J Szaniawski Profesor Tutka

background image

Jerzy Szaniawski

Profesor Tutka

Wydawnictwo Literackie, Kraków 1972

background image

Profesor Tutka

2

background image

Profesor Tutka
wśród melomanów

Kilku miłośników muzyki rozmawiało o instrumentach. Zastanawiano się, który

z powszechnie znanych instrumentów działa najsilniej, najbardziej bezpośrednio na
słuchacza. Najwięcej głosów otrzymały skrzypce. «Skrzypce — powiedział ktoś —
mogą mnie doprowadzić do ekstazy». Ktoś inny ujął się za wiolonczelą, jednakże
w opinii górowały skrzypce. Gdy była mowa o fortepianie — owszem — przyznano
mu wiele, i to, że skala duża, i wygrać można wszystko — ale właśnie tego oddzia-
ływania, tego, co może doprowadzić niemal do ekstazy — tego fortepian dać nie
może.

— A jednak... — odezwał się milczący do tej pory Profesor Tutka — a jednak...

Opowiem państwu pewne moje przeżycie. Jechałem statkiem z Genui do Aleksandrii.
Morze było spokojne, a na pokładzie zebrało się mnóstwo podróżnych. Między nimi
był młodzieniec, jak mi sam mówił, na wpół Grek, na wpół Rumun, człowiek w za-
chowaniu się swoim trochę ekscentryczny, trochę, można powiedzieć, wariat, ale
pianista wprost fenomenalny! Właśnie z nim rozmawiałem, gdy na pokładzie dał się
zauważyć jakiś gorączkowy ruch załogi. Po chwili spokojne morze zaczęło jakby
przybierać inny kolor i wezwano nas do opuszczenia pokładu, gdyż spodziewana jest
— krótko mówiąc — burza. Wówczas ten na wpół Grek, na wpół Rumun, pianista
wprost fenomenalny, spojrzał na mnie i powiedział:

— Chcę grać!
Zeszliśmy z nim do saloniku koncertowego i pianista zasiadł do potężnego for-

tepianu. Ledwie uderzył w klawisze, stało się coś nieoczekiwanego: dziób statku
poszedł gwałtownie na dół, a przymocowany specjalnie do podłogi fortepian zerwał
swoje więzy i odjechał na kółkach od pianisty. W ostatniej chwili chwyciłem pianistę,
który z wyciągniętymi rękami pozostał na taborecie — powtarzam, w ostatniej chwi-
li, gdyż dziób statku podniósł się nagle w górę, fortepian wracał. Oczywiście, że nie
wróciłby grzecznie pod ręce pianisty, ale pędząc ku przeciwległej ścianie — zmiótłby
po prostu człowieka.

Gdyby dziób statku wpadał tylko w dół lub podnosił się ku górze, fortepian jeź-

dziłby tam i z powrotem, po jednej linii — i można by obrać jakiś punkt strategiczny,
aby nas nie rozpłaszczył na ścianie. Ale rozszalała burza zaczęła rzucać statkiem we
wszystkie strony: skręcała go, przewracała na boki. Nie można było przewidzieć,

3

background image

z której strony uderzy w nas już wprost rozszalały fortepian. W pewnej chwili rzuci-
liśmy się do drzwi — drzwi ktoś zamknął! Grozę sytuacji powiększała ciemność,
w której rozszalałe cielsko fortepianu, szczerząc klawisze i jęcząc strunami, przy każ-
dym uderzeniu o ścianę — wstrząsało widmem śmierci.

Nie myśląc zupełnie o tym, że nikt treści mego wołania nie rozumie, zacząłem

krzyczeć po polsku: «Ratunku, ratunku!» Pianista to samo krzyczał raz po grecku,
a raz po rumuńsku. Wreszcie zaczęliśmy krzyczeć, mało krzyczeć — darliśmy się
w języku międzynarodowym: «S.O.S.! S.O.S.!»

Ktoś otworzył drzwi. W te drzwi otwarte wbiegliśmy w ostatniej chwili, bo forte-

pian z jakąś wściekłością, z jakąś nieprawdopodobną furią pędził za nami, aż oparł
się z jękiem, łoskotem o ścianę.

Proszę państwa — mówił Profesor Tutka — nie skrzypce, nie wiolonczela — ale

fortepian, właśnie fortepian zrobił na mnie najpotężniejsze wrażenie w mym życiu —
tego dnia, gdy szalała burza na morzu, a ten na wpół Grek, na wpół Rumun, piani-
sta... wprost fenomenalny! zasiadł do fortepianu i — fortepian odjechał.

4

background image

Profesor Tutka
a hasło «sztuka
dla sztuki»

Ktoś z rozmawiających twierdził, że kierunki i hasła w sztuce, które pozornie są

już przestarzałe i zapomniane, zjawiają się znów, jak powracająca fala. Ale ktoś inny
twierdził z uporem, że na przykład takie hasło, jak «sztuka dla sztuki», już nigdy nie
wróci.

Uciszono się, bowiem Profesor Tutka zaczął opowiadać:
— Byłem wówczas w Brazylii i znalazłem się tam na skraju dziewiczego lasu.

W pewnej chwili posłyszałem, jak ktoś powiedział: «szczenię szczeka w szczawiu».
Czy mnie słuch myli? Znów słyszę: «szczenię szczeka w szczawiu». Nasłuchuję:
i znów — «szczenię szczeka w szczawiu».

Opowiadanie przerwał sędzia.
— Proszę pana, jeżeli mi pan jeszcze czwarty raz powtórzy — «szczenię szczeka

w szczawiu», to — za siebie nie odpowiadam! Bo rozumiem: nie wszystko, o czym
mówimy, ma posiadać myśl głębszą. Ale musi być w tym jaki taki sens. A pan nam tu
opowiada... Dlaczego w szczawiu, pytam, dlaczego — w szczawiu?!

— Panie sędzio. Gdyby wobec pana kobieta-Polka powiedziała; «szczenię szczeka

w szczawiu», mógłby pan słusznie wysunąć zarzut, że w tym nie ma myśli głębszej.
Ale: gdyby to powiedziała c u d z o z i e m k a, toby pana przede wszystkim
zastanowiło to, że może ona wymówić tak trudne słowa.

— Ano to mów pan od razu, że to była cudzoziemka.
— Tak. Papuga.
— Papuga?
— Papuga. Zacząłem się zastanawiać, skąd papuga na skraju dziewiczego lasu

mówi po polsku? Zacząłem myśleć jak detektyw. A ponieważ czytywałem i książki
kryminalne, wiedziałem, jak powinien myśleć detektyw. Naprzód musi się zastano-
wić i dopiero — wywnioskować. Nigdy odwrotnie. Zastanowiłem się i wywniosko-
wałem, że tu musi mieszkać jakiś Polak, który nauczył mówić papugę po polsku.
I nie jest to Polak zwykły. Bo, że zdolny, a nawet utalentowany, to — nie ma w tym

5

background image

nic nadzwyczajnego: Polacy są zdolni i utalentowani; ale był to przy tym Polak —
cierpliwy. Zacząłem się zastanawiać, jaki cel miał ten Polak, który uczył papugę, jaka
idea mu przyświecała? Bo tego, czego dokonał, nie można nawet nazwać «szerze-
niem kultury polskiej za granicą». I nie można przypuścić, aby to zrobił dla zabawki.
Owszem, znałem rodaków na obczyźnie, co uczyli dla zabawki. Uczyli cudzoziemkę
słów nieprzyzwoitych, a potem taki nicpoń za boki się łapał, kiedy cudzoziemka
w dobrej wierze to powtarzała. Ale trzeba zauważyć, iż we wszystkich językach
słowa nieprzystojne mają to do siebie, że są łatwe do wymówienia. A tu— coś wręcz
innego: bo i przyzwoite, i trudne. A więc człowiek ten wkładał w tę naukę trud, silną
wolę, upór — i niewątpliwie poważną pracę. Dlaczego to robił? Widocznie hołdował
on hasłu: «sztuka dla sztuki».

Słuchacze Profesora Tutki orzekli, iż jest to przykład doskonały: ten Polak zdolny,

utalentowany, a w dodatku Polak cierpliwy — nie zrobił nic, jak to inteligentnie
zauważono, ani dla kraju, ani dla Brazylii. A więc hasło «sztuka dla sztuki», któremu
hołdował, jako bezużyteczne — już nie powinno powrócić.

6

background image

Profesor Tutka
na małej stacji
kolejowej

Wieczór jesienny, deszcz, do kawiarni wchodzili ludzie przemoknięci, ten składał

parasol, ów przecierał mokre okulary, niejeden mówił: «ale czas...», «psi czas».

Profesor Tutka powtórzył po kimś w zamyśleniu: «psi czas, psi czas»... Po chwili

zaczął mówić:

— Przypomniał mi się, panowie, taki, jak ten, wieczór. Tylko że nie siedziałem

wówczas w kawiarni, ale na małej stacyjce kolejowej. Wysiadłem z jednego pociągu,
aby przesiąść się na drugi. Nie jest to rzecz przyjemna czekać na stacji parę godzin,
więc wypowiedziawszy w myśli, jak to zwykle w takich razach bywa, krytykę pod
adresem dyrekcji kolejowej za złe połączenia, siadłem zrezygnowany w salce restau-
racyjnej, która była zarazem poczekalnią. Popatrzywszy na plakaty i ogłoszenia
rozwieszone na ścianach, wstałem i zbliżyłem się do ubogiego bufetu, za którym
siedziała panienka i czytała książkę. Przeprosiłem, że jej przerywam, i zamówiłem
szklankę herbaty. Znudzona, senna panienka przyniosła mi ciepłego płynu, który na
małych stacyjkach nazywają herbatą. Ten kolor żółtawy, ta gruba zielonkawa szklan-
ka i łyżeczka cynowa jeszcze więcej dodawały wszystkiemu melancholii. Ale taki już
jest zwyczaj, że się na stacji kolejowej pije... Deszcz spływał po szybach, na świecie
zimno i ciemno, panienka małomówna, senna, nie interesująca się przybyłym goś-
ciem, no i ta herbata w grubej zielonkawej szklance. Wierzcie mi, panowie, że było
smutno. Na szczęście od pieca szło ciepło, a wszedłem tu trochę zmarznięty, prze-
pojony wilgocią, czułem się nieswojo, kto wie, może miałem trochę gorączki.
Spróbowałem o coś zapytać, ale panienka odpowiedziała mi niechętnie, nie odrywa-
jąc oczu od książki. Niech sobie czyta... Po jakimś czasie zobaczyłem za szybami
światło i posłyszałem zbliżający się pociąg. Wiedziałem, że to nie ten, który ma mnie
powieźć dalej. Panienka nie podniosła nawet oczu na szyby, wiedziała, że to jakiś
pociąg towarowy. Po chwili wszedł konduktor z latarką i zbliżywszy się do bufetu,
powiedział: «Musi mi pani dać kieliszek wódki». Powołała się na świeżo wydane
rozporządzenie, że funkcjonariuszom kolejowym podczas służby nie wolno sprze-
dawać napojów wyskokowych. «Napojów wyskokowych» — tak się wyraziła.
Konduktor odpowiedział, że rozporządzenie jest rozporządzeniem, ale dziś trzeba

7

background image

zrobić wyjątek: zimno, deszcz, wilgoć przenika człowieka do kości, a poza tym
wiozą tym towarowym nieboszczyka. «Chyba, że tak» — odpowiedziała panienka
i nalała kieliszek wódki. Konduktor wypił i powiedziawszy: «psi czas, psi czas»,
zniknął za drzwiami.

Znudzony, zmęczony, czułem, że bym zasnął. Może nawet przymknąłem oczy, bo

gdy się ocknąłem, zobaczyłem w rogu poczekalni trzy osoby: starszą damę, człowie-
ka wyglądającego na cudzoziemca i jeszcze jednego pana w meloniku. Nie żądali
niczego do jedzenia, zresztą zaczytana panienka nie zwracała na nich najmniejszej
uwagi. Zacząłem ich obserwować. Wyglądali bardzo charakterystycznie. Pani, mimo
starszego wieku, ubrana była dość jaskrawo; jej kapelusz z piórkiem miał nawet
w sobie coś komicznego. Obok niej siedział chudy, wysoki człowiek, o rudych wło-
sach. Miał czapkę na głowie, a szyję owiniętą wielkim wełnianym szalem w kratę.
W ustach trzymał fajkę. Trzecim gościem był pan w podobnym do mojego meloniku
i takim, jak moje, palcie. Miał przyjemną, inteligentną twarz i w ogóle wydawał mi
się podobny do mnie. Pani mówiła: «...Znam dwóch mężczyzn. Są to przeciwnicy
polityczni. Skaczą sobie do oczu, gdy zaczną rozmawiać. Podsłuchałam raz ich roz-
mowę. Jeden powiedział: „Zamordowałbym tę babę”. A drugi dodał: „Chętnie bym ci
w tym dopomógł”. Tu byli w zgodzie».

Człowiek, który mi się wydawał podobny do mnie, spytał: «Czy to byli zięciowie

pani?»

«Tak — odpowiedziała z godnością — jestem ich teściową».
Teraz zaczął mówić człowiek, wyglądający na cudzoziemca: «Mam teściową, ale

nie mogę powiedzieć, abym był dla niej niedobry. Powiedziała mi raz żona, żebym
kupił lekarstwo w aptece i zawiózł je matce jej, która mieszka o piętnaście kilo-
metrów dalej. Wyszedłem z mieszkania i zacząłem się zastanawiać, czy jechać te
piętnaście kilometrów koleją, czy też pójść pieszo? Jeżeli pójdę pieszo, to zaoszczę-
dzę pieniędzy, ale zniszczą mi się buty. Zacząłem obliczać, co w rezultacie wyniesie
taniej. Gdy tak obliczałem, nadszedł mój sąsiad; spytał, dokąd się wybieram?
Powiedziałem, że do teściowej, ale przedtem muszę kupić lekarstwo w aptece, i po-
kazałem mu receptę. Sąsiad mój powiedział, że w ogóle w medycynę nie wierzy,
a przeczytawszy receptę, chwycił się za głowę: „Człowieku — mówi! — w tym jest
cała kombinacja trucizn, którymi lekarze od lat zatruwają chorych. Nigdy nie dałbym
czegoś podobnego drogiej mi osobie. Chyba... że chcesz otruć teściową”. Nie chcia-
łem jej otruć, więc przestałem wierzyć w medycynę i lekarstwa nie kupiłem. Nie ma-
jąc lekarstwa, nie miałem po co jechać. Zrobiłem dobrze, bo matka mojej żony żyje
do tej pory, a ja zaoszczędziłem na bilecie kolejowym tam i z powrotem, a względnie
na obuwiu. No i nie wydałem pieniędzy na lekarstwo!»

Odezwał się teraz podróżny, który wydawał mi się podobny do mnie: «Jeżeli

mowa o teściowych, to powiem państwu, że parę dni temu powiedziała mi matka
mojej żony, że pozytywka wnuka przestała grać, więc kiedy będę wychodził z domu,
muszę ją zabrać do naprawy. Tylko żebym nie zapomniał, bo mam opinię, że jestem

8

background image

roztargniony. Wychodząc przypomniałem sobie pode drzwiami, że miałem coś zabrać
do naprawy. Ale co? Już wiem! Instrument muzyczny! Więc podszedłem do forte-
pianu, chcąc go włożyć do teki, ale poczuwszy wielki ciężar, zorientowałem się
szybko, że to chodziło nie o fortepian, ale o inny instrument. Nawet przypomniałem
sobie, że — samogrający. Więc wziąłem gramofon, ale dopiero gdy mi w sklepie
powiedzieli, że naprawy nie wymaga, zorientowałem się i przypomniałem sobie, że
to pozytywka».

Zmęczony — mówił Profesor Tutka — przymknąłem oczy, a gdy je otworzyłem

— towarzystwo zniknęło. Wydało mi się to zniknięcie tak niespodziane, bo przecież
nie spałem, że spytałem panienki przy bufecie, kiedy wyszli ci podróżni? Panienka
odpowiedziała zdziwiona, że tu nikogo oprócz mnie nie było. Nic nie rozumiałem
i wyszedłem na peron, myśląc, ze tam zobaczę tych dość dziwnych gości. W tej
chwili pociąg towarowy ruszał w dalszą drogę. Latarnia stacyjna oświetliła wagon, na
którym bielała klepsydra. Zdołałem przeczytać: «Ferdynand Tyk, redaktor i wydawca
tygodnika „Gwóźdź”». «Gwóźdź», to znane mi dobrze pismo humorystyczne. Pociąg
odjechał. Wróciłem do poczekalni. Zrozumiałem teraz wszystko: ci ludzie — «teścio-
wa», «skąpy Szkot» i «roztargniony profesor», to trzy znane postacie humorystyczne,
które konwojowały swego redaktora w jego ostatniej podróży.

9

background image

Profesor Tutka
daje przykład
opowiadania
pogodnego

Do towarzystwa, w którym rozmawiał Profesor Tutka, podszedł zmartwiony

młodzieniec. Gdy spytano go, dlaczego jest w złym humorze — powiedział, że nie
przyjęto w pewnej redakcji opowiadania, które napisał. Nie dlatego, że — złe, tylko,
iż — ponure i odbierające czytelnikom pogodę ducha. Młodzieniec irytował się przy
tym na redakcję i pogodę ducha czytelników.

— Gdybym pisywał — powiedział Profesor Tutka — to zaniósłbym do tej redakcji

opowiadanie pogodne i słoneczne. Opowiem, jaki miałem kiedyś dzień.

Obudziłem się, podszedłem ku oknu, żeby zobaczyć, czy ładna pogoda, i na tle

błękitnego nieba ujrzałem kominiarza, stojącego na dachu. Dobrze, iż nie zobaczyłem
pająka, gdyż według Francuzów to oznacza zmartwienie. Wkrótce potem miła sta-
ruszka-gospodyni podała mi śniadanie. Kawa pachniała, pieczywo przy łamaniu
trzaskało ze świeżości, masło wyborne. W gazecie, którą przeglądałem, radosne wia-
domości: nasza drużyna piłki nożnej zwyciężyła w Bukareszcie. Wesoły wyszedłem
na miasto. Zobaczyłem znajomego, który z drugiej strony ulicy kiwał ręką i naj-
wyraźniej szedł teraz ku mnie. Zdziwiłem się trochę, gdyż od pół roku, zawsze, gdy
mnie zobaczył, znajdywał interes po drugiej stronie ulicy. Powiedział, iż cieszy się,
że mnie widzi, może mi dziś oddać swój dług, i zaprosił mnie nawet do przyjemnej
restauracyjki, aby przy kieliszku wina swobodnie porozmawiać. Powiedział mi, że się
niedawno ożenił z uroczą kobietą, powodzi mu się dobrze, że kraj nasz, dzięki cen-
tralnemu położeniu w Europie, oczekuje wielka przyszłość. Rozstaliśmy się ser-
decznie, obiecując, że się znowu spotkamy. Z uczuciem przyjaznym dla znajomego,
z myślami, że nigdy przedwcześnie człowieka źle sądzić nie należy, bo nie liczyłem
już, żeby oddał, co pożyczył — poszedłem do biblioteki. Szukając czegoś innego —
natrafiłem na nie znany nikomu dokument, dowodzący, iż człowiek, który uchodzi za
świętość narodową, wiódł życie rozwiązłe.

Ucieszony tym odkryciem, udałem się do miejskiego parku porozkoszować się

wiosenną zielenią i tulipanami. Po alejach spacerowały zakochane parki, ptaki uwija-

10

background image

ły się na gałęziach, a po pniu drzewa, tuż koło mnie, schodziła wiewiórka. Usiadłem
na ławce — po chwili miałem sąsiadkę — miłą szesnastoletnią panienkę. Zaczęliśmy
rozmawiać, dowiedziałem się, że jest rodem z Sanoka, brat jej zdaje w tym roku
maturę, mają domek z ogródkiem, mamie dokuczają wprawdzie bóle reumatyczne,
ale jest bardzo czynna, pielęgnuje kwiaty, a w domu mają fortepian, radio i dwa
kanarki. Rozmawialiśmy bardzo przyjemnie, między nami nie czuło się różnicy
wieku, nie było, zda się, innej płci, rozmowa pozbawiona cienia erotyzmu, rozmowa
człowieka z człowiekiem, czysta, szlachetna a pełna wdzięku. Pożegnałem panienkę,
poszedłem dalej, zobaczyłem, jak pewna pani chce wepchnąć wózek z dzieckiem na
znaczne wzniesienie, ale idzie jej to ciężko — więc pomogłem wjechać z wózkiem
na górkę — a gdy mi dziękowała, skłoniłem się nisko i powiedziałem: «Pani, spełni-
łem tylko obowiązek obywatela: w tym wózku leży przyszłość nasza».

Tak mi przyjemnie było w parku, śród zieleni, śród matek, nianiek i dzieci, że

pozostałem tam do wieczora. A wieczorem wytrysnęła fontanna. Naprzód szara,
później puszczono reflektory i stała się srebrna, potem złota, wreszcie z boków wy-
strzeliła czerwień, fiolety, wybuchały i gasły coraz to inne kolory, słowem — tęcza
— kalejdoskop — cudo!

Ciemnymi ulicami wracałem do domu. Zadzwoniłem do swego mieszkania — nikt

nie otwierał. Zdziwiony — bo staruszka-gospodyni o tej porze nigdy nie opuszczała
domu, zadzwoniłem po raz drugi. I znów nikt nie otwierał. Zacząłem głośno pukać
— za drzwiami cisza. Zaniepokojony nieco, poszedłem, aby poradzić się dozorcy.
Człowiek ten zdziwił się i poszliśmy teraz we dwóch, żeby się dobijać. Nikt nie
odpowiadał.

Profesor Tutka, powiedziawszy to, zamyślił się i milczał, zainteresowani słucha-

cze, nie mogąc doczekać się dalszego ciągu opowiadania, spytali: «no i co dalej?»

Profesor Tutka ocknął się z zadumy.
— Myślę o tym — powiedział — że się zagalopowałem, gdybym mówił dalej,

mogłoby wam to krew zmrozić w żyłach. Autor opowiadania pogodnego musi pamię-
tać o tym, aby się w odpowiednim miejscu zatrzymać. Więc wrócę do tej fontanny.
Panowie! tryskała prześlicznie.

11

background image

Okno

— ...Proszę panów — mówił Profesor Tutka — ponieważ sędzia opowiedział nam,

jak drogo kosztuje teraz odmalowanie okien, przypomniało mi się pewne okno, na
które niegdyś patrzałem. To, co mam zamiar dzisiaj opowiedzieć, nie ma nic wspól-
nego z drożyzną, z farbą ani rzemieślnikiem — po prostu — słowo «okno» skoja-
rzyło się w mym umyśle z pewnym wspomnieniem.

Mieszkanie moje znajdowało się na piętrze w wąskiej, staroświeckiej uliczce.

Naprzeciw mego okna było tuż, o dziesięć kroków, okno po drugiej stronie uliczki.
Co wieczór tęga duża kobieta zapuszczała roletę, zapalała światło, a ja widziałem na
tle tej zasłony tylko wielki cień, który poruszał się, znikał i znów się ukazywał. Ale
kiedyś zobaczyłem cień drugi: cień mężczyzny. Mężczyzna był znacznie, może dwa
razy mniejszy od kobiety. W pewnej chwili zobaczyłem, że dwa cienie zbliżyły się do
siebie, złączyły — to pocałunek. I tak już powtarzało się co wieczór. Mało interesuje
mnie cudza miłość; nie byłem wówczas już dzieckiem, wiedziałem, że mężczyzna
i kobieta całują się od wieków i całować się będą i w następnych wiekach; a więc
wszystko to, powtarzam, nie było dla mnie ani zbyt ciekawe, ani nowe. Widziałem
tam tylko zabawkę, groteskę, coś z teatru chińskich cieni.

Pewnego dnia, o zmierzchu, ktoś zapukał do mego pokoju i po chwili wszedł

nieznajomy człowiek, mężczyzna, chudy, wątły, nerwowy. Tę nerwowość, zresztą
opanowywaną, spostrzegłem od pierwszej chwili. Gdy spytałem: «Czym mogę słu-
żyć?», i poprosiłem, aby usiadł, zaczął mówić.

— Proszę pana. Zanim wyjaśnię, jaki cel ma moja wizyta, powiem, że znam pana

z widzenia: widziałem, jak pan raz dawał jałmużnę żebrakowi; gdy panu dziękował,
ukłonił mu się pan swoim melonikiem; a więc jest pan człowiekiem dobrym i uprzej-
mym.

— Może tak i było — powiedziałem — ale co to ma za związek...
— Jeszcze chwilę, wyjaśnię — mówił gość — poza tym jest pan człowiekiem

już... przepraszam bardzo, ale na tym punkcie są niektórzy drażliwi — jest pan czło-
wiekiem już... niezbyt młodym i wiele pan na pewno rozumie.

— Nie jestem na punkcie swoich lat drażliwy... Zapewne... niejedno już zdołałem

widzieć, zrozumieć i jak to mówią — «zrozumieć znaczy — wybaczyć».

12

background image

— Właśnie. Więc wybaczy mi pan przede wszystkim, że tu nie proszony przy-

szedłem. To okno naprzeciwko jest oknem mojej żony, która mnie... opuściła.
Widział pan pewno nieraz tę kobietę.

—Rzeczywiście, widuję tam czasem jakąś panią, która mi przypomina kobiety

Rubensa. To jest pańska żona?

— Rubensa, pan mówi? — spojrzał na mnie podejrzliwie, jak by chciał zbadać,

czy to z mojej strony aprobata, czy złośliwość. — Kocham tę kobietę i żyć bez niej
nie mogę. Panie, niech mi pan pozwoli popatrzeć na nią z tego okna. Nie widząc jej,
przeżywam wprost niewypowiedziane katusze.

— Proszę pana, cóż?... owszem... niech pan patrzy. Ale zdaje mi się, że to jest zła

metoda: nie wiem, czy to pana uspokoi. Poza tym... może pan ujrzeć coś, co pana
żywiej poruszy albo wyprowadzi z równowagi...

— Chce mi pan powiedzieć, że zobaczę kochanka mojej żony? Widział go pan!

Wiem, wiem, że taki jest!

— Ależ niech się pan uspokoi — mówiłem łagodnie. — Powołał się pan na mój

wiek, a więc doświadczenie, znajomość życia: więc powtarzam panu, obrał pan złą
metodę. Metoda taka, aby kochaną

,

a nie kochającą widzieć, śledzić, podglądać, to

tylko w rezultacie bolesne rozdzieranie ran. Uważam, iż powinien pan trzymać się
z daleka od tej dzielnicy miasta, starać się nawet, o ile możliwe, wyjechać stąd na
czas jakiś, jeżeli ma pan na biurku fotografię tej kobiety — niech pan lepiej w

ł

oży

wizerunek g

ł

ęboko do szuflady i nigdy nań nie patrzy; nawet jeżeli przechowuje pan

jakieś przedmioty, których dotyka

ł

a ta kobieta — niech je pan usunie.

— Najważniejszym przedmiotem, którego dotykała — odpowiedział — jestem ja

sam: jak się mam usunąć? Radzi pan, bym się zabił?

— Ach! — odpowiedziałem. — Nikomu nigdy tego nie doradzam. Pozwoli pan, że

zapytam: czym się pan zajmuje?

— Jestem urzędnikiem w magistracie.
— Pięknie. Pracuje pan dla ogółu mieszkańców. Nie weźmie nikt panu za złe, że

chce pan parę chwil poświęcić szczęściu czysto osobistemu. Ale czy tym szczęściem
ma być jedynie kobieta? Znam wielu, którzy po zawodowej pracy nie spędzają czasu
tylko przy kobiecie. Na przykład biorą do rąk mandolinę.

— Nie lubię mandoliny!
— To tylko przykład... Są tacy, co wyszukują błędy drukarskie i gafy w gazetach

i bardzo ich to cieszy. Znałem znów człowieka nieszczęśliwego w małżeństwie, który
mimo starszego wieku postanowił kształcić się dalej. A jednego znałem, gdy go
porzuciła żona, zaczął hodować lewkonie. Doszedł do pięknych rezultatów. Czy nie
interesują pana lewkonie?

13

background image

Nie wiem dlaczego, ale słowa moje gościa drażniły. Widziałem to i przestałem

mówić.

Odpowiedział mi .jednak grzecznie:
— Podaje mi pan przykłady i rady rzeczowe, teoretycznie nawet dobre, ale...
— Ha, w takim razie niech pan tu siedzi i patrzy. — A w myśli dodałem — «i gło-

wy mi nie zawraca, bo mam pilną robotę».

Gość mój siedział, patrząc w okno, a ja pochyliłem się nad biurkiem i opuściłem

wzrok na swoją pracę. Gdy w pewnej chwili zerknąłem na siedzącego, zobaczyłem,
że twarz mu się zmieniła, jak by z gniewu czy cierpienia. «Aha — pomyślałem —
ujrzał cień rywala» i znów opuściłem oczy na leżący przede mną papier. Nagle —
zerwałem się z miejsca! Człowiek ten wprost sypał kulami z rewolweru w cienie na
rolecie.

— I zabił? — spytał po chwili jeden z panów.
— Nie miałem zamiaru — mówił Profesor Tutka — opowiedzenia jeszcze jednej

historii, kończącej się rewolwerem. Tematem moim było dzisiaj okno. Temat pod-
sunął mi pan sędzia, który musiał zapłacić dużo za odmalowanie. Dla mnie okno,
o którym opowiadałem, było groteską, zabawką; dla gościa mego — czymś bole-
snym, dramatycznym. Okno to samo. Potem zamieszkali tam inni ludzie, zdaje się,
szczęśliwi, w oknie były kwiaty i bawiły się za nimi dzieci. Ktoś, kto mnie odwiedził,
powiedział z uśmiechem: «jakie miłe okno». Dla mnie teraz okno, w którym stały
kwiaty, zza kwiatów wyglądały dzieci, było wciąż nawiedzane przez trzy zabawne
postacie, z jakiegoś teatru chińskich cieni, które w jednej pamiętnej chwili nabrały
wstrząsającej dramatycznej treści.

— Pięknie. Ale zabił czy nie zabił? — pytał jeden z panów.
— Zabił. Zabił we mnie na zawsze chęć służenia dobrą radą ludziom zakochanym.

14

background image

Przeczucie Profesora
Tutki

Rozmawiano o różnych dziwach, z których człowiek nie może zdać sobie

dokładnie sprawy i dobrze tego wytłumaczyć: o snach proroczych, o tajemniczych
znakach ostrzegawczych, o przeczuciach. Dawano wiele przykładów. Sędzia, czło-
wiek trzeźwy, jak sam o sobie mówił, twierdził, że miał przeczucie, aby nie jechać
nocnym pociągiem. Nie pojechał i zrobił dobrze: pociąg ten się wykoleił. Mecenas
miał raz sen, że chce go zamordować klient: i rano przegrał sprawę. Doktor twierdził,
że w ogóle nie wierzy w przeczucia i nie dawał przykładów. Ale rejent opowiedział
o swej babce, że kiedy miała dziewięćdziesiąt siedem lat i była najzupełniej zdrowa,
powiedziała do otoczenia, że wkrótce umrze. Żyła jeszcze dwa lata, ale umarła.
Rodzina wtedy zaczęła przypominać, co babka sobie przepowiedziała.

