wolna. Bolała go trochę prawa noga. Odczuwał w
niej coś jakby zimno. Ale wiedział doskonale, co to za rodzaj zimna. W
ogóle dobrze zdawał sobie sprawę, co będzie dalej. Zjawią się nowe
wrzody. Do reszty wypadną brwi i rzęsy. Zgrubieją muszle uszne.
Wygnije przegroda nosowa. Osłabnie, a może i całkiem zaniknie wzrok.
Oddychać będzie coraz trudniej. A potem… Potem nastąpi to, co lekarze
nazywają „zejściem śmiertelnym”.
Sadowski sam nie potrafiłby nawet wytłumaczyć, dlaczego odrzucił
propozycję Zorina. Powinien był ją przyjąć. Nawet chciał ją przyjąć.
Człowiek, który nie ma nic do stracenia, niczym nie ryzykuje.
Elementarna prawda. Przed śmiercią się nie ucieknie. Również niezbita
prawda. Ale te obie prawdy, a wraz z nimi wiele innych, ulatywały z
wiatrem, gdy tylko Sadowski zastanawiał się nad słowami Zorina. Nie ma
nic do stracenia? Bzdura! Pół roku życia — to niemało. To bardzo wiele!
Teraz żył tak, jak znawcy piją wino — powoli, rozkoszując się każdym
łykiem, każdą kroplą.
Dawniej nigdy nie rozmyślał nad sensem życia. Teraz wiedział —
istotny sens życia polega na tym, żeby żyć. W imię życia można czasem
poświęcić życie. Ale człowiek jest stworzony po to, żeby żył. Tę prawdę
potwierdzało wszystko: każdy łyk powietrza, każdy ruch, każda myśl.
Wszystko było dobre, wszystko miało swój sens i szczególny urok — upał
i mróz, spokój i wiatr, muzyka i cisza. Mył się — i nie rozumiał, że
dawniej mógł to robić mechanicznie. Siadał do stołu — i nie rozumiał, jak
mógł dawniej czytać przy jedzeniu.
Ludzie myślą zazwyczaj, że dla skazanego na śmierć czas pędzi z
olbrzymią szybkością. Wprost przeciwnie. Czas niemal staje. Ale jakimś
szóstym zmysłem człowiek stale odczuwa jego powolny i nieustanny bieg.
W tym biegu jest coś hypnotyzującego. Nie można o nim zapomnieć,
oderwać się, uwolnić. Nie pomagają żadne sylogizmy. Logika w ogóle
zawodzi tam, gdzie doznania i uczucia są napięte bez miary. Za jakąś
granicą zaczynają działać swoiste, jeszcze nie zbadane przez człowieka
prawa.
Zgodnie z logiką wszystko wyglądało prosto. Sadowski był samotny.
Sadowski był nieuleczalnie chory. Z tego wynika, że nie miał nic do
stracenia. Z tego wynika, że powinien z radością przyjąć propozycję
Zorina.
Ale nieznane prawa przeciwstawiały się temu wbrew logice. Właśnie
dlatego, że Sadowski był samotny i nieuleczalnie chory, każda, nawet
błaha rozmowa, każda najmniejsza poprawa samopoczucia nabierały dla
niego szczególnej, wyjątkowej wartości.
Logika mówiła: na trzydzieści cztery lata prawie trzecią część spędziłeś
tutaj, w leprozorium, pracowałeś po dwanaście godzin na dobę i jednak nie
pokonałeś trądu. Z tego wynika, że w ciągu pozostałego półrocza, nie
pracując w laboratorium, nic oczywiście nie wymyślisz.
Nieznane prawa podszeptywały jednak: teraz dopiero po raz pierwszy
naprawdę zobaczyłeś i poczułeś świat, pozostałe miesiące dadzą ci więcej
niż całe życie.
…Śnieg szczękał pod nogami. Po raz pierwszy Sadowski zauważył, że
śnieg nie skrzypi, nie chrzęści, ale właśnie tak jakby szczęka. To odkrycie
— wiele takich zrobił w ciągu ostatniego miesiąca — było ważne.
Ścieżyna okrążyła wzgórek i wyprowadziła go na pustkowie. Wiatr gnał
po pustym polu białe fale śniegu, które zacierały, zasypywały ścieżkę.
Latem to pole również było białe — gęsto porośnięte ak–dżusanem.
Sadowski próbował sobie przypomnieć, jak pachnie ak–dżusan, ale nie
wiadomo czemu przypomniał sobie inny zapach — zapach konwalii. I
natychmiast zarysowała mu się w pamięci twarz Zorina — okrągła, z
małymi, zmrużonymi oczkami, odzwierciedlająca grę wrażeń.
Tak… Sadowski jeszcze przed spotkaniem domyślał się, o czym będzie
mówił Zorin. Ale gdy profesor wyciągnął i natychmiast cofnął rękę,
Sadowski nabrał chęci powiedzieć ,,nie”, nawet gdyby zapragnął
powiedzieć „tak”. Od tego się w gruncie rzeczy zaczęło. Prawo
konserwatyzmu? Głupstwo! Po prostu leprologię zna i rozumie. A
eksperymenty Zorina to dla niego chińszczyzna. I skąd w ogóle ten Zorin
dowiedział się o nim? Nic nadzwyczajnego się nie stało. Lekarz
zachorował. Co w tym dziwnego? Na Wyspach Hawajskich do niedawna
jeszcze panowało prawo, według którego lekarze zobowiązywali się do
końca życia nie opuszczać leprozorium.
Sadowski przypomniał sobie, z jakim strachem Zorin cofnął rękę.
Ludzie panicznie boją się trądu. A w rzeczywistości nie jest on bardziej
zaraźliwy niż, na przykład, gruźlica. Ale ludzie boją się samego słowa
„trąd”. I Zorin się boi. Siadał na fotelu jak na krześle elektrycznym. Co
prawda potem, gdy zaczął mówić o swoich doświadczeniach… Tak,
doświadczeniach! Jednak Zorin to zdolny człowiek. Wspaniały pomysł —
wyłączyć serce i płuca, zastąpić je aparatem… Tak, to dobry pomysł. Już
choćby dlatego tylko należało zgodzić się na eksperyment. Przeskoczyć
czas… Zajrzeć w przyszłość. Jaka też będzie? „Jeżeli zajdzie potrzeba —
nawet na dwadzieścia lat!” Tak chyba powiedział Zorin? Dwadzieścia lat
— to inni ludzie, inne życie, inna epoka. Kim on będzie dla tych ludzi?
Obcym? Można wyjechać za dziesiątą górę i jednak wrócić do ojczyzny. Z
podróży w czasie nie wraca się nigdy. Jedyna poprawka do fantazji
Wellsa, lecz jak wiele znaczy!: Odejść na zawsze od swojej epoki jest tak
samo trudno, jak odejść od siebie… Gdyby na rok, dwa… Ale cóż to za
człowiek — ten Zorin! Rzuca wyzwanie czasowi! Jakże szybko kroczy
postęp! Może dlatego właśnie taki strach ogarnia przed znalezieniem się w
przyszłości.
Sadowski uśmiechnął się drwiąco. Było coś radosnego w tym, że mógł
wybierać. Mógł rozważać, obmyślać, oceniać. I przede wszystkim — nie
śpieszyć się. Choćby nawet w głębi duszy wiedział już, co powie
Zorinowi. Ale przyjemnie jest wybierać. Poczucie skazańca zaczyna się
tam, gdzie nie ma wyboru. Zorin jest cierpliwy: nie myśli wcale o
wyjeździe z leprozorium.
A tymczasem… Tymczasem jest jeszcze nie dokończona książka,
muzyka, kwiaty na stoliku. I jest jeszcze — ciepło. Dopiero teraz poczuł,
jak zmarzł.
Przemknęła swawolna myśl: jeżeli stąd do kliniki będzie parzysta liczba
kroków — to trzeba się zgodzić. Jeżeli nieparzysta — niech Zorin
wyjeżdża.
Teraz rzeczywiście śnieg skrzypiał pod nogami — to dlatego, że
Sadowski szedł szybko. Ciekaw był, co wypadnie. Biegł prawie — trochę
z niecierpliwości, trochę z powodu zimna. Drwił z siebie: „wpadasz w
mistykę, szanowny panie. Dobrze, że nikt się o tym nie dowie”.
Gdy do kliniki zostało około dwustu metrów — zwolnił kroku. Może się
poczuł zmęczony… Potem kroki stały się jeszcze wolniejsze. „Bawisz się
w czarnoksięstwo, szanowny doktorze, czyż w ten sposób rozstrzyga się
zagadnienia?” Śnieg szczękał znowu przy odliczaniu kroków. Tysiąc
dwieście siedemnaście… osiemnaście… dziewiętnaście…
Przystanął. To głupio jednak tak się przejmować. Przecież to tylko żarty.
Dwadzieścia siedem… dwadzieścia osiem… Trzeba przebiec ostatnie
metry!
Ale przeszedł je bardzo wolno, bezwiednie zmniejszając, kroki, tak żeby
wypadła liczba nieparzysta.
Ostatni krok był tysiąc dwieście trzydziesty dziewiąty.
*
— Tylko niech pan się nie denerwuje, kochaneczku! Niech pan leży i
nie denerwuje się.
Zorin mówił tonem niemal błagalnym.
. — To nic, profesorze — Sadowski uśmiechnął się z przymusem — to
już teraz nie ma żadnego znaczenia.
Zorin westchnął. Niespodziewanie w ostatniej chwili stracił pewność
siebie i to go gnębiło. Ostrożnie, jakby się bał coś popsuć, dotknął
krawędzi stołu operacyjnego. Ręka utonęła w miękkiej masie plastycznej.
Sadowski obserwował go zezując z boku.
— Spokojnie, profesorze — powiedział cicho, tak aby nie usłyszeli
skupieni w głębi sali operacyjnej lekarze i siostry. A głośno dodał: — Na
takim piernacie można pospać i dziesięć lat. Wybornie!
Pulchne wargi Zorina zadrgały. Oczy zmrużyły się, niemal zamknęły.
Odpowiedział dopiero po długiej chwili:
— No, teraz będziemy się wzajemnie uspokajali. — Mówił z udaną
szorstkością, która nie pasowała do wyrazu dobroci i smutku, malujących
się na jego twarzy. — Zaczynamy, kolego?
— Zaczynamy, szanowny kolego — odparł Sadowski takim samym
tonem, chociaż chciał powiedzieć co innego, coś ważnego, serdecznego.
— No, to do zobaczenia?…
Zabrzmiało to jak pytanie. Zorin pokręcił głową.
— Do prędkiego zobaczenia. Wie pan, kochaneczku, że jestem
pewien…
— Nie trzeba — Sadowski zamknął oczy. — Nie trzeba. Umilkli obaj.
Potem Zorin wstał.
— A więc… — i zaciął się. Sadowski skinął głową.
— Tak.
Zorin podszedł do tablicy rozdzielczej. Półgłosem — wydawało mu się,
że krzyczy — powiedział:
— Zaczynamy.
Chirurg — młody, wysoki, o dużej, podługowatej twarzy podszedł do
stołu. Rzucił siostrze:
— Światło! Zorin odwrócił się.
Minutowa wskazówka ściennego zegara elektrycznego dochodziła do
dwunastej. Wolno, jakby przezwyciężając zmęczenie, skakała z podziałki
na podziałkę. Przeskoczyła, zadrgała i znieruchomiała. Potem — po
długim namyśle — wdrapywała się wyżej. Zorin słyszał lakoniczne
rozkazy chirurgii, nienaturalnie spokojny głos asystentki liczącej uderzenia
pulsu. Zaraz skończą i wtedy…
— Aparat! — ostro rzucił chirurg.
— Włączam — odezwała się siostra. Parę sekund ciszy.
— Zamykajcie — powiedział chirurg. — Profesorze Zorin, gotowe.
Zorin odwrócił się. Dwaj asystenci zakrywali stół operacyjny szklanym
kloszem. Chirurg powtórzył:
— Gotowe.
Teraz, gdy trzeba było przystąpić do działania, Zorinowi wróciła
pewność siebie. Zniknęło dręczące skrępowanie, ciało stało się jak gdyby
nieważkie, ruchy lekkie, dokładne.
— Zaczynamy! — powiedział i usłyszał w swoim głosie coś ostrego,
rozkazującego, podobnego do łonu chirurga.
Ręka dotknęła tablicy. Błysnęły szarozielone koła oscylografów. Na
ekranach przelatywały wężyki świetlnych linii. W centrum tablicy na
wypukłym kwadracie dużego ekranu było ich dwie — zielona i szafirowa.
Splatały się ze sobą w fantastycznym tańcu. Tylko bardzo doświadczone
oko mogło ułowić w ich konwulsyjnym migotaniu rytm i prawidłowość.
To pracował rejestrator prądów czynnościowych.
— Włączam zimno!
Zorin przesunął dźwignię. Gdzieś za ścianą przytłumionym jękiem
zawył kompresor. Pod szklany klosz popłynęło zimne powietrze.
Wskazówka zegarowego termometru drgnęła i popłynęła w dół. Lekarze
zbliżyli się do tablicy, stanęli za plecami Zorina.
— Takie szybkie oziębienie… — szepnęła młodziutka asystentka. — To
wywoła…
Chirurg zakasłał gniewnie i asystentka umilkła.
Wskazówka termometru spadła w dół. Trzydzieści dwa i dwa…
Trzydzieści i cztery… Trzydzieści… Dopiero przy cyfrze „26”
wskazówka prawie zamarła, jakby natknęła się na jakąś przeszkodę.
Zielone wężyki na rejestratorze prądów czynnościowych zatańczyły jak
szalone.
— To zawsze tak jest — półgłosem, nie odwracając się powiedział
Zorin. — Organizm się broni. W normalnych warunkach poniżej tej
temperatury — musi nastąpić śmierć.
Drgając, jakby z niechęcią, wskazówka powoli przesunęła się ku
cyfrze ,,25” i znów zaczęła szybko opadać.
— Dwadzieścia trzy… Dwadzieścia jeden… — czytała głośno
asystentka — osiemnaście i pięć… szesnaście…
Taniec wężyków na ekranach oscylografów zwalniał tempo. Teraz
świecące smugi płynnie wznosiły się w górę, zastygały na sekundę i wolno
opadały.
— Osiem… sześć i pół…
Zupełnie bezwiednie asystentka liczyła głośno, drgającym z przejęcia
głosem.
— Pięć i pół… Pięć…
Zorin nacisnął biały guziczek pod rejestratorem biotoków. Zabłysła
zielona lampka.
— Automat będzie podtrzymywał właściwą temperaturę — powiedział
Zorin przerywanym głosem. — Będzie notował wskaźniki przyrządów,
sygnalizował w razie nieprzewidzianych komplikacji.
Umilkł. Wydało mu się, że mówiąc teraz o technice popełnia
świętokradztwo. Mruknął;
— Tak jakby wszystko…
Ekrany oscylografów zagasły. Na tablicy równym światłem płonęła
zielona lampka.
Zorin odwrócił się. Niemal automatycznie odwrócili się wraz z nim
wszyscy pozostali. Ale przez zapotniały klosz szklany nic nie można było
zobaczyć.
W ciszy, która nagle zapadła, wyraźnie rozlegało się tylko suche cykanie
automatu…
*
Dziwnym pojęciem jest czas. Filozofowie i fizycy spierają się na temat
pojęcia istoty przestrzeni. O istotę czasu nikt się nie spiera — zbyt mało na
ten temat wiemy. Czas jest jednakowy dla wszystkich — mówiła
mechanika Newtona. Czas jest zależny od szybkości ruchu układu
obliczeń — stwierdzają formuły w mechanice Einsteina. I to wszystko, co
wiedzą ludzie.
Trudno sobie wyobrazić nieskończoność czasu. Jeszcze trudniej
wyobrazić sobie czas skończony. Kto powie, co to jest czas?
Przed tysiącami lat powstała legenda o Kronosie —
wszechpochłaniającym Czasie. Wśród bogów, wymyślonych przez ludzi,
nie było straszniejszego od Kronosa. To on zrodził Tanatosa — śmierć,
Eris — niezgodę, Apate — oszustwo, Ker — zagładę… To Kronos
pożerał własne dzieci…
W końcu dzieci Kronosa zbuntowały się. Po długiej walce wyzwoliły się
spod okrutnej władzy Czasu. Tak mówi legenda.
Kiedyś w przyszłości, ta legenda się sprawdzi. Nie bogowie, lecz ludzie
powstaną przeciw pochłaniającemu wszystko Kronosowi. Powstaną i
zwyciężą. Wtedy ludzie będą swobodnie poruszać się w czasie, wybiegać
o tysiąclecia naprzód i wracać.
Lecz tymczasem nieubłagana rzeka czasu niesie nas bezpowrotnie,
niepowstrzymanie…
*
Sadowski zobaczył najpierw bezkształtne, białe plamy. Potem jedna z
tych plam, większa i jaśniejsza, przekształciła się w okno do połowy
przysłonięte roletą. Druga plama nabrała powoli zarysów twarzy ludzkiej.
Z początku wszystko było bezbarwne. Kolory zjawiły się później, nie
wszystkie od razu. Najpierw żółty i różowy — kwiaty na szafce nocnej.
Potem granatowy — garnitur Zorina.
Teraz Sadowski zobaczył, że wargi Zorina poruszają się — profesor
mówił. Ale dźwięku nie było. Dźwięki spłynęły nagle, jakby przedarły się
przez zasłonę.
— …i róbcie tak — mówił Zorin. — Niech się pan skupi, kochaneczku.
Niech pan podniesie rękę. Czy pan słyszy?
Sadowski nie odpowiadał. Słyszał, ale nie rozróżniał słów. W pamięci
powoli — bardzo powoli — powstawały obrazy. Leprozorium…
Spotkanie z Zorinem… Noce bezsenne. Jeszcze jedna rozmowa… Sala
operacyjna…
— Ile? — zapytał Sadowski i zadrżał: własny głos zadźwięczał jakoś
obco.
Zorin podskoczył na krześle, wpił wzrok w twarz Sadowskiego.
— Tak, tak szeptał, machinalnie zacierając ręce. — Refleksy, wzrok,
myślenie, mowa… To znaczy…
— Ile lat? — powtórzył Sadowski próbując usiąść.
— Niech pan leży, niech pan leży! Dziewiętnaście lat. Przeszło
dziewiętnaście. Niech pan powie, czy…
— Dziewiętnaście! — przerwał Sadowski i nagle jednym rzutem
oderwał głowę od poduszki. Oczy bez zmrużenia wpatrywały się w
Zorina.
Przezwyciężając powoli bezwład, powstawały fragmenty wyobrażeń.
Łącząc się z wrażeniami przekształcały się w myśli. Nie od razu, plącząc
się i mieszając, myśli wyrównywamy się i szeregowały. I wtedy dopiero
odezwało się w świadomości: kłamstwo! Dziewiętnaście lat — to
kłamstwo’ Zorin wcale się nie zmienił. Okrągła, wygolona twarz,
przymrużone oczy, ledwo dostrzegalne zmarszczki… Wszystko tak, jak
było!
Sadowski pokręcił głową. Zdawało mu się, że mówi.
