NIE Z TEJ ZIEMI
OPOWIADANIA Z DRESZCZYKIEM
KRAJOWA AGENCJA WYDAWNICZA WARSZAWA 1975
ŚLEPY TOR
Stefan Grabiński 1887-1936
Utalentowany nowelista, zaliczany do najwybitniejszych przedstawicieli fantastyki w literaturze
polskiej. Szczególnie dużą popularnością cieszyły się jego niesamowite nowele „kolejowe”.
W pociągu osobowym zmierzającym późną jesienną porą do Gronia ścisk był ogromny;
przedziały pozapełniane po brzegi, atmosfera parna, gorąca. Z braku miejsca zatarły się różni-
ce klas, siedziano i stano, gdzie się udało, prawem prastarego kaduka. Nad chaosem głów
paliły się lampy mdłym, przyćmionym światłem, które spływało z pułapów wagonowych na
twarze znużone, profile wymięte. Dym tytoniu unosił się kwaśnym wyziewem, wyciągał pod
długi, siwawy sznur w korytarzach, kłębił tumanami w czeluściach okien. Jednostajny łomot
kół nastrajał nasennie, przytwierdzał monotonnym stukaniem drzemocie, która rozpanoszyła
się po wozach. Tak-tak-tak... Tak-tak-tak...
Tylko jeden z przedziałów klasy III, w piątym wozie od końca, nie poddawał się ogó-
lnemu nastrojowi; zespół gwarny tu był, rześki, ożywiony. Uwagę podróżnych opanował wy-
łącznie mały, garbaty człowieczek w mundurze kolejarza niższego typu, który opowiadał coś
z przejęciem, podkreślając słowa gestykulacją barwną i plastyczną. Skupieni wkoło słuchacze
nie spuszczali zeń oczu; niektórzy powstali z miejsc dalszych i zbliżyli się do ławki środko-
wej, by lepiej słyszeć; paru ciekawych wychyliło głowy przez drzwi od sąsiedniego przedzia-
łu.
Kolejarz mówił. W wypłowiałym świetle lampy, drgającej w podrzutach wozu,
poruszała się głowa jego duża, niekształtna, w wichurze siwych włosów, taktem dziwacznym.
Szeroka twarz załamana nieregularnie na linii nosa to bladła, to nabiegała purpurą w rytm
krwi burzliwy: wyłączna, jedyna, zacięta twarz fanatyka. Oczy ślizgające się w roztargnieniu
po obecnych gorzały żarem myśli upartej, od lat syconej. A jednak człowiek ten miewał mo-
menty piękne. Chwilami, zdawało się, znikał garb i szpetota rysów, a oczy nabierały szafiro-
wego blasku, pijane natchnieniem, i postać karła tchnęła szlachetnym, porywającym za sobą
zapałem. Za chwilę przeobrażenie gasło, rozwadniało się i w gronie słuchaczy siedział tylko
zajmujący, lecz potwornie brzydki narrator w kolejowej bluzie.
Profesor Ryszpans, chudy, wysoki pan w jasnopopielatym kostiumie, z monoklem w
oku, przechodząc dyskretnie przez zasłuchany przedział, nagle zatrzymał się i spojrzał uwa-
żnie na mówiącego. Coś go zastanowiło; jakiś zwrot wyrzucony z ust garbusa przykuł go na
miejscu. Oparł się łokciem o żelazną sztabę przegródki, zacisnął monokl i słuchał.
— Tak, moi państwo — mówił kolejarz — w ostatnich czasach istotnie zagęszczają się
zagadkowe zdarzenia w życiu kolejowym. Wszystko to zdaje się mieć swój cel, zmierza ku
czemuś, oczywiście, z nieubłaganą konsekwencją.
Zamilkł na chwilę, zdmuchnął popiół z fajeczki i zagadnął:
— A o „wagonie śmiechu” nie słyszał nikt z szanownych gości?
— Istotnie — wmieszał się profesor — czytałem przed rokiem coś o tym w gazetach,
lecz pobieżnie i nie przypisując rzeczy żadnej uwagi; historia zakrawała na dziennikarską plo-
tkę.
— Gdzie tam, łaskawy panie! — zaprzeczył namiętnie kolejarz, zwracając się w stronę
nowego słuchacza. — Ładna mi plotka! Prawda oczywista, fakt stwierdzony zeznaniami nao-
cznych świadków. Rozmawiałem z ludźmi, którzy sami tym wagonem jechali. Odchorowali
jazdę po tygodniu każdy.
— Proszę opowiedzieć nam dokładniej — odezwało się parę głosów — ciekawa
historia!
— Nie tyle ciekawa, ile wesoła — poprawił karzeł, potrząsając lwią swą czupryną. —
Oto krótko i węzłowato wnęcił się rok temu pomiędzy solidnych i poważnych towarzyszy ja-
kiś krotochwilny wagon i grasował przez dwa tygodnie z górą po liniach kolejowych ku ucie-
sze i utrapieniu ludzi. Krotochwilność bowiem była podejrzanej natury i czasami wyglądała
na złośliwość. Ktokolwiek wsiadł do wozu, wpadał od razu w nader pogodny nastrój, który
niebawem przechodził w wybujałą wesołość. Jakby po zażyciu gazu rozweselającego ludzie
wybuchali śmiechem bez żadnego powodu, trzymali się za brzuchy, gięli do ziemi w poto-
kach łez; w końcu śmiech przybierał groźny charakter paroksyzmu: pasażerowie ze łzami
demonicznej radości wili się w konwulsjach bez wyjścia, jak opętani rzucali się po ścianach i
rechocząc jak stado bydląt, toczyli z ust pianę. Co parę stacji trzeba było wynosić z wozu po
kilku tych nieszczęśliwych szczęśliwców, gdyż zachodziła obawa, że w przeciwnym razie po
prostu pękną od śmiechu.
— Jakże reagowały na to organa kolejowe? — zapytał, korzystając z przerwy, krępy, o
energicznym profilu inżynier Zniesławski.
— Zrazu sądzili ci panowie, że wchodzi w grę jakaś zaraza psychiczna, która z jednego
gościa przenosiła się na innych. Lecz gdy podobne wypadki zaczęły się powtarzać codziennie
i zawsze w tym samym wozie, wpadł jeden z lekarzy kolejowych na genialny koncept. Przy-
puszczając, że w wagonie tkwi gdzieś lasecznik śmiechu, który ochrzcił naprędce imieniem
bacillus ridiculentus lub też bacillus gelasticus primitivus, poddał zapowietrzony wóz bez-
zwłocznej dezynfekcji.
— Cha, cha, cha! — huknął nad uchem niezrównanego causeura zawodowo intereso-
wany sąsiad, jakiś lekarz z W. — Ciekaw jestem, jakiego też użył środka odkażającego: lizolu
czy karbolu?
— Pomylił się szanowny pan; żadnego z wymienionych. Oblano nieszczęsny wagon od
dachu po szyny specjalnym przetworem wynalezionym ad hoc przez wspomnianego doktora;
była to tak nazwana przez wynalazcę: lacrima tristis, czyli „łza smutnego”.
— Chi, chi, chi! — krztusiła się w kącie jakaś dama. — Co za złoty z pana człowiek!
Chi, chi, chi! Łezka smutnego!
— Tak, łaskawa pani — ciągnął niewzruszony garbus — bo wkrótce po puszczeniu w
ponowny obieg uzdrowieńca kilku podróżnych odebrało sobie w nim życie wystrzałem z re-
wolweru. Takie eksperymenta mszczą się, łaskawa pani — dokończył kiwając smutno głową.
— Radykalizm w takich razach niezdrowy.
Na chwilę zapadło milczenie.
— W parę miesięcy potem — podjął gawędę funkcjonariusz — rozeszły się po kraju
alarmujące pogłoski o pojawieniu się tzw. „wozu transformacyjnego” — carrus transfor-
mans, jak go przezwał jakiś filolog, podobno jedna z ofiar nowej plagi. Pewnego dnia zauwa-
żono dziwne zmiany w powierzchowności kilkunastu pasażerów, którzy odbywali podróż w
tym samym fatalnym wozie. Oto rodzina i znajomi, oczekujący na dworcu, nie mogli w żaden
sposób przyznać się do witających ich serdecznie osobników, którzy wysiedli z pociągu. Pani
sędzina K., młoda i powabna brunetka, ze zgrozą odepchnęła od siebie opasłego jegomościa z
potężną łysiną, który utrzymywał uparcie, że jest jej mężem. — Panna W., śliczna osiemna-
stoletnia blondynka, dostała spazmów w objęciach siwiutkiego jak gołąb i podagrycznego
staruszka, który zgłosił się do niej z bukietem azalii jako „narzeczony”. Natomiast podeszła
już w leciech pani radczyni Z. z miłym zdumieniem znalazła się u boku eleganckiego mło-
dzieńca, odświeżonego cudownie o lat z górą czterdzieści, radcy apelacyjnego i małżonka.
W mieście na wiadomość o tym zrobił się kolosalny huczek; o niczym innym nie
mówiono, jak tylko o zagadkowych metamorfozach. Po miesiącu nowa sensacja: zaczarowani
panowie i panie powoli odzyskali pierwotny swój wygląd, wracając do uświęconej losem
powierzchowności.
— Czy i tym razem odkażano wagon? — zapytała z zadęciem jakaś dama.
— Nie, łaskawa pani — zaniechano tych środków ostrożności. Owszem, dyrekcja oto-
czyła wóz szczególną pieczołowitością, gdyż okazało się, że kolej będzie mogła ciągnąć zeń
kolosalne zyski. Zaczęto bić nawet specjalne bilety wstępu do cudownego wozu, tzw. bilety
transformacyjne. Popyt naturalnie był ogromny. W pierwszej linii zgłaszać się zaczęły całe
kolumny staruszek, brzydkich wdów i starych panien, domagając się natarczywie karty jazdy.
Kandydatki dobrowolnie podbijały cenę, płaciły w trój i czwórnasób, przekupywały urzędni-
ków, konduktorów, nawet tragarzy. We wozie, przed wozem i pod wozem rozgrywały się dra-
matyczne sceny, przechodzące niekiedy w krwawe bitki. Kilka sędziwych niewiast w jednej z
utarczek wyzionęło ducha. Straszny przykład nie ostudził jednak żądzy odmłodzenia; masakra
trwała w dalszym ciągu. W końcu całej tej awanturze położył kres sam cudowny wóz; oto po
dwutygodniowej transformacyjnej działalności nagle utracił dziwną swą moc. Stacje przybra-
ły wygląd normalny; kadry roznamiętnionych staruszek i starców odpłynęły z powrotem w
zacisza domowych ognisk i zapiecków.
Zamilkł i wśród gwaru rozbudzonych głosów, śmiechów i dowcipów na temat poddany
przez opowieść wymknął się chyłkiem z coupé.
Ryszpans szedł w ślad za nim jak cień. Zajął go ten kolejarz w pocerowanej na łokciach
bluzie, wyrażający się poprawniej niż niejeden przeciętny inteligent; coś go ciągnęło ku nie-
mu, jakiś tajemniczy prąd sympatii pchał w stronę oryginalnego kaleki.
Na korytarzu klasy I położył mu lekko rękę na ramieniu:
— Przepraszam pana. Czy mogę prosić o słów parę rozmowy?
Garbaty uśmiechnął się zadowolony.
— Owszem. Nawet wskażę panu miejsce, gdzie będziemy mogli swobodnie pogadać.
Wóz ten znam na wylot.
I pociągnąwszy profesora za sobą, skręcił w lewo, tam gdzie pierzeja przedziałów zała-
mując się przechodziła w korytarzyk wiodący na platformę. Tu wyjątkowo nie było w tej
chwili nikogo. Kolejarz wskazał towarzyszowi ścianę zamykającą ostatnie coupé.
— Widzi pan ten mały gzemsik tu w górze? To jest zamaskowany zamek; skrytka dla
dostojników kolei w wyjątkowych wypadkach. Zaraz ją oglądniemy dokładniej.
Odsunął gzems, wydobył z kieszeni konduktorski klucz i założywszy w otwór, przekrę-
cił. Wtedy gładko odwinęła się w górę stalowa stora, odsłaniając malutki, wytwornie urządzo-
ny przedział.
— Proszę do środka — zachęcił kolejarz. Po chwili siedzieli na miękkich, polstrowa-
nych poduszkach, odcięci od gwaru i ścisku zapuszczoną z powrotem storą.
Funkcjonariusz patrzył na profesora z wyrazem oczekiwania na twarzy. Ryszpans nie
spieszył z pytaniem. Zmarszczył czoło, zasadził mocniej monokl i pogrążył się w zadumę. Po
chwili zaczął, nie patrząc na towarzysza:
— Uderzył mię kontrast między humorystyką opowiedzianych przez pana zdarzeń a
poważnym naświetleniem, które ją poprzedziło. O ile sobie przypominam, powiedział pan, że
w ostatnich czasach zdarzają się na kolejach zagadkowe objawy, które zdają się zmierzać ku
jakiemuś celowi. Jeśli dobrze zrozumiałem ton słów, mówił pan na serio; miało się wrażenie,
że owe ukryte cele uznaje pan za ważkie, może nawet przełomowe...
Twarz garbusa rozjaśnił tajemniczy uśmiech:
— I nie pomylił się pan... Kontrast zniknie, jeżeli owe „wesołe” objawy pojmiemy jako
szyderskie wyzwanie — prowokację, jako przygrywkę do innych, głębszych, niby próbę sił
wyzwalającej się, nieznanej energii.
— All right! — odchrząknął profesor. — Du sublime au ridicule il n'y a qu'un pas.
Domyśliłem się czegoś podobnego. Inaczej nie byłbym wszczynał dyskusji.
— Należy pan do nielicznych wyjątków; w ogóle dotąd znalazłem w pociągu tylko
siedem osób, które głębiej pojęły te historie i oświadczyły gotowość zapuszczenia się wraz ze
mną w labirynt konsekwencji. Może w panu pozyskam ósmego ochotnika?
— To będzie zależało od stopnia i jakości objaśnień, które mi pan dłużny.
— Oczywiście. Po to tutaj jestem. Przede wszystkim powinien pan wiedzieć, że taje-
mnicze wagony wyszły na linię wprost ze ślepego toru.
— Co to ma znaczyć?
— To znaczy, że przed puszczeniem ich w obieg odpoczywały czas dłuższy na ślepym
torze i oddychały jego specyficzną atmosferą.
— Nie rozumiem. Przede wszystkim co to jest ślepy tor?
— Uboczna, wzgardzona odrośl szyn, samotne odgałęzienie toru, rozciągnięte na prze-
strzeni 50-100 m, bez wyjścia, bez wylotu, zamknięte sztucznym wzgórzem i rampą kresową.
Niby uschła gałąź zielonego drzewa, niby kikut okaleczanej ręki...
Ze słów kolejarza płynął głęboki, tragiczny liryzm. Profesor patrzył nań zdumiony.
— Wokół zaniedbanie. Zielska przerastają zardzewiałe szyny; bujne, polne trawy, łobo-
da, rumian dziki i oset. Z boku odpada na poły strupieszała zwrotnica z wybitym szkłem lata-
rni, której nocą nie ma komu zapalić. Bo i po co? Tor to przecież zamknięty; nie ujedziesz
nim dalej jak 100 m. Opodal na liniach wre ruch parowozów, tętni życie, pulsują kolejowe
arterie. Tu wiecznie cicho. Czasem zabłąka się w drodze maszyna przetokowa, czasem wto-
czy niechętnie wóz odszybowany; niekiedy wjedzie na dłuższy spoczynek zniszczony jazdą
wagon, zatoczy się ciężko, leniwo i stanie niemy na całe miesiące lub lata. W zmurszałym da-
chu ptaszek uwije gniazdko i wykarmi młode, w rozpadlinie pomostu rzuci się zielsko, wytry-
śnie gałązka wikliny. Nad rudawą taśmą szyn pochyla zwichnięte ramiona popsuty semafor i
błogosławi smętkowi ruiny...
Głos kolejarza załamał się. Profesor odczuł jego wzruszenie; liryzm opisu zdumiał go i
przejął zarazem. Lecz skąd ta nuta rzewności?
— Odczułem — podjął po czasie — poezję ślepego toru, lecz nie umiem wytłumaczyć
sobie, jak atmosfera jego może wywołać wspomniane objawy.
— Z poezji owej — objaśnił garbaty — wieje głęboki motyw tęsknoty — tęsknoty ku
nieskończonym dalom, do których dostęp zamknięty kopcem granicznym, zagwożdżony dre-
wnem rampy. Tuż obok pędzą pociągi, pomykają w szeroki, piękny świat maszyny — tu tępa
granica trawiastego wzgórza. T ę s k n o t a u p o ś l e d z e n i a. — Czy rozumie pan? —
Tęsknota bez nadziei ziszczeń rodzi pogardę i nasyca się sobą, aż przerośnie mocą pragnień
szczęśliwą rzeczywistość... przywileju. Rodzą się tu utajone siły, gromadzą od lat nie ziszczo-
ne moce. Kto wie, czy nie wybuchną żywiołem? A wtedy prześcigną codzienność i spełnią
zadania wyższe, piękniejsze niż rzeczywistość. S i ę g n ą p o z a n i ą...
— A czy można wiedzieć, gdzie się znajduje ów tor? Przypuszczam, miał pan na myśli
pewien ściśle określony?
— Hm — uśmiechnął się — to zależy. Zapewne jakiś jeden był punktem wyjścia. Lecz
ślepych torów pełno jest wszędzie przy każdej stacji. Może być ten, może być ów.
— Tak, tak, ale mnie chodzi o ten, z którego wyjechały na linię owe wagony.
Garbus pokręcił niecierpliwie głową:
— Nie rozumiemy się. Kto wie, może tajemniczy tor da się odkryć wszędzie? Tylko go
trzeba umieć odszukać, wytropić — trzeba umieć wpaść nań, zajechać, wdrożyć się w jego
koleinę. — Dotąd udało się to jednemu.
Przerwał, wpatrując się w profesora głębią fiołkowo opalizujących oczu.
— Komu? — zapytał tamten machinalnie.
— Dróżnikowi Wiórowi. Wawrzyniec Wiór, garbaty, upośledzony przez naturę dró-
żnik, jest dziś królem ślepych torów, ich smutną, tęskniącą do wyzwolin duszą.
— Zrozumiałem — szepnął Ryszpans.
— Dróżnik Wiór — kończył namiętnie kolejarz — niegdyś uczony, myśliciel, filozof
— rzucony igraszką losu pomiędzy szyny wzgardzonego toru — dobrowolny strażnik zapo-
mnianych linii — fanatyk wśród ludzi...
Powstali, zmierzając ku wyjściu. Ryszpans podał mu rękę.
— Zgoda — rzekł mocno.
Drzwi odsunęły się i wyszli na korytarz.
— Do rychłego widzenia — pożegnał garbus — idę na dalszy połów dusz. Pozostały mi
jeszcze trzy wozy...
I zniknął w drzwiach platformy przejściowej.
Profesor zbliżył się w zadumie do okna, zaciął cygaro i zapalił.
Zewnątrz panowała ciemność. Tylko światła lamp wyzierające w przestrzeń czworoką-
tami okien przesuwały się szybko po zboczach nasypu w przelotnym wywiadzie: pociąg prze-
biegał jakieś puste łąki i pastwiska...
Jakiś mężczyzna zbliżył się do profesora, prosząc o „ogień”, Ryszpans zdmuchnął po-
piół z cygara i grzecznie podał je nieznajomemu.
— Dziękuję. Inżynier Zniesławski — przedstawił się. Zawiązała się rozmowa.
— Czy nie zauważył pan, jak się nagle wyludniło? — zapytał inżynier, rzucając wkoło
okiem. — Korytarz całkiem wolny. Zaglądałem do dwóch przedziałów, by z przyjemnością
stwierdzić, że jest w nich sporo miejsca.
— Ciekaw jestem — podchwycił Ryszpans — jaki też stan rzeczy po innych klasach.
— Możemy oglądnąć!
I przeszli parę wozów ku końcowi pociągu. Jakoż wszędzie zauważyli znaczny ubytek
podróżnych.
— To dziwne — rzekł profesor — przed półgodziną jeszcze tłok był okropny, w prze-
ciągu zaś tego krótkiego czasu pociąg zatrzymał się tylko raz.
— Rzeczywiście — potwierdził Zniesławski. — Widocznie wtedy wysiadło tyle osób.
Jak na jedną stację, i to drugorzędną, odpływ zagadkowy.
Usiedli na jednej z ławek klasy II. Pod oknem rozmawiało półgłosem dwóch mężczyzn.
Pochwycili urywek rozmowy:
— Wie pan — mówił jeden z pasażerów o biurokratycznym wyglądzie — coś mię kusi
do opuszczenia tego pociągu.
— Szczególne! — odpowiedział drugi — mnie również. Głupie uczucie. Powinienem
być dzisiaj koniecznie w Zaszumiu i specjalnie jadę w tym kierunku — mimo to wysiądę już
na najbliższej stacji i zaczekam na pociąg poranny. Co za mitręga i strata czasu!
— Pójdę za pańskim przykładem, chociaż i mnie to nader nie na rękę. Spóźnię się do
biura o parę godzin. Lecz nie mogę inaczej. Ja tym pociągiem dalej nie pojadę.
— Przepraszam — wmieszał się inżynier. — Co właściwie zmusza panów do tak nie-
wygodnego dla nich opuszczenia pociągu?
— Nie wiem — odpowiedział urzędnik. — Jakieś nieokreślone uczucie.
— Niby wewnętrzny nakaz — objaśniał towarzysz.
— A może duszna, niewytłumaczona trwoga? — poddał Ryszpans, przymrużając trochę
złośliwie oko.
— Może — odparł spokojnie pasażer — lecz nie wstydzę się tego. Uczucie, którego
doznaję w tej chwili, jest tak specjalne, tak sui generis, że nie pokrywa się właściwie z tym,
co zwykliśmy nazywać strachem.
Zniesławski spojrzał porozumiewawczo na profesora.
— Może przejdziemy dalej?
Po chwili znaleźli się w przerzedzonym mocno przedziale klasy III. W dymie cygar
siedziało tu trzech mężczyzn i dwie kobiety. Jedna z nich, młoda, hoża mieszczanka, mówiła
do towarzyszki:
— Dziwna ta pani Zietulska! — Jechała ze mną do Żupnika, a tymczasem wysiadła w
połowie drogi, cztery mile przed metą.
— Nie mówiła, dlaczego? — badała druga kobieta.
— Owszem, lecz nie wydaje mi się, by tak było naprawdę. Podobno nagle zasłabła i nie
mogła dalej jechać pociągiem. Bóg raczy wiedzieć, co to takiego.
— A tych paru jegomościów, którzy sobie obiecywali tak głośno zabawę w Groniu jutro
rano, czy nie wysiadło już w Pytoniu? Już poza Turoniem przycichli jakoś i zaczęli się kręcić
niespokojnie po wozie — a potem nagle jakby ich wymiotło z przedziału. Wie pani — i mnie
tu jakoś nieswojo...
W sąsiednim wozie wyczuli obaj mężczyźni nastrój zdenerwowania i niepokoju. Ludzie
gwałtownie ściągali pakunki z siatek, wyglądali niecierpliwie przez okna, cisnęli się jeden
przez drugiego do wyjścia na platformę.
— Co u licha? — mruknął Ryszpans — całkiem wytworne towarzystwo — sami
eleganccy panowie i damy. Dlaczego ci ludzie chcą koniecznie wysiąść na najbliższej stacji?
O ile sobie przypominam, jest to jakaś zapadła mieścina.
— Istotnie — przyznał inżynier — jest nią Drohiczyn, przystanek śródpolny — świat
deskami zabity. Podobno jest tylko stacja, poczta i posterunek żandarmerii. Hm... ciekawe!
Co oni tam będą robili po nocy?
Spojrzał na zegarek:
— Dopiero druga nad ranem.
— Hm, hm... — pokręcił głową profesor. — Przypomniały mi się ciekawe wnioski,
które wyciągnął pewien psycholog po przestudiowaniu statystyki strat w katastrofach kolejo-
wych.
— Proszę — do jakich też doszedł wyników?
— Stwierdził, że stosunkowo straty są znacznie mniejsze, niżby można przypuszczać.
Statystyka wykazuje, że pociągi, które uległy katastrofie, były zawsze słabiej obsadzone niż
inne. Widocznie ludzie wysiadali w porę lub też w ogóle rezygnowali z jazdy fatalnym pocią-
giem; innych zatrzymywała przed samą podróżą jakaś niespodziewana przeszkoda, część ule-
gła nagłej niedyspozycji lub dłuższej chorobie.
— Rozumiem — rzekł Zniesławski — wszystko zależało od nasilenia instynktu samo-
zachowawczego, który stosownie do napięcia przybierał rozmaite odcienie; u jednych silniej-
sze, u drugich słabiej podkreślone. — Więc pan sądzi, że i to, co się tutaj widzi i słyszy, mo-
żna tłumaczyć w podobny sposób?
— Nie wiem. Nasunęło mi się tylko takie skojarzenie. Zresztą gdyby nawet, to rad
jestem, że nadarzyła się sposobność obserwowania fenomenu. Właściwie powinienem był
wysiąść na poprzedniej stacji, która była celem mej podróży. Jak pan widzi, jadę dalej „z wła-
snej pilności”.
— To pięknie z pańskiej strony — podkreślił z uznaniem inżynier — ja też wytrzymam
na posterunku. Chociaż przyznam się panu, od pewnego czasu doznaję również szczególniej-
szego uczucia: jest to niby niepokój, niby napięte oczekiwanie. Czy pan rzeczywiście wolny
od tych sensacji?
— No... nie — wycedził powoli profesor. — Ma pan słuszność. Coś jest w powietrzu:
nie jesteśmy tutaj całkiem normalni. Lecz u mnie skutek objawia się zainteresowaniem, co
będzie dalej, co się z tego wywiąże.
— W takim razie stoimy obaj na jednej platformie. Sądzę nawet, że mamy kilku towa-
rzyszy. Wpływ Wióra, jak widzę, zatoczył pewne kręgi.
Twarz profesora drgnęła:
— Więc i pan zna tego człowieka?
— Naturalnie. Wyczułem w panu jego stronnika. Niech żyje b r a c t w o ś l e p e g o
t o r u!
Okrzyk inżyniera przerwał zgrzyt hamowanych kół wozu: pociąg zatrzymał się przed
stacją. Przez otwarte drzwi wagonów wysypały się tłumy podróżnych. W bladym świetle
lamp stacyjnych widać było twarze urzędnika ruchu i jedynego na cały przystanek zwrotni-
czego, którzy ze zdumieniem obserwowali niezwykły w Drohiczynie napływ gości.
— Panie naczelniku — pytał pokornie jakiś elegancki pan w cylindrze — będzie tu
gdzie przenocować?
— Chyba na bloku na podłodze — proszę wielmożnego pana — wyręczył w odpowie-
dzi zwrotniczy.
— Będzie trudno z noclegiem, łaskawa pani — tłumaczył jakiejś damie w gronostajach
naczelnik. — Do najbliższej wsi dwie godziny drogi.
— Jezus, Maria! Tośmy wpadli! — biadał w tłumie cienki, niewieści głosik.
— Jazda! — rozkazał zniecierpliwiony urzędnik.
— Jazda, jazda! — powtórzyły w ciemności dwa niepewne głosy.
Pociąg ruszył. W chwili gdy już stacja zasuwała się w mroki nocy, Zniesławski wychy-
lony przez okno wskazał profesorowi grupę ludzi z boku peronu:
— Widzi pan tych na lewo, pod ścianą?
— Oczywiście, to są konduktorzy naszego pociągu.
— Cha, cha, cha!... — zaśmiał się inżynier. — Panie profesorze, periculum in mora!
Szczury opuszczają statek. Zły znak!
— Cha, cha, cha! — wtórował profesor. — Pociąg bez konduktorów! Hulaj dusza po
wagonach!
— No, no — uspokajał Zniesławski — tak źle nie jest. Zostało dwóch. Patrz pan — tam
jeden zamknął w tej chwili przedział — drugiego widziałem w momencie odjazdu, jak wska-
kiwał na stopień.
— Stronnicy Wióra — objaśnił Ryszpans. — Wartałoby się przekonać, ile też osób
pozostało w pociągu.
Przeszli parę wozów. W jednym zastali jakiegoś zakonnika o ascetycznym wyrazie twa-
rzy zatopionego w modlitwie, w innym dwóch mężczyzn starannie ogolonych, wyglądających
na aktorów; kilka wagonów świeciło bezwzględną pustką. Na korytarzu biegnącym wzdłuż
przedziału klasy II kręciło się parę osób z walizkami w ręku; oczy ich niespokojne, ruchy
nerwowe zdradzały podniecenie.
— Zapewne chcieli już wysiąść w Drohiczynie — rzucił przypuszczenie inżynier —
lecz w ostatniej chwili rozmyślili się.
— I teraz żałują — dopowiedział Ryszpans.
W tej chwili ukazał się na platformie garbaty budnik. Na twarzy jego grał groźny, de-
moniczny uśmiech. Za nim wyciągniętym szeregiem postępowało kilku podróżnych. Przecho-
dząc obok profesora i jego towarzysza, Wiór powitał ich jak dobry znajomy:
— Rewia skończona. Proszę panów za mną.
U wylotu korytarza rozległ się krzyk kobiety. Mężczyźni spojrzeli w tę stronę i spo-
strzegli znikającą w otworze odchylonych drzwi postać jakiegoś pasażera.
— Wypadł czy wyskoczył? — odezwało się parę głosów.
Jakby w odpowiedź zanurzył się w czeluść przestrzeni drugi pasażer, za nim podążył
trzeci, za tym rzuciła się w dzikiej ucieczce reszta zdenerwowanej grupy.
— Powariowali?! — zapytał ktoś w głębi. — Wyskakiwać z pociągu w pełnym biegu?
No, no...
— Znać spieszno im było na ziemię — szydził inżynier.
I nie przypisując już większej wagi zajściu, wrócili do przedziału, w którym zniknął
tymczasem dróżnik. Tu prócz Wióra zastali dziesięć osób, w tym dwóch konduktorów i trzy
kobiety. Wszyscy zajmowali miejsca na ławkach, wpatrzeni z uwagą w garbatego budnika,
który stanął w pośrodku przedziału.
— Panowie i panie! — zaczął obejmując obecnych płomiennym spojrzeniem. —
Wszystkich nas razem wraz ze mną jest trzynaście. Fatalna liczba! Nie... — pomyliłem się,
czternaście wraz z maszynistą — a to też mój człowiek. Garstka to, garstka, lecz dla mnie
wystarczy...
Ostatnie słowa domówił półgłosem jakby do siebie i umilkł na chwilę. Słychać było
tylko łoskot szyn i turkot kół wagonowych.
— Panowie i panie! — podjął Wiór. — Nadeszła chwila osobliwa, chwila ziszczenia
wieloletnich tęsknot. Pociąg ten już do nas należy — opanowaliśmy go niepodzielnie;
żywioły obce, obojętne lub wrogie wydzielone już z jego organizmu. Panuje tu bezwzględnie
atmosfera ślepego toru i jego moc. Za chwilę moc ta ma się objawić. Kto nie czuje się dosta-
tecznie przygotowanym, niechaj cofnie się w porę; potem może być za późno. Za całość i
bezpieczeństwo ręczę. Przestrzeń wolna i drzwi otwarte. — Więc? — rzucił wkoło badawcze
spojrzenie. — Więc nikt się nie cofa?
Odpowiedziało głębokie, tętniące przyspieszonym oddechem dwunastu ludzkich piersi
milczenie.
Wiór uśmiechnął się tryumfująco:
— Zatem dobrze. Wszyscy tu pozostają z własnej, dobrej woli, każdy sam odpowiada
za swój krok w tej chwili.
Podróżni milczeli. Niespokojne ich, tlejące gorączkowym światłem oczy nie schodziły z
twarzy dróżnika. Jedna z kobiet dostała nagle histerycznego śmiechu, który pod spokojnym,
zimnym spojrzeniem Wióra nagle ustąpił. Budnik wydobył z zanadrza czworoboczną tekturę
z jakimś rysunkiem:
— Oto nasza dotychczasowa droga — wskazał palcem na podwójną linię czerniejącą na
papierze. — Tutaj po prawej ten mały punkt — to Drohiczyn, który przed chwilą minęliśmy;
ten drugi, większy, w górze — to Gron, końcowa stacja na tej linii. Lecz my do niej już nie
dotrzemy — ta meta już nam teraz obojętna.
Przerwał, wpatrując się intensywnie w rysunek. — Dreszcz grozy wstrząsnął słuchaczy.
Słowa Wióra padały na dusze ciężko, jak roztopiony ołów.
— A tu, na lewo — objaśniał w dalszym ciągu, przesuwając wskaźnik ręki — wykwita
pąsowa linia. Widzicie ją, jak wije się czerwonym szlakiem, oddalając coraz bardziej od toru
głównego?... To linia ślepego toru. Na nią mamy wjechać...
