Mowat, Farley Kundel nie z tej ziemi – 1968 (zorg)

background image

background image

Kundel nie z tej ziemi

Farley Mowat

Spis treści

Od tłumacza ............................................................................................................................................. 2

Nastanie kundla ....................................................................................................................................... 3

Jak sowy plątały się pod nogami ............................................................................................................. 6

Pies, który nie chciał być psem .............................................................................................................. 12

Pranie z farbką ....................................................................................................................................... 15

Polowanie .............................................................................................................................................. 18

Wielki przełom ....................................................................................................................................... 21

Zakład o sto dolarów ............................................................................................................................. 22

Rejs łyski ................................................................................................................................................ 25

Arkana bójki ........................................................................................................................................... 29

Rzeką i brzegiem .................................................................................................................................... 31

Nasze podróże ....................................................................................................................................... 35

Kwietniowe pożegnanie ........................................................................................................................ 38

Od tłumacza

Autora „Kundla nie z tej ziemi” (oryginalny angielski tytuł: The Dog Who Wouldn’t Be) nie musimy
przedstawiać naszym Czytelnikom. Pamiętają o zapewne z drukowane u nas w odcinkach opowieści
„Sam jeden wśród wilków”, zbeletryzowanej relacji z kanadyjskiej Północy. gdzie jako świeżo
upieczony biolog zajmował się badaniem obyczajów wilków polarnych. Kanadyjczyk Farley Mowat
urodzony 12 maja 1921 w Belleville, Ontario, jako mały chłopiec przeniósł się wraz z rodzicami do
prowincji Saskatchewan, wtedy pustynnej równiny preryjnej, ciągnącej się dziesiątkami mil miedzy
górzysta Alberta a zbożodajną Manitobą. Były to - jak utrzymuje dziś najlepsze lata jego życia i
właśnie tym najlepszym latom poświecił książkę o Kundlu nie z tej ziemi, która stała się bestsellerem
(mam egzemplarz 25-go wydania „Kundla” w ciągu 10 lat!). Można się spierać, czy jest to lektura dla
młodzieży czy dla dorosłych; w każdym razie książkę czytują jedni i drudzy. a nawet jak stwierdziłam
sama w czasie pobytu w Kanadzie - z przewagą tych drugich. Farley Mowat ukończył studia
biologiczne nieco spóźniony. gdyż w latach 1940-1946 służył w wojsku, biorąc udział w II wojnie. Już

background image

w 1950 zdobył nagrodę doroczna za nowele. potem posypało się tych nagród więcej, stał się pisarzem
poszukiwanym na rynku i czytanym. Zna na wylot Kanadę i to właśnie te części, gdzie rzadko stąpa
noga ludzka: obszary dalekiej północy. Pasjonuje się żeglarstwem i przez parę lat przebywał na Nowej
Funlandii. Na stałe zamieszkanie wybrał jednak rodzinna prowincję „zielone Ontario”. Osiedlił się
wraz z rodziną (żona, dwoje dzieci) w niezbyt uczęszczanym przez turystów Port Hope, skąd jak okiem
sięgnąć rozpościera się bezmiar wód jeziora Ontario. Rozpoczynając druk fragmentów „Kundla nie z
tej ziemi” przytoczę dedykacje tej książki: „Dla moich rodziców, twórców godzin mojej młodości. I dla
Kundla, który czas ten ze mną dzielił”.

Ewa Kossak

Nastanie kundla

Pewnego sierpniowego dnia przytłaczająca ciemność panowała w mieście Saskatoon. Wedle zegara
było zaledwie południe. Wedle słońca... ale ziemia zakryła słońce. Jesienne wichry niosły pył z
wyschniętych prerii i niebo sczerniało.

W naszym małym domku na krańcu miasta moja matka zapaliła światło i dalej przygotowywała lunch
dla ojca i dla mnie. Na dźwięk dzwonka z niechęcią wyszła z kuchni do przedpokoju. Uchyliła drzwi,
jak by spodziewając się, że groźne niebo wedrze się przez nie do domu.

Ale nie było niczego groźnego w wyglądzie gościa, który czekał u progu. Mały chłopiec, może
dziesięcioletni, przestępował z nogi na nogę w szarym kurzu, który bezszelestnie spadał na nasze
miasto. Trzymał przed sobą wiklinowy kosz i mówił głosem ochrypłym od kurzu i obawy przed
ofuknięciem.

- Pani - prosił - czy nie kupiłaby pani kaczki?

Matka zaglądnęła do koszyka i ku swemu zdumieniu ujrzała oto troje wychudzonych kacząt, z
dziobami rozwartymi od gorąca i z wciśniętym między nie, bliżej nieokreślonym i zbiedzonym
szczenięciem.

Wzruszyło ją to i zaciekawiło, choć oczywiście nie miała zamiaru kupować kaczek.

- Chyba nie - odpowiedziała grzecznie. Czemu je sprzedajesz?

Chłopiec nabrał odwagi i odwzajemnił jej uśmiech.

- Muszę - powiedział. - Kałuża przy farmie wyschła. Duże kaczki zjedliśmy, ale te są za małe. Kilka
sprzedałem w chińskim barze. Chce pani resztę? Są tanie, każda po dziesiątce.

- Przykro mi - odpowiedziała matka. - Nie mam miejsca na chowanie kaczek. Skąd masz tego psiaka?

Chłopiec wzruszył ramionami.

- Ach, ten - powiedział bez zainteresowania. - Mam wrażenie, że ktoś wyrzucił go z samochodu akurat
przed naszą bramą. Ale psa ciężko sprzedać.

Ożywił się, jak by go nagle coś oświeciło:

- Niech pani powie, chce go pani? Sprzedam go pani za piątkę.

background image

Matka zastanowiła się. Potem niemal bezwolnie ręka jej powędrowała do koszyka. Szczenię było
spragnione ponad wszelką miarę, a te wyciągnięte palce musiały mu przypominać strugi wody z
niebios. Wdrapał się pośpiesznie na kaczęta. Chłopiec momentalnie dostrzegł swoją przewagę.

- On panią lubi, widzi pani? Należy do pani i to za jedne cztery centy!

Nie było jeszcze miesiąca odkąd moi rodzice i ja opuściliśmy zieloną otchłań południowego Ontario
dla jałowych i pokrytych kurzem prerii.

Wyglądało to na wariacką imprezę ponieważ zaczynały się ciężkie czasy, nawet na wschodzie;
podczas gdy na zachodzie kraju - czasy posuchy i ciężkie czasy nieurodzaju były już faktem
dokonanym. Nie wiem, co opętało mego ojca, aby zamienić bezpieczną posadę w Windsorze dla
zupełnie niepewnej przyszłości bibliotekarza w Saskatoon. Być może sama nazwa Saskatoon w
prowincji Saskatchewan pociągała go nieodparcie.

Po podjęciu tej decyzji cała zimę spędził na budowie krytego domu na kołach, przyczepy, która miała
nas zawieźć na zachód. Miała niecodzienny kształt, ponieważ mój ojciec byk z zamiłowań żeglarzem i
miał zaledwie słabe pojęcie o kształtach pojazdów lądowych. Nasza przyczepa była w rzeczywistości
łodzią mieszkalną na czterech wątłych kółeczkach podwozia. Niektórzy przyjaciele ojca przychodzili
i przyglądali się postępom w budowie. Nie mówili dużo, ale odchodząc potrząsali głowami
w zamyśleniu.

Być może nasza przyczepa nie była ideałem piękności, ale była okazem wygody. Miała oszczędnie
zbudowaną kuchnię okrętową z zawieszonym prymusem, wiszące lampy, miejsce na mapy, dwa łóżka
dla rodziców i zwijany materac dla mnie. Gdy podążaliśmy na zachód, doszliśmy do wniosku, że nasz
statek na kółkach jest wywrotną łajbą. Stawała się ofiarą każdego podmuchu wiatru. Gdy uderzał
w nią z boku, chyliła się ciężko w przeciwną stronę ciągnąc za sobą nasz biedny samochodzik. Wiatr
od czoła zmuszał do jazdy na drugim biegu, a wiatr od rufy powodował, iż masyw przyczepy usiłował
przejechać nasz mały samochód, a gdy się to nie udawało, popychał samochód z taką szybkością, że
matce zamierało serce.

Była to dla ośmioletniego chłopca pamiętna podróż. Wyludniona południowo-wschodnia część
Saskatchewanu przerażała. Burze piaskowe srożyły się tu od kilku lat i pozostawiały po sobie zaczątek
pustyni. Tu i ówdzie bielejące i szkielety porzuconych domów znaczyły ślady umarłych nadziei.

Byliśmy wszyscy przygnębieni. I chociaż ojciec usiłował przekonać, iż nastąpi poprawa, gdy udamy się
na północ, to nie mogę sobie przy pomnieć żadnych zmian w tym księżycowym krajobrazie, gdy
przejeżdżaliśmy obok niekończących się małych przysiółków, które znajdowały się w fazie
krańcowego butwienia i obok wypalonych suszą bezmiarów pól.

Niezliczona ilość małych susłów wzbudziła moje zainteresowanie, podobnie jak gorzkie alkaliczne
wody bijących jeszcze źródeł, wielkie szybujące kształty jastrzębi podrywających się z przydrożnych
kamieni i śpiew kojotów, który wieczorami przyprawiał mnie o dreszcz. Nawet Saskatoon,
wyczerpane rozpaczą, rozwalające się w widłach rzeki, zdawało się brzemienne w przygodę. Założone
trzy dziesiątki lat wcześniej jako placówka metodystów, stało się miastem trzydziestu tysięcy ludzi,
praktykujących wiarę i obyczaje połowy krajów zachodniej części Kanady.

Ojciec wynajął dom w północnej i części miasta i to tandetne pudło, które latem żarzyło się, zaś zimą
stawało się biegunem polarnym, stało się. moim rodzinnym domem.

background image

Jeśli była jakaś niedogodność w naszym nowym życiu w Saskatoon, to był nią brak psa. Gdy byłem
niemowlęciem pilnował mnie owczarek Imieniem Saper. I zawsze były psy dopóki nie przenieśliśmy
się na zachód - preria jest tylko na wpół rzeczywista, jeśli nie ma się psa.

Zacząłem agitować na rzecz psa od razu, gdy przybyliśmy i znalazłem chętnego sprzymierzeńca w
moim ojcu - chociaż jego pobudki były od moich różne.

Przez wiele lat byłem skazany na barwne opowieści mego dziadka, który osiedlił się w Albercie w
1900. Dziadek był urodzonym myśliwym i większość jego opowiadań obracała się wokół największych
polowań na zachodnich równinach. Zanim osiedliliśmy się w Saskatoon mój ojciec postanowił
sprawdzić te opowieści. Kupił wspaniałą angielską strzelbę, kurtkę myśliwską, skrzynki z amunicją,
egzemplarz „Praw łowieckich w Saskatchewan” i podręcznik strzelania. Pozostawało jeszcze jedno
nieodzowne akcesorium - myśliwski pies.

Jednego wieczoru powrócił ze swej biblioteki z taką bestią. Jej imię brzmiało: Niestrudzony Śmiałek
Księżycowej Korony. Pies był wysoki jak nasz stół w jadalnym i jak mogliśmy to z mamą ocenić, składał
się głównie z łap i ozora. Ojciec, strapiony że go tak lekko potraktowaliśmy, poinformował nas, że
Niestrudzony Śmiałek jest irlandzkim seterem, psem z rodowodem i polową tresurą oraz psem, który
zachwyciłby serce każdego znawcy. Być może był czystej krwi i posiadał niezliczoną ilość pucharów
i medali. Wielce podziwiałem sposób, w jaki się ślinił. Nigdy nie widziałem tak śliniącego się psa.
Nigdy nie ustawał z wyjątkiem gdy szurał do kuchni, żeby natankować wody. Zostawiał mokry ślad,
gdziekolwiek szedł.

Matka może przeoczyłaby ten widoczny defekt, gdyby nie cena Niestrudzonego. Właściciel żądał
dwustu dolarów. Nie mieliśmy takiej sumy. Niestrudzony Śmiałek opuścił nas następnego ranka.

Kupując szczeniaka od chłopca z kaczkami mama nie tylko zapobiegła kupieniu przez ojca następnego
kosztownego psa, lecz także mogła, kupując go zamiast kaczuszki, zaoszczędzić sześć centów
gotówką.

Kiedy powróciłem ze szkoły, to okazyjne kupno umieszczono w kuchni, w kartonie po mydle. Miał
wygląd, który kazał wątpić, iż cokolwiek można było za niego zapłacić. Był mały i wychudły. Ale kiedy
uklęknąłem przy nim i wyciągnąłem rękę podniósł się i zatopił swoje szczenięce ząbki w moim palcu
z takim upodobaniem, że moje wątpliwości się rozwiały. Upewniłem się, że on i ja poradzimy sobie.

Reakcja ojca była inna.

Wrócił do domu o szóstej i już od progu piał zachwyty nad springer-spanielem, którego właśnie
zobaczył. Zaledwie usłyszał uwagę mamy, która mu przerwała wiadomością, że już mamy psa, a dwa
to byłoby za wiele.

Kiedy wziął szczenię, poczuł się znieważony; ale sidła były dobrze zasadzone i zanim przyszedł do
siebie, matka odkryła swoje karty:

- Czyż on nie jest rozkoszny, kochanie? - spytała słodko. - I taki tani. Czy wiesz, że właśnie
zaoszczędziłam ci sto dziewięćdziesiąt dolarów i dziewięćdziesiąt sześć centów? To wystarczy, żeby
zapłacić całą twoją amunicję i tę nową, tak kosztowną strzelbę, którą kupiłeś.

Ojciec wskazał pogardliwie na szczenię i rozjątrzony odparł:

- A niech to diabli... toto nie jest psem myśliwskim!

Matka była na to przygotowana:

background image

- Skąd wiesz kochanie - spytała łagodnie - skoro go jeszcze nie wypróbowałeś?

Nie było na to odpowiedzi. Ojciec zwrócił się ku mnie, jako do sprzymierzeńca, ale nie napotkał
mojego spojrzenia. Przyjął porażkę ze zwykłym sobie wdziękiem. Przypominam sobie dobrze, co
powiedział kilku znajomym, którzy wpadli do nas na kieliszeczek trzy wieczory później. Szczenię,
względnie czyste i już trochę przytyte, zostało zaprezentowane gościom.

On jest importowany - powiedział ojciec skromnie. - O ile wiem, to jedyny z tej rasy na zachodzie. To
retriever księcia Alberta. Wprost wymarzona rasa na wyżynne polowanie. Cudownie aportuje.

Goście nie chcieli przyznać się do swojej niewiedzy.

- Jak się nazywa? - spytał jeden z nich.

Uprzedziłem ojca, zanim zdążył odpowiedzieć.

- Ja go nazwałem Kundel - powiedziałem. I przeraziło mnie spojrzenie ojca. Następnie ojciec zwrócił
się tyłem do mnie i uśmiechając się, jak by zawierzał gościom tajemnicę, rzekł:

- Trzeba być raczej ostrożnym z tymi hodowlanymi okazami. Lepiej żeby nie wiedziały, jakie są ich
rodowodowe imiona. Dobrze jest nazywać je takimi zwykłymi mieszczańskimi imionami jak Sport,
Łapaj czy - i tu powiedział w formie dowcipu - czy nawet Kundel.

Jak sowy plątały się pod nogami

Kiedy sowy po raz pierwszy przybyły do naszego domu miały mniej niż po sześć tygodni,
zapowiadając już wtedy, że ich dojrzały kształt będzie okazały. Moi rodzice, którzy nigdy nie widzieli
dorosłej sowy uszatej, nie mieli pojęcia, jak są one imponujące, a ja zachowywałem dyskretne
milczenie w tym przedmiocie. Mimo to matka oparła się memu planowi trzymania tych najnowszych
członków naszej rodziny w moim pokoju, chociaż zwracałem jej u-wagę, że ptaki mogą się zgubić
i byłyby w zrozumiałym niebezpieczeństwie ze strony kotów i psów, gdyby znalazły się na polu.

Ostatecznie ojciec rozwiązał problem domostwa dla nich pomagając mi zbudować na podwórku
ogrodzenie z kolczastego drutu. Zagroda ta służyła zaledwie przez kilka miesięcy, ponieważ wkrótce
okazała się zbyteczna.

Sowy przede wszystkim nie okazywały skłonności do uciekania. Codziennie brałem je na trawę, żeby
się pobawić, a one wykazywały opętany niepokój przed ryzykowną wolnością. Gdy raz czy dwa razy
zostawiłem je same na podwórzu, sowy, doszedłszy do wniosku że zostały opuszczone, urządziły
zdecydowany odwrót do domu. Drzwi nie stanowiły dla nich przeszkody: ich miedziana siatka ustąpiła
pod napastliwymi ciosami sowich szponów, jak by była papierem toaletowym. Przez pociętą siatkę
obie sowy wdarły się do kuchni, oddychając ciężko i patrząc z obawą przez ramię na szeroki świat,
gdzie panowała wolność tak im niepotrzebna.

Wkrótce klatka w kącie podwórza stała się środkiem, nie aby trzymać przy sobie sowy, ale środkiem
utrzymania ich od nas z daleka.

Oba żółtodzioby miały zupełnie różne charaktery. Wol, jednostka panująca w tej parze, był w sposób
spokojnie zarozumiały typem ekstrawertyka, który wie, że wszystkiemu jest równy. Przeciwnie
Weeps, był nerwowy, nielogiczny i nawiedzany przez mgławice lęków. Weeps był prawdziwym

background image

neurotykiem, i podczas gdy jego brat nauczył się w ciągu kilku tygodni gdzie można paskudzić, to
Weepsowi nigdy nie można było zawierzyć pod tym względem.

Gdy miały po trzy miesiące i już były prawie dorosłe, Wol zaprezentował nam swe zdolności do
samoobrony. Mając trzy miesiące miał wzrostu ponad sześćdziesiąt centymetrów, rozwierał zaś
skrzydła na szerokość z górą stu dwudziestu centymetrów. Trzycentymetrowe szpony były ostre jak
igły, co w połączeniu z zakrzywionym dziobem stanowiło straszną broń.

Jednego letniego wieczoru był obrażony z powodu niezgody zaistniałej między nim a Kundlem. Gdy
zapadła ciemność odmówił zejścia z wysokiego drzewa i udania się do bezpiecznego schronu
w klatce. Ponieważ nie można mu było tego wytłumaczyć, zostawiliśmy go w końcu na drzewie i sami
poszliśmy do łóżek.

