Dyktatura szczęścia
Grzegorz Sroczyński 2010-11-26, ostatnia aktualizacja 2010-11-26 17:13:40.0
Psychoterapeuci na tabliczkach gabinetów i wizytówkach obok nazwiska powinni
umieszczać skrótowy światopogląd. "Katolik, konserwatysta, przeciwnik in vitro". Albo:
"Feministka o poglądach liberalnych"
GRZEGORZ SROCZYŃSKI : "Oszuści, naciągacze i hochsztaplerzy" - tak pan pisze o
psychoterapeutach. I namawia pan Polaków, żeby na terapie nie chodzili. Dlaczego?
DR. TOMASZ WITKOWSKI: Bo sobie szkodzą. Na rynku usług terapeutycznych panuje
wolnoamerykanka. Terapeutą może zostać każdy, a ten zawód przyciąga osoby niedojrzałe
emocjonalnie, a nawet zwykłych wariatów. Oto jedna z moich ostatnich zdobyczy, takie wesołe
ogłoszenie: "Książę Marek Światopełk Świętopełk Zawadzki, mgr psychologii, prowadzi terapię
metodą Chirurgii Głębinowej Psychologicznej. Jest zarejestrowany w Polskim Towarzystwie
Psychologicznym pod nr 931". Dodam, że jest zaledwie księciem, bo tytułu króla zrzekł się na
rzecz Matki Boskiej. Nie, to nie żarty. On istnieje, pracuje jako psycholog, prowadzi poradnię.
Leczy z masturbacji, homoseksualizmu i paraliżu, zapewne wywołanego zgubną masturbacją.
Jakoś nie słyszałem, żeby PTP zadrżało ze zgrozy i ogłosiło, że facet jest szkodnikiem. I że nie ma
prawa się na nich powoływać.
Skąd ci wariaci w zawodzie?
To dla takich ludzi wymarzone zajęcie, bo zaspokaja ich wynaturzoną potrzebę samooceny. Do
terapeuty przychodzą biedni, sponiewierani ludzie, traktują go jak guru. I jeszcze za to płacą.
Książę Światopełk to przykład skrajny i osoba choćby średnio rozsądna do niego nie pójdzie. Ale
ilu w tym zawodzie dziwaków mniej jawnych, megalomanów, sadystów, którzy zaspokajają
swoją potrzebę władzy nad pacjentem? Zbieram rozmaite kwiatki i często wstydzę się, że jestem
psychologiem.
Jakie to kwiatki?
Dwieście metrów stąd jest Instytut Psychologii Uniwersytetu Wrocławskiego. Od wielu lat są
tam zajęcia z tzw. terapii ustawień rodzinnych Hellingera. W Niemczech ta bzdurna i oszukańcza
terapia jest już zabroniona. W skrócie chodzi o to, że każda istota ma pole wszystkowiedzące, w
którym zapisano wydarzenia z dalekiej przeszłości. Jeśli na przykład pańska prababcia
zdradzała pradziadka, to jest to zapisane w pańskim polu i może na pana źle wpływać. Trzeba
więc ustawić ludzi w symboliczny układ, postawić jako prababkę kogoś tam i potem
poprzestawiać tak, żeby było dobrze. Pytam kiedyś takiego hellingerowca, jak można się nauczyć
widzieć to pole. A on na to, że nie wie, bo to nie nauka, ale sztuka. Wielu terapeutów tak właśnie
traktuje swój zawód. Jak sztukę, do której trzeba mieć jakiś wyjątkowy talent.
A nie trzeba?
Nie. Psychologia to zbiór zasad dowiedzionych eksperymentalnie. Uważam się za niezłego
trenera umiejętności interpersonalnych, m.in. uczę negocjacji i motywowania pracowników. I do
głowy by mi nie przyszło, żeby opowiadać, że uprawiam sztukę. Po prostu przyłożyłem się na
studiach, przeczytałem trochę rzetelnych książek. Nauczyłem się zasad funkcjonowania naszego
umysłu. Nie ma w tym żadnej magii.
Ale pan pisze, żeby w ogóle omijać terapeutów szerokim łukiem. Milską-Wrzosińską też?