Znów zamilkł i studiował krwawą wstęgę.
Zewnątrz przedstawiał się łomot rozpętanych kół; pociąg widocznie podwoił chyżość i
pędził z szaloną furią. Dróżnik mówił:
— Chwila nadeszła. Niechaj każdy przybierze pozycję siedzącą lub niech się położy.
Tak... dobrze — kończył, przechodząc uważnym spojrzeniem podróżnych, którzy jak zahi-
pnotyzowani spełnili zlecenie. — Teraz mogę zacząć. Baczność! Za minutę zbaczamy...
Trzymając prawą ręką rysunek na poziomie oczu, wpatrzył się weń raz jeszcze fanaty-
czną mocą rozszerzonych nagle źrenic... Wtem zesztywniał jak drewno, wypuścił z rąk tektu-
rę i jak zlodowaciały stanął bez ruchu w środku przedziału; oczy podeszły w górę tak silnie,
że widać było tylko brzeg białek, twarz przybrała wyraz kamienny. Nagle zaczął iść ku otwa-
rtemu oknu krokiem drewnianym jak automat... Oparł się o ramę dolną jak belka, odbił noga-
mi od podłogi i wychylił połową ciała w przestrzeń; postać jego wyciągnięta sztywnie poza
okno jak igła magnesu zawahała się parę razy na osi ramy i ustawiła pod kątem do ściany
wagonu...
Wtem rozległ się piekielny trzask jakby druzgotanych wagonów, wściekły gruchot kru-
szonego żelaziwa, łomot sztab, zderzaków, kłańcanie rozhukanych kół i łańcuchów. Wśród
zgiełku rozszczepionych, zda się na drzazgi, ławek, walących się drzwi, wśród rumoru zapa-
dających się pował, podłóg, ścian, wśród szczęku pękających rur, przewodów, zbiorników
zajęczał rozpaczliwy gwizd lokomotywy...
Nagle wszystko zamilkło, wbiło się w ziemię, rozwiało i uszy napełnił wielki, potężny,
bezkresny szum...
I owinęło świat cały na długi, długi czas owo szumiące trwanie, i zdawało się, że grają
pieśń groźną wszystkie ziemskie wodospady i że szeleszczą bezlikiem liści wszystkie ziem-
skie drzewa... Potem i to zgłuchło i nad światem rozlała się wielka cisza mroku. W przestwo-
rzach martwych i niemych rozpościerały się czyjeś niewidzialne, czyjeś bardzo pieściwe ręce
i gładziły kojąco kiry przestrzeni. A pod tą łagodną pieszczotą rozchybotały się jakieś mięk-
kie fale, nadpłynęły cichymi runami i ukołysały na sen... Na słodki, cichy sen...
*
W jakiejś chwili profesor ocknął się. Spojrzał półprzytomny na otoczenie i zauważył, że
jest w pustym przedziale. Ogarnęło go nieokreślone uczucie obcości; wszystko poza nim wy-
dało się jakieś inne, jakieś nowe, czymś, do czego trzeba się było dopiero przyzwyczaić. Lecz
przystosowanie szło dziwnie opornie i powoli. Trzeba było po prostu zmienić zupełnie „punkt
widzenia i patrzenia” na rzeczy. Ryszpans miał wrażenie człowieka, który wychodzi na
światło dnia po długiej wędrówce w milowej długości tunelu. Przecierał oślepłe od ciemności
oczy, ścierał mgłę przesłaniającą widok. Zaczął przypominać...
W myśli przesuwały się kolejno wypłowiałe obrazy wspomnień, które poprzedziły... to.
Jakiś huk, łomot, jakiś nagły, niwelujący wszystkie wrażenia i świadomość udar...
— Katastrofa! — zamajaczyło niewyraźnie. Spojrzał uważnie po sobie, powiódł ręką po
twarzy, po czole — nic! Ani kropli krwi, żadnego bólu.
— Cogito — ergo — sum! — zawyrokował wreszcie.
Przyszła ochota przejścia się po przedziale. Opuścił miejsce, podniósł nogę i... zawisnął
parę cali nad podłogą.
— Tam do licha! — mruknął zdumiony. — Straciłem ciężar właściwy czy co? Czuję się
lekki jak pióro.
I powędrował w górę aż pod strop wozu.
— Ale co też się stało z tamtymi? — przypomniał sobie, schodząc ku drzwiom do sąsie-
dniego przedziału.
U wejścia spostrzegł w tej chwili inżyniera, który uniesiony również parę centymetrów
nad podłogą, ściskał mu serdecznie rękę.
— Witam kochanego pana! I pan, widzę, niezupełnie w porządku z prawami ciężkości?
— Ha, cóż robić? — westchnął z rezygnacją Ryszpans. — Pan nie raniony?
— Broń Boże! — zapewnił Zniesławski. — Jestem cały i zdrów jak ryba. Przed chwilą
dopiero przebudziłem się.
— Szczególne przebudzenie. — Ciekaw też jestem, gdzie się właściwie znajdujemy?
— Ja również. Pędzimy, zdaje się, z zawrotną chyżością.
Wyjrzeli przez okno. — Nic — pustka. Tylko silny chłodny prąd wiejący z zewnątrz
nasuwał przypuszczenie, że pociąg leci jak furia.
— To dziwne — zauważył Ryszpans. — Absolutnie nic nie widzę. Pustka w górze,
pustka w dole, pustka przede mną.
— A to sensacje! Jest niby dzień, bo jasno, lecz słońca nie widać, a mgły nie ma.
— Płyniemy jakby w przestworzu. Która też może być godzina?
Spojrzeli równocześnie na zegarki. Po chwili inżynier podniósł oczy na towarzysza i
spotkał się z jego spojrzeniem mówiącym to samo:
— Nic odczytać nie mogę. Godziny zlały się w czarną falistą linię...
— Po której wskazówki przesuwają się błędnym, nic nie mówiącym ruchem.
— Fale trwania przelewające się jedna w drugą, bez początku i końca...
— Zmierzch czasu...
— Patrz pan! — zawołał nagle Zniesławski, wskazując ręką na przeciwległą ścianę
wozu. — Widzę przez tę ścianę jednego z naszych; owego zakonnika-ascetę — pamiętasz?
— Tak. To brat Józef, karmelita. Rozmawiałem z nim. Lecz i on nas już spostrzegł;
uśmiecha się i daje nam znaki. Co za paradoksalne objawy! Patrzymy przez tę deskę jak przez
szkło!
— Nieprzejrzystość ciał licho wzięło z kretesem — wywnioskował inżynier.
— Zdaje się, że i z nieprzenikliwością nie lepiej — odpowiedział Ryszpans, przesiąka-
jąc przez ścianę do drugiego przedziału.
— Rzeczywiście — przyznał Zniesławski, idąc za jego przykładem.
Tak przesiąknęli przez kilka parapetów wagonowych i w trzecim z rzędu wozie powitali
brata Józefa.
Karmelita skończył przed chwilą modlitwę „poranną” i pokrzepiony na duchu, cieszył
się serdecznie ze spotkania.
— Wielkie sprawy Boże! — mówił, wznosząc w górę głębokie, mgłą zadumy powle-
czone oczy. — Przeżywamy dziwne chwile. Otośmy wszyscy cudownie przebudzeni. Chwała
Przedwiecznemu! Chodźmy połączyć się z resztą braci.
— Jesteśmy przy was — odezwało się zewsząd parę głosów i przez ściany wagonów
przesunęło się dziesięć postaci i otoczyło rozmawiających. Byli to ludzie najrozmaitszych sta-
nów i zawodów, w tym maszynista pociągu i trzy kobiety. Wszystkich oczy mimo woli
szukały kogoś, wszyscy instynktownie wyczuwali brak jednego towarzysza.
— Jest nas trzynaścioro — przemówił szczupły, o ostrych rysach młodzieniec. — Nie
widzę mistrza Wióra.
— Mistrz Wiór nie przyjdzie — rzekł jak przez sen brat Józef. — Dróżnika Wióra tutaj
nie szukajcie. Spójrzcie głębiej, bracia moi, zajrzyjcie w dusze wasze. Może go znajdziecie.
Umilkli i zrozumieli. Na twarzach rozlał się wielki spokój i zajaśnieli dziwnym świa-
tłem. I czytali sobie w duszach, i przenikali się nawzajem w cudownym jasnowidztwie.
— Bracia! — podjął zakonnik — kształty nasze dane nam są jeszcze tylko na czas
krótki, za chwil parę może je przyjdzie porzucić. Wtedy rozstaniemy się. Każdy odejdzie w
swoją stronę, gdzie go poniosą jego losy wykute w księdze przeznaczeń od wieków, każdy
podąży własnym szlakiem, we własną dziedzinę, którą zgotował sobie po tamtej stronie. Oto
oczekują nas z tęsknotą rzesze bratnich dusz. Zanim nadejdzie moment pożegnania, posłu-
chajcie raz jeszcze głosu z tamtej strony. Słowa, które wam odczytam, spisano dni temu dzie-
sięć, licząc czas ziemskim trybem.
Domawiając tych słów, rozwinął szeleszczące cicho arkusze jakiegoś pisma i zaczął
czytać głębokim, przejmującym głosem:
W* 15 listopada 1922 r.
TAJEMNICZA KATASTROFA
Na linii kolejowej Zaleśna-Groń zaszedł wczoraj w nocy z 14/15 listopada br.
tajemniczy wypadek, którego dotąd w zupełności nie zdołano wyjaśnić. Chodzi o losy, któ-
rym uległ między godz. 2-3 po północy pociąg osobowy Nr 20. Właściwą katastrofę poprze-
dziły dziwne objawy. Oto publiczność, jakby przeczuwając grożące niebezpieczeństwo, wy-
siadała tłumnie na stacjach i przystankach przed miejscem fatalnego wypadku, choć cel jazdy
leżał znacznie dalej; zapytywane przez władze stacyjne osoby o powód przerywania podróży
tłumaczyły się niejasno, jakby nie chcąc zdradzić motywów dziwnego postępowania. Chara-
kterystycznym jest fakt, że w Drohiczynie opuściło pociąg nawet kilku pełniących wtedy słu-
żbę konduktorów, którzy woleli narazić się na surową karę władz i utratę posady, niż jechać
dalej; tylko trzech ludzi z całego personelu pociągowego wytrwało na stanowisku. Z Drohi-
czyna odjechał pociąg niemal pusty. Kilku niezdecydowanych podróżnych, którzy w ostatniej
chwili cofnęli się do wnętrza wagonów, wyskoczyło w kwadrans potem podczas ruchu w
czystym polu. Ludzie ci, cudem jakimś wyszedłszy cało z imprezy, wrócili rano koło czwartej
piechotą do Drohiczyna. Byli to świadkowie ostatnich chwil fatalnego pociągu tuż przed kata-
strofą, która musiała zajść w parę minut potem...
Koło piątej nad ranem nadszedł z budki dróżnika Zoły, położonej 5 km za Drohiczy-
nem, pierwszy sygnał alarmowy. — Kierownik stacji wsiadł na drezynę i w pół godziny sta-
nął na miejscu wypadku, gdzie spotkał już komisję śledczą z Rakwy.
Dziwny obraz przedstawił się oczom obecnych. W czystym polu, kilkaset metrów za
budką dróżnika stał na szynach rozerwany pociąg: dwa wagony tylne zupełnie nie uszkodzo-
ne, potem przerwa, odpowiadająca długości trzech wozów — znów dwa wozy sprzężone
łańcuchami, w stanie normalnym — luka jednowagonowa — wreszcie na przedzie jaszczyk;
lokomotywy brakło. Na torze, na platformach, na schodkach żadnych śladów krwi, nigdzie
rannych ani zabitych. Wnętrza wagonów również puste i głuche; nie znaleziono ani w jednym
przedziale zwłok; nie stwierdzono najlżejszego uszkodzenia w pozostałych wagonach...
Szczegóły naocznie spisano i odesłano do dyrekcji. Sprawa przedstawia się tajemniczo i
organa kolejowe nie spodziewają się rychłego jej wyświetlenia...
Karmelita zamilkł na chwilę, odłożył pismo i zaczął z kolei odczytywać drugie:
W* 25 listopada 1922 r.
ZDUMIEWAJĄCE RELACJE I SZCZEGÓŁY
DO KATASTROFY KOLEJOWEJ Z DN. 15 BM.
Tajemniczych wypadków, które rozegrały się na linii kolejowej za Drohiczynem 15
bm., nie zdołano wyjaśnić do chwili obecnej. Owszem, coraz głębsze cienie padają na zdarze-
nie i mącą orientację.
Dzień dzisiejszy przyniósł szereg zdumiewających wiadomości, które pozostając w
związku z katastrofą, zaciemniają jeszcze bardziej sprawę i budzą poważne, daleko sięgające
refleksje. Oto co nam podają telegramy z autentycznych źródeł:
— Dziś 25 bm. nad ranem na miejscu katastrofy zaszłej przed 10 dniami wyłoniły się
wagony pociągu osobowego Nr 20, których brak stwierdzono w dniu wypadku. Znamiennym
jest szczegół, że wozy ukazały się na przestrzeni nie jako jednolity pociąg, lecz porozrywane
w grupach po l, 2 lub 3, odpowiadających lukom zauważonym 15 bm. Przed pierwszym wo-
zem, w odstępie jaszczyka, pojawiła się w pełnym składzie maszyna.
Przerażeni nagłym pojawem kolejarze zrazu nie śmieli zbliżyć się do wagonów, uważa-
jąc je za widma lub twór zwidzenia. W końcu jednak, gdy wozy nie znikały, nabrali odwagi i
weszli do wnętrz.
Tutaj przedstawił się ich oczom okropny obraz. W jednym z przedziałów zastali zwłoki
trzynastu osób rozciągnięte na ławkach lub w pozycjach siedzących. Rodzaju śmierci dotąd
nie ustalono. Ciała nieszczęśliwych nie wykazują żadnych obrażeń zewnętrznych ani wewnę-
trznych, nie ma też najmniejszej poszlaki uduszenia lub zatrucia. Śmierć ofiar pozostanie pra-
wdopodobnie zagadką nie do rozwiązania.
Spomiędzy trzynastu osób, które uległy tajemniczemu zgonowi, dotąd zdołano stwier-
dzić tożsamość sześciu: brata Józefa Zygwulskiego, z zakonu oo. Karmelitów, autora paru
głębokich traktatów mistycznych; prof. Ryszpansa, znakomitego psychologa; inżyniera
Zniesławskiego, cenionego wynalazcy; maszynisty pociągu, Stwosza, i dwóch konduktorów.
Nazwiska reszty osób na razie nie znane...
Wieść o tajemniczym wypadku obleciała lotem błyskawicy cały kraj, wywołując wszę-
dzie wstrząsające wrażenie. Pojawiły się już w prasie liczne, czasem głębokie objaśnienia i
komentarze. Odzywają się głosy, piętnujące określanie zdarzenia «katastrofą kolejową» jako
fałszywe i naiwne.
Towarzystwo badań psychicznych podobno planuje już szereg odczytów, które w
dniach najbliższych wygłosi kilku wybitnych psychologów i psychiatrów.
Zaszedł fakt, który prawdopodobnie zaciąży na długie lata nad nauką, ukazując jej
nowe, nie znane horyzonty...
Brat Józef skończył i gasnącym już głosem zwrócił się do towarzyszy:
— Bracia! Chwila rozstania nadeszła. Oto już rozsnuwają się kształty nasze.
— Przekroczyliśmy rubież życia i śmierci — zabrzmiał jak dalekie echo głos profesora.
— By wstąpić w rzeczywistość wyższego rzędu... Ściany wagonów, mgliste jak opar,
zaczęły rozsuwać się, rozpuszczać, marnieć... Odrywały się wiotkie szale dachów, odchylały
bezpowrotnie w przestrzeń eteryczne zwoje pomostów, lotne spirale rur, przewodów, zderza-
ków...
Postacie podróżnych, wiotkie i przejrzyste na wylot, wątlały, rozpadały się, rwały na
strzępy...
— Żegnajcie, bracia, żegnajcie!... Głosy ich marły, gasły, rozwiewały się... aż zgłuchły
gdzieś w zaświatach międzyplanetarnych dali...
PROFESOR TUTKA NA MAŁEJ STACJI KOLEJOWEJ
Jerzy Szaniawski 1886-1970
Wybitny dramaturg i prozaik, autor nacechowanych liryzmem i refleksją dramatów i komedii („Że-
glarz”, „Adwokat i róże”, „Ptak”) oraz cyklu nastrojowych i pełnych subtelnego humoru opowiadań
pt. „Profesor Tutka”.
Wieczór jesienny, deszcz, do kawiarni wchodzili ludzie przemoknięci, ten składał para-
sol, ów przecierał mokre okulary, niejeden mówił: „ale czas...”, „psi czas”.
Profesor Tutka powtórzył po kimś w zamyśleniu: „psi czas, psi czas”... Po chwili zaczął
mówić:
— Przypomniał mi się, panowie, taki, jak ten, wieczór. Tylko że nie siedziałem wów-
czas w kawiarni, ale na małej stacyjce kolejowej. Wysiadłem z jednego pociągu, aby prze-
siąść się na drugi. Nie jest to rzecz przyjemna czekać na stacji parę godzin, więc wypowie-
dziawszy w myśli, jak to zwykle w takich razach bywa, krytykę pod adresem dyrekcji kolejo-
wej za złe połączenia, siadłem zrezygnowany w salce restauracyjnej, która była zarazem po-
czekalnia. Popatrzywszy na plakaty i ogłoszenia rozwieszone na ścianach, wstałem i zbliży-
łem się do ubogiego bufetu, za którym siedziała panienka i czytała książkę. Przeprosiłem, że
jej przerywam, i zamówiłem szklankę herbaty. Znudzona, senna panienka przyniosła mi cie-
płego płynu, który na małych stacyjkach nazywają herbatą. Ten kolor żółtawy, ta gruba zielo-
nkawa szklanka i łyżeczka cynowa jeszcze więcej dodawały wszystkiemu melancholii. Ale
taki już jest zwyczaj, że się na stacji kolejowej pije... Deszcz spływał po szybach, na świecie
zimno i ciemno, panienka małomówna, senna, nie interesująca się przybyłym gościem, no i ta
herbata w grubej zielonkawej szklance. Wierzcie mi, panowie, że było smutno. Na szczęście
od pieca szło ciepło, a wszedłem tu trochę zmarznięty, przepojony wilgocią, czułem się nie-
swojo, kto wie, może miałem trochę gorączki. Spróbowałem o coś zapytać, ale panienka od-
powiedziała mi niechętnie, nie odrywając oczu od książki. Niech sobie czyta... Po jakimś cza-
sie zobaczyłem za szybami światło i posłyszałem zbliżający się pociąg. Wiedziałem, że to nie
ten, który ma mnie powieźć dalej. Panienka nie podniosła nawet oczu na szyby, wiedziała, że
to jakiś pociąg towarowy. Po chwili wszedł konduktor z latarką i zbliżywszy się do bufetu,
powiedział: „Musi mi pani dać kieliszek wódki”. Powołała się na świeżo wydane rozporzą-
dzenie, że funkcjonariuszom kolejowym podczas służby nie wolno sprzedawać napojów wy-
skokowych. „Napojów wyskokowych” — tak się wyraziła. Konduktor odpowiedział, że roz-
porządzenie jest rozporządzeniem, ale dziś trzeba zrobić wyjątek: zimno, deszcz, wilgoć prze-
nika człowieka do kości, a poza tym wiozą tym towarowym nieboszczyka. „Chyba, że tak” —
odpowiedziała panienka i nalała kieliszek wódki. Konduktor wypił i powiedziawszy: „psi
czas, psi czas”, zniknął za drzwiami.
Znudzony, zmęczony, czułem, że bym zasnął. Może nawet przymknąłem oczy, bo gdy
się ocknąłem, zobaczyłem w rogu poczekalni trzy osoby: starszą damę, człowieka wyglądają-
cego na cudzoziemca i jeszcze jednego pana w meloniku. Nie żądali niczego do jedzenia,
zresztą zaczytana panienka nie zwracała na nich najmniejszej uwagi. Zacząłem ich obserwo-
wać. Wyglądali bardzo charakterystycznie. Pani, mimo starszego wieku, ubrana była dość
jaskrawo; jej kapelusz z piórkiem miał nawet w sobie coś komicznego. Obok niej siedział
chudy, wysoki człowiek, o rudych włosach. Miał czapkę na głowie, a szyję owiniętą wielkim
wełnianym szalem w kratę. W ustach trzymał fajkę. Trzecim gościem był pan w podobnym
do mojego meloniku i takim, jak moje, palcie. Miał przyjemną, inteligentną twarz i w ogóle
wydawał mi się podobny do mnie. Pani mówiła: „...Znam dwóch mężczyzn. Są to przeciwni-
cy polityczni. Skaczą sobie do oczu, gdy zaczną rozmawiać. Podsłuchałam raz ich rozmowę.
Jeden powiedział: «Zamordowałbym tę babę». A drugi dodał: «Chętnie bym ci w tym dopo-
mógł». Tu byli w zgodzie”.
Człowiek, który mi się wydawał podobny do mnie, spytał: „Czy to byli zięciowie
pani?”
„Tak — odpowiedziała z godnością — jestem ich teściową”.
Teraz zaczął mówić człowiek, wyglądający na cudzoziemca: „Mam teściową, ale nie
mogę powiedzieć, abym był dla niej niedobry. Powiedziała mi raz żona, żebym kupił lekar-
stwo w aptece i zawiózł je matce jej, która mieszka o piętnaście kilometrów dalej. Wyszedłem
z mieszkania i zacząłem się zastanawiać, czy jechać te piętnaście kilometrów koleją, czy też
pójść pieszo? Jeżeli pójdę pieszo, to zaoszczędzę pieniędzy, ale zniszczą mi się buty. Zaczą-
łem obliczać, co w rezultacie wyniesie taniej. Gdy tak obliczałem, nadszedł mój sąsiad; spy-
tał, dokąd się wybieram? Powiedziałem, że do teściowej, ale przedtem muszę kupić lekarstwo
w aptece, i pokazałem mu receptę. Sąsiad mój powiedział, że w ogóle w medycynę nie wie-
rzy, a przeczytawszy receptę, chwycił się za głowę: «Człowieku — mówił — w tym jest cała
kombinacja trucizn, którymi lekarze od lat zatruwają chorych. Nigdy nie dałbym czegoś po-
dobnego drogiej mi osobie. Chyba... że chcesz otruć teściową». Nie chciałem jej otruć, więc
przestałem wierzyć w medycynę i lekarstwa nie kupiłem. Nie mając lekarstwa, nie miałem po
co jechać. Zrobiłem dobrze, bo matka mojej żony żyje do tej pory, a ja zaoszczędziłem na
bilecie kolejowym tam i z powrotem, a względnie na obuwiu. No i nie wydałem pieniędzy na
lekarstwo!”
Odezwał się teraz podróżny, który wydawał mi się podobny do mnie: „Jeżeli mowa o
teściowych, to powiem państwu, że parę dni temu powiedziała mi matka mojej żony, że
pozytywka wnuka przestała grać, więc kiedy będę wychodził z domu, muszę ją zabrać do
naprawy. Tylko żebym nie zapomniał, bo mam opinię, że jestem roztargniony. Wychodząc
przypomniałem sobie pode drzwiami, że miałem coś zabrać do naprawy Ale co? Już wiem!
Instrument muzyczny! Więc podszedłem do fortepianu, chcąc go włożyć do teki, ale poczu-
wszy wielki ciężar, zorientowałem się szybko, że to chodziło nie o fortepian, ale o inny
instrument. Nawet przypomniałem sobie, że — samogrający. Więc wziąłem gramofon, ale
dopiero gdy mi w sklepie powiedzieli, że naprawy nie wymaga, zorientowałem się i przypo-
mniałem sobie, że to pozytywka”.
— Zmęczony — mówił profesor Tutka — przymknąłem oczy, a gdy je otworzyłem —
towarzystwo zniknęło. Wydało mi się to zniknięcie tak niespodziane bo przecież nie spałem,
że spytałem panienki przy bufecie, kiedy wyszli ci podróżni? Panienka odpowiedziała zdzi-
wiona, że tu nikogo oprócz mnie nie było. Nic nie rozumiałem i wyszedłem na peron, myśląc,
że tam zobaczę tych dość dziwnych gości. W tej chwili pociąg towarowy ruszał w dalszą
drogę. Latarnia stacyjna oświetliła wagon, na którym bielała klepsydra. Zdołałem przeczytać:
„Ferdynand Tyk, redaktor i wydawca tygodnika «Gwóźdź»”. „Gwóźdź”, to znane mi dobrze
pismo humorystyczne. Pociąg odjechał. Wróciłem do poczekalni. Zrozumiałem teraz wszy-
stko: ci ludzie — „teściowa”, „skąpy Szkot” i „roztargniony profesor”, to trzy znane postacie
humorystyczne, które konwojowały swego redaktora w jego ostatniej podróży.
HANGAR NR 7
Janusz Meissner (ur. 1901)
Autor wielu popularnych powieści i opowiadań marynistycznych i lotniczych (m. in. „L jak Lucy”,
„Wraki”). Niektóre wczesne opowiadania odbiegają charakterem od całokształtu jego twórczości,
ukazując zjawiska niesamowite i tajemnicze.
Już od dłuższego czasu w hangarze oznaczonym numerem 7 „straszyło”. Tak przynaj-
mniej utrzymywał stróż nocny Łubiak, który był przecież człowiekiem wiarygodnym: nie pił i
nie rzucał słów na wiatr. Mimo to nikt nie wierzył w te jego opowieści i dopiero wypadki,
które wydarzyły się pewnej nocy w końcu sierpnia, przekonały sceptyków, że Łubiak mówił
prawdę.
Hangar nr 7 zbudowano dla balonów sterowych podczas wojny europejskiej. Stał na
uboczu, z dala od nowych żelazobetonowych hangarów, w kącie lotniska, między lasem a
cmentarzem żydowskim. Jeszcze zanim lotnisko przeszło pod zarząd Aeropolu, drewnianą
halę przeznaczono na tymczasowy skład wraków. Leżały tam połamane skrzydła i kadłuby z
uszkodzonymi silnikami i kikutami śmigieł, ze zwichrowanymi podwoziami i pogiętymi
sterami. Większość tego złomu pochodziła z okresu, kiedy tu była wojskowa szkoła pilotów,
lecz przybywało go nadal wskutek wypadków, które przecież zdarzają się na każdym lotni-
sku. Zarówno dlatego, jak z powodu bliskiego sąsiedztwa z cmentarzem, hangar nazywano
potocznie „trupiarnią”. Było to ponure miejsce, rzadko odwiedzane przez kogokolwiek, zaro-
śnięte chwastami i krzakami, pośród których wznosiły się wysokie, poczerniałe ściany z pró-
chniejących desek. Dziś zamiast hangaru istnieje plac tenisowy, cieszący się dużą frekwencją.
Od wiosny do jesieni słychać tam wesołe okrzyki, śmiechy i oklaski kibiców.
Owej nocy, przełomowej w dziejach hangaru, szalała burza, która nastąpiła po dniu
bardzo upalnym i dusznym. Wieczorem leniwe chmurzyska zbiły się w ciemną masę na wi-
dnokręgu i kotłowały się tam w ciszy, przygotowując atak. Daleki grzmot potoczył się głu-
cho, a potem zerwał się pierwszy podmuch wiatru. Pohulał w krzakach, obudził liście drzew i
dmuchnąwszy znienacka w wielką łysinę piasku na skraju lotniska, chwycił z niej za ogon
tuman pyłu, wywinął go w górę, zakręcił i cisnął w gąszcz cmentarza między szeregi nagrob-
kowych tablic. Buszował tam jakiś czas w ciasnych alejkach, aż wreszcie przycichł i tylko
pełzał nisko przy ziemi, jakby robił przegląd terenu przyszłych awantur. Po chwili zawiał
znowu, tym razem silniejszy, bardziej porywisty. Chmury pędziły teraz od zachodu, przerzu-
cając się zygzakami błyskawic, grzmot dudnił raz bliżej, raz dalej, aż wtem piorun uderzył z
trzaskiem i runęła ulewa.
W pokoju służbowej brygady mechaników było pełno dymu z papierosów. Ludzie
siedzieli dokoła stołu i grali w karty, nie oczekując już czyjegokolwiek przylotu w tę burzliwą
pogodę.
— Ależ leje — powiedział starszy majster Frącek, spoglądając na szyby, po których
spływały strumienie wody.
— A niech leje — mruknął jego pomocnik Michalski. — Niechby nawet do końca tygo-
dnia, toby sobie człowiek trochę odpoczął.
Frącek rozdawał karty. Naprzeciw niego siedział najmłodszy z brygady, Kuliński,
któremu tym razem fatalnie nie szła karta. Przegrał niemal wszystko, co miał przy sobie, ale
ciągle jeszcze liczył, że może się odegrać. I oto dostał z ręki cztery króle!
Nie śpieszyć się — pomyślał. — Zaczekać, niech kto inny zacznie...
Za oknami wiatr wył i gwizdał, deszcz zacinał po szybach, grzmoty przewalały się po
niebie. Ale teraz do tych odgłosów dołączył się jeszcze inny: trzask i zgrzyt, i znowu trzask,
jakby coś z impetem uderzało w drewnianą ścianę „trupiarni” odległej tylko o paręset kro-
ków. Wszyscy unieśli głowy. Michalski złożył swoje karty, wstał i podszedł do okna.
— Nic nie widać — powiedział. — Co to może być?
— Wrota — odrzekł Frącek. — Musiały być nie zamknięte jak się należy, a teraz je-
szcze się ta buda zawali. Idź no i zobacz.
Michalski nie miał na to najmniejszej ochoty.
— Zaraz — powiedział niechętnie. — Może byśmy przedtem rozegrali ten bank.
Usiadł i wolno „filował” karty, a potem podwoił stawkę i spojrzał na starszego majstra.
Ale Frącek przecząco pokręcił głową.
— Dwadzieścia i dwadzieścia — powiedział Kuliński.
— Nóżki na stół, bracie — odrzekł Michalski.
— Dam kwit, na pierwszego płacę.
— Niech będzie. Ale jak przegrasz, to pójdziesz zrobić porządek z tymi drzwiami.
— Dobrze, dobrze. Graj.
Michalski przebił, Kuliński znów zapłacił kwitem, ale już nie podwyższał stawki.
— Nie chcę cię za bardzo oskubać — powiedział wykładając swoje cztery króle. Ale
Michalski przekrzywił głowę i spojrzał na niego spode łba:
— Trochę mało — oświadczył kładąc kolejno rzędem cztery asy. — Idź zobaczyć, co
się tam dzieje w „trupiarni”. Przyjemnej drogi!
Deszcz ustawał powoli, ale wicher wzmógł się jeszcze bardziej. Kuliński włożył na
kombinezon płaszcz nieprzemakalny i szedł teraz na przełaj, starając się omijać rozległe kału-
że. Nie miał wątpliwości, że to w siódmym hangarze coś zgrzyta i strzela coraz głośniej.
Musiał przejść obok cmentarza, aby się tam dostać niemal po omacku w zupełnych ciemno-
ściach. Szedł potykając się, niepewny, czy obrał właściwy kierunek, ale wkrótce natknął się
na zarośla i krzaki, a potem namacał siatkę otaczającą cmentarz. Miał nieprzyjemne uczucie,
że ktoś skrada się za nim, w pamięci stanęły mu wszystkie opowiadania o niesamowitych
zjawiskach w „trupiarni”. Mimo to szedł dalej, mocując się z wichurą, gdy wtem coś chwy-
ciło go za połę płaszcza i zatrzymało w miejscu. Serce skoczyło mu do gardła, a jednocześnie
tuż blisko, za wysoką czarniejszą od mroków nocy ścianą hangaru rozległ się przejmujący
zgrzyt i suchy trzask. Kuliński szarpnął się w bok, zawadził o coś nogą i upadł jak długi.
Wydało mu się, że usłyszał zduszony, drwiący śmiech. Zerwał się, ale omal znów nie stracił
równowagi: coś plątało mu nogi... Pochylił się i namacał drut kolczasty. Zaklął głośno, wy-
swobodził się z uwięzi, okrążył kołki stanowiące resztki płotu i wreszcie dotarł do przedniej
ściany hangaru.
Zgodnie z przypuszczeniami starszego majstra, jedno skrzydło składanych wrót było
otwarte. Wiatr miotał nim tam i z powrotem przy akompaniamencie zgrzytania rolek o żela-
zną szynę i ogłuszających trzasków drewna zderzającego się ze ścianą hali. Kuliński natych-
miast odkrył przyczynę tego stanu rzeczy: zardzewiały zatrzask, który zaciął się i nie zasko-
czył. Udało mu się usunąć zacięcie, ale kiedy chciał zamknąć wrota, zauważył, że otwarte są
także małe drzwiczki boczne po prawej stronie w głębi hangaru. Zawahał się: instalacja
oświetlenia od dawna była uszkodzona. Było mu jakoś nieswojo, lecz przemógł się i wszedł
do ciemnego wnętrza. Potykając się o jakieś szczątki, omijając kadłuby samolotów, na które
raz po raz natrafiał po omacku, dotarł do owych małych drzwi, zamknął je, przekręcił klucz i
machinalnie włożył go do kieszeni płaszcza. Już był w połowie drogi powrotnej, gdy gwałto-
wny podmuch wiatru pchnął skrzydło wrót, zatrzasnął je, a zwolniony zamek zaskoczył i ...
wyjście tą drogą zostało odcięte.