Profesor Tutka słuchał, a potem opowiedział wypadek ze swego życia.
— Miałem niegdyś po raz pierwszy lecieć samolotem, żeby znaleźć się w mieście

portowym nad Adriatykiem i stamtąd udać się statkiem w dalszą podróż. Tego dnia,
w którym miałem wsiąść do samolotu, czułem się nieswojo: nie mogę i teraz określić
dlaczego, ale czułem, najwyraźniej czułem, że spotka mnie jakieś nieszczęście.
Jednak postanowiłem nie ulegać nerwom, karciłem się w myśli, odrzuciłem wahania
— jechać czy nie jechać. Wreszcie samolot ze mną odleciał. Gdy maszyna spadała
jak w przepaść, myślałem sobie: «Przepadłem! To już mój koniec». Ale sąsiad, stary
wilk powietrzny, śmiał się z nowicjusza i mówił mi, że to są zwykłe przyjemności
jazdy samolotem. Gdy uspokojony spytałem go, czy dawno lata, odpowiedział mi, że
leci już po raz drugi w życiu. Dolecieliśmy bez wypadku na lotnisko w mieście
portowym. Byłem naprawdę zadowolony. Wykąpałem się w hotelu i wyszedłem na
miasto. Kpiłem ze wszelkich przeczuć, ośmieszałem się przed sobą samym. Wesoły,
radosny, przechadzałem się po ulicach miasta, zachwycałem domami oplecionymi
glicynią, a wszystkie młode dziewczęta wydawały mi się pociągające. Pamiętam
jeszcze, iż rzuciłem do skrzynki pocztowej kartkę dla ukochanej w kraju, do której.
napisałem: «wszystkie me myśli są tylko przy tobie», i wstąpiłem do jakiegoś sklepu,
gdyż zobaczyłem na wystawie drobiazg, potrzebny mi do dalszej podróży. Sięgnąłem
do kieszeni, aby kupcowi zapłacić — nie ma pugilaresu... Szukam jeszcze po innych
kieszeniach — nie ma. Okradziono mnie!

15

background image

Proszę sobie wyobrazić — mówił Profesor Tutka — co to znaczy znaleźć się w ob-

cym kraju, w obcym mieście, bez pieniędzy, bez dokumentów, bez biletu na statek,
który miał mnie zawieźć dalej. To trzeba nazwać katastrofą. Byłem tym, kim byłby
sędzia, gdyby pojechał tym nocnym pociągiem, którym nie pojechał: to jest, stałem
się człowiekiem wykolejonym. Powiem więcej: byłem zdruzgotany!

Profesor Tutka przestał mówić i siedział zamyślony, jakby przeżywał wypadek,

który spotkał go niegdyś nad Adriatykiem.

Wreszcie sędzia spytał, jak sobie Profesor Tutka dał radę, będąc w takiej sytuacji,

w obcym kraju, w obcym mieście, bez pugilaresu?

— Ano cóż miałem robić?... — odpowiedział Profesor Tutka. — Wróciłem zgnę-

biony do hotelu.

— Czy był w tym mieście nasz konsulat, który panu pomógł?—spytał mecenas.
— Nawet nie wiem. Gdy wszedłem do swego pokoju, zobac

z

yłem pugilares na

stole. Wychodząc na miasto, po prostu zapomnia

ł

em go zabrać.

— Czy pan zakpił w tej chwili z nas, czy z przeczucia? — spytał jeden z panów.
— W każdym razie nie z przeczucia. Przeczucie mówiło prawdę: spotkała mnie

katastrofa. Tylko, że wyszedłem z niej cało.

16

background image

Profesor Tutka
o przywiązaniu
do przeszłości

Nie było śród rozmawiających panów człowieka, który by czegoś pięknego nie

stracił podczas wojny. Rejent stracił bibliotekę, która była istnym stadem białych
kruków. Sędziemu wstrząs bomby porozrzucał numizmaty, które zbierali skwapliwie
nie-numizmatycy. Mecenas lokował przezornie swoje kapitały w mistrzach malar-
stwa polskiego z osiemnastego i dziewiętnastego wieku i — pozostał bez mistrzów
i bez pieniędzy.

Zaczął opowiadać Profesor Tutka:
— Oczywiście wszyscyśmy potracili. Potraciliśmy rzeczy gorliwie przez nas

zbierane, troskliwie przechowywane. Jednakże wojna, jako taka, była dla nas prze-
życiem i wstrząsem tak silnym, że straty, jakie ponieśliśmy, jak by zmalały. Ta sama
strata podczas pokoju wydawałaby się większa.

Znałem przed wojną człowieka, który miał w swym starokawalerskim mieszkaniu

sporo ładnych rzeczy, ale najwięcej cenił szablę turecką, zdobytą przez jednego
z przodków podczas wyprawy wiedeńskiej. Szabla ta z zatartym nieco napisem ture-
ckim, mieszczącym w sobie dewizę: «Półksiężyc i honor!», czy coś w tym rodzaju,
wysadzana drogimi kamieniami przy rękojeści, należała zapewne do jakiegoś ture-
ckiego dostojnika. Wyglądała rzeczywiście imponująco. I oto dnia pewnego podczas
nie

o

becności gospodarza zakradli się złodzieje. Skradli tę cenną szablę. Widocznie

z

ł

odzieje byli nawet znawca

m

i, gdyż, sądząc po niewielkich na ogół szkodach, jakie

zrobili — polowali g

ł

ównie na ten klejnot. Znajomy mój by

ł

niepocieszony. Rozpa-

czał, jak by po stracie najbliższej istoty. Ocknąwszy się nieco z bólu, rozwinął nie-
zwykle silną akcję w celu odzyskania szabli: obiecał wielką nagrodę, kazał rozesłać
depesze do wszystkich stacji pogranicznych, wysłał ostrzeżenia do antykwariuszów
w kraju i za granicą. Niestety, upływały tygodnie, a na ślad bezcennej szabli nie
natraf

i

ono.

Doprawdy żal mi było człowieka, który po tej stracie tak bardzo rozpaczał. Zaczą-

łem się nawet nad tym zastanawiać i obalałem w myśli poglądy tych, którzy twierdzą,
że najsilniejsze uczucia przejawiają się w sprawach nieobcych i światu zwierzęcemu:
jak walka o byt, żądze płci odmiennych, chęć zachowania gatunku, otóż tutaj wcho-

17

background image

dziły w grę uczucia nie znane lwicy czy zającowi: bo już czysto ludzkim, związanym
z intelektem, należy nazwać tak wielkie uczucie do czasów przeszłych i do dzieł
sztuki, w tym wypadku — sztuki tureckiej.

Miałem — mówił dalej Profesor Tutka — jakieś srebrne cacko staroweneckiej

roboty, ale bardzo uszkodzone. Ktoś ze znajomych dał mi adres majstra, który takie
rzeczy nie tylko naprawia, ale nawet rekonstruuje części, a robi to wprost po mi-
strzowsku. Odnalazłem z trudem tego majstra, co mieszkał w staromiejskiej dziel-
nicy, gdzieś poza ciemnym korytarzem, od którego prowadziły kręte schodki.
Zobaczyłem w warsztacie postać jakby powieściową, która stała wśród części anty-
ków, dziwnych narzędzi, tyglów, butli z kwasami. Powiało na mnie starożytnością,
alchemią. W pewnej chwili, gdy rozmawiałem ze starym mistrzem, zobaczyłem na
ścianie dobrze mi znaną szablę turecką. Odkrycie to zrobiło na mnie duże wrażenie:
odnalazłem szablę człowieka, który w nią wkładał uczucia wyższe, ludzkie, obce
światu zwierzęcemu. Nałożyłem maskę dyplomaty i zacząłem mówić niemal obo-
jętnie.

— Hm, ma pan, widzę, jakiś ciekawy okaz. Wygląda to na starą broń pochodzenia

wschodniego.

— Tak — odpowiedział — szabla turecka.
― Musi liczyć sobie szabelka sporo latek... nawet ten napis turecki, widzę, jest

nieco starty...

― Nie. Jest to kopia oryginalnej szabli tureckiej, zdobytej pod Wiedniem, którą

wykończyłem dwa dni temu. Wykonałem tę kopię na żądanie pewnego klienta,
któremu parę miesięcy temu skradziono oryginał.

― Hm... Ale jak pan mógł wykonać tak wierną kopię? Czyżby na podstawie naj-

bardziej szczegółowego opisu można zrobić rzecz identycznie taką samą?

― Oryginał zdobyty pod Wiedniem znałem dobrze, gdyż sam go kilkanaście lat

temu na zamówienie tegoż klienta wykonałem.

18

background image

Profesor Tutka
nie jest dzieckiem

Sędzia opowiadał o swoim sześcioletnim wnuku. Jest to chłopczyk rozwinięty,

inteligentny, zdolny, sam nauczył się już nieźle czytać, słowem — dziecko udane. Ale
boi się ciemnego pokoju. Za nic tam nie pozostanie. Sędzia postanowił wytłumaczyć
inteligentnemu wnukowi, że bać się nie ma czego: żadnych strachów nie ma. Po tym
wykładzie chłopczyk uwierzył, że strachów nie ma. Inteligentny chłopczyk zgodził
się pójść do ciemnego pokoju. Sędzia zamknął za nim drzwi. Po kilkunastu sekun-
dach chłopczyk walił w drzwi zamknięte, krzycząc histerycznie: «nie chcę, nie chcę,
otwieraj!»

Zaczął mówić Profesor Tutka:
— Byłem wówczas człowiekiem młodym, jeszcze studentem. Wyjechałem do

małej miejscowości kuracyjnej, gdzie otrzymałem sezonową pracę. Jechało się od
stacji kolejowej końmi. Gdy przejeżdżałem przez niewielki most na rzeczce, konie
nagle szarpnęły i zaczęły pędzić galopem. Woźnica powiedział mi, że w tym miejscu
zawsze straszy.

Miejscowość kuracyjna, do której przyjeżdżało paręset ludzi, aby moczyć się

w słonym błocie, nie obfitowała w rozrywki: jedyną atrakcją gości był spacer na
«Zamkową Górę». Owa «Zamkowa Góra» nie była górą, tylko małym wzniesieniem,
na którym pozostało parę kamieni jakiegoś istniejącego niegdyś zamku. Zdaje się, że
ten zamek wybudowała wyobraźnia właściciela zakładu, który chciał gościom uprzy-
jemnić pobyt. Przyjemnością drugą był ów most, na którym straszy. Konie most ten
przebiegały w pędzie szalonym. Jakoby niegdyś, jeszcze w wieku siedemnastym,
z mostu skoczyła do rzeki para kochanków, którym nie pozwolono się pobrać.
Skoczyła — i utonęła. Od tej pory, zwłaszcza w nocy — strach jechać po moście.
Patrząc z mostu na rzeczkę, pomyślałem raz, że trudno sobie wyobrazić, aby w tej
wodzie po kolana mógł ktoś utonąć. Poza tym dowiedziałem się, że szosę wybu-
dowano w wieku dziewiętnastym, a trakt dawniejszy biegł o parę kilometrów dalej.
A więc i mostu, z którego skoczyli, by umrzeć, w tym miejscu nie było.

Zapoznałem się ze starym woźnicą, który woził gości na stację. Umiałem o tym

i owym nieźle opowiedzieć, stary lubił posłuchać, dość, że przyjaźniliśmy się z sobą.
Gdyśmy raz, jadąc w stronę kolei, cwałowali przez most, a potem zatrzymaliśmy się
przed zajazdem i poszli na kieliszek, spytałem, co też to może być za przyczyna, że

19

background image

na moście straszy. Bo ludzie jak ludzie, można im niejedno wmówić, ale konie?...
Woźnica nie odpowiedział, jak by nie słyszał pytania. Ale po trzecim kieliszku, nie
pamiętam zresztą, może to był i czwarty, obejrzał się, nachylił do mnie i mówił
z cicha: «Proszę pana... ja panu powiem, tylko niech pan nikomu tego nie powtarza».
Obiecałem, że nie powtórzę, i do dnia dzisiejszego dotrzymałem słowa. «To jest —
mówił woźnica — taka nasza furmańska sztuczka. Trzeba znać konia. Koń ma
pamięć. Koń, chociaż czytać nie umie, zawsze stanie, gdzie napisane „na miejscu i na
wynos”. Bo pamięta, że tam człowiek musi się zatrzymać. A z tym mostem, to robiło
się tak: jak konie nowe, jeszcze mostu nie znające, to wtedy brało się lejce mocniej
w garść i waliło konia wiele wlezie. I tak parę razy. Potem — już jak poczuły przed
mostem, że się wzięło mocniej lejce, to już nie czekały na baty, tylko szły, jak by im
kto ogony podpalał. Kiedy się przejechało most i stanęło koło zajazdu, pytało się
gościa: „ale straszyło nas, co?” Jeżeli gość był człowiek ludzki i pojętny, to zawsze
zaprosił na wódkę».

A więc tajemnica została wyjaśniona. Ale co panowie powiecie? Gdyśmy wracali,

noc już była późna, a konie przed mostem przysiadły na zadach., szarpnęły wózkiem
i poszły jak szalone, przyznam się, że nie było mi bardzo przyjemnie. Wstydziłem się
tego i zacząłem rozmowę z woźnicą od — «ha, ha», bowiem śmiechem człowiek
nieraz maskuje swe uczucia. Jechaliśmy już truchcikiem, kiedy zapytałem: «Ha, ha...
powiedzcie mi, panie Wawrzyńcu, to, o co spytam, to może śmieszne, ha, ha, ale
powiedzcie mi, kiedy tak sami w nocy jedziecie przez ten most, to was tak trochę...
nie straszy?» — «Ii... ha, ha,.ha... co ma straszyć?» Po chwili dodał: «Ale... jeżeli
mam już tak panu szczerą prawdę powiedzieć, to tak na bok i za siebie wolę się nie
oglądać».

Panie sędzio. Nie wiem, czy byliśmy inteligentniejsi od pańskiego wnuka. Tego

powiedzieć nie mogę. Ale na pewno — starsi. Mieliśmy poza tym dane historyczne,
że to nie był most, z którego skoczyła para zakochanych. Znaliśmy różne «kulisy»
sprawy; wiedzieliśmy, dlaczego konie na moście cwałują. Dodam jeszcze, że była to
epoka poromantyczna, epoka pozytywizmu. Na podstawie wielu rozmów z woźnicą
mogłem stwierdzić, że jest to człowiek należący do ludzi, jak to określają, «trzeź-
wych». Oczywiście o chwilach, kiedy był pijany, nie mówię. A więc pomimo dowo-
dów niezbitych, że tam straszyć nie może, jadąc przez most nic chcieliśmy się na
boki i za siebie oglądać.

20

background image

Melonik Profesora
Tutki

Mecenas, człowiek solidny, ale — powiedzmy szczerze — trochę snob, opowiadał,

jak będąc w Londynie, poszedł do pierwszorzędnego krawca, zamówił sobie ubranie,
zapłacił za to dużo i — wyglądał jak król. A królował w tym ubraniu nie rok, nie
dwa, ale siedem lat. A siedem dlatego, że w roku ósmym skradli mu walizkę, w której
znajdowała się kreacja londyńskiego krawca. Mecenas, nosząc to ubranie, czuł się
w nim po prostu wspaniale. Był pewny siebie, drwił z mody: różne franty dokoła
nosiły marynarki to długie, to krótkie, to szerokie, to wcięte: ubrania ich wyglądały
elegancko, ale tylko do tej pory, dopóki nie spotkały się z ubraniem mecenasa: wtedy
— bladły, gasły, stawały się zażenowane, smutne.

Profesor Tutka, słuchając tego, powiedział:
— Istotnie. Kupić rzecz dobrą, solidną, zawsze się opłaci. Ale nie trzeba po to

jechać do Londynu. «Cudze chwalicie, swego nie znacie» — powiedział niegdyś
rodakom poeta. A po tym poecie jeszcze paru innych karciło ziomków za to, że we
Francji czy zamorskich krajach szukają rzeczy jakoby lepszych niż u nas. Opowiem
panom o moim meloniku. Z góry mówię, że to wyrób krajowy. Melonik ten noszę już
jedenaście lat. Jedenaście lat pada nań deszcz, śnieg, lub bębni w niego grad. Nie
traci fasonu. Już w pierwszym roku po kupnie miał on niemiłą przygodę: zostawiłem
go na krześle; do pokoju weszła rozdrażniona dama, mówiąc, że jest w położeniu
rozpaczliwym: «Tylko siąść i płakać». Tak się wyraziła. Siadła i zapłakała. Panowie!
— na moim meloniku! Pomyślałem— «źle»... Ale to nic!... Podbiłem kułakiem
melonik ode dna i znów miał fason, i znów miał swój szyk.

Kiedyś zatrzymałem się w gromadce przyglądającej się ulicznemu kuglarzowi.

Artysta poprosił uprzejmie, abym dał mu na chwilę melonik. Pokazał zebranym, że
jest pusty. Nakrył go chusteczką, zabrał chusteczkę i wyjął trzy gołębie. Z mego
melonika!

Przypomniało mi się w tej chwili, że ja sam pokazywałem raz sztuczkę swoim

melonikiem: jechałem koleją, naprzeciw mnie w przedziale siedziała pani z małą
dziewczynką. Dziewczynka czegoś grymasiła i płakała. Oczy miała jak szparki,
a z tych szparek ciekły łzy. Rondkiem z tyłu mego melonika dotykałem z lekka
oparcia nad plecami, uniosłem oczy, jak bym obserwował przód mego melonika
i zacząłem dmuchać ku górze. Melonik nad czołem zaczął się unosić, a gdy mniej

21

background image

dmuchałem — opadał. Dziecko przestało płakać, a jego oczy jak szparki zaczęły się
ze zdziwienia rozszerzać, rozszerzać i stały się okrągłe jak młyńskie kamienie. I ma-
mie się to podobało: prosiła, żeby jeszcze raz. Więc jeszcze raz pokazałem sztuczkę.

Ale kiedyś z moim melonikiem było naprawdę źle. Nagły wiatr powiał i zdmu-

chnął kapelusz. Widziały to dwa psy. Psy tylko czekają na taką okazję: zaczęły gonić.
Złapały. Jeden chciał sobie przywłaszczyć kapelusz i — drugi. Chwyciły za rondo
i zaczęły się z sobą mocować. Staram się być zawsze grzeczny, więc zacząłem prosić
uprzejmie: «ładne pieski, miłe pieski, oddajcie kapelusz, nie będziecie przecież
chodziły w meloniku!» Oddały. I jak panowie myślicie? Łachman? Strzęp? Nie.
Melonik dalej sztywny, elegancki, do twarzy, szyk!

Tak, proszę panów — mówił Profesor Tutka — opowiedziałem wypadki tylko

niektóre. Ale życie człowieka, jak życie melonika, nie składa się z wypadków tylko,
mniej lub więcej efektownych; człowiek, jak też jego melonik, zużywają się w tru-
dzie codziennym. Codziennie tym melonikiem kłaniam się kobietom, mężczyznom,
starcom i dzieciom. Kłaniam się przyjaciołom i ludziom nieżyczliwym; żegnam nim
lądy, gdy płynę na morze, i witam nowe ziemie. Poza tym pod tym melonikiem
falują, krążą, rodzą się moje myśli; układają się w zdania, które zamykam niekiedy
zdecydowaną kropką i zatrzymuję w galopie albo każę im płynąć dalej, stosując
wielokropek... Często również się zjawia znak zapytania. Pytajnik ten czasami jest
twórczy, czekający na odpowiedź, czasem ma w sobie zarodek wahań. Ale za to
wykrzyknik jest radosny, to znów gniewny, bojowy. Przy tym ma intencje, jak by
chciał wylecieć w górę i przebić mój melonik. Tak, proszę panów! Pod moim melo-
nikiem toczą się myśli, czasem, przyznaję, poziome, przyziemne, ale czasem wybu-
chają myśli płomienne, podniebne, myśli — wulkany!

To wszystko musi wytrzymać mój melonik. I zawsze jest sztywny, elegancki, do

twarzy — szyk. A wyrób krajowy.

22

background image

Profesor Tutka
był dziennikarzem

Niektórzy z rozmawiających panów twierdzili, że ludożerstwo istnieje do tej pory.

Sędzia uważał, że to nie jest pewne. Doktor powiedział krótko: «bajki». A Profesor
Tutka:

— Proszę panów. Nie wiem, czy ludożerstwo istnieje dziś jeszcze, ale istniało na

pewno jakieś trzydzieści lat temu. Byłem wówczas młodym człowiekiem i poznałem
redaktora pisma. Opowiedziałem w kawiarni parę historii z niedługiego jeszcze mego
życia, a redaktor uznał, że mam zdolności improwizacyjne. Zaproponował mi pracę
w swoim piśmie. Dał mi takie zadanie: «Pójdzie pan do dzielnicy portowej, znajdzie
pan gospodę Pod Lampartem; dowiedziałem się — mówił redaktor — że tam prze-
siaduje pewien kapitan floty handlowej, który po rozbiciu statku dostał się na wyspę
zamieszkałą przez ludożerców, skąd go cudem uratowano. Pozna go pan po tym, że
pali fajkę, pije porter i patrzy w przestrzeń. Poprosi go pan o wywiad. Nie chodzi
o to, żeby to, co panu poda, było zupełnie prawdziwe — ale ma to być — egzo-
tyczne. Wykaże pan swoje zdolności».

Poszedłem Pod Lamparta. Dzień — osób niewiele. Zobaczyłem człowieka z fajką,

który pił porter i patrzył w przestrzeń. Przedstawiłem się i poprosiłem o wywiad.
Odpowiedział obojętnie:

— Proszę.
— Słyszałem, że pan kapitan wpadł w ręce ludożerców.
— Wpadłem.
— Mówiono mi, że to było na archipelagu «Małych Kokosów».
— Tak.
— Co ci złoczyńcy zrobili panu na wstępie? Czy skrępowali panu ręce?
— Nogi.
— Jak się zachowywali poza tym?
— Grzecznie.
— Czy mógł się pan kapitan jakoś z nimi porozumieć?

23

background image

— Nie próbowałem.
— Czy chcieli pana upiec?
— Ugotować.
— Czy mieli kocioł?
— Duży.
— Czy nie zechciałby pan kapitan podzielić się z ogółem czytelników wrażeniami

człowieka, którego mają za chwilę zjeść. Jakie to jest uczucie?

— Głupie.
Gdy zapisywałem w notesie słowo «głupie», odezwał się człowiek siedzący przy

sąsiednim stoliku.

— Przepraszam najmocniej — powiedział — ale bardzo mnie to interesuje: nie

przeczę, że kapitana chcieli zjeść, ale nie mogło się to stać na archipelagu «Małych
Kokosów». Badałem przed laty dokładnie wyspy archipelagu «Małe Kokosy»
i stwierdziłem, iż obywatele tamtejsi — to jarosze. Nie jedzą niczego, co chodzi lub
lata. Nie jedzą nawet jaj, bo sama myśl, że zawartość jajka może w przyszłości
chodzić lub latać, jest dla nich wstrętna. Budowa szczęk i jelit tych ludzi wskazuje
wyraźnie na to, że są trawożerni. A więc surowy czy pieczony kapitan nie mógłby
w nich wzbudzić apetytu. Był to na pewno archipelag inny, którego nie badałem.

Zwróciłem się teraz do kapitana, który obojętnie patrzył w przestrzeń.
— Co pan kapitan na to?
— Nic.
— Może to istotnie nie był archipelag wysp «Małe Kokosy »?
— Może.
W tej chwili odezwał się głos jeszcze jeden — gościa siedzącego nieco dalej.

Zauważyłem na razie tylko tyle, że ma on biały kołnierzyk, zapinany nie z przodu,
a z tyłu, co znaczyło, że gość należy do stanu duchownego.

— Pan się myli — mówił duchowny — w archipelagu wysp «Małe Kokosy» nie

ma jaroszów.

— Jak to nie ma? Badałem tę sprawę, wysłany przez mój uniwersytet imienia

Marco Polo.

— No... profesorowie i tego uniwersytetu czasem się mylą.
— Zapewne wielebny ojciec ma na myśli wypadki, że zamiast kapelusza bierzemy

nieraz laskę swego kolegi. Ale archipelag to jest rzecz już większa i nie mogę wziąć
jednego za drugi.

— A jednak wziął pan profesor jeden archipelag za drugi. Prawdopodobnie tamte

wyspy, które pan badał, należały do archipelagu «Spokojnych Lwów», bo wyspy

24

background image

archipelagu «Małe Kokosy» zwiedzałem niedawno jako misjonarz, ale nie mogłem
pomóc do zbawienia ani jednej duszy, gdyż ani jednej żywej duszy tam nie zna-
lazłem. Są to bowiem wyspy bezludne.

Profesor z misjonarzem zaczęli się gorąco sprzeczać, ale kapitana widocznie nie

interesowała ta dyskusja: wstał, aby odejść.

Spytałem jeszcze:
— Czy chce pan kapitan, abym wywiad swój dał mu do sprawdzenia przed wydru-

kowaniem?

— Nie.
Profesor Tutka przestał mówić. Sędzia spytał:
— Już pan skończył?
— Skończyłem.
— Nie przeczę, że słuchałem z zainteresowaniem — mówił sędzia — ale właś-

ciwie niczego nie dowiedzieliśmy się: kapitan mówił, że go chcieli zjeść, profesor
twierdził, że nie chcieli, bo to byli jarosze, a misjonarz dowodził, iż nie mogli być
jaroszami, bo ich tam w ogóle nie było. Więc gdzie tu prawda?

— Redaktor mi powiedział, że to niekoniecznie ma być prawdziwe — chodzi o to,

aby było egzotyczne.

25

background image

O krótkowidzach

Jeden z panów, wybitny krótkowidz, mówił, że krótkowidztwo to prawdziwe

nieszczęście. I opowiedział, że stłukł raz okulary i był wprost bezradny.

Na to doktor:
— Nie można krótkowidztwa nazwać nieszczęściem, nawet gdy się stłuką okulary:

idzie się do optyka i kupuje nowe.

— Ale jak znaleźć w obcym mieście optyka, gdy się nie ma okularów? Próbo-

wałem odczytać szyldy na sklepach, już mi się wydawało, że czytam «optyk », a to
była «apteka ». W aptece poinformowano mnie bardzo uprzejmie, jak znaleźć optyka,
ale nie brano pod uwagę, że nie zobaczę punktów orientacyjnych, które mi wska-
zywano, jak na przykład przystanek tramwajowy, pomnik czy drapacz chmur.

— Kiedy już o tych rzeczach mowa — odezwał się Profesor Tutka — opowiem

panom o przygodzie znajomego krótkowidza. Poszedł on z żoną do wielkiego maga-
zynu z konfekcją damską. Żona wybierała coś, co miało jej służyć do podniesienia
urody, a mąż tymczasem przechadzał się po obszernym magazynie. Pomimo że miał
wzrok krótki, dojrzał niezwykle elegancką sylwetkę kobiety, która stojąc przy ladzie
oglądała żurnal. Zbliżył się, już miał szepnąć — «jestem oczarowany», i dopiero
wówczas spostrzegł, że jest to manekin. Sztuczna kobieta, zrobiona zręcznie, łudzą-
co, była reklamą czy też zabawką dla gości. Mąż wrócił spokojnie do żony, po czym
wyszli oboje ze sklepu. Żona powiedziała na ulicy: «Gdy tylko zobaczysz kobietę,
która nie jest twoją żoną, stajesz się nieopanowany; cóż to za nieprzyzwoite zacho-
wanie podchodzić tak blisko do nieznajomej ». — «Ha, ha — odpowiedział mąż —
sztuczna».— «Wiem, że sztuczna». — «Więc czego się dąsasz? To zdarzenie miało
w sobie pierwiastek komizmu, a ty się nie śmiejesz, tylko się gniewasz». — «Nie
wykręcaj się pierwiastkiem komizmu! Zawsze jesteś taki sam i niepoprawny».

Ponieważ Profesor Tutka na tym skończył, sędzia powiedział :
— Nie rozumiem, do czego pan dążył, aby w ten sposób zakończyć to opowia-

danie. Skoro żona wiedziała, że mąż podszedł zbyt blisko do kobiety sztucznej,
z jakiej racji mówiła mu słowa nieprzyjemne? Żona nie miała racji.

— Żona miała rację. Mąż jej interesował się kobietą prawdziwą. Spragniony Arab,

ujrzawszy na horyzoncie oazę, kieruje swego wielbłąda w tę stronę; okazuje się, że to

26

background image

była fatamorgana, złudzenie. Ale kiedy kierował swego wielbłąda w tę stronę, oaza
dla Araba była prawdą.

27

background image

Opowiadanie
«barwne»

Sędzia, na ogół malkontent, twierdził, iż w sprawozdaniach, oceniających książki,

czyta się często jakieś określenia, które nic nam nie mówią. Tu przeczytał z gazety:
«opowiadania są barwne».

— Czytałem te opowiadania — mówił sędzia — i nie wiem, dlaczego sprawo-

zdawca pisze, że to «barwne». «Barwne», «barwne»—przedrzeźniał zirytowany
sędzia.—Szablon... ułatwienie... aby tylko coś powiedzieć. Lubię dokładność: niech
mi taki pan powie, dlaczego to «barwne».

Na to odezwał się Profesor Tutka:
— Nie wiem, czemu pan sędzia się irytuje. Opowiadanie może być barwne. Opo-

wiem panom, jaką miałem przygodę.

Zamieszkałem nad rzeką, w osiedlu rybackim. Przebywało tam w lecie kilkanaście

osób z miasta. Wyszedłem nad rzekę i pociągnęła mię nagle woda, aby się w niej
wykąpać. Rozebrałem się i rzuciłem do rzeki. Pływałem z rozkoszą: stylem klasy-
cznym, po kozacku i crawlem. Płynąłem w dół, to znów w górę rzeki, dawałem
nurka, wynurzałem się, wreszcie, parskając, zadowolony, radosny, podszedłem do
krzaczka, za którym pozostawiłem ubranie. Ale widzę tylko mój melonik. Ubranie,
bielizna, buty zniknęły! Albo czyjś niemądry figiel, albo sprawka złodziejska. Co ro-
bić? Jestem nagi, nawet bez żadnych trykocików. Jak przejść przez wioskę rybacką
do mojego domku? No i ten melonik! Nałożę go na głowę—będę śmieszny; użyję go
jako listka figowego — będę śmieszny.

Naraz z lasku wyłoniła się na jasną łąkę purpurowa plama: to znajoma pani —

sąsiadka — zbliżała się w moją stronę w czerwieni swego płaszcza. Wyszukałem
odpowiedniej wielkości krzaczek i ukrywszy za nim trzy czwarte mej postaci,
zacząłem machać melonikiem i wołać, prosząc, aby mnie jakoś poratowała. Zacna
dama przejęła się moim nieszczęściem i powiedziała, że jest w kostiumie kąpie-
lowym, odda mi tymczasem swój czerwony płaszcz, a sama pójdzie szukać dla mnie
męskiej garderoby. Pani była tęga i duża, więc szata jej weszła na mnie doskonale.
Wyobraźcie sobie, panowie, teraz łąkę jasnozieloną, dalej ciemną linię sosnowego
lasku, w górze błękit nieba, a mnie w kardynalskiej purpurze z czarnym akcentem
mego melonika. Czerwień zwabiła ku mnie dwie małe dziewczynki. Dobrze, iż —

28

background image

dziewczynki, byłoby gorzej, gdyby zwabiła pstrokatego byka, który pasł się nie
opodal. Jedna z dziewczynek miała białą sukienkę, czerwone korale i niosła żółte
kwiatki; dziewczynka druga miała błękitną sukienkę i ciągnęła za sobą wózek pełen
lalek i pajaców. Dodajmy do tego, że krążyły nad nami kolorowe motyle. A niebo
błękitne, łąka zielona, a ja w purpurze i w czarnym meloniku trzymam żółte kwiatki,
ofiarowane mi przez dziewczynkę w białej sukience.