Eichelbergera? Masę innych dobrych psychologów też?
Większość ludzi nie trafi do Milskiej-Wrzosińskiej. Trafią do osoby, którą polecili im znajomi. I
powierzą jej całe swoje życie. A jak odróżnić dobrego terapeutę od złego?
Dobry po prostu ma wyniki i zadowolonych pacjentów.
Pacjenci, proszę pana, prawie zawsze są zadowoleni. Ktoś ich życzliwie słucha, czują ulgę.
Kontakt społeczny - a takim jest rozmowa z terapeutą - zwykle poprawia nastrój. Taki sam efekt
dałaby rozmowa z kolegą przy winie. Jest na to dobry termin - "prostytucja przyjaźni". Płaci pan
za życzliwe wysłuchanie, bo nie ma pan własnych znajomych.
I co w tym złego?
To, że nazywa się to terapią. Psycholog Hans Eysenck postawił w latach 50. proste pytanie
badawcze: czy freudowska psychoanaliza działa lepiej niż inne terapie. Chodziło o pacjentów ze
stanami depresyjnymi i lękowymi. Otóż w terapii freudowskiej poprawę uzyskało 44 proc.
pacjentów, w innych terapiach - 64 proc. A w grupie niepoddanej żadnej terapii poprawę w ciągu
dwóch lat uzyskało 60 proc. osób. Po prostu czas leczy rany. Eysenck był zaciekłym wrogiem
freudystów, badania oskarżano o stronniczość. Ale potem wiele razy robiono podobne, z
podobnym wynikiem.
I co z tego? Skoro pacjenci są zadowoleni, to chyba wszystko w porządku.
Nie, to jest naciąganie. Spotkanie ze znajomymi, aktywność fizyczna - zadziałałyby lepiej. A są
tańsze. Stawiajmy sprawę jasno, jak psycholog Philip Zimbardo, ten od słynnego eksperymentu
więziennego. Cytuję: "Nie ma żadnych dostępnych danych, które sugerowałyby, że jakąś
określoną formę terapii można uznać za bardziej skuteczną od innych. Istnieje nieco materiałów
dowodowych potwierdzających w istocie wniosek, że żadna z form terapii nie jest w ogóle
bardziej efektywna od którejkolwiek innej i że w sumie nie są one lepsze niż brak terapii w
ogóle!".
Tak czy siak terapia nie szkodzi.
A to zależy, czy nie trafi pan na szarlatana. Problem leży w samej relacji pacjent - terapeuta,
która jest silna i niebezpieczna.
Dlaczego?
Pacjenci często traktują terapeutę jak specjalistę od życia. Mają masę problemów i chcą, żeby on
zrobił z tym porządek. Trzeba go tylko słuchać jak guru w sekcie. Z tak nastawionym pacjentem
można zrobić wszystko.
Zmienić mu system wartości. To pierwsze niebezpieczeństwo czyhające za drzwiami gabinetu.
Że dokona pan w swoim życiu takich zmian, jakie terapeuta uzna za słuszne. Prosty przykład:
przychodzi na terapię kobieta, która ma problemy w małżeństwie. Chce to małżeństwo ratować.
Taki jest cel terapii. Po roku terapii - rozwodzi się, zaczyna nowe życie. I jest szczęśliwa.
I dobrze.
Tyle że cel terapii nie został osiągnięty. Czy terapia może zostać uznana za udaną? Żeby było
jasne: nie jestem przeciwnikiem rozwodów. Tylko ludzi trzeba ostrzec, że być może terapia
zmieni ich życiowe cele, zmieni światopogląd.
Przecież terapeuci wiedzą, że nie powinni wpływać na poglądy pacjenta, że mają być
przezroczyści.
