Dyktatura szczęścia

background image

Dyktatura szczęścia

Grzegorz Sroczyński 2010-11-26, ostatnia aktualizacja 2010-11-26 17:13:40.0

Psychoterapeuci na tabliczkach gabinetów i wizytówkach obok nazwiska powinni umieszczać skrótowy
światopogląd. "Katolik, konserwatysta, przeciwnik in vitro". Albo: "Feministka o poglądach liberalnych"

GRZEGORZ SROCZYŃSKI: "Oszuści, naciągacze i hochsztaplerzy" - tak pan pisze o psychoterapeutach. I
namawia pan Polaków, żeby na terapie nie chodzili. Dlaczego?

DR. TOMASZ WITKOWSKI: Bo sobie szkodzą. Na rynku usług terapeutycznych panuje wolnoamerykanka. Terapeutą
może zostać każdy, a ten zawód przyciąga osoby niedojrzałe emocjonalnie, a nawet zwykłych wariatów. Oto jedna z
moich ostatnich zdobyczy, takie wesołe ogłoszenie: "Książę Marek Światopełk Świętopełk Zawadzki, mgr psychologii,
prowadzi terapię metodą Chirurgii Głębinowej Psychologicznej. Jest zarejestrowany w Polskim Towarzystwie
Psychologicznym pod nr 931". Dodam, że jest zaledwie księciem, bo tytułu króla zrzekł się na rzecz Matki Boskiej. Nie,
to nie żarty. On istnieje, pracuje jako psycholog, prowadzi poradnię. Leczy z masturbacji, homoseksualizmu i paraliżu,
zapewne wywołanego zgubną masturbacją. Jakoś nie słyszałem, żeby PTP zadrżało ze zgrozy i ogłosiło, że facet jest
szkodnikiem. I że nie ma prawa się na nich powoływać.

Skąd ci wariaci w zawodzie?

To dla takich ludzi wymarzone zajęcie, bo zaspokaja ich wynaturzoną potrzebę samooceny. Do terapeuty przychodzą
biedni, sponiewierani ludzie, traktują go jak guru. I jeszcze za to płacą. Książę Światopełk to przykład skrajny i osoba
choćby średnio rozsądna do niego nie pójdzie. Ale ilu w tym zawodzie dziwaków mniej jawnych, megalomanów,
sadystów, którzy zaspokajają swoją potrzebę władzy nad pacjentem? Zbieram rozmaite kwiatki i często wstydzę się,
że jestem psychologiem.

Jakie to kwiatki?

Dwieście metrów stąd jest Instytut Psychologii Uniwersytetu Wrocławskiego. Od wielu lat są tam zajęcia z tzw. terapii
ustawień rodzinnych Hellingera. W Niemczech ta bzdurna i oszukańcza terapia jest już zabroniona. W skrócie chodzi o
to, że każda istota ma pole wszystkowiedzące, w którym zapisano wydarzenia z dalekiej przeszłości. Jeśli na przykład
pańska prababcia zdradzała pradziadka, to jest to zapisane w pańskim polu i może na pana źle wpływać. Trzeba więc
ustawić ludzi w symboliczny układ, postawić jako prababkę kogoś tam i potem poprzestawiać tak, żeby było dobrze.
Pytam kiedyś takiego hellingerowca, jak można się nauczyć widzieć to pole. A on na to, że nie wie, bo to nie nauka, ale
sztuka. Wielu terapeutów tak właśnie traktuje swój zawód. Jak sztukę, do której trzeba mieć jakiś wyjątkowy talent.

A nie trzeba?

Nie. Psychologia to zbiór zasad dowiedzionych eksperymentalnie. Uważam się za niezłego trenera umiejętności
interpersonalnych, m.in. uczę negocjacji i motywowania pracowników. I do głowy by mi nie przyszło, żeby opowiadać,
że uprawiam sztukę. Po prostu przyłożyłem się na studiach, przeczytałem trochę rzetelnych książek. Nauczyłem się
zasad funkcjonowania naszego umysłu. Nie ma w tym żadnej magii.

Ale pan pisze, żeby w ogóle omijać terapeutów szerokim łukiem. Milską-Wrzosińską też? Eichelbergera? Masę
innych dobrych psychologów też?

Większość ludzi nie trafi do Milskiej-Wrzosińskiej. Trafią do osoby, którą polecili im znajomi. I powierzą jej całe swoje
życie. A jak odróżnić dobrego terapeutę od złego?