W pół godziny później zobaczyłem zacną damę, jak niosła mi męskie ubranie.

Zrzuciłem z siebie jedwabną purpurę i zacząłem naciągać czarne spodnie i szarą
marynarkę. Zachmurzyło się, dziewczynki uciekły, przestały krążyć motyle, spadł
deszcz, wszystko zgasło, zszarzało. Głowę miałem pełną czarnych myśli. Na chwilę
znów wyjrzało słońce: rozżarzyły się żółte kwiatki, które dała mi dziewczynka.

Profesor Tutka skończył. Słuchacze orzekli, że opowiadanie było — barwne.

29

background image

Uprzejmość
a hipokryzja

Jeden z panów twierdził podczas dyskusji, że wielka uprzejmość jest rodzoną

siostrą hipokryzji. Rejent protestował, doktor również nie zgadzał się na takie ujęcie
sprawy, mecenas miał zastrzeżenia. Profesor Tutka milczał. Wówczas pan, nie znaj-
dujący uznania dla swego poglądu, dał przykład: oto pożyczył znajomemu pewną
sumę; nie upominał się o zwrot pieniędzy, uważał je nawet za przepadło; ale dziś sam
znalazł się bez grosza, więc przypomniał sobie znajomego, a nuż coś od niego do-
stanie. Zadzwonił. Posłyszał za drzwiami glos skierowany do żony: «kogo tam znów
diabli przynoszą?» Po chwili gospodarz mieszkania uchylił drzwi, a ujrzawszy
gościa, otworzył je szeroko i powiedział z radością: «Jakże się cieszę, że widzę
kochanego pana!... Czy uwierzy pan, że właśnie przed chwilą o panu myślałem!
Proszę serdecznie! O tu mam nawet doskonale cygarko, które udało mi się zdobyć.
Cóż tam dobrego słychać u kochanego, dawno nie widzianego pana?» Słowem, dużo
uprzejmości. Pieniędzy nie oddał.

— I ja także, pomimo przykładu — mówił Profesor Tutka — nie zgodzę się

z panem, że uprzejmość i hipokryzja są to dwie rodzone siostry. Jestem zawsze
uprzejmy — nie jestem hipokrytą. Pamiętam takie zdarzenie: jechałem pociągiem
całą noc, potem niemal cały dzień i dopiero przed wieczorem znalazłem się w pew-
nym mieście. Pomimo zmęczenia postanowiłem spędzić wieczór w jednym z nie
znanych mi tam teatrów. Kupiłem bilet, zasiadłem w pierwszym rzędzie i roz-
glądałem się po sali. Stwierdziłem na razie, że sala przyjemna, a fotel, w którym
siedzę, wygodny, jak rzadko w teatrze. Światła zgasły, kurtyna się podniosła, zaczęto
mówić, a ja zasnąłem. Obudziłem się, gdy wystrzelili, ale zorientowawszy się
szybko, że to tylko na scenie, zasnąłem znów. Zbudziły mnie oklaski po skończeniu
aktu. Więc i ja zacząłem klaskać bardzo głośno, wyrażając tym swe najwyższe
uznanie wspaniałej grze artystów i świetnej sztuce, w której już w pierwszym akcie
wystrzelili. Uznawszy jednak, że dla śpiącego jest bardziej stosownym miejscem
hotel niż teatr, skierowałem się do szatni.

— Nie rozumiem — powiedział pan, na którego pogląd o uprzejmości nie zgadzała

się reszta towarzystwa — nie rozumiem, czy to ma być przykład mający obalić moje
twierdzenie? Bił pan brawo za to, czego pan nie widział; dziękował za to, czego pan
nie dostał. Jak to nazwać?

30

background image

— Jest pan rozgoryczony — mówił Profesor Tutka — tym, że pan nie dostał pie-

niędzy, i dlatego widzi pan wszędzie ciemne strony. Jeżeli oklaskiwałem to, czego nie
widziałem, jeżeli dziękowałem za to, czego nie otrzymałem, świadczy to tylko
o uprzejmości czystej, bezinteresownej. Czystość intencji i bezinteresowność trudno
jest kojarzyć z hipokryzją.

31

background image

O dumie męskiej

— Mój dziesięcioletni synek — mówił mecenas — oglądając jakąś bardzo starą

ilustrację, która przedstawiała kobiety demonstrujące przed parlamentem, spytał,
czego one chciały? Odpowiedziałem: «walczyły o równouprawnienie kobiet z męż-
czyznami». Chłopiec bardzo się zdziwił, że o to trzeba było walczyć.

— I starsi młodzieńcy od pańskiego synka — powiedział sędzia — nie zdają sobie

sprawy z tych gorących walk, dyskusji, jakie my jeszcze pamiętamy. Jakieś echa tych
walk znajdą w starej powieści, ale nawet się nad tym nie zastanawiają: kobieta zdo-
była sobie prawa, jest to już rzecz tak naturalna, że nie wywołuje ani dyskusji, ani
sprzeciwów, po prostu nie ma już tutaj interesującego zagadnienia.

Na to rejent:
— Tak. Zgadzam się. Jednak pozostały śród mężczyzn wielowiekowe nałogi,

opory, jakieś specjalnie męskie ambicje dawnego «pana i władcy». Oto taki przykład,
który znam dobrze: kuzyn mój, młody poeta, ożenił się z poetką. Po zamążpójściu
zwrócono na poetkę uwagę, sława jej rosła, a mąż pozostał w cieniu. Małżeństwo się
rozeszło. Znam istotną przyczynę tego rozstania: męska ambicja mego kuzyna; żona
jego nie może pisać lepiej.

— Nie rozumiem pańskiego kuzyna — powiedział na to Profesor Tutka.
Stałem raz nad rzeką i młoda panienka również stała nad rzeką. Zbliżyłem się do

panienki, aby porozmawiać. Rozmowa była tak łatwa, szczera, bezpośrednia i nawet
serdeczna, że już po paru godzinach mogłem panience powiedzieć, nie obrażając jej,
«moje ty czarujące głupiątko!» Po czym spytałem, czy nie zechciałaby zostać moją
żoną? Na co ona powiedziała «owszem». Po chwili spytała: «Czy umie pan puszczać
kaczki?» Podniosłem płaski kamyk i rzuciłem go nad wodę. Kamyk odskoczył od
powierzchni trzy razy. Zadowolony byłem z siebie, że tak mi się udało i że mogłem
pokazać, co umiem. Wówczas ona wyszukała odpowiedni kamyk, przechyliła się
trochę na bok, machnęła parę razy ręką, jakby próbując, i wreszcie rzuciła. Liczę
głośno. Trzy, cztery, pięć, sześć, siedem. «O, aż siedem!» — powiedziałem z za-
chwytem. Znów wzięła kamyk, rzuciła. «Jedenaście; coś fenomenalnego!»

Do małżeństwa nie doszło, ale zapewniam panów, iż w tym rozstaniu żadnej roli

nie odgrywała moja duma męska i to, że dziewczę puszczało kaczki lepiej ode mnie.

32

background image

W obronie
powieściopisarza

Sędzia zarzucał autorowi powieści, o której rozmawiano, że jest tam zbyt dużo

poetyzowania.

— Jeżeli czytam prozaika czy, jak chcą inni — prozatora — mówił sędzia — niech

to będzie proza; jeżeli zechcę poezji — wezmę tom poety i będę miał poezję.

Profesor Tutka bronił powieściopisarza: powieściopisarz musi dbać o prawdę

życiową, a w życiu wciąż, na każdym kroku — to poezja, to proza.

— Opowiem państwu o mojej przygodzie. Działo się to podczas wojny. Ludzie

o różnych profesjach, którzy nigdy nie byli kupcami, handlowali. I ja handlowałem.
Szedłem wiejską drogą, niosąc parę kuponów sukna, które chciałem sprzedać. Koniec
maja, wielki upał. Nagle zaczęło się chmurzyć. Słyszałem już pierwsze dalekie
grzmoty. Gdzie się schronię? Nie widać żadnej wsi, tylko pola i pola. Wkrótce
dojrzałem pod lasem jakąś stodółkę czy szopkę; widzę dach, może tam uda mi się
ukryć. Poszedłem w stronę samotnej szopki. Ze strony przeciwnej szła dziewczyna;
także ujrzała szopkę. Wrota, na szczęście, otwarte, mamy dach nad głową. Ściemniło
się, zaświeciła błyskawica, uderzył blisko piorun. Dziewczyna powiedziała, że się
bardzo boi. Zacząłem ją uspokajać słowami. Uderzył drugi piorun. Dziewczyna
drżała. Mam dobre serce, więc żal mi było, że się tak boi, a ponieważ słowa nie
pomagały, pocałowałem dziewczynę. Pioruny waliły jeden za drugim. Objąłem
drżącą ramieniem. Powiem już tylko, że burza stawała się coraz gwałtowniejsza,
szalała. Ale wszystko się kończy: pioruny zaczęły się oddalać, deszcz przestał padać,
zaświeciło słońce i słowik zaśpiewał. Odetchnęliśmy.

— Co pan tu niesie? — spytała dziewczyna.
— Sukno.
Sprawdziła palcami gatunek.
— Po ile?
Poznałem od razu, że i ona handluje.
Dalsza rozmowa była lapidarna, rzeczowa, pełna handlowych zwrotów i skrótów.

Nawet, jak to zwykle dyletanci, co udają fachowców, nadużywaliśmy tej fachowej

33

background image

gwary. Dobiliśmy targu: kupony zabrała dziewczyna. Śpiewał słowik. Rozstaliśmy
się: ja poszedłem w jedną stronę, a ona w przeciwną.

Proszę panów... — mówił Profesor Tutka — samotna szopka na skraju lasu,

spotkanie, burza, strach i pocałunki — to poezja. No i ten słowik; słowik to także
poezja. Targ, transakcja i fachowe zwroty — to proza. A więc poezja i proza w ciągu
niewielu minut. A przecież powieściopisarz opisuje dużo minut. A czasem całe lata.

34

background image

Profesor Tutka
o urokach
cichej uliczki

Mecenas mówił, że męczy go hałaśliwe, pełne gwaru śródmieście. Czuje on, że

nerwy nie są w porządku. Gdyby nie klienci i związane z nimi sprawy, chętnie poszu-
kałby jakiejś cichej, małej uliczki i tam zamieszkał.

Profesor Tutka:
— Tak. Rozumiem. I ja byłem niegdyś zmęczony śródmieściem: szukałem cichej,

małej uliczki. Znalazłem i wynająłem mieszkanie. Uliczka na krańcach miasta miała
kilkanaście niewielkich kamieniczek. Jeden tylko wylot łączył ją z szerszym świa-
tem, była to bowiem uliczka ślepa. Część nazywana jezdnią, to ulubione miejsce
psów: w dni pogodne spały one w słońcu, wiedząc, że nikt ich nie przejedzie. A jeżeli
nawet wjechała czasem jakaś dorożka, kupcy wychodzili ze sklepów, fryzjer zosta-
wiał fotel z niedomydlonym gościem, w oknach ukazywały się postacie mieszkań-
ców, wszyscy byli ciekawi, kto przyjechał i do kogo? Każde zdarzenie na tej uliczce
wydawało się większe, każdy głos wyraźniejszy niż w śródmieściu. Gdy raz chłopcy,
którzy zajmowali się chemią, sprawdzili z wynikiem pomyślnym wartość swej
petardy, ludziom się zdawało, że wylatuje w powietrze prochownia; gdy kiedyś
głośno z fantazją wjechał orszak weselny, wrażenie było olbrzymie, zdawało się, że
uroczysty patos tej chwili rozsadza cicha uliczkę. A w ogóle zauważyłem, że wszy-
stko tu widać wyraźniej i lepiej. Tam, w gwarnym śródmieściu, człowiek patrzący
staje się tylko gapiem: nie może dostrzec, uchwycić wielu rzeczy ciekawych; tu
porównać bym mógł siebie do miłośnika sztuk pięknych na wystawie obrazów, gdzie
człowiek się nie rozprasza, ale skupia i patrzy na rzeczy widziane uważniej, głębiej,
inteligentniej.

Uliczka cicha, gazowe latarnie, trochę w tym przeszłości, ludzie mili, wszystko mi

się podobało i chwaliłem siebie za ten pomysł, aby tu zamieszkać.

Minąłem parę razy młodą kobietę. Tam, w ruchliwym śródmieściu, pewno prze-

szlibyśmy koło siebie obojętnie, tu — widzieliśmy się lepiej, spojrzenia nasze były
przyjazne. Raz, upuszczony przez nią jakiś przedmiot, po który szybko podbiegłem,
aby się nie schylała, posłużył do nawiązania pierwszej rozmowy. Po trzeciej roz-
mowie zostałem zaproszony przez panią na niedzielny obiad. W niedzielę poszedłem

35

background image

do śródmieścia i kupiłem kwiaty. Pani miała na imię Weronika, obiad dobry, a kwiaty
przyjęte z uśmiechem.

Nazajutrz mleczarka, która odwiedzała mnie codziennie z rana, przynosząc mleko

i ostatnie wiadomości, powiedziała, że wszyscy wiedzą, iż byłem na obiedzie u pani
Weroniki; że zaniosłem jej kwiaty.

Roześmiałem się głośno z mieszkańców cichej uliczki. «Ech, kołtuny, kołtuny...»

— powiedziałem łagodnie, a z wyższością, jak. się mówi: «o, dzieci, dzieci...»

W parę dni potem poszedłem na miasto i wracałem już późnym wieczorem.

Przechodziłem pod oknami Weroniki. W zupełnej ciszy śpiącej uliczki usłyszałem
pod latarnią głos mego serca: «kocham cię, Weroniko». — «E?... Czyżby?...» —
zapytałem siebie i poszedłem dalej. Pod drugą latarnią posłyszałem, jak serce moje
śpiewa: «ja kocham, kocham moją Weronikę!» Tak śpiewało moje serce, jak gdyby
nie było w piersiach człowieka poważnego, ale w operetce.

Na drugi dzień, z rana, kobieta, która przynosiła mi mleko, powiedziała, iż cała

ulica wie o tym, że kocham panią Weronikę.

Tego było dla mnie za wiele! Uliczka jest tak cicha, że słychać miłosny monolog

mego serca. I śpiew mego serca. «Kołtuny z cichej uliczki!» — pomyślałem z gnie-
wem. Bo człowiek nie lubi, gdy inni interesują się jego sprawami; zwłaszcza nie lubi
tego w pierwszych chwilach miłości: strzeże on zazdrośnie uroków słodkiej
tajemnicy.

I zacząłem marzyć jak młody student architektury, przyszły urbanista: zburzyć to

wszystko! Przeprowadzić wielką arterię, puścić tędy tłumy, tysiące pojazdów, roz-
żarzyć ulice światłami, a wtedy w huku, łoskocie, pędzie wielkiego miasta zginie dla
ludzi poszczególny Tutka, z jego liryką, z jego tęsknotą do Weroniki, Marianny czy
Barbary.

36

background image

Profesor Tutka
poszedł na bal

Sędzia mówił, że wstąpił do restauracji, aby zjeść obiad. Zjadł i ciężko się roz-

chorował. Restauracja nosiła nazwę — «Zdrowie». Sędzia dodał jeszcze, że napis
nad wejściem miał litery złote.

Profesor Tutka:
— Przeczytałem na afiszach — «Balu». Do restauracji człowiek idzie, gdy jest

głodny, na bal— gdy się chce zabawić. Chciałem się zabawić. Naciągnąłem na siebie
frak, a do klapy przypiąłem wielką chryzantemę. Lustro mówiło: ostatnia moda,
szyk! Z którego roku kalendarz, pytacie? W tej historii nie jest to ważne.

Bal ten urządzali studenci akademii malarskiej i dlatego może moje opowiadanie

będzie dosyć barwne.

Doroczna ta zabawa słynęła z pięknie przystrojonej sali. W jednym roku, pamię-

tam, bal odbywał się bardzo wysoko, bo na niebie: widziało się księżyc, gwiazdy.
Marsa i Wielką Niedźwiedzicę; w roku następnym bal dla odmiany odbywał się
bardzo nisko, bo na dnie mórz. Lekkie przeźroczyste gazy i tiule przedstawiały wodę,
a w wodzie były morskie rośliny, wyspy koralowe, fantastyczne ryby, olbrzymie raki
i ośmiornice. Kobiety na bal ten przebrały się za syreny, meduzy, za coś, .co jest niby
i morskie, i niezwykłe, nie zapominając jednak o tym, żeby nie przestały być ziem-
skie i ponętne.

Niewidzialne reflektory rzucały wymyślne światła, odezwała się ukryta orkiestra,

a ciemne fraki szły ku meduzom, syrenom, by złączyć się z nimi, zapomnieć o ziemi,
a tylko kołysać, poddając się muzyce jak fali.

Miałem zaszczyt tańczyć z «królową mórz». Piękna kobieta w złocistej łusce na

piersiach i biodrach uwodziła mnie w tańcu swym wzrokiem. Oczy miała wielkie,
o fantastycznie długich rzęsach. Nagle z bocznej salki wybiegł młody malarz i krzy-
knął: «pali się!» Orkiestra urwała. Pary znieruchomiały. Stała się cisza. Wszyscy byli
jak ludzie zbudzeni nagle ze snu. Ja pierwszy się ocknąłem. Krzyknąłem z całych sił
— «za mną!» — i biegłem ku drzwiom wyjściowym, do których runął balowy tłum.
Wybiegliśmy w ostatniej chwili, bo z ulicy widziało się już w oknach płomienie.
Deszcz, śnieg, wiatr, błoto. O powrocie, żeby chwycić płaszcze, nie było mowy. Jedni
w przerażeniu zaczęli co tchu na oślep biec przed siebie, inni zbili się w gromadkę,

37

background image

stojąc na wpół przytomni, bezradni. Ulica pusta, nie widać żadnych pojazdów. Co
robić? Na szczęście ukazały się światła nocnego tramwaju. Fraki, suknie obiegły
wóz, tłocząc się do wnętrza. Nie pytaliśmy, dokąd nas wiozą. Dygocące nasze ciała
szukały w tej chwili tylko ciepła. Tuż koło mnie stała «królowa mórz». Długie,
fantastycznie długie rzęsy miała tylko przy jednym oku; z oka drugiego rzęsy odlepi-
ły się, przepadły. I gdy jedno oko patrzyło na mnie uwodząco, jak wówczas w tańcu,
drugie było zmęczone, obojętne, nieszczęśliwe.

Proszę panów... Krótkie spięcie, niedopałek papierosa czy coś w tym rodzaju,

a materiał łatwopalny — stąd pożar. Oczywiście wypadek. Ale wypadek niesamo-
wity, złośliwy. Bo zważmy: ogień obiera sobie miejsce osobliwe — dno morza;
ludzie w noc zimową znajdują się na ulicy bez płaszczów, a w strojach balowych;
deszcz, śnieg chłoszcze nagie ręce, ramiona, plecy kobiet; chcieliśmy bajki, mamy —
tramwaj. No i te oczy, te oczy «królowej mórz», których zapomnieć nie mogę: jedno
wciąż piękne, uwodzące, a drugie nieszczęsne, zgaszone. Koszmar, panowie!

Pan sędzia chciał się posilić, a zasłabł; przeczytał «Zdrowie», a znalazł chorobę;

dodał nawet, że napis miał litery złote.

Nie możemy wiedzieć, co nas czeka, nie możemy w pełni zaufać literom, nawet

gdy są złote. I ja przed laty przeczytałem na afiszach — «Bal». Przypiąłem do klapy
fraka wielką chryzantemę. Poszedłem, aby się zabawić.

38

background image

O miłym staruszku

Zdarza się, niestety, że chwalimy obcych, a zbyt surowo potępiamy swoich. Jeden

z panów zaczął wychwalać uczciwość mieszkańców Skandynawii i porównywał ją
do uczciwości rodaków. W porównaniu tym rodacy tracili. Na szczęście, odpowie-
dziano przykładami, które mogą nas pocieszyć.

Rejent, człowiek pamiętający dawną Warszawę, opowiedział, jak pewien znany

lekarz, stały bywalec cukierni Pod Filarami, płacąc, upuścił złotówkę metalową,
która potoczyła się pod bufet cukierniczy. Powiedziano lekarzowi, że kiedy wie-
czorem będą robili porządki, to pieniądz się znajdzie i nazajutrz zwrócą go panu
doktorowi. I rzeczywiście na drugi dzień wręczono lekarzowi monetę, którą znaleźli
podczas robienia porządków. Okazało się jednak, że jest to moneta dwuzłotowa.
Widocznie zgubił ją gość inny. Lekarz podziękował, włożył do portmonetki pieniądz,
wyjął złotówkę i wsunął ją pod bufet, mówiąc, że zgubił tylko tyle.

Sędzia przeniósł się do nowszych czasów: jechał niedawno taksówką warszawską;

żona sędziego, wysiadając, zapomniała zabrać paczkę, zawierającą pończochę
damską, w której «puściło oczko» i którą miała oddać do naprawy. W dwa dni potem
pani sędzina przeczytała w znanej gazecie, że szofer odniósł pozostawioną pończochę
do redakcji. Kto zna szoferów warszawskich — ten się temu nie zdziwi. Ale co cie-
kawsze: żona szofera, która umiała podnosić oczka, pończochę naprawiła i pani nie
tylko, że otrzymała swoją zgubę, ale jeszcze z podniesionym oczkiem. Niewątpliwie,
w takiej, powiedzmy, Norwegii oddano by również pończochę, ale czy z podnie-
sionym oczkiem?

Odezwał się teraz Profesor Tutka:
— Dajecie, panowie, przykłady uczciwości, że tak powiem, dość skomplikowanej,

finezyjnej. Otóż w związku z tym przypomnieliście mi pewnego staruszka.

Wynająłem mieszkanie w domku, należącym do bardzo miłej pary małżeńskiej.

Oprócz pani i pana w domku mieszkało dwoje ślicznych dzieci, chłopczyk i dzie-
wczynka, oraz dziadek, czyli ojciec pani. Koło domu był ogródek, ale tak młodziutki,
że tylko na jednym jedynym drzewku czerwieniły się dwa jabłka. Posłyszałem, jak
raz, przed wieczorem, ojciec powiedział do dzieci: «Jabłka już dojrzały, niech pobędą
na drzewie do jutra — jutro niedziela, to je zerwiemy. Te pierwsze jabłka z naszego
ogrodu będą dla was: jedno dla mojej dziewczynki, a drugie — dla mego chłop-
czyka». Dziadek, który to słyszał, usiadł z dziećmi na ławce i zaczął im opowiadać.

39

background image

Treść bajki, która dochodziła do mych uszu, była taka: Stary król ma córkę, oczy-
wiście królewnę. Chce ją wydać za kolegę, króla sąsiedniego państwa. Ale królewnie
podoba się pastuszek, który gra pięknie na fujarce. Król, jak to król, ma przekonania
zawsze trochę konserwatywne; nie był przy tym bardzo muzykalny, żeby odczuć
i ocenić należycie piękną grę na fujarce kandydata na swego zięcia. Dość, że doszło
do ostrej wymiany zdań między ojcem a córką. Ostatecznie król osadził nieposłuszną
w wieży zamkowej, aby «nabrała rozumu». Ale córka, jak to często, niestety, młodzi,
ceniła więcej uczucie niż rozum. I umarłaby może nieszczęśliwa z głodu, bo do tej
pory siedzi, gdyby do okienka wieży nie przylatywał ptak złotopióry: zrywa on po
ogrodach w nocy jabłka czerwone i dokarmia królewnę.

Bajka, nie w streszczeniu, w jakim ja to podaję, ale opowiedziana obszerniej

i ładniej, szczerze wzruszyła dzieci. Słyszałem, jak się umówiły: nie ruszą jabłek
czerwonych, niech przyleci po nie ptak złotopióry!

W nocy spać jakoś nie mogłem, wstałem z łóżka i nie zapalając światła, usiadłem

w pobliżu okna. Zapatrzyłem się na gwiazdy. W cieniach nocy dojrzałem jakąś
postać. Poznałem, że to dziadek. Zbliżył się on do drzewka, sięgnął po jabłka, a po-
tem — usiadł na ławce i słyszałem, jak te jabłka zjadał. Z rana obudził mnie krzyk
dzieci: «ptak zerwał jabłka! ptak zerwał jabłka!» —wołały z radością, godną lepszej
sprawy. Koło drzewka zebrała się cała rodzina. Rodzice nawet nie słuchali, co mówią
dzieci o ptaku: zaczęli biadać nad nieuczciwością i nad złodziejami, przed którymi
nic się w naszym kraju ustrzec nie może. Staruszek przytakiwał. Mówił, że kraj nasz
ma bohaterów, ma ludzi znakomitych, ale ma, niestety, i złodziei. No cóż... tak narze-
kali, bo byli rozdrażnieni, a zresztą nie słyszeli o przykładach uczciwości w naszym
kraju, podanych nam tu niedawno przez rejenta i sędziego, jednak — co nie jest bez
znaczenia — przez ludzi z sądownictwa. Uspokojono się wreszcie. Rodzice poszli na
miasto, dzieci biegały po ogrodzie, a staruszek usiadł na ławce i zapłakał. Zbliżyłem
się do staruszka i spytałem:

— Pan płacze?
— A tak, panie, płaczę. Ale nie ze smutku. Są to łzy radości — odpowiedział

dziadek.

— A z czego się pan tak cieszy?
— Panie — mówił staruszek — rodzice się martwią, że jakiś szelma-złodziej zjadł

dzieciom jabłka. Jest to podejście, że tak powiem, biologiczne czy zoologiczne: aby
tylko dzieci nakarmić. Dba o to lwica, kotka, słowik. Ale ja sięgam dalej: wiem, że
z tych kochanych wnuków, które mają takie dobre serca i nie żałują jabłek dla głod-
nej, wiem, widzę to jasno, że wyrosną z nich ludzie szlachetni.

Tak to pięknie ujmował staruszek. A ja z początku myślałem, gdy zjadał jabłka, że

to człowiek nieuczciwy. Nawet — kanalia.

40

background image

Profesor Tutka
wyjaśnia sens
tajemniczego rysunku

W kawiarni zebrało się, jak zwykle, grono osób: rejent, doktor, sędzia, to jest

panowie, z którymi najczęściej przesiadywał Profesor Tutka.

Rejent wyjął z kieszeni kartkę papieru i powiedział, że jest od samego rana bardzo

zaintrygowany: otóż znalazł na ławce w parku miejskim kartkę, pochodzącą z ze-
szytu szkolnego. Znajduje się na niej rysunek typowo dziecinny, o treści naprawdę
intrygującej: narysowana jest palma, tygrys, w dali dymi wulkan, a pod tym napisane:
«Paragwaj». W środku tego obrazka znajduje się serce z napisem: «serce prezydenta
miasta». Rysunek przechodził z rąk do rąk, panowie wzruszali ramionami, mówili:
«rzeczywiście», albo: «coś takiego» — nikt nie rozumiał.

— Proszę panów — mówił rejent — nie wiem, jak wygląda Paragwaj i czy tam są

wulkany. Zdaje się, że nie. W każdym razie jest to kraj egzotyczny i sposób, w jaki
został pokazany — na to można się zgodzić. Ale skąd tutaj serce z wyraźną infor-
macją— «serce prezydenta miasta»? Bo gdyby taki siedmio- czy ośmioletni chłopiec
narysował mi ratusz, most, zieleńce, słowem, jakąś syntezę miasta, a nad tym
wszystkim dał serce burmistrza, moglibyśmy zrozumieć ten symbol. Ale tutaj pejzaż
najwyraźniej wiejski, więc skąd wzięło się serce prezydenta miasta?

— Tak... — powiedział mecenas — wyobraźnia dziecka błądzi tajemniczymi

ścieżkami. Rzeczywiście, ciekawa jest geneza tego pomysłu.

Na to żachnął się sędzia:
— Geneza, geneza! Nie przesadzajmy! Co tam mamy mówić po grecku... Dałbym

takiemu w skórę, żeby rysował zrozumiale, bo właśnie z .takich wyrastają później
niezrozumiali poeci, malarze, dramaturdzy, którzy nam krew psują swymi zagad-
kami.

Profesor Tutka, który długo patrzył na rysunek, powiedział wreszcie krótko:
— Wyjaśnię to, ale jutro. — I schował kartkę do kieszeni.
Nazajutrz wszyscy panowie zebrali się w kawiarni, czekając na Profesora Tutkę.

Gdy się zjawił, pytano dość nieufnie, a nawet z odcieniem ironii:

41

background image

— No i cóż? Wytłumaczy pan, co znaczy serce prezydenta miasta na tle Para-

gwaju?

— Oczywiście — powiedział Profesor Tutka — przecież obiecałem.
Po chwili zaczął mówić do zaciekawionych panów:
— Prezydenta miasta nazywają w niektórych krajach «głową miasta». Postano-

wiłem pójść po rozum do głowy, czyli do samego prezydenta. Sekretarz magistratu
zapytał mnie — w jakiej sprawie? Odpowiedziałem, że w «poufnej», bo trudno mi
było powiedzieć, że w sprawie serca prezydenta. «Czym mogę służyć?» — spytał
mnie prezydent. Przeprosiłem go, że może przychodzę w sprawie pozornie zbyt
błahej, ale zagadka jest istotnie — nie do rozwiązania. I pokazałem mu rysunek,
przedstawiający jego serce na tle Paragwaju. Prezydent zaśmiał się serdecznie i za-
wołał: «poznaję rysunek mego syna!» I po chwili zaczął mówić: «Proszę pana.
Ciągle, co parę dni muszę witać zagranicznych gości. A więc przyjeżdżają bakte-
riolodzy francuscy, mówi się im wtedy — „przyjeżdżacie z kraju Pasteura — witamy
was całym sercem”. Przyjeżdża teatr angielski, mówi się im znów — „przyjeżdżacie
z kraju Szekspira, witamy was całym sercem”, przyjeżdżają szachiści szwajcarscy,
więc znów — „przyjeżdżacie z kraju Wilhelma Tella” — i znów — „witamy was
całym sercem”. Ale zjechała drużyna piłki nożnej z Paragwaju. Co im na wstępie
powiedzieć? Co to za kraj? Czy mieli wielkiego człowieka? Czy walczyli o co? Czy
oni bili, czy też ich bito — doprawdy nie wiedziałem. W takich razach trzeba szukać
w encyklopedii. Pogrążyłem się w czytaniu o Paragwaju. Wszedł mój synek.
Poprosiłem uprzejmie, żeby mi nic przeszkadzał, gdyż zbieram wiadomości o Para-
gwaju. „Tatuś będzie witał całym sercem Paragwaj?” „Tak”. „A są tam tygrysy?”
Odpowiedziałem machinalnie: „Są”. „I palmy? I wulkany?” — „Nie przeszkadzaj!”
— Synek usiadł na uboczu, zamyślił się i narysował moje serce na tle Paragwaju. Oto
ma pan wyjaśnienie...»