Ale to fikcja! Tak się po prostu nie da, jesteśmy ludźmi. Kanadyjski psycholog Albert Bandura
robił badania z udziałem terapeutów niedyrektywnych, pracujących według założeń Carla
Rogersa. W tej terapii jednym z podstawowych założeń jest minimalizowanie wpływu terapeuty
na pacjenta, niesugerowanie mu, jak ma rozwiązywać problemy. Nazywa się ją terapią "mhm",
potakiwania, aktywność terapeuty jest minimalna. Z badań Bandury wyszło, że samymi
niewerbalnymi sygnałami terapeuci modyfikowali system wartości pacjentów. Jak? Jeśli słyszeli,
że pacjent chce postępować zgodnie z tym, co sami by zrobili w podobnej sytuacji, to częściej
kiwali głową, częściej mruczeli to swoje "mhm". A znękany życiem pacjent jest podatny na
sugestie.
To co pan proponuje?
To nieco szalony pomysł, ale uważam, że terapeuci na tabliczkach gabinetów obok nazwiska
powinni umieszczać skrótowy światopogląd. "Katolik, konserwatysta, przeciwnik in vitro". Albo:
"Feministka o poglądach liberalnych". To pozwoliłoby uniknąć niespodzianek. Radzę wszystkim:
wybierzcie kogoś, kto ma podobny światopogląd do waszego. Są zwykle dwie rozmowy wstępne,
zapytajcie terapeutę wprost o światopogląd. Katolik, który nie akceptuje rozwodów, a ma
problemy małżeńskie, jeśli pójdzie do terapeuty księdza, nie będzie narażony na sugestie
szybkiego rozwodu. Z kolei liberalna feministka nie usłyszy od terapeutki feministki, że powinna
się poświęcać dla męża, którego ma dosyć.
Co jeszcze?
Drugie niebezpieczeństwo to uzależnienie od terapeuty. Zbyt często pacjentom oferuje się łatwe
wytłumaczenia. Oto przyczyną wszystkich pańskich problemów jest zachowanie rodziców w
dzieciństwie albo to, że został pan przez kogoś skrzywdzony. Albo nieokiełznane libido, które
działa poza pańską wolą. To zdejmowanie z ludzi odpowiedzialności za własne wybory. Przy
okazji często pojawia się nawyk zamiany każdego życiowego niepowodzenia, każdego kłopotu
na problem terapeutyczny. Tworzy się relacja zależności od procesu terapii. A życie generalnie
jest takie sobie, w dodatku na końcu umieramy. Z tego się nie da wyleczyć.
To wiem. Co jeszcze?
Jeśli już idziemy na terapię, ustalmy konkretny cel i trzymajmy się go. Nie zakładajmy, że
będziemy babrać się w całym życiu, dzieciństwie, szukać treści wypartych itp. Na przykład:
cierpi pan na klaustrofobię, nie jest pan w stanie wsiąść do windy. I ustala pan z terapeutą, że za
pół roku będzie pan jeździć windą bez lęku. Koniec, kropka.
Ale ludzie nie przychodzą do terapeutów z problemem windy, tylko że życie jest
beznadziejne.
Tu też da się sformułować konkretny cel. W terapii poznawczo--behawioralnej zawsze to robią.
Życie jest beznadziejne? A dlaczego? "Bo ciągle kłócimy się z żoną". Dobrze, więc celem terapii
będzie poprawa komunikacji w małżeństwie. "Za rok nauczycie się rozmawiać na drażliwe
tematy bez awantur".
Czyli jeśli już, to tylko terapia poznawczo-behawioralna.
Tak, bo opiera się na sprawdzonych empirycznie prawidłowościach psychologicznych i jest
nastawiona na cel. Wykorzystuje dość proste zasady uczenia się. W skrócie: jeżeli powstał w
pańskiej głowie zły nawyk, to można go się oduczyć. Trafiła się panu w życiu seria kłopotów w
pracy, zawód miłosny i na dokładkę wypadek samochodowy. Wpada pan w stan depresyjny.
Zamiast myśleć: "Gdybym bardziej się przyłożył do raportu dla szefa, to wyszedłby mi lepiej",
"Gdybym jechał ostrożniej, tobym tej stłuczki nie miał", zaczyna pan myśleć tak: "Jestem do kitu,
zawsze mi się trafia najgorsze i nic z tym się nie da zrobić". I psycholog powinien pana tego
oduczyć. To dość prosty trening, żadna magia, żadna sztuka.
Idźmy dalej. Psychoterapia freudowska - dobra?