Dobry po prostu ma wyniki i zadowolonych pacjentów.

Pacjenci, proszę pana, prawie zawsze są zadowoleni. Ktoś ich życzliwie słucha, czują ulgę. Kontakt społeczny - a
takim jest rozmowa z terapeutą - zwykle poprawia nastrój. Taki sam efekt dałaby rozmowa z kolegą przy winie. Jest na
to dobry termin - "prostytucja przyjaźni". Płaci pan za życzliwe wysłuchanie, bo nie ma pan własnych znajomych.

I co w tym złego?

To, że nazywa się to terapią. Psycholog Hans Eysenck postawił w latach 50. proste pytanie badawcze: czy freudowska
psychoanaliza działa lepiej niż inne terapie. Chodziło o pacjentów ze stanami depresyjnymi i lękowymi. Otóż w terapii
freudowskiej poprawę uzyskało 44 proc. pacjentów, w innych terapiach - 64 proc. A w grupie niepoddanej żadnej
terapii poprawę w ciągu dwóch lat uzyskało 60 proc. osób. Po prostu czas leczy rany. Eysenck był zaciekłym wrogiem
freudystów, badania oskarżano o stronniczość. Ale potem wiele razy robiono podobne, z podobnym wynikiem.

I co z tego? Skoro pacjenci są zadowoleni, to chyba wszystko w porządku.

Nie, to jest naciąganie. Spotkanie ze znajomymi, aktywność fizyczna - zadziałałyby lepiej. A są tańsze. Stawiajmy
sprawę jasno, jak psycholog Philip Zimbardo, ten od słynnego eksperymentu więziennego. Cytuję: "Nie ma żadnych
dostępnych danych, które sugerowałyby, że jakąś określoną formę terapii można uznać za bardziej skuteczną od
innych. Istnieje nieco materiałów dowodowych potwierdzających w istocie wniosek, że żadna z form terapii nie jest w
ogóle bardziej efektywna od którejkolwiek innej i że w sumie nie są one lepsze niż brak terapii w ogóle!".

Tak czy siak terapia nie szkodzi.

A to zależy, czy nie trafi pan na szarlatana. Problem leży w samej relacji pacjent - terapeuta, która jest silna i
niebezpieczna.

Dlaczego?

Pacjenci często traktują terapeutę jak specjalistę od życia. Mają masę problemów i chcą, żeby on zrobił z tym
porządek. Trzeba go tylko słuchać jak guru w sekcie. Z tak nastawionym pacjentem można zrobić wszystko.

Na przykład co?

background image

Zmienić mu system wartości. To pierwsze niebezpieczeństwo czyhające za drzwiami gabinetu. Że dokona pan w
swoim życiu takich zmian, jakie terapeuta uzna za słuszne. Prosty przykład: przychodzi na terapię kobieta, która ma
problemy w małżeństwie. Chce to małżeństwo ratować. Taki jest cel terapii. Po roku terapii - rozwodzi się, zaczyna
nowe życie. I jest szczęśliwa.

I dobrze.

Tyle że cel terapii nie został osiągnięty. Czy terapia może zostać uznana za udaną? Żeby było jasne: nie jestem
przeciwnikiem rozwodów. Tylko ludzi trzeba ostrzec, że być może terapia zmieni ich życiowe cele, zmieni światopogląd.

Przecież terapeuci wiedzą, że nie powinni wpływać na poglądy pacjenta, że mają być przezroczyści.

Ale to fikcja! Tak się po prostu nie da, jesteśmy ludźmi. Kanadyjski psycholog Albert Bandura robił badania z udziałem
terapeutów niedyrektywnych, pracujących według założeń Carla Rogersa. W tej terapii jednym z podstawowych
założeń jest minimalizowanie wpływu terapeuty na pacjenta, niesugerowanie mu, jak ma rozwiązywać problemy.
Nazywa się ją terapią "mhm", potakiwania, aktywność terapeuty jest minimalna. Z badań Bandury wyszło, że samymi
niewerbalnymi sygnałami terapeuci modyfikowali system wartości pacjentów. Jak? Jeśli słyszeli, że pacjent chce
postępować zgodnie z tym, co sami by zrobili w podobnej sytuacji, to częściej kiwali głową, częściej mruczeli to swoje
"mhm". A znękany życiem pacjent jest podatny na sugestie.