— Spokojnie, drogi kolego, spokojnie. — Zorin uśmiechał się,
ukrywając wzruszenie. — No, niech pan mówi…
— Dziewiętnaście lat… Dziewiętnaście lat… — Sadowski usiłował się
podnieść. — Pan… taki sam… niezmieniony…
Zorin uśmiechnął się, niepewnie rozłożył ręce.
— Zrozumie pan to później. Później. Nie wszystko od razu.
Wytłumaczę…
— Nie udało się… nic się nie udało! — nie słuchając go wykrzykiwał
Sadowski. — Trąd…
Podniósł ręce do twarzy, Na białej, gładkiej skórze nie było
najmniejszych śladów trądu.
— Nie rozumiem…
Opadł bezsilnie na poduszki.
— Minęło dziewiętnaście lat — dobitnie, skandując powiedział Zorin.
— Pańska choroba jest uleczona. Nie było to sprawą łatwą. Ostatnie
stadium… Dziewiętnaście lat…
— A pan? — szepnął Sadowski. — Pan?
— Zwyciężyliśmy starość — odparł po prostu Zorin. — Dlatego się nie
zmieniłem… Starość następuje teraz dużo później.
Sadowski zamknął oczy. Potem uniósł się na łokciu, spojrzał na Zorina.
Zapytał bezdźwięcznym głosem:
— Jak?
— Pomalutku, kochaneczku nie tak od razu — powiedział łagodnie
Zorin. Spojrzał Sadowskiemu w oczy, uśmiechnął się. — No, dobrze,
kochanie, niech się pan nie denerwuje… Rozumie pan… Starzenie się
organizmu było uważane za proces nieodwracalny. A my dowiedliśmy, że
go możne odwrócić. Na razie w sposób ograniczony, ale można. I to
wszystko. Nie, nie! Nic więcej nie powiem.
Sadowski oddychał ciężko, chrapliwie. Położył się, wargi szeptały:
— Dziewiętnaście lat… Dziewiętnaście lat!
Zorin wziął go za rękę — chłodną i suchą.
— A reszta? — ledwo dosłyszalnym głosem zapytał Sadowski. —
Dziewiętnaście lat… Ludzie…
Zorin zrozumiał.
— Tak, komunizm. — Uśmiechnął się. — Wiele się zmieniło. Nie
pozna pan.
— Co? — wyszeptał Sadowski.
Zorin pokręcił głową.
— Nie trzeba się śpieszyć. Wszystko jest przed panem.
Sadowski leżał długo, bardzo długo, patrząc gdzieś w przestrzeń. Potem
uśmiechnął się — samymi oczami. Zorin poczuł słaby uścisk jego ręki.
Przełożyła Janina Dziarnowska
Anatol Dnieprow
M
ASZYNA
„ED”
MODEL
N
R
1
Rozmowa toczyła się wokół nieograniczonych możliwości postępu
technicznego. Zaczęli od lodówek i samochodów, potem przeszli na
telewizory, samoloty odrzutowe i pociski zdalnie kierowane. Każdy z
obecnych zabierał głos tak, jakby był wielkim specjalistą w swojej
dziedzinie, chociaż wszystko, o czym się mówiło, było zaczerpnięte z
ilustrowanych dodatków do niedzielnych gazet.
Oczywiście nie obeszło się bez rozmów o cybernetyce o tej nowej nauce
mówiono czemuś półgłosem, trwożnie i tajemniczo, jak przed
pięćdziesięciu laty o spirytyzmie i przed stu o zjawach nadprzyrodzonych.
Jednakże świadomość, że cybernetyka istnieje i maszyny cybernetyczne
również, stopniowo dodawała gawędzącym odwagi.
— My je robimy, my — szeptał z entuzjazmem wysoki blondyn w
szafirowej, zniszczonej bluzie. Wyciągnął przed siebie ręce i rozcapierzył
grube palce. — Widzicie, całe palce mam pokryte czerwonymi plamami.
To od cyny. Od rana do wieczora zajmuję się spawaniem tych przeklętych
maszyn. Ile w tym przewodów, lamp i wszelakich różności! Wnętrze
wygląda jak olbrzymi sklep radiotechniczny. I wyobraźcie sobie, że to
wszystko działa. Technika! Może strącać samoloty. Przepowiada, z kim
się ożenisz.
— To już przestarzałe, bracie — zachrypniętym głosem mruknął
ponury, łysy włóczęga, bezmyślnie wodząc palcem po brudnej ceracie. —
Te sztuczki już nie tylko przepowiadają, z kim się ożenisz, ale i
gubernatorów wybierają. W pięćdziesiątym drugim roku elektronowa
bestia imieniem „Juniwak” wybrała gubernatora stanu Nevada. To jeszcze
trudniejsze niż wybrać żonę, bądź co bądź to władza.
— A czy to prawda, że policja ma maszynę, która przepowiada, gdzie i
kiedy chłopcy mają zamiar zrobić napad? Powiadają, że jak wiara wyrusza
na robotę, to tam już na nich, kochaneczków, czekają — chichocąc
zapiszczał podejrzany typek w czarnych okularach i wzdrygnął się, jakby
go dreszcz przeszedł.
— Prawda. Są i takie. I sądy, i sędziowie śledczy zaopatrzyli się już w
takie maszynki. Cudo! Zadaje ci ta maszynka jakieś głupie pytania. A ty
masz odpowiadać tylko tak albo nie. Diabli wiedzą, kiedy mówić tak, a
kiedy nie. Zwłaszcza, że pyta na przykład: „Czy chciałbyś polecieć na
księżyc?” albo: „Czy w dzieciństwie gryzły cię psy?” I dopiero jak
nakapiesz ni w pięć ni w dziewięć ze sto takich „tak” i „nie” — maszyna
powiada. „Załóżcie mu kajdanki. Dziesięć lat ciężkich robót”. Takie buty.
To wszystko na naszą zgubę — jęczał łysy włóczęga. — Wkrótce te
maszyny zastąpią nas wszystkich. Będą żyły zamiast nas. Będą piły piwo.
Będą chodziły do kina. Wszystko będą same robić…
— Mądre maszyny. Genialne. Przywrócą na ziemi porządek i dobrobyt.
Zniknie chaos. Rozkwitnie business — wzniośle zadeklamował
inteligentny alkoholik, wyróżniający się wśród włóczęgów swym nie
wiadomo jak zachowanym frakiem.
— Co pan powiedział? Zniknie chaos i rozkwitnie business? Ha, mister!
Czy panu się wydaje, że ma pan z dziećmi do czynienia? I na elektronice
zna się pan tyle samo, co na gatunkach żab. Nigdy tak nie będzie, niech
pan na to nie liczy.
Słowa te wypowiedział z niekłamanym ferworem tęgi dryblas o
purpurowej twarzy, obrośniętej rudą szczeciną.
— A kim pan jest, jeżeli wolno zapytać, Claude Shennon czy Norbert
Wiener? — zapytał ironicznie inteligent.
— Ani Wiener, ani Claude. Ale ta cała elektronika tu mi siedzi — i
dotknął kantem dłoni spoconej szyi.
— Musiał dostać mandat karny za nie zgłoszony odbiornik radiowy —
zakpił facet w czarnych okularach.
— Albo mu wlepili parę miesięcy za handel przepalonymi lampami
radiowymi!
— Mylicie się, gentelmeni. Jeżeli chcecie wiedzieć, to znam się dobrze z
tymi maszynami elektronowymi. Aż za dobrze, niech je szlag trafi.
— Ho, ho, wygląda na to, że go te maszynki wplątały w jakąś mokrą
robotę — ożywił się łysy pijak.
— Gorzej — rzekł ponuro posiadacz purpurowej gęby i przysiadł się do
całego towarzystwa. — Nazywam się Rob Day. Może słyszeliście?
Pokazywali mię kiedyś w kinie.
— Nie, nie słyszeliśmy — odparł inteligent.
— To nieważne. Teraz ani odrobinę nie wierzę maszynom
elektronowym. W tym, co mówią, jest tyle samo prawdy, co w
niedzielnych kazaniach.
Rob Day z udręczoną miną pociągnął łyk whisky.
— No, no, opowiedz, jak cię też nabrały… — zainteresował się facet w
czarnych okularach.
— Istnieje w naszym błogosławionym państwie pewna firma, która
reklamuje maszyny elektronowe do użytku indywidualnego. Jak by to
powiedzieć — maszyny elektronowe powszechnego użytku, dla ułatwienia
waszych warunków bytowych. Pewnej pogodnej niedzieli rozwijacie
gazetę i czytacie: „Drogi sir. Jeżeli odczuwa pan potrzebę życzliwego
towarzysza, jeżeli jest pan samotny i poszukuje towarzyszki życia, jeżeli
potrzebuje pan dobrej rady, jak poprawić swoje zachwiane interesy, niech
pan do nas napisze. Bracia Crooks i cały sztab wybitnych inżynierów jest
na pańskie usługi. Niech pan określi swoje wymagania, a przygotujemy na
pańskie zamówienie myślącą maszynę elektronową, zdolną zaspokoić
wszelkie braki w pańskim życiu osobistym. Tanio, pewnie, z gwarancją.
Czekamy na pańskie zamówienie. Z poważaniem Bracia Crooks i Ska”.
Gdy przeczytałem to ogłoszenie miałem właśnie trochę forsuchny.
Zupełnie wystarczającą ilość, aby młody nieżonaty człowiek mógł sobie
spokojnie żyć. Ale zacząłem się zastanawiać. Pomyślałem sobie tak:
maszyna elektronowa wybiera ci żonę. Maszyna wybiera gubernatora.
Maszyna łapie bandytów. Maszyna produkuje przeboje filmowe. Wszyscy
dokoła powtarzają: to i to zrobiła maszyna elektronowa, to stało się
możliwe tylko dzięki maszynie elektronowej, to zrobi tylko maszyna
elektronowa. Krótko mówiąc, maszyna elektronowa to coś w rodzaju
lampy Aladyna z „Tysiąca i jednej nocy”.
A więc, pod wrażeniem tych wszystkich opowiadań zdecydowałem się
zwrócić do braci Crooks o jedną sztuczkę dla użytku osobistego. Moje
zamówienie było absolutnie proste: chcę mieć maszynę elektronową, która
mogłaby mi udzielać rad w operacjach finansowych. Chcę się wzbogacić.
Kropka.
I jak myślicie? Mniej więcej w miesiąc później pod mój dom na
Dziewięćdziesiątej Piątej ulicy podjeżdża ciężarówka z olbrzymią
skrzynią, w której znajduje się coś przypominające kształtem pianino.
Dwaj ludzie wchodzą do mego mieszkania. „Czy tu mieszka Rob Day?”
„Tutaj”. „Pan zamawiał maszynę do operacji finansowych?”
„Zamawiałem”. „Proszę bardzo, gdzie pan każe zainstalować?”
Zaprowadziłem ich i ustawili to pianino.
„Ile kosztuje?” — pytam. „Dziesięć tysięcy dolarów”. „Oszaleliście!” —
ryknąłem. — „Nie, sir. Tyle wynosi jej koszt. Ale nie żądamy od pana
natychmiastowej zapłaty. Zapłaci pan dopiero wtedy, gdy się pan
przekona, że maszyna panu odpowiada”. „OK! W takim razie zgoda, niech
sobie stoi. A teraz nauczcie mnie, jak się z nią obchodzić”. „To bardzo
proste, sir. W maszynę prócz przyrządów analitycznych są wmontowane
cztery odbiorniki radiowe i jeden telewizor. Te aparaty będą przez całą
dobę słuchać audycji. Pan musi w tę szeroką szparę pod klawiaturą
wkładać codziennie przynajmniej trzy świeże gazety. Rad finansowych
maszyna będzie udzielać na podstawie skrupulatnej analizy informacji o
ekonomicznej i politycznej sytuacji w kraju”. „Dobrze. A jak mam
dokonywać operacji finansowych?” — zapytałem. „W ciągu tygodnia
maszyna będzie się zastanawiać, analizując informacje. Potem może pan
przystąpić do dzieła. Proszę zwrócić uwagę na tę klawiaturę z cyframi. Tu
jest pięć rzędów. Górny odpowiada setkom tysięcy dolarów, następny
dziesiątkom i tak dalej. Przypuśćmy, że pan chce puścić w obrót pięć
tysięcy. Pan nabiera tę liczbę na klawiaturze i przyciska nogą pedał. Z
bocznego otworu wypełznie taśma z drukowaną radą, co i jak trzeba zrobić
ze wskazaną sumą, żeby otrzymać maksymalny zysk”.
Jak widzicie trudno wymyślić coś prostszego. Młodzieńcy zainstalowali
maszynę „ED” model nr 1, wetknęli wtyczkę w kontakt i poszli.
— A co to znaczy „ED”? — zapytał ktoś.
— To znaczy „Elektronowy doradca”. Muszę się przyznać, że
niecierpliwie czekałem końca tygodnia. Codziennie wsuwałem pod
pianino trzy gazety, ze zdumieniem słuchałem, jak papier szeleści, i potem
obserwowałem, jak gazety wylatują z tyłu. Ta bestia elektronowa czytała
je od deski do deski. Były wywrócone na drugą stronę. Wewnątrz niej
wszystko huczało i brzęczało.
Wreszcie nadszedł długo oczekiwany dzień, gdy mój doradca był już
dostatecznie nasycony potrzebną mu informacją.
Podszedłem do klawiatury i długo myślałem, jaką cyfrę nabrać.
Oczywiście nie jestem taki głupi, żeby zaryzykować od razu dużą sumę.
Dlatego nieśmiało nacisnąłem klawisz, na którym było napisane „1 dolar”.
Po czym pocisnąłem nogą pedał. I co myślicie? Nie zdążyłem się
opamiętać, gdy już z bocznej szpary „wypełzała taśma telegraficzna z
takim napisem: „O siódmej wieczór, na rogu Dziewięćdziesiątej Piątej i
Trzydziestej Pierwszej ulicy, w barze «Kosmos» poczęstuj piwem Jacka
Lindera”.
Zrobiłem tak. Nie miałem pojęcia, kto to jest Jack Linder, ale gdy
wszedłem do baru, wszyscy o nim mówili: ,,To szczęściarz, ten Jack
Linder. Jack Linder to poczciwiec, Jack Linder, dobra dusza”. Już po
chwili „wiedziałem, dlaczego mu się tak przymilano. Jack Linder dostał
spadek po jakimś australijskim krewniaku. Stał przy ladzie z dumnym
uśmieszkiem na twarzy. Podszedłem do niego i powiedziałem: „Sir, niech
pan pozwoli poczęstować się szklanką piwa”. I nie czekając na odpowiedź,
postawiłem przed nim kufel, wartości jednego dolara.
Reakcja Jacka była wstrząsająca. Objął mię, ucałował w oba policzki i
wciskając mi do kieszeni banknot pięciodolarowy powiedział: „Nareszcie
pośród tej bandy spotkałem porządnego człowieka. Bierz, bracie, nie
krępuj się. To z wdzięczności za twoje dobre serce”.
Opuściłem „Kosmos” ze łzami rozczulenia, ciesząc się, co to za mądra
bestia z tej mojej „ED” model nr 1.
Po tej pierwszej operacji maje zaufanie do maszyny zdecydowanie
wzrosło. Następnym razem zaryzykowałem już dziesięć dolarów.
Maszyna poradziła mi kupić pięć parasolek i udać się pod wskazany
adres do pewnego lichwiarza. Te parasolki wyrwała mi z ręki żona
lichwiarza i dała mi dwadzieścia dolarów. W mieszkaniu nad nimi
popękały rury wodociągowe i administracja odmówiła naprawy gdyż
lokator zalegał z komornym.
Sto pięćdziesiąt dolarów przekształciłem w czterysta w następujący
sposób: maszyna kazała mi pójść na dworzec główny i położyć się na
szynach przed odchodzącym do Chicago pociągiem pośpiesznym. Muszę
się przyznać, że długo się wahałem, nim zdecydowałem się na ten krok.
Nie mniej jednak poszedłem i położyłem się. Niezbyt to przyjemnie leżeć
tak, gdy nad głową huczy ci pociąg elektryczny. Rozległ się drugi
dzwonek, pociąg daje sygnał, a ja leżę. Podbiega policjant. „Wstawaj,
włóczęgo, czegoś się położył?!” Leżę bez ruchu, a serce mi ledwo nie
wyskoczy spod marynarki. Ciągną mnie, a ja się opieram. Zaczęli mnie
kopać, a ja się trzymam szyn. „Zrzućcie w końcu tego idiotę — krzyknął
maszynista. — Przez niego mamy już pięć minut spóźnienia!”
Rzuciło się na mnie od razu paru ludzi i zanieśli prosto na posterunek
policji dworcowej. Wymokła glina wypisała mi mandat karny na równe
sto pięćdziesiąt dolarów. „Masz ci los — myślę sobie — taki jest mój
„ED” model nr 1!’
Wychodzę z posterunku jak zbity pies i nagle otacza mnie tłum ludzi:
„To on — krzyczą — do góry go!”
„Za co — pytam — co takiego zrobiłem?” — „On się jeszcze pyta.
Gdyby nie ty, byłaby z nas mokra plama”. — „O co chodzi?” —
„Wstrzymano pociąg do Chicago. Tuż za dworcem jest uszkodzony tor.
Gdybyśmy wyruszyli o pięć minut wcześniej, to… Niech żyje nasz
„wybawca!” Wówczas zorientowałem się i mówię: „Ladies i gentelmen.
Niech żyje — to bardzo ładnie. Ale za mój czyn bohaterski ukarano mnie
mandatem na sto pięćdziesiąt dolarów”. Po tych słowach wszyscy jak
jeden mąż zaczęli mi wtykać pieniądze do kieszeni. Przeliczyłem je w
domu. Czterysta dolarów, jak obszył. Serdecznie pogłaskałem maszynę
„ED” model nr 1 po ciepłych bokach i wytarłem ją ściereczką od kurzu.
Następnie postawiłem pięćset dolarów i nacisnąłem pedał nogą. Rada
była taka: „Natychmiast ubierz się elegancko, idź na most Brookliński i
skocz do Hudsonu między piątym a szóstym filarem”.
Po wydarzeniu na dworcu głównym już się niczego nie bałem. Późnym
wieczorem wyszukałem na Piątej Avenue sklep z gotową konfekcją,
kupiłem sobie wszystko najbardziej eleganckie, wystroiłem się jak na ślub
i wyruszyłem skakać do Hudsonu.
Gdy przechyliłem się przez poręcz i popatrzyłem w ciemność, w której
płynęła brudna woda naszej sławnej rzeki, przebiegł mię dreszcz. To było
straszniejsze niż położyć się pod pociąg. Ale teraz bezgranicznie
wierzyłem już swojej maszynie i dlatego, zacisnąwszy mocno powieki,
rzuciłem się w dół. Wówczas nastąpiło coś niewiarygodnego. Poprzez
zamknięte powieki poczułem nagle, że znalazłem się w potokach ostrego
światła. Wszystko wokół mnie zalśniło, a po upływie paru sekund
uderzyłem w coś miękkiego i sprężystego, odbiłem się, znów uderzyłem i
wreszcie zawisłem w powietrzu. Otwarłem oczy i zobaczyłem, że leżę na
miękkiej siatce, rozciągniętej między filarami mostu. Spod mostu biło we
mnie światło mocnych reflektorów, Wokół których widać było
poruszające się sylwetki ludzi. Potem ktoś krzyknął przez tubę: „Zuch.