Nie. Z freudyzmu prawie nic nie zostało w psychologii, poza mitem samego Freuda. No może
kilka mechanizmów obronnych się naukowo obroniło. Mechanizm projekcji - nie działa,
wyparcia - też nie. Mechanizm tłumienia - owszem, działa. Potwierdzony i udowodniony jest
mechanizm racjonalizacji, czyli "kwaśne winogrona i słodkie cytryny". Jeżeli czegoś nie udaje się
panu osiągnąć, to zaczyna pan wierzyć, że tak naprawdę nie zależało panu na tym. A cytryny,
które pan ma zamiast wymarzonych winogron, są nawet całkiem słodkie.
Odzyskiwanie wypartych wspomnień, wydobywanie ich z nieświadomości?
Bzdura. Nie ma żadnych badań, które by potwierdzały istnienie mechanizmu wyparcia. A nawet
jeśli wyparcie jest możliwe, to niemożliwe jest - z punktu widzenia neurofizjologii - dotarcie do
tych wspomnień. Nie ma w mózgu takich połączeń. W latach 80. w Stanach kwitł biznes
"odzyskiwania wspomnień". Czego to ludzie się o sobie nie dowiadywali! Najbardziej znany jest
przypadek Patricii Burgus, bo zakończył się głośnym procesem. W wyniku terapii "odzyskała"
wspomnienia o uczestnictwie w satanistycznych rytuałach, byciu wykorzystywaną seksualnie,
wykorzystywaniu własnego dziecka, a także jedzeniu ludzi. Terapeuta musiał wypłacić jej 10,6
mln dolarów odszkodowania. Jedna z bardziej znanych współczesnych psycholożek Elizabeth
Loftus nazwała to "inflacją wyobraźni". Udowodniła, że choć odzyskiwanie wspomnień nie jest
możliwe, to łatwo wspomnienia komuś wdrukować. Jeden z eksperymentów wyglądał tak:
proszono badanych, żeby opowiedzieli, jak w wieku pięciu lat zgubili się w wielkim centrum
handlowym, szukali godzinami rodziców itd. Wcześniej rozmawiano z członkami ich rodzin i
sprawdzono, że takie wydarzenie nie miało miejsca. Około 25 proc. badanych "przypominało"
sobie to traumatyczne wydarzenie. I ze szczegółami o nim opowiadało. Innymi słowy - terapeuta
jest nam w stanie wmówić prawie wszystko.
Bujda na resorach. Apeluję: trzymajcie się z dala od wszystkich, którzy mają na wizytówce skrót
NLP. Wymyślili sobie, że każdy człowiek ma "podstawową reprezentację zmysłową", czyli
dominujący u danej osoby rodzaj zmysłu. I że można to stwierdzić na podstawie słów, których
używa. Wzrokowiec częściej używa słów "patrzeć", "jasny", "ciemny". A kinestetyk, czyli
"czuciowiec" - słów "dotknąć", "sparzyć", "szorstki", "miękki". I żeby z kimś się porozumieć,
dobrze przed nim wypaść albo na niego wpłynąć, wystarczy odkryć jego "podstawową
reprezentację zmysłową" i dostosować się do niej. To bzdury. Dużo łatwiej złapie pan z kimś
dobry kontakt, dostosowując się do jego poglądów politycznych albo mu przytakując. NLP tak
się rozpleniło, że przeprowadzono masę eksperymentów mających potwierdzić tę teorię. I nic.
Twórcy NLP - Bandler i Grinder - traktowali zresztą te eksperymenty z pogardą, twierdząc - a
jakże! - że ich system to sztuka. Puszczę panu ciekawy kawałek, jedną z moich ostatnich
zdobyczy. Oto trzech największych polskich speców od NLP - panowie Batko, Sowa i Dębski -
prowadzi szkolenie z NLS (neuro-linguistic seduction), czyli neurolingwistycznego uwodzenia.
Takiego nagromadzenia bzdur dawno nie słyszałem. "Zabieramy was w podróż. Damy wam
właściwą mapę i narzędzia. Nauczymy was hipnozy. Kobiecie będzie trudno wam się oprzeć.