Podziękowałem prezydentowi serdecznie, a teraz dzielę się tym z wami.
— A więc tak — powiedział mecenas — zagadka rozwiązana. I jest to dowód,

panie sędzio, jak niesłusznie karcimy często artystów za ich niezrozumialstwo: nie
znamy źródeł, motorów ich sztuki.

Odezwał się teraz doktor:
— Byłem dziś w magistracie. Powiedziano mi, że prezydenta już od trzech dni nie

ma w naszym mieście i powróci dopiero za tydzień. Więc jak pan, panie Profesorze,
mógł się z nim dzisiaj widzieć.

— No, jeżeli panu tak powiedzieli w magistracie — mówił spokojnie Profesor

Tutka — to zapewne, że... wyjechał. Chciałem wyjaśnienie zagadki uprawdopo-
dobnić, więc powołałem się na prezydenta. Ale wobec tego, że wyjechał, może któryś
z panów da wyjaśnienie lepsze?

Wszyscy milczeli. Więc Profesor Tutka powiedział:

42

background image

— Właśnie.
Po czym zapłacił za kawę, nałożył melonik i wyszedł.

43

background image

Profesor Tutka
o kozach w Pacanowie

Do stolika w kawiarni, przy którym' siedział już Profesor Tutka z kilkoma panami,

podszedł rejent, prowadząc z sobą człowieka bardzo młodego, niemal chłopca, po
czym przedstawił go znajomym: «pozwolą panowie, mój siostrzeniec». Gdy ktoś
spytał chłopca, gdzie stale mieszka, odpowiedział, że w Pacanowie. A gdy zapytujący
mruknął: «a... w Pacanowie...», młodzieniec, jak by urażony, zaczął mówić:

— Jak powiem, że mieszkam w Pacanowie, każdemu przychodzi na myśl miasto,

w którym kują kozy. Należy raz już skończyć z tym głupstwem, z tym idiotycznym
twierdzeniem! Kto widział kiedy podkutą kozę?

— No, zapewne, mało kto widział — powiedział jeden z panów—ale... mało kto

był w Pacanowie.

— Proszę państwa — mówił zaperzony młodzieniec — ta bzdura powstała stąd, iż

przed laty rzeczywiście mieszkała w Pacanowie rodzina kowali, nosząca nazwisko
Koza. Byli to bardzo pracowici ludzie i już o świcie słyszało się, że kuli. Mieszkańcy
miasta mówili wówczas: «pora wstawać — Kozy kują!»

— Zapewne... mogło być i tak—powiedział Profesor Tutka — ale...
Profesor Tutka zamyślił się nad czymś i dopiero po chwili zaczął mówić:
— Napisałem niegdyś książkę, w której starałem się prostować rozpowszechnione

mniemanie o różnych stworzeniach.

Dowodziłem na przykład, że osioł niesłusznie posądzony jest o tępotę umysłową:

nie jest to wprawdzie inteligencja błyskotliwa, .olśniewająca, ale osioł to nie kretyn;
dałem wiele przykładów świadczących, jak to sympatyczne stworzenie radzi sobie
rozsądnie w trudnych sytuacjach życiowych. Broniłem również hieny; cóż, że —
kanalia... ale nie gorsza od kanalii innych; kobietę chciwą, która potrafi wynieść coś
z pokoju świeżo zmarłego, nazywają hieną; jest to kobieta gorsza od hieny, bo tamto
zwierzę, mieszkanka pustyni, nie mogło otrzymać należytego wychowania i zasad
moralnych, jakie otrzymała w domu i w szkole kobieta. Poza tym, jeżeli to zwierzę
znajdzie gdzieś na pustyni zmarłego Araba, to tylko ogryzie go należycie, ale zna-
lezionych przy nim pieniędzy i zegarka nawet nie dotknie.

44

background image

Tak, proszę panów, dużo o zwierzętach jest opinii mylnych — mówił dalej Pro-

fesor Tutka. — Na przykład weźmy słynne «końskie zdrowie». Właśnie rzadko na
które stworzenie czyha tyle chorób, co na konia: cały szereg dolegliwości, które
trzeba nazwać «chorobami zawodowymi», jak «odparzenie», «spleczenie», «zaciąg»,
«podbicie», nie będę wyliczał wszystkiego, gdyż nie ma w tym towarzystwie rolnika,
dorożkarza lub kawalerzysty, który by te wszystkie nazwy rozumiał, wspomnę tylko
jeszcze o «kolce» i «ochwacie», które to choroby krążą groźnie a nieustannie nad
koniem. Zwróciłem również w swej pracy uwagę, żeby nikt nie liczył na to, że «koń
się uśmieje». Bo otoczony ogólną sympatią i poważaniem koń nie posiada żadnej
lotności umysłu, a więc nie jest zdolny do zrozumienia dowcipu. Cała lotność poszła
mu w nogi. I chociaż czytaliśmy miłe powiastki o mądrości tego zwierzęcia, niestety,
trzeba ze smutkiem stwierdzić prawdę, że to głowa często piękna, ale — tępa. Kiedy
mowa o koniu, przejdźmy teraz do konika polnego: ma opinię, że jest lekkomyślny;
jest lekki, elegancki i — skacze. Skacze, bo inaczej nie może: choćby chciał iść
powoli i poważnie za pogrzebem mrówki — to nie może: musi skoczyć. Skoczy
i powagę diabli biorą.

I tak, proszę panów — mówił Profesor Tutka — wymieniając w swej pracy różne

zwierzęta, gady, ptaki i owady, idąc krok za krokiem, rehabilitowałem świnię, pod-
wyższałem żółwia, obniżałem orła, kwestionowałem rzekomy nadmiar namiętności
u karalucha, aż zbliżyłem się do ostatniego rozdziału mej książki, w którym dowo-
dziłem, że łabędź przed śmiercią nie śpiewa.

Pracę moją pochwalono nawet w gazetach, a chociaż zadałem sobie wiele trudu,

pisano, że czyta się ją lekko. Jako młody wówczas autor łudziłem się, że ludzie po
przeczytaniu mojej książki zapamiętają, co tam było napisane, i sprostują swe mylne
mniemania o tych licznych bestiach. Gdzie tam! To samo na każdym kroku słysza-
łem, co i przed napisaniem mej książki. Byłem tym tak rozgoryczony, że postano-
wiłem więcej nie pisywać. Ale co najciekawsze, panowie: gdy spojrzałem na rozdział
mojej pracy, dowodzący niezbicie, że łabędź przed śmiercią nie śpiewa, i zamknąłem
książkę z gestem wyrażającym rezygnację powiedziałem ze smutkiem: «to był mój
łabędzi śpiew».

Profesor Tutka zamyślił się, potem ocknął z zadumy i powiedział:
— Proszę panów — dlaczego o tym mówię? Otóż chcę powiedzieć człowiekowi

młodemu, rodem z Pacanowa, że nic nie pomoże... Gdy coś przylgnie do bestii, czło-
wieka czy jakiegoś miasta, nie pomogą żadne wyjaśnienia. A więc, drogi chłopcze,
niech pan .wierzy człowiekowi doświadczonemu: dopóki istnieć będzie sławny Paca-
nów, będą tam kuli kozy. Powiem więcej: nie będzie Pacanowa — jeszcze tam będą
kuli kozy.

45

background image

Profesor Tutka
stara się być
sprawiedliwy

Rejent opowiadał panom, co zaszło wczoraj w jego bliskiej rodzinie, którą

odwiedził. Dzieci bawiły się «w sklep», czyli jedne sprzedawały, drugie kupowały.
Dzieci ustawiły na stole szereg przedmiotów. Przedtem paru filiżankom utrąciły
uszka i nazwały «towarem wysortowanym». Gdy jedno z dzieci podeszło do matki
i zaproponowało jej kupno «towaru wysortowanego» po zniżonej cenie, matka,
zobaczywszy filiżanki z utrąconym uszkiem, krzyknęła, przepędziła całe bractwo
i zapowiedziała, że nie pójdą na obiecany film rysunkowy. Rejent zastanawiał się nad
tym, że przecież dzieci są tutaj w istocie niewinne; matka nie miała racji, aby karać
dzieci i nie pokazać im filmu rysunkowego.

Odezwał się teraz Profesor Tutka.
— Opowiem panom o kobiecie, którą poznałem niegdyś i spotykałem często jako

sąsiadkę. Mieszkaliśmy przy obcej rodzinie, jeden pokój ja zajmowałem, w drugim
mieszkała owa pani. Pani pisała książkę. Gdy praca jej była gotowa i pięknie prze-
pisana, pani wręczyła mi maszynopis, chcąc, abym przeczytał. Tytuł tej pracy był
dość oryginalny i niekrótki: Człowieku dorosły, chciej zrozumieć dziecko. Autorka
wykazała na wielu stronicach, jak nieraz ludzie starsi nie rozumieją dziecka; jak
karzą je często niesłusznie. Słowem, zastanawiała się głęboko nad tym, nad czym
zastanawiał się przed chwilą pan rejent: czy matka za utrącenie uszek przy fili-
żankach powinna ukarać dzieci i nie pokazać im filmu rysunkowego? Autorka nie
tylko, że się nad tym zastanawiała w swej pracy, ale kazała przed ukaraniem dzieci
zastanawiać się poważnie rodzicom i wychowawcom. Przy tym dawała rady cenne,
chociaż, moim zdaniem, dość trudne, w rodzaju: «zanim krzykniesz gniewnie na
dziecko, staraj się przedtem chociażby pięć minut rozważać w myśli, czy masz
rację».

Po przeczytaniu tej pracy zostawiłem ją na swym biurku i poszedłem na miasto.

W rodzinie, od której wynajmowałem pokój, było dwoje dzieci: pięcioletni chłop-
czyk i o rok starsza od niego dziewczynka. Zaprzyjaźniłem się z dziećmi i często
wchodziły one do mego pokoju. Weszły również, gdy byłem w mieście.

46

background image

Tego dnia Andrzeje obchodzili swoje imieniny; poprzedniego wieczora dzieci

widziały, jak stare kobiety leją roztopiony wosk na wodę i otrzymują kształty
podobne do przedmiotów, ludzi albo zwierząt. Dzieciom tak się to podobało, że
wszedłszy do mego pokoju postanowiły zabawić się w ten sam sposób. Tylko że
zamiast wosku użyły atramentu z kałamarza, a zamiast wody — pracy autorki.
Mówiąc nawiasem, nie przypuszczam, aby potraktowanie pracy autorki jako naczy-
nia z wodą podyktowane było świadomą złośliwością dzieci. Zaczęły lać atrament na
papier. Właśnie w tej chwili wszedłem do pokoju. Dzieci pokazały mi z zachwytem,
«co wyszło». — «O, lew!» — powiedział chłopczyk. — «O, mapa!» — wykrzyknęła
dziewczynka. Zobaczyłem tytuł — Człowieku dorosły, chciej zrozumieć dziecko
zalany atramentem. Ponieważ papier był porowaty, atrament przesączał się w głąb
dalszych kartek, zaciemniając wiele cennych myśli i tak już wyrażonych w sposób
niezbyt jasny. Zapukano do drzwi: to autorka, która posłyszała, że wróciłem. «Czy
już pan przeczytał?» — spytała z uśmiechem. «Tak jest, oczywiście... ale... weszły tu
dzieci i... no i... taki wypadek». Pani spojrzała na swą pracę: twarz jej zmieniła się
nagle, a w oczach błysnęło coś niebezpiecznego. Wrażliwa dziewczynka, nie cze-
kając, co będzie dalej, uciekła. Chciał za nią uciec chłopczyk, a ja — za chłopczy-
kiem, ale pani chwyciła dziecko za kołnierz, porwała leżącą na biurku linię i — biła.

Ponieważ Profesor Tutka na tym skończył, odezwał się sędzia:
— Hm... pisała: Człowieku dorosły, chciej zrozumieć dziecko. Czy przynajmniej

wytknął jej pan niekonsekwencję? Postąpiła inaczej, niż kazała postępować w ksią-
żce.

— Chciałem jej wytknąć. Ale zastosowałem metodę, jaką polecała swoim czytel-

nikom: przed skarceniem — zastanowić się przynajmniej w ciągu pięciu minut; gdy
rozważałem, a starałem się być sprawiedliwy, przyszło mi na myśl, czy nie należa-
łoby napisać książki i dla dzieci, pod tytułem: Dziecko! chciej zrozumieć człowieka
dorosłego
.

47

background image

Profesor Tutka
jest człowiekiem
skromnym

— Pewien człowiek, widocznie bystry i spostrzegawczy — mówił Profesor Tutka

— powiedział o mnie: «ktokolwiek poruszy jakiś temat, wówczas Profesor Tutka
znajdzie jakąś historię ze swego życia». Czyli że zawsze mam coś do powiedzenia.
I wam, panowie, może się tak zdawać. Ale wyobraźcie sobie, był wieczór, że tylko
słuchałem: mówili inni.

Działo się to w mieście portowym, w jednej z nadmorskich gospód, gdzie zbierali

się ludzie z całego świata. Zostałem zaproszony do stołu, przy którym siedziało kilku
mężczyzn. Dowiedziałem się wkrótce, że człowiek siedzący naprzeciw mnie jest
łowcą dzikich słoni. Łowi je, oswaja i oddaje wyedukowane w służbę ludzi. Rozu-
miecie, panowie, że to jednak bardzo ciekawe wiedzieć, jak oswajają słonie. Ja raz
tylko w swoim życiu oswoiłem zdziczałego kotka, nie pozwalał podejść do siebie,
tylko groźnie fukał. Jednak, po jakimś czasie, kotek siadał mi na ramieniu. Nie
powiedziałem jednak o tym ani słowa, bo rozumiecie panowie te proporcje: on mi
o słoniu, a ja mu o — kotku.

Drugi gość przy tym stole mówił o. swych przygodach. Objechał całą kulę ziem-

ską, więc spotykał kobiety o kolorze czarnym, żółtym, czerwonym. Pomyślałem
sobie wówczas, jak bym mało miał do opowiadania: najdalszy mój, jeżeli się tak
można wyrazić, najdalszy mój wylot miłosny w stronę egzotyki to była pewna Mu-
latka. Ale cóż znaczy Mulatka, ta jedna jedyna moja egzotyczna, wobec wielu kobiet
o skórze jak heban, brąz czy też mahoń? Więc tylko słuchałem.

Najciekawszy był jednak gość trzeci. Opowiadał, że dziad jego handlował niewol-

nikami, a babka założyła wielki dom gry w jednym z miast Ameryki Południowej.
Ojciec opowiadającego dzięki zacnym i przedsiębiorczym rodzicom był tak bogaty,
że mógł w Meksyku prosić o rękę kobiety, zwanej «królową bydła». Nie pamiętam
już cyfry tego bydła, którą wymienił, ale pasło się tego tysiące, tysiące. A więc ten,
co opowiadał, dzięki dziadkowi, babce i złączonym fortunom rodziców mógł wieść
beztroskie i spokojne życie. Okazało się, że człowiek ten nie jest cynikiem, jak
przypuszczałem z początków jego opowiadania, gdy mówił szczerze i naturalnie
o źródłach bogactwa swych dziadków; to, o czym opowiadał, potrzebne było jako

48

background image

wstęp do jego charakterystyki: oto nie chciał bogactw i spokojnego życia; rzucił
rodzicielskie bydło i powędrował w świat. Nęciły go wielkie przygody. Postanowił
wedrzeć się na niedostępny szczyt w Himalajach. Ale jeszcze coś ciekawszego: gdy
był blisko szczytu, tę niespokojną, głodną nowych wrażeń naturę wzięła nagła
ochota, aby jako nurek zgłębić najniższe, nie znane do tej pory, tonie mórz.

Słuchając jego przygód, pomyślałem sobie wówczas, co ja bym takiemu panu

mógł opowiedzieć? Całe bydło moich rodziców to koza i parę królików; raz rzeczy-
wiście wdarłem się na wysoki szczyt alpejski, ale trzy czwarte drogi jechałem kolejką
zębatą, a najgłębszym punktem na ziemi, do którego mnie spuszczono, to kopalnia
soli w Wieliczce.

Proszę panów! nigdy nie byłem megalomanem, ale ten wieczór w nadmorskiej

gospodzie nauczył mnie jeszcze skromności.

— A teraz — powiedział jeden z panów — jesteśmy tu sami mężczyźni... niech

pan opowie coś o tej Mulatce, o której pan wspomniał.

— Cóż?... Miała śniadą cerę, grube wargi i kręcone włosy. Podobna była do swego

ojca Murzyna.

— Czy to był Murzyn afrykański, czy taki z Ameryki?
— Ze Śląska. Urodził się przed laty, taki wybryk miejscowej natury, chłopiec

podobny do Murzyna. Koledzy nazywali go Murzynem i ta nazwa pozostała mu na
całe życie. Miał córkę podobną do siebie. Co by tu jeszcze panom o tym ojcu powie-
dzieć?... Przyzwoity człowiek i stawiał piece. Po prostu — zdun. Cóż?... To chyba
będzie wszystko...

Panowie orzekli, że Profesor Tutka jest rzeczywiście człowiekiem dyskretnym,

skromnym, nie samochwałem, nie megalomanem.

49

background image

Wykład
Profesora Tutki
w wyższej szkole
handlowej

Gdy wspomniano nazwisko pewnego profesora, rejent powiedział, że słyszał od

studentów, iż wykłady jego określane są jako «suche». Na to odezwał się sędzia:

— Jak uczeń jest leniuchem i nie chce myśleć, będzie on zawsze oskarżał profe-

sora o to, że wykłady jego są nudne lub suche. Mury wyższej uczelni to nie magazyn
ilustrowany, w którym popularyzuje się wiedzę i podaje ją w sposób przystępny,
pociągający, a czasem nawet — frywolny.

Profesor Tutka zamyślił się i powiedział:
— Przypomniał mi się mój wykład w wyższej szkole handlowej. Dyrektor tej

szkoły, ekonomista, nie mógł raz mieć lekcji, a chcąc, żeby słuchacze nie stracili
godziny, skorzystał z mej obecności w szkole i poprosił, abym coś im opowiedział.
Wspomniał tylko, że miewa teraz wykłady o «wartości».

Zjawienie się moje na katedrze, czułem, że było przyjęte z sympatią, bo chociaż to

nie byli moi uczniowie, miałem opinię, iż wykłady moje nie bywają «suche», jak tu
słyszeliście przed chwilą. Ta sympatia młodych słuchaczów, pora, w której odczu-
wało się wiosnę, zresztą już nie pamiętam, jaka była jeszcze przyczyna — dość, że
wszystko to nastroiło mnie jakby lirycznie, trochę nawet sentymentalnie i może
dlatego sięgnąłem do osobistych wspomnień. Zapowiedziałem, że to, o czym będę
mówił, nie ma może wiele wspólnego z dziedziną ekonomii, ale zupełnie od niej nie
odbiega.

I tak mniej więcej mówiłem:
Działo się to w Alpach, w miejscowości położonej wysoko, oddalonej od ludnych

szlaków turystycznych. Zamieszkałem w małym hoteliku. Usługiwała mi niezwykle
sympatyczna, mająca wiele uroku dziewczyna. Widocznie, że i ja byłem sympa-
tyczny i miałem w sobie wiele uroku, gdyż wkrótce bardzośmy się pokochali. Miłość
ta była pogodna, słoneczna, jedyna chmura, która czasem przesłaniała słońce — to
świadomość, że się kochanie wkrótce skończy. Cóż?... «Turysta»... Odjedzie, powie,

50

background image

że na przyszły rok tutaj wróci, ale zwykle nie wraca. Napisze serdeczny list, później
w czasie jakichś uroczystych świąt przypomni sobie znajomą i pośle jej barwną pocz-
tówkę, przedstawiającą tańce z jego kraju i — na tym się zwykle kończy. Wiedziała
o tym dobrze moja dziewczyna. Gdy po sześciu tygodniach nadszedł dzień, w którym
trzeba było się pożegnać, przemiłe, kochane dziewczę przyniosło mi paczuszkę.
Dziewczyna miała łzy w oczach, ale mówiła z leciutkim uśmiechem: «To jest popiel-
niczka, którą sama zrobiłam. Gdy pan będzie daleko u siebie i zapali papierosa,
proszę strząsać popiół do tej popielniczki i... pomyśleć czasem o mnie».

Popielniczka, którą postawiłem później na swym biurku, to dwa nałożone na siebie

szklane spodki. Spodek dolny wyklejony był obrączkami z cygar. Wypalili te cygara
goście hoteliku. W środku widziało się podobiznę Franciszka Józefa, poza tym były
głowy Indian, słonie, antylopy, palmy, monogramy, słowem, to, co się zwykle widuje
na czerwono-złotych obrączkach cygar.

Pokój mój zaczęła coraz częściej odwiedzać przystojna, kulturalna pani. Zauwa-

żyłem raz, że się przygląda mojej popielniczce. Wiedziałem, co myśli: «jak można
trzymać na swym biurku rzecz taką tanią i brzydką». Ale nie mówiła ze mną na ten
temat. Pani bowiem miała opinię kobiety «subtelnej» i starała się zawsze tę opinię
utrzymać.

Pewnego wieczoru przyniosła mi w prezencie popielniczkę srebrną, wykonaną

misternie. Znałem się na ładnych wyrobach i musiałem przyznać, że otrzymałem
rzecz cenną.

Po wyjściu pani stały na mym biurku dwie popielniczki. Tania i droga.
Bajkopisarze, poeci, dzieci umieją ożywić często przedmioty martwe, dając im

cechy istot żywych, nawet mogą podsłuchać ich mowę, podobną do ludzkiej. Ja
wprawdzie nie słyszałem, co mówią do siebie popielniczki, ale czułem, że nie mają
ku sobie sympatii, że stać razem nie mogą. Tę nową, srebrną, włożyłem po wyjściu
pani do szuflady, a pozostałem przy dawnej. Strąciłem popiół z papierosa i wyraźniej
niż w inne dni ujrzałem postać kochanej dziewczyny. Byłem dla niej czulszy i cicho
powiedziałem jej imię. Wszystko to pięknie — pomyślałem — ale co zrobić z popiel-
niczką, gdy przyjdzie znów do mnie pani, ta bądź co bądź bardziej realna? Postano-
wiłem, że gdy się będę spodziewał jej wizyty, wyjmę z szuflady popielniczkę srebrną,
a schowam tę szklaną. Tak też zrobiłem parę razy. Ale pani przyszła kiedyś niespo-
dziewanie. Na biurku mym zobaczyła skromną, szklaną popielniczkę. Co robić? Jak
to wytłumaczyć? Było mi nieswojo. Pani nie pytała, gdyż, jak wiadomo, uchodziła za
kobietę subtelną. Spostrzegłem jednak, że zwróciła na popielniczkę uwagę. Nawet po
twarzy jej przemknął uśmiech ledwie dostrzegalny, ale zdecydowanie złośliwy. Nie
czuliśmy się dobrze. Zrodził się między nami jakby zalążek niechęci, zrodziło się
przeczucie poważniejszych w przyszłości nieporozumień. Przeczucie zresztą nie
myliło.

Ale wracam do popielniczki: proszę panów — mówiłem — «popielniczka»: «rzecz

drobna—rzecz błaha»; «rzecz ładna — rzecz brzydka»; «rzecz tania — rzecz droga».

51

background image

Te wszystkie określenia nie zawsze są pełne, doskonałe. Całej prawdy, a w tym
i prawdy o wartości popielniczki, nie dają.

A więc tak, panie sędzio, mówiłem do słuchaczów w wyższej szkole handlowej.

Zlekceważyłem dostojeństwo i powagę jej murów, zamieniając je swym wykładem
w magazyn ilustrowany. Nie mówiłem nawet w sposób, jak określił pan sędzia,
«frywolny», ale z lekka sentymentalny. Na usprawiedliwienie moje muszę przy-
pomnieć, co zaznaczyłem na wstępie, że był to dzień, w którym czuło się wiosnę.

52

background image

Profesor Tutka
znał rodzinę
utalentowanych

Rozmawiano o całych rodzinach ludzi utalentowanych. Rejent wyliczył mnóstwo

nazwisk. Sędzia niektóre jeszcze przypominał. Na podstawie tego doktor obliczył, że
najwięcej jest takich rodzin śród muzyków i aktorów — mniej śród malarzy i piszą-
cych.

— Znałem, proszę panów — odezwał się Profesor Tutka — całą rodzinę dowcip-

nych. Zacznę od braci: byli to solidni kupcy, właściciele składu porcelany. Nie
wszyscy z klientów wiedzieli, że ci dwaj wytworni panowie, o długich nosach
i twarzach melancholijnych, wieczorem, po zamknięciu sklepu, idą do cukierni Pod
Kolumnami i tam w gronie znajomych opowiadają dowcipy, które obiegają później
całe miasto, chociaż ,są już zwykle źle powtórzone.

Jeden z braci był żonaty i miał dwoje dzieci, drugi pozostał kawalerem. Żony brata

pierwszego nie można nazwać kobietą dowcipną, ale miała ona wielkie, aż nadmierne
poczucie humoru. Mówię — nadmierne, gdyż są, jak wiadomo, osoby, którym nie
można wprawdzie odmówić poczucia humoru, ale jak im powiedzieć dowcip o go-
dzinie jedenastej rano, to dopiero o pierwszej po południu orientują się, o co chodzi,
i wybuchają śmiechem; otóż małżonka ta — wprost przeciwnie — śmiała się, gdy
mówił mąż albo szwagier, już wówczas, kiedy dowcip zmierzając do kropki, był
jeszcze w połowie drogi.

Córka dowcipnego ojca i matki mającej tak wielkie poczucie humoru, czterna-

stoletnia dziewczyna, to — istny fenomen: drukowała już swoje utwory w piśmie
humorystycznym, a redaktor tego pisma mówił, że zajedzie ona daleko. Po czym
dodawał: «jeżeli się nie wykolei». Bo należał do tych ludzi, co przewidują i naj-
gorsze.

Brat jej, dziesięcioletni chłopiec, był dla rodziny zagadką: syn dowcipnego ojca,

matki mającej poczucie humoru, bratanek dowcipnego stryja i brat fenomenalnej
siostry — nie tylko, iż nie zdradzał żadnego dowcipu, ale nawet okazywał niechęć do
talentów rodziny. Gdy czytano na głos utwory jego siostry, wzruszał ramionami,
mruczał: «jest się z czego cieszyć», i wychodził ostentacyjnie z pokoju. Gdy ojciec

53

background image

albo stryj mówili nowe dowcipy, a matka i goście pokładali się ze śmiechu, patrzył na
śmiejących się, jakby odczuwał litość nad stanem ich umysłu.

Rodzina zastanawiała się nieraz, skąd wśród nich wziął się taki, jak go nazywał

stryj — «mały karawaniarz».

Chłopiec był to wyjątkowy mruk, opryskliwy, tajemniczy, nie uznawał innych

dzieci, lubił przebywać tylko w swoim pokoju ze zwierzętami. Zresztą znałem go
głównie z opowiadań.

Raz w niedzielę przed południem wybrałem się do tej rodziny. Drzwi otworzył

synek.

— Tatuś w domu?
— Nie.
— A mama?
— Wyszła.
— I siostra?
— I siostra.
— A dokąd poszli?
— A diabli ich wiedzą.
— Więc sam jesteś w mieszkaniu?
— Sam.
— To ja zaczekam.
— Niech pań czeka.
— Może chciałbyś ze mną trochę porozmawiać?
— Dobrze. Z rodziną nie rozmawiam, ale z panem mogę.
— Masz podobno dużo zwierząt?
— Mało.
— Jakie?
— Pies, kot i papuga.
— Papuga mówi?
— Coś tam sama do siebie. Ale od tej pory, kiedy jest w naszym domu, nauczyła

się śmiać. Tylko nie wiadomo z czego.

— Może jednak ma jakieś powody do śmiechu.
— Może.
Zamyślił się i po chwili spytał:

54

background image

— Czy pan się zna na żółwiach?
— No... coś niecoś wiem o nich, ale żebym miał powiedzieć, uczciwie, że się

znam na żółwiach, tego nie powiem.

— Jest do sprzedania żółw... Zaproponowałem ojcu, żeby mi kupił, ale ojciec

odpowiedział: «ty mi jeszcze niedługo zaproponujesz, żebym ci kupił słonia».

— No... wiesz, właściciele składu porcelany nie czują wielkiej sympatii do słonia.
— Wiem.
Po twarzy chłopca przemknął jakby cień uśmiechu. Spojrzał na mnie badawczo,

a po chwili zauważyłem w jego wzroku błyski, które określiłem w myśli jako
«szelmowskie». Powiedział:

— Ja i bez słonia potrafiłbym tam zrobić porządek.
— Porządek?
— Wziąłbym do sklepu psa, kota i papugę. Ale jeszcze wziąłbym psa obcego.

Obcy pogoniłby kota. Mój — broni kota. A papuga leci z krzykiem na najwyższą
półkę i zielone boki zrywa ze śmiechu.

— Hm... ciekawe, żeś do tego obrał sklep z porcelaną.
— Gdyby to był sklep z materacami, to nie byłoby interesujące.
W tej chwili zabrzęczał dzwonek, chłopiec poszedł otworzyć. Weszła rodzina.

Chłopiec poszedł do swego pokoju. Zacząłem rozmawiać z ojcem i stryjem. Powie-
działem, że bardzo przyjemnie upłynął mi czas oczekiwania na nich, gdyż rozma-
wiałem z przemiłym chłopczykiem. Nie rozumiem, dlaczego ma on opinię jakiegoś
wyrodka. Moim zdaniem, niezadługo uświetni on jeszcze nazwisko rodziny dow-
cipnych.

— Hm... — powiedział ojciec.
— Tak pan sadzi... — powiedział stryj.
— Na jakich podstawach opiera pan swoje przypuszczenia? — zapytał ojciec.
— Tak, jesteśmy tego ciekawi — dodał stryj.
— Inteligentny. Ma wyraźną tendencję do przekraczania granic szablonu i kon-

wenansu. Posiada śmiałą wyobraźnię; zwłaszcza jedna wizja, którą roztoczył przed
mymi oczami, a która rozgrywała się... no to już mniejsza z tym gdzie, szczególnie
mnie zainteresowała. Poza tym zauważyłem w nim jeszcze jakby leciutki, ledwie
dostrzegalny cień złośliwości. To, co wymieniłem, to cechy ludzi dowcipnych.

55

background image

Profesor Tutka
i jego sobowtór

Jeden z panów opowiadał o wielkim podobieństwie bliźniąt i wynikających stąd

zabawnych nieporozumieniach. Drugi i trzeci dorzucił na ten temat jeszcze coś
zabawniejszego.

— W związku z tym, co mówicie o niezwykłych podobieństwach — odezwał się

Profesor Tutka — opowiem wam, panowie, kogo raz spotkałem.

W mieście, które zwiedzałem po raz pierwszy, ukłonił mi się jakiś nieznajomy

młodzieniec. Oczywiście odkłoniłem mu się i szedłem dalej. Takie wypadki, że kła-
nia się nam ktoś nieznajomy albo ktoś, kogo sobie nie przypominamy, zdarzają się
dość często, więc nie zwróciłem na to specjalnej uwagi. Ale po chwili zatrzymała
mnie jakaś przystojna, roześmiana pani, mówiąc: «Od kiedyż to, doktorze, nie po-
znaje pan swoich pacjentek?» Skłoniłem się jej nisko i odpowiedziałem uprzejmie:
«Wybaczy pani, ale nigdy nie miałem zaszczytu, aby panią badać; nie jestem leka-
rzem». Spojrzała na mnie zdziwiona, niemal przerażona, powiedziała: «przepraszam
bardzo, ale...» Nie dokończyła, jak by jeszcze nie wierząc temu, co widzi i słyszy,
wreszcie skinęła mi głową i poszła.