Wiedząc co nieco o okrucieństwie włóczących się nocą kotów z Saskatoon bałem się o niego i spałem
jednym tylko okiem. Już prawie widniało, gdy doszedł mnie odgłos stłumionego wrzasku.
Wyskoczyłem z łóżka, porwałem strzelbę i wybiegłem z domu.

Ku mojej rozpaczy Wola nie było. Topola była pusta. Spodziewając się najgorszego pobiegłem na
podwórko. Wol spokojnie siedział na kuchennych schodkach, zgarbiony, w postawie wygodnego
odpoczynku. Nie można sobie wyobrazić bardziej spokojnego obrazka. Trwało to do chwili, gdy
podszedłem bliżej i gdy ujrzałem kota. Wol siedział na nim. Miał nastroszone piórka, jak śpiący ptak,
tak że tylko głowę i ogon kota można było zobaczyć. Mimo to ujrzałem dość, aby przekonać się, że
kotu niepotrzebna jest już żadna pomoc.

Wol protestował, gdy zdjąłem go z jego ofiary. Wziąłem ją szybko w kąt ogrodu i pochowałem,
ponieważ rozpoznałem w niej wielkiego kocura sąsiadów. Od dawna był postrachem ptaków, psów
i kotów w sąsiedztwie.

Nawet psy nie stanowiły problemu dla sów. Raczej niechętnie, ponieważ był o nie zazdrosny, Kundel
podjął się opieki nad nimi przed swymi pobratymcami. Kilkakrotnie uratował Weepsa od
poturbowania, ale Wol już nie potrzebował jego opieki. Jednego wieczoru niemiecki owczarek, który
mieszkał opodal natknął się na Wola i udał się za nim w morderczych zamiarach. Była to zadziwiająca,
jednostronna bitwa. Wol stracił garść piór, ale pies oddany opiece weterynarza w tygodnie później
przechodził koło naszego domu na drugą stronę ulicy.

Mimo swoich straszliwych talentów do walki, Wol rzadko bywał napastnikiem. Nie stała za tym żadna
moralna ani etyczna filozofia - był tylko niepodlegający dyskusji fakt, że zabijanie dla samego
zabijania nie dawało Wolowi przyjemności.

Karmienie sów nie natrafiało na trudności. Weeps jadł wszystko, cokolwiek się przed nim postawiło,
z założeniem - zupełnie widocznym - że jest to ostatni jego posiłek. Przyszłość była zawsze dla niego
czarna - taką miał ponurą naturę. Wol tymczasem był bardziej wymagający. Na twardo ugotowane
jajka, hamburgery, zimna pieczeń i ciasto były z wyboru składnikami jego pożywienia. Od czasu do
czasu raczył rozedrzeć susła, jednego z tych, które chłopcy z sąsiedztwa złowili w prerii. Ale na ogół
nie gustował w łownej zwierzynie - z jednym znakomitym wyjątkiem.

Uczeni powiadają, a któż wie lepiej, że skunks nie posiada naturalnych wrogów. Skunksy mają
tymczasem jednego naturalnego wroga - żarłocznego i nieubłaganego - wielką sowę uszatą.

Najlżejszy zapach skunksa w wieczornym wietrzyku mógł przeobrazić zwykle spokojnego i dostojnego
Wola w uskrzydloną furię. Niestety nasz dom stał na brzegu rzeki Saskatchewan a wzdłuż plaży był
idealny szlak dla wędrownych skunksów.

background image

Kiedy zdarzyło się to po raz pierwszy było późne lato i Wol liczył jeden rok życia. Nadęty swą własną
głupią pychą skunks pompatycznie wkroczył przed dom Mowatów.

Okna były otwarte i właśnie kończyliśmy kolację. Było niemal bezwietrznie, ale gdy pierwsze zjadliwe
ostrzeżenie dmuchnęło w pokój, Wol już zrobił swoje. Wszedł przez okno, składając mi pod krzesłem
dogorywającego skunksa.

- Hu-huhuhu-HUU - powiedział dumnie. Co, przetłumaczone, prawdopodobnie znaczyło: - Czy mogę
się dołączyć? Przyniosłem sobie jedzenie.

Sowy nie słyną specjalnie z poczucia humoru, ale Wol mógł być wyjątkiem, bowiem szatańsko wprost
przepadał za kawałami, których ofiarą padał zazwyczaj biedny Kundel. Kradł Kundlowi kości i chował
je na drzewie tak wysoko, aby były poza zasięgiem Kundla. Albo przyłączał się do pożywiającego się
Kundla, po to tylko by odpędzać głodnego i nieszczęśliwego psa daleko od miski tak długo, dopóki
zabawa mu się nie znudziła. Była to czysta złośliwość, bo Wol nigdy nie jadł Kundlowego jadła. To
byłoby poniżej jego godności.

Ulubionym dowcipem było dziobanie ogona.

Podczas upalnego ciepła letnich popołudni Kundel usiłował przedrzemać przykre godziny w małej
dziurze, którą wykopał przy trawniku. Zawsze, zanim wycofał się do swego sanktuarium, szczegółowo
badał okolicę dopóki nie zlokalizował Wola i nie upewnił się, że sowa zasnęła lub co najmniej
pogrążyła się w rozmyślaniach. Tylko wtedy Kundel udawał się na spoczynek i odważał się zamknąć
oczy.

Mimo setek gorzkich doświadczeń Kundel nigdy nie pojął, że Wol ledwo śpi. Niekiedy żółte oczy sowy
naprawdę były zamknięte, ale nawet wtedy - choć wyglądało że Wol jest nieczuły jak ptak nagrobny -
zdawał sobie sprawę, co dzieje się wokół. Miał wzrok tak niebywale ostry, że zupełnie zadawał kłam
twierdzeniu, iż we dnie wszystkie sowy są ślepe. Często widywałem, jak budził się z czegoś co
wydawało się głębokim transem, jeśli nie snem, i z pół obrotem głowy spoglądał w południowy blask
nieba, kuląc się w pozie naprężonej gotowości bojowej. Idąc śladem jego spojrzenia, ledwo mogłem
coś dojrzeć na zbielałym niebie; ale kiedy przynosiłem lornetkę ujawniała ona niezmiennie jastrzębia
lub orła tak wysoko nad nami, że nie były one większe od pyłka.

W każdym wypadku podejrzliwe wybiegi Kundla, zanim poszedł spać, były w istocie bez znaczenia i co
gorsza wyczulały Wola na fakt, iż jego zwierzyna wkrótce będzie podatna do zaatakowania.

Wol był ptakiem o niewyczerpanej cierpliwości. Mógł czasem czekać i pół godziny aż Kundel uda się
na spoczynek, i wtedy się podkradał.

Nieskończenie powoli, z kamiennym dostojeństwem żałobnika, przemierzał drogę wśród traw. Jeśli
Kundel poruszył się we śnie, Wol zastygał nieruchomo na długie minuty - ze wzrokiem nieporuszenie
utkwionym w punkcie stanowiącym ostateczny cel - w Kundlowym długim i jedwabistym ogonie.

Czasem osiągnięcie celu zabierało mu godzinę. Ale nareszcie przybywał i wtedy z rozmysłem wznosił
nogę - aby w pełni zasmakować w tym upajającym momencie - nad dumną kitą Kundla. Potem
wyciągnięte szpony nagle spadały i chwytały...

Kundel nieodmiennie budził się z wyciem. Podskakiwał, okręcał się wkoło usiłując ukarać swego
dręczyciela – i nie mógł go naleźć. A z wysokiej gałęzi topoli spływało dźwięczne a obraźliwe ..Hu-HU-
Hu-Hu”, które Jak podejrzewam - jest czynić rodzaju śmieszku sowy.

background image

Wydawało się, że w sposób nieunikniony każde zwierzę, które do nas przybywało, wkrótce
przestawało się czuć, jako coś niższego od człowieka; tak właśnie było z Wolem. Jeszcze za młodu
zauważył, że my, ci inni, nie umiemy albo nie chcemy latać, i wobec tego przyjął ziemski tryb życia, do
którego jednak słabo był przystosowany.

Gdy chodziłem do sklepiku, jakieś trzy przecznice od domu, Wol zwykle mi towarzyszył, idąc za mną.
Obcy, którzy go nie znali (a tych mało było w Saskatoon) byli ogromnie zdziwieni spotykając go
podczas tych promenad, ponieważ zataczał się na podobieństwo długoletniego alkoholika. Co więcej,
nie ustępował miejsca nikomu. Jeśli ktoś natknął się na Wola, to albo musiał usunąć się na bok, albo
następowało zderzenie. Przypominam sobie żywo incydent, gdy nowy listonosz, skupiony na
studiowaniu nieznanych mu jeszcze adresów z paczki listów, wpadł na Wola pewnego ranka. Ten
człowiek był tak kompletnie zajęty swymi własnymi sprawami, że nawet nie pofatygował się, aby
spojrzeć na ziemię dla przekonania się, co stanęło przeszkodą na jego drodze, ale usiłował na ślepo
odsunąć ją na bok. Dla Wola było to równoznaczne z umyślną obrazą. Rozdął się z godnością, wydał
przeraźliwy syk i grzmotnął w goleń listonosza swymi potężnymi skrzydłami. Rozległ się donośny
trzask. Listonosz zawył z nagłego bólu, spojrzał w dół, zawył jeszcze głośniej (tym razem na wysokiej,
zawodzącej nucie) i zwiał w sąsiedztwo. Pozostało mi zebrać rozsypane listy i pospieszyć za nim
w ślad, co wydawało ml się dostatecznymi przeprosinami.

Kiedy zaczęła się szkoła doświadczyłem kłopotów z sowami, zwłaszcza zaś z Wolem. Szkoła leżała na
drugim brzegu rzeki, dobrych pięć kilometrów od domu i jeździłem do niej na rowerze przez most na
Dwudziestej Drugiej ulicy. Sowy z którymi spędziłem cale lato, były oburzone że teraz pozostawiałem
je same. Nie akceptowały tego nowego stanu rzeczy i podczas pierwszego tygodnia spóźniłem się do
szkoły trzykrotnie raz po raz, ponieważ musiałem odprowadzać moich nieodstępnych towarzyszy
z powrotem do domu.

Za czwartym razem byłem już u krańca wytrzymałości, zamknąłem je w dużej zagrodzie. Wol
rozwścieczony takim potraktowaniem zaczął rwać kolczasty drut gniewnymi szponami. Ja tymczasem
dałem pospiesznie nogę. Zanim przejechałem połowę mostu, u-słyszałem zdziwiony okrzyk jakiegoś
przechodnia i pisk opon przejeżdżającego samochodu. Zanim miałem czas przyhamować, usłyszałem
dziki łopot w powietrzu oraz głębokie, zwycięskie „Hu-HU!” i dwie szponiaste łapy usadowiły się
bezpiecznie na moim ramieniu. Wol był zadyszany, bo odzwyczaił się od latania. Ale triumfował.

Było już za późno, żeby zabrać go do domu z powrotem. Zostawiłem go na szkolnym podwórku.
Siedział na kierownicy roweru jak na grzędzie.

Tego ranka mieliśmy francuski. Nauczycielka, wysuszona dama, duchowo czuła się paryżanką, choć
nigdy nie ruszyła się dalej na wschód, jak do Winnipegu. Była sztuczna, pozbawiona poczucia humoru.
Apodyktyczna. Nikt z nas jej nie lubił. Ale naprawdę zrobiło mi się jej żal, gdy w środku odmieniania
nieregularnego czasownika Wol wdarł się przez okno i zasiadł na katedrze. Okrzyk, którym go
powitała, był prawdziwie angielski, bez śladu nawet francuskiego akcentu.

Miałem potem rozmowę z dyrektorem, ale był to rozsądny człowiek. Co do mojej sowy - to na
przyszłość miała zostawać w domu.

W końcu doszedłem do tego, kosztem dania sowom wolnego dostępu do całego domu. Jakieś
dziesięć minut przed pójściem do szkoły pozwalałem im dojeść resztki boczku z naszego śniadania.
Wol widać dał się przekupić tą łapówką, ponieważ już więcej nie usiłował chodzić ze mną do szkoły,
a wobec tego Weeps, który zawsze uznawał przewodnictwo Wola, też nie nastręczał mi żadnych
kłopotów. Natomiast mama wcale nie była z tego specjalnie zadowolona.

background image

Mimo że większość ludzkich mieszkańców Saskatoon przyzwyczaiła się do moich sów, to zdarzyły się
dwa wypadki, że Wol i Weeps stal; się niewinnie przyczyną popłochu. Raz wydarzyło się to
w preryjnej wsi. Był sierpień. Moi rodzice postanowili spędzić weekend nad jeziorem Emma.
Załadowaliśmy samochód sprzętem obozowym i pojechaliśmy w sześcioro - mama, tato, ja, Kundel
i dwie sowy.

Sowy wybrały sobie oparcie tylnego siedzenia samochodu, gdzie były wystawione na pełną siłę prądu
powietrza. Przepadały za tym, gdyż widać doznawały przy tym dreszczyku, doświadczanego przez
małych chłopców, którzy wyciągają rękę przez okno samochodu i poddają ją wiatrowi. Moje sowy
wyzyskiwały to przeżycie do wszelkich granic. Skoro tylko samochód ruszał nastawiały swe lotki, jak
do lotu. Tylko szpony powstrzymywały je przed szybowaniem w powietrzu jak latawiec.

Nie było jednak na tyle miejsca, aby mogły obie równocześnie zajmować to atrakcyjne miejsce
i dlatego nauczyły się, jak się zmieniać. Odurzone ruchem powietrza często rozpoczynały śpiew, a mój
ojciec punktował ich podniecone pohukiwanie trąbiąc sygnałem samochodowym.

Na tylnym siedzeniu jeździł także Kundel z oczami osłoniętymi od kurzu prerii motocyklowymi
goglami. W ten sposób obraz samochodu uzupełniała sylwetka Kundla siedzącego obojętnie między
ruchliwymi sowami, spozierającego w przód przez olbrzymie gogle z wyrazem wytrwałego
pogodzenia się z losem.

Nie zdawałem sobie wtedy sprawy, że taki widok musi robić wrażenie na innych kierowcach. Ale od
tego właśnie czasu odczuwam pewnego rodzaju skruchę.

W tym wypadku, podczas gdy jechaliśmy na północ, po kilkudziesięciu kilometrach zaczął mżyć rzadki
kapuśniaczek. Mżawka szybko zgęstniała i zatrzymaliśmy się, żeby podnieść budę nad przednim
siedzeniem. Gdy wszystko już było gotowe zaczęło lać na dobre, a tylne siedzenie i jego pasażerów
potężnie smagał deszcz. Kundel przezornie zszedł z siedzenia na dół, gdzie był mniej wystawiony na
działanie wiatru i wody, ale sowy odmówiły opuszczenia ich odsłoniętej grzędy. Wyglądały nawet na
uradowane tym deszczowym bombardowaniem, chociaż ich pióra wkrótce przykleiły się do ciał i ich
wielkie skrzydła zwisały przemoczone i oklapnięte.

Naprawdę ucierpiał od powodzi samochód. Zaczął kaszleć i prychać niepokojąco, właśnie, gdy
przejeżdżaliśmy obok jednej z tych wsi z dwoma spichlerzami, jednym sklepem i jednym garażem. Ów
garaż w tej szczególnej wiosce miał jedyną antyczną pompę z benzyną. Rozwarte czarne wrota
pozwalały przypuszczać, iż wiodą do warsztatu i przez nie ojciec wprowadził samochód.

Garaż był ponury. Oświetlała go jedyna mizerna żaróweczka, tak że ledwo mogliśmy odróżnić części
starego traktora od zardzewiałych resztek, które zapełniały to miejsce, Właściciel nie od razu się
pokazał, wobec tego zdecydowaliśmy się wysiąść i poszukać go, kiedy moje oczy pochwyciły jakiś
ruch obok prawego błotnika. Tam, w cieniu, był jakiś człowiek skurczony nad starą dętką. W ręce miał
łyżkę do opon i wydawało się, że jest nieświadom naszej obecności.

Czekaliśmy cierpliwie, aż wreszcie bardzo powoli wyprostował plecy ukazując się na naszym
poziomie.

Jego twarz pokazała się o jakieś półtora metra od tylnego siedzenia. Jeszcze teraz jasno widzę tę
twarz, jak widziałem ją wtedy. Była blada, głęboko poorana nieżyczliwa, zasmarowana tłuszczem.
Nosiła wyraz zrzędnej niechęci, ale zaczęła się mienić, gdy wzrok padł na samochód i jego pasażerów.
Szczęki poczęły się poruszać, jakby przeżuwały - choć nie żuły niczego poza samym powietrzem.

background image

Stało się to wtedy, kiedy Wol chciał się otrzepać. Rozciągnął skrzydła na pełną szerokość, podskoczył i
strząsnął z siebie wodę daleko i szeroko. Ten ruch odmienił go, powiększając jego kształty. Zmiana
była zadziwiająca, ale gdy zakończył swój występ głośnym klekotem dzioba i wywróceniem żółtych
oczu - efekt był miażdżący,

Przynajmniej wskazywała na to twarz człowieka. Raźniej poruszał szczękami, a twarz świadczyła
o strachu, potem o rozpaczy i zupełnym braku rozeznania.

Wtedy właśnie Kundel wystawił łeb w goglach patrząc z bliska w twarz człowieka z garażu.

Człowiek ten miał już dość. Jęknął, odrzucił łyżkę do opon za siebie, wybiegł z garażu i popędził
błotnistą ulicą, z wyciągniętymi wysoko nad głową chudymi rękami. Deszcz uderzał go po twarzy.

- O Jezu! - krzyczał - słodki Jezu! Nigdy tego nie zrobiłem! Mogę przysiąc!

Mama była wstrząśnięta. Często potem rozmyślałem nad rodzajem skrytej zbrodni tego człowieka.

Minął rok z okładem, gdy Wol jeszcze raz zadał cios zdrowym ludzkim zmysłom. W tym czasie był już
zadomowioną sową, używającą mieszkania w tym samym stopniu, co my wszyscy. Na nic zdałoby się
odbieranie mu tego przywileju, gdyż wiedział, że gdy zastuka dziobem w szybę, sami pospieszymy,
żeby go wpuścić, zanim poleci szyba. Podczas lata zostawialiśmy stale otwarte jedno okno, aby mógł
wchodzić i wychodzić, kiedy przyjdzie mu na to ochota.

Tego lata Saskatoon wzbogaciło się o młodego wikarego, który właśnie ukończył studia. Za
najpierwszy obowiązek poczytał sobie złożenie wizyty każdemu parafianinowi.