Poznacie sposób, jak wywoływać w kobiecie stan emocjonalny, rozpalić jej zmysły do
czerwoności". Gadają grupie facetów przez cały dzień takie głodne kawałki, a potem wieczorem
są zajęcia praktyczne, uczestnicy mają podejść kolejno do 20 kobiet i próbować je poderwać.
I ci faceci są zadowoleni, podobno to działa.
Proszę myśleć logicznie: jacy mężczyźni idą na taki kurs? Tacy, co mają kłopoty z kontaktem z
kobietami. I jeśli ktoś ich namówi, żeby podeszli po kolei do 20 kobiet, czego nigdy wcześniej nie
robili, bo są nieśmiali, to któraś z tych 20 kobiet w końcu da numer telefonu.
Terapia więzi, ludzie się po prostu przytulają. Dobra?
Oszukańcza i szkodliwa. Najgorsze, że terapia więzi jest dedykowana dzieciom, głównie
adoptowanym, które mają problemy w relacji z nowymi rodzicami. "Przytulajcie się". Brzmi
niewinnie. Ale to jest przytulanie na siłę. Dziecko wrzeszczy, moczy się, wymiotuje - a rodzice je
przyciskają. Czasem całym ciałem do podłogi. Uzasadnienie teoretyczne jest takie, że całe
nieposłuszeństwo i niesubordynacja wynika z tego, że dziecko nie było wystarczająco dobrze
traktowane. To bzdura. Piszę teraz kolejną książkę właśnie o oszukańczych terapiach dla dzieci.
Rozpleniła się ostatnio w Polsce metoda Glena Domana i Carla Delacato. Działają u nas rozmaite
odnogi ich Instytutu Osiągania Ludzkich Możliwości. Twierdzą, że każde dziecko, nawet z
zespołem Downa, może osiągnąć poziom inteligencji Einsteina, wystarczy tylko odpowiednio
pracować. Jak? Zestaw ćwiczeń bazuje na fałszywej koncepcji prawa biogenetycznego:
odtwarzamy w swoim rozwoju osobniczym poprzednie stadia ewolucyjne. Dziecko musi
najpierw pełzać jak żaba, potem jak salamandra, potem jak jaszczurka itd. Rodzice i terapeuci
przez kilka godzin dziennie przesuwają mu te kończyny, żeby pełzało, jak trzeba.
Gimnastyka, co w tym złego?
Nic pan nie rozumie, to jest horror. Większość rodziców dzieci z zespołem Downa czy
porażeniem mózgowym nosi w sobie poczucie winy: "A może to przez ten kieliszek wina?". "A
może to zmywacz do paznokci, którego używałam w ciąży?". Kochają swoje chore dziecko, chcą
zadośćuczynić. I słyszą, że wszystko będzie OK, tylko muszą pracować kilka godzin dziennie, w
skrajnych przypadkach - kilkanaście. Nie ma postępów? Rodzic wtedy słyszy, że się za mało
stara. Ludzie załamują się, rozpadają się rodziny. Już nie chcę myśleć, co się dzieje z
ewentualnym rodzeństwem, które nie rozumie, czym chory brat lub siostra zasłużyli sobie na
sto procent uwagi rodziców. Proszę, oto skan ich materiałów, na koniec jest taka oto maksyma
Domana skierowana do rodziców: "Rób to z radością, pędź jak wiatr i NIE SPRAWDZAJ!". Nie
sprawdzaj, pięknie. Jak ktoś mówi panu coś takiego, to powinna się od razu zapalić czerwona
lampka w głowie. A tymczasem tych bredni uczą na uniwersytetach dyplomowani psycholodzy i
pedagodzy. Zgroza.
Pan nie lubi psychologów?
Kilku można by oskarżyć o zbrodnie przeciwko ludzkości. Weźmy Goddarda, który działał na
początku XX wieku w Stanach. Opracował system testów inteligencji mający wyłapywać
"gorszych", których należy poddać sterylizacji. Program uchwalono w ponad 30 stanach,
wysterylizowano ponad 60 tysięcy osób. Obowiązek przejścia testów mieli też imigranci
przybywający na statkach do Nowego Jorku. Goddard podawał wyniki: 79 proc. Włochów, 87
proc. Rosjan i 83 proc. Żydów to osoby upośledzone umysłowo. I raportował z dumą, że
ogromna część została z tego powodu deportowana. Inny słynny psycholog Cyril Burt jako
doradca rządu brytyjskiego wprowadził obowiązkowe testy inteligencji dla jedenastolatków.