Wspaniale. Wyłaź no tu”.
Wyciągnęli mnie na górę i zaczęli winszować. Potem zjawił się jakiś typ
i podał mi paczkę pieniędzy. „Proszę — powiada. — Za tydzień przyjdzie
pan do kina «Homunculus» obejrzeć film z pańskim udziałem w
charakterze samobójcy. Tu jest półtora tysiąca dolarów. Pozostałe pięćset
otrzyma pan, gdy obraz wejdzie na ekrany”.
Przez cały tydzień chodziłem na wszystkie seansy do kina
„Homunculus” i oglądałem się w charakterze samobójcy. Pięciuset
dolarów mi w końcu nie dopłacili. Powiedzieli, że akurat za tę sumę
napatrzyłem się na siebie.
Wkrótce potem przyjechali do mnie przedstawiciele firmy bracia Crooks
i z radością uregulowałem im należność za maszynę. Od tej chwili była
ona już moją duszą i ciałem.
Następną operacją, którą wykonałem za poradą maszyny elektronowej,
był ożenek z pewną starą lady z Parc Avenue. Koszty małżeństwa
wyniosły tysiąc dolarów. Po pięciu dniach lady umarła, pozostawiając mi
czek na pięć tysięcy dolarów. Tę sumę wydałem na zakup starego,
zrujnowanego rancho w stanie Nevada, które rząd odkupił ode mnie po
tygodniu za piętnaście tysięcy: na miejscu mego rancho zbudowano piąty
atomowy poligon doświadczalny. Za piętnaście tysięcy kupiłem od
pewnego Kanadyjczyka kraby z Oceanu Spokojnego, które natychmiast
odsprzedałem restauracji „Ritz” za trzydzieści tysięcy. Nie wiem, jakim
cudem moja partia okazała się jedyną w kraju, której stopień zarażenia
promieniami radioaktywnymi nie przekraczał dopuszczalnej dozy.
Po przeprowadzeniu tych wszystkich udanych operacji postanowiłem
zostać milionerem.
I oto pewnego razu, zmówiwszy przedtem paciorek, nabrałem na
klawiaturze swego doradcy liczbę pięciocyfrową, wszystko, co w tej
chwili posiadałem. Następnie nacisnąłem pedał. Nigdy nie zapomnę tego
wieczoru.
Taśma z niewiadomego powodu bardzo długo się nie pokazywała.
Potem ukazał się jej koniuszek, który natychmiast schował się z
powrotem. Wewnątrz maszyny wszystko huczało i zgrzytało. Aż wreszcie
— gdy już zaczynałem tracić cierpliwość — zjawiła się taśma z radą,
której nie zapomnę do końca życia: „Wszystkie pieniądze, które posiadasz,
spal w kominku”.
Długo biłem się z myślami, czy się do tej rady zastosować. Jednak
zanadto wierzyłem już swej maszynie i dlatego, po długich rozmyślaniach,
obwiązałem sznurkiem wszystkie swoje dolary, rozpaliłem ogień i
cisnąłem pieniądze w płomienie. Usiadłem przy kominku i patrząc, jak
moje kochane pieniążki obracają się w popiół, czekałem, że lada chwila
nastąpi kolejny cud, którego jeszcze nie mogę sobie wyobrazić, a moja
mądra bestia elektronowa już dobrze przewiduje na podstawie analizy
sytuacji ekonomicznej i politycznej.
Pieniądze spłonęły spokojnie, rozgarnąłem nawet popiół pogrzebaczem,
a cud nie następował. „Nastąpi, nastąpi na pewno” — myślałem spacerując
po pokoju i zacierając ręce.
Minęła godzina, potem druga, a cudu wciąż nie było. Stanąłem w
osłupieniu obok swego pianina i powiedziałem: „No!” Żadnej,
odpowiedzi. „Prędzej, oddawaj pieniądze!” krzyknąłem. Maszyna w
dalszym ciągu zachowywała podejrzane milczenie. Prawdę mówiąc, nie
umiała przecież rozmawiać. Wówczas, tracąc głowę, znów nabrałem na
klawiszach sumę, której w ogóle nie posiadałem. Gdy nacisnąłem pedał,
stało się coś nieopisanego. Wylazła taśma telegraficzna z samymi zerami.
Same zera i ani jednego wyjaśniającego słowa. Rozwścieczony, zacząłem
grzmocić w maszynę pięściami, następnie kopać ją nogami, ale to nic nie
pomogło. Z maszyny nieprzerwanie wyłaziły same zera. To mię
doprowadziło do szału. Chwyciłem żelazną kratę, osłaniającą kominek, i z
całej siły zacząłem walić nią elektronowego doradcę. Z kadłuba maszyny
posypały się drzaz gi, taśma przestała się wysuwać i maszyna stanęła. A ja
w ataku furii rozwalałem w dalszym ciągu tę elektronową katarynką, póki
na podłodze nie pozostał tylko stos odłamków drzewa, szkła i kłębów
splątanego drutu.
Padłem na kanapę i trzymając się za głowę ryczałem jak zraniona
pantera, przeklinałem wszystko, poczynając od lamp elektronowych, a
kończąc na sporządzonym na ich zasadzie moim nieszczęsnym doradcy.
Podczas tego ataku szału, spojrzałem przypadkiem na pozostałe po mej
maszynie szczątki i zobaczyłem kawałek taśmy z jakimś napisem. Omal
nie zwariowałem, gdy przeczytałem ten napis i dowiedziałem się, co miał
mi do zakomunikowania i nie chciał zakomunikować ten elektronowy
potwór. Napis głosił: „Sprzedaj mnie, dołóż te pieniądze, które masz, i kup
u braci Crooks udoskonaloną maszynę „ED” model nr 2”.
— Ale dlaczego mówisz, że maszyna nie chciała ci tego
zakomunikować? — zapytał łysy pijak, który słuchając tego
zadziwiającego opowiadania otrzeźwiał całkowicie. — Może się po prostu
popsuła…
— Ależ to jasne, niech ją diabli wezmą, że nie chciała. Umyślnie kazała
mi spalić pieniądze, żebym jej nie sprzedał. Nie wzięła tylko pod uwagę
mego temperamentu. O tym nie piszą w gazetach.
— To dziwne — zauważył inteligent we fraku. — To znaczy, że nie
miała ochoty rozstać się z panem?
— O to właśnie chodzi. Przywiązała się do mnie. W ostatnich czasach,
gdy mi się szczególnie dobrze powodziło, obchodziłem się z nią jak z
narzeczoną. Przykrywałem ją jedwabnym pokrowcem. Codziennie
wycierałem ją z kurzu. Kupiłem nawet kilka palm w doniczkach i
ustawiłem je wokół „ED” model nr 1. Zamiast trzech gazet dostawała ode
mnie dziesięć. I oto rezultat. Gdy w wyniku ekonomicznej i politycznej
sytuacji powinienem był ją sprzedać i kupić nową, udoskonaloną „ED”
model nr 2, ta gadzina w porywie bezdusznego egoizmu oszukała mnie…
— Macie dowód, w jakich czasach żyjemy — powiedział z głębokim
namysłem młodzieniec w szafirowej bluzie. — Nawet maszynom
elektronowym nie można wierzyć.
Wszyscy rozchodzili się, wzdychając ciężko. Rob Day wyszedł ostatni.
Przełożyła Janina Dziarnowska
Włodzimierz Sawczenko
P
RZEBUDZENIE
PROFESORA
B
ERNA
W 1952 roku, gdy świat gnębiła największa niedorzeczność XX wieku,
zwana „zimną wojną”, profesor Bern w obliczu licznego zgromadzenia
przytoczył niewesoły dowcip wielkiego Einsteina: „Jeżeli w wojnie
światowej nr 3 zostaną użyte bomby atomowe, to w wojnie światowej nr 4
ludzie będą walczyć maczugami…”
W ustach Berna, którego nazywano „najwszechstronniejszym umysłem
XX wieku”, słowa te zabrzmiały nieco mocniej niż zwykły dowcip.
Zasypano go listami, ale Bern nie mógł już na nie odpowiedzieć. Jesienią
tego samego, 1952 roku, uczony zginął podczas swej drugiej ekspedycji
geofizycznej do Azji Środkowej.
Drugi uczestnik tej maleńkiej ekspedycji, inżynier Niemayer, tak
opowiadał później o katastrofie:
— Przenosiliśmy naszą bazę w głąb pustyni Gobi za pomocą
helikoptera. Profesor wystartował w pierwszej turze, zabierając ze sobą
przyrządy i środki wybuchowe do badań sejsmologicznych. Pozostałem na
straży reszty naszego wyposażenia. Gdy helikopter wzniósł się w górę, w
silniku nastąpiło jakieś uszkodzenie i zaczął nierówno pracować. Potem
umilkł zupełnie. Helikopter nie zdążył jeszcze nabrać rozpędu i zaczął
opadać pionowo z wysokości stu metrów. Gdy dotknął ziemi, nastąpił
potężny, dwukrotny wybuch. Widocznie lądowanie było tak gwałtowne,
że wskutek zderzenia z ziemią eksplodował dynamit. Helikopter i
wszystko, co się w nim znajdowało, łącznie z profesorem Bernem, zostało
dosłownie rozniesione w pył…
Tę wersję Niemayer powtarzał dokładnie wszystkim atakującym go
reporterom, nic nie ujmując ani nie dodając. Eksperci uznali ją za
przekonywającą. Rzeczywiście, opadanie naładowanego helikoptera w
rozgrzanym i rozrzedzomym powietrzu wysokogórskiej pustyni musiało
nastąpić nienormalnie szybko. Zderzenie przy lądowaniu mogło wywołać
tak tragiczne skutki. Komisja, która udała się miejsce katastrofy,
potwierdziła te przypuszczenia.
Tylko Niemayer wiedział, że w rzeczywistości wszystko było inaczej.
Ale nawet przed śmiercią nie zdradził tajemnicy profesora Berna.
Miejsce na pustyni Gobi, do którego dotarła ekspedycja Berna, nie
wyróżniało się niczym w całej okolicy. Takie same zastygłe fale wydm,
wskazujące kierunek ostatniego wiatru, który je usypał; taki sam
szarożółty piasek sucho skrzypiący pod stopami i w zębach, takie samo
słońce, oślepiająco białe w dzień i purpurowe pod wieczór, zataczające w
ciągu dnia na niebie łuk prawie prostopadły, jednego drzewka, ani ptaka,
ani chmurki, ani nawet kamyka w piasku.
Kartkę z notesu, w którym były zapisane koordynaty tego miejsca,
profesor Bern spalił, gdy tylko doń dotarli i odnaleźli szyb, wykopany
podczas poprzedniej wyprawy. Teraz więc tylko dzięki obecności dwóch
ludzi — Berna i Niemayera — punkt ten różnił się od innych podobnych
na pustyni.
Siedzieli przed namiotem na składanych płóciennych; krzesełkach. W
pobliżu połyskiwał srebrzysty kadłub i pióra śmigła helikoptera,
przypominającego olbrzymią ważkę, która przysiadła dla odpoczynku na
piasku pustyni. Słońce słało swe ostatnie promienie prawie poziomo; od
namiotuj i helikoptera ciągnęły się przez wydmy długie, dziwaczne cienie.
Bern opowiadał Niemayerowi:
— Ongiś pewien średniowieczny medyk zaprojektował prosty sposób
przedłużania życia w nieskończoność. Trzeba się tylko zamrozić i w tym
stanie pozostawać w piwnicy, z dziewięćdziesiąt lat. Potem się rozgrzać i
ożywić. Można pożyć z dziesięć lat w następnym stuleciu i znowu się
zamrozić do lepszych czasów. Ten medyk co prawda, nie wiadomo czemu,
nie zapragnął żyć przez dodatkowe tysiąc, lat i umarł naturalną śmiercią w
wieku pięćdziesięciu paru lat. — Bern zmrużył drwiąco oczy, oczyścił
cygarniczkę i wstawił w nią nowego papierosa. — Tak, średniowiecze…”
Nasz nieprawdopodobny wiek dwudziesty zajmuje się realizacją
najbardziej obłąkanych pomysłów średniowiecza. Rad stał się tym
kamieniem filozoficznym, który może przekształcić rtęć w ołów lub złoto.
Nie wynaleźliśmy perpetuum mobile — to przeczy prawom przyrody, lecz
odkryliśmy wieczne, samoodradzające się źródła energii jądrowej. I
jeszcze jeden z pomysłów: w 1666 roku prawie cała Europa spodziewała
się końca świata. Ale jeżeli wówczas powodem tych obaw było
kabalistyczne znaczenie cyfry ,,666” i ślepa wiara w Apokalipsę, to teraz
myśl o końcu świata ma poważne podstawy w postaci atomowych i
wodorowych bomb… Tak, mówiłem o zamrażaniu… Ten naiwny pomysł
średniowiecznego lekarza obecnie nabrał sensu naukowego. Słyszał pan o
anabiozie, panie Niemayer? Odkrył ją Leuwenhoeck w 1701 roku. Jest to
zahamowanie procesów życiowych za pomocą zimna lub też, w innych
wypadkach, wysuszania. Przecież zimno i brak wilgoci bardzo obniżają
szybkość wszystkich reakcji chemicznych i biologicznych. Uczeni dawno
już stosowali sztuczną anabiozę w stosunku do ryb i nietoperzy: zimno nie
zabija ich, tylko konserwuje. Umiarkowane ochłodzenie, rzecz jasna…
Istnieje jeszcze inny stan: śmierć kliniczna, chodzi o to, że człowiek czy
też zwierzę nie umiera natychmiast, gdy tylko przestanie działać serce.
Ubiegła wojna dostarczyła lekarzom wiele możliwości dokładnego
zbadania zjawiska śmierci klinicznej. Niektórych ciężko rannych udawało
się przywrócić do życia nawet w parę minut po zatrzymaniu się serca, a
byli to ludzie śmiertelnie ranni, niech pan weźmie to pod uwagę! Pan jest
fizykiem i nie wie być może…
— Słyszałem o tym — skinął głową Niemayer.
— Prawda, że słowo śmierć traci swe przerażające znaczenie, gdy doda
się doń to medyczne słowo „kliniczna”? W rzeczywistości istnieje
przecież wiele stanów przejściowych między życiem a śmiercią: sen,
letarg, anabioza. W tych stanach organizm ludzki żyje w zwolnionym
tempie w stosunku do normalnego. Nad tymi zagadnieniami pracowałem
właśnie w ostatnich latach. Żeby maksymalnie zmniejszyć procesy
życiowe organizmu, trzeba doprowadzić anabiozę do jej ostatecznej
granicy — do stanu śmierci klinicznej. Udało mi się to osiągnąć.
Początkowo płaciły za to swym życiem żaby, króliki, morskie świnki.
Później, gdy opanowałem zasady i prawa ochładzania, zaryzykowałem
„zabić” na jakiś czas moją małpkę — szympansa Mimi.
— Ale ją przecież widziałem! — zawołał Niemayer. — Jest wesoła,
skacze po krzesłach i żebrze o cukier…
— Słusznie! — przerwał mu Bern z odcieniem tryumfu w głosie. — Ale
Mimi przez cztery miesiące przeleżała w specjalnej trumience, otoczona
przyrządami kontrolującymi i oziębiona prawie do zera.
Bern nerwowo sięgnął po nowego papierosa i ciągnął dalej:
— Wreszcie przeprowadziłem najważniejsze i niezbędne
doświadczenie: pogrążyłem siebie samego w doprowadzonej do ostatniej
granicy anabiozie. To było w zeszłym roku — pamięta pan, jak mówiono,
że profesor Bern jest poważnie chory? Byłem więcej niż chory — byłem
martwy przez całe sześć miesięcy. I wie pan, panien Niemayer, to bardzo
osobliwe doznanie, jeżeli można tak nazwać całkowity brak jakichkolwiek
doznań. W zwykłym śnie odczuwamy jednak, chociaż w zwolnionym
tempie — bieg czasu — tam tego nie było. Poczułem coś w rodzaju
omdlenia pod wpływem narkozy. Następnie ciemność i cisza. A potem
powrót do życia. Po tamtej stronie nie było nic…
Bern siedział ze swobodnie wyciągniętymi nogami i zarzuconymi za
głowę szczupłymi, opalonymi rękami. Oczy jego spoglądały z zadumą
spoza szkieł okularów.
— Słońce… Błyszcząca kulka, słabo oświetlająca zakątek bezgranicznej
czarnej przestrzeni. Wokół niego kulki jeszcze mniejsze i zimne. Całe
życie na nich zależy od słońca… I oto na jednej z tych kulek zjawia się
ludzkość — plemiona myślących zwierząt. Jak powstała? Na ten temat
ułożono wiele legend i przypuszczeń.
Niewątpliwe jest tylko jedno: aby powstała ludzkość, konieczny był
olbrzymi kataklizm — geologiczny wstrząs na naszej planecie, kataklizm,
który zmienił warunki życia wyższego gatunku zwierząt — małp.
Wszyscy zgadzają się, że tym kataklizmem było zlodowacenie. Szybkie
ochłodzenie półkuli północnej, brak pożywienia roślinnego zmusiło małpę,
aby wzięła do ręki kamień i maczugę, żeby zdobywać mięso. Zmusiło ją,
aby nauczyła się pracować i kochać ogień.
— To słuszne — przytaknął Niemayer.
— A skąd się wzięła epoka lodowa? Czemu ongiś ta pustynia i nawet
Sahara nie były pustyniami i bujnie krzewiło się na nich roślinne i
zwierzęce życie? Jest tylko jedna logiczna hipoteza — wiąże ona epoki
lodowcowe z precesją osi ziemskiej. Jak każdy niezbyt idealnie
zbudowany bąk oś obrotu ziemi precesjonuje — opisuje powolne koła —
bardzo powolne — jeden obrót w ciągu dwudziestu sześciu tysięcy lat.
Niech pan spojrzy — profesor zapałką nakreślił na piasku elipsę, małe
słońce w ognisku i kulkę z pochyłą osią — Ziemię. — Pochylenie osi
ziemskiej ku osi ekliptyki wynosi, jak pan wie — dwadzieścia trzy i pół
stopnia. I oto oś ziemska opisuje w przestrzeni stożek z takim zasadniczym
kątem… Przepraszam, że mówię o tak dobrze znanych rzeczach, ale to dla
mnie bardzo ważne. Nie chodzi naturalnie o oś, której ziemia nie posiada.
Ale w ciągu tysiącleci zachodzą zmiany w położeniu Ziemi w stosunku do
słońca — to właśnie jest ważne!
Czterdzieści tysięcy lat temu słońce było obrócone w stronę półkuli
południowej i naszą północną zalegały lody. W różnych miejscach —
najprawdopodobniej w Azji Środkowej, powstały plemiona małpoludzi,
łączących się w gromady wskutek surowej konieczności geofizycznej.