Zadzwonił u wejścia, mama uprzejmie go powitała i zaprosiła do salonu na rozmowę oraz filiżankę
herbaty.

Młody duchowny powściągliwie ale wygodnie usiadł w fotelu ustawionym frontem ku kominkowi
a tyłem do okna; z wdziękiem balansując filiżanką wciągnął mamę w rozmowę, której punktem
ciężkości było moje pożałowania godne absentowanie się na zajęciach szkółki niedzielnej.

Popołudnie to Wol spędzał na mrówczanej kąpieli. Była to przedziwna rozrywka, której niekiedy się
oddawał. Polegała ona na rozgrzebaniu mrowiska a potem na nurzaniu się wśród mieszaniny kurzu
i rozwścieczonych mrówek. Cel tych kąpieli był dla nas nie do zgłębienia. W każdym razie Wol
skończył się kąpać o czwartej po południu, a czując się w dobrym nastroju postanowił wrócić do
domu i powiadomić o tym mamę.

Do dziś dnia mama przysięga, że dojrzała go wtedy, kiedy już nie można było ostrzec naszego gościa.
Ja sądzę, że zobaczyła go wcześniej, ale że skamieniała i nie mogła otworzyć ust.

Trzeba wyjaśnić że Wol, który w swoich latach dojrzałych stał się sentymentalnym ptakiem, miał
zwyczaj lekko osiadać na czyichś ramionach i huśtać się na nich. delikatnie szczypiąc ucho człowieka
swoim wielkim dziobem. Dyszał wtedy mocno ale miłośnie, prosto w twarz. Każdy, kto znał Wola,
wiedział o tym jago przyzwyczajeniu, chociaż niektórzy byli tym zgorszeni, ponieważ Wol był
mięsożercą i skutkiem tego miał okropny oddech.

Lot sowy Jest bezszelestny. Przylot Wola na parapet był tak cichy jak opadanie dmuchawca.
Zatrzymał się na chwilę w otwartym oknie, podglądając kuszące go ramiona w fotelu i przeleciał na
nie.

Obiekt jego uwagi podskoczył w powietrze i zaczął skakać po pokoju. Było to źle wybrane działanie,
ponieważ Wol stracił równowagę i całkiem niechcący wziął odwet, zaciskając swoje szpony.

background image

Wikary demonstrował teraz, iż jest nie tytko atletą, ale i młodzieńcem obdarzonym wyjątkowym
głosem. Darł się, a podskoki stawały się dziksze. Wol, walcząc teraz o swoje życie, głęboko
wstrząśnięty doznanym przyjęciem, zacisnął szpony jeszcze bardziej - i zdarzyło się to, co mogło być
jedynie wynikiem zdziwienia i oburzenia - po raz pierwszy i ostatni w swoim dojrzałym życiu
zapomniał, że wie, gdzie mu wolno paskudzić...

Nie mogę przypomnieć sobie katastrofy o fatalniejszych konsekwencjach, spośród tych, które
nawiedziły moją rodzinę w ciąga lat. Mama, która była filarem naszego kościoła, cierpiała bardziej niż
my, chociaż tato i ja także nie byliśmy od tego wolni. Mogę mieć nadzieję, że w sferach kościelnych
zauważono fakt, jak dobrze wypełnione są koperty Mowatów zbierane podczas kolekty. Mam takie
wrażenie, że starszyzna kościelna uregulowała koszt chemicznego czyszczenia odzieży wikarego,
w ramach wydatków służbowych.

Dzieje mojej rodziny z dziejami Wola i Weepsa tak dalece się z sobą związały, iż w sumie, mimo takich
wypadków jak wyżej opisane, sowy wnosiły w nasz dom dużo ciepła i radości. Nawet moja mama,
która miała mniej powodów niż ktokolwiek z nas do takiego mniemania, kochała Wola i przebaczyła
mu wszystko, co wydarzyło się w ciągu tych trzech lat.

Tak się jednak dzieje z większością dzikich zwierząt, które odbiera się naturze, że końcowe Ich losy są
tragiczne. Tak się też stało z naszymi dwoma sowami. Gdy na zawsze opuszczaliśmy Zachód okazało
się że niemożliwe jest zabranie ich ze sobą; dlatego też z oporami skłoniliśmy znajomego, który miał
farmę jakieś kilkaset kilometrów od Saskatoon, aby zaopiekował się naszymi przyjaciółmi. Nie było
oczywiście mowy, aby puścić je wolno, gdyż były bezbronne w świecie, jak nowo narodzone sowięta.

Przez prawie rok mieliśmy dobre wiadomości o obu naszych ptakach; lecz później biedny, bezwolny
Weeps, jakoś tak się zaplątał, że powiesił się na drucie klatki. Zaledwie w parę tygodni potem Wol
rozerwał klatkę i przepadł.

Życzyłbym sobie, aby przepadł bez śladu.

Zanim opuściliśmy zachodni kraj, zaobrączkowałem obie sowy aluminiowymi obrączkami, które
otrzymałem z inspektoratu przyrody. Pewnego dnia otrzymałem list z tej instytucji donoszący mi iż
wielka uszata sowa zaobrączkowana przeze mnie w Saskatoon wiosną przed trzema laty, została
zastrzelona w tym samym mieście w kwietniu bieżącego roku.

Podano mi adres człowieka, który zastrzelił sowę i który odesłał obrączkę. Był to adres domu,
w którym kiedyś mieszkaliśmy z Wolem i Weepsem.

Tak więc w końcu Wol wrócił do tamtego domostwa, które tak dobrze znal. Trzy lata trwało zanim
znalazł drogę do niego, ale ją znalazł. Mogę wyobrazić sobie, o czym myślał, gdy osiadł na znajomych
starych topolach i potem zadowolony opuścił się lekko na parapet i jak zastukał rozkazująco swym
wielkim dziobem w szybę...

Mam nadzieję, że śmierć była miłosierna i szybka.

Pies, który nie chciał być psem

Za swych pierwszych tygodni pobytu u nas Kundel zaskoczył nas swoim dojrzałym wyglądem.
Właściwie nigdy nie był szczenięciem.

background image

Zapewne stało się to z powodu tej ogniowej próby z kaczkami, lub być może urodził się już taki
dorosły. Nie zostawiał nigdy po sobie pokiereszowanych pantofli, ani podartej tapicerki na meblach
ani plam na dywanach. Ani nie prowadził wojny na niby z bosymi stopami człowieka, ani wieczorami
nie objawiał wstrętu gdy zostawiało się go samego w ciemnej kuchni. Od pierwszego dnia, gdy do nas
nastał, roztaczał wokół siebie aurę zdecydowania, powściągliwości i powagi. Życie brał na poważnie
i tego samego spodziewał się po nas. Jego charakter pozostał taki sam przez całe życie.

Podejrzewam, że kiedyś, we wczesnym okresie swego życia doszedł do przekonania, że być psem, to
rzecz bez przyszłości. Dlatego postanowił być czymś innym. Podświadomie przestał wierzyć, że jest
psem, jednak nie uważał - jak wiele głupich kanidów, które na to pozują - że jest człowiekiem.
Tolerował oba te rodzaje, ale nie utrzymywał, iż jest współplemieńcem któregokolwiek z nich,

Jeśli był jedynym w swoim rodzaju jeśli chodzi o charakter, to był nim takie w wyglądzie
zewnętrznym. Wielkością nie odbiegał bardzo od setera, ale we wszystkich innych cechach różnił się
od wszystkich znanych ras.

Jego zad był wzniesiony o jakieś dziesięć centymetrów wylej niż łopatki. Zasadniczo także różnił się
jego prawy bok od lewego. Skutek tego był taki, że gdy kroczył wydawało się, iż dryfuje o jakieś trzy
stopnie ku prawej burcie, przy czym równocześnie wydawało się, jakby zanurzał się sposobem łodzi
podwodnej. Niemożliwe było określenie, dokąd zmierza, chyba, te się go bardzo dobrze znało. Jego
oczy pod tym względem nie wskazywały kierunku, ponieważ miał je umieszczone bardzo blisko siebie
i wyglądało, że jest zezowaty.

Bardziej Jeszcze niepokojącą cechą był fakt, iż tylne łapy poruszały się wolniej od przednich.
Teoretycznie można to było tłumaczyć tym, iż tylne łapy były dłuższe od przednich, lecz pojęcie tego
nie rozpraszało wrażenia, że przód Kundla był powoli ale nieustannie odciągany w tył przez wiecznie
spóźniający się zad.

Mimo to wciąż jeszcze nie można by powiedzieć, że Kundel miał niepociągający wygląd. Miał ładne
białe z czarnym futro z pięknym, prawie jedwabistym włosem, z nader długimi „piórami” na łapach.
Ogon był długi, giętki i pełen wyrazu. Łeb szeroki i wysoko sklepiony. Czarna maska pokrywała cały
pysk, z wyjątkiem cebulastego nosa o czystej bieli. Może nie był zanadto przystojny, ale posiadał ten
rodzaj dostojnej groteskowości. Jakim wyróżniała się powierzchowność niejednego męża stanu.

Posiadał także niezwykły savoir-vivre, który obcych zbijał z tropu. Tak mocna była Kundlowa wiara, iż
nie Jest tylko zwykłym „psem”, iż Jakoś umiał przekonanie to przekazać ludziom.

Jednego srogiego dnia styczniowego mama poszła do miasta na sprawunki i Kundel jej towarzyszył.
Zostawiła go pod sklepem. Była tam prawie godzinę, podczas gdy Kundel trwał na omiatanym
wichrem chodniku.

Gdy mama nareszcie wyszła Kundel zapomniał, że sam dobrowolnie wybrał pozostanie na polu. Uczuł
niesłuszny żal o wyrachowaną, jak mu się zdawało obojętność ze strony mamy na jego wygodę.
Postanowił obrazić się, a gdy się obrażał był krnąbrny. Nic, co mama mówiła nie skłaniało go do
powstania z zimnego betonu i pójścia do domu. Mama błagała. Kundel ignorował ją, wpatrując się
w zapocone szyby.

Żadne z nich nie wiedziało, że wkoło zebrała się grupka słuchaczy. Trzech myśliwych w malowniczych
strojach zimowych, opatulony w płaszcz z bawolej skóry policjant i dentysta z pobliskiej uczelni.
Pomimo zimna ci nieznajomi ludzie przystanęli i ze wzrastającym podziwem obserwowali, Jak mama
rozkazywała Kundlowi i jak Kundel, z lekko uniesioną wargą i cichym mruczeniem, w sposób nieugięty

background image

nie zwracał na nią uwagi. Obydwoje byli coraz to bardziej rozjątrzeni, a ton ich wypowiedzi
gwałtownie się natężał.

Wtedy to dentysta stracił poczucie rzeczywistości. Wystąpił naprzód i zwrócił się do Kundla, jak
mężczyzna do mężczyzny:

- Słuchaj. stary chłopie, bądź że mądry! - rzeki z wyrzutem.

Kundel odpowiedział gardłowym szmerem wzgardy, a to znów było za wiele dla policjanta:

- Co tu się dzieje? - spytał.

Mama tłumaczyła:

- Nie chce iść do domu. Po prostu nie chce.

Policjant był człowiekiem czynu. Pogroził palcem przed Kundlowym nosem:

- Czy nie widzisz, że pani jest zimno? - spytał surowo.

Kundel wywrócił oczyma i ziewnął a policjant stracił cierpliwość:

- No to uważaj! - ryknął. - Albo zaraz się ruszysz, albo ja cię pogonię!

Szczęśliwie właśnie nadjechał ojciec. Już przedtem widział sprzeczkę mamy z Kundlem. Spiesznie
zaciągnął oboje do auta. Nie miał ochoty być świadkiem reakcji wielkiego policjanta i dentysty, gdy
dotrze do ich świadomości, że na ulicy sprzeczali się z psem.

W miarę starzenia się stawał się jeszcze bardziej uparty. Gdy kazało mu się zrobić coś, co mu się nie
podobało, zaczynał mruczeć. Gdy się go dalej naciskało, mruczenie rosło na sile, wznosząc się do
wysokiego tonu. Nie było to warczenie ani nawet groźba. Był to manifest nieustępliwości.

Jednego wieczoru tato siadł do maszyny. Niewiele jednak z jego natchnionych rozmyślań pozostało
na papierze. Mama i ja dyskretnie wycofaliśmy się do kuchni, ale Kundel został. Spał koło kominka.

Nie było jego zwyczajem sypiać spokojnie. Chrapał szczególnie przenikliwie, a ponieważ był psem,
który miewał sny, w jego chrapaniu często odzywały się wysokie skowyty, kiedy w prerii ze snów
polował na królika.

Tego wieczoru musiało się mu dobrze wieść. W każdym razie straszliwy odgłos walki przeszył nagle
pokój.

Tato, tak gwałtownie wytrącony z twórczego nastroju, rozeźlił się.

- Wynoś się, nie można z tobą wytrzymać! - krzyknął.

Kundel, obudzony, wydął wargę i gotował się do sprzeczki.

- Powiedziałem wynoś się, ty młockarnio! - dodał tato.

Mama i ja drżeliśmy lekko i patrzyliśmy się na siebie w pomieszaniu. Nasze obawy usprawiedliwił
dźwięk tłuczonego szkła, gdy tom encyklopedii rąbnął w szklane drzwi. Prawie równocześnie w kuchni
pojawił się Kundel. Nie popatrzywszy nawet na nas ciężko, zszedł schodami do piwnicy.

Tato był skruszony. Pobiegł za Kundlem do piwnicy i słyszeliśmy, jak tłumaczył się. Bez skutku. Przez
trzy dni Kundel nie raczył go zauważać. Był zdania, iż użycie fizycznej przemocy zamiast dyskusji Jest
jednym z grzechów głównych.

background image

Innym z jego irytujących przyzwyczajeń było udawanie głuchoty dla uniknięcia nieprzyjemnych
obowiązków. Jednego razu straciłem cierpliwość, pochyliłem się, uniosłem Jego ucho i wprost
wrzasnąłem swój rozkaz. Ale Kundel jak gdyby nigdy nic popatrzył mi w twarz łagodnym i pytającym
wzrokiem, który mówił: „Przepraszam, czyś coś mówił?”.

Nie mogliśmy go wyleczyć z tej irytującej przywary, którą dzielił z dziadkiem, przyjeżdżającym do nas
niekiedy. Dziadek był głuchy jak pień na wszystko, co wymagałoby od niego wysiłku, ale słyszał
i reagował na słowo „whisky”, choćby je wyszeptano w zamkniętym pokoju o trzy piętra wyżej.

Teraz już chyba jest jasne, że Kundel nie był najłatwiejszy w pożyciu. Ale roztaczał wkoło nastrój
donkiszoterii i w tej atmosferze moja rodzina i ja żyliśmy z okładem dziesięć lat.

Pranie z farbką

Z pewnością największa obelga, której Kundel kiedykolwiek doświadczył od nas, spowodowana była
sentymentem mego ojca dla języka angielskiego. Jako bibliotekarz, pisarz i człowiek oczytany był
obrońcą czystości języka pisanego i mówionego, a gdy napotykał słowa źle użyte, jego złość nie miała
granic.

Zaczęło się to pewnego wiosennego wieczoru w drugim roku życia Kundla. Mama miała gości na
herbatce i jedna z pań, która przyniosła z sobą pewien słynny magazyn dla kobiet, zapomniała go
z sobą zabrać.

Tato był tego wieczoru niespokojny. chodząc bez celu z kąta w kąt, aż mama nie wytrzymała:

- Na miłość boską, przestań się wiercić - rzekła w końcu. - Siądź i poczytaj pisma. Jedno leży na
krześle…

- Cóż do licha mówią sąsiedzi, gdy zobaczą twoją brudną bieliznę? - zagrzmiał po chwili.

Kundel tak gwałtownie obudził się, że trzasnął łbem o biurko.

Tato krążył po pokoju, wymachując przed sobą otwartym magazynem i dojrzałem wtedy kolorowe,
pełnostronicowe ogłoszenie, które przedstawiało nad wyraz brudną parę kalesonów, powiewających
na sznurze od bielizny jak sztandar złej sławy. Poprzez stronę wielkimi literami biegło śmiertelne
oskarżenie:

TE MOGĄ BYĆ TWOJE!

Mama siedziała spokojnie z zaciśniętymi ustami:

- No wiesz, Angus - mówiła. - Zapanuj nad sobą! W końcu każdy chce jakoś żyć, a jeśli ta firma nie
może sprzedać swojej farbki, to jakże mogą żyć?... Może to kiepsko powiedziane - kontynuowała - ale
chodziło o to, aby przykuć uwagę czytelnika. A przykuwa, czyi nie?

Nie ulegało wątpliwości, że przykuło uwagę taty.

Pismo zostało usunięte następnego ranka. Zaś mama i ja doszliśmy do wniosku, że burza już przeszła.
Byliśmy w błędzie.

Nadeszło lato. Obłoki kurzu wisiały stale w powietrzu i nigdy nie mogliśmy się pozbyć uczucia, że
jesteśmy zapiaszczeni, chyba tylko wtedy, gdy zrzucaliśmy ubranie i braliśmy kąpiel. Ale Kundel nie

background image

znał ulgi. Jego długie futro zbierało kurz aż włos stracił połysk i kolor, zmieniając się w żółtaczkowy
szafran. Ale dobrowolnie nie wszedłby do wody.

Podejrzewam, że w pierwszych tygodniach swego życia widział tak mało wody, iż miał prawo nie mieć
do niej zaufania. Gdy postanowiliśmy wymóc na nim kąpiel nie tylko stawał się swarliwy i głuchy, ale
wczołgiwał się pod garaż, gdzie bez jedzenia i picia pozostawał, dopóki nie zaręczyliśmy mu
uroczyście, że kąpiel odwołana.

Nie najłatwiejszą fazą kąpieli było opracowanie planu, jak oszukać Kundla i nie podejrzewającego nic
wprowadzić do piwnicy, gdzie była pralnia. Trzeba było ów problem rozstrzygać każdorazowo, gdyż
Kundel miał dobrą pamięć,

Sama kąpiel była prawdziwym dopustem dla wszystkich, którzy brali w niej udział. Używaliśmy
płaszczy deszczowych i gumiaków.

Kundel nigdy nie dawał za wygraną. Kiedyś porwał mydło naftowe z mojej ręki i połknął Je. Zaczął
pienić się prawie od razu. Skróciliśmy kąpiel i wezwaliśmy weterynarza.