Domyślacie się, panowie, że w tym mieście musiał być ktoś bardzo do mnie

podobny. Tak. Przekonałem się o tym po kilku minutach: gdy byłem na rogu ulicy,
zza węgła wyszedł człowiek, spojrzał na mnie i przystanął. Ja również spojrzałem na
niego i przystanąłem. Ów człowiek przemówił:

— Czy nie uważa pan, że jesteśmy do siebie podobni?
— Nawet bardzo — odpowiedziałem.
— Podobieństwo jest wprost zdumiewające!
— Tak, to prawda, jesteśmy sobowtórami.
— To ciekawe — mówił po chwili — mamy nie tylko jednakowe postacie i rysy

twarzy, ale widzę, że również jednakowe upodobania: nosimy zarost i pielęgnujemy
go w sposób jednakowy; upodobanie obecnie dość rzadkie, gdyż jak niegdyś w Gre-
cji mijała kolejno epoka bród i następowała moda golenia twarzy, tak samo i u nas
twarze przeważnie golą; poza tym widzę, że uważa pan, jak ja, melonik za najlepsze
nakrycie głowy.

56

background image

— Tak, to ciekawe— odpowiedziałem — że pan doktor i ja mamy jednakowe upo-

dobania.

— Skąd pan wie, że jestem doktorem?
— Jedna z pacjentek pańskich zwróciła się do mnie przed chwilą ze zdziwieniem,

że jej nie poznaję.

— Proszę pana! — powiedział teraz — o parę kroków dalej jest piwniczka, w któ-

rej można się napić prawdziwego wina. Pozwoli pan, że jako stały mieszkaniec tego
miasta zaproszę pana, abyśmy zasiedli na chwilę i porozmawiali jeszcze o naszym
niezwykłym podobieństwie.

— Z przyjemnością — odpowiedziałem.
Po chwili zeszliśmy do sklepionej piwniczki, gdzie stało w mroku parę dębowych

stolików. Zasiedliśmy pod ścianą, a po chwili do nas, jedynych gości, podszedł go-
spodarz, rozżarzył lampkę w latarni nie opodal stolika, a ujrzawszy w świetle dwóch
tak podobnych do siebie ludzi, znieruchomiał. Opanowawszy zdumienie, spytał:

— Czym mogę służyć panu doktorowi?
Ale nie zwrócił się wyraźnie do jednego z nas, widocznie nie wiedział, czy to ja

jestem znajomym bywalcem tej winiarni, panem doktorem, czy też ów pan drugi.

Doktor odezwał się teraz do gospodarza:
— Ufam panu. Gość mój zna się równie dobrze na winie, jak i ja. Jednakowe ma-

my upodobania.

Gospodarz zniknął za jakimiś drzwiczkami i po chwili przyniósł butelkę, kieliszki,

nalał w milczeniu złotawego płynu, po czym usunął się cicho, zostawiając nas
samych.

— Musimy szukać — mówił doktor — przyczyny, źródeł, wytłumaczeń tak

zdumiewającej zagadki, jak istnienie dwóch zupełnie jednakowych ludzi. Może
jesteśmy bliźniętami? W dawnych powieściach często bywała mowa o braciach,
którzy wskutek wojen, kataklizmów czy też innych przyczyn rozstali się z sobą
w dzieciństwie, aby później, po latach, znów się odnaleźć.

Okazało się jednak, że na tej drodze nie należy szukać przyczyn naszego podo-

bieństwa; nie słyszeliśmy, aby w naszych rodzinach dziecko zostało porwane przez
Cyganów lub zostało zgubione podczas burzy wojennej, poza tym ojcowie nasi z całą
pewnością nie mogli spotykać naszych matek; ustaliliśmy na przykład, że w okresie
moich narodzin ojciec jego znajdował się w afrykańskiej Legii Cudzoziemskiej, gdy
matka moja nie wyjeżdżała wówczas spod Włocławka. Po kilku podobnych danych
ustaliliśmy, że nie może być mowy o jakimś pokrewieństwie. Skąd więc, dlaczego
jesteśmy jednakowi?

Przednie wino, mroki piwniczki, cienie-sobowtóry padające od nas na ścianę —

wszystko to wzmagało uczucie jakiejś niesamowitości, którą odczuwaliśmy teraz.

57

background image

Butelka już się skończyła, byliśmy z sobą «na ty», ale żaden z nas nie mógł pozbyć
się dziwnego uczucia, nawet niepokoju: czasem spojrzawszy na siebie, wybucha-
liśmy śmiechem, to znów stawaliśmy się melancholijni, bezradni wobec dziwów, na
które nie ma odpowiedzi. Nawet i druga butelka, o którą ja teraz gospodarza popro-
siłem, nie rozwiązała zagadki naszego podobieństwa.

Były chwile, gdy patrząc na siebie, pytaliśmy: «czy ty to jestem ja?» — «czy ja to

ty?»

Zaciekawiła nas również zgodność naszych poglądów. Parę własnych aforyzmów,

które powiedzieliśmy o kobiecie, uważaliśmy obaj za trafne; jednakowo zapatry-
waliśmy się na widoki dalszego rozwoju ludzkości. Poglądy nasze wciąż, na jaki-
kolwiek temat zaczęliśmy mówić, były podobne. Z tego powodu żaden z nas nie
mógł się nawet uważać za inteligentniejszego. Słowem, i zewnętrznie, i wewnętrznie
jesteśmy wciąż zdumiewająco podobni.

W pewnej chwili ten drugi «ja» powiedział:
— W związku z tym, coś przed chwilą zauważył, opowiem ci pewną historię, która

zdarzyła mi się podczas mojej podróży statkiem na Oceanie Spokojnym...

A więc zaczął w ten sposób, w jaki często zaczynam mówić do was, panowie, gdy

mam coś do opowiadania. Opowiadał obszernie. W Oceanie Spokojnym jest dużo
wody, to prawda, trzeba jechać długo. Pomyślałem sobie: ja jednak przepłynąłbym
prędzej. I opowiedziałbym o tym wszystkim inaczej. Czy lepiej? Hm... jestem zawsze
pełen kurtuazji dla kolegów-opowiadaczy, a pełen skromności wobec opowiadań
swoich. W każdym razie opowiedziałbym krócej. Podczas jego opowiadania powra-
cała do mnie coraz więcej świadomość, że to ja jestem — ja. «Styl to człowiek».
Panowie! Na świecie jest tylko jeden Profesor Tutka.

58

background image

O kobiecie interesującej

Jeden z panów powiedział podczas rozmowy — «nieładna, ale interesująca».
— «Interesująca»... — powtórzył w zamyśleniu Profesor Tutka. — Takiego okre-

ślenia użyłem przed laty. Tak... znałem kobietę «interesującą». Czy opowiedzieć
wam, panowie, o niej?

— Oczywiście, niech pan opowie. I kobieta, i w dodatku interesująca... Przypu-

szczamy, że będzie to coś ciekawego.

— Jako student klepałem po prostu biedę. W większym mieście prowincjonalnym

mieszkała moja ciotka, kobieta bardzo zamożna. Napisałem raz do niej, prosząc, aby
mi pomogła. Ciotka w odpowiedzi wyliczyła mi dwanaście nazwisk wielkich ludzi,
którzy za młodu nie mieli pieniędzy, co im nie przeszkodziło stać się później sław-
nymi w całym świecie. Ciotka uważała, iż i mnie obecny niedostatek wyjdzie na
dobre i może jeszcze zahartować w walce z przeciwnościami. Przyjąłem to do wia-
domości i postanowiłem już o pieniądze więcej nie prosić. Dowiedziałem się w parę
lat później o śmierci mojej ciotki i testamencie, jaki zrobiła. Ciotka dużą sumę prze-
znaczyła na budowę domków dla śpiewającego ptactwa, na stowarzyszenie kobiet
powstrzymujących się od palenia tytoniu, na przytułek dla starców nie tracących
ducha i, o dziwo, nie zapomniała o mnie. Zapisała mi sumę pokaźną, którą określiłem
nawet, jako biedak, nazwą «suma zawrotna». Adwokat, pełnomocnik ciotki, powie-
dział, że sprawa jest prosta, należne pieniądze po przeprowadzeniu zwykłych formal-
ności zostaną mi wypłacone. Chyba że jako jedyny najbliższy krewny zechcę obalić
testament. Nie chciałem obalać, nie miałbym sumienia, aby pozbawić ptactwo śpie-
wające domków, żeby skrzywdzić stowarzyszenie kobiet powstrzymujących się od
palenia tytoniu lub nie uszanować starców, co nie tracą ducha.

Adwokat wypłacił mi nawet. większą sumę na poczet pieniędzy spadkowych,

abym mógł przyjemnie spędzić okres przeprowadzania formalności.

Jak widzimy, ciotka moja była kobietą interesującą, ale nie o niej będę mówił

w dalszym ciągu.

Co robić w cichym prowincjonalnym mieście, w którym postanowiłem mieszkać

parę tygodni? Obejrzałem dokładnie zabytki, to jest katedrę i resztki murów dawnej
twierdzy. Zwiedziłem muzeum regionalne, w którym przyglądałem się wyrobom
okolicznych garncarzy i malarstwu na szkle. Parę świątków przydrożnych i kilka-
naście jajek wielkanocnych z wyskrobanymi na nich kogutkami — to mniej więcej

59

background image

wszystko, co w tym muzeum mogłem zobaczyć. Poszedłem do najlepszej restauracji
i wybrałem najdroższe dania. Przyjemnie jest zjeść coś dobrego, ale nie będę się co
dzień tak objadał: i niezdrowo, i niekulturalnie. Po raz pierwszy w życiu miałem tyle
pieniędzy, byłem z tego zadowolony, ale również jakby wytrąciło mnie to z równo-
wagi. Nagle powstawały w głowie mojej myśli: szaleć! Ale jak tu szaleć w tym spo-
kojnym mieście?

Już podczas pierwszego dnia pobytu wybrałem się do miejscowego teatru. Po dru-

gim akcie wniesiono na scenę kosz kwiatów dla artystki, która rozkosznym uśmie-
chem dziękowała za owacje. Aktorka ta, to «gwiazda» tego teatru. Gdybym był zło-
śliwy, powiedziałbym — gwiazda odkryta już dawno przez astronomów. Ale nie
byłem usposobiony złośliwie, raczej — łagodnie. Łagodnie oceniałem jej nieszcze-
gólną grę. Na uboczu stała skromnie młodziutka aktoreczka, która w roli subretki
powiedziała w całym akcie tylko parę słów. Nie zaciekawiła mnie ani jako artystka,
ani — kobieta. Wydała mi się nieładna, powiedziałbym nawet — brzydka.

Nazajutrz po bytności w teatrze poszedłem z rana do kwiaciarni i kazałem ułożyć

w koszu najpiękniejsze kwiaty. Napisałem na kopercie imię i nazwisko skromnej
aktoreczki, a na kartce dwa słowa: «Interesującej artystce». Kazałem odesłać to wie-
czorem do teatru. Po drugim akcie, jak wczoraj, wniesiono kosz kwiatów i ustawiono
przed gwiazdą, która z uśmiechem dziękowała. Był to ten sam uśmiech, co wczoraj,
i zdaje się, ten sam kosz, który otrzymała poprzedniego wieczoru. I tu nagle sensacja:
wnoszą mój kosz i stawiają go u nóg skromnej aktoreczki. Kwiaty okazalsze, pię-
kniejsze niż te, które dostała jej starsza zasłużona koleżanka.

Nie myślcie, panowie, że był to z mej strony krok do nawiązania znajomości

z dziewczyną. Nie. To po prostu żart, figiel młodzieńca, któremu nadmiar pieniędzy,
do jakich nie był przyzwyczajony, zmącił nieco w głowie, a myśl jego szukała zaba-
wek, nie mających nic wspólnego z rozsądkiem. Nazajutrz znów poszedłem do kwia-
ciarni, zamówiłem kosz najpiękniejszych kwiatów i poleciłem odesłać je pod tym
samym, co wczoraj, nazwiskiem. I znów po drugim akcie dwie aktorki, dwa kosze
kwiatów, oklaski, słowem, to samo, co poprzedniego wieczoru. Spostrzegłem tylko
— może mi się to zresztą zdawało — zdenerwowanie starszej gwiazdy; twierdziłem
dalej w myśli, że młoda aktoreczka jest nieładna: ale zgrabna, ładnie się porusza; ma
miły głos; te kilka słów, które powiedziała, brzmiały przyjemnie. Buzia — znów oce-
niłem w myśli — zdecydowanie nieładna. Ale twarzyczka nie pozbawiona wyrazu.
Nie jest pospolita. Tak: dziewczyna interesująca.

Poszedłem z rana do kwiaciarni. Poprosiłem właścicielkę o jak najdalej posuniętą

dyskrecję: niech nikomu nie mówi, kto posyła kwiaty. Właśnie nadszedł transport
storczyków, zakupiłem wszystkie. Poleciłem następnie, aby w ciągu najbliższego
tygodnia codziennie wieczorem zanoszono do teatru kosz pełen najpiękniejszych
kwiatów z kartką zawierającą tylko imię i nazwisko młodej aktorki i słowa: «Inte-
resującej artystce». Sam do teatru już nie chodziłem, nie chcąc zwrócić uwagi, że
jestem tak częstym gościem. Ale codziennie bywałem w cukierni, do której po pró-

60

background image

bach schodzili się aktorzy. Ludzie ci odznaczają się przeważnie wyraźniejszą dykcją
niż inni obywatele i dlatego słyszałem przy swym stoliku nie tylko poszczególne
słowa, ale i cale zdania. Posłyszałem, że mówią o «mojej» aktorce i o kwiatach, które
jej posłałem. Zwłaszcza kosz storczyków wzbudził zainteresowanie; słyszałem takie
słowa, jak: «kto to może być?»... «z nikim jej nie widać»... «jeżeli to jakiś milioner,
to chyba nie z tego miasta, bo tu i milioner jest, jak reszta mieszkańców, na pewno
oszczędny i nie kupowałby storczyków». A więc wywołałem poruszenie, zaintere-
sowanie. Mój żart, mój figiel udał się doskonale. Po trzech dniach wpadło mi do
ucha, że ta «moja» ma otrzymać większą rolę. «Oszaleli, żeby jej to dawać!» —
powiedziała jedna ze starszych koleżanek. — «Położy się» — powiedziała inna.
— «Jak długa» — dodała trzecia. Nie znalem języka fachowego aktorów, ale domy-
ślałem się, że jeżeli koleżanka «położy się», a w dodatku «jak długa», to znaczy, że
nie podoła roli. Stary siwy aktor odezwał się na to w zamyśleniu: «Kto wie... kto
wie... ta mała jest... interesująca». — «Poślij jej storczyki!» — powiedziała z pasją
rozdrażniona aktorka. Bawiłem się doskonale. Sam byłem ciekawy, czy sprawdzą się
przepowiednie koleżanek, czy może zrobi ona niespodziankę, jaką przewidywał stary
aktor.

Niestety zobaczyć tego nie mogłem. Ceniony przeze mnie profesor, od którego

chciałem się jeszcze wiele nauczyć, wzywał mnie natychmiast do przyjazdu. Miałem
zostać jego asystentem. Sprawy spadkowe powierzyłem adwokatowi, zrezygnowałem
z pobytu w tym mieście, z dalszych żartów czy figlów, a rozpocząłem poważny
żywot młodego naukowca.

Wszystko szłoby jak najlepiej, ale zauważyłem, że często, zbyt często, widzę po-

stać mojej aktoreczki-kopciuszka, mówiącej miło parę swoich słów, a poruszającej
się ładnie. Widziałem ją zwłaszcza taką, jak pierwszego wieczoru, gdy oklaskiwano
jej koleżankę: stała skromna, rozumiejąc, że oklaski są nie dla niej. Twarzyczkę miała
smutną a pełną wyrazu. Widywałem ją teraz w końcu alei parkowej, gdy poszedłem
na spacer, w wagonie, w mieszkaniu, a nawet w swojej pracowni. Hm... — myślałem
— wciąż ją widzę... Czyż byłbym zakochany? Ech, głupstwo! Nawet wypowiadałem
pod swoim adresem słowa obelżywe — «o, durniu, durniu». Nic nie pomagało. Mija-
ły miesiące, gdy miałem parę dni wolnych, postanowiłem jechać do miasta, które
miało teatr, a w tym teatrze występowała — ona.

Poszedłem do cukierni, w której zbierali się aktorzy. Stary kelner poznał mnie,

a ponieważ cukiernia była jeszcze pusta, miał czas, aby ze mną trochę pogawędzić.
Pytałem o to i owo, wreszcie skierowałem rozmowę na sprawy teatralne, które znał
dobrze; wymieniłem parę nazwisk i niby mimochodem wspomniałem nazwisko
dziewczyny, która mnie interesowała. «Tak — powiedział kelner — ona jest intere-
sująca». — «Interesująca» — podchwyciłem z zaciekawieniem. Ale w tej chwili kel-
nera odwołano, rozmowa się urwała. Wziąłem miejscową gazetę, leżącą na stoliku,
i zacząłem czytać notatkę z wczorajszej premiery. Dowiedziałem się z tej notatki, że
ta, dla której tu przyjechałem, «jest interesująca». Kelner wrócił do mnie i ciągnął
przerwaną rozmowę. Mówił, iż pół roku temu nikt na dziewczynę nawet nie spojrzał.

61

background image

Potem nagle zrobił się ruch, jak by kto uderzył w ul, wszyscy zaczęli o niej mówić.
Dostaje teraz duże role i ma poparcie. «Poparcie?» — zapytałem. Kelner obejrzał się
i mówił ciszej. Opowiedział, że najznakomitszy tutejszy adwokat (z paru danych
wiedziałem, że mowa o tym, co przeprowadzał mi sprawę spadkową) uznał ją za
interesującą. Interesującą więcej niż jego żona i dzieci. Chce się nawet żenić. Całe
miasto już mówi o tym, a że to miasto solidne, więc jest zgorszone.

W tej chwili weszła gwarna grupa aktorów. Zabiło mi serce, gdyż zobaczyłem i tę,

dla której tu przyjechałem. Towarzystwo zajęło stoliki pod oknem, gdy ja siedziałem
naprzeciw pod ścianą. Tę «moją» widziałem teraz z bliska, wyraźnie. Wyglądała
inaczej niż ów skromny, zahukany kopciuszek, którego widziałem niegdyś na scenie,
a później widywałem tak często w parku, w wagonie, w pracowni. Dziewczyna,
dobrze ubrana, miała obecnie dużo swobody i pewności siebie. Była inna. Spojrzała
parę razy w moją stronę, ale nie dlatego, że ja tam siedziałem; nad głową moją na
ścianie wisiało wielkie lustro. Miałem jakąś skrytą nadzieję, że mnie jednak zauważy.
Bo przecież to ja, który z niej zrobił kobietę interesującą. Ja, to ten, który zwrócił na
nią uwagę i pierwszy ją tak określił. To ja, który sam w to określenie uwierzyłem. Ale
ona przesuwała po mnie wzrok swój obojętnie: jak gdybym był nie człowiekiem,
a szybą. To mnie nawet przygnębiło. Przyszła do mnie nagle fala silnej woli: dziś
wyjadę z tego miasta. «Nie chcę cię już widzieć; nie skorzystam z biletu, który kupi-
łem z rana, gdy na afiszu zobaczyłem twoje nazwisko... A ten adwokat także mi się
nie podoba... Słowo „poparcie”, jakie słyszałem od kelnera, wydało mi się ohydne.
Najbliższym pociągiem wracam dziś do domu, do pracy». I wkrótce z sercem ści-
śniętym opuszczałem miasto.

Profesor Tutka siedział zamyślony. Panowie rozumieli, że skończył już swe opo-

wiadanie, nawet dziś obszerniejsze niż zwykle.

— No i cóż, cierpiał pan długo? — zapytał po chwili jeden z panów.
— Dwa tygodnie. W trzecim poznałem kobietę jeszcze bardziej interesującą.

62

background image

Drażnienie zwierząt

Rejent mówił, że odwiedza często ogród zoologiczny. Pomimo napisów: «Draż-

nienie zwierząt — to brak kultury», rejent zauważył, iż ludzie drażnią zwierzęta.
Zwłaszcza lubi to robić młodzież. Czemu to przypisać? Rejent wywnioskował, że
w człowieku drzemią jakieś instynkty sadysty: człowiek starszy poskramia je w sobie
i maskuje — młodzież nie stara się tego nawet zamaskować.

Profesor Tutka:
— Mieszkałem niegdyś w wielkim mieście, środowisku najrozmaitszych stowa-

rzyszeń artystycznych, szkół i kierunków. Znalazłem się jednego wieczoru w klubie
pod nazwą: «Utwór niedługi». Poetom tego stowarzyszenia nie wolno było napisać,
czy to mową wiązaną, czy prozą, więcej niż dwadzieścia i jedną linijkę druku. Jeżeli
dodamy, że i tytuł utworu i podpis autora liczono za wiersz drukarski, należy przy-
znać, że istotnie były to utwory niedługie.

Na estradę wyszedł poeta i zaczął czytać. Tytuł — Duchy. Tekst:
«Na niebie gwiazdy. W dole oziminy, przecięte jasną drogą. Cicho, bezszelestnie

sunie drogą duch. Z ozimin wynurza się cień zająca zabitego przeszłego roku. W ci-
chych susach cień przebiegł drogą. Duch zawraca. Bowiem byt duchem człowieka
przesądnego. Cisza, noc, gwiazdy».

Drugi poemat...
— Przepraszam — wtrącił doktor — czy ten pierwszy skończony?
— Tak. Teraz drugi:
«Korytarz, szereg drzwi. Jedne z nich prowadzą do mego pokoju, drzwi naprze-

ciwko do pokoju kobiety, zawsze czarno ubranej a grającej na harfie. Dzwonek.
Otwieram. Przede mną posłaniec z koszem czerwonych róż. Wskazuję: „naprze-
ciwko!”, i zamykam drzwi. Widzę w myśli pokój podobny do mojego, czarną plamę
sukni, czerwone róże i harfę. Dzwonek: człowiek z koszem czerwonych róż wraca.
Mówi: „omyłka, mam adres księdza; szukam wszędzie księdza”. „A w takim razie —
powiedziałem — drzwi obok”. I widzę znów to samo: dużo czerni i czerwieni. Tylko
harfy nie ma».

Utwór trzeci:

63

background image

«Księżyc, pełnia, łoże. Mąż się budzi: nie ma żony. „Gdzie moja żona? Gdzie moja

żona?” Szuka. Podchodzi do okna. „Gdzie moja żona?!” — krzyczy z rozpaczą.
Sąsiedzi w oknach kładą palec na ustach. „Tss... ciszej...” —i pokazują na dach. Po
dachu idzie żona. A dlaczego, dlaczego po dachu? Bowiem była... bowiem była...»

«Lunatyczką!» — dokończył chór słuchaczów, ludzi widocznie niegłupich, pojęt-

nych.

I stała się — mówił dalej Profesor Tutka — rzecz niesłychana : jakiś starszy pan

zerwał się z miejsca i krzyknął: «Wstyd! Hańba! W kraju, mającym tak wspaniałe
tradycje literackie, młodzi poeci karmią naszego ducha taką bzdurą. Protestuję!» Po
czym na znak protestu wyszedł z sali silnie wzburzony.

Proszę panów — mówił Profesor Tutka — dowiedziałem się wkrótce o pewnej

tajemnicy: nie znany słuchaczom statut tego klubu przewidywał nagrodę, litr wina,
dla tego poety, który najwięcej rozdrażni gościa na sali. Członkowie tego stowa-
rzyszenia, ludzie o wyglądzie miłym, łagodnym, to sadyści: sprawiało im rozkosz
drażnienie «poczciwego mieszczanina».

Odezwał się teraz zamyślony rejent:
— Mówi pan, że to byli nawet ludzie, co mieli wygląd łagodnych i miłych...

A przy tym poeci...

— Jeżeli pana rzeczywiście tak bardzo interesują sadyści, to dodam jeszcze, że

mogą być oni nie tylko poetami, ale ten i ów z nich może być jeszcze i dobrym
kupcem, kalkulatorem, a nawet czasem szachrajem: otóż dowiedziałem się, że ów
poeta, którego cytowałem, wynajął sobie za pół litra wina rodzonego wuja, który mu
publicznie nawymyślał! Poeta miał przyjemność, a przy tym dostał nagrodę. Zarobił
na tym pół litra.

64

background image

Profesor Tutka
znał człowieka
«głębokiego»

Rejent powiedział o jakimś artyście, że to artysta — głęboki.
Profesor Tutka podchwycił słowo — «głęboki».
— Znałem — mówił Profesor Tutka — człowieka o wyglądzie bardzo okazałym.

Człowiek ten pięknie dekorował swą postacią stół prezydialny, salę teatralną podczas
antraktu na premierze lub ucztę, gdy był na nią zaproszony. Cieszył się szacunkiem,
gdyż był to człowiek przyzwoity, światły, poważny. Znał się na wielu rzeczach, gdyż,
jak powiedziałem, był to człowiek światły. Słyszało się często, że to «umysł kry-
tyczny». Bo często słuchano z uwagą, jak krytykuje.

W zaraniu swej kariery życiowej wpadł na doskonały, chociaż niezbyt oryginalny

dowcip: mianowicie zarzucać prawie zawsze brak głębi. Metoda taka nie wzbudza
śród słuchaczów sprzeciwu: głąb to coś nieokreślonego; trudno się sprzeciwiać.
Metoda taka — oparta jest niewątpliwie na dość prostej znajomości psychologii:
wygłoszenie, że komuś brak głębi, wywołuje w słuchaczu wrażenie, że ten, co brak
jej zarzuca, jest człowiekiem głębokim. Tak też było z owym okazałym panem:
pozyskał opinię — głębokiego.

Człowiek ten, nazywany głębokim — dożył późnej starości. O starości mówią, że

jest nieubłagana. Rzadziej ktoś zauważy, iż starość bywa kapryśna, figlarna, złośliwa.
Nie wiadomo dlaczego atakuje czasem tylko kawałek człowieka, a wszystko inne
zostawia w porządku: dobierze się do nóg, a głowę pozostawia przytomną, a nawet
mądrzejszą niż przed laty; to znów atakuje właśnie głowę, a resztę ciała zachowuje
w czerstwości. Człowiekowi, o którym mowa, starość zaczęła atakować głowę —
pozostawiając w spokoju okazałe ciało, które mogło jeszcze poprowadzić poloneza
na balu reprezentacyjnym lub pięknie pomachać dzwonkiem, gdy było zaproszone do
prezydialnego stołu.

Z mową już nie najlepiej: coś tam się nie kojarzyło, coś, zamiast skupiać — roz-

praszało. Zaćmienie nadchodziło szybko: w tej głowie pozostało tylko zdanie
— «w tym nie ma głębi», pozostał konik, na którym pan jeździł przez całe życie, gdy
reszta pokaźnej stajni zniszczyła się czy rozbiegła po świecie. Nie dyskutowano

65

background image

z nim, gdyż nie dosłyszał i prawie niczego, o czym mówią, nie rozumiał. Ale jeszcze
piękna, jak powiedziała jedna pani — hetmańska jego postać i dość sławna prze-
szłość robiły swoje: gdy zjawił się raz na premierze teatrzyku marionetkowego —
dyrektor powitał go z wielkim szacunkiem i zapytał później o zdanie, jak mu się
przedstawienie podobało. Odpowiedział — «pięknie, ale nie ma w tym głębi».
Dyrektor odpowiedział z wielkim szacunkiem, iż sam to rozumie, ale jest nadzieja, że
jeszcze w tym miesiącu uda mu się pogłębić scenę o półtora metra. Ale pan nie
wiedział, czy to ze strony dyrektora — ironia, czy nieporozumienie.

Spotkałem tego człowieka — mówił Profesor Tutka — na wystawie obrazów:

poznał mnie nawet i uprzejmie powitał. Staliśmy przed płótnem malarza z dzie-
więtnastego wieku, przedstawiającym pejzaż wiejski i kobiety w barwnych strojach,
które, powracając z targu, rozzuły się i zakasawszy kiecki, przechodziły w bród
rzeczkę.

— Niech, co chcą, mówią młodzi malarze — powiedziałem — ten umiał malować.
— Tak — odpowiedział mi sędziwy pan — ale nie ma w tym głębi.
— Gdyby była głębia — zauważyłem — kobiety utonęłyby w rzeczce.
Już tego nie słyszał.
Po jakimś czasie dowiedziałem się, że ów człowiek umarł. Zmartwiłem się nawet,

bo człowiek porządny, światły i głęboki. Postanowiłem odprowadzić zmarłego na
cmentarz. Jesień, deszcz padał ze śniegiem, osób bardzo mało, bo pan nie zajmował
już żadnego stanowiska, zubożał i nie miał rodziny, której należało wyrazić współ-
czucie. Na cmentarzu w dzielnicy niezamożnych kończono kopać grób. Zjawił się
jakiś urzędnik cmentarny i zmierzył głębokość grobu długim kijem z podziałką. Nie
było odpowiedniej głębi, kazał kopać dalej. Spojrzeliśmy, goście żałobni, na siebie
porozumiewawczo.

A nawet uśmiechnęliśmy się... Nie trzeba dodawać, że wszyscy byli to ludzie

dobrze wychowani — więc uśmiech nasz był dyskretny i smutny.

66

background image

Złote myśli

Rejent-biblioman pokazał panom książkę, którą kupił pół godziny temu w antyk-

warni: był to rzadko spotykany egzemplarz, zawierający «złote myśli» pisarzy
z końca osiemnastego wieku. Profesor Tutka, przejrzawszy książkę, powiedział:

— «Złote myśli» przypomniały mi pewną historię, którą panom opowiem. Zwie-

dzałem niegdyś jedno z zagranicznych miasteczek. Miasteczko podobne do wielu
innych: schludne, o ładnych domkach. Jedną z uliczek zamykał skwer w kształcie
wachlarza. Na tle skweru stał pomnik. Poszedłem w stronę pomnika, aby mu się
przyjrzeć i dowiedzieć się, jak się nazywa człowiek, któremu ten monument posta-
wiono. Wkrótce przeczytałem: «Jan Fryderyk Leweter».

— Przepraszam, że przerywam — powiedział doktor — wstydzę się, ale nie wiem,

kim był Jan Fryderyk Leweter.

— Nie ma się pan czego wstydzić — powiedział Profesor Tutka — ja także nie

wiedziałem. .Zacząłem grzebać w swej erudycji, ale nazwiska tego nie znalazłem. Na
cokole stał człowiek, trzymał gęsie pióro i zwój papieru. «Hm — pomyślałem —
pewno jakiś pisarz». Przeczytałem jeszcze wyryty napis: «Ze złotych myśli Jana
Fryderyka Lewetera: Nie w pieniądzach szukaj szczęścia, człowieku». Myśl może
i złota, ale nie wydała mi się zbyt oryginalna: podobne myśli wygłaszano już od
dawna. Obejrzawszy pomnik dokoła, siadłem na jednej z ławek. Zbliżył się spa-
cerujący z pieskiem stary pan, usiadł na ławce obok mnie i przemówił z miłym
uśmiechem:

— Widziałem, jak pan oglądał pomnik; jest pan zapewne cudzoziemcem i prze-

bywa po raz pierwszy w naszym mieście.