Podczas tego cyklu precesji powstały pierwsze kultury. Później, gdy po
trzynastu tysiącach lat północna i południowa półkula zamieniły się
miejscami, na południowej półkuli też zjawiły się pewne plemiona…
Następne zlodowacenie półkuli północnej zacznie się za dwanaście,
trzynaście tysiącleci. Ludzkość jest obecnie o wiele silniejsza, da sobie
radę z tym niebezpieczeństwem, jeżeli… jeżeli tylko będzie wówczas
jeszcze istniała. Ale jestem przekonany, że jej już do tego czasu nie
będzie. Zmierzamy ku własnej zagładzie tak szybko, jak tylko pozwala na
to rozwój nauki współczesnej… Przeżyłem dwie wojny światowe:
pierwszą jako żołnierz i drugą w Majdanku. Byłem obecny przy próbach
bomb atomowych i wodorowych, a jednak nie mogę sobie wyobrazić, jak
będzie wyglądała trzecia wojna. To przerażające! Lecz jeszcze bardziej
przerażający są ludzie, którzy ze ścisłością naukową oznajmiają: wojna
rozpocznie się za tyle a tyle miesięcy. Zmasowany atak atomowy na
wielkie ośrodki przemysłowe przeciwnika. Imponujące pustynie
radioaktywne. To mówią uczeni! Ponadto obliczają, w jaki sposób
zapewnić skuteczne zarażenie promieniowaniem radioaktywnym gleby,
wody, powietrza. Niedawno zapoznałem się z pewną, pracą naukową
Amerykanów — dowodziła ona, że aby nastąpił maksymalny wybuch
zradioaktywizowanej gleby, trzeba, żeby pocisk zagłębił się w ziemię
przynajmniej na pięćdziesiąt stóp. Koszmar naukowy! — Bern chwycił się
za głowę i zerwał z krzesełka.
Słońce już zaszło i zapadła duszna noc. Rzadkie, blade gwiazdy
nieruchomo wisiały w granatowej, szybko czerniejącej przestrzeni.
Pustynia była równie czarna i różniła się od nieba tylko tym, że na niej nie
było gwiazd.
Profesor uspokoił się i zaczął mówić monotonnie, w zamyśleniu.
Chociaż słowa jego były wypowiadane prawie jednakowym tonem,
Niemayerem, mimo upału, wstrząsały na ich skutek dreszcze.
— …Bomby jądrowe przypuszczalnie nie obrócą całej planety w popiół.
Ale to nie będzie nawet potrzebne — nasycą atmosferę ziemską
najwyższego stopnia radioaktywnością. A wie pan przecież, w jaki sposób
wpływa promieniowanie na rozrodczość. Resztki ludzkości w ciągu paru
pokoleń przekształcą się w degeneratów niezdolnych do poradzenia sobie
z warunkami, które się niesłychanie skomplikują. Możliwe, że ci ludzie
zdołają wynaleźć jeszcze doskonalsze i precyzyjniejsze narzędzia
masowego samobójstwa. Przy tym, im później zacznie się ta trzecia,
powszechna rzeźnia ludzka, tym będzie straszniejsza. A przez całe swoje
życie jeszcze nigdy nie zauważyłem, żeby ludzie zrezygnowali z okazji
pobicia się. A więc, gdy zostanie zakończony kolejny cykl, na naszej kulce
kosmicznej nie będzie już istot myślących.
Profesor rozkrzyżował ramiona, jakby obejmując ciągnące się dokoła
martwe piaski.
— Długo będzie obracać się pod Słońcem planeta i będzie na niej pusto
i cicho, jak na tej pustyni. Korozja zniszczy żelazo, budynki się rozsypią.
Potem nasuną się nowe lodowce, grube warstwy lodu jak gąbka zetrą z
oblicza planety resztki naszej nieszczęsnej cywilizacji… — I koniec!
Ziemia oczyści się i będzie gotowa do przyjęcia nowej ludzkości. Obecnie
my, ludzie, ograniczamy rozwój zwierząt. Wybijamy, niszczymy rzadkie
gatunki. Gdy ludzkość zniknie, uwolniony świat zwierząt zacznie się
gwałtownie rozwijać ilościowo i jakościowo. Do chwili nowego
zlodowacenia wyższe gatunki małp będą gotowe, aby zacząć myśleć. W
ten sposób powstanie nowa ludzkość — i może będzie szczęśliwsza niż
my.
— Przepraszam, profesorze! — wykrzyknął Niemayer. — Ale przecież
na Ziemi nie żyją sami szaleńcy i samobójcy!
— Ma pan słuszność — uśmiechnął się z goryczą profesor. — Ale jeden
szaleniec może narobić tyle szkody, że nie uratuje nas nawet tysiąc
mędrców. Postanowiłem przekonać się, czy powstanie nowa ludzkość.
Przekaźnik czasu w mojej instalacji — Bern wskazał głową na szyb —
zawiera radioaktywny izotop węgla z okresem półrozpadu około ośmiu
tysięcy lat. Przekaźnik obliczony jest na zadziałanie za sto osiemdziesiąt
wieków: do tego czasu promieniotwórczość izotopu zmniejszy się o tyle,
że listki elektroskopu zejdą się i zamkną obwód. Ta martwa pustynia do
tego czasu przekształci się ponownie w kwitnące tereny podzwrotnikowe i
tutaj wytworzą się najbardziej sprzyjające warunki dla życia nowych
małpoludzi.
Niemayer zerwał się i powiedział z podnieceniem:
— Dobrze, podżegacze wojenni są szaleńcami. A pan? Pańska decyzja?
Pan chce się zamrozić na przeciąg osiemnastu tysięcy lat!
— No, po cóż tak upraszczać: „zamrozić” — spokojnie zaprotestował
Bern. — Tu jest cały kompleks śmierci pozornej: ochłodzenie, uśpienie,
antybiotyki…
— Ale przecież to samobójstwo! — wykrzyknął Niemayer. — Nie
przekona mię pan! Jeszcze czas…
— Nie. Ryzyko nie jest większe niż przy każdym innym
skomplikowanym eksperymencie. Wie pan przecież, że przed czterdziestu
laty z warstw wiecznej zmarzliny w tundrze syberyjskiej wydobyto ciało
mamuta. Mięso jego było tak dobrze zakonserwowane, że psy chętnie się
nim żywiły. Jeżeli zwłoki mamuta w warunkach naturalnych zachowały
świeżość w ciągu dziesiątków tysięcy lat, to dlaczego ja nie mógłbym
zachować siebie w sprawdzonych i naukowo obliczonych warunkach! A
pańskie półprzewodnikowe termoelementy najnowszego typu pozwolą w
niezawodny sposób przekształcić ciepło w prąd elektryczny i przy okazji
dadzą ochłodzenie. Mam nadzieję, że nie zawiodą mnie przez te
osiemnaście tysięcy lat, co?
Niemayer wzruszył ramionami.
— Termoelementy z pewnością nie zawiodą. Są to instalacje
najprostsze, zresztą w szybie mają najbardziej dogodne warunki: małe
wahania temperatury, brak wilgoci… Mogę ręczyć, że zniosą ten okres
czasu nie gorzej niż mamut. Ale pozostałe przyrządy? Jeżeli w ciągu
osiemnastu tysięcy lat zepsuje się chociaż jeden…
Bern wyprostował się i przeciągnął.
— Pozostałe przyrządy nie muszą wytrzymywać tak ogromnego okresu
czasu. Zadziałają tylko dwa razy: jutro rano i za sto osiemdziesiąt wieków,
na początku następne — : go cyklu życia naszej planety. Przez resztę
czasu będą zakonserwowane wraz ze mną w komorze.
— Niech pan powie, profesorze, czy pan… wciąż niezachwianie wierzy
w zagładę naszej ludzkości?
— Straszne jest w to uwierzyć — powiedział Bern zamyślony. — Ale
nie jestem tylko uczonym, jestem jeszcze człowiekiem. Dlatego chcę sam
zobaczyć… No, chodźmy spać. Jutro czeka nas jeszcze dużo pracy.
Mimo zmęczenia Niemayer źle spał tej nocy. Czy to z powodu upału,
czy pod wrażeniem słów profesora był , bardzo podniecony i nie mógł
usnąć. Podniósł się z ulgą, gdy tylko pierwsze promienie słońca musnęły
płótno namiotu. Leżący obok niego Bern natychmiast otworzył oczy:
— Zaczynamy?
Z chłodnej głębi szybu widoczny był skrawek niezwykle błękitnego
nieba. Niżej wąska szczelina rozszerzała się. Tutaj w niszy stała instalacja,
którą Niemayer i Bern montowali w ciągu paru ostatnich dni. Ku niej z
piaszczystych ścianek szybu ciągnęły się grube kable termoelementów.
Bern po raz ostatni sprawdził działanie wszystkich przyrządów w
komorze. Niemayer według jego wskazówek wydrążył w górnej części
szybu niewielkie zagłębienie, założył w nim ładunek i przeciągnął
przewody do komory. Przygotowania zostały ukończone i obaj uczeni
wyszli na powierzchnię. Profesor zapalił papierosa i rozejrzał się dokoła.
— Piękna jest dziś pustynia, prawda? A więc, drogi mój pomocniku, to
już chyba wszystko. Za parę godzin zahamuję swoje życie — to będzie to,
co pan tak niedowcipnie nazwał samobójstwem. Niech pan patrzy na świat
po prostu. Życie — ta zagadkowa rzecz, której sensu bezustannie szukają
— to tylko krótkie pociągnięcie piórem na nieskończonej taśmie czasu.
Więc niech moje życie składa się z dwóch pociągnięć. No, niech mi pan
powie coś na pożegnanie — przecież rzadko rozmawialiśmy z panem —
tak po prostu. Niemayer zagryzł wargi i milczał chwilę.
— Nie wiem doprawdy… Nie mogę jeszcze uwierzyć, że pan się na to
zdecyduje. Boję się uwierzyć…
— Hm! Wpłynął pan na mnie uspokajająco — uśmiechnął się Bern. —
Gdy się ktoś za nas denerwuje, strach staje się mniejszy. Nie przedłużajmy
niepotrzebnie chwil rozstania. Po powrocie niech pan zainscenizuje
katastrofę helikoptera, tak jak się umówiliśmy. Pan sam rozumie, że
tajemnica jest warunkiem powodzenia tego eksperymentu. Za dwa
tygodnie rozpoczną się burze jesienne… Żegnam pana! I niech pan na
mnie tak nie patrzy — ja przeżyję was wszystkich! — profesor wyciągnął
rękę do Niemayera.
— Komora nie pomieści dwóch ludzi? — zapytał nagle Niemayer.
— Nie, nie pomieści… — na twarzy Berna zarysowało się rozczulenie.
— Żałuję, że pana wcześniej nie przekonałem. — Profesor postawił nogę
na stopniu drabinki. — Za pięć minut proszę oddalić się od szybu.
Siwa głowa profesora zniknęła w głębi korytarza.
Bern zaśrubował za sobą drzwi, przebrał się w specjalny skafander z
mnóstwem rurek i ułożył się na łożu z masy plastycznej, wymodelowanym
ściśle według kształtów jego ciała. Poprawił się — nic go nie uwierało. Na
pulpicie przed jego twarzą spokojnie świeciły lampki sygnałowe,
meldując, że przyrządy są gotowe.
Profesor wymacał guzik zapalnika, zwlekał chwilę, nim go nacisnął.
Lekki wstrząs — dźwięk nie dotarł do komory. Szyb został zasypany.
Ostatnim ruchem Bern włączył pompy ochładzania i narkozy, ułożył rękę
we właściwym wyżłobieniu łoża i utkwiwszy oczy w błyszczącą kulkę na
pułapie komory zaczął liczyć sekundy…
Niemayer widział, jak wraz z głuchym hukiem z szybu wyleciał
niewielki słup piasku i pyłu. Komora Berna była teraz pogrzebana pod
piętnastometrową warstwą ziemi… Niemayer obejrzał się, ogarnął go lęk i
jakieś niesamowite uczucie wśród nagle ucichłej pustyni.
Stał chwilę i powoli skierował się w stronę helikoptera.
W pięć dni później, zgodnie z umową, wysadził helikopter w powietrze i
dotarł do małej osady mongolskiej.
A jeszcze w tydzień później zaczęły się jesienne wichury. Pędząc przed
sobą tumany piasku zmieniły układ wydm,; zatarły wszelkie ślady i dołki.
Piasek, piasek nieprzeliczony jak czas wyrównał miejsce ostatniego
obozowiska ekspedycji Berna.
Z mroku wyłoniło się, powoli drżące i niepewne zielone światełko. Gdy
przestało drżeć, Bern zorientował się, że to lampka sygnałowa
promieniotwórczego przekaźnika. Instalacja zadziałała.
Powoli powracała świadomość. Po lewej stronie Bern zobaczył opadłe
listki elektroskopu wiecznego zegara — znajdowały się między cyframi
„19” i ,,20”. „Połowa dwudziestego tysiąclecia”. Myśl pracowała wyraźnie
i Bern poczuł lekkie wzruszenie.
„Sprawdzić ciało”. Ostrożnie poruszył nogami, rękami, głową, otworzył
i zamknął usta. Mięśnie były posłuszne, tylko prawa noga nieco
zdrętwiała. Może przyjęła niezbyt wygodną pozycję albo temperatura
podnosiła się zbyt szybko… Bern zrobił jeszcze parę energicznych
ruchów, aby rozprostować kości, po czym wstał. Obejrzał przyrządy.
Wskazówki woltomierzy opadły, widocznie akumulatory wyładowały się
trochę przy rozmrażaniu. Bern przełączył wszystkie termostosy na
ładowanie — wskazówki drgnęły i natychmiast zaczęły wznosić się w
górę. Przypomniał sobie Niemayera: termoelementy nie zawiodły. Na to
wspomnienie myśli się jakoś dziwnie rozdwoiły. „Nie ma już Niemayera,
nie ma nikogo…
Wzrok jego padł na metalową kulkę na pułapie — była ciemna, bez
żadnego połysku. Berna jęła ogarniać wzrastająca niecierpliwość. Jeszcze
raz sprawdził woltomierze: akumulatory były jeszcze słabo naładowane,
ale jeżeli włączyć je razem z termostosami powinno wystarczyć energii do
wydobycia się na powierzchnię. Bern przebrał się i przez otwór w pułapie
komory przedostał się do automatycznie odśrubowującego się dzwonu.
Włączył dźwignię — silniki elektryczne zahuczały nabierając rozpędu.
Śruba dzwonu jęła wwiercać się w ziemię. Podłoga komory drgnęła; Bern
poczuł z ulgą, że dzwon powoli dźwiga się w górę.
Wreszcie ustał suchy zgrzyt tarcia kamyków o metal — dzwon wydobył
się na powierzchnię. Bern kluczem francuskim zaczął odkręcać śruby
drzwi — śruby nie ustępowały i zranił sobie palce. Wreszcie w szczelinie
ukazało się niebieskawe światełko zmierzchającego dnia. Jeszcze parę
wysiłków i profesor wyszedł z dzwonu.
Dokoła niego w chłodnym zmierzchu wieczornym rozciągał się ciemny,
milczący las. Stożek dzwonu przebił ziemię w pobliżu korzeni jednego z
drzew; potężny jego pień wznosił wysoko w ciemniejące niebo gęstą
koronę liści. Bern wzdrygnął się na myśl, co by się stało, gdyby to drzewo
wyrosło o pół metra bardziej na lewo! Podszedł do drzewa i pomacał je —
porowata kora zwilżyła mu palce rosą. „Co to za gatunek? Trzeba
poczekać do rana”. Profesor wrócił do komory, sprawdził swoje zapasy:
konserwy żywnościowe i wodę, kompas, pistolet. Zapalił papierosa. „Na
razie więc mam słuszność — pomyślał z tryumfem — pustynia pokryła się
lasem. Trzeba sprawdzić, czy zegar promieniotwórczy nie kłamie. Ale jak
to zrobić?” Drzewa rosły dość rzadko, w przerwach między nimi widać
było zapalające się w niebie gwiazdy. Bern spojrzał w górę i natychmiast
błysnęła mu myśl: „Przecież teraz gwiazdą polarną winna być Wega!”
Chwycił kompas i wyszukawszy w mroku drzewo z nisko
wyrastającymi gałęziami wspiął się na nie niezgrabnie. Gałęzie drapały go
w twarz. Szelest spłoszył jakiegoś ptaka: ptak z ostrym świrganiem zerwał
się z gałęzi, boleśnie drasnąwszy Berna w policzek. Jego dziwny głos
rozbrzmiewał długo po lesie. Zasapany profesor usadowił się na górnej
gałęzi i podniósł głowę w górę.
Ściemniło się już zupełnie. Nad nim rozciągało się usypane lśniącymi
gwiazdami, ale zupełnie nieznajome niebo. Profesor szukał wzrokiem
znajomych konstelacji: gdzie jest Wielka Niedźwiedzica, Kasjopea? Nie
było ich i nie mogło być — w ciągu tysiącleci gwiazdy przesunęły się i
zmieniły całą mapę nieba. Tylko Droga Mleczna jak dawniej przecinała
niebo rozmytą smugą lśniących pyłków. Bern podniósł kompas do oczu i
spojrzał na słabo fosforyzującą w mroku strzałkę wskazującą północ.
Potem zwrócił oczy w jej kierunku. Nisko nad horyzontem, tam gdzie
kończyło się usiane gwiazdami niebo — Wega! Koło niej lśniły mniejsze
gwiazdozbiory — zniekształcona konstelacja Liry.
Nie było wątpliwości — Bern znajdował się w początku nowego cyklu
precesji — w XX tysiącleciu…
Noc minęła na rozmyślaniach. Bern oczywiście nie mógł usnąć i
niecierpliwie oczekiwał świtu. Wreszcie gwiazdy zbladły i zniknęły,
między drzewami dała się dostrzec przejrzysta mgła. Profesor przyjrzał się
gęstej i wysokiej trawie pod stopami — to przecież mech, ale jaki
olbrzymi! A więc tak jak przypuszczał, po zlodowaceniu zaczęły się
rozwijać rośliny z rodziny paproci — najbardziej prymitywne i odporne.
Coraz bardziej pochłonięty obserwacjami profesor Bern zagłębił się w
las. Nogi plątały mu się w długich i giętkich łodygach mchu, pantofle
wkrótce przemokły od rosy. Widocznie była już jesień. Liście na drzewach
miały najprzeróżniejsze barwy: zielone na przemian z czerwonymi,
pomarańczowe z żółtymi. Uwagę Berna przyciągnęły smukłe drzewa z
miedzianoczerwoną korą. Ich liście różniły się od innych świeżym,
ciemnozielonym kolorem. Podszedł bliżej: drzewa przypominały sosnę,
tylko zamiast igliwia miały twarde, ostre jak osoka listeczki, pachnące
choiną.
Las stopniowo nabierał życia. Powiał szeleszczący wietrzyk rozpędzając
resztki mgły. Nad drzewami ukazało się słońce — to było zwykłe, wcale
nie postarzałe w swym oślepiającym blasku słońce. Nie zmieniło się
zupełnie w ciągu stu osiemdziesięciu wieków.
Profesor szedł potykając się o korzenie i co chwila poprawiał spadające
okulary. Nagle usłyszał trzask gałęzi i dźwięki przypominające chrząkanie.
Spoza drzew wyłonił się brunatny tułów zwierzęcia ze stożkowatą głową.