Był w średnim wieku. Jego praktyka ograniczała się do leczenia czyraków u koni i wymion krów. Nie
chciał wierzyć, że Kundel z własnej woli połknął mydło. Tymczasem Kundel skorzystał z tego
i przepadł. Wrócił po dwudziestu czterech godzinach jakby blady i wychudły.

Z końcem lipca pojechałem do kolegi. Skoro wróciłem do Saskatoon zagwizdałem na Kundla, aby
sprezentować mu nieżywego susła, którego znaleźliśmy w drodze do domu. Ale Kundel nie
przychodził. Zaniepokojony wszedłem do domu. Znalazłem mamę w fotelu. Wstała gdy mnie ujrzała i
przycisnęła do łona.

- Ach, kochanie - płakała. - Twój biedny, biedny piesek! Twój biedny, biedny piesek!

Ogarnęło mnie śmiertelne przerażenie.

- Co się z nim stało? – spytałem.

Mama spojrzała mi w oczy.

- Bądź dzielny - powiedziała. - Zobacz go sam. Leży pod garażem.

Już tam byłem. Nora Kundla pod garażem była jego osobistym sanktuarium i można się było do niej
dostać jedynie przez przekop. Gdy przyzwyczaiłem się do ciemności, mogłem dostrzec niewyraźny,
ale jednak Kundlowy kształt. Zwinął się w najdalszym kącie. Kazałem mu wyjść.

Nie poruszył się.

Chwyciłem go za ogon i brutalnie wyciągnąłem przemocą. Byłem zdziwiony jego wyglądem.

Kundel nie był czarno-białym psem, czy choćby czarno-płowym. Był mocno czarny z niebieskim.
Nawet nos był szafirowy.

Przeobrażenie to dokonało się w dniu, w którym wyjechałem. Kundel był urażony, że go zostawiłem,
a gdy nikt nie okazywał mu współczucia wyszedł z domu i wrócił dopiero wieczorem. Ten powrót
wart jest odnotowania.

Gdzieś w prerii znalazł sposób, aby pomścić się na ludzkości. Znalazł końskie padło w stanie jak
najdalej idącego rozkładu i z upodobaniem w nim się wytarzał.

background image

Wrócił po godzinie dziewiątej wierząc, iż skryje go zmrok zanim znajdzie się w norze. Nie wiedział,
kiedy ojciec wyskoczył znienacka. Skuczał żałośnie, kiedy ojciec ciągnął go do pralni.

Tato nigdy chętnie nie opowiadał o szczegółach wydarzeń, które potem nastąpiły, ale mama - choć
sama nie zeszła wtedy do piwnicy - mogła mi zdać z nich sprawę. Musiała to być walka godna epopei.
Trwała prawie trzy godziny, a odgłos; jej dochodziły do mamy. Opowiadała, że pod koniec drugiej
godziny zarówno tato, jak i Kundel, ochrypli i przycichli, ale że odgłos gwałtownie lecącej wody
świadczył, iż walka jeszcze nie skończona.

Około północy tato ukazał się na schodach z piwnicy. Sam. Był rozebrany do naga i bliski wyczerpania.
Poszedł do łóżka nie napomykając mamie o tych strasznych wydarzeniach.

Kundel do rana pozostał pod gankiem. Od dawna miał niezmienny zwyczaj, by między świtem
a śniadaniem obchodzić swoje tereny. Tego ranka nic nie wiedział o swym nieszczęściu, póki nie
napotkał ludzi.

Mama także o niczym nie wiedziała, aż do kwadrans na ósmą, gdy zadzwonił telefon.
Podenerwowany głos kobiecy krzyczał jej w ucho:

- Powinno się was wsadzić do więzienia! Zobaczycie, czy to takie śmieszne, gdy oddam was w ręce
prawa!

Słuchawka opadła z trzaskiem, a mama wróciła do śniadania. Doszła do wniosku, że ta pełna gróźb
przemowa była pomyłką telefoniczną. Uśmiechała się nawet, gdy opowiadała o tym ojcu. I jeszcze się
uśmiechała, gdy nadjechała policja.

Jeden z nich wyjaśniał, że jakiś „bzik” zatelefonował na komisariat, jakoby Mowatowie pomalowali
psa. Byli zakłopotam i spieszyli wytłumaczyć, że prawo nakazuje wyjaśniać skargi, choćby nie
wiadomo, jakie były śmieszne. Jeśli mama zapewni ich, że jej pies jest w naturalnym kolorze, to
z przyjemnością odjadą. Mama od razu złożyła takie zapewnienie, ale nieco zaskoczona poszła do
jadalni, żeby opowiedzieć o tym ojcu.

Tymczasem tato znikł. Nawet nie dopił kawy. Mama wzruszyła ramionami i poszła zmywać. Wtedy
Kundel zaskrobał do drzwi.

Wśliznął się do domu z głową nisko pochyloną. Uciekł prosto do mego pokoju i schował się pod łóżko.
Ojca nie było jeszcze w bibliotece, gdy mama tam dzwoniła, zostawiając wiadomość, aby
bezzwłocznie wracał do domu i wezwała weterynarza. Wyszła do niego do drzwi i popędziła go do
pokoju. Oboje starali się wytłumaczyć Kundlowi, aby wyszedł spod łóżka. Wreszcie wczołgał się tam
weterynarz.

Kiedy wylazł - stracił mowę. Mama błędnie wzięła to jako diagnozę ciężkiego stanu Kundla. Żądała od
lekarza, aby się wypowiedział. Nie była przygotowana na przemówienie, które usłyszała. Potem lekarz
opuścił dom, przysięgając, że porzuci medycynę. Był tak zły, że zapomniał nawet o rachunku.

W parę minut później tylnymi drzwiami wrócił tato. Był w stanie podobnego poniżenia, co Kundel.

- Przysięgam, te nie spodziewałem się takiego skutku - tłumaczył. - Czy to na pewno się zmyje?

- Co ma się zmyć?

- Farbka - odpowiedział pokornie tato.

Nic dziwnego, że mama była roztrzęsiona, kiedy wróciłem do domu. Telefon przez trzy dni dzwonił
nieustannie. Niektórzy rozmówcy byli ubawieni, inni wołali o pomstę. Na szczęście reporterzy z

background image

„Saskatoon Star-Phoenix” byli zaprzyjaźnieni z ojcem... Tym niemniej nie było w Saskatoon wielu
ludzi, którzy nie dowiedzieliby się o Mowatach i ich szafirowym psie.

Ojciec był bardzo drażliwy na punkcie całej tej sprawy. Mimo to w końcu odważyłem się spytać, ile
farbki zużył.

- Tylko trochę - odpowiedział. - Tyle, żeby wywabić te przeklęte żółte plamy z jego futra.

Kiedy mama kazała mi wyczyścić pralnię, wyrzuciłem stamtąd opakowania z przynajmniej dziesięciu
pudełek po farbce. Niektóre z nich, być może, leżały tam już od dłuższego czasu.

Polowanie

Z końcem roku tato i ja rozpoczęliśmy przygotowania do naszego pierwszego sezonu polowań
w prerii. Ojciec był nawet bardziej podenerwowany ode mnie. Co wieczór wyjmował swoją strzelbę
i troskliwie ją czyścił.

- Będziemy musieli polować bez psa, synu - powiedział ponuro któregoś wieczoru.

- Nonsens - odparowała mama. - Macie Kundla, tylko trzeba go przyuczyć.

Tato się żachnął:

- Kundla, rzeczywiście! Musimy mieć psa na ptactwo, a nie ptasi móżdżek!

Ukłuła mnie ta uwaga o inteligencji Kundla.

- Myślę, że tkwi w nim gdzieś instynkt psa na ptactwo - rzekłem. - Spójrz na jego „pióra”... Zupełnie
jak u angielskiego setera.

Tato popatrzył na mnie surowo i kazał pójść za sobą do garażu. Kiedy byliśmy już. tam ukryci, zamknął
drzwi:

- Znów słuchałeś swojej matki - oskarżył mnie tonem, który podkreślał doniosłość faktu złamania
więzi męskiej lojalności.

- Ależ nie słuchałem - tłumaczyłem. - Ona tylko powiedziała, że trzeba go wypróbować.

Popatrzył na mnie z politowaniem:

- Niczego nie rozumiesz. Już jesteś dość duży, żeby zdać sobie sprawę, iż nigdy nie opłaca się, żeby
pozwolić kobiecie dowieść, że ma rację. Kundel zostaje w domu.

Nie sprzeczałem się.

Wreszcie jednego dnia tato i ja na długo przed świtem (właściwie wcale nie kładliśmy się tej nocy)
załadowaliśmy broń i wszystkie przybory do samochodu. Wyjechaliśmy ze śpiącego miasta w otwartą
przestrzeń.

Krajobraz był posępny, ale do dziś obraz ten wywołuje we mnie uczucie nieograniczonej swobody
i ulgi, która musi być niezrozumiała dla ludzi żyjących na zagospodarowanych terenach. Nie
dostrzegaliśmy brzydoty ani pustki. W podnieceniu obserwowaliśmy, jak słońce wyskakuje zza

background image

horyzontu, gdy mgiełka blednących obłoków piachu jaśnieje we wspaniałym i nieokiełznanym blasku
płomieni.

Wiele razy od tego ranka widziałem na prerii wschód słońca, ale niedosyt, aby raz jeszcze go
zobaczyć, wciąż pozostaje niezaspokojony.

Ku wieczorowi napotkaliśmy stadko ptaków. Tato ustrzelił dwa. Gdy pod domem rozładowywaliśmy
samochód tato dostrzegł nadchodzącego sąsiada i z dumą wyciągnął ptaki. Sąsiad, myśliwy
z długoletnim doświadczeniem, był wstrząśnięty. Prawie przybiegł do samochodu i wyrwawszy ojcu
ptaki z ręki, mruczał:

- Na miłość boską, Mowat, schowajże szybko te przeklęte ptaki! Nie wiesz, że sezon polowań na nie
zaczyna się dopiero za tydzień!

Tato i ja wiele nauczyliśmy się tej pierwszej jesieni. I ten pierwszy sezon wykazał, że rzeczywiście
potrzeba nam psa, jeśli nie pointera, to co najmniej dobrego retrievera. Mama wierzyła pod tym
względem w Kundla.

- Ależ on wcale nie jest psem myśliwskim - upierał się ojciec.

- Nonsens - odpowiadała mama. - Doskonale wiesz, że kiedy Kundel czegoś zechce, to na pewno tego
dokona. Zobaczysz.

Nie wydaje mi się, żeby tato kiedykolwiek naprawdę się poddał. Nic podobnego. Ale gdy nadchodził
następny sezon polowań, nastąpiło jak by milczące porozumienie, że Kundlowi da się szansę.

Zaczął zresztą wykazywać zainteresowanie naszymi przygotowaniami i zapomniał nawet
o cowieczornym przepatrzeniu śmietników w sąsiedztwie. Mama niezwłocznie wytknęła, że jego
zachowanie wskazuje na rozbudzenie się w nim jakiegoś dziedzicznego instynktu myśliwskiego.

Polowania miały zacząć się w sobotę, a dzień wprzódy pewien farmer, który znał ojca z biblioteki, dał
znać, że olbrzymie stada kaczek krzyżówek znalazły się na jego zżętych polach. Było to jakieś sto
pięćdziesiąt kilometrów od miasta i wobec tego postanowiliśmy wyjechać w piątek wieczorem
i przespać noc na farmie.

Tak więc opuściliśmy Saskatoon o zmierzchu. Kundel chętnie wsiadł do samochodu i zasnął. Było za
ciemno, żeby rozglądać się za susłami i za zimno, aby wystawiać cebulasty nos pod prąd powietrza
w poszukiwaniu nowych fascynujących zapachów. Tato i ja nie odczuwaliśmy potrzeby snu. Przed
nami - jak wiedzieliśmy – usiadły na noc wielkie stada, ale wiedzieliśmy też, że ze świtem uniosą się
z tych szerokich pól na poranny lot do pobliskiego bajora, gdzie ugaszą pragnienie, chwilę poplotkują,
zanim nie powrócą do poważnej pracy - skrzętnego zbioru pozostałego z młócki ziarna.

Cel osiągnęliśmy o północy. Zjechaliśmy z drogi i pojechaliśmy na przełaj przez pola do stogu siana,
stojącego o kilkaset metrów od jeziora. Z ciemnością nadszedł przenikliwy chłód wczesnej zimy.
Mieliśmy przed sobą długie godziny oczekiwania. Zacząłem grzebać w stogu, wykopując jamę dla nas
trzech, gdy tato zbierał broń. Gdy już wszystko było gotowe tato przyłączył się do mnie i zawinęliśmy
się w koce.

Mogłem wyglądać przez mały otwór. Była pełnia i dostrzegałem blask kryształków lodu na budzie
samochodu. Gdzieś daleko, wysoko nad głową - lub może tylko w mojej głowie, słyszałem trzepotanie
skrzydeł. Wyciągnąłem rękę, dotknąłem zimnej lufy strzelby, leżącej koło mnie na słomie i doznałem
rodzaju szczęścia, którego do tego czasu nie zaznałem.

background image

Kundel go nie podzielał. Nigdy nie lubił spać na dworze. Nie wierzy w wygodę naszej nory i odmówił
ruszenia się z wygrzanego siedzenia samochodu.

Po godzinie, lub coś około tego, drzemania, zostałem nagle obudzony, gdy gdzieś blisko kojot wzniósł
przenikliwy tryl. Zanim śpiew kojota dobiegł połowy frazy, Kundel skoczył do nory, odbił się od ojca
i drżący zatrzymał się na moim żołądku. Jęknąłem pod uderzeniem i zły odpędziłem go. Nastąpiło
wiele przepychań się w ciemności, a tato mruczał zjadliwe słowa o „psach myśliwskich”, które boją
się zawodzenia kojota. Kundel nie odpowiedział. Nasunąwszy na siebie wielką stertę słomy zwinął się
na mojej piersi i udawał, że śpi.

Jeszcze raz przed świtem zbudziłem się, gdyż załaskotała mnie słomka, którą zrzuciła na mnie jakaś
mysz, Trąciłem ojca i sennie wszczęliśmy walkę z oślizłymi butami i wilgotnymi ubraniami. Kundel
niewzruszenie odmawiał powstania o takiej pogańskiej godzinie i w końcu musieliśmy go siłą
wyciągnąć z ciepłej kryjówki. Wszystkie odziedziczone instynkty myśliwskie, jak się zdawało, opuściły
go tej nocy.

Gdy wypiliśmy kawę Kundel niechętnie zgodził się nam towarzyszyć, tylko dlatego, żeby nie zostać
z kojotami.

Wciąż jeszcze było ciemno. Cisza zdawała się być prawie zupełna, a zimno z rzadką siłą przenikało
przez moje ubranie i drżałem. Kundel trząsł się także, ponuro mrucząc o głupocie mężczyzn
i chłopców, którzy dobrowolnie wystawiają siebie i swych poddanych na taką temperaturę.

Niewiele miałem względów dla jego skarg, ponieważ obserwowałem świt. Zaświtało z szybkością
letniej błyskawicy. Zacisnąłem rękę na obroży Kundla, aż niespokojnie się zakręcił, a gdy spojrzałem
w dół zobaczyłem, ku memu zdziwieniu, że jego postawę niezadowolonego naburmuszenia zastąpiło
baczne, jak by kłopotliwe, zainteresowanie. Może coś, co ja odczuwałem, udzieliło mu się lub może
mama miała rację.

Naprzód usłyszeliśmy niskie i dalekie wibrowanie, które wkrótce natężyło się do głębokiego dźwięku,
jak by niezliczone pociski artyleryjskie przebiegały powietrze. Ujrzałem, jak żółte niebo pociemniało.
A potem masy skrzydeł spowiły nas a dźwięk był hukiem oceanu bijącego w morskich pieczarach.

Gdy w podziwie zwróciłem twarz na ten niespotykany widok usłyszałem nalegający szept ojca:

- One jeszcze raz nawrócą. Nie strzelaj, póki się nie ustawią.

Teraz całe niebo drgało od ich skrzydeł. Było ich może pięć, dziesięć tysięcy. Musiałem puścić obrożę
Kundla, żeby odbezpieczyć broń.

Kundel oszalał. Jest to najoględniejsze słowo na określenie tego, co zrobił.

Z pozycji siedzącej podskoczył wprost w górę, a gdy znów uderzył o ziemię, zaczął biec z taką
szybkością, jakiej nigdy przedtem nie osiągał. Skomląc i naszczekując z histeryczną żywiołowością
wyglądał i grzmiał, jak gromada psów.

Ojciec i ja wypaliliśmy teraz w kierunku wycofujących się stad, ale był to tylko próżny gest. Potem
odrzuciliśmy zbędną broń i miotaliśmy strasznymi słowami pod adresem naszego psa.

Nie sądzę, aby nas słyszał. Leciał wprost przed siebie ponad lśniącymi polami, jak by sam zrodzony był
do latania, a lecące w górze kaczki rzucały na niego swój cień. Stawał się wciąż zmniejszającym się
punktem w nieokreślonej dali. a potem zniknął i zapanowała cisza.

background image

Teraz już nie mówiliśmy nic. Po prostu czekaliśmy. Słońce wzeszło wysoko i stało się pewne, że tego
ranka nie będzie już kaczek. Więc poszliśmy do samochodu i zaparzyliśmy sobie kawę. I potem znów
czekaliśmy.

Wrócił w dwie godziny później, bardzo ostrożnie. Stanowił smutne widowisko. Każdy ruch ogona
wykazywał przygnębienie a padnięcie uszu - poniżenie. Najwidoczniej nie powiodło mu się.

Dla taty to pierwsze doświadczenie z Kundlem było i gorzkie i słodkie. To prawda, że straciliśmy kaczki
- ale w wyniku tego ojciec w uczciwy sposób odzyskiwał prowadzenie na domowym froncie z mamą.
Nie spoczął zresztą na tym pierwszym zwycięstwie. Raz po razie, w ciągu pierwszego tygodnia sezonu,
w ogóle nie strzelaliśmy ptaków, a Kundel dalej wykazywał w zupełnie niezbity sposób, iż nie był i nie
będzie nigdy psem na ptactwo. Chciał nas zadowolić, ale jak się zdawało nie był w stanie pojąć
prawdziwego celu naszych wycieczek w jesienne równiny.

Pewnego dnia skłonny był uwierzyć, iż polujemy na susły i wiele czasu spędził kopiąc energicznie
w ich głębokich jamach. Nie osiągnął niczego za swój trud, poza atakiem astmy od kurzu
w przewodach nosowych.