Kulińskiego otoczyły teraz jeszcze głębsze ciemności. Serce biło mu o żebra i pot wy-
stąpił na czoło. Przez chwilę stał jak skamieniały, w oczekiwaniu, że lada sekunda zacznie się
dziać coś niesamowitego. Ale w ciemnej hali panował spokój. Tylko na zewnątrz wiatr hulał,
siekąc falami deszczu.
Muszę wyjść bocznymi drzwiami — pomyślał mechanik. — Muszę je znaleźć...
Z trudem, macając przed sobą rękami, odnajdywał drogę wzdłuż prawej ściany, aż
dotarł do drzwiczek, które był zamknął — przed kilku minutami? ...przed godziną? — nie
zdawał sobie sprawy, kiedy to było. Sięgnął po klucz, ale kieszeń była pusta. I — w dodatku
— dziurawa...
Szukanie zgubionego klucza zdało mu się w tych warunkach beznadziejne, więc posta-
nowił raz jeszcze wrócić do głównych wrót i spróbować podważyć zatrzask od wewnątrz. Ale
tym razem nie mógł jakoś trafić: wpadał na połamane podwozia i skrzydła, zranił się czymś w
czoło, kilkakrotnie zaplątał się w stalowych linkach sterów i wreszcie całkiem stracił orienta-
cję. Usiadł więc na jednym z walających się blaszanych zbiorników po benzynie i, zrezy-
gnowany, zdecydował się czekać: może tu po niego przyjdą, jeżeli jeszcze nie ułożyli się do
snu?
Siedział już przez dłuższą chwilę, kiedy usłyszał za sobą jakieś kroki. Obejrzał się. Jego
wzrok przywykły do mroków rozróżniał sylwetki dwóch najbliższych samolotów. Dalej
rozpościerała się bezkształtna, czarna jak sadza ciemność. Lecz kroki zbliżały się, a potem, w
odległości kilku metrów ktoś się zatrzymał.
— Kto tam? — zawołał mechanik.
Nikt mu nie odpowiedział, ale najbliższy wrak samolotu poruszył się, lotki u końców
skrzydeł zaskrzypiały i zmieniły położenie, jakby ktoś przesunął drążek sterowy na burtę.
Kuliński poczuł zimny dreszcz wzdłuż grzbietu. Patrzył, wstrzymując oddech...
Samolot drgnął, pochylił się nieco, a potem znów lotki i stery poruszyły się tam i z
powrotem. To było nieprawdopodobne, zdumiewające, a zarazem okropne. Ale Kulińskiemu
przemknęła przez głowę myśl, że wszystko to może być dziełem Michalskiego, który się tu za
nim zakradł, aby napędzić mu strachu.
Nie miał czasu rozważyć tej ewentualności: usłyszał charakterystyczne cmoknięcie
szprycy do benzyny; ktoś wstrzyknął mieszankę do cylindrów przed zapuszczeniem silnika!
Nieprzeparta ciekawość pociągnęła go teraz do rozbitego samolotu; musiał zobaczyć z
bliska.
Był to stary, nie używany obecnie Potez, rozbity chyba w śmiertelnej kraksie. Zgnie-
cione, połamane skrzydła, podwozie i przednia część kadłuba oraz na pół wyważony z lega-
rów silnik ze strzaskaną jedną łopatą śmigła świadczyły o tym dobitnie. Kuliński obszedł zwi-
chrowane skrzydło, zbliżył się do kabiny pilota i — cofnął się przerażony. Za sterami siedział
upiór z twarzą zalaną krwią, która zastygła soplami na szyi, ze zniekształconym nosem i
pękniętą czaszką. Siedział i najwyraźniej zamierzał uruchomić silnik!
— Kontakt — rozległ się chrapliwy szept.
Z cylindrów bluznęły kępki dymu, kikut śmigła wykonał półtora obrotu i — silnik
ruszył! Ruszył i pracował, choć leżał tu chyba od paru lat i choć musiał po tej kraksie mieć
powyrywane przewody paliwa i smaru! Pracował coraz głośniej, a ściany ogromnej hali rezo-
nowały, odpowiadając echem.
Niemożliwe, żeby tego hałasu nie usłyszeli w dyżurce — pomyślał Kuliński i poczuł się
nieco raźniej.
W tej chwili silnik przycichł.
— Siadajcie — powiedział upiorny pilot. — Prędzej!
Kuliński wzruszył ramionami.
— Idź do cholery — warknął. — Głupie kawały! Wyłącz silnik, Michalski. Wyłącz,
póki się nie zdenerwuję.
— Siadajcie za mną — powtórzyła zjawa.
Kuliński ujrzał jej szkliste oczy w straszliwie poranionej twarzy. Odwaga zaczęła go
opuszczać. Jakaś dziwna siła ciągnęła go do gondoli wraku. Postawił nogę na stopniu, potem
wspiął się wyżej i sam nie wiedząc jak, znalazł się w kabinie, a potem — już chyba z nawyku
— zapiął pasy.
Silnik zawarczał pełną mocą i samolot potoczył się naprzód.
To śmierć — pomyślał mechanik.
Zobaczył jeszcze tuż przed sobą szpary między deskami oszalowania, poczuł jakby
muśnięcie delikatnej zasłony i pęd chłodnego powietrza. Spojrzał w dół. Lotnisko spływało
pod stery, a rozbity Potez leciał w stronę lasu. Mrok rzedniał, zaczynał się świt i można było
rozróżnić szczegóły terenu. Lecz wysokość rosła i po chwili wrak samolotu wszedł w chmury.
Jednostajnie szary klosz przesłonił wszystko dokoła.
Wtem trzęsący silnik zwolnił obroty, samolot pochylił się gwałtownie i wykonawszy
pół obrotu zawisł na plecach zadzierając łeb w górę. Pilot wypadł z kabiny i spadł jak worek
piasku. Kuliński usłyszał głuche uderzenie o ziemię i jednocześnie ujrzał ciemny gąszcz lasu,
który pędził teraz wprost ku niemu.
Nikt z mechaników dyżurnej brygady nie przejął się całonocną nieobecnością Kuliń-
skiego. Przypuszczali, że zamknąwszy wrota hangaru chciał tam przeczekać ulewę, a później,
przekonany, że tej nocy nie będzie nic do roboty, wymknął się do domu.
— To mu nie ujdzie na sucho — powiedział starszy majster.
Ale ograniczył się do krótkiej notatki w książce służbowej: „Majster Kuliński oddalił
się podczas nocnego dyżuru i nie powrócił”.
Przy głównej bramie paru inżynierów i kilkunastu robotników z warsztatów otaczało
miejscowego leśnika, który, żywo gestykulując, opowiadał o niezwykłym odkryciu, jakiego
dokonał tego ranka. W pościgu za wnykarzem szedł przez rozległe bagno śródleśne i natknął
się na zwłoki człowieka w kombinezonie lotniczym. Zwłoki w stanie rozkładu...
— To będzie chyba porucznik Skowroński! — zawołał Frącek, który właśnie nadszedł.
— Pamięta pan ten wypadek? — spytał inżynier z biura konstrukcyjnego, który znał
Skowrońskiego.
— Pamiętam, naturalnie. To było równo rok temu. Porucznik poleciał na tym starym
Potezie, który miał pójść na złom. Nad lasem maszyna przeszła na plecy i runęła na ziemię
niedaleko prochowni, ale pilota nigdy nie znaleziono. A teraz...
— Wody gruntowe wezbrały po ostatnich deszczach i wczorajszej ulewie — powiedział
leśniczy. — Może dlatego ciało wypłynęło z trzęsawiska…
— Możliwe — zgodził się inżynier. — Zapewne wtedy Skowroński poleciał nie zapią-
wszy pasów i wyrzuciło go z kabiny, kiedy maszyna znalazła się w położeniu odwróconym.
— Tak orzekła komisja badań wypadków lotniczych — potwierdził starszy majster. —
Ale szukaliśmy porucznika przez tyle dni i dopiero teraz...
— Tam nikt go nie mógł szukać — powiedział leśniczy. — Trzeba dobrze znać ten
teren, aby tamtędy przejść. Ja sam nie znalazłbym topielca, gdyby go pies nie wytropił. To
jak? — zapytał po chwili. — Panowie dacie znać policji?
Samochód ciężarowy i wozy policyjne zjechały z szosy na krętą, nie utwardzoną drogę i
zatrzymały się za mostkiem przerzuconym nad błotnistym, leniwym strumykiem, który dalej
rozlewał się szeroko na grząskiej, porosłej olszyną polanie. Wszyscy wysiedli i szli gęsiego za
leśnikiem. Las był tu skarłowaciały, grunt nierówny, gąbczasty, podbiegający rdzawą wodą.
Wkrótce drzewa się przerzedziły i ustąpiły miejsca zaroślom łozy. Tu zaczynało się bagno.
— Uwaga — powiedział leśniczy. — Trzeba teraz skakać z kępy na kępę, tylko moim
śladem.
Trzciny, sitowie i wysoka po pas trawa kryły zdradliwą topiel między kępami pozosta-
łymi po dawno ściętych drzewach i zgniłych pniach. Wyżeł poprzedzający swego pana zba-
czał w lewo i w prawo, taplał się w wodzie, zawracał i znów zapuszczał się na boki. Wtem
stanął i po chwili szczeknął krótko.
— Zaczekajcie — leśnik podniósł rękę. — On coś jeszcze znalazł, pójdę zobaczyć.
Pies stał twardo na niewielkiej, suchszej wyniosłości gruntu. Leśniczy dotarł tam za
nim, zapadając po kolana w grzęzawisku. Po chwili dał się słyszeć jego głośny okrzyk i Frą-
cek oraz dwaj posterunkowi policji przebrnęli tam także.
Na zgniecionej trawie leżał człowiek w podartym płaszczu nieprzemakalnym. Blada
twarz była pokrwawiona, dłonie nosiły ślady skaleczeń i zadrapań.
— Kuliński! — zawołał starszy majster. — Co mu się stało?
Kuliński ocknął się z omdlenia czy też z twardego snu. Z początku nie mógł sobie
uprzytomnić, skąd się tu wziął. Dopiero po dłuższej chwili stanęły mu w pamięci przeżycia
ostatniej nocy. Ale jego mętna relacja nikogo nie przekonała. Kapitan z wydziału śledczego
wzruszył ramionami.
— Chyba sami rozumiecie, że nie można w te bajki uwierzyć. Ile wypiliście wczoraj?
Kuliński spojrzał na niego spode łba.
— Nie piłem w ogóle. Ten Potez, na którym lecieliśmy, powinien tu być gdzieś niedale-
ko, a ciało pilota... Jak je znajdziecie, to będzie najlepszy dowód...
Kapitan przerwał mu zniecierpliwiony:
— Ten pilot zginął przed rokiem, a samolot rozbił się rzeczywiście niedaleko stąd, ale
także rok temu. Więc jak? Braliście udział w tym fatalnym locie?
— Ja sam tego nie rozumiem — odrzekł mechanik, — A przecież tak było, panie
kapitanie… W siódmym hangarze z pewnością brak tego Poteza. Ale powinien tam być klucz
od bocznych drzwi, o d z a m k n i ę t y c h b o c z n y c h d r z w i! Wypadł mi z kieszeni,
więc nie mogłem wyjść z tego hangaru, bo główne wrota się zatrzasnęły...
— Dobrze — powiedział oficer. — Zbadamy to później.
Tymczasem wydobyto zwłoki pilota, załadowano do policyjnego wozu sanitarnego i
cały konwój powrócił na lotnisko, gdzie nastąpiły dalsze dochodzenia.
Stróż nocny Łubiak zeznał, że zdarzyło mu się niejednokrotnie słyszeć warkot silnika
dochodzący z hangaru nr 7 i że widywał tam poruszające się światła. Nie zaglądał do wnętrza
hali z obawy przed niesamowitymi zjawami, które tam według niego przebywały, ale składał
o tym meldunki kierownikowi administracyjnemu. Nie odnosiło to jednak żadnego skutku:
wyśmiewano go albo wzruszano ramionami…
Łubiak był przekonany, że majstrowi Kulińskiemu istotnie przydarzyło się wszystko to,
co opowiedział i w co pan kapitan nie chciał uwierzyć. Ubiegłej nocy wprawdzie nie opu-
szczał wartowni, ale zdawało mu się, że w siódmym hangarze znów dzieje się coś dziwnego...
Przyszła kolej na oględziny „trupiarni”. Na rozmiękłej ścieżce koło cmentarza zaczyna-
ły się wyraźne ślady zmierzające w tamtą stronę. Kapitan porównał je z odciskami butów Ku-
lińskiego. Zgadzały się najzupełniej. Prowadziły do głównych wrót, które można było otwo-
rzyć tylko z zewnątrz. Kiedy mechanicy uporali się z nimi, kapitan z naczelnym dyrektorem
Aeropolu weszli do środka. Wszyscy inni oczekiwali na betonowej płycie, aby nie zacierać
śladów.
Po dłuższej chwili kapitan wezwał Kulińskiego. Mechanik rozejrzał się po wnętrzu,
które tonęło w półmroku. Nie, nie był pewien, w którym miejscu stał ten wrak samolotu. W
każdym razie nie było go teraz w hangarze.
— A ten klucz? — spytał kapitan. — Poznajecie go?
— Tak — odrzekł Kuliński. — To jest klucz od bocznych drzwiczek. Zgubiłem go
wczoraj, i było ciemno, więc...
— Dobrze. Otwórzcie te boczne drzwi.
— To tam, w drugim końcu, na prawo — powiedział mechanik. — Proszę.
Nie bez trudności dotarli do bocznej ściany w głębi i Kuliński przekręcił klucz w
zamku, potem nacisnął klamkę i otworzywszy drzwiczki, usunął się na bok. Kapitan wyjrzał
za próg. Na gliniastym, jeszcze wilgotnym gruncie nie było żadnych śladów: od dawna nikt
tędy nie chodził.
— To dziwne — zauważył dyrektor. — Nie ma śladów, żeby ktoś wychodził, więc
jakim sposobem ten człowiek mógł opuścić hangar i znaleźć się o trzy lub cztery kilometry
stąd, w głębi lasu?
Kapitan nie odpowiedział. Uważnie oglądał ściany z desek obitych niegdyś papą, której
strzępy zwisały tu i ówdzie, odsłaniając szpary, a potem wraz z dyrektorem i Kulińskim ob-
szedł z zewnątrz dokoła halę, aby się upewnić, że istotnie nie ma tam żadnych innych śladów.
— No więc — powiedział dyrektor — trzeba będzie uwierzyć, że nasz mechanik wy-
leciał z siódmego hangaru na wraku samolotu rozbitego przez pilota, który zginął rok temu?
Bo jak pan to inaczej potrafi wyjaśnić?
W tej chwili zerwał się gwałtowny wicher, w górze rozległ się bliski warkot silnika, a
potem trzask i łoskot, jakby dach hangaru załamał się i runął do środka.
Od strony wejścia cisnęli się ludzie, krzycząc w podnieceniu.
— Potez! Potez uderzył w ścianę!
— Spadł na dach!
Kuliński w kilku skokach znalazł się wewnątrz.
— Panie dyrektorze! — zawołał.
Dyrektor i oficer policji wbiegli za nim. Pośrodku hali na podłamanym podwoziu stał
wrak Poteza ze zwichrowanymi skrzydłami, wyważonym z legarów silnikiem i utrąconym do
połowy śmigłem. Pokrywała go warstwa kurzu. A przecież jeszcze przed chwilą to miejsce
było puste!
Kapitan spojrzał na strop i ściany: były całe, nienaruszone. Tylko gdzieniegdzie prze-
świtywały szpary między odartymi z papy deskami.
Bydgoszcz 1927
DZWON Z LAMARTIN
Janusz Meissner
Vérgey nie było przyjemnym miejscem, zapewniam. Pierwsza linia okopów, o pół kilo-
metra na północ od spalonej wioski, przechodziła przez sam środek starego cmentarza, roz-
pruwając dziesiątki mogił. Na przedpiersiach rowów strzeleckich poniewierały się szczątki
spróchniałych trumien, a w ścianach transzei bielały żebra i piszczele. Kiedy słońce przy-
grzało mocniej, ohydny trupi zaduch przyprawiał o mdłości. Nocą harcowały tam całe stada
szczurów.
Gdy zaczynał się piekielny ogień artylerii od strony Hermonville, po prostu można było
oszaleć w tej miłej miejscowości wśród słonecznych winnic zielonej Szampanii. Pociski ryły
cmentarz, rozszarpywały ostatnie drzewa, przewracały krzyże, wyjąc między zasiekami na-
szych drutów kolczastych. Raz po raz jęczący łeb zarywał się w pobliżu okopu, a potem wy-
rzucał gejzer piasku i gliny pozostawiając głęboki, dymiący lej. Co chwila pękał gdzieś w gó-
rze stalowy garnek, sypiąc odłamkami po krzewach i nagrobkach. Nieustanny chichot, szum i
huk pocisków zagłuszał słowa, łomotał w zmęczonym mózgu, walił w obolałe skronie, trząsł,
targał nerwami. W oczach, w uszach i w ustach gromadził się krzemienny pył, piasek trze-
szczał w zębach przy każdym kęsie strawy, jeśli w ogóle można było jeść w tych warunkach.
Strumienie, dosłownie s t r u m i e n i e ziemi wyrwanej z przedpola obalały ludzi, zasypy-
wały ich, oślepiały...
Po kilku godzinach kanonady czasem następował atak, odpierany zresztą, jak dotąd,
pomyślnie. Potem przez kilka lub kilkanaście następnych godzin albo przez parę dni panował
względny spokój. Poprawiano okopy i schrony, trasowano nowe linie rowów, wytyczano i
drążono zygzaki odwodowych transzei aż do Prunelle, gdzie był główny ośrodek oporu bata-
lionu. Odsyłano tam rannych, grzebano poległych i zastępowano zmordowane plutony świe-
żymi oddziałami.
Wszystko to opowiedzieli nam koledzy z 78 pułku, kiedy przybyliśmy zmienić ich na
tym odcinku frontu. Nie przejmowaliśmy się zbytnio: nie było właściwie ani gorzej, ani lepiej
niż gdzie indziej. Co prawda wysunięta pozycja na cmentarzu Vérgey miała nieprzyjemne
sąsiedztwo truposzów, ale nikt nie dbał o takie drobiazgi.
Vérgey było właściwie już tylko nazwą i kupą gruzów, niczym więcej. Prunelle przed-
stawiała się zresztą podobnie, z tą różnicą, że zbudowano tam solidne betonowe bunkry i duże
schrony przeciwgazowe. Front biegł mniej więcej równolegle do toru kolejowego Reims-
Cormici, cofając się łukiem wygiętym ku południowemu zachodowi pod Hermonville, gdzie
usadowiła się niemiecka artyleria, przekopująca systematycznie swymi pociskami teren na-
szych umocnień.
Pierwsza kolejka służby w okopach cmentarza wypadła na mój pluton. Zmiana miała
nastąpić w nocy, więc po południu poszedłem tam wraz z sierżantem, żeby zaznajomić się z
układem rowów. W przeddzień naszego przybycia artyleria po raz któryś z rzędu zamieniła tę
wysuniętą pozycję w nieregularny szereg lejów, ale w nocy poprawiono okopy, a prawdopo-
dobieństwo ponownego bombardowania — przynajmniej na najbliższą noc — było niewie-
lkie.
Szliśmy gęsiego, poprzedzani przez kaprala, którego przydzielono mi za przewodnika
po labiryncie powstałym w ciągu dwóch miesięcy walk pozycyjnych w tym rejonie. Długi,
zbaczający to w prawo, to w lewo korytarz transzei o licznych odgałęzieniach doprowadził
nas w końcu do środka cmentarza. Poznałem to po kościach walających się na dnie rowu i po
mdłym odorze rozkładających się zwłok. Po chwili znaleźliśmy się w zębatym okopie, a prze-
szedłszy jeszcze kilkadziesiąt kroków dotarliśmy wreszcie do kwatery dowódcy plutonu. Był
to porządnie uprzątnięty murowany grobowiec, przypominający dużą alkowę, która mogła
pomieścić dziesięciu ludzi.
— Nawet trochę żal mi ją opuścić — powiedział podporucznik Maurice, z którym
wymieniłem uścisk dłoni przy wzajemnej prezentacji. — Odkryłem tę piwnicę dopiero przed
dwoma tygodniami. Co prawda pocisk, który mi to ułatwił, uszkodził tamtą ścianę, ale zrobi-
liśmy tam wejście, umocniliśmy strop i proszę, co za luksus! Zostawiam panu pryczę i stół, a
także piecyk żelazny, który się przyda, bo noce są zimne. Jest nawet całkiem porządna lampa
naftowa. Doprawdy jest tu wygodnie.
Musiałem przyznać, że piwnica jest wygodna, choć panował w niej lekki zaduch
stęchlizny. Nie można było przecież za wiele wymagać. Podziękowałem Maurice'owi za
„meble” i poszliśmy zwiedzać stanowiska ogniowe plutonu.
Od strony Hermonville co jakiś czas zapłakał w powietrzu granat, aby po chwili
wybuchnąć gdzieś w pobliżu, wyrzucając w górę brązową glinę, żwir i świszczące odłamki,
zatrajkotała „maszynka”, trzasnęły pojedyncze strzały karabinowe i znów powracała cisza. W
okopach sennie wlokło się „pozycyjne” życie. Żołnierze pisali listy, czytali stare gazety, poja-
dali konserwy z chlebem, palili albo spali w ziemiankach. Tylko dyżurni obserwatorzy stali
oparci o przednią ścianę rowu, obok karabinów spoczywających na przedpiersiu, lufami w
stronę opajęczonego siecią drutów kolczastych Château-Plumiers, gdzie były przednie linie
niemieckie.
Podeszliśmy do stanowiska jednego z karabinów maszynowych, który ryglował pozycję
w lewo. O sto kroków dalej w tym kierunku rów kończył się małą betonową niszą, która
zwróciła moją uwagę. Na poprzecznej belce wisiał w niej dzwon.
— To jest dzwon alarmowy — powiedział Maurice. — Zdobyliśmy go na Niemcach.
Podobno pochodzi z Lamartin, gdzie okupanci zrabowali go z kościoła. Teraz służy do alar-
mów gazowych.
Dzwon mnie zainteresował. Obejrzałem go szczegółowo. Był niewielki, odlany w pię-
knym, złocistym brązie. Krawędź kielicha otaczał wieniec laurowy, a po dwu stronach pła-
szcza w oplocie podobnych wieńców ludwisarz umieścił postacie aniołów. Poza tym dzwon
był całkiem zwykły i chyba niezbyt stary. Przez jego ucho przeciągnięto sznur zwisający aż
do ziemi. Obok na kawałku deski przybita była instrukcja alarmowa nakazująca użycie tego
dość niezwykłego przyrządu ostrzegawczego natychmiast po stwierdzeniu przez kogokolwiek
obecności gazu trującego.
— Ataki gazowe zdarzają się raz, najwyżej dwa razy w tygodniu — informował mnie
dalej Maurice. — Oczywiście w zależności od sprzyjających warunków, które zresztą na ogół
dopisują Niemcom. Łagodne wiatry wieją zwykle od strony Château-Plumiers, ku nam, i gaz
wlecze się po całym cmentarzu, a potem nisko nad ziemią płynie do Vérgey i do Prunelle, co
jest bardzo męczące: oddziały, które wypoczywają w odwodzie, byłyby skazane na ciągłą
czujność lub na niebezpieczeństwo zaskoczenia i zatrucia, gdyby nie nasze sygnały. Mamy
oczywiście także linię telefoniczną, ale często się zdarza, że przewody zostają zerwane przez
pociski.
Spojrzał na dzwon, a potem na mnie, jakby chciał coś leszcze powiedzieć, ale tylko się
uśmiechnął pod ciemnym wąsikiem i zamilkł. Ponieważ wszystko, co mówił, interesowało
mnie jako dowódcę wysuniętej placówki, zapytałem, co miał na myśli.
— Czy pan ma w swoim plutonie kogoś, kto pochodziłby z Lamartin? — odpowiedział
pytaniem.
Tego nie wiedziałem, rzecz prosta. Ani ja, ani sierżant.
— Widzi pan — mówił dalej Maurice — w moim plutonie był kapral rodem z tego
miasteczka (to na północny zachód od Verdun). Zapewniał, że dzwon jest z tamtejszego
kościoła, a ponadto, że jest „cudowny”. W ubiegłym tygodniu, w czwartek zdaje się — tak, w
czwartek — Niemcy znów użyli gazu. Chmura trujących wyziewów utrzymywała się na
cmentarzu i trudno było tu wytrzymać, bo ani na chwilę nie mogliśmy zdjąć masek. Wiatru
nie było, więc po paru godzinach ludzie po prostu zaczęli się dusić... Na domiar złego baterie
z Hermonville zaczęły nas ostrzeliwać. Porozumiałem się telefonicznie z dowódcą batalionu i
— zgodnie z jego rozkazem — powoli wycofywaliśmy się do Vérgey, bo tam gaz jeszcze nie
dotarł.
Podczas tego odwrotu, od zabłąkanej kuli padł ów kapral z Lamartin. Pochowaliśmy go
później za tą niszą, o kilka kroków od dzwonu. Szkoda chłopca, był znakomitym strzelcem i
wprawnym dzwonnikiem. Zawładnął tym „swoim” dzwonem i nie dawał się nikomu wyprze-
dzić w razie potrzeby. Jego alarm było słychać w promieniu paru kilometrów, co Niemców
doprowadzało do wściekłości.
Ale, wracając do rzeczy, wycofaliśmy się do Vérgey, a po godzinie kanonada ucichła i
należało sprawdzić, co się dzieje na naszej wysuniętej pozycji. Nagle rozległ się czysty, dono-
śny dźwięk dzwonu; właśnie stamtąd, dokąd zamierzaliśmy wrócić. Pierwszą moją myślą
było, że w okopach na cmentarzu są Niemcy.
To przypuszczenie miało kruche podstawy: nad cmentarzem stała chmura gazu, który
wpełzał do rowów strzeleckich, uniemożliwiając dłuższy w nich pobyt, a poza tym Niemcy
nie robiliby przecież hałasu, tylko próbowaliby zaskoczyć nas znienacka. Zadawałem sobie
pytanie, kto mógł tam zostać i dlaczego alarmuje, a tymczasem głos dzwonu potężniał, przy-
śpieszając rytm uderzeń. Wiatru nie było, powtarzam, więc alarm zdawał się niepotrzebny,
raczej fałszywy... Wtem spostrzegłem coś, co skłoniło mnie do zmiany tego mniemania: z
ruin Vérgey zaczęły uciekać stada szczurów. Był wieczór i w czerwonej łunie zachodu
widziałem ich popielate cienie pomykające wzdłuż toru kolejowego. Pomyślałem, że taka
gromadna wędrówka lub raczej paniczna ucieczka szczurów nie wróży nic dobrego. Jakoż po
chwili od strony Château-Plumiers powiał wiatr i zaczął pędzić ku nam ciężkie tumany gazu.
Dzwon bił ciągle, coraz donośniej, a trujące opary zmieszane z mgłą zbliżały się do Vérgey i
pełzły w stronę Prunelle. Kazałem nałożyć maski i pluton zaczął posuwać się ostrożnie na-
przód, trzema transzejami podchodząc do okopów pierwszej linii. Znalazłem się tam pierwszy
i doszedłem do miejsca, na którym teraz stoimy, jednocześnie z ostatnim uderzeniem dzwonu.
Kiedy objąłem wzrokiem tę niszę, jeszcze się kołysał, ale w pobliżu nie było nikogo.
Korzystając z zapadającego zmierzchu i ciszy, wdrapałem się na górę i rozejrzałem się
dokoła, a potem przeszukałem najbliższe zarośla, wykroty i wądoły. Nikt się tam nie ukrywał,
tylko próchno porozbijanych trumien świeciło w czarnych dołach; wilgotna glina wyrwana
wybuchami pocisków zalegała żwirowane alejki i wiatr szumiał w ocalałych krzakach. Ale
nawet o wiele silniejszy wiatr nie zdołałby rozkołysać ciężkiego dzwonu…
Tymczasem fala gazu odpłynęła w kierunku Vérgey i Prunelle i można było zająć się
rozsypywaniem chlorowanego wapna celem odkażenia rowów i najbliższego ich sąsiedztwa.
Potem, jak już wspomniałem, pochowaliśmy kaprala obok dzwonu z Lamartin i zaraz między
moimi ludźmi zaczęły krążyć zabobonne plotki: doszukiwali się jakiegoś nadprzyrodzonego
związku między jego śmiercią a tajemniczym alarmem gazowym, to jego „duch” miał uru-
chomić „cudowny” dzwon. Wzruszyłem ramionami, słysząc od sierżanta o tych bredniach,
ale nie mogłem przeciwstawić im żadnego rozsądnego wyjaśnienia owego alarmu. A potem...
no cóż, opowiem panu tę niewiarygodną historię do końca.
Pewnej nocy, po kilku dniach spokoju obudził mnie huk dział z Hermonville i łomot
pocisków, które padały za nami, wybuchając w ruinach Vérgey i Prunelle. Wstałem i wysze-
dłem ze swojej piwnicy. Noc była ciemna, po niebie wolno wlokły się chmury, siąpiąc upor-
czywym drobnym deszczem. Ogień artyleryjski nie miał charakteru zaczepnego, był raczej
wymierzony przeciw spokojnemu wypoczynkowi odwodów. Był typowym działaniem nęka-
jącym, obliczonym na zdenerwowanie, zmęczenie ludzi, których pozbawiał snu. Mimo to,
chcąc sprawdzić gotowość bojową plutonu, zarządziłem zbiórkę przed swoją „kwaterą”. Na
gwizdek prawie natychmiast zgłosił się dyżurny podoficer na czele swojej sekcji, a wkrótce
potem cały pluton stał już pod bronią. Sprawdziłem obecność wszystkich moich żołnierzy i
zaleciwszy zdwojoną czujność już miałem dać sygnał do rozejścia się, gdy nagle rozległ się
dźwięk dzwonu. Osłupiałem, a wraz ze mną moi ludzie: kto mógł pociągać za sznur, skoro
c a ł y pluton stał przede mną, o sto pięćdziesiąt kroków od dzwonu? Zaraz w następnej
chwili zorientowałem się, że wiatr wieje od strony Prunelle, nie od baterii niemieckich, i że
wobec tego niebezpieczeństwo ataku gazowego na razie przynajmniej nam nie zagraża. Co za
tym idzie, alarm zakrawał na złośliwy żart. Raz jeszcze sprawdziłem obecność w s z y-
s t k i c h moich ludzi. Nie brakowało nikogo. Dzwon jęczał nadal przy akompaniamencie
poświstów wiatru, który zacinał deszczem. Rozmiękła glina cmokała pod nogami, przez no-
cne mroki leciały granaty, przenosząc — jak mi się zdawało — Vérgey i Prunelle, aby wybu-
chnąć dalej na zachód. Zwolniłem ludzi, a sam z sierżantem i dwoma szeregowcami posze-
dłem w kierunku dzwonu.
Do dziś nie pojmuję, jak mogliśmy zabłądzić, jakim cudem natrafialiśmy na ślepe odga-
łęzienia rowów, niewłaściwe transzeje i opuszczone okopy, których położenia czy nawet
istnienia w żaden sposób nie mogłem sobie przypomnieć. Pomyśl pan: nie mogłem odnaleźć
niszy z dzwonem, która znajdowała się o sto pięćdziesiąt kroków od miejsca zbiórki, skąd
wyruszyliśmy! Gorzej: żaden z nas nie wiedział, gdzie jesteśmy... Próbowałem przynajmniej
zorientować się w ogólnych kierunkach: według mnie, Vérgey było na prawo od nas,
Château-Plumiers przed nami, a dzwon powinien by znajdować się gdzieś całkiem blisko na
lewo, może trochę w tyle. Sierżant był innego zdania: upierał się, że dzwon został na prawo
od przebytej przez nas drogi. A przecież obaj słyszeliśmy jego bicie, raz bardziej, raz mniej
donośne, zależnie od porywów wiatru. Wtem idący przodem strzelec zawołał, że rów kończy
się ślepą ścianą. Doprawdy można było zgłupieć: weszliśmy nie wiadomo którędy do rowu
ślepego z obu końców!