— Tak — odpowiedziałem. — Zastanowiło mnie nazwisko upamiętnionego czło-

wieka: w mojej ojczyźnie postać Jana Fryderyka Lewetera jest nie znana.

— Nie dziwię się — odpowiedział stary pan — jest to sława czysto miejscowa.

Ambicją każdego z naszych miasteczek jest posiadanie jakiegoś pomnika. Ale nie
każde miasto może się poszczycić, że urodził się w nim poeta na miarę Dantego czy
wojak taki, jak Napoleon; trzeba szukać śród sław mniejszych. Leweter urodził się
w naszym mieście. Był to ceniony pedagog, napisał parę książek, W tym tom poezji,
wiersze może nietęgie, chociaż mające, jak mówią, «myśl zacną». Czytał pan zresztą
jedną z jego «złotych myśli»... Ale ludzie z pomników głoszą często rodakom czy
całej ludzkości swoje myśli, a ludzie zwykli myśli szanują, ale... robią swoje. I miesz-

67

background image

kańcy naszego miasta mimo złotej myśli, wyrytej na pomniku, szukają szczęścia
właśnie w pieniądzach. Są to przeważnie kupcy, przedsiębiorcy, drobni fabrykanci.

W związku z pomnikiem i mieszkańcami tego miasta opowiem panu historię, która

zdarzyła się kilkanaście lat temu, a która pana może zainteresuje.

Otóż mieszkał tu blisko, w jednym z domów, które pan widzi w pobliżu skweru,

pewien zegarmistrz. Znałem go dobrze, bo mi naprawiał zegary, a poza tym był
moim pacjentem; jestem lekarzem i w owych czasach więcej poświęcałem czasu
praktyce niż spacerom. Zegarmistrz ów, jak i wszyscy obywatele tego miasta, zbierał
przez cale życie pieniądze. Przebąkiwano coś o najeździe nieprzyjaciela, a na mego
zegarmistrza tak te pogłoski działały, że stwierdziłem dość silny rozstrój nerwowy
i nawet manię prześladowczą: widział wszędzie czyhających na jego pieniądze.
Pewnego dnia niespodziewanie umarł. Nie miał bliskiej rodziny, ale w takich wypad-
kach, zwłaszcza gdy umarły był bogaczem, zjawia się i rodzina dalsza. Zaczęto szu-
kać pieniędzy. W banku nie znaleziono, w domu także. Podczas poszukiwań, ktoś
odczytał w notesie zegarmistrza dziwne słowa: «Trzeciego lipca o godzinie szóstej
minut dwadzieścia rano głowa Lewetera pod tują będzie miała myśl naprawdę złotą».
Nikt nie rozumiał. Zaczęto odczytywać słowo po słowie, stukać się palcem w czoło,
wzruszać ramionami. Dlaczego trzeciego lipca? Dlaczego o szóstej dwadzieścia
rano? Dlaczego pod tują? «Głowa — mówiono — może być pod dachem, pod gołym
niebem, ale pod tują?» Treść tajemniczej notatki, podawana z ust do ust, krążyła po
mieście, nie dając nikomu spokoju. Nikt nie umiał rozwiązać zagadki. Wreszcie
zabrał głos burmistrz: «Wstyd doprawdy, że obywatele miasta, które wydało Jana
Fryderyka Lewetera, nie rozumieją: przecież widać, że to pisał człowiek, który zwa-
riował i dlatego słowa te nie mają żadnego sensu». Zdanie burmistrza uznano za istne
jajko Kolumba; wstydzono się nawet, że nikt nie wpadł przedtem na rozwiązanie tak
proste. Znalazł się jeden tylko człowiek w mieście, który zdania burmistrza nie po-
dzielał; może uważał, że jest to zbyt wielkie, chociaż stosowane często, ułatwienie
powiedzieć o kimś «wariat i basta», może miał inne jeszcze przyczyny — dość, że
nie przestał dalej myśleć nad znaczeniem tajemniczej notatki.

W parę lat później, gdy już wszyscy o zegarmistrzu zapomnieli, trzeciego lipca,

z samego rana, zjawił się ów człowiek na skwerze, w pobliżu pomnika. Siadł na
ławce i czekał. Łopata, którą z sobą przyniósł, nie zwracała niczyjej uwagi, człowiek
ten bowiem pracował na plantacjach miejskich.

O godzinie szóstej minut dwadzieścia cień pomnika posunął się w stronę jednej

z tuj posadzonych na skwerze. Obserwujący to człowiek podszedł z łopatą do miej-
sca, gdzie cień szlachetnej głowy Lewetera znajdował się w tej chwili. Wkrótce
łopata, skierowana w głowę, uderzyła o coś twardego. Domyśla się pan pewno, że
człowiek ów odnalazł skarb zegarmistrza.

Taka jest jedna z historii naszego miasta — powiedział po chwili stary pan. — Ale

muszę już iść na obiad... Chodź, mój mały — zwrócił się do pieska.

68

background image

Podziękowałem szczerze staremu doktorowi za tak interesujące opowiadanie, po-

chwaliłem urodę pieska i rozstaliśmy się z przyjaznym uśmiechem. Dzisiaj, po wielu
latach, powtórzyłem panom słyszane niegdyś opowiadanie.

— Opowiadanie naprawdę interesujące — powiedział sędzia. — Ów robotnik,

który odnalazł skarb, poza swą inteligencją odznaczał się właściwościami umysłu,
jakimi rzadko jest ktoś obdarzony.

— Niewątpliwie — powiedział Profesor Tutka. — Ale mnie w tej historii więcej

zainteresował zegarmistrz i stosunek jego do człowieka na pomniku. Zegarmistrz
wybrał sobie jako punkt ukrycia skarbu cień głowy Lewetera, tej głowy, która nie
kazała szukać szczęścia w pieniądzu. Była więc w tym jakaś nieświadoma zło-
śliwość. Ale czy nieświadoma? Bo z drugiej strony zastanawiało mnie użycie słowa
«naprawdę», gdy pisał «głowa Lewetera będzie miała n a p r a w d ę myśl złotą».
Czyli że ustosunkował się krytycznie do prawdy głoszonej z pomnika, zastępując ją
— swoją.

Jeżeli któryś z was, panowie, myśli o tym, aby stanąć kiedyś na cokole, niech

weźmie pod uwagę to opowiadanie.

69

background image

Profesor Tutka
z wizytą u wiedźmy

Doktor opowiadał o najnowszych środkach uśmierzających bóle, sędzia poruszył

sprawę narkotyków w ogóle i w związku z przestępczością, rejent opowiedział swoje
wrażenia z lat dawnych, gdy trafił raz do palarni opium.

Odezwał się teraz Profesor Tutka:
— Niegdyś, przed laty, spędziłem parę miesięcy w lesistej miejscowości. Posze-

dłem raz do wielkiego lasu i po prostu zabłądziłem. Próbowałem wrócić, ale wciąż
byłem w wielkim lesie. Postanowiłem iść w jednym kierunku, wreszcie las musi się
skończyć. Słońce zasłoniło się chmurami, mżył deszcz, według nieba nie mogłem się
orientować, czy idę na wschód, czy na zachód. Po obrośniętych mchem pniach drzew
orientowałem się tylko, gdzie północ, a gdzie południe. Postanowiłem iść na północ.
Wreszcie po paru godzinach, gdy zrobiło się już ciemno, spostrzegłem z radością, że
drzewa zaczynają się przerzedzać. Ujrzałem ślad jakiejś drogi, później domek ze
światłem w oknach. Przemokłem i zmęczyłem się bardzo, więc widok tego domku,
w którym zapewne będę mógł odpocząć, pożywić się i rozpytać, gdzie jestem — był
dla zbłąkanego po prostu szczęściem. Gdy zapukałem, otworzyła mi drzwi kobieta.
Pozdrowiłem ją i zapytałem uprzejmie, czy pozwoli mi tu odpocząć, gdyż zabłą-
dziłem w lesie i nie wiem, jak daleko jestem od miejscowości, w której mieszkam.
Niemłoda kobieta wysłuchała mnie i powiedziała dość surowo, bez wielkiej uprzej-
mości «proszę». Wprowadziła mnie do obszernej, zresztą jedynej, izby w domu.
Powiedziała znów surowo i chłodno: «Niech pan spocznie». Usiadłem. Popatrzyła na
mnie i znów powiedziała dość szorstko: «Niech pan zdejmie marynarkę; przemokła;
trzeba zawiesić ją bliżej ognia». — «A... jeżeli pani tak łaskawa...» I zdjąłem po-
słusznie marynarkę, którą powiesiła w pobliżu paleniska, po czym sama zaczęła
haczykiem poprawiać płonące drzewo. Rozejrzałem się po izbie. Izba duża, bielona,
o niskim belkowanym pułapie. Na tych belkach zauważyłem mnóstwo pęczków
suszonych roślin. Na półce stało dużo butelek, napełnionych płynami o różnych
kolorach. Jeden z rogów dużej izby był zasłonięty płótnem, zza którego wyglądała
część łóżka. Pośrodku stał duży stół, przy jednej ze ścian wiejska kuchnia z okapem
i piecem do chleba. Poza tym zauważyłem niemalowany kredens z sosnowego drze-
wa i parę staroświeckich okutych skrzyń. Spytałem:

— Pani tu sama mieszka?

70

background image

— Sama.
— I nie boi się pani?
— Niczego się nie boję. Mnie się ludzie boją.
Gdy to powiedziała, pierwsza moja myśl była: «trafiłem do chaty wiedźmy».
Spojrzałem teraz na łopatę, służącą do wkładania chleba. Pomyślałem: «Dobrze, iż

nie jestem zabłąkanym dzieckiem: może powędrowałbym na tej łopacie do pieca».

Zacząłem obserwować teraz pilniej moją gospodynię, stojącą nad ogniem. Nie była

młoda, ale i nie stara; nie mogłem określić, wiele ma lat. Trudno również określić,
czy ładna, czy brzydka. Drgający ogień i cienie wyostrzały, to znów łagodziły jej
twarz. Uderzały na pierwsze wejrzenie jej oczy badawcze, przenikliwe i postać duża,
powiedziałbym: dostojna. Kobietą, której przyglądałem się z wielkim zaintereso-
waniem i pewnym, dodajmy, niepokojem, postawiła na ogniu patelnię, nad którą
zaczęła rozbijać dużą ilość jaj. Przyrządzając jajecznicę powiedziała surowo i szor-
stko: «Musi pan tu nocować: ciemno się robi, znów pan w lesie zabłądzi. Dam panu
trochę siana i poduszkę, do świtu się pan prześpi». Gdy jajecznica była już gotowa,
kobieta podeszła do jednej ze skrzyń, wyjęła biały obrus i rozłożyła na stole. Zauwa-
żyłem, że obrus jest z wytwornego płótna. Gospodyni podeszła do kredensu i po
chwili postawiła na stole dwa talerze. Poznałem od razu jak antykwariusz, że to stary
fajans angielski. Łyżeczki były również staroświeckie, ciężkie, ozdobne i srebrne.
Postawiwszy na stole tacę z chlebem, pani podała salaterkę jajecznicy oraz jeszcze
postawiła butelkę zielonkawego napoju i kryształowe kieliszki. Zgłodniały, z przy-
jemnością patrzałem na obfitą ilość jajecznicy, chwytałem z lubością zapach wiej-
skiego chleba. Gospodyni zarzuciła na siebie wzorzysty, egzotyczny szal i nalała
z butelki zielonkawego napoju. Podczas tych wszystkich czynności w głowie mej
pracowały myśli i spostrzeżenia. Gospodyni moja, ta wiedźma, to jakaś kobieta
z «przeszłością». Niektórzy o swej przeszłości lubią opowiadać i nawet przedstawiać
ją za świetniejszą, niż była; niektórzy nie lubią o niej mówić. Wiedziałem o tym
i postanowiłem na razie o przeszłość nie pytać. Pomyślałem teraz o napoju, który
kobieta nalała do kieliszków. Zapewne, że coś na spirytusie, ale co? Czy może jest
w tym jakiś proszek z suszonego węża, jaszczurki, nietoperza? Może, gdy mnie upije,
zaprosi na miotłę, którą widzę koło pieca i polecimy na Łysą Górę? Lubię przygody
i podróże, więc i tego spróbuję. Może jest w tym lubczyk, albo też wyciąg z kantaryd,
po czym ogarnie mnie szał miłosny? Dziwy siedzą w mężczyźnie... Spędzałem chwi-
le nader miłe z kobietami o bardzo różnych profesjach, ale z prawdziwą wiedźmą
jeszcze nie próbowałem. Byłem trochę zaniepokojony, ale nie mogę powiedzieć, żeby
nie nęcił mnie urok tajemnicy. Zresztą teraz ta kobieta, gdy siadła naprzeciw mnie,
wydała mi się niestraszna, a nawet interesująca. Panowie! Co tu gadać... Opowia-
dania o miłości są zawsze najciekawsze i nie dziwię się, że nadstawiliście ucha... Gdy
miałem w sobie różne myśli i niepokoje, po surowej twarzy kobiety przemknął jakby
cień ironicznego uśmiechu. Powiedziała mi: «Niech pan pije; niech się pan niczego
nie obawia... rozgrzewające, dobre i zdrowe». Kobieta widocznie umiała chwytać

71

background image

ukryte myśli. Wypiliśmy po kieliszku rzeczywiście nadzwyczajnej w smaku nalewki
ziołowej, po czym zacząłem jeść jajecznicę, która mi się wydawała najwspanialsze
potrawą, jaka istnieje na świecie. Spojrzawszy na wiszące pod pułapem zioła, spy-
tałem:

— Czy pani może leczy?
— Tak.
— I zioła ludziom pomagają?
Zamyśliła się.
— Zapewne... Leki pomagają... Czasem naprawdę, czasem to złudzenie, czasem

jakaś nadzieja...

Nalała mi znów zielonkawego napoju. Zaczęła mówić, ale teraz jak gdyby z uś-

miechem i łagodniej:

— Myślał pan, że podałam panu jakiś osobliwy narkotyk. — Zapaliła długie

wąskie cygaro, jakie się widuje w krajach południowych. Nie spoglądała już na mnie
swym wzrokiem, aż męcząco badawczym, przenikliwym, tylko zapatrzyła się w dym
tego cygara. Po chwili znów zaczęła mówić coraz ciszej i coraz łagodniej:

— Przychodzą do mnie ludzie i po narkotyki... Jest pan człowiekiem młodym (by-

łem wówczas młody) i zechce pan nieraz tych podniet spróbować. Nie radzę panu...
Zwłaszcza panu.

— Dlaczego mówi pani: zwłaszcza mnie?
Patrzyła wciąż na dym swego cygara.
— Są ludzie — mówiła — którzy nie mają wyobraźni. Narkotyk odsłania im

światy, których bez niego nie mogliby zobaczyć. Światy naprawdę interesujące,
bogate, może nawet cudowne. Ale są ludzie, którzy mają tej wyobraźni aż za wiele
i to im przeszkadza nieraz bardzo w życiu. Gdyby jeszcze zażywali narkotyków,
poprowadziłoby to ich już w bardzo dalekie krainy. I jest jeszcze jedno niebez-
pieczeństwo. Narkotyk może odebrać, przytępić takim ludziom wyobraźnię. Byłoby
to z wielką jednak szkodą dla nich, a może czasami i dla drugich. Pan lubi dalekie
podróże. Odbywać je pan będzie naprawdę, choć zwykle spotka pana rozczarowanie.
Ale jeszcze ciekawsze będą pańskie podróże, gdy je pan będzie odbywał na miejscu,
siedząc w swoim pokoju. Chociaż mi pan dużo o sobie nie mówił, wiem, że jest pan
człowiekiem wymownym. Lubi pan coś słuchaczom opowiedzieć. A skąd wiem?
Taka już jestem, że jak na człowieka spojrzę, to dużo o nim wiem... Otóż, gdy pan
ludziom będzie opowiadał swoje przygody, a będzie to może w kawiarni...

Panowie! — powiedział Profesor Tutka — ta kobieta widziała mnie, patrząc na

dym z cygara, widziała mnie między wami w kawiarni... Ale wracam do tego, co
mówiła dalej...

72

background image

«Otóż, gdy pan ludziom będzie opowiadał przygody swoje w kawiarni, niech pan

nie szuka większych podniet. Wystarczy panu filiżanka czarnej kawy. Gdyby się pan
podniecił, może odszedłby od możliwości zrozumienia pana przez słuchaczy zbyt
daleko. Straciłby pan z nimi kontakt. A tak, jeżeli nie wszystko zrozumieją, o czym
pan mówi, w każdym razie ze trzy czwarte tego, co pan opowiada, będzie dla nich
zrozumiałe. To wystarczy, aby nie stracić ze słuchaczami łączności. A nawet radziła-
bym panu, aby do czarnej kawy kazał pan sobie przynieść zawsze szklankę zimnej
wody. Gdy wyobraźnia zechce ponieść pana zbyt daleko, niech się pan napije zimnej
wody i dopiero mówi dalej».

Panowie — mówił po chwili Profesor Tutka. — Oto zdradziłem wam tajemnicę,

dlaczego do czarnej kawy każę przynosić zawsze szklankę zimnej wody. Posłucha-
łem rady mądrej, dużo wiedzącej kobiety, z którą na ciekawej rozmówię spędziłem
niegdyś jedną noc w lesie.

73

background image

Gwiazdy nad apteką

Magister farmacji, zajmujący się nie tylko sprawami swej apteki, ale i sprawą

czystości rodzimego języka, opowiadał rozgoryczony o nieprzyjemności, jaka go dziś
spotkała: mianowicie, gdy pewien uczeń gimnazjalny, który kupował lekarstwo,
wyraził się niepoprawnie, magister powiedział mu, jak to powinno brzmieć właś-
ciwie; uczeń na to: «niech pan zamknie aptekę i zgłosi się na belfra». Mecenas zau-
ważył, iż chłopiec był oczywiście nieprzyjemny, zwłaszcza że w ten sposób odezwał
się do człowieka o jakieś czterdzieści lat starszego. Ale z drugiej strony, nie robiąc
żadnych osobistych aluzji, należy zaznaczyć, iż amatorzy-językoznawcy, którzy mają
zwyczaj poprawiać bliźnich, przerywając im często rozmowę, mogą drażnić. Zwłasz-
cza iż, jak wiemy, specjaliści-filolodzy są zwykle tolerancyjni.

Doktor medycyny, chcąc pocieszyć magistra farmacji, powiedział, że i on poza

swym fachem zajmuje się, jak wiadomo, poważnie muzyką; niedawno pewna pa-
cjentka powiedziała mu, iż lepiej byłoby dla medycyny, gdyby ofiarował swój forte-
pian uczniowi konserwatorium.

Zaczął mówić Profesor Tutka:
— Hm, panowie... Ciekawe, że na niechęć ludzi do innych, poza głównym fachem,

zamiłowań skarży się lekarz i aptekarz. Można to uzasadnić. Opowiem o pewnym
aptekarzu.

Znalazłem się w nie znanym mi do owej pory miasteczku. Przyjechałem tam

wieczorem. Pozostawiłem rzeczy w hoteliku i poszedłem obejrzeć miasto. Wieczór
był piękny, ciepły, księżycowy. Okrążyłem rynek i popatrzywszy na stary kościół,
w którym znalazłem parę stylów, wszedłem w jakąś jak by zamkniętą uliczkę, wysa-
dzoną topolami. Z daleka ujrzałem biały dom, zamykający tę uliczkę, co wyglądał jak
wiejski dworek. Gdy zbliżyłem się do owego domu, zobaczyłem tuż za nim jakiś
budynek w kształcie wieży. Zbliżyłem się jeszcze i przeczytałem nad wejściem:
«Apteka». «No dobrze — pomyślałem — apteka... ale co znaczy ta wieża?»

Przechodził jakiś młody mężczyzna. Powiedział do mnie:
—Pan widać nietutejszy. Chce pan do apteki? Trzeba mocno dzwonić.
— Nie, proszę pana, nie chcę do apteki. Przyglądam się tylko, bo zainteresowała

mnie ta wieża. Czy może mi pan powiedzieć, co ona znaczy?

— Właściciel naszej apteki jest zarazem astronomem. To jest jego obserwatorium.

74

background image

— Astronomem? Hm, to ciekawe.
— Tak — odpowiedział. — Ale tu... w naszym mieście... panie, szkoda słów... —

I machnął ręką, co miało oznaczać, jak rozumiałem, coś smutnego, coś bezna-
dziejnego.

— Proszę pana — powiedziałem — nie jadłem jeszcze kolacji, nie znam miasta,

może mi pan wskaże jakąś restaurację. Byłoby mi bardzo przyjemnie, gdyby zechciał
pan przy kolacji łaskawie mi towarzyszyć i opowiedzieć coś o mieście i tym osobli-
wym aptekarzu, który zajmuje się astronomią.

— I dla mnie — odpowiedział — byłoby to wielką przyjemnością porozmawiać

z kimś z szerszego świata... bo nasze miasto...

I znów ten beznadziejny ruch ręką.
Po drodze dowiedziałem się, że mój znajomy jest nauczycielem. Pisuje także

wiersze. Podczas dłuższej pogawędki dowiedziałem się ciekawych rzeczy o apte-
karzu: jest to wprawdzie astronom-amator, ale ceniony i przez naukowców; ma tytuły
członka-korespondenta licznych towarzystw naukowych w kraju i za granicą; obser-
watorium, jedna z niewielu tego, rodzaju pracowni prywatnych, znane jest śród
astronomów.

Ale miasteczko, w którym mieszka, wcale nie jest dumne, że posiada takiego

człowieka. Bywa, że tutejsi mieszkańcy mówiąc o swym aptekarzu, pukają wska-
zującym palcem o swe czoło, co jest znakiem powszechnie zrozumiałym. Obywatele
tutejsi postępują czasem jeszcze gorzej: płatają różne figle aptekarzowi. Gdy się
dowiedzą, iż są spodziewane jakieś efektowne zjawiska na niebie, wówczas dzwonią
raz po raz w nocy do apteki, aby wziąć za parę groszy ziółek lub cukierków od
kaszlu. «I proszę nie myśleć — mówił do mnie nauczyciel--poeta — że to robią
jakieś wyrostki, nie — to robią, za przeproszeniem, stare konie, ot takie, które pan
widzi». I pokazał na trzech tutejszych obywateli siedzących przy stoliku.

— Hm, co pan mówi? — wtrąciłem.
— Tak, proszę pana. Ale raz figle takie o mało co nie skończyły się niemal kata-

strofą. Gdy było raz zaćmienie księżyca, a obywatele tutejsi zaćmili sobie z tej
okazji, o — bo mają zawsze jakąś okazję — zaćmili sobie wódką umysły i w dosko-
nałych humorach ustawili się w kolejkę przed apteką, aby raz po raz czegoś zażądać
— zdarzyło się, że aptekarz dał kropli piołunowych zamiast miętowych. Na drugi
dzień całe miasto obiega wieść: «omyłka w aptece!» Zaczęto o tym mówić, pod-
suwać przypuszczenia, co by się stać mogło, gdyby to nie były krople piołunowe,
a na przykład esencja octowa, i o tym, na co są narażeni mieszkańcy miasta, gdy
aptekarz nie patrzy na lekarstwa, ale na gwiazdy. Zastanawiano się, czy sprawę oddać
do sądu, czy napisać do władz o innego kierownika apteki. Nawet obywatele tutejsi
byli zadowoleni, że w ich spokojnym mieście coś się stało, ale rozmawiano na ten
temat długo i groźnie. Na szczęście sprawę załagodzono. Chodzi mi — mówił towa-

75

background image

rzysz — o ten obraz naszego życia, o stosunek obywateli do wybitniejszego od nich
człowieka. Bo tu mogło być zagrożone ich ciało. «Ciało!»

Mówił o tym ciele mieszkańców miasta z goryczą, z sarkazmem, bo był, jak już

mówiłem, poetą.

Wyszliśmy z restauracji, po czym, wzajemnie sobie gorąco dziękując, pożegna-

liśmy się przed hotelem.

Proszę panów — mówił po chwili dalej Profesor Tutka — wielu rodaków naszych,

poza swym zasadniczym zawodem, uprawia jeszcze kilka innych: wielu jest takich, o
których mówi się: «to postać iście renesansowa», albo: «mały Leonardo da Vinci».
Po wsiach często spotyka się majstrów do wszystkiego. Człowiek taki umie zrepe-
rować chomąto, zbudować kuchnię, zrobić ul, naprawić nie tylko maszynę rolniczą,
ale czasem nawet i organy w kościele parafialnym. Stosunek do takich ludzi jest
nawet życzliwy: mówi się — «zdolny człowiek». W ogóle nie mają ludzie nic prze-
ciw temu, aby kowal zajmował się filozofią, żeby stolarz grał na fisharmonii, a szewc
został Kilińskim. Ale aptekarz i lekarz — to co innego. Bo, jak słusznie zauważył
mój znajomy nauczyciel-poeta, tu chodzi o ciało.

Ludzie nie chcą, aby farmaceuta, myśląc o błędach językowych, omylił się pod-

czas wydawania lekarstwa, a lekarz, słuchając skarg chorego, myślał o muzyce. Bo tu
chodzi o zdrowie, o to «ciało», które lekceważył poeta, chociaż... miał dobry apetyt.
Oczywiście, nie wymawiam mu tego, bom go sam zaprosił na kolację.

Tak, panowie, nasz doktor i magister przypomnieli mi niegdyś dawno spędzony

wieczór w miasteczku, gdzie była ulica wysadzona topolami, uliczkę tę zamykał
biały dom, za domem stała wieża, wyższa niż dachy, a na tę wieżę wchodził stary
aptekarz, by patrzeć na gwiazdy.

76

background image

Śnieg przeszłoroczny

Do towarzystwa, z którym siedział Profesor Tutka, zbliżył się jeden z gości i po-

wiedział:

— Przepraszam najmocniej, ale kiedy zobaczyłem śród panów Profesora Tutkę,

nie mogłem przezwyciężyć chęci zbliżenia się do tego stolika. Czy pozwolą panowie,
że siądę na chwilę, dosłownie na chwilę, gdyż nie chcę przeszkadzać, a poza tym
spieszę.

Panowie powiedzieli «prosimy», a gość przedstawił się panom.
— Ach, to pan! — powiedział Profesor Tutka. — Nie poznałem pana w pierwszej

chwili. — Po czym przywitał gościa bardzo serdecznie.

— Tak, nic dziwnego — mówił gość — że mnie pan nie poznał. Tam mieliśmy

krótko strzyżone głowy, poza tym parę lat i przeżycia zmieniają człowieka.

Po czym zwrócił się do panów:
— Profesor Tutka jest moim kolegą więziennym. Spędziliśmy czas pewien razem,

w warunkach... powiedzmy, dość ciężkich... a przy tym wisiał nad nami wciąż miecz
na włosku, każdy ruch w nocy na dziedzińcu wzbudzał pytanie: «Czy to już po nas
przyjechali, żeby nas uśmiercić, czy jeszcze nie po nas?» Może ten i ów z panów
przeżywał to samo, ale wątpię, czy który natrafił w więzieniu na takiego towarzysza.
Profesor Tutka w chwilach najcięższych opowiadał nam historie, które nas, kolegów
z jednej celi, bardzo pocieszały. Pamiętam dobrze zwłaszcza jedną historię pociesza-
jącą: Profesor Tutka, idąc przez las, obliczał, wiele przypuszczalnie zgniótł bożych
krówek, mrówek, gąsienic, zarodków motyli. Obliczywszy, powiedział, że choć
zgniótł, świat pozostał taki sam. I nas jak uśmiercą, świat będzie szedł naprzód i na-
wet się za nami nie obejrzy. Ponieważ powiedziane to zostało w sposób bardziej
interesujący, niż ja to podaję, i tak plastycznie przedstawiona została wielkość
wszechświata, że nas, małych ludzi, to uspokoiło i zasnęliśmy tego wieczora pocie-
szeni.

Gość spojrzał na zegarek.
— Uprzedziłem panów — powiedział — że nie będę przeszkadzał. Spieszę na

kolej.

Pożegnał panów i poszedł.

77

background image

— Bardzo miły człowiek — powiedział sędzia. Potem zwrócił się do Profesora

Tutki: — Opowiedział pan nam dużo historii ze swego życia, ale nigdy ani słowem
nie wspomniał pan o swych przeżyciach więziennych.

— Bardzo wielu historii ze swego życia panom nie opowiedziałem. A tamte chwile

więzienne... Tylu moich rodaków to przeżywało i wielu o tym mówiło, więc nie uwa-
żam, aby to miało być specjalnie interesujące.

— A jednak — mówił sędzia — niech nam pan z tych przejść coś opowie. W pań-

skim oświetleniu może to będzie jednak interesujące. Nie wymagamy, aby to miało
być wesołe. Niech dziś będzie smutne.

W tej chwili sędzia zwrócił się do kelnera:
— Proszę o ptysia, tylko żeby krem był świeży! — po czym dalej mówił do Pro-

fesora Tutki: — Nic pan nam dzisiaj nie opowiedział. Dajemy panu temat i słuchamy.

Profesor Tutka zachmurzył się trochę, milczał, ale po chwili zaczął mówić, z wol-

na i melancholijnie.

— Ubiegłej zimy, gdy się pewnego dnia obudziłem, podszedłem do okna: w nocy

niespodzianie spadł obfity śnieg. Śnieg na gałęziach, na dachach, śnieg na balkonach,
wszędzie, gdzie oczy widzą, wszędzie puszysty biały śnieg. Północny poeta, bajka,
lecące łabędzie, sanna w dalekim dzieciństwie — to wszystko sunęło cicho, gdy spo-
glądałem na ten świeżo opadły śnieg.

Profesor Tutka zatrzymał się na chwilę, po czym mówił dalej:
— Zapewne nie zauważyliście panowie, że w tym, co powiedziałem, nie użyłem

do tej pory ani razu litery r. Nie jest to łatwe w naszej mowie: literę r spotykamy na
każdym kroku. Lubi ona osiadać zwłaszcza w takich słowach, jak tragizm, rozpacz,
piorun, krew lub armata. Ja chciałem powiedzieć łagodnie o bieli, ciszy, o śniegu.

Ponieważ Profesor Tutka przestał mówić, odezwał się sędzia:
— Przyznaję, że wstęp był oryginalny. Słuchałem z zaciekawieniem i nie dot-

knąłem nawet podanego mi ptysia. Czekamy teraz na ciąg dalszy.

— To nie był wstęp. To wszystko, co chciałem powiedzieć.
— O przeżyciach więziennych?
— Nie. O śniegu przeszłorocznym i o literze r.
— Tematem miały być przeżycia więzienne.
— Spotka pan, panie sędzio, niejednego, który woli czasem zmienić temat i mówić

o czymś innym. A poza tym... cóż poza tym?... Panie sędzio, niech pan już zje tego
ptysia z kremem, którego miał pan jeść podczas mego opowiadania o przeżyciach
więziennych.

78

background image

Pożegnanie
Profesora Tutki

Nie działo się to dziś w kawiarni, ale w zamkniętej salce znanej restauracji. Ponie-

waż Profesor Tutka wybierał się w podróż, przyjaciele postanowili pożegnać go
bankietem.