Innego dnia doszedł do wniosku, że polujemy na bydło.

Był to dzień, który długo żyć będzie w mojej pamięci. Kundel rzucił się do polowania na krowy
z zaciekłością nieomal fanatyczną. Był to straszny dzień, lecz mimo to przyniósł ojcu nagrodę. Gdy
tego wieczoru wróciliśmy do domu bardzo zmęczeni, bardzo brudni - i bez ptaków - mógł z rozkoszą
zawiadomić mamę, iż jej „myśliwski pies” usiłował zaaportować czterdzieści trzy jałówki, dwa byki,
siedemdziesiąt dwa młode byczki i jednego starego wołu.

Musiało się ojcu wydawać, iż jego wcześniejsza opinia co do Kundla była teraz nie do obalenia. Ale
powinien nas był ostrzec spokój, z którym mama przyjęła jego sprawozdanie z wydarzeń dnia.

Uskok mamy z grząskiego trzęsawiska na twardą, jak skała ziemię był tak efektowny, że zaparło mi
dech i tak osłupiło tatę, iż nawet nie mógł znaleźć odpowiedzi.

Mama uśmiechała się do niego z zadowoleniem:

- Biedny, kochany Kundel - powiedziała. - On wie, jak okropne są teraz ceny za wołowinę.

Wielki przełom

W końcu sezonu, już w październiku, wybraliśmy się na gęsi kanadyjskie. Na ziemi leżał już śnieg,
a północny wiatr był tak dotkliwy, że Kundel ani razu nie wyskoczył za żadną sztuką bydła.

Nie mogę przypomnieć sobie bym kiedykolwiek tak zmarzł. Nawet gorączka oczekiwania na pierwszy
strzał do gęsi nie mogła utrzymać dopływu krwi do moich zdrętwiałych członków.

Ojciec zobaczył je pierwszy. Ostro trącił mnie łokciem i obróciłem głowę, aby podążyć za widokiem
nieporównanego dostojeństwa. Zza szaro-burego obłoku, jak flota statków-widm, żeglowała ponad
naszymi głowami na ciężkich skrzydłach setka łabędzi. Zgubił limy się na chwilę w czasie i przestrzeni
wobec tego majestatu i tajemnicy. Potem przeleciały i widzieliśmy znów tylko śnieżny wir.

Nie zmartwiło nas to bardzo, nawet gdybyśmy już nie mieli ujrzeć nic żywego tego dnia, ani nie
wypalić choćby jednego strzału. Ale łabędzie były tylko przewodnikami wielkiego stada. Wkrótce

background image

ciszę przeszyły donośne krzyki niekończących się stad gęsi. Leciały nisko. Wstaliśmy i unieśliśmy broń.
Wypaliliśmy jednocześnie.

Był to czysty przypadek, te trafiony został jeden ptak, ponieważ, jak stwierdziliśmy później, żaden
z nas naprawdę nie celował w te wspaniałe szare postacie. Mimo to jedna gęś spadła. Uderzyła
o wodę o trzysta metrów od brzegu i ujrzeliśmy z niesmakiem, że była tylko zraniona.

Pobiegliśmy na brzeg. Zdenerwowała nas nie tyle perspektywa utraty gęsi, co świadomość, iż nie
możemy skazać tego wielkiego ptaka na powolne konanie wśród gromadzącego się lodu. Nie
mieliśmy łodzi.

Zapomnieliśmy całkiem o Kundlu. Byliśmy osłupieni, gdy pojawił się koło nas, rzucił okiem na
niknącego ptaka i wskoczył w wodę.

Do dziś dnia nie mam pojęcia, co go do tego skłoniło. Myślę jednakże, że mama miała rację i że
skądeś od niewiadomych przodków naszła Kundla pamięć.

Płatki śniegu gęstniały i wkrótce Kundel z gęsią znikli sprzed naszych oczu. Oczekiwaliśmy przez długie
minuty i zaczęliśmy się lękać o Kundla. Wołaliśmy go, ale jeśli nawet słyszał nas pomimo wiatru, nie
odpowiadał. Wreszcie ojciec pobiegł po błocie, by poszukać łodzi, zostawiając mnie samego z rosnącą
pewnością, iż widziałem mego psa po raz ostatni.

Z niepomierną ulgą ujrzałem go w parę minut później, powracającego. Płynął wytrwale, lecz wiatr
i woda były przeciwko niemu i znów minęło trochę czasu zanim na dobre go zobaczyłem. Trzymał
mocno za jedno skrzydło gęś, która walecznie się broniła. Wydawało się nieprawdopodobne, że
Kundel doniesie ją do brzegu. Byłem przekonany, że utopi się na moich oczach. Wiele razy zanurzał
się cały pod wodę, a mimo to za każdym razem, gdy się wynurzał, trzymał mocno ptaka. Gęś
zdrowym skrzydłem miotała go w pysk. wskakiwała mu na głowę, usiłowała odlecieć i próbowała
nurkować; Kundel jednak nie dawał za wygraną.

Gdy był kilkadziesiąt metrów od brzegu wszedłem w wodę po uda. Kundel dojrzał mnie i zwrócił się
ku mnie. Gdy już był w moim zasięgu wziąłem od niego gęś. Zanim dociągnąłem ją na brzeg tyle
ucierpiałem od ciosów skrzydłem, że na wiele dni zostały mi siniaki na rękach i nogach. Wkrótce
potem nadpłynął małą łodzią ojciec ze znajomym farmerem. Pospieszyli na brzeg i farmer patrzał na
Kundla, który teraz zawinął się w moje okrycie. Ja siedziałem na gęsi i ledwo mogłem ją utrzymać.

- O Boże! - rzekł farmer, a w jego głosie był podziw. - Ustrzeliliście taką wielką szarą gęś! A fen
cholerny pies ją przyniósł! Nie wierzę!

Kundel zwinął się pod płaszczem i otworzył jedno oko. Wracało mu życie, ponieważ na głowo
uczciwej pochwały podskoczyłby z grobowej deski.

Kiedy Kundel już raz zdecydował się zostać psem na ptactwo nie było już mowy o „tresurze”. Bowiem
Kundel wkrótce ujawnił niewiarygodną gamę ukrytych talentów, i nie trzymał się niewolniczo
sztywnych reguł. Był niezaprzeczenie wspaniały w tym nowym fachu.

Zakład o sto dolarów

background image

Odkąd Kundel ze wszystkim oddał się aportowaniu, nasze wyprawy myśliwskie stały się samą
radością. Oczekiwałem pożądliwie tych dni. A jeśli ja z taką łapczywością ich oczekiwałem, to
oczekiwanie Kundla daleko mnie wyprzedzało.

Z rozpoczęciem każdego sezonu szalał zawsze pierwszego dnia i swego pierwszego ptaka przynosił
ogromnie wytarmoszonego. Ale nigdy nie zdarzało mu się to dwukrotnie w ciągu sezonu. Po
pierwszym wybuchu wykonywał już rzetelnie swoją robotę.

Stał się sławą, prawdziwym symbolem zachodniej prowincji; także dlatego że oceny jego wyczynów
były niekiedy nieco przesadne - zwłaszcza wobec obcych przyjeżdżających z prowincji wschodnich.
Odbyło się raz takie spotkanie między przybyszem a którymś z miejscowych wielbicieli Kundla,
z czego wynikło Kundla największe zwycięstwo - sukces, który w Saskatoon zostanie w pamięci
dopóki będą tam ptaki i psy myśliwskie.

Był to jeden z tych przykrych dni lipcowych, gdy preria dyszy i jak zdychający kojot, kurz zalega ciężko
a powietrze pali skórę. W takie dni ludzie obdarzeni zdrowym rozsądkiem chronią się do lochów
piwnicznych, które w Kanadzie zwą się eufemistycznie piwiarniami. Wszystkie są jednakowe wzdłuż
i wszerz tego kraju - źle oświetlone i tłoczne, z wonią i potu, rozlanego piwa i dymu - lecz,
w przygniatającej części, są zimne, zaś piwo zazwyczaj jest z lodu.

Tego właśnie dnia pięciu obywateli naszego miasta, miłośników psów. zebrało się w piwiarni. Właśnie
wrócili z pokazu psów i myśliwskich w Manitobie i przywieźli z sobą gościa. Był to raczej postawny
jegomość ze stanu Nowy Jork, miał zarówno ambicję, jak i pieniądze na to, by chować i mieć
najlepsze retrievery na tym kontynencie, jeśli nie na świecie. Będąc świadkiem, jak jego własny pies
wygrywał konkurencje w Manitobie, człowiek ów przyjechał do Saskatoon na poważne zaproszenie
człowieka z tego miasta, aby zobaczyć, jakie psy się tu chowa i kupić je, jeśli mu na to przyjdzie
fantazja.

Nie przyszła mu jednak fantazja. Miał powody po temu, by czuć się udręczonym wycieczką w taką
pogodę i to bez skutku. Jego pociąg odjeżdżał o czwartej po południu, a od dwunastej trzydzieści do
trzeciej tych sześciu mężczyzn chłodziło się od wewnątrz rozmawiając o psach. Rozmowa była równie
gorąca co powietrze. W sposób nieunikniony padło imię Kundla i mówiono o nim, jako o wyjątkowym
okazie tej rzadkiej rasy, jaką są retrievery księcia Alberta.

Gość huknął:

- Rzadka rasa! Ja myślę, że musi być rzadka! Nawet o niej nie słyszałem.

Nasi ludzie byli rozwścieczeni wielkomiejskim niedowiarstwem, Od razu zaczęli opowiadać historie
o Kundlu, a jeśli trochę przesadzali, to kto ich za to potępi? Im więcej opowiadali, tym bardziej
okazywał obcy brak wiary. W końcu ktoś zapędził się za daleko:

- Założę się - rzekł porywczo - założę się z tobą o sto dolarów, że ten pies wygra z każdym psem ze
Stanów Zjednoczonych.

Może czuł się bezpieczny, gdyż nie zaczął się jeszcze sezon polowań. A może zanadto był zły, żeby się
zastanowić.

Przybysz przyjął zakład.

- Zachwalałeś go - rzekł. - Teraz go pokaż!

Nie pozostało nic, jak poszukać Kundla i czekać na jego natchnienie. Sześciu mężczyzn opuściło
ciemną izbę i poszli do biblioteki.

background image

Mój ojciec pracował w pomieszczeniu od tyłu. Ze swego miejsca pod biurkiem Kundel zaledwie uniósł
łeb, aby zerknąć na przybyłych i z powrotem zatopił się w śpiączce. Chyba słyszał szmer rozmów,
prezentacje i nieco piskliwy ton w głosie przybysza, ale nie zwracał na to uwagi.

Ale tato słuchał z uwagą. I ledwie mógł się opanować, gdy obcy zerknąwszy pod biurko, powiedział:

- Teraz poznaję rasę... szczurołap księcia Alberta, to pan powiedział?

Ojciec powstał sztywno:

- Więc panowie życzą sobie, aby zademonstrować im talenty Kundla?

Szmer zadowolenia wśród naszych przerwał kpiący komentarz gościa:

- Proszę - rzekł zaczepnie. - Może tutaj. Tu musi być pełno szczurów.

Ojciec nic nie odpowiedział. Pchnął krzesło i podszedł ku wielkiej szafie, w której trzymał przybory
myśliwskie, aby były pod ręką, gdy po pracy szedł na polowanie. Otworzył szeroko drzwi i wyjął
skrzynkę z bronią. Złożył broń, spróbował zamka i ten znajomy dźwięk pobudził Kundla do życia.
Wyszedł spod biurka powłócząc nogami. Spojrzał pytająco na ojca, a ojciec poklepał go po głowie:

- Dobry piesek - rzekł i podszedł do drzwi z Kundlem depczącym mu po piętach.

Grupa obserwatorów była równie zmieszana, jak i Kundel. Sześciu mężczyzn stanęło w drzwiach
wyjściowych i ciekawie patrzyło, jak ojciec wyszedł, wzniósł niezaładowaną broń, wymierzył ku
głównej ulicy, przycisnął spust i spokojnie rzekł:

- Bang-bang, bierz je piesku!

Do dnia dzisiejszego ojciec milczy wytrwale nie ujawniając intencji, jakie nim tamtego dnia kierowały.
Nie twierdzi, że spodziewał się wyniku, który nastąpił i nie twierdzi, że się go nie spodziewał.

Kundel skoczył z progu i pobiegł alejką z największą szybkością. Widziano go, jak skręcał w główną
ulicę powodując zderzenie się dwóch starszawych pań. Obserwatorzy widzieli, jak ludzie oglądają się i
przystają, jakby skamieniali. Ale samego Kundla już dojrzeć nie mogli.

Minęły około dwie minuty, ale grupie na schodach biblioteki wydawało się to znacznie dłużej.
Człowiek z Nowego Jorku chrząknął przygotowując się do jeszcze złośliwszej wycieczki, gdy ujrzał
obraz, na który u więzły mu słowa w gardle.

Widzieli to wszyscy i nie wierzyli.

Kundel wracał. Kłusował. Głowę i ogon trzymał wysoko. W pysku niósł wspaniałą pardwę.
Nonszalancko wszedł na schody, złożył ptaka u stóp ojca i z zadowolonym westchnieniem wczołgał
się z powrotem pod biurko.

Zapanowała cisza przerywana sapaniem Kundla. Wtedy jeden ze współobywateli jak we śnie wystąpił
naprzód i podjął ptaka:

- Już nawet wypchany! - powiedział, a jego głos był zaledwie głośniejszy od szeptu.

Wtedy to nadszedł sprzedawca ze sklepu Ashbridge’a. Był rozczochrany i wściekły; gniewnie zaczepił
ojca:

- Ten pana przeklęty pies, należałoby go zamknąć. Wpadł chwilę temu do sklepu i porwał tę
wypchaną pardwę z wystawy. Pana Ashbrldge’a aż zatkało. To był najlepszy ptak z jego kolekcji.

background image

Nie wiem, czy człowiek z Nowego Jorku kiedykolwiek uiścił swój dług. Wiem natomiast, że
wydarzenie tego dnia przeszło do historii narodowej, ponieważ prasa kanadyjska przedrukowała je za
„Star-Phoenix” i sława Kundla pomknęła od wybrzeża do wybrzeża.

Była to jakby jego matura.

Rejs łyski

Mój ojciec nie był w Saskatoon jedynym człowiekiem, który wiedział, co to niespełnione nadzieje
i głód żeglarza odciętego od morza. Było tam sporo wygnańców z szerokich wód do miasta, a dzięki
pracy w bibliotece ojciec poznał większość z nich, półki biblioteczne zawierały bowiem jeden
z lepszych zbiorów dotyczących pływania. Niektórzy pracownicy ojca - którzy nie odróżniliby łódki od
budki - skłonni byli zżółknąć od samego już zapachu morskiego, jaki wionął z dorocznego katalogu
książek, ale wreszcie to tato był kierownikiem biblioteki.

Aaron Poole był jednym z tych, którzy cenili upodobanie ojca do literatury słonej wody. Poole był
zwiędłym małym człowieczkiem o orlich rysach, który wyemigrował z nadatlantyckiej prowincji już
przed trzydziestu laty i który od dwudziestu dziewięciu lat łaknął szumu morskiej wody pod kilem.
Fakt, iż pochodził ze środkowej części Nowego Brunszwiku i nigdy faktycznie nie był na morzu na
czymś znaczniejszym niż wiosłowa łódź, nie miał nic wspólnego z jego uczuciami.

Jako mieszkaniec prowincji nadatlantyckiej zesłany na prerię uwierzył, że jest jednej krwi ze słynnymi
żeglarzami północnoatlantyckich portów. A w ciągu dwudziestu dziewięciu lat człowiek może wryć
sobie w pamięć wiele rzeczy, które się nie zdarzyły. Pamięć Poole’a była tak znakomita, że mógł
godzinami gadać o tym, jak żeglował z Lunenburgu do Grand Banks, po raz pierwszy jako posługacz
przy kabinach, potem jako kwalifikowany marynarz, potem jako mat i wreszcie jako szyper jednego
z najzgrabniejszych szkunerów wybrzeża.

Marzenie Poole’a, aby wrócić na morze, rosło z upływem lat i wreszcie mając sześćdziesiąty piąty rok
życia obrócił swoje tęsknoty w działanie. Zaczął budować statek. Wydał za mąż córki, sprzedał swój
interes, żonę wysłał do Kalifornii i zabrał się do pracy nad czymś, co rzeczywiście miało dlań jakieś
znaczenie. Miał zamiar popłynąć swoim statkiem z Saskatoon do Nowego Brunszwiku i postanowił
przeżeglować każdą piędź na tej trasie. Należał do ludzi, którzy nie znają żadnych przeszkód – nawet
geograficznych, w rodzaju 2 tysięcy mil twardego lądu, który dzielił go od celu.

Sam wyrysował swój statek, a potem zszedł do piwnicy swego domu, aby go zbudować. Już wtedy.
gdy położył kil, jakiś przyjaciel w najlepszych zamiarach wytknął Poole’owi, iż nie będzie nigdy
w stanie wyciągnąć gotowego statku z tej piwnicy - ale Aaron nie dał zakłócić sobie pracy
problemami, które leżały w tak odległej przyszłości.

W czasie, gdy przybyliśmy do Saskatoon, Poole i Jego łódź od lat byli pośmiewiskiem. Samo jej imię
wciąż jeszcze powodowało śmiechy w piwiarniach, nawet wśród tych, którzy śmiali się już z tego
dowcipu setki razy. Dowodziło to ze strony Poole’a pogardy dla tłumu, że postanowił nazwać swój
statek Łyską.

- No. i co z tego? - krzyczał swym wysokim, kłótliwym głosem. - To diabelnie sprytny ptak ta łyska.
Wie, jak wiosłować. Wie, jak pływać. A że kiepsko lata? A któż do diabła chciałby, żeby łódź latała?

background image

Język Poole’a był niemal tak chropawy, jak jego robota. Pracował nad swoim statkiem
z niewyczerpaną energią, prawie bez wiadomości i z Jeszcze mniejszym zasobem umiejętności. Nie
był też cierpliwym człowiekiem, a cierpliwość jest podstawową cnotą budowniczego statków.
Należało tlę spodziewać, że jego statek będzie przemianowany przez tych, których wyróżnił
pozwalając Im oglądać swą budowę. Nazywali ją Księżniczką do Kitu.

Było to dość stosowne. Mówiło się, że sklep Blandinga, gdzie Poole kupował materiały, zrobił Interes
w czasie, kiedy Łyska była w budowie - na sprzedaży kitu.