To co pan proponuje?

To nieco szalony pomysł, ale uważam, że terapeuci na tabliczkach gabinetów obok nazwiska powinni umieszczać
skrótowy światopogląd. "Katolik, konserwatysta, przeciwnik in vitro". Albo: "Feministka o poglądach liberalnych". To
pozwoliłoby uniknąć niespodzianek. Radzę wszystkim: wybierzcie kogoś, kto ma podobny światopogląd do waszego.
Są zwykle dwie rozmowy wstępne, zapytajcie terapeutę wprost o światopogląd. Katolik, który nie akceptuje rozwodów,
a ma problemy małżeńskie, jeśli pójdzie do terapeuty księdza, nie będzie narażony na sugestie szybkiego rozwodu. Z
kolei liberalna feministka nie usłyszy od terapeutki feministki, że powinna się poświęcać dla męża, którego ma dosyć.

Co jeszcze?

Drugie niebezpieczeństwo to uzależnienie od terapeuty. Zbyt często pacjentom oferuje się łatwe wytłumaczenia. Oto
przyczyną wszystkich pańskich problemów jest zachowanie rodziców w dzieciństwie albo to, że został pan przez kogoś
skrzywdzony. Albo nieokiełznane libido, które działa poza pańską wolą. To zdejmowanie z ludzi odpowiedzialności za
własne wybory. Przy okazji często pojawia się nawyk zamiany każdego życiowego niepowodzenia, każdego kłopotu na
problem terapeutyczny. Tworzy się relacja zależności od procesu terapii. A życie generalnie jest takie sobie, w dodatku
na końcu umieramy. Z tego się nie da wyleczyć.

To wiem. Co jeszcze?

Jeśli już idziemy na terapię, ustalmy konkretny cel i trzymajmy się go. Nie zakładajmy, że będziemy babrać się w całym
życiu, dzieciństwie, szukać treści wypartych itp. Na przykład: cierpi pan na klaustrofobię, nie jest pan w stanie wsiąść
do windy. I ustala pan z terapeutą, że za pół roku będzie pan jeździć windą bez lęku. Koniec, kropka.

Ale ludzie nie przychodzą do terapeutów z problemem windy, tylko że życie jest beznadziejne.

Tu też da się sformułować konkretny cel. W terapii poznawczo--behawioralnej zawsze to robią. Życie jest
beznadziejne? A dlaczego? "Bo ciągle kłócimy się z żoną". Dobrze, więc celem terapii będzie poprawa komunikacji w
małżeństwie. "Za rok nauczycie się rozmawiać na drażliwe tematy bez awantur".

Czyli jeśli już, to tylko terapia poznawczo-behawioralna.

Tak, bo opiera się na sprawdzonych empirycznie prawidłowościach psychologicznych i jest nastawiona na cel.
Wykorzystuje dość proste zasady uczenia się. W skrócie: jeżeli powstał w pańskiej głowie zły nawyk, to można go się
oduczyć. Trafiła się panu w życiu seria kłopotów w pracy, zawód miłosny i na dokładkę wypadek samochodowy.
Wpada pan w stan depresyjny. Zamiast myśleć: "Gdybym bardziej się przyłożył do raportu dla szefa, to wyszedłby mi
lepiej", "Gdybym jechał ostrożniej, tobym tej stłuczki nie miał", zaczyna pan myśleć tak: "Jestem do kitu, zawsze mi się
trafia najgorsze i nic z tym się nie da zrobić". I psycholog powinien pana tego oduczyć. To dość prosty trening, żadna
magia, żadna sztuka.

Idźmy dalej. Psychoterapia freudowska - dobra?

Nie. Z freudyzmu prawie nic nie zostało w psychologii, poza mitem samego Freuda. No może kilka mechanizmów
obronnych się naukowo obroniło. Mechanizm projekcji - nie działa, wyparcia - też nie. Mechanizm tłumienia - owszem,
działa. Potwierdzony i udowodniony jest mechanizm racjonalizacji, czyli "kwaśne winogrona i słodkie cytryny". Jeżeli
czegoś nie udaje się panu osiągnąć, to zaczyna pan wierzyć, że tak naprawdę nie zależało panu na tym. A cytryny,
które pan ma zamiast wymarzonych winogron, są nawet całkiem słodkie.