„Dzik — skonstatował Bern — ale inny niż dawniej. Ma róg nad ryjem”.
Dzik spostrzegł Berna, zamarł na sekundę, potem z kwikiem rzucił się
między drzewa. „Oho! Zląkł się człowieka!” — ze zdziwieniem stwierdził
profesor. I nagle serce mu zamarło: po szarym od rosy mchu ciągnął się
wilgotny ślad, przecinający polankę na ukos. Był to odcisk bosej stopy
ludzkiej.
Profesor przykucnął nad śladem. Ślad był płaski, odcisk wielkiego palca
wyraźnie odchylał się w bok. Czyżby przewidywania jego były aż tak
ścisłe? Niedawno przeszedł tędy człowiek! Bern zapomniał o wszystkim i
pochylając się, żeby lepiej widzieć, poszedł za tym śladem. „Tu istnieją
ludzie i wnosząc z tego, że dziki ich się boją, muszą być zręczni i silni”.
…Spotkanie nastąpiło znienacka. Siady zaprowadziły go na polanę, z
której Bern usłyszał najpierw ostre, gardłowe głosy, a potem zobaczył
kilka istot, porośniętych żółtoszarą sierścią. Istoty stały przygarbione pod
drzewami i trzymały się gałęzi rękami. Patrzyły w stronę profesora. Bern
zatrzymał się i zapominając o ostrożności zaczął chciwie przyglądać się
dwunożnym. Były to niewątpliwie małpy, przekształcające się w ludzi:
ręce o pięciu palcach, niskie czoła sięgające poza strome łuki nadbrewne,
pod małym nosem wysunięte do przodu szczęki. Dwie spośród małp miały
na ramionach coś w rodzaju okrycia ze skór.
A więc stało się tak, jak przewidywał. Bern doznał nagle gniewnego,
dotkliwego poczucia samotności. „Cykl się zamknął — to co było przed
dziesiątkami tysięcy lat, wróciło…”
W tej chwili jeden z małpoludów ruszył w kierunku Berna wydając
okrzyk — okrzyk zabrzmiał rozkazująco. W ręce tej istoty profesor
zauważył ciężką, sękatą maczugę. Był to widocznie wódz — wszystkie
pozostałe małpy podążyły za nim. Dopiero teraz Bern uprzytomnił sobie
grożące niebezpieczeństwo. Człekokształtne zbliżały się niezgrabnie, ale
dość szybko kuśtykając na wpół zgiętych nogach. Profesor wystrzelił w
powietrze cały ładunek pistoletu i uciekł do lasu.
Był to błąd. Gdyby pobiegł przez otwartą przestrzeń wątpliwe, czy
małpoludy byłyby go w stanie dopędzić na swych słabo jeszcze
przystosowanych do chodzenia nogach. Ale w lesie miały całkowitą
przewagę. Z ostrymi, tryumfalnymi okrzykami przebiegały od drzewa do
drzewa, czepiając się i odbijając rękami od gałęzi. Niektóre rozhuśtywały
się na konarach i robiły olbrzymie skoki. Na czele biegł „wódz” z
maczugą.
Profesor słyszał za plecami wściekłe i tryumfalne okrzyki:
człekokszałtni dopędzali go. „To przypomina lincz” — przebiegło mu nie
wiadomo czemu przez głowę. „Nie trzeba było uciekać — uciekający
zawsze zostaje pokonany…’’ Serce waliło, po twarzy spływał pot, nogi
były jak z waty.? Nagle strach zniknął, na jego miejsce napłynęła — jasna,
bezlitosna myśl: ,,Po co uciekać? Przed czym się ratować? Eksperyment
został zakończony…” Zatrzymał się, obje rękami pień drzewa i odwrócił
twarzą do napastników.
Pierwszy, kołysząc się z boku na bok biegł „wódz”.?! Wymachiwał nad
głową swoją maczugą — profesor widział jego drobne, drapieżne zęby.
Skóra na lewym ramieniu była osmalona. „To znaczy, że znają już ogień”
— pośpiesznie stwierdził Bern. „Wódz” podbiegł, wydał, okrzyk bojowy i
z rozmachem opuścił swą maczugę na głowę profesora. Straszny cios
powalił Berna na ziemię, — krew zalała mu twarz. Świadomość zamgliła
— się na chwilę, potem Bern zobaczył zbiegających się ze wszystkich
stron małpoludzi, „wodza” znów wznoszącego maczugę do ciosu i coś
srebrzystego, co błysnęło w powietrzu.
„A jednak ludzkość się odradza” — zdążył pomyśleć, zanim drugi cios
maczugi nie pozbawił go możności myślenia.
W kilka dni później, w „Wiadomościach Związku Krajów. Wolnej
Pracy” ukazał się następujący artykuł:
„Parę dni temu, 12 września, w azjatyckim rezerwacie znajdującym się
na terenie dawnej pustyni Gobi, wydarto dużemu stadu małpoludzi ciało
ludzkie. Pośpiesznym jonolotem przetransportowano tego człowieka do
Domu Zdrowia w najbliżej położonej strefie zamieszkałej. Według
budowy czaszki, jak również szczątków odzieży ustalono, że pochodzenie
tego człowieka zaliczyć należy do pierwszych wieków ery Zwycięstwa
Pracy.
W chwili obecnej życiu tajemniczego człowieka nie zagraża już żadne
niebezpieczeństwo. Po odzyskaniu przytomności otworzył oczy i zaczął
radośnie wykrzykiwać jakieś niezrozumiałe słowa. Za pomocą
uniwersalnej maszyny lingwistycznej udało się rozszyfrować treść jego
słów. Człowiek wykrzykiwał w języku staroniemieckim: „Omyliłem się!
Jakie to szczęście, że się omyliłem!” — i znów stracił przytomność.
Jak mógł człowiek z tak zamierzchłej epoki zachować życie w przeciągu
przeszło osiemnastu tysiącleci? Prawdopodobnie zrobił to przez
zastosowanie jednej z powszechnie znanych metod. Obecnie specjalna
ekspedycja Akademii Nauk prowadzi energiczne poszukiwania i badania.
Sekcji paleontologicznej polecono na przyszłość wzmóc nadzór nad
rezerwatami. Szczególną uwagę należy zwrócić na to, aby małpoludy nie
używały swoich narzędzi pracy jako narzędzi zabójczych. Może to odbić
się szkodliwie na formowaniu się myślenia w procesie ewolucji”.
PREZYDIUM WSZECHŚWIATOWEJ AKADEMII
Przełożyła Janina Dziarnowska
Aleksander Szalimow
O
STATNI
Z
A
TLANTYDY
Przedziwną tę historię opowiadał don Antonio Salvator di Riveira —
stary językoznawca i kustosz muzeum w Porto Alte na Maderze. Gdzie
kończy się w niej prawda? Gdzie zaczyna fantazja? Niechże osądzi sam
czytelnik.
Portret, który oglądałem w muzeum Atlantydy, nosi datę 1889, został
więc namalowany na długo przed pojawieniem się znanej pracy Alberta
Einsteina o względności czasu. W dodatku pośpiech, jaki przejawił przeor
klasztoru, by wejść w posiadanie kluczy od podziemia…
Zresztą zacznę od początku.
*
Realizując program Międzynarodowego Roku Geofizycznego,
prowadziliśmy na Atlantyku badania oceanograficzne. W Zatoce
Biskajskiej zaatakowała nas gwałtowna burza. Huragan uszkodził
mechanizm sterowy i zniósł lekki szkuner daleko na południowy zachód.
Weszliśmy do portu w Funchal na remont i przebałaganili tam ponad dwa
tygodnie.
Z wykształcenia jestem geologiem morza. Znalazłszy się na Maderze,
starałem się nie marnować czasu. Całymi dniami łaziłem po skalistych
górach wulkanicznego pochodzenia. Cieszył mnie fakt, że mogę bliżej
poznać atlantyckie dno, a raczej ten jego kawałek, który ruchy skorupy
ziemskiej zmieniły w niewielką górzystą wyspę.
Pewnego razu parny upal zmusił mnie do zmiany trasy. Zszedłem ze
stromej grani do nadbrzeżnego osiedla, którego kryte dachówką chaty
wyłaniały się spod gęstej zieleni nad cichą, lazurową zatoczką.
W maleńkiej kawiarence półnagi kelner Metys z czarną czupryną i
wielkim srebrnym kolczykiem w lewym uchu poinformował mnie łamaną
anglo–francuszczyzną, że osiedle nazywa się Porto Alte, że mieszkają tu
rybacy i robotnicy z fabryki konserw, że jesienią zjeżdżają w te strony
turyści z Europy i Ameryki.
— Masa turystów, sir — dukał nalewając w wielki graniasty kufel
mętne miejscowe wino. — Muzeum, sir. Drugiego takiego na świecie nie
ma. Atlantyda, sir. Najprawdziwsza, bez najmniejszego oszustwa. M’sieur
słyszał? Bóg litościwy rozgniewał się na Atlantydę i zesłał powszechny
potop. Wszyscy potonęli, tylko najsprytniejsi oszuści wyszli cało… są u
nas na wyspie. M’sieur nie wierzy? Niech się w ziemię zapadnę razem z
tawerną. Dawne dzieje. Wtedy nie było uczonych, żeby to wszystko
opisać. M’sieur zechce odwiedzić muzeum i sam się przekonać. Jeszcze
szklaneczkę, sir?
Podziękowałem, zapłaciłem i wyszedłem na bulwar pod nieruchome
korony ostrolistnych palm. Kierując się ku plaży zauważyłem niewielki
budynek z szarego porowatego kamienia. Stał z dala od innych domów
osiedla. Za gęstym zapuszczonym parkiem, okalającym budynek, wznosiły
się białe wieże klasztoru. W na pół rozwalonym murze była furtka. Przy
niej tabliczka z angielskim i portugalskim napisem: „Muzeum
historyczne”.
Plaża leżała tuż obok. Wykąpałem się i wyciągnąłem na leżaku pod
daszkiem z żaglowego płótna. Fale ledwie szemrały. Powietrze było
gorące i nieruchome. Pomyślałem leniwie, że upłyną jeszcze najmniej trzy
godziny, zanim upał trochę zelżeje. Rozejrzałem się dokoła. Uwagę moją
znów przykuł szary budynek. A może by wstąpić do tego muzeum? Tam,
pod kamiennym sklepieniem i w gęstym cieniu starego parku mogła się
kryć ochłoda…
Od furtki wiodła w stronę budynku dróżka wyłożona białymi płytami z
marmuru. Poprzez szczeliny chodnika przebijała się trawa. Przy wejściu
nie było nikogo. W mrocznym okrągłym hallu panował chłód. W kącie
drzemał staruszek — portier. Zdjąłem kapelusz, otarłem chustką spocone
czoło. Staruszek wciąż drzemał. Ostrożnie ująłem go za ramię. Podniósł
głowę, spojrzał na mnie sinymi, załzawionymi oczyma, w milczeniu wziął
monetę i gestem zaprosił do środka.
W salach było cicho. Staruszka — podłoga poskrzypywała. Na ścianach
wisiały wyblakłe mapy morskie z czasów Kolumba i Vasco da Gamy,
fotografie jakichś ruin, strzępy pergaminów. W kątach pobłyskiwały
rycerskie zbroje. W zakurzonych gablotach obok okruchów greckich
amfor leżały starorzymskie monety i prymitywne wyroby z kości
słoniowej. Obok starej lunety skrzyła się kolekcja jaskrawych motyli znad
Amazonki i dziwaczne gałęzie koralowców. Wszystko razem
przypominało zaniedbany sklep z pamiątkami, którego właściciel dawno
stracił nadzieję sprzedania czegokolwiek ze swoich zleżałych klamotów.
Uwagę moją przyciągnął po mistrzowsku wykonany model starego
okrętu. Etykietka głosiła, że jest to model karaweli Krzysztofa Kolumba i
że zrobił go własnoręcznie jego towarzysz podróży, cieśla okrętowy Diego
Santis w 1496 roku. Przyjrzawszy się baczniej temu wspaniałemu cacku,
zauważyłem ledwo widoczny stempel na miedzianej okładzinie kilu. Lupa
kieszonkowa pomogła odczytać napis bez trudu. „Rotterdam, Preiss i syn.
Fabryka modeli 1928”. Po tym „odkryciu” ruszyłem w dalszy obchód nie
zwracając już uwagi na emfatyczne objaśnienia wykaligrafowane w kilku
językach.
W ostatnim pomieszczeniu wisiały pożółkłe ze starości obrazy. Jeszcze
raz obszedłem ciche bezludne sale. Ani jednego drobiazgu, który choć
luźno można by związać z zaginioną kulturą Atlantów. Czyżby kelner tak
bezczelnie mnie okpił?
Po prawdzie nie liczyłem na nic szczególnego: kilka zagadkowych
skorupek, jakaś płyta wyrzucona przez fale… Ale żeby zupełnie nic!…
Trochę zawiedziony wróciłem do hallu. Dozorca wciąż drzemał w
swoim kącie.
— Atlantyda — głośno krzyknąłem podchodząc. — Gdzie Atlantyda?
Nie otwierając oczu w milczeniu wyciągnął wyschłą ciemną dłoń.
— Już zapłacone — zareplikowałem — a Atlantydy tam nie ma.
Starzec powoli uniósł sine bezrzęse powieki, uważnie przyjrzał mi się
załzawionymi oczyma, wymamrotał coś półgłosem.
W milczeniu czekałem.
Zastękał, wstał, z trudem wyprostował zgarbione plecy. Był bardzo stary
i sam przypominał sędziwy eksponat muzealny. Na wyschniętej czaszce
sterczały mu kępki siwych włosów. Długi, haczykowaty nos celował w
spiczasty podbródek. Wąskie bezkrwiste wargi miał zaciśnięte, a jego
sfatygowane czarne ubranie było wymiętoszone i całe w plamach.
Zrobił ciężko kilka kroków i nie oglądając się zapytał o coś po
portugalsku.
— Nie rozumiem — odpowiedziałem po francusku. — Zna pan może
jakiś inny język?
Zaśmiał się drwiąco.
— Jakiś inny język! — powtórzył przedrzeźniając mój akcent. — Tyś
oczywiście nie Francuz… Skąd jesteś?
— Rosjanin. Ze Związku Radzieckiego.
Odwrócił się, leciutko uniósł powieki i jakiś czas wpatrywał się we mnie
w milczeniu.
— Wiem — ozwał się wreszcie. — Jesteś z tego szkunera, co stoi w
Funchal. Przed kilku laty był tu jeden Rosjanin. Po co ci Atlantyda? —
krzyknął i oczy mu nagle zabłysły. — Co o niej wiesz? Tam, tam trzeba jej
szukać, rozumiesz? — Kościstym, zgiętym palcem pokazał otwarte drzwi,
za którymi rozpościerała się niebieska tafla oceanu… Wy moglibyście,
Rosjanie… Trzeba tylko mieć wiarę. Wiarę i chęci.
— Przepraszam — rzekłem kierując się ku wyjściu.
— Dokąd? — znowu krzyknął. — Chcesz widzieć Atlantydę?
Chodźmy!
Poczułem się głupio i mimo woli się cofnąłem.
— Nie bój się — rzekł starzec, jakby czytając w moich myślach. —
Jeszczem nie całkiem wariat. Nie ciągnę cię na dno oceanu. Chciałeś
widzieć Atlantydę. Idź, oglądaj!
Otworzył malutkie drzwiczki w ścianie. Za drzwiami pochyły korytarz
prowadził do sal oświetlonych mdłym czerwonawym światłem.
Wahałem się. Byłem prawie pewny, że mam do czynienia z obłąkanym.
— Idź, idź! — powtórzył starzec. — Chciałeś widzieć Atlantydę… — I
zaśmiał się cicho. Potem ciężko pokuśtykał do stojącego w kącie fotela,
siadł i zamknął oczy.
*
Z pomieszanym uczuciem ciekawości i rozdrażnienia zapuściłem się w
korytarz, przekonany, że znów zostanę wystrychnięty na dudka.
W połowie korytarza odwróciłem się. Starzec wciąż drzemał w swoim
fotelu. Korytarz wiódł do półmrocznego pokoju o nisko wiszącym
sklepieniu. Okien tu nie było. Z sąsiedniej sali przez szeroki łuk drzwi
sączyło się mdłe światło. Na lewo od wejścia, bezpośrednio na kamiennej
posadzce leżała część olbrzymiej marmurowej kolumny z rzeźbioną
głowicą pocętkowaną śladami małży–skałotoczy. Na prawo wisiała
potężna marmurowa płyta z napisami. Podszedłem bliżej. Boczne
oświetlenie nadawało wyciętym w białym marmurze literom
nadzwyczajną plastyczność. Napis był dwujęzyczny, łacińsko–grecki.
Przypominając sobie z wysiłkiem znaczenie dawno zapomnianych
łacińskich słów, domyśliłem się raczej niż przeczytałem:
Przechodniu, kimkolwiek byś był, zadrżyj, bo stoisz oto u progu
największej tajemnicy świata, co cię wydał. Wszystko, co tu
zobaczysz, zwrócił Ocean, który pochłonął najpotężniejsze
mocarstwo Ziemi. Inna byłaby historia narodów i krajów, gdyby
nadal pisali ją Atlanci. Ale zginęli oni, a z ziaren wiedzy, którą
zostawili, wyrosły nauki i sztuki Nowego Świata.
Następowały obszerne cytaty z Platona, który pierwszy opowiedział
ludziom o Atlantydzie:
Egipscy kapłani powiedzieli Solonowi: „Wy, Hellenowie, zawsze
jesteście dziećmi. Nie ma starca między Hellenami… Istniało swego
czasu, Solonie… państwo, które dziś jest państwem ateńskim, wielka
potęga militarna i w ogóle prawa miało znakomite… Pisma nasze
mówią, jak wielkie państwo wasze złamało potęgę, która gwałtem i
przemocą szła na całą Europę i Azję. Szła z zewnątrz, z Morza
Atlantyckiego… Bo morze miało wyspę przed wejściem, które wy
nazywacie słupami Heraklesa. Wyspa była większa od Libii i od Azji
razem wziętych. Ci, którzy wtedy podróżowali, mieli z niej przejście
do innych wysp. A z wysp była droga do całego lądu… Otóż na tej
wyspie, na Atlantydzie, powstało wielkie i podziwu godne
mocarstwo… władające Libią aż do granic Egiptu i nad Europą aż
po Tyrrenię. Więc ta cała potęga zjednoczona próbowała raz…
ujarzmić wasz i nasz kraj i całą okolicę Morza Śródziemnego. Ale
przyszły straszne trzęsienia ziemi, potopy i nadszedł jeden dzień i
jedna noc okropna, a wyspa Atlantyda zanurzyła się pod
powierzchnie, morza i zniknęł
*
a.
Stwierdziwszy, że dalsze teksty również są wzięte z Platona, wszedłem
do następnej sali. Była to biblioteka. Zapełniały ją ciężkie rzeźbione regały
napchane książkami. Leżały tu tysiące tomów we wszelkich możliwych
językach; wszystko — o Atlantydzie.
Rozprawy filozoficzne stały obok powieści fantastyczno–naukowych,
grube monografie historyków obok albumów wycinków gazetowych.