Gdy tato poznał Poole’a Łyska była tak bliska ukończenia, jak była od lat. Miała siedem i pół metra
długości i płaskie dno. Wygięła się, zanim opuściła miejsce swoich narodzin. Spajały Ją żelazne śruby,
które zardzewiały zanim została wodowana. A luki i szwy kadłuba pochłaniały kilogramy kitu dziennie.

Ale jeszcze pomimo różnorodnych wad była statkiem, i to jest najważniejsze - jedynym jaki Saskatoon
widziało kiedykolwiek. Poole nie dostrzegał w nim wad. Podobnie mój ojciec, którego przecież nie
zaślepiała miłość twórcy i który zdawał sobie sprawę z wątpliwych morskich wartości łodzi -
zaprzeczał aby posiadała jakieś usterki, ponieważ statek stał się częścią i jego marzeń.

Nie byliśmy zaskoczeni, mama i ja, gdy jednego marcowego dnia tato zapowiedział, że opuszcza
bibliotekę nadchodzącego lata, aby pomóc Poole’owi w rejsie Łyską do Halifaxu.

W Saskatoon wielce zainteresowano się tym projektem. Sprzeczność poglądów co do szans Łyski na
pomyślną podróż dochodziła do furii w najróżniejszych kołach miasta. Izba Handlu ogłosiła tę
wyprawę z optymizmem godnym tej instytucji, przepowiadając. iż „pionierski ów krok może
wprowadzić Wielką Flotę Barek spożytkowującą Matkę Saskatchewan, aby niosła Płody Jej Dzieci na
Rynki Świata
”. Z drugiej strony urzędnicy obu kompanii kolejowych kpili z Łyski, nie uważając jej za
godnego rywala w lukratywnym przewozie zbóż.

Ale w sumie miasto było dumne, że Saskatoon miało stać się portem macierzystym statku
dalekomorskiego. Wydano mapy z trasą statku i opisami przepięknych widoków, które napotkają
oczy załogi. Wynikało jasno z map, że będzie to jedna z najbardziej niezwyczajnych podróży jakie
kiedykolwiek podjęto, nie wyłączając rejsu Cooka dookoła świata. Bowiem Łyska miała się udać na
północ do połączenia się Południowego Saskatchewanu z północnym ramieniem tej rzeki i potem na
wschód od Jeziora Winnipeg. Stąd szlak skręcał na południe, aby opuścić to wewnętrzne morze
Manitoby dla wód Red River i północnych terenów Stanów Zjednoczonych. Podróżując dalej na
południe przez Minnesota River do Saint-Paul, Łyska miała znaleźć się na wodach Missisipi i tymi
wodami spłynąć do Zatoki Meksykańskiej. Reszta podróży miała być całkiem prosta - po prostu
wokoło Florydy ku Zatoce św. Wawrzyńca.

Czas odpłynięcia (zapowiedziany nagłówkiem w miejscowej gazecie: MOWAT I POOLE ODPŁYWAJĄ
RANKIEM) naznaczono na ósmą rano pewnej soboty w połowie czerwca, a wybranym miejscem
odjazdu była błotnista mielizna na rzece. Spuszczenie na wodę trzeba było jednak przesunąć, bowiem
stara i ponura przepowiednia, że Poole będzie miał kłopot z ekshumowaniem Łyski z piwnicy, stała się
prawdą. W końcu trzeba było wynająć buldożer, a Poole z beztroskim lekceważeniem prawdziwego
poszukiwacza przygód polecił zburzyć całą jedną ścianę swego domu, by uwolnić Łyskę. Tłum. który
się zebrał, aby ujrzeć wodowanie, był zawiedziony przez tę zwłokę i wieczorem rozszedł się do domu.

Tato i Poole mieli powody, aby być wdzięcznymi losowi za brak publiki, gdy wreszcie zdjęli Łyskę
z ciągnika i spuścili ją na wodę. Łyska nie miała pretensji do tego. aby być statkiem powierzchniowym.
Utonęła od razu, puszczając bańki, jak stary bawół w kąpieli.

background image

Wyciągnęli ją z powrotem na brzeg i pracowali całą noc przy świetle latarni. Ze świtem uszczelnili
Łyskę pięcioma kilogramami kitu i dużą ilością cedrowych klinów. Powtórnie spuścili ją przed
śniadaniem - i tym razem utrzymała się na wodzie.

Tego niedzielnego poranka kościoły wyludniły się a brzegi rzeki otaczał wygalowany tłum. Brzeg był
widownią szaleńczych prac. Tato i Poole popisywali się wykrzykiwaniem rozkazów w języku
nautycznym i byli niezmiernie rozgoryczeni, gdy źle się wzajemnie rozumieli. Łyska spokojnie czekała,
ale wśród tłumu byli tacy, którzy widzieli, iż nie jest jeszcze gotowa do wielkiej przygody. Jej dek był
zaledwie częściowo wykończony. Maszt nie był jeszcze ustawiony. Zamocowanie dla steru nie zostało
jeszcze dostarczone więc ster wisiał niezdecydowanie ponad rufą. Ale Łyska była przynajmniej
kolorowa. Poole nie czekał na dostawę specjalnej farby i pomalował ją resztkami jakichś farb
z blaszanek, które zalegały podłogę jego warsztatu. Wynik tego był spektakularny.

Zarówno Poole jak i tato byli rankiem już naprawdę niezdolni do uporania się z technicznymi
problemami załadunku. Góry sprzętu i innych przedmiotów spiętrzonych na brzegu potrzebowałyby
całej flotylli. Kapitan i jego towarzysz dogryzali sobie wzajemnie, co utrzymywało zebranych
w dobrym humorze pomimo upływających godzin.

Cierpliwość publiczności została częściowo nagrodzona, gdy Poole nie mógł sobie dać rady
z przeniesieniem dwudziestopięciokilogramowego kręgu sera - daru miejscowej mleczarni - który
w rezultacie stoczył się do wody. Publiczność była jakby w transie. Poole krzykliwie rozkazywał
swemu towarzyszowi, aby zanurkował i uratował ser, ale jego towarzysz zbuntował się i sytuację u-
ratowało dwóch małych chłopców, którzy złapali ser na wędki i przyciągnęli go do brzegu. Nie
dotknęliby tego sera rękoma, ani nie uczyniłby tego nikt inny i dlatego po odpłynięciu Łyski ser
siedział wciąż w biocie, samotny i niekochany.

Kundel grał wielką rolę. Został wciągnięty na listę jako pies okrętowy. Gdy zepchnięto Łyskę z brzegu,
Kundel ułożony na fordeku był pierwszą częścią ładunku, który znalazł się na wodzie.

Tuż przed południem wreszcie odpłynęli i Łyska wyglądała całkiem imponująco, gdy przechodziła pod
nowym mostem z towarzyszącą jej flotyllą trzydziestu sześciu rozmoczonych kromek chleba, które
wypadły z kartonu. Jadąc na rowerze towarzyszyłem im milę machając ręką na pożegnanie a potem
wróciłem do miasta, aby czekać na wiadomości o postępach Łyski.

Nasza gazeta sama miała je śledzić nająwszy wszystkich pracowników promów jako specjalnych
korespondentów.

Gdy po pięciu dniach odkąd Łyska nas opuściła nie było żadnych wiadomości, zaczęliśmy się trochę
martwić. Wtedy kierowca promu jakieś piętnaście mil od miasta zatelefonował do gazety w stanie
wielkiego podniecenia, aby donieść o obiekcie - niezidentyfikowanym z powodu ciemności - który
przepłynął obok niego wśród dźwięków banjo, wycia psa oraz straszliwego potoku przekleństw
w zepsutym języku marynarzy.

Co wydarzyło się w ciągu owych pięciu dni, o tym dziennik pokładowy ojca mówi niewiele. Zawiera
tylko takie zwięzłe i niekiedy niezgłębione notatki, jak: Niedz. G. 1240 Topi Znów. Cholera. Niedz. G.
2200 Niedobrze. Sr. G. 1600 Ustrz. kaczka na 06. Przepadła. Traf. krowę. Czw. G. 2330 Ster poszedł.
A niech to! Piąt. G. 1200 Panie, dzięki za konia!

Było to wtedy gdy zepchnąwszy Łyskę z ostatniej łachy piasku, zderzyli się o północy z promem i
zgubili ster.

background image

Strata nie była tak poważna, jak im się wtedy zdawało, ponieważ nad ranem, któryś tam raz z rzędu
stanęli na mieliźnie. Ugotowali śniadanie i wtedy tacie zdarzyło się spojrzeć na wysoki brzeg, gdzie
dojrzał konia. Po przejściu ośmiu kilometrów przez spaloną prerię znalazł właściciela konia, ułożył się
z nim co do czasowego jego wypożyczenia i zmęczony wrócił na brzeg,

- Znalazłem to! - powitał go Poole, wyciągając przed siebie jedyną butelkę rumu, z zapasu który, jak
im się zdawało zaginął w całości.

Był to punkt zwrotny podróży.

Około południa ten miły konik wyciągnął Łyskę z mielizny. Już mieli odpływać, kiedy odezwał się
geniusz ojca:

- Czemu byśmy nie mieli go zatrzymać z sobą? - spytał.

Poole popatrzał na swego współtowarzysza z rosnącym uczuciem i podał mu butelkę:

- Na Boga, Angus - rzekł - jak na bibliotekarza, to masz całkiem niezły rozum.

W ten sposób Łyska kontynuowała swoją podróż za pomocą konia, ponieważ rzeka miała zaledwie
dziewięćdziesiąt centymetrów głębokości.

Łyska dotarła do Coyote Creek i o 7.50 po południu obserwator przy Barners Ford doniósł, iż właśnie
przepłynęła koło niego, w towarzystwie dwóch utopionych krów, które, jak sądził, także udawały się
do Halifaxu. W redakcji reporterzy znaczyli każdą nową pozycję Łyski na mapie i ktoś wykalkulował, że
jeśli Łyska utrzyma swoją szybkość, to będzie w Halifaxie za dalsze sześć dni. Tymczasem o dziesiątej
tego wieczoru ciemność zakryła rzekę i nie należało spodziewać się dalszych meldunków. Potem
przepłynęła powodziowa fala. Łyska przepadła w mrocznej nocy.

W niedzielę zięć Poole’a wezwał Królewską Konną na pomoc, a oni wysłali samolot na poszukiwanie
Łyski. W poniedziałek nadszedł następujący radiogram:

ŁYSKA ZLOKALIZOWANA W ODLEGŁOŚCI 5 MIL NA PÓŁNOCNY-ZACHÓD OD FENTON, NA LĄDZIE
WIELKIEGO PASTWISKA CAŁKOWICIE OTOCZONA PRZEZ KROWY HOLSZTYŃSKIE. ZAŁOGA WYGLĄDA
DOBRZE, JEDEN GRA BANJO. DRUGI OPALA SIĘ, PIES GONI BYDŁO.

Było to tak: gdy w poniedziałek rano załoga się obudziła, znalazła swój statek wypoczywający na
szerokiej, zielonej łące otoczony przez ciekawskie bydło.

Załoga Łyski przeżywała teraz najmilsze chwile w swej podróży. Nie było wody na statku, ani pod nim.
Nie było piachu ani błota. Słońce przygrzewało. Poole znalazł trzecią z zaginionych butelek. Kundel
zabawiał się z krowami.

Sielanka została zakłócona ukazaniem się samolotu patrolowego a zrujnowana w parę godzin później
przybyciem zięcia Poole’a jako pasażera wielkiej czerwonej ciężarówki. Zwołano naradę i uznano rejs
za zakończony mimo bluźnierczych wyrzekań Poole’a. Łyska sromotnie wracała do Saskatoon
ciężarówką.

Gdy tato znalazł się już bezpiecznie w domu, przyznał się nam szczerze, że jest tym zachwycony i że
po prawdzie niewiele miał nadziei, by znów ujrzeć dom.

Jest jeszcze ciekawe post-scriptum do historii Łyski. Jednego jesiennego dnia następnego roku tato
dostał list z Halifaxu. Zawierał jedyne zdjęcie małej, zabawnej łodzi (była to Łyska, bez pudła)
uwiązanej obok słynnej „Bluenose”. Na odwrocie zdjęcia była tajemnicza wiadomość nagryzmolona
czerwonym atramentem. Odstępca! – głosiła.

background image

Nie w smak byłoby to ojcu, gdyby jego przyjaciel (zastępca kierownika jednej z kompanii kolejowych
w Saskatoon) nie pokazał mu wcześniej pewnego rachunku. Był to interesujący dokument. Dotyczył
on „platformy z ładunkiem, z Saskatoon do Halifaxu”. A imię tej przewożonej platformy jakiś
humorysta kolejowy wypisał dużymi literami u góry rachunku, Była to Łyska.

Arkana bójki

Po paru latach pobytu w Saskatoon przenieśliśmy się do Innej dzielnicy. Tylko trzy domy od nas
mieszkał emerytowany nauczyciel z Alaski, który przywiózł z sobą sforę alaskańskich psów husky. Były
to wspaniale psy które narzucały swój autorytet nie tylko psim mieszkańcom, ale teł i ludzkim. Trzy
spośród nich chwyciły raz złodzieja i przerobiły go na bitek z szybkością, którą my, dzieciarnia, bardzo
podziwialiśmy.

Naprzeciw nas mieszkał fryzjer, który założył rodzaj obozu przejściowego dla wałęsających się kundli,
a to po to. by na nich praktykować swoje rzemiosło: zabawiał się niezwykłym ich strzyżeniem.
Zapoznałem się bliżej z fryzjerem i powierzył mi swoją tajemnicę. Kiedyś wiele lat wcześniej widział
ogolonego i wytrymowanego pudla, co przekonało go, iż mógłby obmyśleć jeszcze bardziej popisowe
fryzury dla psów i być może zbić na nieb majątek i zdobyć rozgłos. Jego praktyki nie były pozbawione
walorów artystycznych, mimo iż niektóre z nich były powodem odwiedzin inspektora opieki nad
zwierzętami.

Nie miałem trudności w przystosowaniu się do nowego sąsiedztwa, ale dla Kundla przystosowanie się
nie było tak łatwe. Ilość psów w tej okolicy była olbrzymia. Kundel musiał się ugodzić z tymi psami,
a proste to nie było. Jego długie, jedwabiste futro i piękne „pióra” nadawały mu delikatny wygląd,
mylący przeciwnika. Psy chadzały zwykle bandami a największą z nich wodził dobrze zbudowany
bullterier, mieszkający obok nas. Kundel nigdy nie lubił stowarzyszać się, wolał chadzać sam
i zwłaszcza to było podejrzane dla innych psów.

Nie był z natury wojownikiem. W całym Jego życiu nie widziałem ani razu, aby wplątał się w bójkę,
chyba że nie było innego wyjścia. Jego pokojowa postawa kłopotała mamę, gdy zdarzało się, że
spacerując z Kundlem napotykała dwa psy. Kundel nie marnował wtedy czasu na próżne przechwałki:
wkradał się pod spódnicę mamy i żadna siła nie mogła go z tego sanktuarium wyciągnąć. Często obcy
pies nie zdawał sobie sprawy, że jest to sanktuarium i wtedy mama bywała w opałach.

Jednak pomimo oporów wobec bijatyk. Kundel nie był tchórzem ani niezdolnym do samoobrony.
Miał swoje własne pojęcia co do sposobu walki, pojęcia jedyne w swoim rodzaju, choć dość okropne.
Zostały one zaprezentowane w tydzień po przeprowadzce.

Nie znając nowego sąsiedztwa, Kundel odważył się podkraść na podwórko byłego nauczyciela.
Natychmiast otoczyły go cztery drapieżne husky. Nie znały litości i bliskie były mordu.

Kundel od razu domyślił się, że musi walczyć. Jednym szybkim ruchem przewrócił się na grzbiet
i zaczął gwałtownie pedałować wszystkimi czterema łapami, Użył także swego organu akustycznego.
Hałas który czynił - jak to robił, nie wiem - wydobywał z głębi gardzieli i brzmiało to jak turbina
benzynowa na pełnych obrotach.

Skutkiem tego nieortodoksyjnego zachowania się cztery husky nagle się zatrzymały. Uszy nastawiły
do przodu, rozwinęły ogony, wyraz bolesnego zdziwienia zmarszczył im brwi. A potem wolno, jeden

background image

za drugim zaczęły się wycofywać. Gdy były już ze trzy metry od Kundla odwróciły się jak jeden mąż
i sromotnie uciekły.

Sam widok rowerowego sposobu walki Kundla zwykłe starczał, aby wykluczyć rozlew krwi, ale
niekiedy jakiś lekkomyślny pies nie dawał się zastraszyć. Wyniki w tych wypadkach były raczej
przerażające, bo dziwna postawa obronna Kundla nie była tylko puszeniem się bez pokrycia.

Raz zaatakowała Kundla collie, która, jak sądzę, była trochę nienormalna. Wyglądała nienormalnie,
bo miała jedno oko białe, a drugie niebieskie i działała nienormalnie. Gdy się spotkali, Kundel
przewrócił się na grzbiet bez najmniejszego wahania. Warknął, gdy collie znalazła się na nim i zwolnił
na chwilę tempo obrotów łap. Potem sprężył się i collie wyleciała w powietrze. Szereg razy
wylatywała tak, uderzała o ziemię jak gumowa piłka, zbierała się i znów nabijała się na cztery
komplety pazurów gwałtownie poruszanych, a gdy stało się dla niej jasne, że krwawi, uciekła. Kundel
nie pognał za nią; był wielkodusznym zwycięzcą.

Gdyby Kundel chciał dobrowolnie zaangażować się w kilka takich potyczek z psami, zdobyłby sobie od
razu ich życzliwe przyjęcie. Ale taka wielka była jego wiara w zasadę niestosowania przemocy, iż
w dalszym ciągu unikał bójek.

Tubylcze bandy, a zwłaszcza jedna z nich wiedziona przez bullteriera, nie szczędziła wysiłków by
skłonić go do walki i przez pewien czas zmuszony był pozostawać bardzo blisko domu, chyba że
towarzyszyła mu mama albo ja sam. Minął blisko miesiąc zanim znalazł sposób na -rozwiązanie tego
zagadnienia.

Rozwiązanie, które przyjął, było typowe dla niego.

Prawie wszystkie podwórka w Saskatoon otoczone były płotami w postaci balasek do których były
przybite poziome listwy. Górna listwa o przekroju, pięć na dziesięć centymetrów znajdowała się
zwykle jakieś sto osiemdziesiąt centymetrów nad ziemią. Balaski wystawały od tej listwy w górę na
dwanaście centymetrów. Od pokoleń te górne listwy ogrodzeń były bezpiecznym chodnikiem dla
kotów. Jednego pięknego dnia Kundel postanowił, że będą służyć jemu.