Odzyskiwanie wypartych wspomnień, wydobywanie ich z nieświadomości?

Bzdura. Nie ma żadnych badań, które by potwierdzały istnienie mechanizmu wyparcia. A nawet jeśli wyparcie jest
możliwe, to niemożliwe jest - z punktu widzenia neurofizjologii - dotarcie do tych wspomnień. Nie ma w mózgu takich
połączeń. W latach 80. w Stanach kwitł biznes "odzyskiwania wspomnień". Czego to ludzie się o sobie nie
dowiadywali! Najbardziej znany jest przypadek Patricii Burgus, bo zakończył się głośnym procesem. W wyniku terapii
"odzyskała" wspomnienia o uczestnictwie w satanistycznych rytuałach, byciu wykorzystywaną seksualnie,
wykorzystywaniu własnego dziecka, a także jedzeniu ludzi. Terapeuta musiał wypłacić jej 10,6 mln dolarów
odszkodowania. Jedna z bardziej znanych współczesnych psycholożek Elizabeth Loftus nazwała to "inflacją
wyobraźni". Udowodniła, że choć odzyskiwanie wspomnień nie jest możliwe, to łatwo wspomnienia komuś
wdrukować. Jeden z eksperymentów wyglądał tak: proszono badanych, żeby opowiedzieli, jak w wieku pięciu lat
zgubili się w wielkim centrum handlowym, szukali godzinami rodziców itd. Wcześniej rozmawiano z członkami ich
rodzin i sprawdzono, że takie wydarzenie nie miało miejsca. Około 25 proc. badanych "przypominało" sobie to
traumatyczne wydarzenie. I ze szczegółami o nim opowiadało. Innymi słowy - terapeuta jest nam w stanie wmówić
prawie wszystko.

Neurolingwistyczne programowanie, czyli NLP - dobre?

background image

Bujda na resorach. Apeluję: trzymajcie się z dala od wszystkich, którzy mają na wizytówce skrót NLP. Wymyślili sobie,
że każdy człowiek ma "podstawową reprezentację zmysłową", czyli dominujący u danej osoby rodzaj zmysłu. I że
można to stwierdzić na podstawie słów, których używa. Wzrokowiec częściej używa słów "patrzeć", "jasny", "ciemny". A
kinestetyk, czyli "czuciowiec" - słów "dotknąć", "sparzyć", "szorstki", "miękki". I żeby z kimś się porozumieć, dobrze przed
nim wypaść albo na niego wpłynąć, wystarczy odkryć jego "podstawową reprezentację zmysłową" i dostosować się do
niej. To bzdury. Dużo łatwiej złapie pan z kimś dobry kontakt, dostosowując się do jego poglądów politycznych albo
mu przytakując. NLP tak się rozpleniło, że przeprowadzono masę eksperymentów mających potwierdzić tę teorię. I nic.
Twórcy NLP - Bandler i Grinder - traktowali zresztą te eksperymenty z pogardą, twierdząc - a jakże! - że ich system to
sztuka. Puszczę panu ciekawy kawałek, jedną z moich ostatnich zdobyczy. Oto trzech największych polskich speców
od NLP - panowie Batko, Sowa i Dębski - prowadzi szkolenie z NLS (neuro-linguistic seduction), czyli
neurolingwistycznego uwodzenia. Takiego nagromadzenia bzdur dawno nie słyszałem. "Zabieramy was w podróż.
Damy wam właściwą mapę i narzędzia. Nauczymy was hipnozy. Kobiecie będzie trudno wam się oprzeć. Poznacie
sposób, jak wywoływać w kobiecie stan emocjonalny, rozpalić jej zmysły do czerwoności". Gadają grupie facetów
przez cały dzień takie głodne kawałki, a potem wieczorem są zajęcia praktyczne, uczestnicy mają podejść kolejno do
20 kobiet i próbować je poderwać.

I ci faceci są zadowoleni, podobno to działa.

Proszę myśleć logicznie: jacy mężczyźni idą na taki kurs? Tacy, co mają kłopoty z kontaktem z kobietami. I jeśli ktoś ich
namówi, żeby podeszli po kolei do 20 kobiet, czego nigdy wcześniej nie robili, bo są nieśmiali, to któraś z tych 20
kobiet w końcu da numer telefonu.

Terapia więzi, ludzie się po prostu przytulają. Dobra?