Nigdy nie sądziłem, że o Atlantydzie napisano tak dużo.
Pośrodku sali, na wielkim stole zawalonym gazetami stał olbrzymi
globus. Na nim na bladoniebieskim tle Atlantyku ktoś naniósł czerwonym
tuszem kontury zatopionego kontynentu. Wpatrywałem się uważnie w
niezwykły dla oka zarys granic geograficznych. Człowiek, który
skompletował tę zadziwiającą bibliotekę i naniósł na globus kontury
Atlantydy, rozporządzał informacjami różnego stopnia wiarogodności.
Jedne granice wyciągnął grubą czerwoną linią z załamaniami półwyspów,
zatok i przylądków. Inne ledwie zaznaczył schematycznymi kreskami.
Trzecie — najmniej pewne — tylko wypunktował. Zaginiony kontynent
przecinały rzeki. Wypływały z górskiego łańcucha, który ciągnął się z
północy na południe. W łańcuchu tym z łatwością poznałem grzbiet
środkowoatlantycki.
Przyjrzawszy się baczniej, zauważyłem, że kontury Europy i Ameryki
Północnej w wielu miejscach są poprawione i różnią się od dzisiejszych.
Półwysep Pirenejski i góry Atlasu ciągnęły się dalej na zachód. Zatoka
Biskajska była o połowę mniejsza. Północną Europę i Amerykę pokrywały
drobne niebieskawe kreski. Granica ich odpowiadała zasięgowi lodów w
okresie największego zlodowacenia.
Nie była to współczesna mapa z hipotetycznymi konturami zatopionego
kontynentu, ale paleogeograficzna mapa czwartorzędu sporządzona z jakąś
niesamowitą pedanterią.
Nieznany autor wykorzystał najnowsze dane o ukształtowaniu dna
oceanicznego i świetnie się znał na subtelnościach paleogeografii
czwartorzędu. Z drugiej jednak strony, wielka ilość dziwnych szczegółów
wziętych z nieznanych źródeł nasuwała przypuszczenie, że rysunek na
globusie jest wytworem głównie fantazji. Daremnie szukałem daty,
nazwiska autora, jakichkolwiek przyjętych oznaczeń. Nie było nic.
A może globus nie jest eksponatem. Więc po co tu stoi? i po co ta
biblioteka przed wejściem do sali?
Nie znalazłszy odpowiedzi na te pytania zostawiłem globus i ruszyłem
dalej. Następna sala była olbrzymia. Skośne, wąskie okienka umieszczone
tuż pod sufitem zasłonięte były czerwonymi kotarami. W czerwonym
mroku ciągnęły się hen szeregi kolumn podpierających kamienny strop.
Dopiero gdy uszedłem już kilkadziesiąt kroków, uświadomiłem sobie, że
sala ta jest znacznie większa od całego gmachu muzeum i że jestem w
podziemiach.
Na potężnych drewnianych postumentach przy ścianach i kolumnach
stały i leżały jakieś płyty, grubo ociosane bloki, głowice porozbijanych
kolumn, fragmenty rzeźbionych gzymsów, misternych arkad.
Półmrok nie pozwalał czytać objaśnień wypisanych po łacinie drobnym,
paciorkowatym pismem. Dopiero przy marmurowym gzymsie,
ozdobionym delikatnym ornamentem z kwiatów i liści, zdołałem odczytać:
„Wyspa Corvo, zatoka lwów, zachodnie wybrzeże, 1898”.
Czerwonawy mrok podziemia, zadziwiające szczegóły architektoniczne
i ornamenty — bez wątpienia pomniki bardzo starej kultury, ślady
skałotoczy świadczące, że większość zgromadzonych tu przedmiotów
pochodzi z dna morskiego, zagadkowy rysunek na globusie — wszystko to
razem stwarzało szczególną atmosferę tajemniczego i nerwowego
oczekiwania. Wydało mi się nagle, że w istocie stoję u progu wielkiej
tajemnicy — tak jak głosił napis przed wejściem. Jeszcze jeden krok tylko
— a pojawi się ktoś, kto przemieni te okruchy zamarłej cywilizacji w
piękne pałace i świątynie nieznanego antycznego świata. Byłyżby
wszystkie te kawałki kamienia, zachowujące ślady dłuta nieznanych
artystów, namacalnymi dowodami istnienia Atlantydy?
Powoli szedłem dalej. Oto kawałek wspaniałej surowej kolumny, brzeg
wielkiego marmurowego pucharu, architraw z niewyraźnym ornamentem,
kula z czarnego bazaltu, doskonale piękna kobieca ręka z marmuru…
Niezwykłe muzeum! Na jego eksponatach odciskało się piętno
niezbadanej tajemnicy. Znać było na nich patynę — nie wieków, lecz
tysiącleci. Zbyteczne tu były wymyślne objaśnienia, tak jak tam — na
górze. Te kamienie przemawiały swoim własnym językiem, jasnym i
pełnym zagadek zarazem. Ale takich zagadek nie rozwiążesz w kilku
słowach.
Sala kończyła się niewielką alkową. Prowadziły do niej wąskie
kamienne schodki. Alkowa była pusta i zalana jaskrawym dziennym
światłem, które przenikało tu z góry. Wyszedłszy z mrocznej sali,
musiałem przymrużyć oczy.
A kiedy je otworzyłem, zobaczyłem portret. Zwyczajny portret
naturalnej wielkości człowieka na tle morskiego krajobrazu. W innej
chwili, w innej sytuacji, nie wywarłby pewnie na mnie specjalnego
wrażenia. Ale wtedy, po zwiedzeniu, podziemnego muzeum, podniecony
atmosferą jakiegoś tajemniczego oczekiwania doznałem oszołomienia.
Zastygłem w miejscu nie mogąc spuścić wzroku z twarzy męskiej, pięknej
i smutnej.
Artysta przedstawił człowieka nad brzegiem oceanu. Zielonkawe fale
biły w skalisty brzeg i rozbryzgiwały się na strzępy białej piany. Człowiek
stał na występie skalnym, wśród ciemnych obrośniętych wodorostami
głazów, oparty plecami o pionową grań urwiska. Jedną ręką przyciskał do
piersi poły szerokiego purpurowego płaszcza, drugą, smukłą i silną,
wyciągnął przed siebie obejmując nią występ skały, niby koło sterowe
okrętu. Wiatr rozwiewał mu długie siwe włosy spięte na czole złotą
klamrą. Twarz jego była gładka, blada, ale spokojna. Tylko głębokie fałdy
w kątach ust świadczyły o latach ciężkich przeżyć. Szeroko otwarte oczy
wpatrywały się w ocean. Był w nich ból, było pytanie, była olbrzymia
wiedza.
— Napatrzyłeś się? — dobiegł mnie nagle głuchy, jakby spod ziemi,
idący głos.
Drgnąłem i odwróciłem się.
U dołu, na schodkach wiodących do alkowy stał staruszek–dozorca.
— Kto to jest? — zapytałem cicho, wskazując na portret.
Staruszek uśmiechnął się.
— Urodził się dwanaście tysięcy lat temu. Udało mu się przeżyć swoją
ojczyznę.
— Aha, więc to nie portret.
— Portret. Malowany w kilka dni po jego śmierci. Z pamięci. Ale
podobny… Tak podobny — z zapadłej piersi staruszka wyrwało się coś
jak westchnienie. — Jacques był utalentowanym artystą.
— Jacques? Kto to taki…?
— Jacques Marian Duval, mój przyjaciel. Przyjechaliśmy tu razem
przeszło siedemdziesięt lat temu.
— Przepraszam, a pan… kim pan jest?
— Nazywam się Antonio Salvator di Riveira. Mam wątpliwy zaszczyt
tytułować się uczonym kustoszem tego jarmarcznego bałaganu, który
widziałeś na górze.
Zagryzłem wargi. Starzec wpatrywał się we mnie uważnie, zmrużywszy
sine, załzawione oczy.
— Co cię jeszcze interesuje?
Wskazałem na wnętrze mrocznej sali.
— Skąd to wszystko?
— Chodź no tutaj — rzekł starzec zamiast odpowiedzi.
Jeszcze raz spojrzałem na portret i po kamiennych schodach zszedłem
do sali.
— Ktoś ty? — zapytał, kiedy stałem obok niego.
Przedstawiłem się.
Staruszek otarł suchą ręką żółte, woskowe czoło.
— Przypominam sobie — mruknął patrząc na mnie. — Czytałem twoją
artykuły o Atlantyku. Same bzdury. Nie przerywaj. Bzdury. Pod jednym
względem masz tylko rację. Dno opada. Wciąż opada. Jego ojczyzna —
wskazał na portret — idzie coraz głębiej.
— Nie rozumiem. On… kim on jest?
— Poczekaj… Jego rodacy obrabiali te kamienie. Widziałeś rękę
dziewczynki? Doskonalszej ręki nie wyrzeźbił żaden ziemski artysta,
odkąd istnieje ludzkość. A ornamenty? Widziałeś gdzie takie…?
— Nie — przyznałem.
— No pewnie. W sztuce nikt im jeszcze nie dorównał.
— Pan to wszystko wydobył z dna oceanu.
Staruszek uśmiechnął się pogardliwie.
— Ocean tyle oddał. Jeśli ktoś opuści się na dno… — Zamilkł, nie
kończąc zdania, i odwrócił się.
— To znajdzie Atlantydę — podpowiedziałem.
— Po co szukać? — nerwowo zamachał chudymi, kościstymi
ramionami. — Już ją dawno znaleziono. Jest tu dookoła. Jesteśmy w
centrum prowincji południowo–wschodniej. Dwadzieścia mil na północ
leży Wielki Port Wschodni. Stąd okręty ich wypływały ku brzegom Afryki
i na Morze Śródziemne. Na zboczach tej góry, która zmieniała się w
wyspę, mieściło się wielkie obserwatorium. Mówił tak, jak gdyby
wszystko to był widział na własne oczy.
— Skąd pan wie? — nie wytrzymałem.
Nie zdenerwował się. Popatrzył na mnie uważnie, potem podjął cicho,
jak gdyby rozmawiał sam z sobą.
— Jestem bardzo stary, to już moje ostatnie miesiące, jeśli nie dni. Całe
życie poświęciłem jednej idei, chciałem oddać ludziom utracone przez
nich ogniwo wielkiego łańcucha ich historii. Kpili ze mnie; durnie — bo
byli durniami, mądrzy — bo mieli rozum, więc bali się i zazdrościli. Ale
przysięgłem mu, że się nie poddam — staruszek wskazał na alkowę — i
starałem się dotrzymać przysięgi.
Zamilkł na chwilę, a potem ciągnął:
— Zgromadziłem tu wszystko, co się dało zebrać przez marne
siedemdziesiąt lat ludzkiego życia. O każdym z tych kamieni można
napisać księgę. Teraz nie mam już ani sił, ani pieniędzy. W ojczyźnie
uznano mnie za przestępcę, który ukradł i roztrwonił majątek całej
rodziny. Swojej rodziny. Rozumiesz… Te kamienie pochłonęły wszystko.
I gdybym miał jeszcze więcej… — machnął ręką.
— Ale dlaczego nie napisał pan o tym?
— Po pierwsze dlatego, że byłem młody i głupi. Chciałem dowiedzieć
się więcej i od razu oszołomić świat swoimi odkryciami. Potem, kiedy
zmądrzałem, wiedziałem już tyle, że nikt mi nie uwierzył. Niejednemu
było to na rękę. Wielu chciało zajmować się historią jego ojczyzny —
znowu wskazał w stronę alkowy — a dowody miałem tylko ja. Wiesz, co
zrobiono z moim pierwszym rękopisem? Był to traktat naukowy, a
wydano go jako powieść fantastyczną. Omal nie zwariowałem.
Wystąpiłem do sądu, uznano mnie za niespełna rozumu. Musiałem przez
wiele lat cicho siedzieć, żeby nie dostać się do domu wariatów. Drugiej
książki nikt nie chciał wydać. W Londynie i w Nowym Jorku pamiętano o
moim „szaleństwie”. Kiedy wreszcie postanowiłem sam wydać książkę,
nie miałem już pieniędzy na druk.
— Jak to, więc w całym świecie nie znalazł się nikt?…
— Nie przerywaj… Twój kraj też by nie chciał mieć do czynienia z
wariatem. Żądano ode mnie dowodów autentyczności wszystkiego, co tu
jest. Był to wielki skandal. Do gardła skoczę temu, kto nie wierzy, ale nie
zniżę się do udowadniania, żem nie łgarz.
— Jakie dowody? Czy te pomniki nie mówią same za siebie? Nie jestem
specjalistą, ale…
Starzec roześmiał się przejmująco.
— Oczywiście — zawołał, wycierając brudną chustką załzawione oczy
— jak najoczywiściej. Ale ci, co to widzą, żądają, u diabła, dowodów.
Wiedzą, że stary di Riveira po śmierci Jacques’a Duvala przez całe życie
pracował sam. Świadków nie ma. Mógł podrobić dokumenty, książki
muzealne. Mógł sam, własnoręcznie wyrzeźbić wszystkie te kolumny,
ornamenty, łuki, ślady skałotoczy, rękę dziewczynki… Cha! cha! cha!…
Jego ostry, przenikliwy śmiech długo rozlegał się echem w tej dziwnej
sali. Starzec już zamilkł i znów ocierał oczy zatłuszczoną chustką, a
śmiech wciąż jeszcze brzmiał gdzieś daleko za dwuszeregiem kamiennych
kolumn.
Znów poczułem się głupio i pomyślałem, że jednak ludzie, co go mieli
za wariata, nie byli tak dalecy od prawdy.
— Nie — rzekł — jakby znów czytając w moich myślach. — Nie, nie!
… Wszystko to jest znacznie bardziej skomplikowane, niż sądzisz… Ale
dość. Ruszaj! Czas zamykać muzeum.
— A portret? — zaprotestowałem. — Kogo przedstawia?
— Chcesz wiedzieć?
— Chcę. Zamyślił się.
— Mógłbym cię zbyć pierwszą lepszą bzdurą — rzekł — albo po prostu
wyrzucić za natręctwo. Wyrzuciłem stąd już niejednego amatora cudzych
tajemnic, zwłaszcza spośród dziennikarskich łgarzy. Nienawidzę ich…
Tego losu nie uniknął i szlachetny sir Francis Snowdan z Królewskiego
Towarzystwa… Próbował twierdzić, dureń, że widzi tu pamiątki kultury
kreteńskiej i egejskiej, a nie to, co naprawdę tu jest. Żebyś widział, jak
stąd fruwał. Wyrzuciłem za nim jego teczkę, melonik i parasol. Ale ty…
Nie twierdzę, że mi się podobasz. Jeszcze cię nie rozgryzłem. Możeś i nie
lepszy od innych. W każdym razie coś niecoś ci opowiem. U ciebie w
kraju nikt nie słyszał o moich pracach. Ale jeden warunek — nie zrobisz z
tego zajmującej bajeczki dla grzecznych dzieci. Przynajmniej, póki ja żyję.
Przyrzekasz?
— Chce pan, żebym pańskie opowiadanie zachował w tajemnicy?
— Chcę, co powiedziałem — wybuchnął di Riveira. — Nie zrobisz
bajeczki z historii zaginionego ludu. Rozumiesz? Wszystko, co usłyszysz,
to były fakty. Gdybym wierzył w Boga, mógłbym przysiąc. Ale
przestałem wierzyć już siedemdziesiąt lat temu. W dodatku tylko raz w
życiu przysięgałem. Nie żądam, żebyś mi wierzył, chcę tylko, żebyś
przyrzekł nie żartować z moich słów. Najlepszy sposób utopienia prawdy
to zrobić z niej jeszcze jedno opowiadanie fantastyczne.
— Z czego wywnioskował pan, że ja…
— Dlatego, że połowa książek biblioteki, przez którą szedłeś, to
niesumienne i ignoranckie spekulacje oparte na moich odkryciach.
Dlatego, że moja pierwsza naukowa publikacja… Zresztą sam wiesz…
— Przyrzekam, że nie napiszę opowiadania fantastycznego —
wypowiedziałem uroczyście.
— Dopóki ja żyję — powtórzył di Riveira. — Amen. Słuchaj więc…
Zresztą, nie… Idź do biblioteki i zaczekaj.
Odwrócił się i ze stękaniem poszedł schodami do alkowy. Powolutku
przeszedłem mroczną salę. Po kilku krokach obejrzałem się ostrożnie.
Starzec, głęboko zamyślony, stał przed portretem wpatrując się weń z
uporem.
Czekałem dość długo. Wreszcie usłyszałem szuranie butów starca i Don
Antonio pojawił się u wejścia do biblioteki.
— Muszę jeszcze zamknąć drzwi — burknął nie patrząc na mnie. —
Stróż już od kilku dni choruje i muszę pełnić jego obowiązki. Nędzne
grosze, które gapie płacą za wejście, to jedyne dochody muzeum. Nie
możemy sobie pozwolić na zrezygnowanie z nich.
— A może byśmy poszli do kawiarni?… — rzekłem niepewnie i
natychmiast pożałowałem propozycji.
Starzec odwrócił się szybko. Jego oczy zalśniły gwałtownie, twarz
wykrzywiła się w złym grymasie. Z pewnością miałem wtedy minę nader
wystraszoną i głupią, di Riveira bowiem wstrzymał już, już wychodzące
mu z ust przekleństwo i badawczo wpił się we mnie oczyma. Stopniowo
twarz jego odzyskała normalny wyraz. Rzekł obojętnie:
— Chodźmy… Tylko uprzedzam — nie mam ani grosza. W ostatnich
dniach do muzeum nikt nie zaglądał… prócz ciebie.
*
Wyszliśmy. Słońce wisiało już nisko nad horyzontem. Lekka bryza
niosła wilgotny chłodek. Od jej porywów zaczynały szeleścić szerokie
liście palm. Opodal wzdychał z szumem ocean.
Przy wejściu do muzeum na kamiennej ławce leżała paczka czasopism.
Di Riveira podniósł je, przekartkował i ostrożnie położył na fotelu
stojącym w hallu.
— Jałmużna dla naszego muzeum — wyjaśnił zamykając ciężkie
dębowe drzwi. — Przysyłają bezpłatnie. Tu i ówdzie jeszcze o nas
pamiętają.
Obfita kolacja przeciągała się. Kwaśnym winem popijaliśmy ostre
miejscowe potrawy, wymieniając zdawkowe uwagi. Kiedy na stole
pojawiły się maleńkie filiżaneczki dymiącej aromatycznej kawy, starzec
wytarł bibułką cienkie, blade wargi, spojrzał na mnie uważnie i rzekł:
— Chciałeś znać historię portretu. Słuchaj. Portret ten przedstawia
człowieka, którego fale wyrzuciły o kilka mil stąd, tam, za tym skalistym
cyplem, 28 czerwca 1889 roku. Tego rana brodziło koło brzegu dwóch
młodych wartogłowów. Jeden z nich chciał zostać językoznawcą.