W pewnej chwili wstał sędzia. Przemówił:
— Drogi Profesorze! Jako najstarszy w tym gronie pozwalam sobie powiedzieć

słów parę. Odjeżdżasz od nas i jutro nie zobaczymy się przy stoliku naszej kawiarni.
Słuchając ciebie, sprzeczałem się niekiedy, oponowałem. Należę do ludzi, którzy
lubią zawsze iść drogą prostą i lubią rzeczy zawsze jasne, zrozumiałe. Znane jest
powiedzenie o filozofach, iż jakoby o rzeczach prostych i zwyczajnych mówili oni
w sposób zawikłany. O panu. Profesorze, nie można tego powiedzieć: wszystko, co
podajesz, to jasne i proste. Można wyczuć nawet wyraźną tendencję do prostoty.
W opowiadaniu o wykładzie w wyższej szkole handlowej dostrzegliśmy skłonności
popularyzatora. Ale ja osobiście odczuwałem niekiedy pewne zasadzki, zboczenia
z prostej drogi, niespodzianki. To mnie czasem, przyznam się, irytowało. Ale zwykle
po namyśle przestawałem się gniewać.

Jak wspomniałem, staram się iść zawsze prostą drogą. Gdy raz tak szedłem do

sądu, przekonany, że dojdę, kawałek gzymsu spadł mi na głowę. Musiałem zboczyć
do ambulatorium. Tam w sądzie trzymam się zawsze litery prawa, paragrafów. Ale
chociaż jestem przybrany w togę i wyraz twarzy mam poważny, litery te płatały mi
złośliwe figle, a paragraf potrafił się zamienić w znak zapytania.

W opowiadaniach swoich brałeś, zdaje się, pod uwagę te figle, te niespodzianki,

czyhające na człowieka zbyt pewnego siebie.

Umiałeś nas pocieszyć: gdyby ktoś powiedział, że złamał nogę, znalazłbyś opo-

wiadanie o człowieku, co złamał dwie nogi, ale z tego powodu nic się we wszech-
świecie nie zmieniło i, jak przedtem, po dniu przyjdzie noc, po piątku sobota.

Drogi Profesorze, żegnamy cię, myśląc, że znów po odbytej podróży ujrzymy cię

w naszym gronie. Żegnamy z żalem, z radością powitamy.

Wstał Profesor Tutka.

79

background image

— Drodzy przyjaciele! Nie wiem, jak długo trwać będzie nasze rozstanie. Wybie-

ram się daleko, a podróż daleka ma w sobie zawsze coś niewiadomego. Jeżeli wrócę,
jeszcze wam opowiem, com widział i czegom się nauczył. Jeżeli nie wrócę... no... to
nie opowiem.

W tej mojej podróży chcę poznać rzeczy nowe i odwiedzić stare. Wstąpię więc do

miasta, w którym mieszkałem jako młody chłopiec. W mieście tym odnajdę dużą
kamienicę, ciemną, nieładną, jeden z domów dochodowych wybudowanych w dzie-
więtnastym stuleciu. Jako młodzieniec byłem administratorem tego domu. Właści-
ciel, który tam nie mieszkał, dał mi pokoik, wyznaczył małą pensyjkę, polecił prowa-
dzić odpowiednie księgi i w ogóle zajmować się kamienicą.

Będąc administratorem, mogłem poznać wszystkich mieszkańców domu, znać

wnętrza ich mieszkań. Nieraz wzywany byłem, abym się przekonał, że piec dymi,
tynk od sufitu odpada lub łazienka jest nie do użycia. Załatwiałem te sprawy grze-
cznie, przyznawałem rację, obiecywałem, że braki zostaną usunięte. Więc często
twarze, początkowo groźne, rozchmurzały się i zostawałem nawet zapraszany na
herbatę.

O trojgu ludziach z wielkiego domu chcę wam opowiedzieć dzisiaj. Byli to ludzie,

których ich bliźni określają najczęściej mianem — dziwaków. Krzywdy nikomu
nigdy nie zrobili, a dostarczali innym wiele przyjemności: patrząc na nich, człowiek
miał poczucie, że jest mądrzejszy; miał temat do rozmowy i mógł się z nich pośmiać.
Zaprzyjaźniłem się z tym trojgiem mieszkańców wielkiego domu, pokochałem nawet
i chcę ich po latach jeszcze raz odwiedzić.

Na parterze od podwórza, przy małej cieplarence, którą sobie dobudował, mieszka

ogrodnik, amator, co hoduje rododendrony. Nie azalie, nie amarylisy, ale rododen-
drony. Nie pytałem nigdy, dlaczego te kwiaty, a nie inne. Ta moja dyskrecja i uznanie
dla jego pracy sprawiły, że mogłem być mile widzianym gościem w jego pracowni.
Jednego dnia, pamiętam, wybuchła w mieście strzelanina, palił się w pobliżu arsenał,
a gdy parę zbłąkanych kuł rozbiło cieplarnię, człowiek ten wołał: «moje rododen-
drony, moje rododendrony!» Wspominam o tym nie dlatego, aby go chwalić czy
ganić, zainteresowała mnie sprawa inna: oto człowiek ten miał Pisma wszystkie
poety, który mówił — «nie czas róż płakać, kiedy płoną lasy». I ogrodnik musiał znać
te słowa, bo znają je nawet ci, co Pism wszystkich nie czytali. Pod wpływem rzeczy
widzianych napisałem wówczas coś w rodzaju aforyzmu: «I głupcy są na świecie
potrzebni, bo podniecają mądrych, aby pouczali». Dodam, że osobiście nie straciłem
sympatii do człowieka, który, nie słuchając wieszcza, w tak niewłaściwej chwili
«rododendronów płakał».

Pójdę później po schodach, gdzie jest narożne mieszkanie. Będę miał z sobą naj-

piękniejszą różę, jaką można znaleźć wśród pięknych róż w tym mieście. Podam ją
pani, która mnie na pewno pozna i powita. Ma już dzisiaj siwe włosy, a twarz zawsze
piękną. Kobietę tę kochałem i kocham dzisiaj, wiedząc, że nigdy ona mnie kochać
nie będzie. Związana jest bowiem ze swym narzeczonym. Jej narzeczony niegdyś,

80

background image

przed laty, wyjechał na morze i nie wrócił. Mijały lata — nie wracał. Mówiono do
niej: «Trudno... nie wróci... Jesteś piękna, niezwykle piękna, niejeden uklęknie przed
twoją urodą». Ale zapatrzona, jak by nie widząc domów, tylko morza dalekie, wciąż
czeka. Mijały lata, romantyzm wyśmiano, mijały lata — ona, spokojna, łagodna
i piękna, czeka na dzień, kiedy się znów z ukochanym połączy. Żem nie śmiał się
z tej niedorzeczności, żem jej nie mówił, aby nie czekała, a tylko w hołdzie przynosił
jej różę wybraną z najpiękniejszych róż, jakie były w mieście, za to zyskałem jej
przyjaźń.

Wysoko, na najwyższym piętrze tego domu, w pokoiku, gdzie jest tylko stół, dwa

krzesła i łóżko, mieszka humorysta. Ma on jeszcze piecyk żelazny, ale mało się
w nim pali. Kawałek sufitu — szklany, jak w malarskiej pracowni, i dlatego zimno,
ale za to można widzieć w nocy gwiazdy. Podczas ostatnich odwiedzin w mieszkaniu
tego człowieka widziałem na stole tylko kawałek razowego chleba, a przy nim czer-
wienił się pomidor. To był obiad. Człowiek ten bowiem zarabiał niedużo. Niedużo,
bo książkę, którą napisał, kupiło tylko trzynastu ludzi. Jeden z tych, co kupił, odesłał
książkę do połowy rozciętą, z notatką, że ma dosyć już tej połowy. Jeden egzemplarz
nabył biblioman, który książek nie czytał, a tylko je zbierał. O innym egzemplarzu
autor się dowiedział, że zirytowana matka oddała go dziecku, aby zrobiło sobie lata-
wiec. Ale dziesięciu ludzi prawdopodobnie tę książkę przeczytało. Humorysta ten
należał do pisarzy «trudnych».

Może przypominacie sobie, panowie, rozmowę moją z wiedźmą w lesie. Kobieta

owa powiedziała mi, że chociaż nie wszystko, co ludziom opowiem, będzie zro-
zumiane, to jednak powinienem dbać o to, aby przynajmniej trzy czwarte w moim
opowiadaniu było przystępne. To wystarczy, aby nie stracić ze słuchaczami kontaktu.
Otóż w pismach tego humorysty nie ma owych trzech czwartych, nie ma tego, co
pozwala wam mnie wysłuchać. Sprawy, o których mówi, dzieją się daleko śród słońc
i księżyców, mlecznych dróg i komet. A chociaż są to sprawy ludzkie, bo nie wycho-
dzą poza krąg możliwości ludzkiego umysłu i ludzkiej wyobraźni, ale dzieją się bez
stukania butów, bez dźwięku talerzy, na których jemy, bez pieniędzy, słowem, bez
rzeczy ważnych a powszechnie zrozumiałych w naszym życiu czy bytowaniu. Stąd
przyczyna niepopularności tego humorysty i stąd opinia, a wybieram z tej opinii
słowo najgrzeczniejsze, że jest «trudny».

Pójdę do tego człowieka i poproszę go o przeczytanie nowego opowiadania. Będę

przeżywał rozkosze pokonywania rzeczy trudnych, gdy z przymkniętymi oczyma,
z uwagą napiętą wsłucham się w mowę mistrza. Odwiedzę światy wysokie, coraz
wyższe i wyższe, aż pełen szczęścia i uśmiechu, wyląduję po trudnych przygodach.

Wyjdę z mieszkania poety jakby oczyszczony, doskonalszy niż przed odwiedzi-

nami; ale wiem, że wrócę do swoich «trzech czwartych», które kobieta w lesie radziła
utrzymać. Czy miała rację? W każdym razie to kobieta nie pozbawiona tego, co nazy-
wamy «mądrością życiową»; ja dzięki jej radom doczekałem się wystawnej uczty,
którą mnie żegnacie, tamten, do którego się wybieram, może już umarł z głodu.

81

background image

Panowie! Powiedziałem, że podróż daleka ma w sobie zawsze coś niewiadomego.

Jeżeli nie wrócę, od czasu do czasu zjawię się między wami. Tacy jak ja «opowia-
dacze, facecjoniści kawiarniani», jak zapewne będę określany, żyją we wspomnie-
niach o nich nawet bardzo długo. Czasem mnie ktoś wskrzesi, opowiadając o tym, co
opowiadałem, i zarysuję się przed wami jak żywy. Tylko że niejeden coś ujmie, coś
doda, zmieni szyk wyrazów i o dwa słowa w zdaniu powie za dużo. Ktoś będzie się
starał nawet mnie poprawić, ktoś drugi po latach zmiesza mnie, pomyli z opowia-
daczem innym. Jeżeli ten inny będzie lepszy ode mnie, oczywiście — zyskam; jeżeli
gorszy — stracę. Tak czy inaczej, gdy zjawię się w opowiadaniu, będzie to jak kopia
mego portretu, wykonana, wybaczcie, przez nietęgiego majstra. Tamten, prawdziwy
Profesor Tutka, kłaniać się wam będzie z innego brzegu swoim melonikiem.

Panowie! W tej chwili posłyszałem jakby stuk młotków na statku, którym odpłynę.

Już tam kończą ostatnie przygotowania.

Bądźcie zdrowi, przyjaciele!

82

background image

Profesor Tutka
Nowe opowiadania

83

background image

Profesor Tutka
nie jest pesymistą
doskonałym

Sędzia twierdził, że pesymiści myślący mają pewien mocny argument: dowodzą

mianowicie, iż rzecz przykra, bolesna, chociaż uważana za małą czy błahą, jest
odczuwana przez człowieka silniej niż rzecz niekiedy wielka, piękna czy wzniosła.
Takich rzeczy przykrych, bolesnych ma człowiek w swoim życiu dużo; tę przykrość,
ten ból człowiek odczuwa jako coś konkretnego, coś, co istnieje naprawdę: jest — bo
to boli; reszta — nawet rzeczy piękne i wzniosłe, tu już można mówić i o względ-
ności, o nieuchwytności, o fikcji. Ból przeważa, ma swój ciężar zdecydowany, jak
kamień. A chociaż dzieciom zadają podstępne pytania: «co jest cięższe, czy funtowy
kamień, czy funt łabędziego puchu?» — my dorośli, którym nieraz kamień leżał na
sercu, możemy odpowiedzieć śmiało, że jednak cięższy jest kamień.

— Tak! — odezwał się doktor. — Przypomniał mi się dzień wczorajszy. Siadłem

do fortepianu i zacząłem grać jedną z ulubionych sonat Beethovena. Zapomniałem
o domu, o pacjentach, o świecie. Weszła żona, położyła mi na fortepianie kartkę
i powiedziała: «zobacz, co ci przysłali». Był to podatek, zwany — domiarem. Suma
ogromna! Panowie. Zapewniam was, że nie istniał w owej chwili «Beethoven»,
istniał «domiar».

— I ja zgadzam się z panami — powiedział Profesor Tutka — zgadzam się, ale

niecałkowicie.

Szedłem w nocy drogą śród pól. Noc ciepła, sierpniowa, na niebie mnóstwo

gwiazd. Podniosłem głowę i zapatrzony w gwiazdy, odczułem silnie wielkość
wszechświata. Dusza moja śpiewała bez słów, może deklamowała bez słów, nie wiem
już, jak to nazwać, jedno jest pewne, że był to jakiś hymn na cześć ogromu wszech-
świata. I nagle nastąpiłem na coś miękkiego. Uczucie tak przykre, tak niespodzie-
wane, że hymn został przerwany, a ja — zakląłem. Nic zresztą osobliwego śród
czarów naszych pól: przedtem szła tędy krowa. Zacząłem iść dalej, podniosłem
głowę ku gwiazdom, dusza moja znów śpiewała przerwany hymn czy poemat.

— Panie doktorze! — mówił po chwili dalej Profesor Tutka. — Rozumiem

wielkość rzeczy przykrych czy bolesnych, rozumiem ich wagę, ich siłę. Rozumiem
i wielkość owego domiaru. Ale są to wielkości przemijające. Trzeba było zapłacić

84

background image

albo napisać odwołanie i podejść znów do fortepianu. Beethoven to wielkość już na
miarę wieków. Ta wielkość pochłonęłaby w sobie nawet taką potęgę, jak «urząd
podatkowy».

85

background image

Profesor Tutka
o snach

I rejent, i doktor, i sędzia twierdzili, że śni im się do tej pory szkoła, lata płyną, tyle

rozmaitych przeżyć, a ta powraca do nich we śnie.

— Tak — powiedział Profesor Tutka — zastanawiamy się często nad tym, co to

jest sen, staramy się znaleźć wyjaśnienia u teoretyków, czasami dajemy wyjaśnienia
własne. Ja, na przykład, mogę panom odpowiedzieć, dlaczego w ciągu paru dni
i nocy byłem, już jako człowiek dojrzały, w snach swoich dzieckiem.

Jechałem samochodem. Szosa gładka, można było jechać i sto kilometrów na

godzinę. Wiózł mnie człowiek młody, mający dużo fantazji i polotu, i pędził tak, że
wskazówka mówiła — 120 kilometrów!

Chciałem nawet zapytać: «czy nie za szybko?», ale właśnie człowiek młody, we-

soły, zaczął mi opowiadać dowcipną anegdotkę. Znałem ją nawet, ale żeby zrobić
przyjemność człowiekowi, przygotowywałem twarz do śmiechu; wiem jeszcze, że
mijaliśmy pierwsze domki jakiegoś miasta i... co było więcej, nie pamiętam.

Wiem tylko tyle, że stałem się małym siedmioletnim chłopczykiem. Chodziłem po

zielonej łące, a mała dziewczynka zbierała tam żółte kwiatki. «Podobasz mi się —
powiedziałem — i chciałbym się z tobą ożenić!» — «Dobrze — odpowiedziała —
mieszkam tam w białym domku, pójdź ze mną zobaczyć moje lalki». Poszedłem za
nią, a ona weszła do białego domku, aby przynieść mi swe lalki. Przed domkiem stał
koń na biegunach, dosiadłem konika, zaczął cwałować, oderwał się od ziemi i niósł
coraz wyżej, coraz wyżej, aż gdzieś pod obłoki, czuję jakąś rozkosz, jakiej nigdy nie
zaznałem w życiu, i nagle... coś strasznego: spadam, spadam, uderzam o ziemię.
I jestem teraz w jakimś białym pokoiku, wszystko białe, stolik i krzesło białe, dwie
postacie nade mną także białe. Zrozumiałem, że leżę w łóżku, a te postacie, męż-
czyzna i kobieta, to lekarze.

— Czy jestem w szpitalu? — spytałem.
— Tak — odpowiedziała łagodnie z uśmiechem kobieta — spotkał pana wypadek,

tuż koło tego domu. Umieszczono pana tutaj. Zdaje pan już sobie ze wszystkiego
sprawę, więc wszystko będzie dobrze. Tylko trzeba leżeć spokojnie, spokojnie.

Wydawało mi się, że kobieta mówi do mnie trochę jak do dziecka.

86

background image

— A gdzie jest ten wesoły człowiek, z którym jechałem?
— Wesoły człowiek jest już u Bozi... — mówiła do mnie znów łagodnie, a nawet

czule, i znów zdawało mi się, że mówi do dziecka.

Proszę panów: po wypadku samochodowym straciłem nagle przytomność. Szpital

na krańcach miasta, w którym mnie umieszczono, był szpitalem dziecięcym. Lekarze
to pediatrzy i z przyzwyczajenia mówili do mnie jak do dziecka. Łóżko, jak się
dowiedziałem później, wypożyczyła mi pielęgniarka, gdyż wszystkie inne były dla
nieletnich. Same dzieci. Tylko ja jeden człowiek dojrzały. Sny, które krążyły nad tym
domem, aby ukazywać dzieciom w gorączce rzeczy śliczne, kolorowe, czy też
straszne, przerażające — traktowały mnie po prostu jako jeszcze jedno dziecko.

W ten sposób, proszę panów, wytłumaczyłem sobie, dlaczego nawiedzały mnie

tam sny dziecięce.

87

background image

O potędze teatru

Dyrektor teatru przysiadł się do stolika, przy którym byli panowie wraz z Pro-

fesorem Tutką. Dyrektorowi nie udało się czegoś załatwić w ministerstwie, więc
rozgoryczony, zaczął narzekać, iż teatr jest wciąż nie doceniany przez niektórych
ludzi jako wielka pomoc dla pedagogów w kształtowaniu charakterów młodzieży. Bo
żadna sztuka — dowodził — nie działa tak silnie, bezpośrednio. Teatr to potęga!

— Tak, zgadzam się z panem dyrektorem — powiedział Profesor Tutka. — Przy-

pomniał mi się w tej chwili wieczór, który spędziłem w nie znanym mi do owej pory
mieście. Styczeń, mróz trzaskający, wstąpiłem do pierwszego lepszego teatru, przy-
znam się, aby spędzić w cieple parę godzin. Był to teatr tak zwanych «małych form».
Dwa pierwsze numery programu niezbyt mnie zainteresowały. Bez wielkiej cieka-
wości czekałem na coś, co ma nastąpić i w afiszu nazwane zostało — Nokturn.
Podniesiono kurtynę, widać wielki księżyc i dach jakiejś chałupy. W pobliżu ciemna,
nieruchoma plama: to kotka. Nie prawdziwa: dziewczyna przebrana za kotkę.

Obciągnięta czarnym trykotem, grzbiet miała przedłużony ogonem, okrągła

główka i stojące uszka. Kotka uniosła się, stanęła na czterech łapkach, ziewnęła,
przeciągnęła, wygięła grzbiet do góry, po czym siadła, myjąc łapkami pyszczek.

Robiła to z takim wdziękiem i tak «po kociemu», że chciało się do niej przemówić:

«cacy, cacy, koteczko, przyjdą goście, prawda?»...

Proszę panów! Wszystko, co kotka przedstawiała, czy kiedy zaniepokajał ją jakiś

szmer i widziało się, że czujnie nadsłuchuje, czy kiedy w pewnej chwili złapała mysz
— wszystko to było tak sugestywne, że zatracała się po prostu granica między prze-
braną za kotkę kobietą a kotką prawdziwą. Można by powiedzieć, że w tej dziew-
czynie jest jakaś «dusza kocia». W pewnej chwili kotka skupiła się w sobie i z nie-
wypowiedzianą lekkością skoczyła na dach. Spojrzała na księżyc i cichutko zamiau-
czała. Proszę panów! był styczeń, mróz trzaskający, ale tam w teatrze, odczuli
wszyscy, że to marzec. I ja sam w pewnej chwili chciałem zerwać się z krzesła, sko-
czyć na dach i miauknąć rozdzierająco jak stary kocur!

Tak, proszę panów. Teatr to potęga, a dzięki swym cechom, dzięki swej sile

sugestywnej, może mieć i wielkie znaczenie wychowawcze.

88

background image

Sam na sam
z wariatem

Któryś z panów przytoczył najnowszy żart o wariatach. Jak wiadomo, żarty takie

stanowią swój rodzaj, tworzą wielki cykl, ciągle przez kogoś wzbogacany.

— Tytuł tego, co wam opowiem — mówił Profesor Tutka — będzie Sam na sam

z wariatem.

Spotkałem na ulicy znajomego i po przywitaniu, gdy zamieniliśmy z sobą parę

słów, zauważyłem, że jest smutny. Spytałem o przyczynę złego humoru. Wyjaśnił:
przyjechał do niego na święta szwagier z żoną; jedli śniadanie, szwagier rozmawiał
normalnie, nagle wziął z półmiska jajko i rzucił przez otwarte okno na ulicę.

«Hm — pomyślałem — szkoda jajka, ale byłoby gorzej, gdyby wyrzucił przez

okno zegarek».

Potem, jak mówił mi dalej znajomy, szwagier znów zachowywał się normalnie.

Ale oto nagle uderzył szwagra-gospodarza w tył głowy.

«O, to już gorzej» — pomyślałem.
Znajomy mówił, że chciał w pierwszej chwili wezwać karetkę, która odwiozłaby

szwagra do szpitala, ale żona prosiła, aby tego nie robić, bo może to mu przejdzie.

«Hm... daj Boże, żeby przeszło» — pomyślałem sobie. Pożegnaliśmy się.
Proszę panów — mówił dalej Profesor Tutka — człowiek ma tyle kłopotów

i zmartwień własnych, że wkrótce zapomniałem, o czym mówił mi ów znajomy. Ale
po paru dniach musiałem pójść do niego w pewnej sprawie, którą on tylko mógł
załatwić. Zadzwoniłem. Otworzył mi jakiś nieznajomy pan. Wyjaśnił uprzejmie, że
właściciela mieszkania jeszcze nie ma w domu, ale lada chwila powinien nadejść.
Wprowadził mnie do gabinetu i wskazał fotel, mówił, że sam jest w mieszkaniu, ale
szwagier na pewno za chwilę nadejdzie. Posłyszawszy słowo «szwagier», przy-
pomniałem sobie, co opowiadał mi znajomy. «Przepraszam pana bardzo, pozwoli
pan, że siądę w tamtym fotelu w rogu pokoju... Oczy mnie bolą, nie mogę siedzieć na
wprost światła». Myślę sobie: «Ma on skłonność do bicia w tył głowy, jak siądę
w rogu, przynajmniej tył głowy będę miał zabezpieczony. Poza tym na stoliku przed
fotelem widzę metalową tacę, w razie czego będzie mi ona służyła za tarczę».

89

background image

Pan ten usiadł w pobliżu na krześle i zaczął mnie bawić opowiadaniami z życia

prowincji, na której zamieszkiwał. On mnie bawił, a ja myślałem: «czy nie zbudzi się
w tobie chęć bicia w tył głowy?» Ów szwagier, mówiąc, zapalał się, zaczął gesty-
kulować, podnosił głos, gdy ostro krytykował stosunki panujące w jego mieście.
W oczach jego pochwyciłem parę złych błysków. Myślałem tylko: «zgadzać się, nie
przeczyć, nie drażnić wariata». On staje się coraz wymowniejszy, a ja tylko powta-
rzam w myśli: «zgadzać się, przytakiwać, nie drażnić».

Zabrzęczał dzwonek. Co za szczęście! Nie będę już z tym człowiekiem sam na

sam.

Wszedł znajomy mój, gospodarz mieszkania. Człowiek, który mnie uprzejmie

bawił, zaraz spytał: «I jak ze Stasiem?» — «Ano — odpowiedział mój znajomy —
jest na razie spokojny. Mania została przy nim». Po czym zwrócił się do mnie:
«Mówiłem panu przed kilkoma dniami o nieszczęściu, jakie nas spotkało. Nie było
rady, musieliśmy odwieźć szwagra do kliniki».

Jak się panowie domyślacie, znajomy mój miał dwóch szwagrów, o czym nie

wiedziałem.

— Mamy tu typową sugestię tytułu — powiedział sędzia. — Gdyby pan to zaty-

tułował — Profesor Tutka sam na sam z r z e k o m y m wariatem, opowiadanie to
nie byłoby tak emocjonalne.

— Panie sędzio. Ów szwagier, który ze mną rozmawiał, był dla mnie prawdziwym,

a nie rzekomym wariatem; potwierdzić to mogą moje łydki, które mi drżały ner-
wowo. A poza tym... jakiż to autor opowiadania chce, aby wiedziano z góry, już
z tytułu, jakie będzie zakończenie?

90

background image

O takcie i nietakcie

Tematem rozmów panów tego wieczora był «takt» i «nietakt». Starano się dawać

przykłady.

— Mogę panom — powiedział Profesor Tutka — i ja dać pewien przykład.

Znajoma pani miała rzadko już dziś spotykany «salon artystyczny». To znaczy, że co
tydzień zbierało się w jej domu kilkadziesiąt osób, a muzycy, śpiewacy, poeci nie
szczędzili słuchaczom rozkoszy duchowych. Jeden z takich wieczorów był naprawdę
niezwykły, uroczysty: znakomita pianistka francuska zaszczyciła ten salon swą obec-
nością, a słuchacze w ciszy i skupieniu podziwiali jej grę. W przerwach słyszało się
szepty: «finezja», «precyzja», «kultura!» Gdy ruda, koścista i sympatyczna pianistka
wstała od fortepianu, pani domu śród entuzjastycznych oklasków ściskała ręce zna-
komitej artystki, po czym zwróciła się do zebranych: «Po tych wielkich przeżyciach
duchowych poproszę państwa na kieliszek wina». Zwykle po przeżyciach duchowych
goście bardzo chętnie korzystają z podobnych zaprosin, zwłaszcza że w sąsiednich
pokojach widziało się oprócz wina — ryby, drób i torty. Kilka osób pozostało jeszcze
w salonie, między innymi młodziutki śliczny chłopiec, kuzyn pani domu. Wesoły,
swobodny, zasiadł do fortepianu, uderzył w klawisze i zaczął popisywać się w swoim
repertuarze, to znaczy, wygrywał rozmaite kawałki, które można by nazwać «kawa-
łami muzycznymi», bo przedstawiały «kłótnię małżeńską», to znów «jąkającego się
pianistę» i tym podobne zabawki czy figle, dobre w małym kółku kolegów; tu jednak
wywołało to konsternację, oburzenie: gwar w sąsiednich pokojach nagle zamarł; ten,
co niósł do ust kawałek jesiotra, zatrzymał widelec w pół drogi; nieznajoma pani
zapytała mnie z przerażeniem: «Co taka opowie o naszej kulturze?» — «Nie wiem»
— odpowiedziałem uprzejmie. Rzeczywiście, myślę sobie, ten młody cymbał jest
nietaktowny; powiedziałem w myśli «cymbał» nie dlatego, żeby chłopca obrazić,
tylko, że skojarzyłem go z tymi cymbalistami, którzy na weselu Zosi byli na tyle
taktowni, że nie grali przy Jankielu. Zobaczyłem po chwili panią domu, która, za-
pomniawszy o swej dystynkcji, sunęła szybko w stronę grającego chłopca, szepcząc
z wściekłością: «przestań, durniu!» Tuż za panią domu wbiegła wesoło, radośnie jak
podlotek, znakomita pianistka, zatrzymała się przy fortepianie, zaczęła śmiać się,
klaskać i z wielkim zainteresowaniem prosiła chłopca o jeszcze. Zrozumieliśmy
wszyscy, że to jest «takt».

— Takt wysokiej klasy — powiedział sędzia — uratowała honor domu. Przykład

doskonały.

91

background image

— Niewątpliwie — powiedział Profesor Tutka — ale wysoka ocena tego taktu

pianistki nieco zmalała, gdy po krótkiej, ożywionej rozmowie ze ślicznym chłopcem,
zaproponowała mu, aby ją odwiózł, i zostawiła zbyt szybko całe towarzystwo, chcące
wyrażać jej hołdy. A w dobranym towarzystwie byli i mężowie znakomici i kilka-
naście doskonale ubranych intelektualistek. Dodam jeszcze, że widziałem, jak inten-
sywnie obserwowała parę rozmawiających narzeczona chłopca: zobaczyłem twarz
pełną gniewu, a w pewnej chwili o pianistce, która zniknęła z chłopcem za drzwiami,
powiedziała półgłosem, ale z pasją: «wydra!» Proszę panów, powiedzieć o znako-
mitej, choć kościstej i rudej pianistce «wydra» — to jest nietakt. Ale z drugiej strony
trzeba zauważyć, że dość łatwo być taktownym, gdy jesteśmy spokojni; gdy —
gniewni czy wzburzeni, wówczas człowiek, o ile nie jest zawodowym dyplomatą,
zapomina o istnieniu takich pojęć, jak — takt, czy też — nietakt.

92

background image

O malarzach

Rozmawiano o malarzach. Rejent dowodził, że dopiero po śmierci malarza obrazy

jego osiągają wielkie ceny. Doktor dawał przykłady, że i za życia wielu osiąga roz-
głos i powodzenie. Przytaczał liczne nazwiska.

Profesor Tutka zgadzał się z doktorem, twierdził jednak, że wielu malarzy przy-

miera głodem.

— Znałem — mówił Profesor Tutka — parę małżeńską, on malarz, ona malarka,

i ludzie ci byli po prostu w nędzy. Mieli córeczkę Elżunię i nie mogli już znieść tego,
że dziecko ich nie dojada.

Pewnego dnia malarz powiedział do żony: «Nałożę łachmany, pojadę do uzdro-

wiska, będę udawał kretyna-samouka, malującego obrazki. Może doszukają się we
mnie geniusza, malującego szczere, bezpośrednie prymitywy». Na to żona: «To już
było. Mam projekt inny: jest moda na dzieci. Malujmy „pod dziecko”. Obrazki nasze
będzie podpisywała Elżunia, uczennica klasy II b szkoły podstawowej».

Malowali. Wysyłali na konkursy i wystawy. W Tokio, w Amsterdamie i Łodzi

Elżunia wzięła najwyższe nagrody. Podziwiano: bezpośredniość, śmiałość w zesta-
wianiu kolorów, wyobraźnię. Kupowano. Reprodukowano. Para małżeńska zaczęła
marzyć już o samochodzie, w którym wraz z genialną Elżunią będą odbywali
wycieczki.