Wynik decydował o przydziale do jednego z trzech poziomów nauczania. To był wyrok na resztę
życia. Dzisiaj wiadomo, że różnice rozwojowe w wieku 11 lat są naturalne i o niczym nie
decydują. Burt zresztą okazał się oszustem. Fałszował badania nad dziedziczeniem inteligencji,
w kolejnych pracach kopiował wyniki z dokładnością do jednego miejsca po przecinku. Ktoś się
w końcu zorientował.
Ma pan w środowisku opinię oszołoma. Pytałem.
Wiem. To głównie z powodu prowokacji, którą przeprowadziłem w miesięczniku "Charaktery".
Napisałem do nich pod fałszywym nazwiskiem wyssany z palca tekst o nowej, genialnej terapii.
Po co?
Współpracowałem z "Charakterami" i wkurzało mnie, że popularyzują pseudonaukowe terapie.
Na przykład popularyzowali terapię Hellingera i NLP. Kiedy zwracałem im uwagę, to słyszałem,
że przesadzam. W radzie naukowej mają osiem osób z tytułami profesorskimi, w redakcji
pracuje trzech doktorów. No to postanowiłem sprawdzić, czy będą czujni. Powołałem do życia
Renatę Aulagnier, fikcyjną psycholożkę, specjalistkę od stosowania neuronauki w terapii.
Aulagnier napisała tekst "Terapia pól" i wysłała do "Charakterów". Oto za pomocą rezonansu
magnetycznego mózgu da się ocenić zaburzenia "pola morfogenetycznego". I zalecić pacjentowi
na przykład słuchanie stosownej muzyki lub przebywanie w środowisku osób "zapewniających
gęste pole morfogenetyczne". Bzdury.
I co?
Puścili to. Było spore zamieszanie, sprostowania. Bo zaraz po publikacji napisałem list do
redakcji wyjaśniający moje motywy.
Po co pan to robi
Podam klasyczny przykład. Amerykański psycholog David Rosenhan w 1972 roku postanowił
udowodnić, że metody diagnozowania chorób psychicznych w amerykańskich szpitalach są
niewiele warte. On i siedmioro innych ochotników udali się do wybranych szpitali i mówili, że
słyszą "głosy". Każdy z nich został zdiagnozowany jak chory psychicznie i zatrzymany w
szpitalu. Siedmiu zakwalifikowano jako schizofreników, podano im silne leki psychotropowe.
Rosenhana wypuszczono po dwóch miesiącach. Opublikował wyniki tej prowokacji w magazynie
"Science". Wybuchła awantura. Szpitale groziły pozwami. Dyrekcja pewnego znanego szpitala
stwierdziła, że w ich placówce taka błędna diagnoza byłaby niemożliwa. Rzucili wyzwanie
Rosenhanowi: niech wyśle kolejnych symulantów, wszystkich rozpoznają. Rosenhan zgodził się.
Po miesiącu szpital z dumą ogłosił, że rozpoznał 41 oszustów. Rosenhan nie wysłał tam nikogo.
Prowokacja wywołała w Stanach rewolucję w psychiatrii, opracowano nowe metody
diagnozowania. Nie chcę się porównywać, mój eksperyment żadnej rewolucji nie wywołał. Ale
zwrócił uwagę, że jesteśmy zbyt podatni na bzdury, które sprytnie udają naukę.
I co dalej?
Żyjemy w sterylnym świecie, w którym nie chcemy przeżywać negatywnych uczuć. Trudne
strony życia wolimy traktować jak problemy terapeutyczne. I uwierzymy w każdą bzdurę, jeśli
tylko wyjaśni nam przyczynę klęsk i zapewni ciepły kompres na głowę. Tak się nie da.
http://www.wysokieobcasy.pl/wysokie-obcasy/1,53581,8725064,Dyktatura_szczescia.html