Przyjechał na Maderę doskonalić swoją portugalszczyznę. Ale
interesowały go języki w ogóle. Miał właśnie w kieszeni tomik wierszy
Safony i wykrzykiwał na cały głos wdzięczne strofy starogreckie, usiłując
przekrzyczeć ocean. Drugi był malarzem. Przyjechał malować ocean,
niebo i wodę. Idąc wzdłuż brzegu, językoznawca i malarz zauważyli na
mokrym piasku czerwoną plamę. Podeszli bliżej i zobaczyli wspaniały
płaszcz z zadziwiająco lekkiej i elastycznej purpurowej tkaniny,
przetykanej złotą nitką.
Oświadczyłem, że to rzymska toga, a Jacques, że to płaszcz Holendra–
tułacza porwany przez huragan. Zabraliśmy płaszcz i poszli. O sto kroków
dalej zobaczyliśmy człowieka. Leżał na piasku, silne ręce rozłożył szeroko
rozkrzyżowane. Twarz kryły mu długie, siwe jak srebro włosy. Wyglądał
na śpiącego, ale byliśmy pewni, że nie żyje. Jednak żył jeszcze. Lekki
oddech ledwie poruszał potężną piersią. Doprowadziliśmy go do
przytomności. Niestety, nie na długo. W kilka godzin później zmarł nam
na rękach. Spełniając jego wolę, zawinęliśmy ciało w przetykany złotem
płaszcz, przywiązali ciężki kamień u nóg i rzucili z wysokiego urwiska do
oceanu. W kilka dni później Jacques namalował jego portret — ten sam,
który widziałeś. Po śmierci Jacques’a wziąłem ten portret do muzeum,
które właśnie zacząłem tworzyć. Mówię oczywiście o podziemnym
muzeum — dodał di Riveira po krótkiej przerwie.
— No a co dalej? — spytałem.
— O portrecie już wszystko — rzekł cicho starzec — skały i ocean
Jacques malował z natury. Sam rozpoznasz miejsce, jeśli kiedy będziesz
na tym cyplu. Zajrzyj tam. Ocean przyjął tam w swoje łono ostatniego
człowieka Atlantydy.
— Ostatniego człowieka… Atlantydy? — powtórzyłem zbity z tropu i
pewien, że się przesłyszałem.
— Tak. Człowiek ten wrócił na Ziemię po dwunastu tysiącach
ziemskich lat i nie znalazł nawet miejsca, gdzie była jego ojczyzna.
Poczułem, że w głowie zaczyna mi się kręcić. Błysnęła myśl: „Ktoś z
nas zwariował. Albośmy się obaj wstawili”.
Łyknąłem kawy i wpatrywałem się w starca.
Di Riveira splótł cienkie palce i podparłszy na nich ostry suchy
podbródek patrzył na ciemniejący ocean. Wiatr rozwiewał rzadkie włosy
na jego żółtej, przypominającej pergamin czaszce.
— Może pan powie jaśniej — poprosiłem. Milczał.
— Jak mam rozumieć „dwanaście tysięcy lat”?
— Oczywiście dosłownie.
Wzruszyłem ramionami. Zdenerwował się.
— Nie śpiesz się z pochopnymi wnioskami. Pomyśl.
— Nie jestem specjalistą od rozwiązywania takich zagadek. To coś, jak
z modelem karaweli Kolumba… „zrobiona własnoręcznie przez jego
towarzysza”. Zdaje się, tak tam jest napisane.
Starzec uśmiechnął się.
— Jesteś lepszym obserwatorem, niż myślałem. Tam dużo śmiecia,
pewnie. Ale karawela autentyczna. Etykietka na kilu oznacza datę
restauracji, nic więcej.
— A mimo wszystko nie rozumiem.
— Chcesz powiedzieć „nie wierzę”?
— Można i tak…
Przyszło mi nagle do głowy, że padłem ofiarą jakiejś dziwnej
mistyfikacji, poczułem zmęczenie i wstręt. Czyżby to wszystko było
sprytną inscenizacją? Zacząłem żałować zmarnowanego dnia.
Di Riveira siedział i wciąż milczał. Oczy miał zamknięte. Sprawiał
wrażenie śpiącego.
— Ot, widzisz — rzekł wreszcie, nie podnosząc powiek. — Trudno w to
uwierzyć. Z punktu widzenia każdego durnia masz oczywiście rację. Ale
gdzie przebiega granica — uderzył nagle kościstymi pięściami w stół —
gdzie przebiega granica między „prawdopodobnym” i
„nieprawdopodobnym”? Milczysz!
Gotów byłeś uwierzyć, że kamienie z podziemnego muzeum, to resztki
kultury Atlantów. To dlaczego nie wierzysz, że Atlanta, ostatni Atlanta,
wskazał miejsce tych znalezisk. Nie wierzysz w możliwość wskrzeszenia
człowieka?… Ja też nie wierzę. Kiedy umrę, żadna siła nie zdoła mnie
wskrzesić. On też nie zmartwychwstał. Umarł, pierwszy i ostatni raz na
moich rękach, siedemdziesiąt lat temu. I pochowałem go tam, gdzie
znalazł mogiłę jego lud. „Mało zdążył opowiedzieć, był bardzo słaby. Ale
starczy tego, żeby ludzie naszych czasów mogli odnaleźć zatopione miasta
Atlantydy. Gdyby tylko chcieli uwierzyć w niewiarygodne.
Ja uwierzyłem i znalazłem wszystko to, co widziałeś w podziemiach
muzeum. Ale mogłem przebadać tylko niegłębokie miejsca w
przybrzeżnej strefie wysp. Nie miałem ani pieniędzy, ani środków do
badań głębin oceanu. A ci, co mieli pieniądze, nie wierzyli mi. Raz tylko
udało mi się namówić pewnego Amerykanina do przeprowadzenia badań
na dużej głębokości.
Był to rok 1914, lato. Przez kilka miesięcy dragowaliśmy dno w
miejscu, gdzie powinno się było znajdować wielkie miasto Atlantów. Ale
dragi wyciągały tylko popiół wulkaniczny i kawałki porowatej lawy.
Amerykanin był wściekły. Groził, że wyrzuci mnie za burtę, wreszcie
wysadził na pustynną rafę w zachodniej grupie Azorów. Spędziłem tam
sam jak palec kilka tygodni i omal nie umarłem z głodu. Ale mimo
wszystko dureń wyświadczył mi wielką przysługę. Tam na tej rafie
znalazłem w piasku laguny marmurową dziewczęcą rękę, kawałek
cudownego posągu jakiegoś genialnego rzeźbiarza Atlantydy. Widziałeś
ją. Już sobie ostrzyłem zęby na tego osła, jaki to miażdżący list napiszę do
niego po powrocie. Ale kiedy udało mi się wrócić na Maderę, w Europie
wrzała wojna. Atlantyda nie interesowała już nawet historyków i pisarzy.
Przez długi czas nie mogłem pojąć przyczyn naszego niepowodzenia.
Wreszcie zrozumiałem. Miałem kawałki bazaltu, które wyciągnęła draga.
Kilka lat temu przesłałem jeden z nich do laboratorium w Cambridge. Tam
określono absolutny wiek skały. Równe dwanaście tysięcy lat. Rozumiesz.
Zapadaniu się Atlantydy towarzyszyły olbrzymie kataklizmy. Tak
utrzymywał i Platon. Prawdopodobnie miasto, któregośmy szukali, leżało
przywalone warstwami popiołów wulkanicznych i potokami lawy.
Di Riveira zamilkł. Słońce zaszło i nad naszymi głowami zabłysły
pierwsze gwiazdy. Wiatr robił się coraz bardziej rześki, coraz głośniej
szeleściły liście palm.
— No, na mnie czas — rzekł starzec, wstając od stołu. — Dziękuję za
kolację. Chyba wezmę resztki pasztetu i chleb. Mój stary dozorca jest
chory i nie wychodzi. Trzeba mu dać jeść.
Pośpiesznie zawinął resztki kolacji w papierowe serwetki i schował
wszystko do kieszeni.
— Więc jak ostatecznie było z tym Atlantą — zapytałem przy wyjściu z
kawiarni — skąd wziął się na brzegu… i jak zdołał pan się z nim
porozumieć?
— Nie poszło łatwo — odparł di Riveira. — Zanim zrozumieliśmy go,
spróbowaliśmy z dziesięciu chyba języków. A gdy zrozumieliśmy,
przydała się moja greka. Jest trochę podobna do jednego z języków
Atlantydy. Aha… jeszcze jedno… Atlanci, najprawdopodobniej, posiadali
wielki dar, którego brak ludziom dzisiejszym. Mam wrażenie, że znali
sztukę telepatii. Jeszcze w niejednym nas wyprzedzili.
— No, a sam Atlanta — upierałem się — nie wynurzył się też chyba z
dna Atlantyku?
— Czy nie powiedziałem? — zmiarkował się starzec. — Oczywiście, że
nie. Nawet nie wiedział o istnieniu oceanu. On… Ale to bardzo długa
historia. Jestem zmęczony — potarł ręką czoło. — W głowie mi się kręci.
Człowiek nieprzyzwyczajony. Kolacja za obfita dla mnie… I wino…
Słuchaj, wszystko jedno i tak nie mam komu przekazać mojej tajemnicy.
Może ze mną umrzeć. Was, Rosjan, zupełnie nie znam. Zresztą,
przepraszam, znałem jednego i, zdaje się, niezły był chłopak. Wnioskując
z tego, jak wściekle na was pluje wszelka hołota… jesteście nie tacy jak
wszyscy. Jeśli się zdecyduję, może i zdradzę wam, gdzie szukać… Ale nie
teraz… Bywaj…
Złapałem go za rękę.
— A co z Atlantą?
— Po co ci on teraz? I tak już wiesz więcej niż inni.
— Chciałbym zrozumieć… żeby uwierzyć…
— Opowiem ci… Ale później… Albo nie… Zresztą masz — wyciągnął
z bocznej kieszeni pomięty zeszyt. — Po angielsku czytasz. Tu znajdziesz
wszystko o nim. Tego nikt nie wie. Ale pamiętaj, żeś obiecał…
Wyciągnąłem rękę.
— Początek nie ma znaczenia, ostatnia strona też — wymamrotał
wyrywając z zeszytu kilka kartek. — Resztę masz. Oddasz mi… przed
odjazdem… Bywaj.
— Don Antonio — rzekłem ściskając jego suchą, zimną rękę. — Jeśli
pan mi wierzy, mnie i nam, wierzy pan, że nikt z nas nie zakwestionuje
pańskiego pierwszeństwa. Nasz szkuner ma głębinowe trały i sprzęt do
pobierania próbek z dna. Mogę porozmawiać z kierownikiem ekspedycji,
mogę go przekonać. Za tydzień, półtora kończymy remont i podnosimy
kotwicę. Może zgodziłby się pan jechać z nami i wskazać miejsca badań.
Daję panu słowo…
Uśmiechnął się z goryczą.
— Trzeba było zarzucić kotwicę u brzegów Madery choćby kilka lat
wcześniej. Podróż morska już nie dla mnie. Zresztą o tym potem… Potem.
Kiwnął głową, ruszył wolniutko w stronę bulwaru i wkrótce zniknął w
tłumie przechodniów.
*
Dopiero przed świtem wróciłem na pokład. Kierownik obrugał mnie,
zaniepokojony moją długą nieobecnością. Pokrótce opowiedziałem mu,
gdzie byłem i kogo poznałem, potem zszedłem do kajuty i wydobyłem
zeszyt starca.
Początkowo z trudnością odcyfrowywałem drobne paciorkowate pismo,
wkrótce jednak wciągnąłem się i zacząłem czytać szybciej. Kiedy
skończyłem ostatnią stronę rękopisu, słońce stało już wysoko nad
horyzontem. Jeszcze raz przeczytałem całość i złapawszy kilka kartek
papieru, zabrałem się niecierpliwie do pisania przekładu. Przytaczam go w
całości.
PRZEKŁAD RĘKOPISU
don Antonia Salvatora di Riveiry
kustosza Muzeum Historycznego w Porto Alte
sporządzony przez autora
… — zaproponował Jacques
*
. Ostrożnie przenieśliśmy nieznajomego w
cień i Jacques zaczął robić mu sztuczne oddychanie.
— Dziwne — rzekł wreszcie, opuszczając bezwładne ręce
nieznajomego. — Wszystko wskazuje, że wyrzuciła go na brzeg burza,
która szalała przez całą ostatnią noc. Ale stawiam swoją paletę przeciw
pudełku dziecięcych farbek, że niedługo przebywał w wodzie.
— Rób dalej swoje — poradziłem. — Oddycha równiej, wyraźnie słyszę
wolne uderzenia serca.
— Co za atleta — zachwycał się Jacques podnosząc i opuszczając ręce
nieznajomego. — Popatrz, jak zbudowany. Mieliśmy w Akademii Włocha
— pozował nam do malowania rzymskich bogów. Klnę się na wszystkie
moje obrazy, te co już namalowałem i te co namaluję, przy tym człowieku
wyglądałby jak chuchro. Jak myślisz, ile on ma lat? Gdyby nie ta śnieżna
siwizna, powiedziałbym, że niedużo, trochę starszy od ciebie czy mnie.
— Nie, na pewno dużo starszy — zaoponowałem. — Spójrz na jego
twarz.
— Twarz śpiącego greckiego boga — rzekł Jacques — śpiący Apollo.
Widziałem ten posąg w zeszłym roku w Atenach.
— Pst… jakby się poruszył.
— Rozetrzyj mu skronie — rzucił Jacques, masując szeroką pierś
nieznajomego.
Odgarnąłem ze skroni długie białe włosy i znalazłem lekką złotą obręcz
ściśle opasującą głowę.
— Spójrz, Jacques!
— Dziwna ozdoba. I taki sam wzór jak na płaszczu. Znaczy, że był to
jego płaszcz.
— Bez wątpienia.
— Może to aktor… w czasie widowiska zmyła go fala z pokładu?
— Zaraz się dowiemy. Wraca do siebie. Nieznajomy poruszył się, rzęsy
mu drgnęły.
Rzecz dziwna, w tejże chwili pociemniało mi w oczach i wyraźnie
ujrzałem niezgłębioną czerń nieba usianą niewiarygodnie jasnymi
gwiazdami. Wśród gwiazd wisiało strzępiaste, oślepiająco jaskrawe
fiołkowobiałe słońce. Potrząsnąłem głową i wszystko nagle utonęło w
białej mlecznej mgle. Miałem wrażenie, że lecę w jakąś przepaść bez dna.
Wszystko to trwało kilka sekund. Kiedy przyszedłem do siebie i
rozejrzałem się, dostrzegłem, że Jacques trze sobie czoło.
— Co ci jest? — spytałem go szeptem.
— Nie wiem. W głowie mi się zakręciło… Patrz, oprzytomniał.
Oczy nieznajomego wpatrywały się we mnie i Jacques’a.
— Niezmiernie się cieszę, że czuje się pan lepiej — rzekł szybko
Jacques, uprzejmie uchylając kapelusza.
Nieznajomy szepnął kilka niezrozumiałych słów, potem spróbował
unieść się na łokciu.
— Leżeć, proszę leżeć — Jacques podniósł ostrzegająco rękę. — Zaraz
damy panu trochę wina. Donnerwetter, w jakim języku z nim gadać?
Wygląda, jakby niczego nie rozumiał.
Jacques podsunął szyjkę butelki do ust nieznajomego. Ten ledwie
widocznie pokiwał głową.
— Niech pan pije, to pana wzmocni — rzekłem po angielsku, a potem
powtórzyłem to samo w pięciu czy sześciu językach europejskich.
Nieznajomy wysłuchał mnie uważnie, ale najwyraźniej nie zrozumiał.
Potem sam coś powiedział. Głos jego brzmiał mile i dźwięcznie i miał
miękką aksamitną barwę.
— Co to za język, Antonio? — szepnął Jacques. — Klnę się na paletę,
że jak żyję, czegoś takiego nie słyszałem. Twarz ma czysto europejską, ale
szwargoce, diabli wiedzą po jakiemu. Słyszałeś kiedyś coś takiego?
Przyznałem, że nie.
— Językoznawca, nie ma co — zakpił ze mnie przyjaciel.
Nieznajomy uważnie się w nas wpatrywał.
Potem poruszył lewą ręką i zrozumieliśmy, że chce się podnieść i prosi,
by mu pomóc. Podnieśliśmy go i oparli plecami o występ skalny.
Podziękował lekkim skinieniem głowy i wpatrzył się w ocean.
— Może pobiec po lekarza? — zapytał cicho Jacques.
— Będziesz biegał do wieczora — zwróciłem mu uwagę. — Najbliższy
dopiero w Funchal.
Nieznajomy znów zaczął mówić. Wsłuchiwałem się uważnie w jego
mowę i nagle wyłowiłem znane słowa.
Odpowiedziałem mu po grecku. Zrozumiał mnie. Na jego twarzy
pojawił się słaby uśmiech.
— Witam was, nowi ludzie Ziemi — odezwał się powoli — szczęśliwy
jestem, że nie wszystko zginęło w ogniu, który strawił mój biedny kraj.
— Gdzie pański kraj?
— Teraz na dnie tego morza.
— Co on mówi? — przerwał mi Jacques, zauważywszy moje
zdumienie.
— Poczekaj — zbyłem go. — Kim pan jest? Skąd pan jest? —
zwróciłem się do nieznajomego.
— Moi rodacy nazywali siebie Atlantami. Czy dzisiejsi mieszkańcy
Ziemi znają to słowo? Pamiętają o Atlantydzie?
— Żyje wśród nas legenda, że na miejscu tego oceanu istniał kiedyś kraj
o tej nazwie.
— Legenda — powtórzył nieznajomy, a kąciki jego warg zadygotały
boleśnie. — Słuchaj mnie uważnie, nowy człowieku Ziemi, który nie
zapomniałeś języka swoich przodków. Wiele ci mam do powiedzenia, a
czasu już mało… Jestem Atlantą, i kto wie, może ostatnim synem tego
starożytnego ludu nieskończonego Wszechświata. Naszą ojczystą planetą
była Assar. Krąży w systemie dwóch niebieskich słońc, o czterdzieści
dwie linie promienia świetlnego
*
od tej gwiazdy — wskazał na dysk
słoneczny prześwitujący przez obłoki. — Z dziesięciu planet rodziny
Assar tylko na jednej powstało życie. Moi przodkowie już w
niepamiętnych czasach odkryli źródła energii niebywałej mocy. Zaludnili
najbliższe światy, potem zaczęli przedsiębrać dalsze wyprawy. Mniej
więcej przed piętnastu tysiącami ziemskich lat, międzygwiezdne statki
Atlantów dotarły do Ziemi. Warunki życia były tu prawie takie jak na
Assar. Żyły tu rozumne istoty, podobne do Atlantów, ale stojące jeszcze na
niezmiernie niskim poziomie rozwoju i kultury. Przybyszów było mało,
Ziemian dużo. Wybuchały konflikty, lała się niepotrzebnie krew.
Trzy tysiące lat dziejów Atlantydy to historia ciągłych rzezi i wojen.
Stopniowo Atlanci stworzyli olbrzymie mocarstwo, którego potęga i
wpływy wciąż rosły. Przybysze zmieszali się z wieloma plemionami
Ziemian. Wytworzyła się nowa rasa ludzi pięknych i silnych, którzy na
pamiątkę swoich odległych przodków też nazwali się Atlantami.