Czyściłem zęby po śniadaniu, gdy usłyszałem skomlenie Kundla i wyjrzałem przez okno. Widziałem,
jak wdrapuje się pracowicie na nasz parkan z zasobnika na śmieci, który stał przy podwórkowej
bramie. Robił kilka chwiejnych kroków po listwie parkanu, tracił równowagę i spadał. Wracał od razu
na zasobnik ze śmieciami i zaczynał znów. Wyszedłem na dwór, aby przemówić mu do rozsądku, ale
nie zwrócił na mnie uwagi.

W parę wieczorów później szwadron bengalskich lansjerów, składający się z dwóch moich kolegów
i mnie, spędził popołudnie jeżdżąc tam i z powrotem na rowerach, z lancami z bambusa w rękach.
Gdy zbliżała się pora kolacji i wolno zdążaliśmy do domu, jeden z moich kompanów, który wysunął się
nieco naprzód, wydał zdziwiony okrzyk i przechylił rower tak, że wleciałem na niego i razem
spadliśmy w wypalony słońcem kurz. Zebrałem się i zobaczyłem mego przyjaciela, jak wskazywał
parkan przed nami, z oczyma szeroko otwartymi z niedowierzania.

Za tym parkanem, leżała posiadłość psów husky i choć nie widzieliśmy ich, to większa część Saskatoon
łącznie z nami mogła je słyszeć. Ich rozszalałe wycie punktowały głuche dudniące odgłosy, gdy
podskakiwały ku swemu dręczycielowi i bezradnie znów opadały na ziemię.

Kundel był niewzruszony. Przechadzał się po swej napowietrznej drodze, górnej listwie płotu, ze
swobodna lekkomyślnością starego pana, który wybrał się na wieczorną przechadzkę. Husky oszalały
z wściekłości i byłem wdzięczny, że między nimi a nami Jest parkan.

background image

Nie otrząsnęliśmy się jeszcze ze zdziwienia, gdy nowy psi zastęp przybył na arenę. Składał się z sześciu
czy siedmiu psów (prowadzonych przez bullteriera) a przywołało je sklamrzenie psów husky.
Wypatrzyli Kundla i bullterier sam rzucił się na parkan z taką opętaną furią, jaką tylko bullterier może
objawić.

Przestraszyła nas trochę wściekłość tych wszystkich psów i zniżyliśmy nasze lance do pozycji „gotów”,
niepewni czy pospieszyć na pomoc Kundlowi, czy nie. W tym wypadku nie byliśmy potrzebni.

Kundel pozostał spokojny, choć wrażenie to mogło być złudne i wynikać z faktu, iż tak mocno
skoncentrował się na utrzymaniu równowagi, że nie mógł poświęcić już uwagi swym prześladowcom.
Poruszał się wolnym, ale pewnym krokiem i spokojnie sunął po parkanie psów husky, następnie zaś
przeskoczył na nieco wyższy parkan sąsiedniego podwórka i doszedł do garażu. Wdzięcznym skokiem
osiągnął jego dach, gdzie położył się na kilka chwil, rzekomo dla wypoczynku, ale w rzeczywistości -
Jestem pewien - aby cieszyć się triumfem.

Pod nim istne pandemonium! Nigdy nie widziałem tak rozwścieczonego psa, jak bullterier. I chociaż
ściana garażu miała dobre dwa metry czterdzieści, terier rzucał się na nią bezsilnie raz za razem
chociaż musiał być już dobrze obolały.

Kundel obserwował tę scenę przez dwie lub trzy minuty, potem wstał i Jednym skokiem przedostał
się na ulicę. Tumult w bocznej uliczce ustał i banda się rozproszyła. Większość psów domyśliła się, że
muszą obiec w koło, aby natrafić na Kundla. Został tylko bullterier. Wciąż rzucał się na ścianę garażu
w paroksyzmie furii.

Od tego dnia psy z sąsiedztwa przestały napastować Kundla i milcząco przyjęły jego obecność -
wszystkie, z wyjątkiem bullteriera. Prawdopodobnie gra w piłkę o mur nadwerężyła jego mózg lub po
prostu był tępy z natury. W każdym razie krążył za Kundlem i pewnego dnia wczesnej zimy - już teraz
kompletnie rozstrojony - usiłował przejść przez ulicę bez rozejrzenia się w prawo i w lewo. Został
przejechany.

Kundel nie zarzucił spacerowania po parkanach, nawet gdy już konieczność tego minęła. Czerpał
głęboką dumę z tych przedstawień i wciąż ćwiczył. Pokazywałem go moim kolegom i nie byłem od
tego, aby robić małe zakłady z obcymi co do akrobatycznych zdolności mego psa. Gdy wygrywałem -
a działo się tak zawsze - nagradzałem Kundla pokrytą lukrem gumą do żucia. Był to jego ulubiony
przysmak i żuł go potąd, dopóki ostatnia odrobina zapachu nie znikła, po czym łykał pozbawioną
smaku resztę. Mama uważała, że to dla niego niedobre, ale tak dalece, jak mnie jest wiadomo, nigdy
guma nie miała ujemnych wpływów na jego przewód pokarmowy, który większość rzeczy bezkarnie
trawił.

Rzeką i brzegiem

Jedną z pierwszych rzeczy, którą uczynił ojciec, gdy powróciliśmy do Ontario było ucieleśnienie jego
dziesięcioletnich marzeń. Kupił statek. I nie było to już kanoe. Był to prawdziwy statek-żaglówka, z
której każdy żeglarz mógłby być dumny.

Przybyła z Montrealu. Zaprojektowano ją w Norwegii dla służby na Północnym Atlantyku. Nazywała
się redningskoite. Duża czarna i tak dobrze i mocno zbudowana, jak „grubokoścista, o obfitej piersi
dorodna kobieta z Zachodu”, jak to zwykł ojciec nostalgicznie określać. Miała osprzętowanie

background image

keczowe. Żagle płomienisto-czerwone pochodziły z Lunenburgu. Wszystko w niej było solidne
i naprawdę morskie.

Tato sam przyprowadził ją z Montrealu i skoro przybyła między mahoniowe i na wysoki połysk jachty
torontońskie wyglądała jak słynny okaz byka Aberdeen Angus między bezpłodnym bydłem. Schludni
chłopcy z jachtów, w kremowych flanelowych garniturach drwili z niej i naśmiewali się głośno, skoro
czytali jej imię:

- Szkocki czepeczek! - wykrzykiwali. - Cóż to za imię dla łodzi? Czemu nie nazwaliście jej RayMar lub
Bill-Jean albo Zgrabna Zuzia VIII, jak my wszyscy?

Gdy jednak ujrzeli nasze marynarskie nakrycia głowy - okrągłe szkockie czapki Balmoral, sprowadzone
wprost z Caithness - zorientowali się. że nigdy nas nie zrozumieją.

Szkockiemu czepeczkowi nic to nie szkodziło. Był żaglówką która wzbudzał: w załodze głębszą miłość i
nawet Kundel nie oparł się jej urokom. Pomimo iż jego pierwszy rejs na Szkockim czepeczku, mógłby
raz na zawsze zniechęcić go do wody.

W pierwszym tygodniu września ojciec oznajmił, że popłyniemy z Kundlem do zatoki Quinte.
W przystani powitał nas sztorm. Mogliśmy wrócić naszą małą dinghi. którą przypłynęliśmy do miejsca
postoju żaglówki, ale Kundlowi tak się tu spodobało, że od razu wskoczył na solidny pokład
Szkockiego czepeczka. Przygotowaliśmy się do odcumowania, gdy zbliżyła się do nas łódź policyjna.
Obserwowałem ze strachem, jak kołysała się i jak rzucało nią na wodach osłoniętych i już w połowie
skłonny byłem przychylić się do ostrzeżeń, kierowanych przez tubę:

- Ahoy - grzmiał stanowczy głos. - Nie możecie dzisiaj wyjść. Ostrzeżenie sztormowe.

Tato po prostu się uśmiechnął odpowiedział im po gaelicku. Postanowili pozostawić tych
cudzoziemców ich własnym losom. Ojciec pochwycił mój wzrok:

- Odwagi! - krzyczał poprzez ryk wiatru. - Bliźniak Szkockiego czepeczka dwa razy przepłynął Atlantyk,
Dla redningskoita tylko lekka bryza.

W parę chwil później Czepeczek był w drodze a wody pod nim chlustały, jak górskie kaskady.

Wyszliśmy na otwarte jezioro jedynie pod bezanem i kliwerem. Jeszcze nie osiągnęliśmy Toronto
Island, gdy ujrzeliśmy przed sobą dziwny obraz. Wyglądało to początkowo jak by pijany las wychylał
się ku nam z ciemności burzy. Patrzyliśmy zdziwieni na ten fenomen, dopóki ojciec go nie rozpoznał:

- Spójrz! - zawołał radośnie - to zawody z Rochester... Chłopcy od jachtów... dla bezpieczeństwa płyną
bez żagli.

Gdy tak patrzyliśmy mogliśmy dojrzeć nagie maszty. Ani strzępka żagla na żadnej z tych dwóch
tuzinów żaglówek. Był to przeraźliwy obraz, bo zarywały jednocześnie dziobami aż woda przelewała
się po pokładach a ich kabiny były basenami pływackimi.

Ojciec nie był mściwy, ale wydaje mi się, że temu impulsowi nie mógł się oprzeć:

- Weź wzdłużną sterownicę! - wrzasnął. I sam począł rozpinać nasz wielki czerwony żagiel. Płynęliśmy
wśród tej rozbitej floty, jak by jakiś Latający Holender, a gdy mijaliśmy ją zaśpiewaliśmy piosenkę
szkocką o czepeczkach z całych płuc. Był to podniosły moment. ale wtedy przypomniałem sobie, że
nie widziałem Kundla od pół godziny.

Znalazłem go w mojej koi, tam, gdzie kołysanie było największe. Był całkiem rozciągnięty, z łbem na
mojej poduszce i łapami zwieszającymi się poza koję. Nie zwrócił uwagi na moje przybycie i tylko ruch

background image

jego przekrwionych gałek ocznych nagle kazał mi pomyśleć o własnym żołądku, więc znów
pospieszyłem na pokład. Powiedziałem ojcu, że Kundel umiera.

- Przejdzie mu to - powiedział tato.

I rzeczywiście. Następnego ranka był na nogach, ale w przyszłości, gdy pojawiały się oznaki sztormu,
nigdy nie okazywał takiego entuzjazmu, jak tego pierwszego dnia, gdy wypłynęliśmy.

W czasie naszych rejsów najbardziej odpowiadała Kundlowi sytuacja gdy leżeliśmy na kotwicy w tej
lub innej z wielu prześlicznych małych zatoczek ukrywających się w wysokich brzegach hrabstwa
Księcia Edwarda. Zatoczki, w których kotwiczyliśmy, były zazwyczaj odludne i raczej dzikie toteż
Kundel mógł oddawać się jednemu ze swych ulubionych sportów - polowaniu na raki, aż do pełnego
ukontentowania.

Polowanie na raki jest sportem akwatycznym. Aby mu się oddać. Kundel schodził w wodę po łopatki.
Potem zniżał łeb pod powierzchnię i z oczyma szeroko rozwartymi szukał pomiędzy płaskimi
kamieniami, pod którymi raki lubią się chować. Używał swego nosa do przewracania kamieni, a woda
była tak przejrzysta, że mógł dobrze widzieć swój umykający łup, który szukał nowego schronienia.
Raki te, należąc do rodziny langust. mają straszne kleszcze, ale nie były one skuteczne przeciwko
Kundlowi, który odgryzał je przednimi zębami i rozbrajał. Gdy już raka unieszkodliwił, brał do pyska,
wynurzał się z wody i zjadał z widocznym upodobaniem.

Jeśli raki nie występowały w obfitości lub zatoczki były błotniste, Kundel polował na żaby, Czynił to
wyłącznie dla zabawy, ponieważ żab nie jadał. Nie łapał także żab na lądzie. Cała rzecz polegała na
zapędzaniu żaby na wodę i znajdowaniu jej gdzieś na dnie. Potem Kundel rzucał łbem z precyzją
równą głównej swej rywalce, wielkiej niebieskiej czapli i wynurzał się trzymając delikatnie w pysku
żabę. Niósł ją na ląd, puszczał i pędził z powrotem na wodę, na następną rundę.

Ja jednak wolałem Szkocki czepeczek pod żaglem, gdy w pięknej pogodzie przebiegał swą drogę
wśród wysp i kanałów zatoki. Wystarałem się wtedy o pozwolenie na obrączkowanie ptaków. Na
miliardach wysepek i. piaszczystych łachach wkoło hrabstwa Księcia Edwarda zwarcie poukładały się
kolonie lęgowe mew i rybołówek. Zaobrączkowałem w czasie dwóch letnich rejsów dobrze ponad
tysiąc piskląt.

Najbardziej pamiętną z tych wypraw była ta ku czci naszego Szkockiego czepeczka.

Skała Szkockiego Czepeczka leży kilkanaście kilometrów od wybrzeża Księcia Edwarda a stojącą tam
latarnią morską nie opiekuje się stale nikt. Skała odwiedzana jest jedynie raz lub dwa razy do roku,
gdy zapas paliwa wymaga uzupełnienia. Wolna od ludzkiego wścibstwa została domem i gniazdem
wielkich stad mew i kormoranów.

Przybyliśmy do wyspy pewnego burzliwego czerwcowego dnia. Ostry wiatr wypełniał żagle.
Powiosłowałem na dinghi do brzegu. Kundel nalegał, aby udać się ze mną. ponieważ od dłuższego
czasu nie był na lądzie i cierpiał z braku drzew.

Ciężka to była robota. Woda koło była rozfalowana i burzliwa, mała dinghi wznosiła się i opadała, tak
że często nie widziałem ani wyspy ani żaglówki. Widziałem jednak kormorany, czarne i ciężkie,
podczas powolnych lotów z ich łowisk do gniazd na wyspie. Wylądowałem pod osłoną i wciągnąłem
dinghi. Mewy ostro przeciw temu zaprotestowały a ponieważ wicher wiał od wyspy całą mocą
w moją twarz, byłem podwójnie świadom, iż miejsce to było ogromnie zaludnione. Kundel wybrał się
na poszukiwanie drzewa, ale nie było tam żadnego i po chwili niezdecydowania uciekł się do latarni.

background image

Obrączkowanie młodych kormoranów nie jest zajęciem dla tych, którzy mają słabe żołądki. Pisklęta-
są nagie a ich długie szyjki i ich nieznośne żołądki nie czynią wiele, by podnieść ich urok. Gdy zbliża się
ktoś podejrzany pisklęta mierzą go pełnym wyrzutu spojrzeniem i nagle dostają drgawek, zwracając
na wpół strawione ryby.

Znając ów godny ubolewania zwyczaj zbliżałam się ostrożnie do swych ofiar. Kundel jednak nie miał
tej wiedzy. Skończywszy swoje interesy przy latarni wybrał drogę poprzez teren z gniazdami.

Z początku unikał młodych kormoranów, ale ciekawość wzięła górę i zbliżył się ku nim z wyciągniętym
nosem. Mały kormoran zwrócił nagle zawartość swego żołądka prosto w pysk.

Uniosłem głowę znad mojej roboty na jego krzyk przestrachu i widziałem, jak na ślepo dążył wprost
przez kolonię, stając się nieodpartym celem dla każdego młodego kormorana.

Ujrzał mnie i zmienił kurs na mnie, ale przyjaźń i miłość braterska mają swoje granice, toteż
wdrapałem się pospiesznie na skałę, gdzie byłem poza jego zasięgiem. Kundel zatrzymał się na chwilę
u stóp skały, popatrzył na mnie wzrokiem strasznego wyrzutu i natychmiast rzucił się w jezioro.

Ciężko było mi odczepić dinghi, a gdy byłem nareszcie gotów - Kundla ani śladu. Nareszcie dojrzałem
zarys jego czarnego łba i mogłem zorientować się, że płynął wprost ku przeciwległemu brzegowi,
odległemu o kilkanaście kilometrów.

Zniknął znów sprzed moich oczu, ale stadko mew z wyspy przyłączyło się do niego jako asysta.
Polatywało i zawodziło nad nim, znacząc miejsce, gdzie się znajdował.

Tato widział, jak opuszczałem wyspę i domyślił się, że jest niedobrze. Popłynął żaglówką w moim
kierunku, ale ja pokazywałem na mewy. Zrozumiał mnie od razu, ponieważ dojrzał, że Kundla na
dinghi brak.

Trzeba go było wciągnąć na żaglówkę a on nie okazywał oznak wdzięczności za wyratowanie go
Pływanie oczyściło jego ciało, al« wspomnienie zniewagi pozostało w nim. Wczołgał się pod siedzenie
w sterówce i pozostał tam przez resztę dnia. Nawet wtedy, gdy zadokowaliśmy na kanale Murray nie
pospieszył na brzeg z szybkością równą jego potrzebie, lecz stał na pokładzie podejrzliwie zerkając na
zielone łąki i zapraszające go drzewa... Nigdy jednak nie mogliśmy go przekonać, że będzie
w porządku, jeśli użyje masztu zamiast słupa telegraficznego. Uparcie odmawiał.

Jednego lata cała nasza rodzina pożeglowała od Niagary do Kingston i byliśmy na wodzie przez
trzydzieści sześć godzin. Gdy wreszcie ukazało się Kingston Kundel zaledwie mógł wytrwać. Zanim
zamocowaliśmy liny wielkim susem skoczył na ląd i już go nie było. Nie było pod bokiem drzew, więc
pobiegł do miasta.

Jakiś człowiek w wytartej odzieży odebrał nasze liny, po czym sam wprosił się na pokład, mówiąc, że
jest starym marynarzem - wyznanie, które zawsze działało na mego ojca.

Daliśmy mu się napić. Po chwili rzekł:

- Macie psa... To lepiej trzymajcie go uwiązanego na pokładzie. Mówi się, że na uniwersytecie
studenci medycyny robią straszne rzeczy z psami. Dziesięć dolarów za psa, pięć za kota – oto co
studenci płacą rakarzowi.