Nie pozostawało nic innego, jak wyjść na powierzchnię ziemi i odszukać drogę powro-
tną. Uczyniłem to niezwłocznie. Okolica wydała mi się jednak zupełnie obca, choć niewątpli-
wie byliśmy na cmentarzu Vérgey, jak o tym świadczyły krzyże i zniszczone pociskami mo-
giły. Z trudem posuwaliśmy się naprzód, zapadając co kilka kroków w wyrwy i leje, potyka-
jąc się na granitowych tablicach i nagrobkach. Wiatr to zrywał się, to przycichał. Przypomnia-
łem sobie, że wiał od strony Prunelle, co do pewnego stopnia ułatwiło mi orientację. Ale je-
szcze lepiej zorientowali mnie Niemcy: z lewej strony ocknął się reflektor, spojrzał na niskie
chmury, pochylił się i zaczął obmacywać teren za nami. Smuga białego światła wyłowiła z
ciemności nasze zasieki, które minęliśmy wcale o tym nie wiedząc, a potem prześliznęła się
po przedpiersiach okopów. Upiorne światło przesuwało się po ziemi zaczepiając o kratery
lejów, ukazując pochylone krzyże i posągi bez rąk i głów, które sprawiały wrażenie duchów i
widm błądzących po cmentarzu. Wtem zawadziło o nas i zatrzymało się oślepiając nas zupeł-
nie. Instynktownie odwróciliśmy się, zasłaniając dłońmi oczy.
Dopiero po chwili mogliśmy ruszyć dalej, ale już zauważono nas z tamtej strony: nie-
mieckie karabiny maszynowe zaczęły ujadać nerwowo, usłyszałem bzykające, chlaszczące po
glinie pociski. Szczęściem byliśmy już blisko okopu i bez namysłu skorzystaliśmy z jego
osłony. Prawie jednocześnie ogień artylerii niemieckiej ożywił się, zasypując wzgórza na
zachód od Prunelle wyjącymi granatami. Nasza artyleria z Menarde zaczęła odpowiadać i ten
działowy dialog prowadzony w ciemnościach poprzez cmentarz i łagodne stoki winnic przy
akompaniamencie wiatru i plusku deszczowych kropli czynił ponure wrażenie. Dzwon bił
teraz blisko, z pewnością nie dalej niż o kilkadziesiąt kroków od nas. Zdawało mi się, że
rozpoznaję wreszcie właściwą transzeję, którą należało tam dojść, gdy poraził mnie błysk i
huk bliskiego wybuchu. Jego podmuch odrzucił nas w tył, a opadająca glina i żwir sypnęły się
nam na głowy. Nikt wprawdzie nie oberwał, ale poczułem zapach czosnku i musztardy: gaz!
Kazałem włożyć maski. Zrozumiałem teraz, dlaczego niemieckie działa ostrzeliwują wzgórze
za ośrodkiem oporu naszego batalionu. Strzelały pociskami gazowymi, a ponieważ wiatr wiał
od tych wzgórz ku Prunelle i Vérgey, gaz musiał tam dotrzeć. To było proste; jak mogłem nie
domyśleć się od razu! Zaczęliśmy forsować na pół rozwalony i zasypany okop, zapadając po
kolana w rozmiękłej glinie. Ten sam, w którym stoimy. A tam była transzeja, której już teraz
nie ma, bo rozorały ją pociski.
To, co się stało potem, jest jeszcze mniej prawdopodobne, ale zapewniam pana, że tak
właśnie było — powiedział podporucznik Maurice, zapalając papierosa, którym go poczęsto-
wałem. — Z daleka zobaczyłem zarys niszy i nawet usłyszałem skrzyp belki, na której zawie-
szony jest dzwon. Podszedłem całkiem blisko. W mroku można było rozróżnić postać dzwo-
niącego jako ciemną, niewyraźną sylwetkę, pochylającą się rytmicznie. Wyciągnąłem rękę i
dotykając tego człowieka zapytałem: „Kto tu jest?” Nie odpowiedział, ale na szorstkim, wi-
lgotnym od deszczu suknie wyczułem pod palcami naszywki kaprala. „Przestańcie dzwonić!
— huknąłem. — Nazwisko?”
Dzwon zamilkł, a ramię, którego dotykałem, po prostu rozwiało mi się w dłoni. Chcia-
łem pochwycić ciemną postać, ale natrafiłem tylko na betonową ścianę niszy. Usłyszałem
jakby westchnienie i poczułem zimny powiew na twarzy. Odskoczyłem w tył. Dwaj strzelcy i
sierżant stali za mną. Na moje pytanie odpowiedzieli, że nie widzieli nikogo.
„Ależ ludzie, ten człowiek musiał przejść tuż obok was — powiedziałem. — A może
wylazł z okopu na górę?”
Wzruszali ramionami i milczeli. Wiedziałem, co o tym myślą… Okop przy niszy, w
której wisi dzwon, jest głęboki na dwa metry, a nad ziemią ma jeszcze dodatkową osłonę z
betonu, jak bunkier. Nie ma mowy, aby ktoś sam, bez pomocy zdołał wdrapać się na
powierzchnię ziemi, a tym bardziej, żeby dokonał tego niepostrzeżenie, w obecności czterech
żołnierzy. Niemożliwe jest także przejść obok tych ludzi, ocierając się o każdego z nich w
ciasnym rowie, i nie zostać zauważonym.
Stałem jeszcze przy dzwonie, kiedy łącznik zameldował, że wzywają mnie do telefonu.
Wydałem konieczne zarządzenia sierżantowi i wróciłem do swojej piwnicy. Dowódca pułku
pytał o sytuację. Odpowiedziałem, że u mnie wszystko w porządku, nie wspominając, rzecz
prosta, o przygodach z dzwonem. Mimo niemieckiego ataku gazowego, pułkownik był w
dobrym humorze.
„Czy Niemcy uprzedzają pana, poruczniku, jakimi pociskami będą strzelać?” — zapy-
tał.
Bąknąłem coś wymijająco, nie wdając się w szczegółowe wyjaśnienia, których zresztą
nie oczekiwano. Pomyślałem, że bądź co bądź tajemniczy dzwonnik już po raz drugi nie bez
racji zaalarmował nasze odwody.
Od tego dnia, a właściwie od tej nocy, atak gazowy się już nie powtórzył, ale moi
żołnierze rzekomo widują kaprala z Lamartin lub raczej jego „ducha”. Pojawia się nocą na
przedpiersiu okopu w pobliżu niszy i przechadza się tam do pierwszego brzasku. Lecz, jak
powiadam, to już są fantazje czy też przywidzenia poniektórych zabobonnych strzelców. Sam
nic takiego nie zauważyłem. Ciekawe, czy pan będzie świadkiem podobnie zdumiewających
zjawisk na tej zaiste niezbyt przyjemnej placówce...
Żałuję, poruczniku Maurice, że nie mogłem dotychczas podzielić się z panem moimi
spostrzeżeniami i przeżyciami na cmentarzu Vérgey (ze wzgórza 387, jak podaje mapa
sztabowa). Robię to teraz, po latach wojny. Może przeczyta pan kiedyś te słowa i otrzyma pan
wówczas satysfakcję za mój sceptyczny uśmiech, z jakim przyjąłem niegdyś pańskie opowia-
danie.
Trzeciej nocy po zajęciu przez mój pluton umocnień na cmentarzu Vérgey, o godzinie
23.45 Niemcy rozpoczęli gwałtowny ogień artyleryjski na nasze pozycje. Nie silę się na opis
jego potęgi; nie potrafię porównać z czymkolwiek tej nawałnicy wszelkiego rodzaju poci-
sków, tego huku i wycia, tego piekła, które rozpętało się wówczas w Château-Plumiers i Vér-
gey. Mam przed sobą lotniczą fotografię naszego odcinka wykonaną nazajutrz po owej okro-
pnej nocy. Ziemia wygląda na niej jak skóra pokryta śladami po ospie. Te ślady to leje po gra-
natach. Okopy zaledwie można rozpoznać, tak są zniszczone, a rowy odwodowe prawie prze-
stały istnieć. Ocalała natomiast betonowa nisza z dzwonem, ale tego nie widać na zdjęciu;
zrobiono je z wysokości dwóch tysięcy metrów.
Ludzie, którzy nie brali udziału w walkach pozycyjnych podczas wojny, nie zrozumieją
zapewne, co to znaczy wytrzymać w takim piekle choćby godzinę. My wytrzymaliśmy. Nie
tylko przez godzinę, ale przez całą cholernie długą noc. Straty wyniosły szesnastu zabitych i
dwunastu rannych. Pluton stopniał do połowy...
Ale kiedy zaczynał się ten huraganowy ogień, nie było jeszcze tak źle. Idąc wzdłuż sta-
nowisk strzeleckich przystanąłem przy gnieździe naszego cekaemu i wyjrzałem na przedpole.
Było to w sąsiedztwie dzwonu alarmowego. Reflektory jak zwykle zamiatały przestrzeń,
macając linie naszych okopów i zasieków, a z Vérgey pędziły w górę rakiety, zapalały się u
szczytu paraboli i oświetlały pozycje niemieckie. Zaczynały naszczekiwać karabiny maszyno-
we sąsiednich plutonów z lewa i z prawa, z rzadka trzeszczał pojedynczy ogień karabinowy,
w górze chichotały granaty lekkich baterii. Ludzie w okopie rozmawiali półgłosem. Obok
mnie stał młody żołnierz z obsługi cekaemu, różowy, tęgi marsylczyk. Kiedy już miałem
pójść dalej, spojrzałem na jego twarz oświetloną odblaskiem rakiety. Zastanowił mnie wyraz
tej twarzy: mieszanina obawy i ciekawości. Popatrzyłem w kierunku jego spojrzenia, ale na
razie nie dostrzegłem nic osobliwego. Dokoła sterczały krzyże, poszczerbione posągi i na-
grobki.
— Tam, panie poruczniku, tam — powiedział zauważywszy moje zainteresowanie. —
Obok osłony nad dzwonem…
Wytężyłem wzrok i rzeczywiście wydało mi się, że widzę jakąś niewyraźną postać
poruszającą się w tę i ową stronę. Im dłużej wpatrywałem się w ciemność, tym wyraźniej roz-
poznawałem ludzkie kształty. Ktoś tam był! W pewnej chwili na rękawie dostrzegłem naszy-
wki kaprala…
Wtem promień reflektora przesunął się po okopie i stanął nieruchomo, tworząc coś w
rodzaju świetlistego mostu łączącego Château-Plumiers z betonową osłoną niszy. W smudze
światła tuż nad ziemią unosiła się owa postać czy też zjawa, bo chyba tak należałoby określić
ów kształt, do złudzenia przypominający żołnierza w poszarpanym płaszczu. Musieli go zoba-
czyć także Niemcy, bo ich ogień maszynowy łupił teraz uparcie po betonowym schronie nad
dzwonem alarmowym. Zauważyłem, że upiór czy też widmo drga od przeszywających je po-
cisków. Gdyby to był żywy człowiek, nie tylko zginąłby natychmiast, ale po prostu rozpadłby
się na strzępy w tym ogniu.
Niesamowite zjawisko trwało chyba minutę, po czym postać kaprala zaczęła się rozpły-
wać i wreszcie znikła, wydając przeciągły jęk. Moim zdaniem, nie był to jęk, tylko wycie
przelatującego granatu, ale żołnierze z obsługi ciężkiego karabinu maszynowego zaklinali się,
że słyszeli wyraźnie jęk ludzki „mrożący krew w żyłach”. Później przychodziło mi na myśl,
że mogła to być jakaś statua nagrobkowa, ale daremnie usiłowałem sobie przypomnieć, czy w
tym miejscu stał jakiś posąg, a ponieważ niemiecka artyleria przemieszała tam wszystko w
ciągu nocy, nie mogłem już tego ustalić.
Około godziny trzeciej nad ranem potęga nieprzyjacielskiego ognia osiągnęła szczyt.
Połączenie telefoniczne z Vérgey i Prunelle było zerwane i nie można go było naprawić, przy-
najmniej na razie. Co gorsza, mój pluton stracił połowę ludzi zdolnych do walki, a reszta roz-
dzielona zatorami i zwałami ziemi upadała ze znużenia. Okopy właściwie przestały istnieć
jako ciągła linia umocnień.
Wreszcie o świcie dotarł do nas łącznik z rozkazem wycofania się do drugiej linii.
Około piątej w na pół rozwalonej karczmie zdawałem raport dowódcy batalionu. Kanonada
zdawała się słabnąć, pociski przestały padać na Prunelle, a w Vérgey padały rzadziej. Tylko
cmentarz był nadal zaciekle ostrzeliwany: Niemcy chyba nie zauważyli naszego odwrotu,
zwłaszcza że maszynki odwodu pracowały teraz ze zdwojoną energią z okopów drugiej linii.
Wyszedłem przed karczmę i przez chwilę wsłuchiwałem się w nieustanny grzmot bate-
rii różnego kalibru. Wtem od strony opuszczonych przez nas umocnień na cmentarzu Vérgey
rozległo się bicie dzwonu, a w kwadrans później musieliśmy włożyć maski: gaz podpełzał
pod Prunelle...
Bydgoszcz 1928
BIAŁE ROBAKI
Wiktor Woroszylski (ur. 1927)
Poeta i prozaik, również autor pięknych książek dla dzieci i młodzieży.
Owego lata, wielce skwarnego, jak może kto pamięta, choć i ulewą, krótką a gęstą,
chluszczącego znienacka w oczy, służbę odbywałem rekrucką w siedemdziesiątym szóstym
pułku piechoty w Grodnie.
Znaki, których treść tajemna miała się niezadługo odkryć, rozpoczęły się jeszcze z wio-
sny. Bzy zakwitły jakoś przed czasem i z ich kiści nabrzmiałych dziwna woń popłynęła, nie
żeby z gruntu odmienna od tej, co zawsze, ale dużo mocniejsza, duszna, o zawroty głowy
przyprawiająca i chodzili ludzie w tej woni jak zaczadziali. A pewnego wieczora burza prze-
leciała gwałtowna, trzy pioruny jak widły płomienne w miasto wbijając — pierwszy w farę,
drugi w cerkiew, trzeci zaś w synagogę, i tej samej nocy bzy rozpustne przekwitły, także
przed czasem. W polnych bruzdach za pługiem robaki blade się wiły, których ptactwo nie
chciało ruszać, znów zwyczajne niby robaki, tylko dłuższe i cieńsze niż w inne lata, i tak
zwijne jak haniebnice. Wrony nisko nad skibami odwróconymi krążyły, ale co która z deter-
minacją przysiadłszy dziobem się zamierzyła, to go zaraz, nie tykając robaka, podrywała w
popłochu i wzbijała się w górę z łopotem skrzydeł. Prawdę mówiąc, nie zaprzątałem sobie
tym wszystkim głowy — młody byłem, niedoświadczony, i gdzie indziej oczy moje biegały.
Dopiero kiedy zgroza nadciągająca pierwszą ludzką pochłonęła ofiarę, przyszło do mnie
zastanowienie.
Ofiarą tą był Prokopiuk, mój poprzednik na posługach pana majora. O zachodzie pogo-
dnym kąpał się Prokopiuk w Niemnie, w miejscu niezbyt głębokim, przed Kredowymi Góra-
mi, tam gdzie brzeg wysiłkiem rozdarty wspiera wysokopienną nawałę. Pływakiem był Pro-
kopiuk wybornym, nie on jeden zresztą zażywał wtedy kąpieli. Mrok zapada — Prokopiuka
nie ma. Pohukują, wołają, wypływają na środek rzeki — przepadł Prokopiuk. Aż tu jeden
patrzy — coś w bieliźnie na brzegu błyska. Srebrny krzyżyk to był — o koszulę, widać, za-
czepił się biedakowi, i tak zdjął go razem, nie zauważył. Zrozumieli koledzy, że takim sposo-
bem nie chroniło nic Prokopiuka przed złą siłą, co go w toń zaciągnęła, może kurczem dopa-
dła, może zielem dennym spętała, dość że nie mógł się jej wywinąć. Wyniosło go w tydzień
później o sto kilometrów, i nie w dół rzekł, ale w górę. Ciało twarde miał, jakby w wodzie
wcale nie mokło, oczodoły tylko puste do samej głębi i na szyi pręgę białą, cieniuśką, jak te
robaki.
Zostałem ja ordynansem pana majora. To zaczęło już swoją zabawę, podchodziło majo-
ra na każdym kroku, i niewiele dni mojej nowej służby minęło, jak znalazłem się w samym
środku wszystkiego.
Rano woła mnie pan major nieswoim głosem, wchodzę, patrzę: zzieleniał cały na twa-
rzy, nie tu patrzysz — mówi i but lewy wskazuje, a dopiero co oczyściłem mu te buty do bla-
sku. Spojrzałem — w samym dole cholewy szary ślad odciśnięty, jakby łapy psa czy innego
takiego zwierza. Anim się próbował tłumaczyć, pastę, szczotkę chwyciłem, i jak stał, na jego
nodze, znów zabrałem się do czyszczenia. Po chwili lewy but lśnił tak samo, jak prawy! Pan
major przyjrzał się uważnie, skinął głową, udobruchany: — I żeby mi się to nie powtórzyło!
— już spokojnym głosem powiedział.
A ledwie to powiedział, widzę, że na bucie, tylko trochę bardziej ku przodowi, ten sam
ślad wystąpił i tym razem z mojej twarzy poznał pan major, co się święci, zanim sam do-
strzegł. Chwyciłem przybory do czyszczenia — i od początku. Teraz nic nie mówił — obaj
żeśmy na but patrzeli, czekając, co będzie dalej. I niedługo wypadło nam czekać. Może dwie
godziny tak się borykałem z tym butem — i na nodze, i zzutym z nogi — póki zzuty był, nie
śpieszyła psia łapa do swoich figli, a jak tylko zakładał — znowu to samo.
Wyciągnął pan major pugilares, odliczył sto dwadzieścia złotych i posłał mnie na Do-
minikańską po nowe buty. Niosąc je do domu, raz po raz otwierałem tekturowe pudło i zerka-
łem, czy psia łapa się nie pokaże, ale wszystko było w porządku. Pan major też obejrzał buty
ze wszystkich stron, z widocznym wahaniem wciągnął jeden i drugi, przeszedł się po pokoju,
znowu spojrzał i odetchnął z ulgą. Odetchnąłem i ja. Major zapiął pas, włożył czapkę i ruszył
do drzwi. I gdy lewą nogę na progu stawiał — a ja ciągle tylko na nią patrzałem — wystąpiła
psia łapa, wyraźniejsza i jakby większa niż przedtem. Mnie się włosy zjeżyły, a pan major za-
toczył się jak pijany, opadł na fotel i jął buty ściągać pośpiesznie.
— Jeden ratunek — wybełkotał — to do Lidy jechać, albo śmierć sobie własnoręcznie
zadać.
I pojechaliśmy do miasta Lidy po buty złym urokiem nie tknięte.
Kiedy wracaliśmy, pan major zajął naturalnie miejsce w przedziale pierwszej klasy,
mnie jednak nie odesłał do trzeciej, tylko kazał zostać na korytarzu i przez drzwi nie do-
mknięte pilnie uważać. Mimo pomyślnego zakupu, niespokojny był i pełen trwóg nienazwa-
nych. Trochę mu to przeszło na widok współpasażerki — młodej panny w stroju myśliwskim
— nigdy nie był wszak obojętny na damskie wdzięki — ale mimo wszystko, zabawiając ją
szarmanckim dowcipem, nie mógł się powstrzymać od zerkania na but, co i ona niebawem
zauważyła.
Panna była z tych śmielszych, nie stroiła niewinnych minek, śmiechem ostrym kwito-
wała każdy komplement, ja bym splunął i odszedł gdzieś dalej, ale on był oczarowany, pe-
wnie roił sobie podniecającą przygodę.
Już ją pytał o imię i adres, na to drugie uśmiechnęła się tylko pąsowymi wargami, a na
pierwsze: — Lu... — powiedziała powoli — cy... — i tajemniczo urwała.
— Lucyna? — dopytywał się, ale pokręciła przecząco głową. — Może Lucylla? — lecz
i tego nie potwierdziła.
— Ale, ale — zmieniła temat — czegóż to pan wypatruje na czubku buta? Krwawej
plamy? Czarciego piętna? — i zuchwałym gestem smukłej nóżki w obcisłym bucie myśli-
wskim jego stopy dotknęła. Cofnęła ją zaraz, a mnie się zwidziało, że przez moment, kiedy
nóżka panny dotykała nabytego w Lidzie buta majora, ślad psiej łapy wyświetlił się na nim,
aby zaraz zniknąć. On wszelako nic nie dostrzegł i jakby w ogóle zapomniał o tamtym, od
muśnięcia zaś niespodziewanego rozpłomienił się cały, co wprawiło mnie w zdumienie, bo
pan major w tych sprawach był starym wróblem.
Nachylając się do niej i przysuwając, i za rączkę w rękawiczce z cienkiej skóry pannę
ujmując, różne głupstwa zaczął jej prawić, te, którymi był zawsze płci ponętnej głowę zawra-
cał, ale jakoś tym razem, czułem, chyba szczerze przejęty swoim gadaniem. Ona też mu ina-
czej niż wszystkie odpowiadała, i dość dziwnie brzmiały jej słowa, on zaś brnął w swe zaloty
jak dzieciak w puszczę, ani troszcząc się, czy nie zbłądzi.
Kiedy coś o jej oczach plótł w zachwyceniu, o ich blasku niezwykłym: — Wydzieram
innym — nie cofając twarzy od jego twarzy, oznajmiła spokojnie — sto tysięcy źrenic złożyło
się na blask moich... ale jeszcze mi mało... rozumie pan? jeszcze mało... — i zaśmiała się
ostrym śmiechem.
Dreszcz mnie przejął, jakbym w bagno zdradliwe stąpił, chociaż mowy tej nie pojąłem.
Oczy panny, zaiste, jak dwie głownie wielkie pałały, nigdym takich nie widział, a i widząc z
ukosa, nagły gorąc po dreszczu poczułem w kościach.
— Oddam swoje — wyjąkał major — za...
— Kto wie — zaśmiała się obiecująco — może... — i jednym niedostrzegalnym ruchem
głowy rozpuściła wysoko upięte włosy, zasłoniły ją jak mieniąca się czarna chusta, ale trwało
to równie krótko jak poprzednio muśnięcie buta, drugi raz poruszyła głową i już miała włosy
z powrotem upięte, nie podobały mi się te sztuczki, a mój major gapił się nieprzytomnie i
językiem zwilżał wargi.
W tej chwili pociąg zatrzymał się na leśnym przystanku, wykręcony konar sosnowy
zachrobotał iglastą łapą o szybę, jakby wołał kogoś czy przypominał, panna zerwała się z
miejsca i obrzuciwszy majora zagadkowym spojrzeniem płonących oczu, wyśliznęła się bez
słowa z przedziału.
Minęła mnie, owiewając dusznym zapachem bzu kwitnącego i nie idąc jak gdyby, lecz
wijąc się w rozpalonym powietrzu.
Pan major siedział w odrętwieniu, i pomyślałem sobie, że nie ocknie się przed Gro-
dnem, co i chwała Bogu, omyliłem się jednakże, gdy bowiem po kilkunastu minutach pociąg
znów się zatrzymał, mój rozkazodawca powstał gwałtownie i dał znak, że tu wysiadamy. Wy-
skoczyłem za majorem z pociągu, który już ponownie nabierał szybkości, i rozejrzałem się,
gdzie jesteśmy. Nie był to żaden przystanek — ani śladu napisów, zabudowań czy ludzi —
tylko las i las nieprzejrzany z obu stron toru. W pobliżu bielało wprawdzie między drzewami
coś wąskiego i pokrętnego, ścieżka-nieścieżka, ale odpychało mnie to nieodparcie i wzdraga-
łem się przed uczynieniem kroku w tę stronę.
— Panie majorze — ośmieliłem się wykrztusić — melduję posłusznie, że w Grodnie
czekają.
Popatrzał na mnie wzrokiem ciężko chorego człowieka i machnąwszy ręką w odpowie-
dzi, zagłębił się w ścieżkę. Chcąc nie chcąc, powlokłem się za nim.
Las głucho szumiał i wzbierał mrokiem, ale ścieżka, wbrew oczekiwaniu, była dalej
dosyć wyraźna, posuwaliśmy się nią nie przystając ani na mgnienie, i rychło poczułem, jak
mundur przylepia mi się do ciała, czy to z marszu szybkiego, czy z lepkości sierpniowego po-
wietrza, czy z niesamowitości, jaką czułem w tym lesie, nie różniącym się na pozór od innych
lasów w tych stronach, a strzegącym przecie jakiejś tajemnicy złowrogiej, której wcale nie
byłem ciekaw.
Nie wiem, ile szliśmy, mnie się to wydawało wiecznością, chyba jednak nie aż tak dłu-
go, bo gdy sosny kosmate i pokrzywione rozstąpiły się naraz, odsłaniając sporą polanę, wy-
pełniał ją ciągle rzadki mrok przedwieczerza, nie zaś ciemność nocy głębokiej. Po środku po-
lany stał budynek, który to gajówką skromną się zdawał, to znów — za następnym spojrze-
niem — wielką fabryką jakąś, ile razy oczy przetarłem, tyle razy zmieniał swą postać. Jedno
było niezmienne — dym z komina ubity i dźgający nozdrza cierpkim zapachem. A to dopiero
— pomyślałem — nie inaczej, tylko samogon pędzą.
Zaraz jednak zwątpiłem w swój prosty domysł, bo w belkowanej ścianie gajówki roz-
warł się nad gankiem jasny prostokąt i w nim jak portret w ramie ukazała się panna z pociągu.
— Nareszcie! — wykrzyknęła i podała rękę panu majorowi. Pociągnęła go do środka i
nim próg przestąpił, zobaczyłem w świetle jeszcze jedną figurę, lichą, zezowatą, z wąsikiem,
do alfonsa z Hotelu Ziemiańskiego podobną. Zaraz drzwi się zamknęły, i ja sam przed gan-
kiem zostałem, do cna zagubiony, bez pojęcia, co dalej począć.
Ochłonąwszy, zacząłem chodzić tam i na powrót, jak wartownik, po mchu podatnym,
przed czym wszakże wartowałem, przed pokusą spełniającą się, jedną z wielu, pana majora,
czy przed groźną, nie daj Boże, śmiertelną jego przygodą, tego nie potrafiłem odgadnąć, choć
przeczucia miałem markotne.
Tymczasem noc zapadła prawdziwa, nad polaną wyrwa między drzew wierzchołkami
gwiezdnym śmieciem sypnęła, i uprzykrzywszy sobie w końcu próżne dreptanie, miałem już
do drzwi załomotać, kiedy głos przy samym moim uchu się odezwał ściszony i ze starczą za-
dyszką:
— Tutejszy, co?
Obejrzałem się: stał przy mnie człeczyna niepozorny, w wywróconym sierścią kożuchu
i zgrzebnych portkach, a na głowie miał jakby czepiec ogromny, lecz po chwili dorozumiałem
się, że to zwykły kołtun, nie czepiec.
— Tutejszy — odpowiedziałem niechętnie. — A wy kto? Gajowy?
— Jestem Gmyr — oznajmił — nie do wiary, żebyś o mnie nie słyszał.
— Gmyr? — wzdrygnąłem się. — To diabelskie nazwisko. Jeszcze dziadka mojego
diabeł Gmyr po dryhwie wodził okrutnie, poszedł dziadek ryży, a wrócił siwy.
— To ja — potwierdził z chichotem — ja twojego dziadka wodziłem. I was chciałem,
kiedy poszliście moją ścieżką, ale goście się sprzeciwili.
— Gościnny z was człowiek... diabeł, znaczy — wymamrotałem.
— Ano, tutejszy.
— A co to za goście?
— Zagraniczni — wskazał głową kołtuniastą n północ — od pruskiej strony.
— Też diabły?
— Któż by inny?
Gmyr jakoś nie budził we mnie trwogi, bo o babce i dziadku przypomniałem sobie, i
wieczorach zimowych, gdy pod bajdy ich jako malec usypiałem na piecu, skoro jednak o
obcych napomknął diabłach, ciarki przeszły mnie, bo odżyło wszystko to straszliwe i dziwne,
co nas osaczało ostatnio, i poczułem się nagle jak płoć bezbronna w niewidocznej a mocnej
wierszy diabelskiej, razem z okazalszą, a tym bardziej nie mogącą się wymknąć rybą —
moim panem majorem, i aż nogi się pode mną ugięły z tej beznadziei.
Widząc, jak się turbuję, pożałował mnie, widać, Gmyr, i ściszywszy głos jeszcze bar-
dziej:
— Nic straconego — mruknął — jeszcze nic straconego...
Uchwyciłem się tej pociechy:
— Mówcie, mogę majora z łap nieczystych wydobyć?
— E — potrząsnął kołtunem — co ty tam możesz... Ale sam...
— Co mu robią? — spytałem.
— Dziewka tam jest diabelska, z nią zabawia się twój pan major, jak pragnął... Otóż
tak: jeśli sprosta tej dziewce do pierwszych kurów, wybór mu zostawią... Jeśli nie sprosta...
— Duszę jego ucapią — wyszeptałem, drżąc jak osika.
— Duszę? — parsknął Gmyr. — Nie uznają oni duszy, Boga za nic mają, jeśli chcesz
wiedzieć, całkiem inna jest ich potrzeba...
Przerażenie zdejmowało mnie coraz większe, bo jak diabły w duszę nie wierzą, z
Panem Bogiem o nią się nie prawują, to już taka obrzydliwość kryć się w tym musi, że po-
czciwy człek żadną miarą sobie tu nie poradzi.
— Chodź — powiedział Gmyr i zaprowadził mnie do budynku, w wielką fabrykę zno-
wu w chwili tej zmienionego. Ciemność tam panowała, którą błyski tylko rozświetlały jako-
weś, nad kadziami opasłymi trzepocące jak świetliki nad uroczyskiem. Opierałem się z całej
siły i wycofać się próbowałem chyłkiem z piekielnego przybytku, ale Gmyr nie puszczał:
— Zajrzyj — poszturchując mnie, żądał — do tych kadzi zajrzyj, z czego moi goście
eliksir pędzą.
Pokonując lęk, nachyliłem się nad najbliższą z kadzi, i wyjrzało z niej na mnie mrowie
żywych oczu człowieczych, różnej barwy, różnej wielkości, w gęstej mazi ohydnej pławio-
nych z cichym bulgotem, a na samym środku para źrenic tam była, boleściwie znajomych,
choć nie mogłem sobie w pierwszej chwili przypomnieć, czyich, i z wyrzutem na mnie te źre-
nice patrzały, jakbym był diabelskim wspólnikiem, aż w rozpaczy poznałem wzrok Prokopiu-
ka, o pogodnym wieczorze utopionego, odskoczyłem więc od kadzi szatańskiej i zemdliło
mnie tak, żem na nogach ledwie mógł się utrzymać.
— Jakże to... po co... — wyjąkałem, przyjść do siebie nie mogąc.
— Takie prawo ich teraz — odrzekł Gmyr z zawziętością ponurą — takie prawo usta-
nowili.
— Albo mało od starych ludzi słyszałem o diabelskich wyczynach? Ale czegoś takiego
— nigdy...
— Bo też nigdy nie było — skinął Gmyr kołtunem, i coś jeszcze chciał dodać, kiedy
pianie kogutów rozległo się przenikliwe, nad kadziami błędne ogniki zakręciły się i przyga-
sły, i poczuwszy, że ciężar, serce moje gniotący, z nagła odchodzi, zaczerpnąłem. tchu i wy-
biegłem na polanę, pod gwiazdy, a Gmyr za mną, i na ganek obaj, i do drzwi w belkowanej
ścianie gajówki. Ustąpiły, pchnięte, lecz za nimi plugawiec, ten co przedtem, drogę zagradzał:
— Tss — syczał, ostrzegawcze znaki robiąc bezkostnymi palcami — nie przeszkadzać
oblubieńcom! — i nie mogłem kroku uczynić, chociaż zgniótłbym, zdawałoby się, lichotę,
był to jednak, pojąłem od razu, ten pruski diabeł.
— Już po pierwszych kurach — wykrztusiłem jedynie, na co on machnął ręką:
— Widać, mało było oficerowi, sam przedłużył zakład do drugich kurów.
Ja w majora wierzyłem jak w ojca, ale tu pomyślałem, że przeholował, jeśli to nie łgar-
stwo tamtego.
Cofnąłem się razem z Gmyrem na ganek, a plugawiec za nami, i świdrując mnie zezem:
— Jak ci nudno, żołnierzyku, to o fant godziwy zagrajmy w durnia.
— Co mam stawiać? Oczy moje? — i znak krzyża prędko zrobiłem, na co on się lekko
odsunął i wąsikiem z niezadowoleniem poruszył, nie zaprzeczył jednak:
— Oczy? Choćby i oczy. Ale nerwy żołnierzu, także masz dobre, różowiutkie, widzę,
sprężyste, nie nadużyte... A ja — kusił — porteru postawię zagranicznego ile zapragniesz,
krwawej kiszki tak samo ze świeżego uboju...