Jednakże w naszym bogatym i potężnym państwie człowiek nie był
równy człowiekowi. Wiele było kryteriów nierówności, jedno z
istotniejszych polegało na nierówności wiedzy. Obowiązywało ono
nieustannie, od chwili wylądowania pierwszych Atlantów na Ziemi. W
rezultacie całość wiedzy była dostępna tylko nielicznym bezpośrednim
potomkom przybyłych z Assar Atlantów. Do nich należały źródła energii,
oni znali przeszłość i decydowali o przyszłości, Atlantów tych zwano
bogami, czyli wszechmocnymi, a ich najbliższych pomocników —
kapłanami. Z upływem wieków wiedza bogów i kapłanów Atlantydy stała
się całkowicie niedostępna i niezrozumiała nie tylko dla ludów ziemskich,
ale nawet i dla ludu Atlantów. Umiejętność stosowania tej wiedzy
uchodziła za nadprzyrodzony dar robienia cudów.
Urodziłem się w tym późnym okresie w rodzinie kapłańskiej.
Wprowadzono mnie we wszystkie arkana nauki. Muszę ci wyjaśnić, że
Atlanci nie mieli już łączności z ojczystą planetą Assar. Do Ziemi dotarło
zaledwie kilka statków Wielkiej Ekspedycji Międzygwiezdnej. Powrotu
nie było. Wyczerpywały się zasoby energii. A na Ziemi nie znaleziono nic,
co by mogło dać energię konieczną do wypraw międzygwiezdnych. Nie
udało się również nawiązać łączności przy użyciu energii promieniowania.
Assar leży za daleko od Ziemi. Jednakże w rodzinach bogów i kapłanów z
pokolenia na pokolenie przekazywano podania o dalekiej nieznanej
ojczyźnie. Nocami niezliczone przyrządy górskich obserwatoriów
kierowały się w tę stronę nieba, gdzie w gwiazdozbiorze Panny ledwie
błyszczała błękitna gwiazda — podwójne słońce systemu Assar. W
podziemnych kryjówkach, niby skarby niezmierne, spoczywały olbrzymie
międzygwiezdne statki, na których Atlanci dotarli na Ziemię. Płonące
serca statków już od trzydziestu wieków były martwe. Ale poszukiwania
źródeł energii wciąż trwały.
Wreszcie pod lodami wielkiego południowego kontynentu znaleziono
substancję zdolną wytworzyć potrzebne ilości energii. Zapadła decyzja o
wysłaniu ekspedycji na Assar. Z trzech statków, stojących w podziemnych
schronach, tylko jeden nadawał się jeszcze do lotów międzygwiezdnych.
Zbudować nowych nie mogliśmy. Ograniczając ilość ludzi,
wtajemniczonych w całą wiedzę, nie tylko nie posuwaliśmy się w rozwoju,
ale nawet traciliśmy to, cośmy zdobyli w przeszłości. Był to zasadniczy
błąd. Ale ci, którzy go rozumieli, nie byli w stanie niczego zmienić.
Byłem jednym z tej garstki, którą wysłano na Assar. Wiedzieliśmy, że
rozstajemy się z bliskimi na zawsze. Nasz statek międzygwiezdny
rozwinie szybkość zbliżoną do szybkości promienia świetlnego. Czas
popłynie dla nas wolniej niż na Ziemi. My będziemy mierzyć go latami, a
na Ziemi upłyną tymczasem tysiąclecia. Dla naszych bliskich umieraliśmy,
by odrodzić się w nowych, nieskończenie dalekich czasach. Start naszego
statku był wielkim wydarzeniem dla Atlantydy. Rada Najwyższa zaliczyła
wszystkich uczestników ekspedycji w poczet bogów. Ludowi ogłoszono,
że bogowie, którzy niegdyś zstąpili z nieba na Ziemię, znów wracają do
swoich niebiańskich pałaców.
Setki tysięcy ludzi przyszły nas odprowadzać. Nie tylko ludy Atlantydy,
ale i wysłannicy wielu innych ziemskich plemion. Wszyscy z nabożnym
strachem padli na twarze, kiedy nasz międzygwiezdny statek, ustawiony
na wysokiej kamiennej wieży na skraju Zachodniej Pustyni, drgnął,
zawisnął na oślepiającym słupie ognia i ciągnąc za sobą świecącą smugę
dymu, znikł w nieskończonym przestworze nieba.
W pierwszych miesiącach lotu, póki szybkość statku nie osiągnęła
górnej granicy, utrzymywaliśmy łączność z Centralnym Obserwatorium za
pomocą energii promieniowania. Wiedzieliśmy, że na północy Atlantydy
szykuje się jeszcze jedno ważne przedsięwzięcie. Daleka północ naszego
kraju leżała pod lodem. Zwarta skorupa lodowa rozciągała się hen na
zachód i wschód, zajmując przestrzeń wielokrotnie większą od całej
Atlantydy. Często wiały stąd mroźne huragany, od których wymarzały
nasze sady i zasiewy. Postanowiono zniszczyć lód przy użyciu tejże
energii, która pędziła naprzód nasz statek międzygwiezdny. Wprawdzie
niektórzy kapłani sprzeciwiali się temu projektowi, w obawie, że
wyzwolona energia może nie tylko stopić lody, ale i zbudzić siły
drzemiące w głębi planety. Bali się trzęsień ziemi, wybuchów wulkanów,
zagłady miast. I nie pomylili się.
Ostatnia wiadomość, jaką wiązka promieni przekazała na nasz
międzygwiezdny statek, była tragiczna. Ledwie na dalekiej północy
zagrzmiały potężne eksplozje, a już całą Atlantydą targnęły potworne
trzęsienia ziemi. W górach przebudziły się dawno wygasłe wulkany. Obok
nich powstawały nowe. Rzeki rozpalonej lawy płynęły ku równinom i
zburzonym miastom. „Morze zalewa południowo–zachodnią prowincję”
— tak brzmiało ostatnie zdanie, jakie dotarło do nas z ginącej ojczyzny.
Potem łączność urwała się. Domyśliliśmy się, że Centralne Obserwatorium
Atlantydy zostało zniszczone.
Nieznajomy zamilkł, jego głowa bezsilnie opadła na pierś.
— Co ci powiedział? — zapytał Jacques, ciągnąc mnie za rękaw.
— Cicho bądź, znów wraca do przytomności.
Nieznajomy z wolna rozwarł powieki. Powiódł dokoła oczyma — potem
znów wpatrzył się w ocean.
— Tracę siły — wyszeptał. — To już ostatnie chwile. Słuchajcie mnie,
nowi ludzie Ziemi. Starajcie się zrozumieć i zapamiętać moje słowa. Nie
wiem, jaki poziom osiągnęły wasze nauki. Ale jeśli nauka Atlantów
zginęła razem z nimi, jeśli zaczynaliście wszystko od nowa, pamiętajcie…
w świecie wokół was, w najprostszych ciałach kryją się olbrzymie zasoby
energii. Jeśli ją nieostrożnie wyzwolicie, czeka was los Atlantów. Bądźcie
rozsądni.
Jego głos zadrżał i urwał się…
— W czym możesz nam pomóc? — zapytałem, odgarniając mu włosy
opadłe na twarz.
— W niczym. Nade mną śmierć… Moi towarzysze pomarli w drodze,
pochowałem ich w Kosmosie. Sam jeden wróciłem na Ziemię. Chciałem
za wszelką cenę zobaczyć ojczyznę, nie wiedziałem, że została z niej
tylko… legenda.
— Twoją ojczyzną jest cała Ziemia. Masz ją przed sobą.
— Dziękuję ci, nowy człowieku Ziemi. Kto wie, może masz rację. I z tą
myślą lżej mi umierać. Nie ma nic gorszego nad samotność. Wreszcie
pochowałem i Anar, moją wierną przyjaciółkę, wiecznie młodą
towarzyszkę.
Na usta cisnęło mi się wciąż jedno pytanie. Zadałem je, ledwie
Atlantyda umilkł.
— Czy dotarłeś wreszcie z przyjaciółmi na Assar?
Na jego wargach pojawił się pełen nieopisanej goryczy uśmiech.
— Niestety, lepiej by nam było nie dotrzeć. Tam martwe piaski zasypują
ruiny martwych miast. Martwe są morza, bo zginęło w nich życie, a nawet
powietrze przesycone jest zabójczym promieniowaniem. Nie
wiedzieliśmy… i zapłaciliśmy za to. Naszym przodkom, którzy
zamieszkiwali martwą planetę, nie starczyło w pewnej strasznej chwili
rozsądku. W bezmyślnej okrutnej wojnie zniszczyli nawzajem i siebie, i
wszystko, co żyło.
Kiedy zrozumieliśmy to, natychmiast opuściliśmy Assar. Niestety, los
nasz był już przesądzony. Ja ginę ostatni, ale jestem bezgranicznie
szczęśliwy, że przed końcem mej długiej wędrówki ujrzałem nowe
pokolenie, nowych ludzi. W imię życia, nad które nie ma nic piękniejszego
we wszechświecie, bądźcie rozsądni!
Głos jego brzmiał coraz ciszej, oddech urywał się.
— Co on mówi? — szeptał mi nad uchem Jacques.
— Ciszej, umiera…
— Więc nie możemy mu w niczym pomóc?
— W niczym.
Wargi nieznajomego drgnęły, ale głosu już prawie nie było słychać.
Przysunąłem się tuż do jego twarzy, próbując zrozumieć ostatnie słowa.
— Nowy człowieku, przyrzeknij mi, przysięgnij, że opowiesz ludziom o
zatopionym kraju… Znajdź kamienie jego miast. Nie mogły przepaść bez
śladu. Niech legenda stanie się prawdą. Przestrzeż swoje pokolenie.
— Przysięgam — rzekłem ściskając jego stygnące ręce.
— I jeszcze… W tę noc… statek międzygwiezdny… lądując… doznał
awarii… Teraz… leży na dnie oceanu. Opuściłem go, kiedy tonął. Fale
wyrzuciły mnie na ten brzeg. Szczęśliwy jestem… widziałem was…
Oddaj moje ciało oceanowi… Niech spocznie… tam… gdzie wszystko.
Ostatnich słów już nie dosłyszałem.
Padłem przy nim na kolana, chciałem się modlić i… zrozumiałem, że
już nie ma po co. Czułem, że policzki mam mokre od łez i nie wstydziłem
się tego.
Umierający drgnął. Głos jego znów nabrał siły.
— Ludzie nowej Ziemi, gdzie jesteście? Nie widzę was. Podajcie mi
ręce. O, tak. Odchodzę… Żegnajcie.
W tejże chwili zdarzyło się coś niepojętego. Coś jak elektryczne iskry
przeszyło moje ciało, przed oczyma zamigotały mi szeregi dziwnych
obrazków i widoków niby w oszalałym, wirującym gwałtownie
kalejdoskopie. Olbrzymie słoneczne miasta, domy, pałace z białego
marmuru w ażurowej koronie kolumn, łuków i ornamentów, wysokie
wieże podobne do ściętych piramid.
Modre fale pluskają o białe stopnie z marmuru i kołyszą zgrabnymi
korpusami dziwnych lekkich okrętów. Tłumy wysokich, muskularnych
mężczyzn i pięknych złotowłosych kobiet w odświętnych purpurowych
strojach schodzą w dół po szerokich schodach. W mrocznych
podziemiach, obok jakichś niezwykłych maszyn, krzątają się powoli
surowi, siwi ludzie o przenikliwym, władczym spojrzeniu. Długie
zaostrzone cygaro sterczy w błękit nieba… Morze głów ludzkich.
Wszystkie spojrzenia kierują się gdzieś w jeden punkt.
Wybuch — oślepiający płomień — i hen w dole płynie kraj niby
gigantyczna mapa obramowana niebieskim morzem. Na niej ciemne
plamy miast, nitki dróg, zielone pola i śnieżne czapy szczytów górskich.
I nagle wszystko to pokrywa czerń rozgwieżdżonego nieba, drgają
świecące strzałki niezliczonych instrumentów… W długim jasnym
korytarzu dwa rzędy drzwi. Malutki pokoik z czarnym prostokątem okna.
Za oknem noc i nieprawdopodobnie jasne gwiazdy. Tu blisko pochyla się
młoda twarz kobiety. Czułe wargi otwierają się i coś szepczą. Jakaż
przepiękna zjawa!
I znów szeregi obrazów pędzą jeden po drugim w oszałamiającym
wirze. Szkarłatna zorza oświeca upiorne ruiny. Wokół bezkresna, martwa
pustynia. Smugi piasku zasypują wyschłe lasy. Dwa niezachodzące słońca
zalewają niebieskawym światłem powierzchnię planety dziobatą od
olbrzymich lejów. Smętne postaci w ciemnych płaszczach jedna za drugą
kryją się w walcowaty korpus statku.
Zasuwają się ciężkie drzwi i znów czerń nieba, i gwiazdy. Zaczynają się
ruszać, szybciej, coraz szybciej, zmieniają się w migotliwe promienie
niebieskiego ognia: oczy bolą od ich strasznego blasku, a one płoną i
płoną. Wśród tego morza światła pojawia się czyjaś twarz. Zbliża się.
Poznaję ją… To ona…
I nagle wszystko od razu znika. Otwieram oczy. Nad wąskim brzegiem
morza piętrzą się skały. Leniwie pluskają zielonkawe fale. Nieznajomy
jakby spał. Ostrożnie opuszczam jego rękę na piasek. Zimna jak marmur.
To ręka trupa.
Patrzę na Jacques’a. Siedzi nieruchomo. Oczy ma szeroko otwarte.
Ostrożnie ujmuję go za ramię. Odwraca się.
— Widziałeś? — pytam.
W milczeniu potakuje.
— A zrozumiałeś?
— Oczywiście. To było jego życie.
*
Na tym urywa się rękopis don Antonia Salvatora di Riveiry, któremu
przypadło w udziale spotkać i odprowadzić w ostatnią podróż ostatniego
człowieka Atlantydy.
W kilka dni później szedłem z kierownikiem ekspedycji wzdłuż
cienistego bulwaru Porto Alte. Nasz szkuner stał już gotowy do
odpłynięcia.
Ciężkie drzwi muzeum okazały się zamknięte. Zastukałem — nie
odezwał się nikt. Zaczęliśmy łomotać ile sił. Na łomot ten wylazł gdzieś z
głębi parku zgarbiony siwy starowinka w czepku, w starej welwetowej
kurtce i wytartych skórzanych spodniach. Jego żółta twarz, cała poorana
gęstą siatką zmarszczek, przypominała pieczone jabłko.
— Zamknięte — wymamrotał bezzębnymi usty.
— Musimy się koniecznie widzieć z don Antoniem. Gdzie on jest?
— Nie ma go. Umarł. Wczoraj był pogrzeb.
Łzy pociekły po jego pomarszczonych policzkach, zaczął je ocierać
rękawami welwetowej kurtki.
— Jak to? — spytałem zmieszany.
— Był na kolacji z jakimś turystą. Wrócił późno. W nocy zrobiło mu się
źle, a pod wieczór umarł. Stary był. Stary. Wieczne odpoczywanie racz mu
dać, Panie. Wymieniliśmy spojrzenia z kierownikiem.
— A pan jest tutejszym dozorcą? — spytałem staruszka.
— Tak, senhor.
— Nie pozwoliłby nam pan zajrzeć do muzeum?
Starzec pokręcił głową.
— Don Ricardo, sędzia, nie kazał nikogo wpuszczać. Muzeum
zamknięte od ubiegłego roku. Don Antonio otwierał je sam, bez
zezwolenia. Ja się boję…
— Chcielibyśmy tylko obejrzeć podziemną salę.
Starzec zamachał ręką.
— Niestety, senhor, to zupełnie niemożliwe. To podziemia klasztoru,
który leży za obrębem muzeum. Przeor, jak się tylko dowiedział o śmierci
don Antonia, od razu kazał mi oddać klucze od podziemi i biblioteki.
Księża już nawet drzwi zamurowali. Mówiłem don Ricardowi, sędziemu.
Tylko machnął ręką. Przeora wszyscy się tu boją. Paskudny człowiek,
chociaż i ksiądz.
— No, a co ze zbiorami w podziemnej sali, z biblioteką?
— Teraz nie oddadzą. Przeor mówił, że to zbiory heretyckie. Don
Antonio, mówi, przez wiele lat nie płacił czynszu za podziemia. Bibliotekę
i zbiory, mówi, zabiera zamiast czynszu.
— Ależ to skandal! — oburzyłem się. — Zbiory mają bezcenną wartość.
Jak śmiał ten ciemny mnich…
— Poczekaj, aż będziemy w domu — przerwał mi kierownik. —
Chcesz, żeby nas oskarżono o mieszanie się w wewnętrzne sprawy
suwerennego państwa?
— Ależ to zbiory unikalne. Jeśli zostaną zniszczone…
— Możesz być spokojny, że nie zostaną. Oni świetnie wiedzą, ile są
warte. Schowają je gdzieś jak najgłębiej, tak jak schowali wiele
dokumentów świadczących przeciw nim.
— Ależ do tego nie wolno dopuścić. Można się zwrócić do Organizacji
Narodów Zjednoczonych.
— A do papieża do Rzymu nie chcesz? — spytał drwiąco kierownik. —
Komu będą w głowie zbiory prowincjonalnego muzeum? Gdzie masz
dowody ich unikalności? Opowiadanie starego? Jego rękopis? Mało. Nie
zapominaj, że jeszcze za życia zrobiono z niego wariata. Atlantyda, jeśli
rzeczywiście istniała, wcześniej czy później się znajdzie…
Przed wyjściem wetknąłem staruszkowi kilka monet. Nie chciał ich
wziąć.
— Niech pan weźmie — poprosiłem. — Jeśli panu niepotrzebne, niech
pan kupi kwiatów na grób don Antonia.
— Dziękuję — rzekł starzec, a jego oczy znów napełniły się łzami —
dziękuję, senhor.
— No i co teraz z sondowaniem? — zapytałem, kiedy podjeżdżaliśmy
do Funchal.
— Było nie było, spróbujemy — odburknął kierownik bez szczególnego
entuzjazmu.
Pobraliśmy z dziesięć próbek dna, w głębokich miejscach nie objętych
programem naszych badań. Na powierzchnię wyciągnęliśmy tylko kawałki
porowatej lawy bazaltowej.
W Moskwie okazało się, że wiek lawy wynosi rzeczywiście kilkanaście
tysięcy lat.
*
Do referatu chciałem włączyć opis spotkań na Maderze, historię
dziwnego Muzeum w Porto Alte i treść rękopisu don Antonia di Riveiry.
Jednakże kierownika aż zatrzęsło i nagadał mi kupę nieprzyjemnych słów.
— Trzeba mieć dobrze w głowie — rzekł na koniec. — Referat będzie
zamieszczony w biuletynie Instytutu…
Ale na widok mej zawiedzionej miny trochę zmiękł.
— Jeśli już nie możesz wytrzymać, napisz o tym opowiadanie —
doradził klepiąc mnie po ramieniu. — Tym bardziej że śmierć don Antonia
zwolniła cię od złożonego mu przyrzeczenia.
Tak właśnie zrobiłem.
Przełożył Z. Burakowski