Ja poszedłem drogą, tato wschodnim brzegiem wybrzeża, mama - zachodnim. Nikt nie umiał mi
niczego o Kundlu powiedzieć ani sam nie natrafiłem na jego ślad. Gdy po godzinie wróciłem do portu
miałem dowiedzieć się, że ani tato ani mama nie mieli więcej szczęścia.

background image

- Pożycz rower z przystani i rozejrz się - powiedział tato. - Ja idę do rakarza.

Nie zastał go. Zamiast niego byt młodzieniec studiujący w gazecie typy na wyścigi konne.

- Jeśli pana pies tutaj jest, to może go pan wydostać za dwie dychy – rzekł. - Czy sądzi pan, że
Czerwone Jabłko ma jakieś szanse?

Tato pobiegł do zabudowań, by przekonać się, te w ogóle nie ma tam żadnego psa. Gdy wrócił do
młodzieńca, zażądał widzenia się z samym rakarzem. Młodzieniec stał się impertynencki:

- To zachowuj się pan jak pies - doradził. - Obiegnij pan uniwersytet. Po drodze rakarz gdzieś pana
znajdzie.

Tato złapał taksówkę. Naprzód próbował się dostać do burmistrza. Nie było go. W komisariacie zastał
wielkiego, opasłego policjanta, który był antypatyczny. Policjant wykazał, że to ojciec jest winien
pozwalając biegać „psu na wolno”. Natychmiast z mego ojca wyłonił się bibliotekarz:

- Biegać na wolności - warknął.

Ale policjant nie znal się na gramatyce:

- Sam pan lepiej wybiegnij - krzyknął. - Albo ja pana wybiegnę.

Tatę opuściła nadzieja, że władze mu dopomogą i zobaczywszy budkę telefoniczną zadzwonił na
wydział medyczny uniwersytetu. Telefon dzwonił i dzwonił. Tato podejrzewał, że są tam bardzo
zajęci, Prześladował go obraz związanego Kundla, którego zarżną biało opatulone postacie. Nie
poczekał nawet aż z automatu wyskoczy moneta, ponieważ przypomniał sobie, że jest tylko jedno
miejsce w Kingston, gdzie może znaleźć pomoc i przyjaciół. W koszarach.

Gdy wdarł się do oficerskiej jadalni znalazł tylko Jednego oficera, dyżurnego, który - jak się okazało -
służył z nim w IV Batalionie w czasie pierwszej wojny. Oficer ów zachwycony, iż ujrzał przyjaciela,
życzliwie go wysłuchał i wykrzyknął:

- To stan wyjątkowy, stary chłopie. Wyślę patrol.

Za pięć minut uzbrojony patrol maszerował szybko ulicami miasta ku uniwersytetowi.

Na szczęście nie spotkali rakarza, ponieważ żołnierze lubią psy a nie lubią władz cywilnych. Złożyło się
nawet lepiej, to ja ich napotkałem. W pewnej mierze przykro mi, że wmieszałem się. Położyłem
rower i zatrzymawszy ojca i pluton w odległości kilkuset metrów od uniwersytetu, powiadomiłem ich,
że Kundel został znaleziony.

Co do Kundla, to gdy wyciągnęliśmy go spod mola, gdzie ukrywał się z rakiem od dwóch godzin, nie
mógł on zrozumieć taty. Nigdy nie lubił, żeby na niego krzyczeć. Obraził się na długo.

Nasze podróże

Rodzina Mowatów nie należała do zasiedziałych - lub przynajmniej mój ojciec do nich nie należał.
Mama byłaby zadowolona, gdyby spokojnie mogła była siedzieć w jakimkolwiek miejscu, w którym
czasowo zamieszkaliśmy, ale tato zawsze tęsknił za dalekimi widnokręgami.

background image

Za epoki Saskatoon podróżowaliśmy rozlegle, z Churchill nad zatoką Hudson do Vancouver na
wybrzeżu Pacyfiku. A podróżowaliśmy po spartańsku, ponieważ bibliotekarze są zawsze nisko płatni.
Za to nauka wyniesiona z różnych tamtych podróży była mi przydatna podczas późniejszych moich
własnych, bowiem także i pisarze są nisko opłacani.

Zgłębiając swoje wspomnienia o tamtych wycieczkach uderza mnie wielki w nich udział Kundla.
Przypomina mi się ciąg scenek. W każdej z nich Kundel był ośrodkiem zainteresowania, a cała reszta -
niczym więcej, jak tylko bezkształtną plamą.

Podróż, o której chcę opowiedzieć, rozpoczęliśmy pewnego czerwcowego dnia, gdy miałem za sobą
ostatnią moją szkolną klasówkę.

Kundla radowało podróżowanie samochodem, ale był niespokojnym pasażerem. Cierpiał na
powszechną wśród psów i małych chłopców, obsesję, że kiedy spoglądał w prawo tracił coś daleko
bardziej ciekawego po lewej stronie i na odwrót. Na dodatek nigdy nie był całkowicie pewny, czy woli
siedzieć na przedzie i patrzeć przed siebie, czy w tyle i patrzeć za siebie. Zaczął podróż na przedzie
samochodu z mamą i tatą, ja siedziałem z tyłu; nie ujechaliśmy więcej niż siedem kilometrów, gdy
Kundel z mamą mieli dość siebie nawzajem. Obydwoje chcieli siedzieć przy drzwiach, a gdy
którekolwiek z nich na chwilę odmawiało tego drugiemu, następowały pomruki, szemrania
i przepychanie się, dopóki ona lub on nie dopięli swego.

Zanim minęła pierwsza godzina mama straciła cierpliwość i odesłała Kundla na tylne siedzenie.

Jazda z tyłu czyniła zeń dziwne rzeczy. Urobiłem sobie teorię, że następowało wtedy naruszenie jego
metabolizmu poprzez wzmożone pobieranie powietrza pod ciśnieniem pędu, tak, że stawał się pijany
od tlenu. Oczy poszerzały mu się dziko i choć normalnie nie ślinił się, to wtedy poczynało mu kapać
z pyska. Często stawał przednimi łapami na karku mamy i ślinił ją dopóki nie doprowadzona do
ostateczności nie szturchnęła go ostro w brodę, po czym on mruczał i wracał, aby mnie ślinić.

Ale ulubioną jego pozycją, gdy już naprawdę pełen był tlenu, było stopniowe wypychanie się aż na
tylny błotnik, dopóki na samochodzie nie pozostawały jedynie jego tylne łapy i ogon. Huśtał się tam
niebezpiecznie z nosem daleko wyciągniętym ku strumieniowi powietrza a jego wielkie uszy
trzepotały na wietrze.

Drogi w prerii zakurzone były nie do opisania i wkrótce jego nos i uszy były tak zalepione, że był
prawie oślepły i niezdolny do wywąchania zdechłej krowy z odległości dwudziestu kroków. Nie
wyglądało, aby mu to szkodziło. Jechał w takiej pozycji, że przypadkowe wysunięcie facjaty nieco
dalej mogło go pozbawić równowagi. Wtedy jedynie mocny chwyt za ogon zapobiegał
niebezpieczeństwu. W jednym wypadku, gdy mój uścisk nieco zelżał na chwilę, uleciał i wyrżnął
o drogę.

Gdy się to wydarzyło myśleliśmy, że utraciliśmy go już na za wsze. Ojciec zatrzymał samochód, Kundel
leżał kilka metrów w tyle rozciągnięty na środku drogi z żałosnym skomleniem. Tato spodziewał się
najgorszego i doszedł do wniosku, że jedyną rzeczą jest od razu przerwać cierpienia biednego
zwierzęcia. Wyskoczył z samochodu, pobiegł do kuźni znajdującej się opodal i w parę minut później
wrócił wymachując starym rewolwerem kowala.

Spóźnił się. Gdy tato zniknął nam z oczu Kundel wypatrzył dwie jałówki spoglądające na niego zza
ogrodzenia i pospieszenie zebrał się, żeby ruszyć w hałaśliwą pogoń. Wszystko szczęśliwie się
zakończyło.

background image

Z powodu kurzu byliśmy wyekwipowani w okulary motocyklowe. Jednego wieczoru tato uznał, iż jest
to elitaryzm i że Kundel powinien mleć taką samą ochronę.

Tato, mama i ja weszliśmy razem do sklepu i kiedy podeszły wiekiem sprzedawca wyszedł do nas,
ojciec zapytał go o okulary ochronne. Staruszek długo ich szukał i w końcu przyniósł trzy pary
wyprodukowane chyba w pierwszych latach ery samochodów. Wydawały się jednak zdatne do użycia
i bez dalszych ceregieli tato zaczął je Kundlowi przymierzać.

Zdarzyło mi się w trakcie tych czynności napotkać spojrzenie sprzedawcy. Przykuło go do miejsca. Ale
miał doznać jeszcze lepszego widowiska, w chwilę później, gdy tato wstał, trzymając parę okularów.

- Te będą dobre. Ile kosztują? - spytał. I nagle przypomniał sobie, że zapomniał swoich przyborów do
golenia w Saskatoon i dodał: - Chcielibyśmy także pędzel do golenia, mydło i maszynkę.

Stary człowiek schronił się za ladę. Wyglądało, że się rozpłacze: - Mój Boże! - zawodził, a brzmiało to
jak modlitwa. - Nie powiecie mi chyba, że ten pies także się goli!

Musieliśmy zaimprowizować specjalne zamocowanie dla tych gogli, a to z powodu niezwyczajnego
kształtu łba Kundla. Spodobały mu się. Gdy nie były mu potrzebne zsuwaliśmy mu je ku tyłowi, ale
ciągu paru dni nauczył się sam robić i umiał je ściągać gdy przestawały być niezbędne. Nie biorąc pod
uwagę wrażenia, które czyniły one na mijanych po drodze ludziach bez wyobraźni, okulary Kundla
były obłąkanym sukcesem.

Potem jechaliśmy przez Albertę i wieczorem zaczęliśmy się wdrapywać na wzgórza. Był to pamiętny
dzień dla Kundla. Nigdy nie przypuszczał, że gdziekolwiek żyje tak wiele krów. Liczba ich w stadach
tak go zadziwiła, że stracił chęć, by je pędzić.

Rankiem byliśmy w górach. Kundel okazywał im nabożny lęk w zgoła dziwny sposób. Zaprzestał
wykonywania swych funkcji fizjologicznych bo nie było gdzie unieść nogi, jak tylko przy zboczu, a na
to się nie decydował. Był już prawie bliski śmierci. Na szczęście jego lęk był przejściowy.

Straciliśmy Kundla na dwa dni naszej wyprawy, gdy na własną rękę wybrał się by zdobyć szczyt Trzech
Sióstr. Nie mieliśmy nigdy pewności, czy osiągnął swój cel, ale gdy wrócił z powrotem opuszki jego łap
były zdarte do krwi. Ta pasja wdrapywania się na góry była dla nas piekielnym utrapieniem, ponieważ
wykradał się do nich, gdziekolwiek zatrzymaliśmy się. Pracowicie wdzierał się wyżej, całkiem głuchy
na nasze rozkazy, aby natychmiast wrócił.

Jednego dnia zatrzymaliśmy się, aby napić się wody u stóp jakiejś zakazanej skały i oczywiście Kundel
nie mógł nie podjąć wyzwania. Nie zauważyliśmy, kiedy uszedł. Wielka amerykańska limuzyna
zatrzymała się koło nas i wysiadły z niej cztery przystojne kobiety i dwóch dobrze odżywionych
mężczyzn. Wszyscy byli wyposażeni w kamery filmowe i lornetki i część z nich zaczęła wypatrywać po
skałach. Szum kamery zmusił mnie do popatrzenia, co się dzieje. Spytałem.

- Cicho, synku, - odparła szeptem Amerykanka. - Tam jest prawdziwa, żywa kozica - i wskazała
kamerą, naciskając jej spust.

Długo wypatrywałem tej kozicy. Mogłem wyraźnie dostrzec Kundla w odległości kilkuset metrów od
skały, ale nie kozicę. Sądziłem, że Kundel idzie tropem kozicy i zdenerwowało mnie to, że byłem
ślepy, gdy cl przybysze tak dobrze wszystko wiedzieli.

Po jakichś dziesięciu minutach tego nieustannego fotografowania Amerykanie załadowali się
z powrotem do limuzyny i odjechali, winszując sobie wzajemnie, że mieli tyle szczęścia.

background image

Wtedy dopiero oświeciło mnie. Tego wieczora rozmawialiśmy o anomaliach pstrej kozicy z długimi
czarnymi uszami i obawiam się, że uśmieliśmy się okropnie. Mimo to jednak żadna prawdziwa kozica
nie mogłaby dać bardziej natchnionego pokazu techniki wspinaczkowej niż zrobił to Kundel.

Opuszczając góry zjechaliśmy w dolinę Okanagan. Zapychaliśmy się owocami, z których słynie ta
dolina. Ku naszemu zdziwieniu Kundel dzielił nasze apetyty i przez trzy dni niczego poza owocami nie
jedliśmy.

Nigdy nie zapomnę złowrogiego spojrzenia skierowanego na Kundla przez pasażera na promie,
którym przepływaliśmy rzekę Okanagan. Może zresztą było ono usprawiedliwione. Zapewne Kundel
był dziwacznym widowiskiem, gdy siedział w tyle samochodu z goglami opuszczonymi do tyłu i jadł
wiśnie wprost z koszyka.

Po każdej wiśni wznosił pysk, wystawiał go na zewnątrz i nonszalancko wypluwał pestkę w zielone
wody rzeki.

Kwietniowe pożegnanie

Gdy obudziłem się lało, ale deszcz był ciepły i delikatny, z tych które nie uderzają w szyby, ale
rozpływają się w niestawiającym oporu powietrzu.

Zszedłem na śniadanie. Deszcz ustał a płowe obłoki przechodziły pozostawiając za sobą niebieskie
niebo. Poszedłem do drzwi i przystanąłem na chwilę, słuchając śpiewu skowronków z oddalonych pól.

Kundel poszedł za mną. Odwróciłem się i nagle uderzyło mnie, że jest stary. Położyłem rękę na jego
posiwiałym łbie i potrząsnąłem nim lekko:

- Mamy wiosnę, staruszku - powiedziałem. - Kto wie, może już kaczki wróciły na staw.

Od razu zamachał ogonem i sztywno podszedł za próg, ruszając nosem, aby zbadać wietrzyk.

Siadając do śniadania wyjrzałem przez kuchenne okno i zobaczyłem, jak powoli szedł drogą do stawu.
Wiedziałem, że poszedł zobaczyć te kaczki i kiedy skończyłem posiłek, włożyłem gumowe boty,
wziąłem lornetkę i poszedłem za nim.

Droga srebrzyła się od strumyczków wody. Domyślałem się, że Kundel był przy starej tablicy
„Przechodzenie wzbronione”. Tu ślady zatrzymały się i wiedziałem, że stał tu długo pracując starym
nosem, gdy łowił zapachy lisów, wiejskich psów i polowań, które tędy zimą przebiegały.

Poszedłem dalej śladami przez starą groblę i przez most z bali, by zatrzymać się chwilę przy sennym
wężu, który wolno wił się w rozmiękłej ziemi. Tutaj Kundel zostawił drogę i poszedł ugorem,
zatrzymując się tu i tam, aby powęszyć. I tak wreszcie doszliśmy do buczyny. I oto staw. Nie mogłem
dojrzeć kaczek, ale wiedziałem, że tu są. Kundel musiał zanurzyć się w splątane sitowie, przeżywając
ułamki tych zachwytów, których doznał, gdy ponad stawem przemawiała broń.

Wstałem i poszedłem aż znów odnalazłem jego ślady. Przeszedłem karczowisko, wciąż za jego
śladami. Na chwilę zadumałem się, a potem przeleciał na niepewnych skrzydłach motyl i
przypomniałem sobie. Tyle razy patrzyłem, jak Kundel skakał i krążył, prowadzony i oszukiwany przez
pierwszego wiosennego motyla. Myślałem o dostojnym starym panu z przedwczoraj, który marszczy
się na widok igrających szczeniąt.

background image

Teraz ślady powiodły do bagna.

Przeszedł tędy królik a poranny wietrzyk uniósł jego woń. Ślady Kundla nagle zmieniły kierunek.
Poszedłem za nimi aż do miejsca gdzie gwałtownie się zatrzymały przy krzakach. Ale nie stał tam.
Kolce wciąż jeszcze dzierżyły jedno czy dwa z jego dumnych „piór”.

Tu musiała zapachnieć w wietrze nowa woń. Ślady ruszyły wprost ku drodze, za którą leżały farmy.
Był w tym nowy nastrój, nastrój wiosenny. Znałem to. Znałem nawet imię collie, która mieszkała
najbliższej farmie. Życzyłem Kundlowi powodzenia,

Wróciłem na drogę. Moje buty wciągało błoto. Obok mnie przejechała ciężarówka i oddaliła się
w bryzgach błotnistej wody. Spojrzałem za nią z wściekłością. Gdy tak patrzyłem zarzuciła ostro, aby
wziąć zakręt i zniknęła sprzed moich oczu. Usłyszałem nagły pisk opon, huk przyśpieszającego motoru
- i Już było po wszystkim.

Nie wiedziałem, że z przejechaniem ciężarówki dobiegły końca najlepsze lata, jakie kiedykolwiek
przeżyłem.

Wieczorem tego dnia jechałem tą drogą w towarzystwie milczącego farmera, który po mnie
przyjechał. Zatrzymaliśmy się za zakrętem i znaleźliśmy go w przydrożnym rowie. Ślady, którymi
podążałem rano tu się kończyły i już nigdy z powrotem nie wiodły do mego serca.

Padało całą ową noc i do następnego dnia ślady zniknęły. Nie było nic poza szelestem poplątanych
krzewów i kilku pęczkami białej sierści, które strzępił lekki poranny wiatr i niósł między liście.

Pakt bezczasowości między nami dobiegł końca i wchodziłem w tunel ciemniejących lat.

background image

Opublikowane w „Przekroju”, w odcinkach.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Nie z tej ziemi Opowiadania z dreszczykiem (PDF + ePUB), Nie z tej ziemi Opowiadania z dreszczykie
Antologia SF Nie z tej ziemi Opowiadania z dreszczykiem
Zwierzeta nie z tej ziemi
Słowa nie z tej ziemi
Jesteśmy cząstką tej ziemi, PRZEDSZKOLE, PRZEDSZKOLE, Inscenizacje
Plagi tej ziemi
Opowiadania nie z tej wyspy
Nie zdradzać ziemi ojczystej
Jest zakątek na tej ziemi
Hughes Monica Skąd nie widać Ziemi
Opowiadania nie z tej wyspy
Nie rzucim ziemi skąd nasz ród

więcej podobnych podstron