— Zostaw go pan, panie Wurm — mruknął Gmyr z niechęcią — starczy wam oficera, a
to prosty chłopak tutejszy, tacy mnie się nadają...
— Na wodzenie po trzęsawisku — zaszczekał pogardliwie Wurm — na straszenie
puchaczem i wiatrem w kominie... My z tej mierzwy nadistoty produkujemy, jakich świat nie
oglądał. Pan Bóg łzami rzewnymi płacze, kiedy je spotka, a wy ciągle swoje, jak w średnio-
wieczu!
— Nie uczeni my — przyznał posępnie Gmyr — waszych planów nie rozumiemy...
— To posłuszni bądźcie i karni!
Gmyr otworzył usta, żeby coś odpowiedzieć, lecz w tej chwili znowu pianie kurów
rozległo się przeraźliwe — drugich kurów tej nocy — i tak został z otwartymi ustami, a ja, nie
czekając na kolejne Wurma wykręty, obok niego przemknąłem, ramieniem drzwi roztrąciłem
i do izby wpadłem obszernej, gdzie na skórze niedźwiedziej pan major, choć pobladły, prze-
cież żywy i cały leżał, w kącie zaś, jeszcze bledsza od niego, z rozpuszczonym włosem, panna
z piekła rodem słaniała się zawstydzona.
— Do trzecich kurów — powiedział pan major.
— Nie... — wyszeptała błagalnie — proszę, już nie...
— Hola, panie oficerze! — odezwał się od drzwi plugawy Wurm. — Zbezcześciłeś
moją kuzynkę Lucy! Zapłacisz za to.
— Jestem gotów — powiedział, wstając, pan major.
— Nie taka była umowa — przypomniał Gmyr. — Mieliście...
Wurm prychnął lekceważąco i nie zaszczycając miejscowego diabła odpowiedzią, zro-
bił krok w stronę majora. Jego palce białe, rozcapierzone, jak robaki wiły się coraz bliżej twa-
rzy hardej i pięknej — chciałem skoczyć, przegrodzić, ale niemoc skuła me członki, patrza-
łem zrozpaczony na kłębienie się diabelskich paluchów, aż znienacka zwinęły się i opadły
wraz z ramionami — teraz dostrzegałem płonny wysiłek Wurma, żeby je unieść, i pojąłem, że
to samo, co mnie, także jego obezwładniło. Lecz nie na tym koniec, bo wnet najwidoczniej
wbrew swojej woli, zaczął cofać się do tyłu drobniuśkimi kroczkami, i w tej samej chwili, w
której ja odzyskałem władzę w nogach i rękach, pruski diabeł o sążeń nad progiem się uniósł,
ciągle tyłem, i zza drzwi już wykrzyknął zdławionym głosem:
— To ci popamiętam, brudasie!
— Jeszcze coś się może w swojej dziedzinie — zachichotał Gmyr — choć bez nowych
nauk, tak, po staremu...
Z rosnącej odległości dobiegł głos Wurma:
— Tak czy owak, będzie moje, po co raz sięgnąłem!...
Tu zapiały trzecie kury. Spojrzałem na Lucy wzdrygnąłem się: sploty czarne i lśniące
zbielały naraz, wypełzły, strój myśliwski zbutwiał, ona sama przemieniła się w pokraczną,
niedołężną staruchę, tylko oczy nadal pałały niezwykłym blaskiem.
Splunąłem i wypadłem na polanę, pan major chwiejnym krokiem podążył za mną.
Rozwidniło się już i w tym bladym świetle poranka dostrzegłem na leśnej ściółce kręty
sznurek śladów jakby psiej łapy, czy innego takiego zwierza. Kiedy zbliżyłem się do pie-
rwszego śladu, buchnął ogniem smrodliwym, po nim reszta między drzewa zawijająca, zaraz
zajął się i niski jałowiec, trzech zdrowasiek nie trwało, jak stanęła w płomieniu cała ściana
sosen żywicznych. Rzuciliśmy się z panem majorem w przeciwną stronę. Nie chwiał się już,
w jednej chwili odzyskał dawną prężność i rozeznanie. Pędziliśmy leśnym bezdrożem, prze-
sadzając korzenie, krzaki i doły, pożar zaś huczał za nami, ale, widać, wściekłością własną się
dławił, coraz bardziej bowiem zostawał w tyle, i wreszcie poprzez ognia rzężenie usłyszeli-
śmy inny głos, nagłą napawający otuchą — dalekiego pociągu łomot na torze.
Dobiegliśmy do toru, gdy pociąg zatrzymywał się posapując. Był to ten sam przystanek-
nieprzystanek, co wczorajszego popołudnia. Szarpnąłem za drzwiczki wagonu, major skoczył,
ja za nim, i już pociąg ruszył, jakby dla nas tylko tu stawał.
Chciałbym w miejscu tym skończyć moją opowieść, w tych promieniach poranka migo-
cących na szybach wagonu, w zieloności serdecznej, w tym spokoju, powątpiewać każącym o
wszystkim, co zdarzyło się z nami nocą i powtarzać ufnie: sen-mara, lecz niestety! to wszy-
stko było naprawdę i nie wtedy jeszcze złowrogiego dobiegło kresu.
W tydzień później nasz pułk, w składzie dwudziestej dziewiątej dywizji piechoty, brnął
o świcie innymi lasami, nie w moich stronach, nad Pilicą od żołnierskiej krwi purpurową, bo
to wojna była i klęska straszna, chociaż jesień piękna, że oddychałbyś nią i oddychał z całej
piersi, gdyby nie to nieszczęście.
Major szedł z żołnierzami, razem z nimi strumyki bagniste w bród przekraczając, oka
nie mrużąc, utrudzonym dodając ducha. O czwartej nad ranem, minąwszy szosę Piotrków-
Częstochowa, straże przednie, w których znajdowaliśmy się z majorem, skręciły na południe,
ku Longinówce, już zajętej przez wroga. Wydano rozkaz natarcia. Pobiegliśmy, strzelając,
otwartą równiną, aż przygwoździł nas do ziemi ogień huraganowy nieprzyjaciela. Odczeka-
wszy krótko, zerwaliśmy się znowu. Wtedy wróg uderzył od tyłu. Nim dowództwo zdążyło
coś postanowić, wróg uderzył z trzeciej i czwartej strony. Legliśmy, przyciśnięci do rżyska,
ostrzeliwując się rozpaczliwie i nie modląc się nawet o wybawienie, bo nie było już na to cza-
su. Wtem rozległo się potworne dudnienie i uniósłszy głowę ujrzałem na widnokręgu ciężkie,
ciemne maszkary, sunące ławą. Miażdżąc wszystko przed sobą, szły na nas czołgi.
Nie poddaliśmy się, strzelaliśmy aż do końca, ale cóż to nasze strzelanie mogło zrobić
grubym pancerzom. Kiedy jeden z czołgów zatrzymał się kilkanaście kroków zaledwie od nas
z majorem i powoli chyliła się jego pokrywa, major wstał i wypalił pistoletu prosto w wynu-
rzającą się postać. Nie chybił, postać wszakże ani drgnęła, wyrastając z włazu, jakby kule się
jej nie imały. Poznałem te wąsiki plugawe, tego zeza w wymiętej twarzy alfonsa! Wurm
szczerzył zęby w uśmiechu i coś pokrzykiwał, czego w huku bitewnym niepodobna było do-
słyszeć. Czołg splunął ogniem i na lewym bucie majora, w samym dole cholewy, krwawy
ślad psiej łapy wystąpił. Zachybotał się major, lecz nie upadł, jeszcze raz wycelował w tamte-
go i strzelił, znowu trafił znowu nic mu nie zrobił. Trzeci raz miał wypalić, pojedynek swój
ciągnąc z mocami piekieł, ale czołg go uprzedził. Pocisk eksplodował tuż przy nas, mnie
odłamkiem użądlił w biodro, lecz nie o mnie przecież chodziło, i nim wzrok mi się zaćmił z
bólu, najstraszniejszy w mym życiu widok ujrzałem — parę źrenic rozpalonym żelazem wy-
łuszczonych dokładnie i jak wielkie krwawe łzy spływających z oczodołów majora. Chciałem
rzucić się do niego, podtrzymać — i straciłem przytomność.
W dwa lata później uciekłem z niewoli i dotarłszy do nadniemeńskiej puszczy przysta-
łem do partyzantki. Siedemnaście razy zasadzaliśmy się na landrata Wurma, co diabelską łapą
dusił ten teren, i wymykał nam się zawsze, póki z czartem miejscowym, Gmyrem, nie dobi-
łem targu i nie wydał mi Wurma na zatracenie. Duszy mojej pisany piekielny ogień, ale mnie,
com był przy panu majorze w śmierci jego przerażającej godzinie, stare, zwykle piekło Gmy-
rowe, dalibóg, niestraszne.
GOSPODA „POD DWIEMA WIEDŹMAMI”
(znaleziony rękopis)
Joseph Conrad (1857-1924)
Jeden z najwybitniejszych pisarzy angielskich. Polak z urodzenia, autor znakomitych powieści i
opowiadań związanych z morzem i wielkimi problemami ludzi morza („Lord Jim”, „Murzyn z załogi
Narcyza”, „Ocalenie” i in.).
Powiastkę tę, epizod czy zdarzenie — nazwijcie ją, jak chcecie — opowiedział w pięć-
dziesiątych latach zeszłego stulecia człowiek, który wedle własnych swych zeznań miał wów-
czas sześćdziesiąt lat. Sześćdziesiątka to ładny wiek, szczególnie z odległości perspektywy;
wówczas wywołuje w większości ludzi bardzo różnorodne uczucia. Jest to wiek spokojny, a
wspomnienie, jak dzielnymi byliśmy ongi ludźmi, podnieca nas, choć nie bierzemy już udzia-
łu w zapasach. Zauważyłem, że z uprzejmej łaski Opatrzności większość ludzi około sześć-
dziesiątki zaczyna widzieć siebie w romantycznych barwach. Nawet wady ich nabierają uroku
swoistej mocy. Nadzieje są miłymi towarzyszkami życia, zgadzam się nawet, że są czarowne,
lecz są nagie, aby lżej im było biec naprzód. Strój pełen przepychu jest na szczęście własno-
ścią niezmiennej przeszłości, która skostniałaby bez niego wśród okrywających ją cierni.
Przypuszczam, że to ten romantyzm, właściwy późnemu wiekowi, skłonił naszego
sześćdziesięcioletniego pana do opisania tego zdarzenia, gwoli własnemu zadowoleniu lub dla
podziwu potomności. Nie uczynił tego dla swej chwały, gdyż opowiada, jakiego doznał okro-
pnego strachu, trwogi, jak wam się wyraża. Zapewne domyśliliście się już, że opowiadanie, o
którym wspomniałem w pierwszych wierszach, było zachowane w rękopisie.
Był to ów „znaleziony rękopis” wymieniony w podtytule. Sam tytuł jest przeze mnie
zaprojektowany (nie mogę powiedzieć wymyślony), główną jego zasługą jest trafność. Bę-
dziemy mieli do czynienia z gospodą. Co do czarownic, jest to tylko konwencjonalne wyraże-
nie i musimy wierzyć na słowo naszemu autorowi, że w tym wypadku odpowiadało ono rze-
czywistości.
Rękopis ten znalazłem w skrzyni z książkami, kupionej w Londynie, na ulicy dziś już
nie istniejącej, od handlarza książek bliskiego ostatecznej ruiny. Książki przechodziły z rąk
do rąk i należały już przynajmniej do dwudziestu właścicieli; po przejrzeniu ich przekonałem
się, że nie były warte nawet tej niewielkiej sumy, jaką za nie zapłaciłem. Przeczuwałem to
widać, mówiąc do handlarza: „Musi mi pan dodać skrzynkę”. Podupadły księgarz zgodził się
z obojętnym i tragicznym gestem człowieka skazanego na zagładę.
Pokład luźnych kartek na dnie skrzynki podniecił nieco moją ciekawość. Rękopis pisa-
ny ściśle, wyraźnie i równo, na pierwszy rzut oka nie zaciekawiał. Lecz w jednym miejscu
zwrócił moją uwagę szczegół, że A.D.* 1813 piszący te słowa miał lat dwadzieścia dwa.
Dwadzieścia dwa lata są wiekiem interesującym, w którym człowiek podlega zarówno lekko-
myślnym fantazjom, jak i strachowi, gdyż rozwaga jest słabo rozwinięta, a za to siła wyobra-
źni wielka.
W innym miejscu moją rozproszoną uwagę zwróciło zdanie: „Wieczorem dobiliśmy do
brzegu...”, gdyż było to zdanie zaczerpnięte z żeglarskiej mowy. „Trzeba zobaczyć, co to być
może” pomyślałem bez szczególnego zainteresowania.
Och! jakiż to był nudny rękopis! Pismo każdego wiersza, równe i ścisłe, było zupełnie
podobne do następnego. Przypominało szmer monotonnego głosu. Traktat o rafinowaniu cu-
kru (najnudniejszy temat, jaki mogę sobie wyobrazić) byłby chyba bardziej zajmujący.
„A.D. 1813 miałem dwadzieścia dwa lata”, zaczyna poważnie i ciągnie dalej z przera-
żającym spokojem. Proszę jednak sobie nie wyobrażać, że ten rękopis był przestarzały. Dia-
belska pomysłowość wynalazków, stara jak świat, nie jest bynajmniej sztuką zagubioną.
Spójrzcie na telefony, niweczące tę odrobinę spokoju, który jest nam dany na ziemi, lub na
karabiny maszynowe, wyprawiające nas pośpiesznie na tamten świat. W teraźniejszych
czasach byle stara wiedźma o kaprawych oczach, jeśli tylko jest dość silna, aby kręcić małą
korbą, może w mgnieniu oka uśmiercić setkę dwudziestoletnich młodzieńców.
Czyż to nie postęp?... I to ogromny! Posunęliśmy się naprzód, musimy więc być przy-
gotowani, że spotkamy się w tym opowiadaniu z pewną naiwnością pomysłu i prostotą inten-
cji, właściwych owej zamierzchłej epoce. Naturalnie w obecnych czasach automobilista nie
może się spodziewać, że znajdzie gdzie na świecie taką gospodę. Ta, o której mowa w tytule,
znajdowała się w Hiszpanii. Wywnioskowałem to z treści opowiadania. Brakowało zresztą
znacznej liczby kartek, co zapewne nie jest wielkim nieszczęściem. Zdaje się, że opowiadają-
cy wchodzi w najdokładniejsze szczegóły, dlaczego i po co znalazł się na tym wybrzeżu —
prawdopodobnie było to północne wybrzeże Hiszpanii. Przygoda jego jednak nie miała ża-
dnego związku z morzem. O ile mogłem wywnioskować, był on oficerem na korwecie. Nic w
tym dziwnego. Przez cały przeciąg długotrwałej kampanii hiszpańskiej dość znaczna ilość
naszych mniejszych statków wojennych krążyła wzdłuż północnych wybrzeży Hiszpanii;
łatwo można sobie wyobrazić, jakie to było niebezpieczne i nieprzyjemne stanowisko.
Zdaje się, że statek owego oficera miał sobie powierzone jakieś specjalne zadanie. Mo-
żna się było spodziewać po naszym autorze, że wyjaśni nam starannie wszelkie okoliczności,
* A.D. od Anno Domini (łac.) — Roku Pańskiego.
ale jak już wspomniałem, brakowało kilku kartek, i to z dobrego, twardego papieru; zostały
zapewne zużyte przez lekceważącą potomność do zawiązania słoików z konfiturami lub na
przybitki do strzelb. Lecz mimo to można wywnioskować, że część zadania korwety stanowi-
ła komunikacja z wybrzeżem, a nawet wysłanie gońców w głąb lądu dla otrzymania wiado-
mości lub przesyłania rozkazów i rad patriotom hiszpańskim, guerrillerosom * lub tajnym
juntom prowincjonalnym. W każdym razie było to coś v tym rodzaju, o ile można sądzić z
zachowanych strzępków tego szczegółowego opowiadania.
Tu następuje panegiryk jakiegoś znakomitego marynarza należącego do załogi statku na
stanowisku retmana. Znany był na okręcie jako Tom Kubańczyk, bynajmniej nie dlatego, że
pochodził z wyspy Kuby; był typowym angielskim marynarzem owych czasów i od lat służył
na statku wojennym. Zyskał to przezwisko z powodu nadzwyczajnych przygód, jakich do-
świadczył w młodości na tej wyspie: przygody te stanowiły ulubiony temat opowiadań, które
zwykł był snuć wieczorami swym towarzyszom zgromadzonym na forkasztlu statku. Odzna-
czał się inteligencją, wielką siłą i wypróbowaną odwagą. Nasz autor jest niezmiernie dokła-
dny; przy sposobności zaznacza, iż Tom miał najdłuższy i najgrubszy harcap w całej maryna-
rce angielskiej. Ta ozdoba, o którą dbał wielce i którą chował starannie w pokrowcu ze skóry
świnki morskiej, zwisała do połowy jego szerokich pleców, budząc podziw wszystkich i za-
zdrość niektórych.
Nasz młody oficer rozwodzi się nad męskimi zaletami Toma z uczuciem zbliżonym do
czułości. Tego rodzaju stosunek między oficerem a żołnierzem nie należał do rzadkości. Mło-
dzieniec wstępujący na służbę oddawany bywał pod opiekę zaufanego marynarza. Nierzadko
też powstawało między nimi coś w rodzaju przyjaźni. Nasz oficer po paru latach rozstania
spotkał na korwecie tego marynarza. Jest coś wzruszającego w szczerym zadowoleniu, z
jakim wspomina to spotkanie z człowiekiem, który był jego mentorem w latach chłopięcych.
Dowiadujemy się dalej, że gdy nie znaleziono odpowiedniego Hiszpana, ten zacny ma-
rynarz, obdarzony niezrównanym harcapem i szczytnym charakterem, pełen odwagi i state-
czności, został wybrany dla wypełnienia jednej z tych misji w głąb lądu, o których poprzednio
była mowa. Przygotowania jego nie trwały długo. Ciemnym rankiem jesiennym korweta zbli-
żyła się do płytkiej zatoki, jedynego miejsca, gdzie można było wylądować na tym skalistym
wybrzeżu. Spuszczono łódź, w której na przodzie usadowił się Tom Corbin (Tom Kubań-
czyk) a nasz młodzieniec, noszący za życia nazwisko Edwina Byrne'a, siadł na rufie.
Na wybrzeżu kilku ludzi patrzyło na zbliżającą się łódź: byli to mieszkańcy wioski,
której szare, kamienne domy widniały o jakie sto jardów w głębokim wąwozie. Dwaj Anglicy
wyskoczyli na brzeg. Wieśniacy tak byli ospali czy też zdziwieni, że nie pozdrowili ich na-
wet, lecz cofnęli się w milczeniu o parę kroków. Byrne postanowił poczekać, aż Tom wyru-
szy szczęśliwie w podróż. Spojrzał wokoło na ogłupione ze zdziwienia twarze.
— Niewiele się od nich dowiemy — rzekł — chodźmy do wsi. Tam pewnie będzie
winiarnia, gdzie znajdziemy może kogoś bardziej wymownego i zdołamy zasięgnąć pewnych
informacji.
— Tak, tak, panie! — mówił Tom, idąc w ślad za swym oficerem — na pewno nie za-
wadzi pogadać trochę o tej drodze; przecież przeszedłem Kubę w najszerszym miejscu z po-
mocą tylko swego języka, choć umiałem po hiszpańsku znacznie gorzej niż teraz. Gdy mnie
fregata Blanche pozostawiła na wybrzeżu, umiałem, jak powiadają, „cztery słowa nie więcej”.
Lekceważył sobie podróż, jaka go czekała; był to przecież tylko jeden dzień drogi w
górach. Wprawdzie trzeba było podróżować cały dzień, aby dojść do tej górskiej ścieżyny, ale
to drobnostka dla człowieka, który przebył całą wyspę Kubę na swych własnych dwóch no-
gach, znając tylko cztery słowa w miejscowym języku.
Oficer i żołnierz szli teraz po grubym pokładzie suchych liści, które tutejsi chłopi gro-
* Guerrillero (hiszp..) — partyzant.
madzą na ulicach wiosek, aby podczas zimy przegniły na nawóz. Odwróciwszy głowę Byrne
zauważył, że cała męska ludność wioski szła za nimi bez szelestu po elastycznym dywanie.
Kobiety przyglądały się im, stojąc na progach domów; dzieci pochowały się widocznie. Mie-
szkańcy wioski widywali z daleka okręty, ale żaden obcy okręt nie wylądował w tym miejscu
od lat stu, a może i więcej. Stosowany kapelusz Byrne'a, sumiaste wąsy i ogromny harcap
marynarza przejmowały ich niemym podziwem. Tłoczyli się za dwoma Anglikami jak owi
mieszkańcy wysp odkrytych przez kapitana Cooka na Południowym Oceanie.
Wówczas Byrne po raz pierwszy zauważył małego człowieka, owiniętego w płaszcz, w
żółtym kapeluszu na głowie. To nakrycie głowy, choć zniszczone przybrudzone, zwracało na
niego uwagę.
Wejście do winiarni przypominało dziurę wybitą w kamiennym murze. Właściciel jej
był jedynym w całej wsi, który nie wyszedł na ulicę, lecz wyłonił się z ciemnej głębi, gdzie
niewyraźnie majaczyły wiszące na gwoździach pękate kształty skór wypełnionych winem.
Był to wysoki, jednooki Asturyjczyk, o mizernych, zapadłych policzkach; jego pełne powagi
obejście odbijało zagadkowo od niespokojnie latającego jedynego oka. Gdy się dowiedział, że
chodzi o wskazanie angielskiemu marynarzowi drogi w górach do niejakiego Gonzalesa,
przymknął na chwilę zdrowe oko, jak gdyby się namyślał. Potem otworzył je z żywością i
rzekł:
— Można, można. To się da zrobić.
Na dźwięk imienia Gonzalesa, miejscowego przywódcy powstania przeciw Francuzom,
przyjazny pomruk rozległ się wśród zgromadzonych koło drzwi. Rozpytując się, czy droga
jest bezpieczna, Byrne z radością dowiedział się, że już od kilku miesięcy francuscy żołnierze
nie ukazywali się w tych okolicach; nie spotykało się teraz nawet najmniejszego oddziału tych
bezbożnych polizontes. * Właściciel winiarni, dając te objaśnienia, zakrzątnął się, aby nalać
wina do glinianego dzbanka. Postawił go przed heretyckim Anglikiem i zgarnął z niedbało-
ścią pełną powagi drobną monetę rzuconą na stół przez oficera w uznaniu obyczajowego pra-
wa, że kto wchodzi do winiarni, ten musi kupić wina. Jedyne jego oko było w bezustannym
ruchu, jak gdyby miało zastąpić oba, lecz gdy Byrne zaczął się rozpytywać, czy można wyna-
jąć muła, oko to zatrzymało się nieruchomo na drzwiach, oblężonych przez ciekawych. W
pierwszym ich rzędzie, na samym progu stał człowiek w szerokim płaszczu i żółtym kapelu-
szu. Była to maleńka osoba, istny homunculus. ** Byrne opisuje go stojącego w śmiesznie
tajemniczej pozie, z płaszczem zakrywającym usta i brodę, zarzuconym zawadiacko na lewe
ramię; żółty kapelusz o szerokich skrzydłach zwisał z boku jego kanciastej, małej główki.
Stał, zażywając często tabaki.
— Muła...? — powtórzył gospodarz nie odrywając wzroku od tej dziwacznej, zataba-
czonej figurki. — Nie, señor oficerze! Nie znajdzie się muła w tej biednej wioszczynie.
Retman, który przysłuchiwał się rozmowie ze zwykłą u marynarzy obojętnością na
nowe otoczenie, przerwał ze spokojem:
— Niech wasza miłość mi wierzy: na taką wyprawę najlepiej wyruszyć wierzchem na
podeszwach. Musiałbym i tak gdzieś tego muła po drodze zostawić, gdyż kapitan mówił mi,
że większość drogi stanowią ścieżki, dostępne tylko dla kóz.
Maleńki człowieczek zrobił krok naprzód i rzekł poprzez fałdy płaszcza, który zdawał
się ukrywać szydercze jego zamysły:
— Tak jest, señor. Zbyt są uczciwi w tej wiosce, aby mieć na pańskie usługi choćby
jednego muła. Mogę to zaświadczyć. W tych czasach muła lub inne czworonogie zwierzę i
wszystko, co do ich utrzymania potrzebne, posiadać mogą tylko albo łajdacy, albo też bardzo
mądrzy ludzie. Lecz temu dzielnemu marynarzowi przyda się przewodnik, którego wynajdzie
wam mój szwagier, ten oto Bernardino, karczmarz i alkad najpobożniejszej i najgościnniejszej
* Polizonte (hiszp.) — szpicel.
** Homunculus (łac.) — człowieczek.
z wiosek.
I tak też wypadło zrobić, jak pisze w swym opowiadaniu Byrne. Pogadawszy jeszcze
trochę, przyprowadzono wreszcie chłopaka w podartym płaszczu i w spodniach z koźlej
skóry. Angielski oficer poczęstował całą wieś i podczas gdy wieśniacy pili, wyruszył w drogę
z Tomem Kubańczykiem. Towarzyszył im przewodnik. Maleńki człowieczek w płaszczu
zniknął.
Byrne odprowadził marynarza do końca wioski. Pragnął zobaczyć, jak wyruszał szczę-
śliwie w drogę, i byłby poszedł z nim jeszcze dalej, lecz marynarz radził mu wracać, aby ani
chwili dłużej nie zatrzymywać statku bez koniecznej potrzeby w pobliżu wybrzeża w taki
niezachęcający poranek. Gdy się rozstawali, dzikie i pochmurne niebo zwisało nad ich głowa-
mi, a kamieniste pola i krzewy stanowiły ponure tło ich pożegnania.
— Za cztery dni — takie były ostanie słowa Byrne'a — okręt przypłynie i jeśli tylko
pogoda pozwoli, łódź przybije do brzegu. Jeżeli nie będzie to możliwe, musisz sobie radzić na
lądzie, jak będziesz mógł, dopóki po ciebie nie przypłyniemy.
— Dobrze. Niech tak będzie — odparł Tom i ruszył w drogę.
Byrne widział go, wchodzącego na wąską ścieżynkę. W ciepłym kaftanie, z parą pisto-
letów za pasem, z kordelasem u boku i z grubym kijem w ręku wyglądał na dzielnego czło-
wieka, umiejącego dać sobie radę w niebezpieczeństwie. Odwrócił się na chwilę, aby przesłać
ręką pożegnanie, i Byrne raz jeszcze dojrzał krzaczaste jego wąsy i zacną twarz, opaloną na
brązowo. Chłopak w spodniach z koźlej skóry, pnąc się na przedzie, wyglądał, jak Byrne
powiada, na fauna lub młodego satyra; zatrzymał się na chwilę, czekając na marynarza, i
znów w podskokach ruszył dalej. Obaj zniknęli mu z oczu.
Byrne zawrócił. Wioska była ukryta w zagłębieniu terenu, więc miejsce to zdawało się
największą pustką na świecie, miejscem przeklętym, smutnym i jałowym. Uszedł zaledwie
parę jardów, gdy nagle zza krzaka ukazała się maleńka postać Hiszpana płaszczu.
Byrne zatrzymał się mimo woli.
Tamten uczynił tajemniczy ruch rączką wyciągniętą spod płaszcza. Kapelusz miał prze-
krzywiony na bok. — Señor — rzekł bez żadnego wstępu — zwracam pańską uwagę na pe-
wien fakt: mój szwagier jednooki Bernardino, ma w tej chwili w swojej stajni muła. A dlacze-
go on, który nie zalicza się do mądrych ludzi, posiada muła? Bo jest łajdakiem, człowiekiem
bez sumienia. Musiałem mu oddać mojego macho * aby zapewnić sobie dach nad głową i
łyżkę olla ** dla utrzymania życia w tym marnym ciele. Bije w nim jednak serce znacznie
większe niż to, które kołacze w piersi mego podłego krewniaka; wstydzę się go po prostu:
opierałem się temu małżeństwu wszelkimi sposobami. Biedna oszukana jego żona nacierpiała
się dosyć. Przeszła męki czyśćcowe na tej ziemi — niech Bóg ma jej duszę w swej opiece.
Byrne był tak zdumiony nagłym ukazaniem się maleńkiego człowieczka i szyderczą
goryczą jego przemowy, że nie odróżnił w pierwszej chwili faktu pełnego znaczenia od zwy-
kłych spraw rodzinnych, o których, nie wiadomo dlaczego, przypadło mu się dowiedzieć. Był
oszołomiony i zarazem zdumiony szybkością i siłą jego wymowy, zupełnie różną od napuszo-
nej gadatliwości Włochów. Milczał zdziwiony, podczas gdy homunculus odrzucił płaszcz i
zażył niesłychaną ilość tabaki.
— Posiada muła! — zawołał Byrne, zrozumiawszy nareszcie rzeczywiste znaczenie tej
przemowy. — Powiadasz, że posiada muła? To dziwne. Dlaczego nie chciał mi go wynająć?
Maleńki Hiszpan z godnością zawinął się znów w płaszcz.
— Quien sabe *** — rzekł chłodno, wzruszając udrapowanymi ramionami. — Jest on
wielkim politico we wszystkim, co czyni. Lecz jednej rzeczy można być pewnym: tego, że
intencje jego są zawsze łajdackie. Mąż mojej zmarłej siostry powinien był już dawno poślubić
* Macho (hiszp.) — muł.
** Olla (hiszp.) — zupa.
*** Quien sabe (hiszp.) — kto wie.
wdowę o drewnianych nogach *.
— Rozumiem. Przypomnij sobie jednak, że twoją przysięgą potwierdziłeś jego kłam-
stwo, nie wiadomo dla jakich przyczyn.
Oczy jego, rozdzielone lisim nosem, błyszczące a stroskane, wpiły się w twarz Byrne'a
bez mrugnięcia, gdy mówił ze wzburzeniem, które tak często kryje się na dnie hiszpańskiej
dumy:
— Señor oficer nie straci ani kropli krwi, gdy mnie zdzielą pod piąte żebro — odparł.
— Lecz nie chodzi tu o biednego grzesznika — i zmieniwszy ton, ciągnął dalej: — Ja,
Kastylijczyk i dobry katolik, żyję tu na wygnaniu, zmuszony okolicznościami, pośród tych
asturyjskich gburów i zależę od najgorszego z nich wszystkich, który ma mniej sumienia i
skrupułów od wilka. Postępuje jednak, jak na człowieka inteligentnego przystało, choć z
trudem ukrywam moją pogardę. Señor słyszał, w jaki sposób się wyrażałem. Taki caballero
odgadł naturalnie od razu, że coś się w tym kryje podejrzanego.
— Coś podejrzanego? — zapytał Byrne niespokojnie. — Nie, panie, nic nie odgadłem.
My, Anglicy, nie jesteśmy w takich sprawach domyślni i dlatego zapytuję pana wprost, czy
karczmarz co do innych rzeczy mówił prawdę?
— Francuzów na pewno nie ma w okolicy — odparł maleńki człowiek, powracając do
swojej zwykłej obojętności.
— Ale może są rozbójnicy — ladrones?
— Ladrones en grande ** — nie! z pewnością ich nie ma — brzmiała odpowiedź, wy-
powiedziana zimnym filozoficznym tonem. — Co oni by tu robili po przyjściu Francuzów?
Przecież teraz tu nikt nie podróżuje. Lecz kto może zaręczyć! Złodzieja stwarza sposobność.
Marynarz dzielnie wyglądał, a z synem kota myszy nie lubią się zadawać, lecz jest też przy-
słowie, że gdzie jest miód, tam wkrótce zjawią się i muchy.
Ta wieszcza przemowa doprowadziła Byrne'a do rozpaczy.
— Na miłość boską — zawołał — powiedzcie mi, człowieku, czy mojemu retmanowi
grozi coś w tej podróży?
Homunculus, jak zwykle szybko zmieniając swe postępowanie, schwycił oficera za
ramię. Siła tej małej ręki była zdumiewająca.
— Señor! Bernardino go zauważył! To wystarcza. Niech pan posłucha: ludzie ginęli na
tej drodze, a właściwie w pewnym punkcie tej drogi, gdy Bernardino posiadał meson, gospo-
dę, a ja, jego szwagier, miałem do wynajęcia muły i pojazdy. Teraz nie ma ani podróżnych,
ani pojazdów. Francuzi mnie zrujnowali. Bernardino po śmierci mojej siostry przeniósł się tu-
taj z powodów jemu tylko wiadomych. Zamęczyli ją na śmierć, on i dwie jego ciotki, Erminia
i Lucilla — wszyscy troje to rodzeństwo diabła. Teraz zabrał mi ostatniego muła. Jesteś, pa-
nie, uzbrojony. Przyłożywszy mu pistolet do głowy, zażądaj od niego muła — zaręczam panu,
że nie jest jego, i podążaj za marynarzem, którego życie jest dla ciebie tak cenne. Wówczas
będziecie bezpieczni, gdyż w teraźniejszych czasach dwaj podróżni razem nie zginą. A co do
muła, ja jako jego prawowity właściciel, powierzam go pańskiemu honorowi.