Oszukańcza i szkodliwa. Najgorsze, że terapia więzi jest dedykowana dzieciom, głównie adoptowanym, które mają
problemy w relacji z nowymi rodzicami. "Przytulajcie się". Brzmi niewinnie. Ale to jest przytulanie na siłę. Dziecko
wrzeszczy, moczy się, wymiotuje - a rodzice je przyciskają. Czasem całym ciałem do podłogi. Uzasadnienie
teoretyczne jest takie, że całe nieposłuszeństwo i niesubordynacja wynika z tego, że dziecko nie było wystarczająco
dobrze traktowane. To bzdura. Piszę teraz kolejną książkę właśnie o oszukańczych terapiach dla dzieci. Rozpleniła się
ostatnio w Polsce metoda Glena Domana i Carla Delacato. Działają u nas rozmaite odnogi ich Instytutu Osiągania
Ludzkich Możliwości. Twierdzą, że każde dziecko, nawet z zespołem Downa, może osiągnąć poziom inteligencji
Einsteina, wystarczy tylko odpowiednio pracować. Jak? Zestaw ćwiczeń bazuje na fałszywej koncepcji prawa
biogenetycznego: odtwarzamy w swoim rozwoju osobniczym poprzednie stadia ewolucyjne. Dziecko musi najpierw
pełzać jak żaba, potem jak salamandra, potem jak jaszczurka itd. Rodzice i terapeuci przez kilka godzin dziennie
przesuwają mu te kończyny, żeby pełzało, jak trzeba.

Gimnastyka, co w tym złego?

Nic pan nie rozumie, to jest horror. Większość rodziców dzieci z zespołem Downa czy porażeniem mózgowym nosi w
sobie poczucie winy: "A może to przez ten kieliszek wina?". "A może to zmywacz do paznokci, którego używałam w
ciąży?". Kochają swoje chore dziecko, chcą zadośćuczynić. I słyszą, że wszystko będzie OK, tylko muszą pracować
kilka godzin dziennie, w skrajnych przypadkach - kilkanaście. Nie ma postępów? Rodzic wtedy słyszy, że się za mało
stara. Ludzie załamują się, rozpadają się rodziny. Już nie chcę myśleć, co się dzieje z ewentualnym rodzeństwem,
które nie rozumie, czym chory brat lub siostra zasłużyli sobie na sto procent uwagi rodziców. Proszę, oto skan ich
materiałów, na koniec jest taka oto maksyma Domana skierowana do rodziców: "Rób to z radością, pędź jak wiatr i
NIE SPRAWDZAJ!". Nie sprawdzaj, pięknie. Jak ktoś mówi panu coś takiego, to powinna się od razu zapalić czerwona
lampka w głowie. A tymczasem tych bredni uczą na uniwersytetach dyplomowani psycholodzy i pedagodzy. Zgroza.

Pan nie lubi psychologów?

Kilku można by oskarżyć o zbrodnie przeciwko ludzkości. Weźmy Goddarda, który działał na początku XX wieku w
Stanach. Opracował system testów inteligencji mający wyłapywać "gorszych", których należy poddać sterylizacji.
Program uchwalono w ponad 30 stanach, wysterylizowano ponad 60 tysięcy osób. Obowiązek przejścia testów mieli
też imigranci przybywający na statkach do Nowego Jorku. Goddard podawał wyniki: 79 proc. Włochów, 87 proc.
Rosjan i 83 proc. Żydów to osoby upośledzone umysłowo. I raportował z dumą, że ogromna część została z tego
powodu deportowana. Inny słynny psycholog Cyril Burt jako doradca rządu brytyjskiego wprowadził obowiązkowe testy
inteligencji dla jedenastolatków. Wynik decydował o przydziale do jednego z trzech poziomów nauczania. To był wyrok
na resztę życia. Dzisiaj wiadomo, że różnice rozwojowe w wieku 11 lat są naturalne i o niczym nie decydują. Burt
zresztą okazał się oszustem. Fałszował badania nad dziedziczeniem inteligencji, w kolejnych pracach kopiował wyniki
z dokładnością do jednego miejsca po przecinku. Ktoś się w końcu zorientował.

Ma pan w środowisku opinię oszołoma. Pytałem.

Wiem. To głównie z powodu prowokacji, którą przeprowadziłem w miesięczniku "Charaktery". Napisałem do nich pod
fałszywym nazwiskiem wyssany z palca tekst o nowej, genialnej terapii.