Wpili się w siebie oczami, a Byrne omal nie wybuchnął śmiechem z naiwnej i nieskom-
plikowanej intrygi, jaką maleńki człowiek ułożył sobie dla odzyskania swego muła. Bez trudu
jednak zachował poważny wyraz twarzy, gdyż w głębi duszy dziwnie go ciągnęło, aby zasto-
sować się do tej niezwykłej rady. Nie roześmiał się, lecz wargi jego zadrżały; widząc to
maleńki Hiszpan oderwał czarne, błyszczące oczy od twarzy Byrne'a i odwróciwszy się nagle
od niego, narzucił płaszcz na ramię ruchem wyrażającym jednocześnie pogardę, gorycz i
zniechęcenie. Odwrócił się i stał milcząc, w kapeluszu na bakier, zawinięty w płaszcz po
same uszy. Ale nie był obrażony do tego stopnia, aby odrzucić srebrnego duro, którego Byrne
ofiarował mu z obojętnymi słowami, tak jak gdyby nic nadzwyczajnego nie zaszło między
* Szubienica jest wdową po ostatnim powieszonym zbrodniarzu i oczekuje na następnego.
** Ladrones en grande (hiszp.) — rozbójnicy „na całego”.
nimi.
— Muszę śpieszyć na statek — rzekł w końcu Byrne.
— Vaya usted con Dios * — mruknął gnom. Rozmowę tę zakończył drwiącym ukło-
nem, kapeluszem zamiótł ziemię, a potem włożył go na bakier.
Zaledwie wciągnięto łódź i przestawiono żagle, Byrne pośpieszył opowiedzieć całą tę
historię kapitanowi, niewiele starszemu od niego. Rozbawieni opowieścią, oburzali się jednak
trochę i naśmiawszy się do woli, spojrzeli po sobie poważnie. Hiszpan-karzeł, który usiłuje
namówić oficera z marynarki Jego Królewskiej Mości, aby dla niego ukradł muła, zbyt to
zabawne, dziwaczne, nieprawdopodobne! Tak się wyrażał kapitan; nie mógł przejść do porzą-
dku dziennego nad śmiesznością tego wydarzenia.
— Nieprawdopodobna przygoda. Ot, co jest! — szepnął Byrne znaczącym tonem.
Zamienili przeciągłe spojrzenia.
— To jasne jak słońce — oświadczył zniecierpliwiony kapitan, lecz w głębi serca wcale
nie był tego pewien. Tom, który był dla jednego z nich najlepszym marynarzem pośród całej
załogi, a dla drugiego przyjacielem lat chłopięcych, zawsze wesołym i pełnym szacunku, Tom
nabrał tajemniczego uroku, stał się symbolem wierności i przemawiał do ich uczucia i sumie-
nia tak, że nie mogli oderwać myśli od sprawy jego ocalenia .Nieraz wychodzili na pokład,
aby spojrzeć na wybrzeże, jak gdyby mogło im opowiedzieć o losie Toma. Brzeg ten, wydłu-
żając się, ginął w dali, milczący, nagi i dziki, przesłonięty niekiedy ukośnymi strumieniami
zimnego deszczu. Zachodnie fale toczyły w nieskończoność białą linię piany, a wielkie czarne
chmury płynęły ponad statkiem w ponurym pochodzie.
— Na Boga, szkoda, żeś nie postąpił według rady małego człowieczka w żółtym kape-
luszu — rzekł nad wieczorem kapitan szalupy z wyraźną rozpaczą.
— Czy naprawdę pan tego żałuje? — zapytał Byrne z goryczą kryjącą prawdziwy nie-
pokój. — Ciekaw jestem, co by pan na to powiedział? Zostałbym wyrzucony ze służby za re-
kwirowanie muła poddanemu państwa sprzymierzonego z Jego Królewską Mością. Lub może
za usiłowanie kradzieży zbito by mnie cepami i widłami na kwaśne jabłko — czy chciałby
pan, żeby taka przygoda zdarzyła się jednemu z pańskich oficerów? A może sromotnie prze-
pędziliby mnie do łodzi, gdyż nie przypuszcza pan zapewne, abym dla ocalenia parszywego
muła strzelał do niewinnych ludzi... A pomimo to — dodał cichym głosem — żałuję prawie,
żem tego nie uczynił.
Zanim się zupełnie ściemniło, dwaj młodzieńcy doprowadzili się do skomplikowanego
stanu psychicznego, który był mieszaniną pogardliwego sceptycyzmu i trwożnej ufności. Mę-
czyli się okropnie, a myśl, że mają przed sobą przynajmniej sześć dni takiej niepewności,
która może się przedłużyć w nieskończoność, była nie do zniesienia. Dlatego też gdy się ście-
mniło, skierowano statek ku brzegowi. W ciemną, burzliwą noc dążył do wybrzeża w poszu-
kiwaniu swego zaginionego marynarza, kładąc się chwilami pod silnymi podmuchami wiatru,
to znów kołysząc się leniwie na fali i nie posuwając się prawie naprzód, tak jak gdyby i on
miał powody wahania się między rozsądkiem a gorącym popędem.
O świcie spuszczono łódź; kołysząc się na morzu, dopłynęła do płytkiej zatoki, gdzie
oficer w grubym płaszczu i okrągłym kapeluszu z trudem wylądował, pomagając sobie kawał-
kiem deski. „Pragnąłem, pisze Byrne, wylądować w jak największej tajemnicy, kapitan był
także za tym. Nie chciałem być widziany ani przez mego rozgoryczonego przyjaciela w
żółtym kapeluszu, którego intencje nie były jasne, ani przez jednookiego karczmarza, spokre-
wnionego być może z diabłem, ani w ogóle przez żadnego mieszkańca tej zapadłej wioski.
Niestety, zatoka była na przestrzeni kilku mil jedynym możliwym miejscem do wylądowania.
Strome zbocza wąwozu nie pozwalały ominąć wioski.
„Szczęściem, ciągnie dalej, wszyscy jej mieszkańcy jeszcze spali. Świtało zaledwie, gdy
* Vaya usted con Dios (hiszp.) — niech pan idzie z Bogiem.
szedłem po grubym pokładzie liści przez jedyną ulicę wioski. Żywa dusza nie ukazała się na
dworze, pies nawet nie zaszczekał. Cisza panowała głęboka, pomyślałem więc ze zdziwie-
niem, że nie ma widocznie psów we wsi, gdy usłyszałem ciche warczenie i w wąskim przej-
ściu między dwoma chałupami ukazało się mizerne psisko z podwiniętym ogonem. Przebie-
gło przede mną, w milczeniu wyszczerzywszy na mnie zęby, i znikło tak niespodziewanie, jak
gdyby było wcieleniem Siły Nieczystej. Byłem już tak podniecony, że niesamowite ukazanie
się i zniknięcie tego wstrętnego stworzenia przygnębiło mnie do reszty. Miałem przeczucie
grożącego nieszczęścia”.
Oddalił się od wybrzeża, jak mu się zdawało, nie zauważony przez nikogo, i pośród
jałowej, smutnej wyżyny pod niebem ciemnym jak popiół, borykał się odważnie z zachodnim
wichrem i deszczem. W oddali wyniosłe i samotne skały zdawały się oczekiwać na niego i
grożąc mu, wznosiły ku górze urwiste i nagie szczyty. Wieczór zastał go w niewielkiej odle-
głości od tych gór, lecz — jak mówią marynarze — na niepewnym stanowisku; w dodatku
był głodny, przemoczony i zmordowany. Przez ten czas spotkał tylko parę osób, które nie
potrafiły mu dać żadnej wskazówki co do losu Toma Corbina. „Naprzód! Muszę iść dalej”,
powtarzał sobie w czasie długich godzin samotnego wysiłku, podniecony raczej niepewnością
niż jakąś określoną obawą lub nadzieją.
Światło dzienne szybko dogasało, gdy znalazł się przed zerwanym mostem. Zeszedł w
dolinę i przeskoczył wąski strumień przy ostatnim blasku dnia odbijającym się w wartkim
prądzie. Gdy wydostał się na przeciwny brzeg, zapadająca noc zakryła mu oczy grubą zasło-
ną. Wycie wiatru, uderzającego w ciemnościach o zbocza skał. brzmiało mu w uszach jak ryk
rozwścieczonego morza. Obawiał się, że zabłądził. Nawet we dnie trudno było odróżnić ka-
mienistą drogę, pełną wyboi i kałuży, od ponurej pustki otaczającego bagna, usianego kępami
obnażonych krzewów. Lecz jak się sam wyrażał, „dążył naprzód, kierując się wiatrem”, z
kapeluszem naciśniętym aż po same brwi, z głową opuszczoną, zatrzymując się od czasu do
czasu ze zmęczenia raczej umysłowego niż fizycznego — tak jak gdyby nie jego siły, lecz
wytrzymałość była przeciążona, bezcelowymi, może, wysiłkami.
W czasie takiego odpoczynku zdawało mu się, że z bardzo daleka wiatr przyniósł słaby
odgłos pukania w drzewo. Zauważył jednocześnie, iż wiatr uspokoił się nagle.
Serce zabiło mu żywiej, zaciążyła bowiem nad nim samotna pustka ostatnich kilku
godzin; miał urażenie, że wędrował po bezludnym świecie. Gdy podniósł głowę, promień
światła, może złudny, jak to się często zdarza w zupełnych ciemnościach, zamigał mu przed
oczami. Wpatrując się przed siebie usłyszał powtórnie ciche pukanie i naraz poczuł raczej niż
zobaczył na swej drodze wielką, ciemną masę. Co to takiego? Szczyt pagórka czy też dom?
Był to dom, który ukazał się tak blisko, jak gdyby wyrósł spod ziemi lub jakby noc z ciemnej
kryjówki wyprawiła naprzeciw niego ten wyniosły, szarawy i milczący budynek. Podszedł do
niego. Jeszcze parę kroków i już mógł dotknąć ręką muru. Była to widocznie posada * i jakiś
podróżny starał się dostać do wnętrza. Znowu dało się słyszeć ostrożne pukanie.
Po chwili szeroki promień światła padł z otwartych drzwi w ciemność nocy. Gdy Byrne
wszedł w to światło, postać stojąca na zewnątrz odskoczyła ze zduszonym okrzykiem i znikła
w ciemnościach. Ktoś w domu krzyknął. Byrne rzucił się na wpół zamknięte drzwi i walcząc
z silnym oporem z wewnątrz, dostał się jednak do środka.
Marna świeczka, ogarek zaledwie, paliła się na końcu długiego sosnowego stołu. Przy
tym świetle Byrne ujrzał dziewczynę, która chwiała się jeszcze, odepchnięta przez niego ode
drzwi. Miała czarną spódnicę, pomarańczowy szal i śniadą cerę; ciemna i gęsta jak las czu-
pryna, przytrzymywana grzebieniem, tworzyła czarną chmurę nad jej niskim czołem. W prze-
ciwległym końcu wielkiej izby, gdzie ogień na kominie igrał z ogromnymi cieniami, dwa gło-
sy zawyły przenikliwie. Misericordia! ** Dziewczyna, opanowawszy się, westchnęła głęboko
* Posada (hiszp.) — gospoda.
** Misericordia! (hiszp.) — litości!
przez zaciśnięte zęby.
Zbytecznym jest powtarzanie długiej litanii pytań i odpowiedzi, którymi Byrne uspokoił
wylękłe staruszki siedzące po obu stronach komina; przy ogniu stał gliniany garnek. Widok
ten przywiódł mu na myśl dwie wiedźmy przygotowujące truciznę; gdy wszakże jedna z nich,
z trudem dźwignąwszy skurczoną swą postać, podniosła pokrywę garnka, rozszedł się smako-
wity zapach. Druga siedziała zgarbiona, bez ruchu, tylko głowa jej trzęsła się bezustannie.
Były przerażające, a zgrzybiałe ich postacie robiły wrażenie karykatur. Bezzębne usta,
haczykowate nosy, chudość jednej i obwisłe, żółte policzki drugiej (tej o trzęsącej się głowie)
wywoływałyby uśmiech, gdyby nie przerażała straszna ruina fizyczna, a serce nie ściskało się
na widok niewymownego ciężaru starości i zarazem tej odporności życia, które stawało się
wreszcie przedmiotem pogardy i obrzydzenia.
Byrne, aby przezwyciężyć to uczucie, zaczął opowiadać, że jest Anglikiem i poszukuje
swego rodaka, który musiał przechodzić, tą drogą. Gdy to powiedział, chwila rozstania się z
Tomem stanęła mu przed oczami ze zdumiewającą wiernością; ujrzał milczących wieśnia-
ków, zgryźliwego karła, jednookiego karczmarza. Bez wątpienia te dwa straszydła to właśnie
jego ciotki — siostrzyce diabła!
Cokolwiek bądź zdarzyło się dawniej, nie można było sobie wyobrazić, na co by teraz
diabłu zdały się na tym świecie takie dwie słabe istoty? Która z nich była Lucilla, a która
Erminia? Teraz były to już stwory bezimienne.
Po słowach Byrne'a nastąpiła chwila zastanowienia. Wiedźma z łyżką w ręku przestała
nią mieszać w garnku, a druga na mgnienie oka zatrzymała swą trzęsącą głowę. W czasie tej
setnej części sekundy Byrne zrozumiał, że depce prawie po piętach Toma.
„Widziały go bez wątpienia”, pomyślał. Nareszcie spotkał kogoś kto go widział. Był
pewien jednak, że się tego wyprą; tymczasem, przeciwnie, skwapliwie opowiedziały mu, że
jadł i nocował w ich domu. Mówiły obie na raz, opisując jego wygląd i zachowanie. Dziwną
wydawała się ich zapalczywość wobec poprzednich pozorów słabości. Chuda czarownica po-
trząsała drewnianą łyżką, a otyła poczwara, podniósłszy się ze stołka, skrzeczała, przestępując
z nogi na nogę, podczas gdy głowa jej drżała w przyśpieszonym tempie. Byrne był po prostu
zmieszany ich podnieceniem... Tak, tak! Wysoki, dzielny Anglik, zjadłszy kawałek chleba i
popiwszy go winem, wyruszył dziś rano dalej. A jeśli caballero chce pójść tą samą drogą, nic
łatwiejszego, ale dopiero jutro rano.
— Czy wynajdziecie mi przewodnika? — zapytał Byrne.
— Owszem, señor. Damy ci porządnego chłopaka, tego, którego widziałeś wychodzą-
cego stąd.
— Ależ on pukał do drzwi — oświadczył Byrne — chciał tu wejść, tylko na mój widok
uciekł.
— Nie, nie — wrzeszczały obie wiedźmy na raz — on stąd wychodził, on stąd wycho-
dził!
Może to i prawda — pomyślał Byrne — odgłos stukania był tak cichy, nikły, może mi
się tylko zdawało, że ktoś puka.
Zapytał więc:
— Któż to jest ten człowiek?
— Jej novio — zawołały wskazując na dziewczynę. — Poszedł teraz do domu, do wsi
bardzo stąd odległej, lecz wróci na rano. To jej narzeczony! Biedna sierota, córka ubogich,
pobożnych ludzi. Przygarnęłyśmy ją przez litość, w imię Boga.
Sierota, siedząc przy ognisku, patrzyła na Byrne'a; wydawała się raczej córką szatana,
przygarniętą przez te dwie czarownice w imię diabła. Oczy jej były trochę skośne, usta pełne,
lecz prześlicznie wykrojone, śniada twarz budziła zachwyt swą pięknością, dziką i zmysłową.
Nie spuszczała z niego wzroku, który jak się wyrażał Byrne, przypominał spojrzenie głodne-
go kota, czatującego na ptaka w klatce lub na mysz w pułapce.
Usługiwała mu przy jedzeniu, z czego był bardzo zadowolony, pomimo że jej ciemne,
wielkie, nieco skośne oczy, wpatrujące się w jego twarz, jakby chciały z niej coś ciekawego
wyczytać, robiły na nim nieprzyjemne wrażenie. Lecz wolał wszystko, niż żeby te dwie wie-
dźmy, przerażające jak zmory, usługiwały mu. Obawy jego uspokoiły się nieco, może pod
wpływem ciszy i ciepła ogarniającego go po ostrym zimnie i wichurze, z którymi musiał
wałczyć o każdy cal drogi. Nie wątpił, ze Tom śpi bezpieczny w obozie Gonzalesa.
Byrne wstał i nalał sobie do cynowego kubka wina z worka skórzanego wiszącego na
ścianie. Wiedźma z twarzą mumii zaczęła z nim rozmawiać, wspominając dawne dzieje; z
dumą opowiadała, jak sławną była gospoda w owych dobrych czasach. Zajeżdżali do niej
wielcy panowie we własnych karetach. Raz, dawno już, dawno temu nocował tu arcybiskup.
Wiedźma z obrzękłą twarzą zdawała się przysłuchiwać, siedząc bez ruchu i trzęsąc
tylko głową, Dziewczyna, którą Byrne podejrzewał, że jest Cyganką, dopuszczoną z jakiegoś
powodu do ich towarzystwa, siedziała przy kominie w świetle żarzących się węgli. Nuciła
sobie z cicha piosenkę, uderzając od czasu do czasu kastanietami. Na wspomnienie biskupa
parsknęła bezbożnie śmiechem, a gdy zwróciła głowę, aby spojrzeć na Byrne'a, w jej cza-
rnych oczach i białych zębach błysnął czerwony odblask ognia. Uśmiechnął się do niej.
Teraz czuł się bezpieczny i odpoczywał. Zjawił się tu niespodziewanie, nikt więc nie
uknuł spisku na jego życie. Opanowała go rozkoszna senność; zdawało mu się, że ją zwalcza
skutecznie, musiał się jednak zdrzemnąć, gdyż ocknął go nagle piekielny hałas i tak przera-
źliwe piski, jakich w życiu swoim nie słyszał: to stare wiedźmy kłóciły się tak zażarcie; teraz
już wymyślały sobie, nie bawiąc się w argumenty, starcze ich krzyki wyrażały tylko złość,
najokropniejszą wściekłość. Cygańskie, czarne źrenice dziewczyny biegały od jednej do dru-
giej. Nigdy przedtem Byrne nie czuł się tak obcy względem istot ludzkich. Zanim zdążył zro-
zumieć przyczynę kłótni, dziewczyna zerwała się i uderzyła głośniej w kastaniety. Wiedźmy
umilkły, a ona zbliżywszy się, pochyliła się nad stołem i patrząc w oczy Byrne'a rzekła zdecy-
dowanym tonem:
— Pan przenocuje w pokoju arcybiskupa.
Czarownice nie zaprotestowały; chuda, zgarbiwszy się we dwoje, podparła się na kiju, a
tłusta — na szczudle.
Byrne wstał, zbliżył się do drzwi i przekręciwszy klucz w ogromnym zamku, z zimną
krwią schował go do kieszeni. Było to najwidoczniej jedyne wejście, a Byrne nie chciał być
zaskoczony przez jakiekolwiek niebezpieczeństwo, które czaiło się może za drzwiami. Gdy
się odwrócił, obie wiedźmy „siostrzyce diabła”, i „szatańska” dziewczyna przyglądały mu się
w milczeniu. Był ciekaw, czy też Tom Corbin poprzedniego wieczoru zastosował te same
środki ostrożności. Myśląc o nim doznawał znów dziwnego uczucia, że Tom jest w pobliżu.
Cisza panowała wokoło, słyszał tylko jak krew pulsuje mu w uszach, a w tym szumie głos
Toma zdawał się powtarzać: „Panie, miej się na baczności!“ Zadrżał, złudzenia słuchowe są
najbardziej zbliżone do rzeczywistości i z natury swej mają pozory prawdy.
Był prawie pewien, że Tom znajduje się. w tym domu. Znów zdradziecki dreszcz prze-
szył na wylot jego ciało, jak gdyby zimny powiew przeniknął pod ubraniem. Z trudem otrzą-
snął się z przykrego wrażenia.
Dziewczyna poprowadziła go po schodach, niosąc żelazną lampę, od jej płomienia uno-
sił się w górę cienki słup dymu. Dziewczyna miała na nogach białe pończochy, bardzo dziura-
we.
Byrne, z tym samym spokojem, z jakim zamknął na klucz drzwi na dole, otwierał kolej-
no wszystkie drzwi wychodzące na korytarz. Pokoje były puste, w jednym tylko czy dwóch
stało parę nieokreślonych gratów. Dziewczyna zrozumiawszy, o co chodzi, zatrzymywała się
cierpliwie przy każdych drzwiach i oświetlała wnętrze, podnosząc do góry kopcącą lampę,
jednocześnie zaś śledziła go z uwagą. Ostatnie drzwi otworzyła sama.
- Señor będzie nocował tutaj — zaszeptała głosem cichym jak oddech dziecka i podała
mu lampę, którą wziął, mówiąc uprzejmie:
— Buenas noches *, señorita.
Nie odpowiedziała mu głośno, choć wargi jej poruszyły się z lekka, nie spuszczała
jednak z niego ani na chwilę oczu, ciemnych jak bezgwiezdna noc. Wszedł do pokoju i gdy
odwrócił się, aby zamknąć drzwi, stała tam jeszcze, zmieszana i bez ruchu. W skośnych jej
oczach i zmysłowych ustach czaił się wyraz wyczekującego okrucieństwa; tak patrzy kot,
któremu udało się złapać mysz. Zawahał się chwilę i w ciszy milczącego domu usłyszał znów
głos Toma w szumie krwi gwałtownie pulsującej mu w uszach; tym razem złudzenie to prze-
straszyło go, gdyż nie mógł zrozumieć, co mu ten poważny głos mówił.
Zatrzasnął drzwi przed nosem dziewczyny, zostawiając ją w ciemnościach i prawie
natychmiast otworzył je z powrotem. Nie było już nikogo; zniknęła bez najmniejszego
szmeru. Zamknął je szybko i zasunął dwa ciężkie rygle.
Nagle zrodziły się w nim podejrzenia. Czemu stare wiedźmy kłóciły się, czy ma noco-
wać w tym pokoju? Dlaczego dziewczyna wpatrywała się w niego, jakby chciała zapamiętać
twarz jego na wieki? Niepokoiło go własne jego zdenerwowanie, miał uczucie, że jest niesły-
chanie oddalony od całej ludzkości.
Rozejrzał się po pokoju, który nie był bardzo wysoki, dostatecznie jednak, aby się w
nim zmieściło łóżko pod ogromnym baldachimem z ciężkimi zasłonami opadającymi aż do
samej ziemi; łoże to było zaiste godne arcybiskupa. Stał także w pokoju ciężki, rzeźbiony stół,
parę wielkich foteli, wszystko to robiło wrażenie, jakby pochodziło z ograbionego pałacu
grandów; pod ścianą stała wysoka a płytka szafa o podwójnych drzwiach. Pociągnął za nie,
lecz były zamknięte. Schwycił lampę, aby je dokładniej obejrzeć, gdyż zbudziły się w nim
pewne podejrzenia — okazało się jednak, że to nie jest ukryte wejście. Ciężka, wysoka szafa
stała najwyraźniej o jakiś cal od ściany. Spojrzał na zasuwy przy drzwiach. Nie, nikt go nie
może zdradziecko we śnie zaskoczyć. Lecz czy będzie mógł zasnąć, pytał się z niepokojem.
Gdybyż Tom był z nim! Wierny marynarz uczył go ostrożności, walcząc obok niego w nieje-
dnej zażartej bitwie. „To nie sztuka — powtarzał — dać się zabić w gorącej walce. Byle
głupiec to potrafi. Godziwą rozrywką jest prać Francuzów, ale nie dać się zabić, bo nazajutrz
trzeba bić ich dalej”.
Byrne z trudnością przezwyciężył chęć wsłuchiwania się w ciszę; był pewien, że nic jej
nie przerwie, aż nagle usłyszał znów upiorny głos Toma; słyszał go już poprzednio dwukro-
tnie. Starał się jednak rozumować rozsądnie, że nic w tym nie ma dziwnego, bo od trzydziestu
przeszło godzin wciąż o nim myślał i co gorzej z myśli tych nie mógł wysnuć żadnych wnio-
sków. Niepokój jego o Toma nie przybrał nigdy określonej formy. „Zniknął”, oto jedyne sło-
wo, którym można było wyrazić to, co się stało z Tomem, a określenie to zbyt było niejasne i
przerażające. „Zniknął!” Lecz cóż to oznacza?
Zimny dreszcz nim wstrząsnął, pomyślał więc, że ma zapewne trochę gorączki. Tom
przecież nie zginął, przed chwilą opowiadano mu o nim. I znów krew zaczęła pulsować mu w
uszach; chwilę siedział bez ruchu, spodziewając się usłyszeć w jej szumie głos Toma. Nagle
błysnęła mu myśl: „Nie zginął, ale nie może dać znać o sobie”.
Zerwał się z fotela. Co za niedorzeczność! Położył pistolet i kordelas na stole, zdjął buty
i owładnęło nim nagle takie zmęczenie, że nie mogąc utrzymać się na nogach, padł na łóżko,
nadspodziewanie miękkie i wygodne.
Zdawało mu się, że nie spał, ale musiał się jednak zdrzemnąć, gdyż ocknął się siedząc
na łóżku i usiłując uprzytomnić sobie, co mu głos Toma powiedział. Nagle przypomniał
sobie: „Panie! Miej się na baczności!” Było to ostrzeżenie, ale przed czym?
Wyskoczył jednym susem na środek pokoju, odetchnął ciężko i rozejrzał się wokoło.
Okno było zamknięte i zabarykadowane żelazną sztabą. Znów potoczył oczami po nagich
* Buenas noches (hiszp.) — dobranoc.
ścianach i spojrzał nawet na wysoki sufit. Potem zbliżył się do drzwi i obejrzał dokładnie:
zamknięte były na dwa ogromne rygle zasuwające się w otwory w ścianie; drzwi można by
chyba otworzyć wysadziwszy je prochem, gdyż korytarz był za wąski, aby zamachnąć się sie-
kierą lub użyć jakich innych narzędzi do wyważenia. Lecz gdy raz jeszcze sprawdzał, czy
niższy rygiel jest dobrze zasunięty, wydało mu się, że ktoś jest w pokoju. Uczucie to było tak
silne, że odwrócił się z szybkością błyskawicy. W pokoju nie było nikogo i któż zresztą mógł
wejść. A jednak...
Wówczas porzucił pozory panowania nad sobą, powstrzymujące człowieka od utraty
własnej godności. Postawiwszy lampę na podłodze, ukląkł i zajrzał pod łóżko jak głupi podlo-
tek; zobaczył tam tylko mnóstwo kurzu i nic więcej. Podniósł się z pałającymi policzkami i
zaczął chodzić po pokoju, niezadowolony ze swego postępowania i zły na Toma, że go nie
chce opuścić. Ostrzegawcze słowa: „Panie, miej się na baczności!” brzmiały mu wciąż w
uszach.
„Rzucę się chyba na łóżko i spróbuję zasnąć”, pomyślał, lecz wzrok jego padł na wielką
szafę; zirytowany sam na siebie, nie mogąc się jednak powstrzymać, podszedł ku niej. Wsu-
nął ostrze kordelasa między obie połowy drzwi i spróbował je otworzyć, chociaż nie miał po-
jęcia, jak następnego dnia wytłumaczy wstrętnym wiedźmom to złodziejskie włamanie. Gdy
zamek od razu nie ustąpił, wziął się, przeklinając, gorliwie do pracy. „Chyba będziesz nare-
szcie ze mnie zadowolony”, mruknął do nieobecnego Toma.
W tej samej chwili drzwi otworzyły się na oścież i ujrzał w szafie wiernego, poczciwe-
go, odważnego Toma. Stał w milczeniu, sztywny i wyprężony jak widmo, a szeroko otwarte
jego oczy, uparcie wpatrujące się w Byrne'a, zdawały się nakazywać uszanowanie tej ciszy.
Lecz Byrne był zbyt zdumiony, aby się odezwać. Przerażony, odsunął się nieco w tył; wów-
czas marynarz pochylił się, jak gdyby chciał go objąć rękami za szyję. Byrne odruchowo
wyciągnął ramiona i poczuł w nich przerażająco sztywne ciało, a na twarzy śmiertelnie zimne
dotknięcie twarzy Toma. Zachwiali się; Byrne przyciskał go do siebie, nie chcąc, aby upadł.
Gdy ostatkiem sił złożył ostrożnie okropny ten ciężar na ziemi, zakręciło mu się w głowie,
nogi odmówiły mu posłuszeństwa; upadł na kolana, pochylony nad ciałem i oparty rękami o
piersi człowieka niegdyś pełnego życia, a teraz zimnego jak głaz.
„Nie żyje! mój biedny Tom nie żyje!“, powtarzał w myśli. Światło lampy stojącej na
końcu stołu padało wprost na martwe źrenice oczu, dawniej tak wesołych i żywych.
Byrne odwrócił wzrok. Tom nie miał na piersiach czarnej jedwabnej chustki. Mordercy
zdjęli mu też pończochy i trzewiki. Byrne, widząc go tak obdartego, z gołą szyją i bosymi
nogami, poczuł, jak łzy napływają mu do oczu. Poza tym marynarz był całkowicie ubrany, a
na jego odzieży nie było śladów gwałtownej walki. W jednym tylko miejscu kraciasta jego
koszula była nieco wyciągnięta zza pasa, ale tyle tylko, aby się przekonać, czy nie ma pasa z
pieniędzmi. Byrne zaczął łkać, ukrywszy twarz w chustce. Był to tylko objaw zdenerwowa-
nia, który szybko minął. Klęcząc wpatrywał się ze smutkiem w atletyczną postać marynarza,
najdzielniejszego spośród tych, którzy kiedykolwiek nosili kordelas, nabijali strzelby lub refo-
wali żagle; leżał zimny i sztywny, a duch jego, pogodny i nieustraszony, powrócił być może
do swego młodego przyjaciela i do statku kołyszącego się na siwej fali w pobliżu skalistego
wybrzeża, może nawet w chwili, gdy wybrzeże to spuszczali.
Zauważył, że mosiężne guziki przy kurtce Toma zostały odcięte. Otrząsnął się, wyobra-
ziwszy sobie dwie nędzne i wstrętne wiedźmy obdzierające bezbronne ciało przyjaciela. Od-
rzynały... może tym samym nożem, którym... Jedna z głową trzęsącą, i druga zgarbiona, oczy
ich czerwone i kaprawe, a wstrętne ręce jak szpony drżą nad trupem... Byrne był pewien, że
działo się to w tym samym pokoju, gdyż Tom nie mógł być zabity na dworze, a potem dopie-
ro wniesiony do środka. Te dwie stare baby nie zdołałyby go zabić, nawet gdyby go zasko-
czyły niespodziewanie. Tom miał się przecież na baczności: był przecież sprytny i ostrożny,
szczególnie w wypełnianiu jakiegoś polecenia. Ale jak go zamordowali? Kto? Jakim sposo-
bem?
Byrne zerwał się, schwycił lampę ze stołu i szybko pochylił się nad ciałem. Na ubraniu
nie było jednak ani plamy, ani jakiegokolwiek śladu krwi. Ręce drżały mu tak silnie, że mu-
siał postawić lampę na ziemi i odwrócić głowę, aby się uspokoić.
Po chwili obejrzał dokładnie zimne, nieruchome i sztywne ciało w nadziei, że odkryje
na nim ranę od sztyletu, postrzału lub ślad śmiertelnego uderzenia; niespokojnie oglądał cza-
szkę, lecz była cała. Wymacał ręką szyję, lecz kręgi były nie naruszone. Przerażonymi oczami
obejrzał gardło, nie znalazł jednak na nim śladów uduszenia.
Nie było nigdzie oznak morderstwa. Po prostu Tom nie żył.
Byrne odruchowo odsunął się od ciała, jak gdyby śmierć, tajemnicza i niewyjaśniona,
przemieniła jego litość w podejrzliwość i trwogę. Lampa, stojąca niedaleko na podłodze,
oświetlała twarz marynarza, zwróconą ku górze z wyrazem rozpaczy. W kręgu światła Byrne
dojrzał na podłodze grube pokłady kurzu, świadczące, że walka nie mogła odbyć się w tym
pokoju. „Zginął nie w tym pokoju”, pomyślał. Tak, bez wątpienia, tajemnicza śmierć musiała
zaskoczyć biednego, drogiego Toma w wąskim korytarzu, gdzie zaledwie można się było
obrócić. Byrne'a opuściła nagle ochota wypaść z pokoju z pistoletem w ręku. Tom był uzbro-
jony w równie bezsilną broń jak on: parę pistoletów i kordelas, i zginął nieznaną śmiercią, z
niezrozumiałych powodów.
Nagle Byrne'owi błysnęła nowa myśl; nieznajomy, który stukał do drzwi, a uciekł na je-
go widok tak pośpiesznie, przyszedł zapewne usunąć zwłoki. I to był przewodnik, który we-
dle przyrzeczenia chudej wiedźmy miał wskazać Anglikowi najkrótszą drogę do marynarza.
Przyrzeczenie, jak się teraz przekonał, wielkiej wagi. Ten, który pukał do drzwi, miał zabrać
ze sobą nie jedno, lecz dwa ciała. Marynarz i oficer wymaszerowaliby razem z gospody,
Byrne był teraz zupełnie pewien, że umrze, nim ranek zaświta, w ten sam tajemniczy sposób;
pozostaną po nim jedynie nie tknięte zwłoki.
Widok roztrzaskanej głowy, poderżniętego gardła lub rozwartej rany postrzału byłby
mu sprawił wielką ulgę i uspokoił wszystkie obawy. Dusza jego wołała do tego trupa, który
go za życia nigdy nie puścił w niebezpieczeństwie: „Czemuś mi nie powiedział, Tomie, czego
się mam strzec? Czemuś mi nie powiedział!” Lecz on leżał na wznak, nieruchomy i sztywny,
pogrążony w wyniosłym milczeniu; może poznawszy wreszcie okropną tajemnicę, pogardzał
rozmową z żywymi?
Byrne upadł nagle na kolana obok ciała i z suchymi oczami rozerwał gwałtownie koszu-
lę na piersiach trupa, jak gdyby chciał wydrzeć przemocą tajemnicę wystygłego serca, które
całe życie było mu tak wierne! Ale nie znalazł nic! Nic! Podniósł lampę do góry i na tej twa-
rzy, tak łagodnej za życia, zauważył niewielki znak, maleńki guz na czole — skóra nawet nie
była przecięta. Przyglądał mu się długo, jakby pogrążony w okropnym śnie. Potem zauważył,
że ręce Toma były zaciśnięte, jakby padł w walce na pięści. Przy bliższym przyjrzeniu się
dojrzał, że skóra na kostkach obu rąk była starta.
Odkrycie tych ledwie widocznych śladów było dla Byrne'a bardziej jeszcze zdumiewa-
jące niż brak wszelkich oznak morderstwa. Więc Tom zginął walcząc z czymś, czego nie mo-
żna było się dotknąć, a co zabijało nie raniąc, po prostu swym tchnieniem.
Paląca trwoga zaczęła igrać wokoło serca Byrne'a niby ogniste języki, które zbliżają się
i oddalają od swej ofiary, nim obrócą ją w popiół. Odsunął się od ciała, jak mógł najdalej,
potem przybliżył się znów, rzucając ukradkiem trwożne spojrzenie, w nadziei, że raz jeszcze
dojrzy guz na czole. Może nim ranek nadejdzie i na jego czole ukaże się ten dziwny znak?
„Nie zniosę tego dłużej”, szepnął do siebie. Tom był teraz dla niego przedmiotem bu-
dzącym grozę, widokiem, który go pociągał, ale jednocześnie wzmagał jego trwogę. Nie mógł
po prostu patrzeć na niego.
Wreszcie rozpacz wzięła w nim górę nad trwogą; oderwał się od ściany, o którą się
opierał, i schwyciwszy trupa pod ramiona, począł go wlec do łóżka.
Bose pięty marynarza ciągnęły się bez szelestu po podłodze. Trup był ciężki ciężarem
przedmiotów martwych. Ostatnim wysiłkiem Byrne wciągnął go twarzą ku dołowi na brzeg
łóżka, wtoczył go nań i wyciągnąwszy spod tej ciężkiej, nieruchomej masy prześcieradło,
przykrył go nim. Wreszcie zaciągnął zasłony z obu stron łóżka, tak że spotkawszy się, skryły
go zupełnie przed wzrokiem Byrne'a.
Chwiejnym krokiem zbliżył się do krzesła i padł na nie. Pot spływał mu po twarzy,
zdawało mu się, że w żyłach jego płynie strumień na wpół zamarzłej krwi. Objęła go w swoje
całkowite posiadanie nieokreślona trwoga i obróciła jego serce w popielisko.
Siedział wyprostowany w fotelu o wysokim oparciu, z lampą stojącą na ziemi u jego
stóp, z pistoletami i kordelasem leżącymi na końcu stołu koło lewego jego łokcia; oczy jego
krążyły bezustannie wokoło ścian, po suficie, po podłodze, w oczekiwaniu jakiegoś tajemni-
czego a przerażającego zjawiska. To, co niosło śmierć w swym oddechu, czatowało za
drzwiami. Lecz Byrne nie dowierzał już teraz ani ryglom, ani murom. Bezrozumna trwoga,
czerpiąc podnietę nawet z jego dawnego, chłopięcego podziwu dla atletycznego, niezwycię-
żonego Toma (takim mu się zawsze zdawał) paraliżowała jego władzo umysłowe i powię-
kszała rozpacz.
Nie był on już Edwinem Byrne, pozostała zeń tylko cierpiąca jego dusza, pogrążona w
mękach, jakich nigdy jeszcze żadne grzeszne ciało nie doświadczyło, Głębię jego cierpień
można dopiero ocenić dowiedziawszy się, że ten młodzieniec, stosunkowo dość odważny,
rozważał zamiar wypalenia sobie w głowę z pistoletu. Lecz owładnęła nim śmiertelna, chło-
dna bezsilność; miał uczucie, że ciało jego jest jak wilgotny gips, tężejący na żebrach. „Za
chwilę, pomyślał, wejdą tu te dwie wiedźmy; jedna opierać się będzie na kuli, druga — na
lasce, przerażające, potworne, niesamowite siostrzyce diabła, a on nie będzie mógł się bro-
nić”. Tom przed śmiercią walczył, lecz on nie dorównywał mu. Już teraz jego ramiona i nogi
były jak martwe. Siedział bez ruchu, umierając ze strachu na samą myśl o takiej śmierci.
Poruszał jedynie oczami, które, krążąc bezustannie w oczodołach, obiegały ściany, podłogę,
sufit, aż wreszcie zatrzymały się nagle i wyskakując prawie z orbit, wpatrzyły się w łóżko
kamiennym wzrokiem.
Ujrzał, że ciężkie zasłony poruszyły się, jak gdyby trup, którego zasłaniały, obrócił się
na łożu i usiadł na nim. Byrne, nie przypuszczając, żeby na świecie istniały rzeczy bardziej
jeszcze przerażające niż te, które przeżył, poczuł, jak mu włosy stają dęba. Schwycił się za
poręcze fotela, szczęki mu opadły, pot spłynął aż na brwi, a wyschnięty język przylgnął nagle
do podniebienia. Zasłony poruszyły się ponownie, lecz nie rozsunęły się jeszcze. „Nie poka-
zuj się, Tomie!”, chciał zawołać Byrne, lecz wydał tylko cichy jęk, jak podczas niespokojne-
go snu. Poczuł, że traci zmysły, gdyż zdawało mu się, że sufit nad łóżkiem poruszył się, po-
chylił, wreszcie wyprostował się znów, a zasłony zachwiały się z lekka, jak | gdyby miały się
rozsunąć.
Byrne zamknął oczy, aby nie ujrzeć okropnej zjawy nieboszczyka zmartwychpowstałe-
go za sprawą złego ducha. W głębokiej ciszy, która panowała w pokoju, przeżył chwilę trwo-
żnego konania, po czym znów otworzył oczy i zobaczył zasłony wciąż jeszcze zasunięte, lecz
zauważył też, że sufit ponad łóżkiem podniósł się przynajmniej o stopę. Ostatnim błyskiem
świadomości zrozumiał, że ogromny baldachim nad łóżkiem opuszczał się na dół, a zasłony
przymocowane do niego chwieją się z lekka, kładąc się powoli na podłogę. Zamknął opadają-
ce szczęki i na wpół wyprostowany w fotelu, przyglądał się, jak potworny baldachim opu-
szczał się nagłymi ruchami aż do połowy mniej więcej wysokości, po czym raptownie spadł
na łóżko i przykrył je, jakby skorupą ogromnego żółwia. Drzewo tylko parokrotnie z lekka
trzasnęło i zapanowała w pokoju cisza.
Byrne powstał i głęboko odetchnąwszy, wydał okrzyk wściekłości i zgrozy; był to pie-
rwszy głos, jaki wydał w czasie tej przerażającej nocy. Oto jakiej śmierci uniknął! Oto przed
jaką diabelską sztuczką dusza biednego Toma z tamtego nawet świata usiłowała go ostrzec;
nie ma wątpliwości, że Tom ginął w taki właśnie sposób. Byrne był pewien, że naprawdę sły-
szał słaby głos marynarza wymawiający zwykłą swą formułkę: „Panie miej się na baczności!”
i inne jeszcze niezrozumiałe słowa. Odległość między żywymi a umarłymi jest przecież tak
wielka, biedny Tom usiłował go jednak ostrzec! Byrne podbiegł do łóżka i próbował podnieść
lub usunąć okropne wieko nakrywające ciało, lecz opierało się jego wysiłkom, nieporuszone
jak płyta grobowa, ciężkie jak ołów. Wściekła chęć zemsty skłoniła go do zaniechania tych
prób, głowa jego roiła się od chaotycznych pomysłów odwetu; bełkocząc okropne pogróżki,
biegał wokoło pokoju, jakby nie mógł znaleźć ani broni, ani wyjścia...
Gwałtowne kołatanie do drzwi gospody otrzeźwiło go nieco. Rzucił się do okna, otwo-
rzył okiennicę wyjrzał na dwór. W słabym brzasku świtającego dnia ujrzał na dole tłum ludzi.
Ha! Pójdzie stanąć w walce z tymi mordercami, zebranymi tu bez wątpienia, by go zgładzić.
Po walce z nieznanym mordercą marzył o otwartej bitwie z uzbrojonym nieprzyjacielem.
Lecz widocznie niezupełnie jeszcze odzyskał przytomność, gdyż, zapominając o broni, zbiegł
po chodach z dzikim okrzykiem. Odryglował drzwi, do których dobijano się jeszcze ciągle z
zewnątrz, otworzył je na oścież i z gołymi rękami rzucił się do gardła pierwszego człowieka,
jaki się przed nim znalazł. Przewrócili się obaj. Byrne miał mglisty zamiar przedrzeć się przez
napastników, uciec górską ścieżką powrócić wkrótce z ludźmi Gonzalesa dla wywarcia przy-
kładnej zemsty. Walczył zawzięcie, dopóki na głowę jego nie spadło coś na kształt drzewa,
domu czy też skały, po czym nic już nie pamiętał.
Tu Byrne opowiada nam szczegółowo, jak odzyskał przytomność z głową starannie już
obandażowaną, informuje, ile stracił krwi, i opisuje, jak wówczas pielęgnowano jego zdrowie.
Nie żałuje też pochwał Gonzalesowi, on to bowiem, nie mogąc się doczekać wiadomości od
Anglików, z połową swej bandy wstąpił do gospody po drodze nad wybrzeże morskie.
„Wasza Ekscelencja, tłumaczył się, wpadł z taką gwałtownością, a że nie znaliśmy go,
więc...” itd. Gdy go zapytano, co się stało z czarownicami, wskazał tylko, milcząc, palcem na
ziemię i głosem spokojnym wypowiedział uwagę moralną: „Namiętność do złota jest w staro-
ści bezlitosna. Z pewnością już przedtem ułożyły do snu wiecznego w arcybiskupim łożu wie-
lu samotnych podróżnych”.
— W gospodzie była także młoda Cyganka — rzekł Byrne słabym głosem, leżąc na
noszach niesionych do wybrzeża morskiego przez oddziałek guerillerosów.
— Ona to właśnie manewrowała tą piekielną maszyną i dzisiejszej nocy ona ją też
opuszczała — brzmiała odpowiedź.
— Ale dlaczego? Dlaczego pragnęła mej śmierci? — zawołał Byrne.
— Zapewne dla zdobycia mosiężnych guzików z kurtki Waszej Ekscelencji — rzekł
uprzejmie poważny Gonzales. — Znaleźliśmy przy niej guziki zamordowanego marynarza.
Lecz Wasza Ekscelencja może być spokojny, uczyniliśmy z nią wszystko, co było konieczne
w danych okolicznościach.
Byrne nie pytał już więcej. Jeszcze jedną śmierć Gonzales uznał za „konieczną w da-
nych okolicznościach”. Jednooki Bernardino, postawiony pod ścianą swej winiarni, dostał w
same piersi sześć ładunków z escopetas *. Gdy rozległy się te strzały, garść hiszpańskich pa-
triotów, wyglądających na bandytów, niosła prostą trumnę ze zwłokami Toma przez dolinę ku
wybrzeżu, gdzie dwie łodzie spuszczone ze statku oczekiwały na ziemskie szczątki najlepsze-
go z marynarzy.
Byrne, bardzo blady i słaby, wsiadł do łodzi, w której złożone były zwłoki zacnego
przyjaciela, gdyż postanowiono pochować Toma Corbina daleko w Zatoce Biskajskiej. Oficer
ujął ster i spojrzawszy po raz ostatni na wybrzeże, ujrzał na szarym zboczu pagórka porusza-
jącą się postać, w której rozpoznał siedzącego na mule małego człowieka w żółtym kapelu-
szu. Gdyby nie sprawa tego muła, los Toma Corbina pozostałby nie znany na wieki.
* Escopeta (hiszp.) — długa broń palna.
MAGICZNY SKLEP
Herbert George Wells (1866-1946)
Klasyk angielski, autor licznych powieści i opowiadań fantastyczno-naukowych, a także społeczno-
obyczajowych („Wehikuł czasu”, „Wojna światów”. Wśród jego utworów pojawiają się z rzadka
opowiadania „z dreszczykiem”.
Nieraz widziałem ów sklep z daleka. Kilkakrotnie przechodziłem obok niego. Na zasta-
wionej wystawie przyciągały wzrok różne drobne przedmioty: magiczne kulki, cudowne kur-
częta, czarodziejskie stożki, mówiące lalki, przybory do sztuki z koszykiem, talie kart niczym
się nie różniące od zwykłych i wiele innych rzeczy. Nigdy jednak nie myślałem o wejściu do
sklepu, aż pewnego dnia Gip bez słowa przyciągnął mnie za palec prosto do wystawy i zacho-
wał się tak, że nie mogłem nic innego uczynić, jak wejść z nim do środka. Prawdę mówiąc,
nie byłem pewny, czy to właśnie jest tu, na Regent Street, między sklepem z obrazami a miej-
scem, gdzie kurczaki wylatują prosto z patentowanych inkubatorów. A jednak tu był właśnie.
Sądziłem, że znajduje się bliżej placu albo za rogiem na Oksfordzkiej ulicy, lub nawet w Hol-
born, zawsze nie po drodze, zawsze trochę niedostępny i nierealny. Teraz jednak znajdował
się, z całą pewnością tutaj oto i Gip pulchnym koniuszkiem palca bębnił głośno po szybie.
— Gdybym był bogaty — rzekł wskazując na Znikające Jajko — kupiłbym sobie to... i
to... — pokazał Płaczące Niemowlę — i to...
Owa tajemnicza rzecz nazywała się, jak stwierdzała schludna karteczka: „Kup, a Zadzi-
wisz Swych Przyjaciół”.
— Wszystko — powiedział — potrafi zniknąć pod takim stożkiem. Czytałem o tym w
książce. A tu, tatusiu, jest Znikający Grosz, tylko oni tak go umieścili, że nie możemy zoba-
czyć, jak to się robi.
Gip, kochany chłopak, odziedziczył po matce dobre maniery i nie proponował wejścia
do sklepu ani mnie nie męczył, tyle że, wiecie, całkiem nieświadomie ciągnął mój palec ku
drzwiom i wyraźnie okazywał swoje zainteresowanie.
— To — powiedział i wskazał na Magiczną Butelkę.
— A gdybyś ją miał? — spytałem.
W odpowiedzi na to pełne obietnic pytanie podniósł na mnie nagle rozpromienione
spojrzenie.
— Mógłbym pokazać Jessie — odparł, myśląc jak zawsze o innych.
— Twoje urodziny, Gibbles, będą za niecałe sto dni — powiedziałem kładąc rękę na
klamce. Gip nie rzekł nic, mocniej tylko ścisnął mój palec i tak weszliśmy do sklepu.
Nie był to zwykły sklep. Był to sklep czarodziejski i Gipa opuściła cała odważna
pewność siebie, jaką by wykazał, gdyby chodziło o zwykłe zabawki. Cały ciężar prowadzenia
rozmowy pozostawił więc mnie.
Sklep był mały, wąski, słabo oświetlony. Dzwonek zajęczał płaczliwie, gdy zamykali-
śmy drzwi za sobą. Przez chwilę byliśmy tu sami i mogliśmy rozejrzeć się dokoła. Na szkla-
nej płycie, która pokrywała niski kontuar, stał tygrys z masy papierowej, poważny tygrys o
łagodnych oczach, kiwający miarowo głową, kilka kryształowych kul, porcelanowa ręka trzy-
mająca karty, sporo rozmaitych czarodziejskich akwariów i bezczelny magiczny kapelusz,
bezwstydnie ukazujący swe sprężyny. Na podłodze stały magiczne lustra; jedno czyniło czło-
wieka długim i wąskim, a drugie krótkim i grubym jak baryłka. Gdyśmy bawili się patrze-
niem w lustra, wszedł prawdopodobnie sprzedawca. W każdym razie za kontuarem stał teraz
dziwny, żółtawy człowiek o ciemnych włosach, z jednym uchem większym od drugiego i
podbródkiem przypominającym nosek buta.
— Czym mogę służyć? — zapytał rozpościerając magiczne palce na szklanej szybie, a
my drgnęliśmy uświadamiając sobie jego obecność.
— Chciałbym — rzekłem — kupić synkowi jakieś proste zabawki...
— Kuglarskie? — zapytał. — Mechaniczne? Domowe?
— Jakieś zajmujące — odparłem.
— Hm — powiedział sprzedawca i podrapał się w głowę jak gdyby w zamyśleniu, po
czym, całkiem wyraźnie, wyciągnął z niej szklaną kulkę.
— Czy coś w tym rodzaju? — spytał wyciągając rękę z kulką.
Czynność ta była zupełnie nieoczekiwana. Widziałem niejednokrotnie ową sztuczkę w
czasie pokazów — stanowiła stałą część repertuaru magików — lecz nie spodziewałem się jej
tutaj.
— To wyśmienite — powiedziałem śmiejąc się.
— Nieprawdaż? — spytał sprzedawca.
Gip wyciągnął wolną rękę, by chwycić kulkę, lecz natrafił tylko na samą dłoń.
— Jest u ciebie w kieszeni! — rzekł sprzedawca. I rzeczywiście tam była!
— Ile to kosztuje? — zapytałem.
— Nie pobieramy opłat za szklane kulki — rzekł uprzejmie. — Zdobywamy je — mó-
wiąc to wyciągnął jeszcze jedną kulkę z łokcia — bezpłatnie.
Wyjął drugą z karku i położył obok poprzedniej na kontuarze. Gip spojrzał roztropnie
na swą szklaną kulkę, następnie skierował pytające spojrzenie na dwie pozostałe leżące na la-
dzie, po czym zwrócił swe szeroko otwarte, dociekliwe oczy na sprzedawcę, który uśmiechnął
się.
— Możesz dostać te dwie także — powiedział — a jeśli nie masz nic przeciwko temu,
jeszcze jedną z mych ust. O tak!
Gip poradził się mnie spojrzeniem, a potem milcząc schował wszystkie cztery kulki,
uchwycił się mego opiekuńczego palca i przygotował się na to, co nastąpi.
— W ten sposób zdobywamy wszystkie nasze drobne magiczne zabawki — stwierdził
sprzedawca.
Roześmiałem się biorąc to za żart.
— Zamiast iść do hurtowni — rzekłem — to przecież wypada taniej.
— Częściowo — odparł sprzedawca. — Chociaż płacimy za to w końcu, ale nie tyle, co
ludzie sądzą. Nasze większe zabawki i jednodniowy zapas towarów oraz wszystkie potrzebne
nam rzeczy wyjmujemy z tego kapelusza. Pan wie przecież, proszę mi wybaczyć, że o tym
wspominam, iż nie ma hurtowych składów dla Prawdziwych Magicznych Towarów. Nie
wiem, czy zauważył pan nasz szyld: Prawdziwy Magiczny Sklep? — Wyciągnął wizytówkę z
policzka i podał mi ją. — Prawdziwy — rzekł wskazując palcem na to słowo. — Nie ma tu
żadnego oszustwa, proszę pana!
Pomyślałem, że jest w swych żartach bardzo konsekwentny.
Sprzedawca zwrócił się nadzwyczaj uprzejmie do Gipa.
— Czy ty wiesz, że jesteś Chłopcem Jak Należy? — (Byłem zdziwiony, że o tym wie-
dział, bowiem ze względów wychowawczych trzymamy to w tajemnicy, nawet w domu. Gip
jednak wysłuchał słów sprzedawcy nie przerywając milczenia i patrząc na niego uparcie).
— Bo tylko Chłopiec Jak Należy może wejść przez te drzwi...
Jakby na potwierdzenie tych słów usłyszeliśmy stukanie do drzwi i skrzeczący głosik:
— Niee! Bliżej. Ja chcę tu wejść, tata! Ja chcę tu wejść. Niee! — a potem głos styrani-
zowanego ojca pocieszający i błagalny:
— Zamknięte, Edwardzie.
— Ale przecież nie są zamknięte — zauważyłem.
— Są, proszę pana — rzekł sprzedawca. — Zawsze. Dla tego rodzaju dzieci. — A gdy
to mówił, ujrzeliśmy owego chłopca o drobnej twarzy przybladłej od nadmiaru słodyczy i do-
brego pożywienia, wykrzywionej przez złe namiętności, bezwzględnego małego egoistę dra-
piącego w zaczarowaną szybę.
— To na nic, proszę pana — powiedział sprzedawca, gdy ze zwykłą sobie uczynnością
podszedłem do drzwi.
Niebawem też ojciec odciągnął rozpuszczone, wrzeszczące dziecko.
— Jak pan to robi? — spytałem oddychając swobodniej.
— Magia — odparł sprzedawca z niedbałym ruchem ręki i nagle z jego palców trysnęły
kolorowe iskry i znikły w cieniu sklepu.
— Mówiłeś — rzekł zwracając się do Gipa — zanim tu wszedłeś, że chciałbyś kupić
jedno z naszych pudełek „Kup, a Zadziwisz Swych Przyjaciół”.
Gip z wysiłkiem odpowiedział:
— Tak.
— Jest w twojej kieszeni.
I przechyliwszy się przez kontuar, a miał naprawdę niezwykle długie ciało, zadziwiają-
cy ów człowiek magicznym ruchem wyciągnął pudełko.
— Papier! — rzekł i wyjął arkusz papieru z pustego kapelusza ze sprężynami. — Sznu-
rek! — i usta jego stały się pudłem na sznurki, z którego wyciągał nie kończącą się nić. Gdy
zawiązał paczkę, odgryzł sznurek i, jak mi się zdawało, połknął szpulę. Potem zapalił świe-
czkę o nos jednej z mówiących lalek, wsadził palec, który stał się czerwony jak lak, do ognia i
w ten sposób zapieczętował paczkę.
— Chciałeś jeszcze Znikające Jajko — zauważył. Wyciągnął je z zanadrza mego palta i
zapakował. — A także Płaczące Niemowlę.
Oddawałem gotowe paczki Gipowi, który tulił je do piersi. Mówił mało, za to jego oczy
i przyciśnięcie ramion bardzo były wymowne. Przenikały go niewypowiedziane uczucia. To
była prawdziwa magia!
Wtem drgnąłem, uświadomiwszy sobie, że coś rusza się w mym kapeluszu, coś mięk-
kiego i skaczącego. Potrząsnąłem nim i oto pomarszczony gołąb, niewątpliwie wspólnik ma-
gika, wyskoczył z kapelusza, pobiegł po kontuarze i wszedł, jak sądzę, do tekturowego pudła
za tygrysem z masy papierowej.
— Cyt, cyt — rzekł sprzedawca zręcznie odbierając mi kapelusz — co za nieostrożny
ptak i, jako żywo, wysiaduje jaja!
Potrząsnął kapeluszem i wysypał na rękę dwa lub trzy jajka, dużą marmurową kulę,
około pół tuzina nieodzownych szklanych kulek i zmięty pomarszczony papier w coraz wię-
kszych ilościach. Przez cały czas mówił tylko o tym, jak to ludzie zapominają oczyścić swe
kapelusze w środku czyszcząc je z zewnątrz. Słowa były uprzejme, ale kryły wyraźną aluzję.
— Wszystkie takie rzeczy — mówił — gromadzą się, proszę pana... Nie chodzi tu specjalnie
o pana... Prawie każdy klient... Zadziwiające, co klienci noszą z sobą...
Zmięty papier rósł w oczach i kłębił się na kontuarze, aż sprzedawca począł niknąć nam
z oczu i niebawem znikł już zupełnie. Tylko głos jego brzmiał dalej.
— Nikt z nas, proszę pana, nie wie, co kryje w sobie piękna cielesna powłoka człowie-
ka. Czyżbyśmy byli jedynie pobielanymi grobami?
Głos jego umilkł, zupełnie tak, jak gramofon sąsiada trafiony celnym kamieniem. Zapa-
dła natychmiastowa cisza. Ucichł szelest papieru i wszystko ucichło.
— Czy skończył już pan z mym kapeluszem? — spytałem po chwili. Nie było odpowie-
dzi.
Popatrzyłem na Gipa, Gip popatrzył na mnie, a w magicznych lustrach widać było na-
sze wykrzywione postacie, dziwaczne, poważne i spokojne.
— Myślę, że już pójdziemy — rzekłem. — Czy może mi pan powiedzieć, ile to wszy-
stko wynosi?
— Mówię — powiedziałem głośniejszym nieco tonem — że chciałbym prosić o rachu-
nek i o kapelusz.
Zza sterty papieru wydobył się odgłos przypominający parsknięcie.
— Spójrzmy za ladę, Gip! On się z nas wyśmiewa.
Poprowadziłem Gipa wokół kiwającego głowa tygrysa i, jak myślicie, cóż znajdowało
się za ladą? Nie było tam nikogo! Tylko mój kapelusz spoczywał na podłodze i zwykły królik
z opadającymi uszami, jakiego używają magicy, siedział pogrążony w rozmyślaniach. Był tak
skurczony i głupi, jak tylko może być królik magika.
Podniosłem kapelusz, a królik leniwie zrobił parę susów w przeciwnym kierunku.
— Tatusiu — szepnął Gip.
— Co takiego, Gip? — spytałem.
— Ten sklep mi się naprawdę podoba, tatusiu.
„Mnie też by się podobał — pomyślałem — gdyby kontuar nie rozciągał się tak nagle,
odgradzając człowieka od drzwi”. Nie powiedziałem jednak ani słowa o tym Gipowi.
— Trusia — powiedział malec wyciągając rękę do królika, który podskakiwał koło nas.
— Trusia, zrób sztuczkę magiczną dla Gipa — i wodził oczyma za królikiem, kiedy ten prze-
ciskał się przez drzwi, których z pewnością nie widziałem przed chwilą. Drzwi te otworzyły
się szerzej i znowu pojawił się człowiek z jednym uchem większym od drugiego. Uśmiechał
się nadal, lecz oczy jego napotkawszy moje wyrażały zarazem zadowolenie i wyzwanie.
— Pan chciałby zobaczyć nasz magazyn? — rzekł z niewinną słodyczą. Gip pociągnął
mnie za palec. Zaczynałem myśleć, że cała ta magia jest trochę zbyt prawdziwa.
— Nie mamy tak dużo czasu i... — zanim to powiedziałem, w nie wiedzieć jaki sposób
znaleźliśmy się w magazynie.
— Wszystko jest w tym samym gatunku — powiedział sprzedawca zacierając swe gię-
tkie ręce — to znaczy w najlepszym. Wszystko, co tu się znajduje, jest prawdziwie magiczne
z gwarancją pełnej dziwaczności. Przepraszam pana!
Uczułem, że pociągnął za coś, co zwisało u mego rękawa, i zobaczyłem, że trzymał za
ogonek małego, wijącego się, czerwonego diablika. Maleństwo kąsało, wyrywało się i usiło-
wało ugryźć go w rękę. Rzucił je po chwili niedbale za ladę. Był to niewątpliwie kawałek po-
wyginanej gumy, ale w pierwszej chwili... Przy tym ruch sprzedawcy przypominał do złu-
dzenia ruch człowieka trzymającego w ręku jakiegoś małego gryzącego robaka.
Zerknąłem na Gipa, lecz on wpatrywał się w magicznego konia na biegunach. Ucieszy-
łem się, że tego nie widział. Wskazując oczyma na Gipa i na czerwonego diabełka spytałem
zniżonym głosem:
— Chyba nie macie tu wielu rzeczy w tym rodzaju?
— To nie nasz! Prawdopodobnie przyniósł pan z sobą — odpowiedział sprzedawca tak-
że przyciszonym głosem i z jeszcze bardziej czarującym uśmiechem. — Zadziwiające dopra-
wdy, co ludzie noszą z sobą nie zdając sobie z tego sprawy. — A potem zwracając się do
Gipa rzekł:
— Czy jest tu coś, co ci się podoba?
Było tu dużo rzeczy, które się podobały Gipowi.
— Czy to jest magiczny miecz? — zwrócił się do sprzedawcy z mieszaniną zaufania i
szacunku.
— Magiczny miecz do zabawy. Nie gnie się, nie łamie, nie tnie palców. Czyni właści-
ciela niezwyciężonym w walce z każdym przeciwnikiem poniżej lat osiemnastu. Od pół koro-
ny do siedmiu szylingów i sześciu pensów, zależnie od wielkości. Te tekturowe zbroje prze-
znaczone są dla młodocianych błędnych rycerzy. Bardzo praktyczne. Tarcza bezpieczeństwa,
sandały szybkochody i hełm-niewidka.
— Och, tato! — wyszeptał Gip.
Usiłowałem dowiedzieć się, ile one kosztują, ale sprzedawca nie zwracał na mnie uwa-
gi. Udało mu się pozyskać sobie Gipa i odciągnąć go od mego palca. Pokazywał mu swój dia-
belski towar i nic nie mogło go powstrzymać. Niebawem ujrzałem w przypływie nieufności i
czegoś bardzo podobnego do zazdrości, że Gip schwycił tego człowieka za palec, tak jak
zwykle chwytał mnie. „Jest to z pewnością interesujący człowiek — pomyślałem — i ma cie-
kawe zabawki, ale...”
Szedłem za nimi, mówiąc mało i bacznie obserwując sztukmistrza.
Gip natomiast bawił się doskonale. Z pewnością, kiedy pora będzie iść, wyjdziemy stąd
bez przeszkód. Magazyn był długi i niekształtny, galeria zaś przerywana stoiskami, budkami i
kolumnami, z zaskakującymi lustrami i zasłonami, ze sklepionymi korytarzami prowadzący-
mi do innych działów, po których kręcili się i gapili bez celu przedziwnie wyglądający pomo-
cnicy. Lustra i zasłony były tak niezwykłe, że niebawem nie mogłem rozpoznać drzwi, który-
mi weszliśmy.
Sprzedawca pokazywał Gipowi magiczne pociągi jadące bez pary i maszynerii, gdy na-
stawiało się sygnały, a następnie kilka bardzo, bardzo cennych pudełek z żołnierzami, którzy
nabierali życia, kiedy zdejmowało się pokrywkę i mówiło... Nie mam dobrego słuchu, a był to
dźwięk, na którym można było skręcić język, lecz Gip — odziedziczywszy słuch po matce —
powtórzył go od razu.
— Brawo — rzekł sprzedawca kładąc bez ceremonii żołnierzy z powrotem do pudełka i
podając je Gipowi.
— Teraz ty — powiedział i po chwili Gip ożywił ich na powrót.
— Chcesz wziąć to pudełko? — spytał sprzedawca.
— Weźmiemy je — powiedziałem — jeśli policzy pan mniej, niż są warte. Inaczej
trzeba by chyba milionowej fortuny...
— Ależ drogi panie! Skądże! — i wrzucił żołnierzyków z powrotem do pudełka, za-
mknął wieczko, potrząsnął pudełkiem w powietrzu i oto ukazało się ono naszym oczom zapa-
kowane w brązowy papier, przewiązane sznurkiem... z pełnym imieniem, nazwiskiem i adre-
sem Gipa wypisanym na papierze.
Sprzedawca roześmiał się z mego zdziwienia.
— To jest prawdziwa magia — powiedział. — Autentyczna.
— Zbyt autentyczna jak na mój gust — powiedziałem.
Następnie sprzedawca zaczął pokazywać Gipowi sztuczki. Dziwne to były sztuczki, a
jeszcze dziwniejszy był sposób, w jaki je wykonywał. Objaśniał przy tym i pokazywał ich
mechanizm, a mój kochany malec kiwał w zamyśleniu główką.
Nie poświęcałem temu takiej uwagi, jaką należałoby poświęcić.