Po co?

Współpracowałem z "Charakterami" i wkurzało mnie, że popularyzują pseudonaukowe terapie. Na przykład
popularyzowali terapię Hellingera i NLP. Kiedy zwracałem im uwagę, to słyszałem, że przesadzam. W radzie
naukowej mają osiem osób z tytułami profesorskimi, w redakcji pracuje trzech doktorów. No to postanowiłem
sprawdzić, czy będą czujni. Powołałem do życia Renatę Aulagnier, fikcyjną psycholożkę, specjalistkę od stosowania
neuronauki w terapii. Aulagnier napisała tekst "Terapia pól" i wysłała do "Charakterów". Oto za pomocą rezonansu
magnetycznego mózgu da się ocenić zaburzenia "pola morfogenetycznego". I zalecić pacjentowi na przykład
słuchanie stosownej muzyki lub przebywanie w środowisku osób "zapewniających gęste pole morfogenetyczne".
Bzdury.

I co?

Puścili to. Było spore zamieszanie, sprostowania. Bo zaraz po publikacji napisałem list do redakcji wyjaśniający moje
motywy.

Po co pan to robi?

background image

Podam klasyczny przykład. Amerykański psycholog David Rosenhan w 1972 roku postanowił udowodnić, że metody
diagnozowania chorób psychicznych w amerykańskich szpitalach są niewiele warte. On i siedmioro innych
ochotników udali się do wybranych szpitali i mówili, że słyszą "głosy". Każdy z nich został zdiagnozowany jak chory
psychicznie i zatrzymany w szpitalu. Siedmiu zakwalifikowano jako schizofreników, podano im silne leki
psychotropowe. Rosenhana wypuszczono po dwóch miesiącach. Opublikował wyniki tej prowokacji w magazynie
"Science". Wybuchła awantura. Szpitale groziły pozwami. Dyrekcja pewnego znanego szpitala stwierdziła, że w ich
placówce taka błędna diagnoza byłaby niemożliwa. Rzucili wyzwanie Rosenhanowi: niech wyśle kolejnych
symulantów, wszystkich rozpoznają. Rosenhan zgodził się. Po miesiącu szpital z dumą ogłosił, że rozpoznał 41
oszustów. Rosenhan nie wysłał tam nikogo. Prowokacja wywołała w Stanach rewolucję w psychiatrii, opracowano
nowe metody diagnozowania. Nie chcę się porównywać, mój eksperyment żadnej rewolucji nie wywołał. Ale zwrócił
uwagę, że jesteśmy zbyt podatni na bzdury, które sprytnie udają naukę.

I co dalej?

Żyjemy w sterylnym świecie, w którym nie chcemy przeżywać negatywnych uczuć. Trudne strony życia wolimy traktować
jak problemy terapeutyczne. I uwierzymy w każdą bzdurę, jeśli tylko wyjaśni nam przyczynę klęsk i zapewni ciepły
kompres na głowę. Tak się nie da.

ROZMAWIAŁ GRZEGORZ SROCZYŃSKI

Tekst pochodzi z serwisu Wyborcza.pl -

http://wyborcza.pl/0,0.html

© Agora SA


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Dyktatura szczęścia
Pełnia szczęścia raport
Jak osiągnąć szczęśćie poprzez minimalizm
SZCZĘŚLIWY TEN CO UKOCHAŁ, WYPRACOWANIA J.POLSKI
aby dzieci nadpobudliwe byly szczesliwe i zdrowsze, edukacja, psychologia
pogaństwo w kościele krd Ratzinger, Poszukiwanie szczęścia, Powszechne szaleństwo
Polityka szczęścia, Bezpieczeństwo Wewnętrzne - Administracja Bezpieczeństwa Wewnętrznego WSAiB, Po
30 kroków do szczęścia
Czy istnieje recepta na szczęście
ARYSTOTELES, o szczęściu
Bilet na 5 i Szczęsliwą 13 (PR)
10 Przykazań szczęśliwego człowieka
Wojna zabiera szczęśliwą młodość i niszczy życiowe plany czł, Wypracowania
Jestem szczęśliwy, Rekolekcjyjne
Bajka o szczęściu, scenariusze, różne(1)
szczeście frania, Filologia polska UWM, Młoda Polska
SZCZĘŚLIWY KSIĄŻ1

więcej podobnych podstron