— Hej, presto! — wykrzykiwał sprzedawca, a potem rozlegało się jasne i cichsze „Hej,
presto” chłopca. Lecz uwagę moją pochłonęły inne sprawy. Uświadomiłem sobie nagle, jak
niesamowite jest to miejsce; było ono, że tak powiem, nasycone dziwnością, wszystko tu wy-
dawało się jakieś niezwykłe, nawet sufit, podłoga i byle jak rozstawione krzesła. Doznawałem
dziwnego uczucia, że jeśli nie patrzę na nie, zaczynają ruszać się i urządzać gonitwy za mymi
plecami. Gzyms ozdobiony był dziwnym ornamentem z masek — stanowczo zbyt wyrazi-
stych jak na zwykły tynk.
Nagle uwagę moją przykuł jeden z dziwacznie wyglądających pomocników. Stał nieda-
leko i najwidoczniej nie zdawał sobie sprawy z mej obecności. Widziałem jego postać w
jakichś trzech czwartych ponad stertą zabawek. Opierał się leniwie o kolumnę wykrzywiając
twarz w najbardziej potworny sposób.
Szczególnie okropne rzeczy wyczyniał ze swym nosem. Wyglądało na to, że się nudzi i
pragnie się zabawić. Z początku był to nos krótki jak kartofel; potem wysunął się nagle jak
rożki; potem robił się coraz dłuższy i cieńszy, aż upodobnił się do długiego, giętkiego bicza.
Zupełnie jak w sennym majaczeniu! Pomocnik machał nim i rzucał przed siebie niczym linkę.
Pomyślałem od razu, że Gip nie powinien tego widzieć. Odwróciłem się i ujrzałem ma-
lca najspokojniej zajętego sprzedawcą. Szeptali coś do siebie spoglądając na mnie... Gip stał
na stołku, a sprzedawca trzymał w ręku coś w rodzaju wielkiego bębna.
— Bawimy się w chowanego, tata! — zawołał Gip. — Ty szukasz.
I zanim zdążyłem temu zapobiec, sprzedawca nakrył go wielkim bębnem. Ogarnęły
mnie niedobre przeczucia.
— Niech pan to zostawi! — krzyknąłem. — W tej chwili! Przestraszy pan chłopca!
Niech pan to zabierze!
Sprzedawca z nierównymi uszami usłuchał bez słowa i pokazał mi bęben, abym zoba-
czył, że jest pusty. I stołek był także pusty! Mój chłopiec zniknął!
Znacie chyba owo złowrogie uczucie, co niczym tajemnicza raka ściska wam serce. I
nagle człowiek się zmienia, staje się czujny i rozważny, ani zbyt powolny, ani zbyt szybki, ani
gniewny, ani przerażony. Tak też było ze mną. Podszedłem do uśmiechającego się sprzeda-
wcy i kopnąłem jego stołek.
— Skończ pan z tymi głupstwami! — powiedziałem. — Gdzie jest mój syn?
— Widzi pan — odparł ukazując nadal pusty bęben — nie ma tu żadnego oszustwa!
Wyciągnąłem rękę, aby go schwytać, lecz uchylił się zręcznie. Sięgnąłem znowu, lecz
on odwrócił się i pchnął drzwi, aby uciec.
— Stać! — wykrzyknąłem, ale on wycofał się ze śmiechem. Skoczyłem za nim w
ciemność. Bums!
— Na Boga! Nie zauważyłem pana!
Znajdowałem się na Regent Street zderzywszy się z przyzwoicie wyglądającym robotni-
kiem, a w odległości może pół jarda ode mnie niesłychanie zaskoczony stał sobie Gip. Wyją-
kałem jakieś słowa przeproszenia, a Gip odwrócił się i podszedł do mnie z radosnym uśmie-
chem, jak gdyby tylko na chwilę stracił mnie z oczu. W ręku trzymał cztery paczki. Natych-
miast schwycił mnie za palec.
Przez chwilę byłem dość zaskoczony. Rozejrzałem się bacznie dokoła szukając drzwi
magicznego sklepu, lecz ich nie znalazłem. Nie było ani drzwi, ani sklepu, tylko zwykły filar
oddzielający sklep z obrazami od wystawy wylęgarni kurcząt. Wśród nawału myśli byłem w
stanie uczynić tylko jedno. Podszedłem do krawędzi chodnika i parasolem przywołałem doro-
żkę.
— Dolozka — rzekł Gip w najwyższym zachwycie.
Pomogłem mu wsiąść, przypomniałem sobie z pewnym wysiłkiem swój adres, po czym
wsiadłem także. W kieszeni mej marynarki wyczułem coś niezwykłego. Sięgnąłem ręką i zna-
lazłem szklaną kulkę. Rzuciłem ją ze złością na ulicę. Gip milczał.
— Tata — rzekł w końcu — to był prawdziwy sklep!
Uwaga Gipa wzbudziła we mnie ciekawość, jak ta sprawa wyglądała w oczach malca.
Jak dotychczas wydawał się, dzięki Bogu, zupełnie zdrowy, nie był ani wystraszony, ani wy-
trącony z równowagi, tylko po prostu niezmiernie zadowolony z popołudniowej wyprawy, a
w ramionach trzymał cztery paczki. „Do diaska! Co też w nich może być?”
— Hm — rzekłem. — Mali chłopcy nie mogą codziennie chodzić do takich sklepów.
Przyjął to z właściwym sobie spokojem i żałowałem przez chwilę, że jestem jego
ojcem, a nie matką i że nie mogę nagle, na oczach wszystkich, pocałować go w dorożce.
„Ostatecznie — pomyślałem — cała historia nie jest znów taka straszna!”
Jednak dopiero wtedy, gdyśmy otworzyli paczki, zacząłem się uspokajać. Trzy z nich
zawierały pudełka z żołnierzami, ale w tak dobrym gatunku, że Gip mógłby zapomnieć, iż pu-
dełka te były kiedykolwiek zabawkami magicznymi, prawdziwie czarodziejskimi. W czwartej
paczce był kotek, mały biały żywy kotek, cieszący się doskonałym zdrowiem, apetytem i
usposobieniem. Przyglądałem się rozpakowywaniu z uczuciem chwilowej ulgi i pozostałem w
pokoju Gipa przez dłuższy czas.
Wszystko to zdarzyło się pół roku temu. Teraz zaczynam wierzyć, że wszystko jest w
porządku. Kotek posiada w sobie tyle tylko magii, ile posiadają wszystkie kotki, a żołnierze
stoją tak sztywno wyprężeni, jak tylko pułkownik może sobie życzyć. A Gip?
Każdy inteligentny ojciec zrozumie, że muszę postępować z Gipem ostrożnie. Posuną-
łem się jednak tak daleko, że pewnego dnia zapytałem:
— Gip, czy chciałbyś, aby twoi żołnierze ożyli i poruszali się?
— Oni się ruszają. Muszę tylko powiedzieć jedno takie słowo, zanim podniosę pokry-
wkę. I wtedy chodzą sami. Och, tak, tatusiu, nie podobaliby mi się, gdyby tego nie robili.
Nie okazałem żadnego zdziwienia, gdyż byłoby nie na miejscu. Od tego czasu spróbo-
wałem wpaść do niego raz czy dwa, gdy bawił się żołnierzami, lecz jak dotąd nie zauważy-
łem, by zachowywali się w jakikolwiek niezwykły sposób. Chociaż... trudno powiedzieć...
Istnieje tylko nadal pewna kwestia... finansowa. Mam nieuleczalny zwyczaj płacenia
rachunków. Przeszedłem po Regent Street kilka razy, tam i z powrotem, szukając owego skle-
pu. Skłonny jestem jednak przypuszczać, że uczciwości stało się zadość. Skoro bowiem lu-
dzie ci znają nazwisko i adres Gipa, mogę więc chyba pozostawić im, kimkolwiek są, przy-
słanie rachunku, kiedy im się będzie podobało.
DZIWNA AFERA PRZY ALEI M.
John Steinbeck (1902-1968)
Wybitny pisarz amerykański, autor wielu realistycznych powieści o tematyce społeczno-moralnej (m.
in. „Myszy i ludzie”, „Na wschód od Edenu”). Największym jego pisarskim osiągnięciem są „Grona
gniewu”. Opowiadanie fantastyczne, zabarwione elementem satyry, stanowi interesujący wyjątek w
literackim dorobku Steinbecka.
Miałem nadzieję, że uda się ukryć przed ciekawością opinii publicznej te dość niezwy-
kłe wydarzenia, które od miesiąca mnie zaprzątają. Wiem, że mówi się o tym w sąsiedztwie.
Zdaję już sobie całkiem dobrze sprawę, że gdy przechodzę — przekupnie kiwają głowami, a
sprzedawczyni gazet stara się nie odpowiadać na moje pozdrowienie. Niektóre z krążących
wersji dotarły nawet do moich uszu i od razu muszę oświadczyć, że są od początku do końca
zmyślone, obliczone na łatwowierność poczciwców. Jednakże mojej chęci nierozgłaszania
sprawy zadano wczoraj bolesny cios: przyszło do mnie dwóch przedstawicieli czołowych
organów prasowych, którzy mnie zapewnili, że wieści o całej tej historii (lub nawet — aferze)
przedostały się z obrębu mego otoczenia i trafiły do redakcji głośnych tygodników, budząc
sensację w mieście. Wobec tego, że zagrażał skandal, i po to, by uniknąć bezwstydnego znie-
kształcenia i tak już niezwykłych okoliczności, nie pozostaje mi nic innego, jak samemu opi-
sać szczegóły tych wypadków, znanych już jako afera przy Alei M. Przedstawię je tak, jak się
zdarzyły, powstrzymując się od wszelkich komentarzy, co pozwoli publiczności na samodzie-
lną ocenę sytuacji.
Na początku lata przywiozłem rodzinę do Paryża i umieściłem ją w ładnym małym
domku przy Alei M., pod numerem 1, gdzie ongi mieściły się stajnie należące do sąsiedniego
dużego domu. Posesja ta zamieszkana jest tylko częściowo przez obecnych właścicieli —
starą szlachecką rodzinę francuską, tak starą i tak czystej krwi, iż jej członkowie zawsze
twierdzą, że Burboni nie mają prawa pretendować do tronu Francji.
W tym ładnym małym budynku, którego trzy pięterka wznoszą się nad wewnętrznym
dziedzińcem o doskonale wygładzonym bruku, mieszkam wraz najbliższą rodziną, złożoną z
żony i trojga dzieci — dwóch chłopczyków i dużej dziewczynki. Nasze życie domowe i życie
konsjerżki, która w pewnej mierze należy do rodziny, reguluje francuska kucharka o wyso-
kich kwalifikacjach, służąca — Hiszpanka i moja sekretarka osobista — młoda Szwajcarka,
której wybitnym zdolnościom dorównuje jej moralna prawość. Tak więc przedstawiała się
nasza rodzinka w chwili, gdy nastąpiły wydarzenia, o których mowa niżej.
Ponieważ trzeba sięgnąć aż do ich podłoża, więc niestety muszę przypisać, jeżeli nie
odpowiedzialność za nie, to przynajmniej mimowolne ich wywołanie, mojemu młodszemu
synowi, Johnowi. To żywe dziecko, którego uroda rzuca się w oczy, podobnie jak jego wysta-
jące zęby, minęło właśnie etap pierwszych ośmiu lat życia.
Pod koniec pobytu w Ameryce ów młody człowiek stał się praktykującym wyznawcą
tej szczególnej amerykańskiej manii, która polega na żuciu bubblegum *; w działalności na
tym polu John wykazuje wybitny talent i choć nie wzniósł się jeszcze do poziomu mistrzów,
od dawna już nie można go taktować tylko jako amatora.
Jedną z najprzyjemniejszych stron mego życia w Paryżu na początku lata było to, że
mój beniaminek wyjeżdżając z Ameryki zapomniał zabrać ze sobą zapas bubblegum. Dziecko
od razu nabrało lepszej dykcji i nie patrzyło już jak zahipnotyzowane. Niestety, ten miły okres
nie miał trwać długo, stary przyjaciel rodziny, podróżujący po Europie, przywiózł dzieciom
więcej niż dostateczny zapas tej przeklętej gumy; sądził, że wszystkim sprawi przyjemność
swoim podarunkiem. Tak więc powrócił dawny stan rzeczy. Słowa Johna znowu musiały
przeciskać się przez ogromny, wilgotny knebel, aż wreszcie wylatywały z hałasem podobnym
do odgłosu wydobywającego się z zepsutej sikawki. Szczęki Johna były w nieustannym ru-
chu, co nadawało jego twarzy wyraz człowieka w agonii, a spojrzenie przypominało szklistą
nieruchomość oka świni, której tylko co przecięto tętnicę szyjną. Ponieważ uważam, że nie
trzeba narażać dzieci na kompleksy wynikające z tłumienia pożądań, pojąłem tylko, że przyj-
dzie mi spędzić lato mniej przyjemnie, niż sobie zrazu wyobrażałem.
Są wypadki, w których odstępuję od reguły niekrępowania nikogo. Na przykład kiedy
ostatecznie obmyślam temat książki, sztuki lub artykułu, kiedy potrzebne mi jest całkowite
skupienie się — skłonny jestem do wprowadzania tyrańskich przepisów, by egoistycznie
zapewnić sobie wygodę i wydajność pracy.
Jeden z tych przepisów głosi, że gdy usiłuję się skupić, nie wolno w pobliżu mnie żuć
ani robić baloników. Mój John tak dobrze pojmuje tę regułę, iż zgadza się na nią jak na jedno
z praw natury i nie próbuje się w tym wypadku skarżyć ani też wyłamywać. Synek wpada
często do mego gabinetu dla własnej przyjemności i aby mnie rozerwać. Siedzi wówczas przy
* Bubblegum różni się od chewing-gum (czyli zwykłej gumy do żucia — przyp. tłum.) zarówno rozmia-
rami kostki, jak i konsystencją. Każdy kawałek ma wielkość mniej więcej dorodnej ostrygi, konsystencję wzma-
cnia się przez dodanie do zwykłej gumy odrobiny buny-S oraz materiału plastycznego z łańcucha węglopocho-
dnych o wysokim współczynniku rozciągliwości. Podczas żucia drażetka bubblegum stawia opór o wiele wię-
kszy niż zwykła guma do żucia. W dodatku smak jej przyprawia o mdłości. Rzec by można, że producent, dał
konsumentowi wszystkie powody do znienawidzenia swego produktu, uchylając się przez to od odpowiedzialno-
ś
ci za bubblegumomanię. Przeżuwacz po urobieniu gumy przez pewien czas ściska ją językiem między zębami,
a potem — dmuchając zwolna, ale mocno — wypycha spomiędzy warg balonik, który należy rozdymać aż do
chwili, gdy eksploduje z lekkim kląsknięciem odrywanej lekarskiej bańki; strzępy włókienka rozerwanego
balonika rozlatują się wówczas, osiadając na brodzie, nosie, a nawet włosach żującego. Ten — kolistym ruchem
wskazującego palca zbiera ochłapy, wkłada je z powrotem do ust i zaczyna żuć na nowo, aż guma stanie się
znów podatna do zrobienia balonika. Zadowolenie, jakie dzieci amerykańskie zdają się znajdować w żuciu
gumy, jest tak wielkie, że nie zdają one sobie sprawy ze smaku i pożałowania godnego składu produktu, a
czynności tej poświęcają wszystkie godziny swoich zajęć z wyjątkiem posiłku. Na zebraniach młodzieży
konwersacja i zabawy zastąpione zostały koncertem trzasków baniek z bubblegum. Wydawca nie oczekuje, że
czytelnik uzna intelektualną wartość tej rozrywki, lecz uważa, że obowiązkiem jego było udzielić wyjaśnień co
do mechanizmu działania i techniki użytkowania bubblegum.
mnie bez słowa. Wie, że nie powinien mówić, a pobyt jego trwa tak długo, na ile pozwala mu
jego temperament; potem John wychodzi — wilczym krokiem. Obaj czerpiemy otuchę z
takiego niemego obcowania ze sobą.
Dwa tygodnie temu późnym popołudniem siedziałem przy stole zajęty pisaniem artyku-
łu dla „Figaro Litteraire” (artykułu, który zresztą rozpętał polemikę, gdy ukazał się pod tytu-
łem „Sartre Resartus” *). Doszedłem właśnie do tego miejsca w tekście, gdzie snuję poważne
myśli o duszy i jej powłoce cielesnej, kiedy nagle, osłupiały, posłyszałem „plipplop” pękają-
cego balonika bubblegum, odgłos dający się zawsze rozpoznać. Rzuciłem surowe spojrzenie
na mego potomka i zobaczyłem, że żuje ze wszystkich sił. Policzki miał czerwone ze wstydu,
a mięśnie jego szczęki były tak napięte, że aż bliskie pęknięcia.
— Znasz przepisy — powiedziałem doń zimno.
Zdziwiłem się widząc łzy w jego oczach; podczas gdy żuchwy jego pracowały nadal
uporczywie, dał się słyszeć głos — stłumiony, torujący sobie drogę poprzez wielką bryłę
bubblegum:
— To nie ja to robię.
— Jak to nie ty? — zapytałem z wściekłością. — Słyszałem doskonale, a teraz dosko-
nale widzę.
— Och, tatusiu — wyskandował — to naprawdę nie ja... to nie ja żuję, to ona mnie
żuje...
Przez chwilę przyglądałem się bacznie memu synowi. Jest to porządne dziecko, które
kłamie tylko wtedy, gdy naprawdę mu się to opłaca. Przyszła mi do głowy okropna myśl, że
bubblegum pokonała go w końcu i że równowaga umysłu mego syna została zachwiana.
Lepiej było w takim razie zachować ostrożność. Spokojnie wysunąłem otwartą dłoń.
— Wypluń — powiedziałem łagodnie.
Syn mój po męsku próbował rozewrzeć szczęki.
— Ona mnie nie chce puścić — wykrztusił.
— Otwórz — rozkazałem, a potem wsunąłem mu palce do ust, wgniotłem je w ten śli-
ski przedmiot, i po zmaganiach, podczas których ze dwadzieścia razy palce się ześlizgiwały,
udało mi się odkleić tę obrzydłą kulkę i położyć ją na biurku na stosie kartek do pisania.
Drżała w miejscu przez pewien czas, a potem zaczęła falować, rozdymać się, by zaraz oklap-
nąć, wykonując takie właśnie ruchy, jak gdyby była przeżuwana. Synek i ja patrzyliśmy na
nią wybałuszonymi oczyma.
Długo przyglądaliśmy się jej w milczeniu. Na próżno starałem się znaleźć jakieś wyja-
śnienie. Albo śniłem, albo też jakaś nie znana dotychczas zasada objawiała się poprzez kawa-
łek gumy, leżący w drgawkach na moim biurku. Nie jestem znów taki nieinteligentny. Gdy
obserwowałem to paskudztwo, przelatywały mi przez głowę strzępki myśli i zaczynało mi coś
świtać.
— Od dawna dajesz się tak żuć? — zapytałem wreszcie.
— Od wczoraj wieczór — brzmiała odpowiedź.
— A kiedy po raz pierwszy zauważyłeś, że ona zdradza takie skłonności?
John odpowiedział mi z całkowitą szczerością:
— Uwierz mi, proszę cię, tatusiu. Wczoraj wieczorem, zanim zasnąłem, przykleiłem ją
jak zwykle pod poduszką. W środku nocy obudziłem się z gumą w ustach. Znowu wsadziłem
ją pod poduszkę, ale ona rano z powrotem znalazła się u mnie w ustach; zachowywała się
zresztą całkiem spokojnie. Kiedy się już zupełnie rozbudziłem, poczułem, że guma się jednak
troszkę rusza, i od razu zrozumiałem, że już nad nią nie panuję. Ona zaczęła rządzić. Chcia-
łem ją wyjąć, ale się nie udało. Widzisz, nawet ty, taki silny, tyle miałeś kłopotu, zanim ją
wyciągnąłeś. Jeżeli przyszedłem i przeszkadzam ci, to dlatego, że już sam nie wiem, co robić.
* Gra słów — aluzja do pisarza francuskiego Sartre'a, a jednocześnie do tytułu dzieła angielskiego filo-
zofa Carlyle'a pt. „Santor Resartus” (przyp. tłum.).
Oj, tatusiu, powiedz mi, co to się dzieje!
Całą uwagę skupioną miałem na tej gadzinie.
— Muszę pomyśleć — powiedziałem. — To dosyć niezwykłe wydarzenie i nie można
go lekko traktować.
W czasie gdy mówiłem, twór ten doznał jakiejś zmiany: nagle przestał kurczyć się i roz-
dymać, zdawało się przez chwilę, że chce posunąć się naprzód, a potem, ruchami płynnymi,
charakterystycznymi dla jednokomórkowców i mięczaków, zaczął pełzać po biurku w kieru-
nku mego syna. Osłupiały przez chwilę, w bezbrzeżnym zdumieniu, nie od razu zdałem sobie
sprawę z zamiarów gumy: zeskoczyła na kolana Johna, a potem w przerażający sposób za-
częła leźć po jego koszuli. Dopiero wówczas zrozumiałem: usiłowała wrócić mu do ust. A on
patrzył, jak włazi, sparaliżowany strachem.
— Stój! — krzyknąłem, widząc, że mój najmłodszy jest w niebezpieczeństwie, a w
takich wypadkach zdolny jestem do wściekłej gwałtowności w słowach, jak i w czynach.
Schwytałem monstrum, gdy sunęło po brodzie mego synka, wielkimi krokami wypadłem z
gabinetu, wszedłem do salonu, otworzyłem okno i wyrzuciłem to świństwo na sam środek
Alei M., gdzie panował duży ruch...
Uważam, że obowiązkiem rodziców jest w miarę możności chronić dzieci od wstrzą-
sów, mogących wywołać koszmary, urazy czy coś jeszcze gorszego. Powróciłem do gabinetu,
by stwierdzić, że John siedzi nadal tam, gdzie go zostawiłem. Patrzył nieruchomo w prze-
strzeń. Głęboka zmarszczka przecinała mu czoło.
— Synku — powiedziałem. — Dosyć trudne będzie do strawienia dla innych to, cośmy
widzieli i o czym wiemy, że było prawdą. Wyobraź sobie, co by się działo, gdybyśmy to
opowiedzieli rodzinie. Wszyscy śmieliby się nam prosto w nos.
— Całkiem możliwe — odpowiedział machinalnie.
— Dlatego też proponuję ci, mój synku, żebyśmy zamknęli w pamięci tę historię na
cztery spusty i nigdy — słyszysz? — nigdy nie pisnęli o tym ani słowa.
Czekałem, że odpowie, ale skoro się nie odezwał, odwróciłem się ku niemu i stwierdzi-
łem, że twarz jego wygląda jak krajobraz księżycowy, przez który przeszła burza. Oczy litera-
lnie wychodziły mu z orbit. Spojrzałem w kierunku, w którym patrzył: jakieś wąskie pasemko
przeciskało się pode drzwiami; z chwilą pokonania przeszkody rozdęło się, formując szarawą
kulkę, która nabrała tchu, przystanąwszy na dywanie, a potem, w rytm pulsowania i ruchów
takich, jakby była żuta, zaczęła wędrować na niby-nóżkach w kierunku mego syna.
Opanowałem odruch paniki i poskoczyłem w kierunku gumy. Schwyciłem ją i rzuciłem
na biurko, a potem, złapawszy wiszącą na ścianie wśród różnych trofeów afrykańską maczugę
wojenną, okropne narzędzie, całe okute brązem, zacząłem walić gumę aż do utraty tchu. Pod
koniec tej operacji pozostało z niej tylko kilka nędznych strzępów plastycznej substancji. Gdy
skończyłem, guma natychmiast pozbierała się, a potem ugniatała się sama przez pewien czas,
jak gdyby dusiła się ze śmiechu w obliczu mojej bezradności. Następnie podjęła nieubłagany
marsz w kierunku mojego syna, który wrzeszczał ze strachu, skulony w kącie.
Ogarnął mnie dziwny spokój. Zebrałem to niesłychane paskudztwo, zawinąłem je w
chustkę, wielkimi skokami wypadłem z domu, minąłem trzy bloki mieszkalne dzielące nas od
Sekwany i wrzuciłem zawiniątko w powolny nurt rzeki.
Znaczną część popołudnia spędziłem na dodawaniu otuchy synkowi i próbach przeko-
nania go, że przyczyna jego przerażenia jest zlikwidowana. Doszedł on jednak do takiego sta-
nu, że kazałem mu połknąć pół pastylki gardenalu, zanim zgodził się zasnąć, a żona błagała
mnie, żebym wezwał doktora. Nie odważyłem się powiedzieć, dlaczego odmówiłem spełnie-
nia jej życzenia.
W samym środku nocy okrzyk przestrachu, dobiegający z pokoju dziecinnego, zbudził
mnie i cały dom. Zbiegłem ze schodów, przeskakując po kilka stopni, i wpadłem do pokoju,
w przelocie przekręcając kontakt elektryczny. John siedział na łóżku i miotany konwulsjami
grzebał palcami w otwartych ustach, które nie mogły się powstrzymać od ruchów opętanego
żucia. Zanim zorientowałem się, co się dzieje, między palcami synka wytrysnął balonik i pękł
z cichym, wilgotnym mlaśnięciem.
Jakże więc nie ujawnić naszej tajemnicy! Teraz trzeba było wszystko wyjaśnić. Aby
ułatwić to, przygwoździłem najpierw gumę szpikulcem do kruszenia lodu do drewnianej tacy
na chleb. Dumny jestem, że okazano mi tyle serca. Rodzina to wspaniała rzecz! Nasza francu-
ska kucharka ustaliła swój pogląd prosto: nie uwierzyła, choć sama była świadkiem. — Rzecz
cała przeczy zdrowemu rozsądkowi — wyjaśniła nam — a ona jest rozsądnym człowiekiem
rozsądnego narodu. Hiszpańska dziewczyna do wszystkiego zamówiła i z własnej kieszeni
opłaciła u proboszcza z naszej parafii przeprowadzenie egzorcyzmów, ale ten biedaczyna po-
szedł sobie po dwóch godzinach zmagań, mrucząc, że cała sprawa należy raczej do dziedziny
gastrycznej niż duchowej. Monstrum dręczyło nas przez całe dwa tygodnie. Paliliśmy je na
kominku, widzieliśmy, jak rozpływa się tryskając błękitnymi płomieniami — nędzny szczątek
leżący wśród popiołu. Nim zaświtało, już pchało się przez dziurkę od klucza do pokoju dzie-
cinnego, pozostawiając za sobą na drzwiach długą smugę jak gdyby żużlu. I ponownie budzi-
ły nas krzyki naszego beniaminka.
Będąc u kresu sił, pojechałem daleko na wieś i wyrzuciłem „to” przez okno mego wozu.
Powróciło przed świtem. Sądzę, że musiało wlec się wzdłuż magistrali, w nadziei, że zabrane
zostanie przez oponę którejś z ciężarówek jadących do Paryża. Istotnie, gdy tego poranka
wyrwaliśmy gumę z ust Johna, cała była jeszcze naznaczona odciskami słynnej, nie ulegającej
zdzieraniu opony Michelina.
Ogarnęło mnie zmęczenie i rozgoryczenie. Wyczerpany, niezdolny do dalszej walki,
spróbowawszy wszelkich możliwych środków, aby zgubić czy też zniszczyć bubblegum, zro-
zpaczony umieściłem ją pod kloszem, z którego zazwyczaj korzystam dla nakrywania mego
mikroskopu. Padłem na fotel bez siły i patrząc zmęczonymi oczyma na gumę, oczekiwałem,
co nastąpi. John zasnął w swym łóżeczku pod działaniem całej masy środków uspakajających,
upewniony przeze mnie, że nie spuszczę gumy z oczu. Zapaliłem fajkę i oparłem się o poręcz
fotela, gotów do działania. Pod kloszem szara masa poruszała się, szukając drogi do wydosta-
nia się z więzienia. Od czasu do czasu przystawała, jakby się namyślając i wypuszczając ma-
lutki balonik w moim kierunku. Czułem, jaką nienawiścią mnie darzyła. Ze skołataną głową
zapadłem w rozmyślania na tematy, które dotychczas uchodziły mej uwagi.
Prześledziłem dzieje wypadków. Bez wątpienia wskutek stałego żucia przez mego tak
żywotnego syna, gumie tej przekazany został impuls życiowy. Wraz z życiem uzyskała ona
inteligencję, i to nie świeżo obudzoną i żywą inteligencję chłopca, lecz zdolność do kalkulacji
i przebiegłość.
Jakże mogło być inaczej? Bezduszna inteligencja pozbawiona równoważącego ją pie-
rwiastka musi z konieczności prowadzić do złego. Guma zaś nie wchłonęła przecież ani czą-
stki duszy Johna.
— Doskonale — rzekłem sam do siebie. — Mamy teraz hipotezę co do jej pochodzenia;
zastanówmy się więc, jaka jest jej natura. Co ona myśli? Co kocha? Czego potrzebuje?
Umysł mój dokonywał skoków jak terier ostrowłosy. Teraz już koniec mej udręki. Mia-
łem odpowiedź: guma powracała do swojego gospodarza, do mego syna, bo chce, aby ją żuto.
Trzeba ją żuć, aby mogła żyć.
Guma pod kloszem wsunęła pod ciężki dzwon szklany delikatną mackę, wyłonioną ze
swej masy. I nagle skurczyła się tak, że klosz podniósł się o parę milimetrów. Śmiałem się
stawiając go na miejscu, Wstrząsnął mną szyderczy śmiech, byłem prawie pijany triumfem.
Tak — miałem odpowiedź.
W jadalni zaopatrzyłem się w talerzyk z przezroczystego plastiku, dekompletując w ten
sposób tuzin nabyty przez żonę na wycieczki poza miasto. Następnie, odwracając klosz spo-
dem do góry i wrzucając monstrum do środka, posmarowałem brzegi klosza odpornym na
alkohol i kwasy klejem wodoszczelnym. Przyłożyłem talerzyk do posmarowanego klejem
kręgu i dopóty przygniatałem, aż przywarł do klosza. Zrobiłem więc naczynie, do którego nie
było dostępu powietrza. W końcu postawiłem klosz i zapaliłem lampę przy łóżku, by dobrze
móc obserwować poruszenia mojego więźnia. Guma zaczęła wędrować dookoła, szukając
sposobu wydostania się. Potem stanęła naprzeciwko mnie i wypuściła szybko dużo maleńkich
baloników. Poprzez ścianę klosza słyszałem wściekłe bulgotanie.
— Mam cię, moja miła! — krzyknąłem. — Mam cię wreszcie!
Od tego czasu upłynął tydzień. Nie opuszczałem klosza i nie odwracałem się, chyba po
to, by niekiedy przełknąć filiżankę kawy. Gdy idę do łazienki — zastępuje mnie żona. Dziś
można już podać następujące wiadomości, uzasadniające wszelkie dobre nadzieje:
W ciągu pierwszych dwudziestu czterech godzin guma próbowała wydostać się wsze-
lkimi sposobami. Następnie, przez dzień i noc, była podniecona i nerwowa, jakby po raz pie-
rwszy zdała sobie sprawę z tego, co ją czeka. Trzeciego dnia zaczęła się sama żuć, lecz było
to jak poruszanie się szczęk w rytmie o wiele szybszym niż zwykły; rzekłbyś, że udawała
kibica drużyny base-ballu podczas krytycznego meczu. Czwartego dnia zaczęła słabnąć i z ra-
dością zauważyłem, że jej powierzchnia, poprzednio gładka i lśniąca, staje się nieco suchsza.
Teraz jest już siódmy dzień i mam wrażenie, że zbliża się koniec. Guma leży na talerzyku. Od
czasu do czasu wzdyma się, a potem opada. Stała się brudnożółta. Dziś, w pewnym momen-
cie, gdy syn mój wszedł do pokoju, podskoczyła do góry, lecz widocznie zdała sobie sprawę,
że nie ma już żadnej nadziei, gdyż nagle oklapła znowu na talerzyku. Mam wrażenie, że zde-
chnie dziś wieczorem. Gdy to nastąpi, pójdę wykopać głęboki dół w ogrodzie, złożę tam opie-
czętowany klosz, a po zasypaniu dołu ziemią — zasadzę tam geranium.
Spodziewam się, że to ścisłe sprawozdanie zlikwiduje choć w pewnej mierze bajki, ja-
kie krążą w całej dzielnicy, od początku do końca kłamliwe, no i zresztą całkiem nie do uwie-
rzenia.
SPIS TREŚCI
Stefan Grabiński — Ślepy tor
02
Jerzy Szaniawski — Profesor Tutka na małej stacji kolejowej
13
Janusz Meissner — Hangar Nr 7
15
Janusz Meissner — Dzwon z Lamartin
21
Wiktor Woroszylski — Białe robaki
27
Joseph Conrad — Gospoda „pod dwiema wiedźmami”
— przełożyła Teresa Tatarkiewicz
33
Herbert George Wells — Magiczny sklep
— przełożyła Iwona Sowińska
48
John Steinbeck — Dziwna afera przy Alei M.
— przełożył Tadeusz Adrian Malanowski
54