— Przepraszam — przerwał sędzia — jak się pan może do takich znajomości

przyznawać? To oszustwo! Para w najwyższym stopniu niemoralna.

— I ja byłem czas pewien tego zdania, co pan sędzia. Ale zauważyłem, iż malują

obrazki z takim przejęciem, tak szczerze, tak starają się wniknąć w duszę dziecka, że
z dnia na dzień sami dziecinnieją. Doszło nawet do tego, iż pewnego dnia, gdy wsze-
dłem do ich mieszkania, zastałem żonę nadąsaną, usta miała jak podkówkę, a malarz
płakał. «Czemu płaczesz, Adasiu?» — zapytałem. «Ona mi powiedziała, że się więcej
ze mną nie bawi». I znów zalał się łzami. Płakał tak rzewnie, iż musiałem go uspo-
kajać: «Nie płacz, nie płacz, Adasiu. O! widzisz, ptaszek leci, ptaszek».

93

background image

Niedziela
Profesora Tutki

— Jak spędziłem niedzielę? — pytacie mnie, panowie. Przyjemnie. Przyjemnością

było przede wszystkim towarzystwo pary małżeńskiej, z którą udałem się na stadion.
Ona — entuzjastka, on — łagodny sceptyk. Siebie nie charakteryzuję, gdyż mnie
znacie.

Rumuni będą biegali z naszymi. Przepowiadano zwycięstwo Rumunów. W dru-

żynie swojej mają oni nie pokonanego ostatnio zawodnika o nazwisku Walgodesko.
W gazecie, którą mieliśmy z sobą, była podobizna nie pokonanej znakomitości. Pani,
patrząc na podobiznę, powiedziała: «Piękny». — «Dość przystojny»— zauważył
mąż. «Przystojny»— powiedziałem ja.

Nareszcie biegną. Nie męczą się zanadto. Coraz szybciej! Rumuni wysuwają się

naprzód. Walgodesko pozostawia wszystkich poza sobą. «Jest bezwzględnie panem
bieżni» — informował słuchaczów sprawozdawca radiowy. I nagle... wysuwa się
nasz, odrywa od towarzyszy, zbliża do Rumuna. Było to coś tak niespodziewanego,
że na trybunach wstrzymano oddech. Siedząca obok mnie pani entuzjastka krzyknęła
z mocą, o jaką trudno było tę dość wątłą kobietę podejrzewać: «Bia-ły! Bia-ły!» —
a wielotysięczny tłum powtórzył to nazwisko naszego zawodnika, skandując w ten
sam sposób, czyli z akcentem na pierwszej i drugiej sylabie. Rozgrzany skando-
waniem swoich, Biały wyprzedził rywala. Tu kilkutysięczny tłum, ogarnięty szałem,
jeszcze głośniej dodawał ducha naszemu. Krzyczeliśmy: i pani — entuzjastka, i mąż
jej — łagodny sceptyk, i ja. Ostatnie parę metrów, walka szalona, mordercza, zwy-
cięża Biały.

Wyobrażacie sobie panowie, co się działo na trybunach. Ciekawsze jednak będą

myśli, refleksje nas trojga, gdyśmy, pełni wrażeń, usiedli w ogródku, w którym
podano nam lody. Byliśmy znów trojgiem ludzi o swoistych poglądach, tempe-
ramentach, indywidualnościach. Jeszcze niedawno, tam na trybunach, nas troje to
tylko cząstka masy: bo dokoła nas tłum, ogrom, żywioł. Teraz nas troje, jakby
wyzwolonych ludzi, spożywa lody. Jeden ze spożywających mówi:

— Żona moja twierdziła, że Rumun jest piękny. Pochwała jego urody w ustach

kobiety znaczy wiele: mówi niewątpliwie o sympatii; jednak żona moja pierwsza
zdecydowanie popiera jego rywala, poddając zgromadzonym tłumom okrzyk «Bia-
ły!», z akcentem na dwu sylabach. I ja — mówił dalej — mam również wiele

94

background image

sympatii dla Rumunów: gościłem u nich, serdecznie z wieloma się zaprzyjaźniłem,
byłem nawet jednym z głównych inicjatorów zawiązania towarzystwa przyjaźni dwu
narodów, nie mających z sobą kwestii spornych. A pan? — zwrócił się do mnie — co
pan powie o Rumunach?

— Kochałem się niegdyś w pięknej Rumunce; żaden z jej rodaków nie zrobił mi

najmniejszej krzywdy; poza tym mają dramaturgów, piszących po francusku.

— A więc właśnie — powiedział — my troje cenimy Rumunów, za ich urodę, za

to, że nie mamy z nimi punktów spornych, za ich piękne kobiety, w których można
się kochać, za dramaturgów, piszących po francusku. A jednak chcieliśmy, aby zwy-
ciężył nasz; krzyczeliśmy, gdy nasz zbliżał się do mety. Zapomnieliśmy o naszej
gościnności i o tym, że gościowi należy się pierwsze miejsce. Sprawiało nam rozkosz
zwycięstwo rodaka. Bo nie wmawiajmy w siebie, że interesowała nas w owej chwili
technika czy sztuka biegania; ocena techniki czy sztuki nie może wywołać z piersi
laika okrzyku, żeby już nie powiedzieć — wycia. Entuzjazm, który nas ogarnął,
uczucie niewypowiedzianej rozkoszy — sprawiało nam jedynie zwycięstwo rodaka.
I gdyby rodak nasz biegał w Rumunii, to i Rumuni na pewno mogliby powiedzieć
o nas wiele słów przyjemnych, są oni gościnni i dawaliby nam wszędzie pierwsze
miejsce. Tylko nie na stadionie.

— Właśnie — dodałem. Ktoś twierdził, że nacjonalizm wraz z jego sprawami

uczuciowymi zniknie zupełnie za pięćdziesiąt lat. Nie przeczę. Tylko temu, co tak
twierdzi, radziłbym omijać za pięćdziesiąt lat stadiony, gdzie nasz, powiedzmy,
Stasiek Gorący będzie wyprzedzał słynnego Japończyka Zasuwanogami czy nie
pokonanego Rumuna Walgodesko.

Ale nie to jest ważne — mówił Profesor Tutka — do .jakich wniosków doszliśmy

teraz, jedząc spokojnie lody; ważniejsze było to, że analizowaliśmy swoje uczucia;
taka analiza własnych uczuć, odruchów, emocji, stanów podświadomych — należy
wyłącznie do ludzi inteligentnych. Proszę panów! Tak mało mamy w życiu przy-
jemności, iż to poczucie, że jesteśmy inteligentni, może nam sprawiać też pewną
przyjemność. A ponieważ to poczucie miałem pod koniec niedzieli, więc na zapytanie
wasze, jak spędziłem dzień ten, odpowiedziałem, że przyjemnie.

95

background image

Profesor Tutka
o złodzieju

Mecenas mówił o tym, że mnóstwo powieści, sztuk teatralnych, filmów ukazuje

nam różnego rodzaju opryszków jako «dżentelmenów». W swojej długoletniej
praktyce adwokackiej stanowczo spotykał mniej takich typów niż w powieściach,
teatrach, na ekranach.

Sędzia zgadzał się z mecenasem: i on mniej takich spotykał.
Rejent przypomniał znane z książek dziecięcych postacie, jak Rinaldo Rinaldini

albo nasz Janosik. Pozyskiwali oni sympatię tym, że napadali na bogatych, a pozo-
stawiali w spokoju ubogich.

Doktor dziwił się, dlaczego pozyskiwali oni sympatię: to, że ograbiali bogatych, a

nie ruszali ludzi bez złamanego grosza w kieszeni, dowodziło tylko tego, że mieli
dobrze w głowie. To, że ktoś ma dobrze w głowie, nie jest jeszcze powodem do
sympatii.

— Jeżeli mówicie o złodziejach — odezwał się Profesor Tutka — będę i ja mógł

coś dodać.

Szedłem późnym wieczorem po nadbrzeżnym bulwarze. To ładny spacer, gdy jest

ciepło, bezludnie, a światła latarni odbijają się w wodzie. Ktoś do mnie, zamyślo-
nego, przemówił:

— Czy może mnie pan poinformować, która godzina?
— Proszę uprzejmie — odpowiedziałem. Spojrzałem na zegarek — za kwadrans

będziemy mieli północ.

Oczekiwałem, że powie mi «dziękuję» i pójdzie dalej. Ale zaśmiał się i powie-

dział:

— Rozbroił mnie pan. Profesorze Tutka! Panie łaskawy... przecież w tej dzielnicy

każdy rozumie, że nie jest to pytanie o godzinę, tylko zwykła propozycja, aby pan
oddal swój zegarek. Dam panu radę: najlepiej, niech pan sobie obiera inną dzielnicę
do nocnych spacerów; a jeżeli pan posłyszy podobne pytanie, to — jeżeli pan jest
silny, niech pan bije; jeżeli umie pan dobrze biegać, niech pan ucieka; jeżeli ma pan
słabą pięść i nietęgie nogi — trudno, musi pan oddać zegarek.

96

background image

— Nie umiem bić i uciekać, czy mam panu oddać zegarek?
— Nie. Rozbroiło mnie to pełne zaufanie do mnie, brak wszelkiego strachu, po

prostu mówiąc, ujęła mnie pańska naiwność.

«Hm... — myślę sobie — ciekawy złodziej: nie tylko że nie zabiera mi zegarka, ale

jeszcze daje cenne rady». Zainteresował mnie typ ten i powiedziałem:

— Może w takim razie wstąpimy gdzieś na kieliszek i trochę z sobą pogawę-

dzimy?

— Bardzo chętnie.
— Tylko że ja nie znam żadnej restauracji w tej dzielnicy.
— Ja znam. Zaprowadzę pana.
Weszliśmy do jakiejś niepozornej knajpki. Zjawienie się nasze widocznie zainte-

resowało zebranych tam gości, gdyż gwar głośnych rozmów jakby zamarł, wszystkie
spojrzenia skierowały się ku, nam, ale trwało to parę sekund, wszyscy zaczęli znów
jeść i rozmawiać. W ogóle, pomimo że pito tam wódkę i było kilka dziewcząt, zacho-
wywano się przyzwoicie. Miałem jednak wrażenie, że to wejście nasze wpłynęło na
zachowanie się zebranych.

Popijaliśmy z moim kompanem i rozmawiali. Wypiliśmy nawet dużo, a rozmowa

była coraz bardziej sympatyczna. W pewnej chwili stała się nawet przyjacielska: bo
po jakiejś dykteryjce mojej o kobietach towarzysz mój parsknął śmiechem, zerwał się
z krzesła, objął mnie i powiedział: «niech cię uściskam», i nazwał mnie starym dra-
niem.

Uważałem, że mimo tej już tak bardzo serdecznej atmosfery lepiej będzie zapłacić

i wyjść z restauracji. Skinąłem na kelnera i poprosiłem o rachunek. Kelner skłonił mi
się i powiedział z powagą:

— Już uregulowane.
— Jak to? — spytałem zdziwiony.
— Nie zawracaj pan głowy — powiedział mój kompan. — Trafił pan do naszej

dzielnicy, do naszego lokalu, my tu jesteśmy gospodarzami i możemy pana ugościć.

Zdziwiony szczerze tak nieoczekiwanym zakończeniem, szedłem ku wyjściu.

Przeprowadzał mnie mój gościnny gospodarz. Gdy byłem przy drzwiach, zapytał:

— Która godzina?
Machinalnie sięgnąłem po zegarek, ale go nie było.
— Hm, to smutna sprawa — powiedział z troską w glosie mój kompan. — A są

pieniądze na taksówkę? Bo radzę jechać stąd taksówką.

Sięgnąłem do kieszeni — nie ma i pugilaresu. Po chwili wręczył mój zegarek,

potem pugilares i poklepał po ramieniu.

97

background image

Proszę panów! Myśląc o tej przygodzie, nie używałem określenia «złodziej-dżen-

telmen». Może dlatego, że przyszło mi na myśl określenie inne. Z obserwacji moich
i późniejszej analizy wywnioskowałem, że był to «złodziej-figlarz», człowiek już
dość stary, jak przypuszczam z wyraźnego szacunku, jaki zauważyłem w restauracji,
może prezes tego bractwa, czy też jakiś wielki autorytet; człowiek ten mógł już
«sobie pozwolić»; pozwolić na żarty, na gesty. I zapewne wybrał się tylko, jak i ja, na
spacer, bo nie przypuszczam, żeby w ten sposób rabował, to jest pytał «która godzi-
na?» i wyrywał zegarki; nie, tak postępuje opryszek, ale nie on, złodziej zawodowy.
Z rozmowy z nim wywnioskowałem, chociaż odnosił się do mnie nader sympa-
tycznie, wyczuwałem jednak, że lekceważy intelektualistów. Nie odnosi się do nich
wrogo jak wielu, ale po prostu lekceważy. No bo profesor, poeta, czy coś w tym
rodzaju, może nawet istnieć na tym świecie, ale i bez nich świat może się obejść. Tak
mniej więcej wywnioskowałem z jego słów. Pomimo dobrotliwego lekceważenia
intelektualistów czułem, że człowiek ten chce ukazać jakąś przewagę, jakąś wyższość
nade mną: gdy, jak o tym wspominałem, objął mnie przyjacielsko i czule do mnie
przemówił, wyjął mi zegarek i pugilares w ten sposób, że tego nie zauważyłem.
Niech no jaki intelektualista pokaże taką sztukę!

98

background image

Profesor Tutka
o niepoważnym mężu

— Rozmawiacie, panowie — mówił Profesor Tutka — o nieporozumieniach

małżeńskich. Dzisiaj spotkałem znajomą panią. Między nami wywiązała się inte-
resująca rozmowa. Niemal dosłownie taka:

— Witam panią. Dawno pani nie widziałem.
— Rzeczywiście dawno.
— Czy się mylę, ale wydaje mi się, że pani nie jest dziś w humorze.
— Nie myli się pan.
— Może wstąpimy, o tu, do cukierni. Opowie mi pani o swoich troskach.
— Ale... kiedy jestem wzburzona!
— Słodycze działają kojąco na nerwy.
— A jeżeli tak, to chodźmy.
Weszliśmy do cukierni, zaciszny pokoik, miękkie meble, my sami, słowem, wyma-

rzone miejsce do rozmowy.

— Pyta pan, czemu jestem w złym humorze. Mąż mnie zirytował. To mało, ziry-

tował. Potrafił już doprowadzić do pasji.

— Nie wyobrażam sobie. Znam go jako człowieka czarującego.
— O tak. Niejeden z nich jest w towarzystwie czarujący. Ale żeby zobaczyć takie-

go w domu, na tle rodziny.

— Cóż zaszło między panią a małżonkiem?
— Proszę pana. Mąż mój czyta gazetę. Gdy go o coś wtedy zapytać, odpowiada

— «tak, tak», albo — właśnie». Odpowiada bez sensu, bo nie związane z pytaniem.
— Ale mniejsza już z tym, że gazeta jest dla niego ciekawsza niż własna żona. Nie
chodzi tu już o mnie. Jak panu wiadomo, mamy sześcioletnią córeczkę.

— Przemiła — wtrąciłem.
— Dziewczynka jest inteligentna i pyta często o znaczenie słów, które posłyszy.

Odsyłam ją wtedy do tatusia. Uważa on na pewno, że jest inteligentniejszy ode mnie,

99

background image

niech odpowiada. Ale tatuś czyta gazetę. Bo dom dla niego jest po to, żeby czytać
gazetę. Dziecko pyta: «tato, co to jest abstrakcja?» Ale tata czyta. Dziecko po raz
drugi: «tato, co to jest abstrakcja?» Tato wreszcie odpowiada: «niech cię matka
zaprowadzi na wystawę młodych malarzy, będziesz wiedziała, co to jest abstrakcja».

— Proszę pani, uważam, że nauka poglądowa jest najlepsza dla dzieci. Jak

dziewczynka będzie miała przed sobą obrazek, lepiej zrozumie.

— Przypuśćmy. Ale innego dnia: dziewczynka jest inteligentna, więc pyta: «tato,

co to jest muzyka atonalna?» Tata mówi: «weź nuty matki, wyskrob co drugą nutę
i poproś, żeby ci matka to zagrała. Będziesz miała muzykę atonalną». No, proszę
pana, dziecko trzeba rozwijać, a on je ogłupia. I w dodatku dziewczynka wzięła to
dosłownie i zaczęła wyskrobywać nuty. Co drugą.

— Proszę pani. Bez odpowiedniego przygotowania muzycznego dziewczynki, nie

wiem, czy i ja potrafiłbym wytłumaczyć dziecku, co to jest muzyka atonalna, ćwierć-
tonowa, konkretna i tak dalej. A zresztą... pani jest starsza od dziewczynki i także się
w tym nie orientuje. Jednak pani i bez tych wiadomości żyje, kwitnie i pięknie wy-
gląda.

— Ja wiem, że dziecko zadaje czasem pytania trudne, kłopotliwe, zaskakujące. Ale

w każdym razie musimy trzymać się zasady, że na pytanie poważne trzeba odpowie-
dzieć poważnie. A właśnie mąż zasadę taką lekceważy. Bo dziś jeszcze dziewczynka
pyta ni stąd, ni zowąd: «tato, czemu się tatuś ożenił z mamusią?» Zainteresowało
mnie nawet, co na to odpowie. A ten odpowiada: «bo mamusia miała mieszkanie
i wuja na wysokim stanowisku, który mi pomagał przy awansach». Proszę pana!
Bzdura, kłamstwo, fałsz! Ja nie miałam mieszkania, ani też wuja na wysokim sta-
nowisku. Skłamał, zełgał na poczekaniu! Co za pomysł? Zamiast odpowiedzieć
dziecku: «bo się zakochałem w twojej mamusi i żyć bym bez niej nie mógł», to
byłoby ładne, miłe, wniosłoby jakieś ciepło do nas trojga, a on wyjeżdża z jakimś
mieszkaniem i z nieistniejącym wujem na wysokim stanowisku! Niech mi pan to
wytłumaczy: bo rozumiem, można czasem puścić w powietrze i jakąś bańkę mydlaną
dla zabawy i to będzie na chwilę śliczne, ale on rzuca jakieś głupstwo, które depo-
etyzuje i mnie, i jego. I to może doprowadzić do pasji!

— Proszę pani, ale czekolada wystygnie.
Przełknęła.
— A wie pan, że doskonała.
Uspokoiła się znacznie. Zapaliła papierosa.
— Proszę pani! zacznijmy jeszcze od tych pytań dziecka. Tych pytań nie należy

brać zbyt poważnie i nie można się nimi przejmować; bo czy my rozumiemy ich
pytania właściwie? Chociażby, co to jest abstrakcja? Dziecko interesuje tu pewno
jakaś dziwność tego słowa, dźwięk, kształt, może kojarzy się ono z jakimś niesa-
mowitym stworzeniem, jak, powiedzmy, no... ośmiornica. A muzyka «atonalna»... to
znów słowo, które brzmi przyjemnie, łagodnie, jakby na przekór temu, co posły-

100

background image

szymy w orkiestrze. I chociaż chciałbym to wytłumaczyć inaczej niż mąż pani
i zasiadł do fortepianu, aby mieć popularno-poważny wykład, nie wiem, czy dziew-
czynkę to zainteresuje, bo ciekawość jej szła w innym zupełnie kierunku. A co do
odpowiedzi męża na pytanie, czemu się z panią ożenił, to jest odpowiedź tak cza-
rująca, że ja bym go uściskał. Kłamca, który się wywyższa i upiększa, nie jest cie-
kawy, bo takich jest dużo; ale taki kłamca, taki łgarz rozkoszny, który potrafi siebie
pomniejszyć i jak pani mówi — zdepoetyzować, zapewniam panią, że na to się zdo-
będzie tylko człowiek wartościowy. Ależ to jest czarujące — ten pani nie istniejący
wuj na stanowisku!

— I czego się pan cieszy, kiedy ja jestem wściekła! Bo wybaczy pan, ale żeby

w tym odnaleźć coś czarującego, to trzeba być... no, chyba trzeba być Profesorem
Tutką.

Tak więc, proszę panów, i mnie się dostało: powiedziała, że na to trzeba być

Profesorem Tutką!

101

background image

O sezonie zimowym

Mecenas opowiadał panom o swoim wuju, znanym chirurgu, który miał niegdyś

własną klinikę i z tej kliniki czerpał mnóstwo pieniędzy.

Sędzia przytoczył parę nazwisk dawnych lekarzy, posiadaczy kamienic docho-

dowych. A jedna z tych doktorskich kamienic była narożna i miała sześć pięter.

Rejent powiedział, że pamięta nawet tę narożną kamienicę sławnego ginekologa.

Doktor siedział smutny, słuchając opowieści o lekarzach z dawnych lat, i obliczał
swoje dochody za wiele godzin przymusowej pracy w szpitalu.

— Panie doktorze — mówił Profesor Tutka — niech pan nie będzie smutny,

słuchając opowieści o dawnych lekarzach. Znałem i ja niegdyś właściciela kliniki,
a nawet się z nim przyjaźniłem. Nie zawsze powodziło mu się doskonale, jak wujowi
naszego mecenasa i tym innym, o których wspomniał pan sędzia.

Wiele lat temu — mówił dalej — pojechałem w zimie do górskiej miejscowości.

Zawsze tam o tej porze był śnieg, a teraz padał deszcz. Lało tak od października, a to
już druga połowa stycznia. Hotele, pensjonaty, restauracje opustoszały, więcej tam
było kucharzy, kelnerów, sprzątaczek niż gości.

Zima tutaj to sezon «wielki»; zima to narciarze, imprezy sportowe, bale, kuligi;

świetne towarzystwo: dyplomacja, dygnitarze, finansjera, poeci, przedstawiciele
węgla i stali; wielki zjazd kobiet, nazywanych bez szacunku, ale nie ordynarnie.
Teraz — pustka; w smugach deszczu zjawiało się widmo bankructwa. Dam jeden
tylko przykład: znana właścicielka pensjonatu skoczyła z pierwszego piętra swej
willi, w tym celu, żeby ponieść śmierć. Podniosły ją, na szczęście żywą, zacne poko-
jówki, którym od trzech miesięcy nie płaciła. O wypadku tym mówiono szeptem,
z prośbą o dyskrecję, bano się bowiem histerii zbiorowej: jeszcze inne zaczną wyska-
kiwać. Tylko parę małych sensacji w tym rodzaju uprzyjemniało nielicznym gościom
pobyt w górach, bo poza tym — deszcz, melancholia, nuda; obliczanie strat, rozpacz!

Spotkałem znajomego rzeźbiarza, który szedł z plecakiem w stronę dworca kole-

jowego. «I ty uciekasz?» — zapytałem. «Nie. Na szczęście otrzymałem zamówienie
na portret i jadę do miasta, żeby przywieźć sobie trochę gipsu». — «Człowieku —
powiedziałem — po co masz jechać tak daleko? Znam doskonale właściciela kliniki
chirurgicznej, ten na pewno odstąpi ci trochę gipsu». — «A wiesz — powiedział —
nie przyszło mi to na myśl».

102

background image

Poszedłem z rzeźbiarzem do chirurga, właściciela kliniki. Zastaliśmy go grającego

w szachy z asystentem. Dwie młode pielęgniarki w tejże sali patrzyły tępo, apatycz-
nie przez okno na krajobraz górski. Krajobrazu górskiego nie widziały, bo zasnuty
był mgłą i deszczem. Ale patrzyły.

Przedstawiłem rzeźbiarza i powiedziałem o sprawie. «Chce pan gipsu? — mówił

chirurg — bardzo proszę. Tonę? Dwie? Niech pan bierze! Robi pan portret? Dosko-
nale. Niech żyje, sztuka! Radziłbym myśleć i o nagrobkach. Może i dla mnie zapro-
jektuje pan coś ładnego. Bo nie wiem, czy wytrzymam. Przeszłego roku o tej porze
miałem już sto trzydzieści nóg narciarskich w gipsie. Rąk i obojczyków nawet nie
liczę. Dzisiaj ani jedno łóżko nie zajęte. A personel, widzi pan, wielki. Te dziewczęta,
moje pomocnice, gotowe się wykoleić z bezczynności. Ale z kim się tu wykolejać,
kiedy wszyscy wyjeżdżają». Chirurg mówił to z humorem «rubasznym», ale mnie
przyszło na myśl jeszcze jedno określenie — humor «wisielczy».

Pewnego wieczoru zobaczyłem, że pada śnieg. Tak! nie deszcz, ale śnieg. Padał

całą noc. Z rana mróz i słońce. Zabarwiło się od górali. Sanie sunęły w stronę stacji
kolejowej, bo goście znów przyjadą. W oczach woźniców widoki pięknej przyszłości:
wycieczki, kuligi, szaleństwa! A koniki parskają. Odwiedziłem chirurga, właściciela
kliniki. Pielęgniarki krzątały się żwawo, twarze miały sympatyczne, uśmiechnięte,
a spojrzenia zalotne. Chirurg wyjął z szafki butelkę najlepszego koniaku. Powiedział.
«Pogoda! już dziś dwóch pierwszych mamy w gipsie». W tej chwili wszedł portier
i oznajmił: «telefonowali, że ciężkie złamanie, zaraz przywiozą». Żal mi się zrobiło,
że bliźniego połamało i cierpi. Nie odczułem, żeby ktoś w klinice tym się, jak ja,
przejmował, bo pielęgniarki były nadal wesołe, a chirurg nalał mi trzeci kieliszek.
Po chwili znów zjawił się portier i zameldował: «wiozą do nas czwartego». Zdawało
mi się, że dodał: «dobra nasza!», ale nie jestem pewien, może mi się to tylko zda-
wało. Chirurg znów nalał koniaku, a że był znanym facecjonistą, opowiedział
doskonałą dykteryjkę. Sprośna, bo sprośna, ale doskonała! A poza tym świeciło
słońce, pielęgniarki wesołe, sezon nie jest stracony!

103

background image

O dymku z papierosa

Doktor opowiadał, że pisma angielskie są pełne artykułów, które nas, palaczy

tytoniu, straszą groźnymi następstwami. Wielu pacjentów o tym wspomina i prosi go
o wypowiedzenie swego zdania. Radzi wtedy, żeby nie palili albo nie czytali pism
angielskich.

Rejent mówił, że tytoń ma swych przeciwników nie tylko śród lekarzy i higie-

nistów, dbałych o zdrowie człowieka; oto, jak opowiadał znajomy, żona wprost go
zamęcza ciągłym obliczaniem pieniędzy, które mąż, jak się ona wyraża, «puszcza
z dymem»; wprost znęca się tym ciągłym obliczaniem i twierdzeniem, że za spalone
pieniądze można by kupić domek z ogródkiem. Obrzydła mu już myśl posiadania
domu z ogródkiem.

Sędzia powiedział, że palenie szkodzi zdrowiu i kieszeni; są to rzeczy znane.

I zdawałoby się nam, gdy zobaczymy w gazecie artykuł pod tytułem Nie palić!, że
będzie to troska o nasze zdrowie, a ten, co pisze, zasługuje na pochwałę. Ale kiedyś
publicysta za napisanie artykułu pod takim nagłówkiem poszedł do kozy. Dziwicie
się, panowie? Otóż sędzia przeglądał w archiwum stare akta sądowe, z roku 1905,
i natrafił na sprawę tego publicysty; autor artykułu nie dlatego polecał rodakom
wstrzymanie się od palenia, bo to szkodzi ich zdrowiu, tylko obliczał, wiele milionów
na palaczach tytoniu zarabia państwo; a ponieważ autor był przeciwnikiem tego
państwa, nie chciał, żeby zarabiało. A więc, jak mówił dalej sędzia, sprawa palenia
tytoniu jest dość skomplikowana: nie tylko może mieć tu głos lekarz, higienista,
kobieta oszczędna, ale również minister finansów. A czasami, jak widzimy, i sędzia.

Teraz Profesor Tutka:
— Byłem wówczas studentem. Szedłem ulicą i zapytałem sam siebie: «czy nie

uważasz, kolego, że należałoby coś zjeść?» Miałem tylko monetę, za którą mogłem
kupić pięć bułek. Bułki to nie obiad, ale — trudno! Szedłem do sklepu z pieczywem.
Po drodze zobaczyłem budkę z papierosami. Kupiłem za tę monetę dziesięć papie-
rosów. Widzę, panowie, że spojrzeliście na mnie z sympatią... Tylko my, palacze,
możemy się zrozumieć... Ale wracam na tę ulicę, gdzie stała budka z papierosami.
Przechodził właśnie koło niej starszy, okazały pan. Ukłoniłem się panu, gdyż byłem
mu niegdyś przedstawiony, ale nie przypuszczałem nawet, żeby o tym pamiętał albo
wiedział, jak się nazywam. Jednakże pan się zatrzymał, spojrzał groźnie i przemówił

104

background image

jak do starego znajomego, czy też swego siostrzeńca: «Jak się masz. Idę zjeść dobry
obiad. Chodź ze mną!»

Pan ten był znanym w całym mieście dziwakiem, oryginałem, a niektórzy nazy-

wali go «kawalarzem». Umiał na przykład być sknerą, targującym się do upadłego
o parę groszy, aby zaraz potem olśnić ludzi rozrzutnością. Był tematem wielu aneg-
dotek i jak to zwykle, prawdziwych i nie sprawdzonych, które sobie podawano. Idąc
z nim na obiad, nie byłem pewny, czy ten obiad dostanę, może padnę ofiarą jakiegoś
figla, który pan będzie uważał za dowcipny i wesoły, gdy ja będę potem smutny.
W każdym razie, muszę się przyznać, że jako mało znaczący student, szedłem obok
tak popularnej postaci z pewną przyjemnością. Weszliśmy na piętro do restauracji,
która nie wydała mi się pierwszorzędną. Pan mnie prowadził przez salę ze stolikami,
po czym otworzył drzwi pokoju o wyglądzie prywatnego saloniku zasobnego miesz-
czanina. Że nie był to salonik prywatny, mówił napis w ramkach: «Palenie wzbro-
nione!» Krótko, groźnie, z wykrzyknikiem.

Byłem głodny od paru godzin, ale dopiero tu, w restauracji, poczułem nagle, co to

jest głód prawdziwy. Nie myślcie, panowie, że został on od razu zaspokojony; wszedł
sędziwy kelner, po nim sam właściciel restauracji, wreszcie przywołano kucharza
i zaczęła się rozmowa z dostojnym gościem. Na mnie uwagi nie zwracano. Zaczęto
mówić o daniach, z jakich ma składać się obiad. Mało z tego, o czym mówiono, nad
czym się namyślano, rozumiałem: zwroty fachowe, nazwy obce. Wiedziałem tylko,
że z rozkoszą wypaliłbym teraz papierosa. Ale napis groźny i jeszcze z wykrzy-
knikiem! Wreszcie po kwadransie narady zostały ukończone i była nadzieja, że
wkrótce podadzą nam obiad. Trwało to jednak z pół godziny, zanim przyniesiono
pierwsze danie. Tak zwanych zakąsek z wódką pan widocznie nie uznawał. Żeby
zaostrzyć mi apetyt, i tak już mocno zaostrzony, pan mówił o specjalnych pokarmach,
przyrządzanych w rozmaitych krajach. A że objechał pół świata, w każdym kraju
znalazł coś nadzwyczajnego.

Piękna to rzecz podróże, ale chciałem już, żeby powrócił na obiad do kraju. Nastą-

piła wreszcie ta radosna chwila, kiedy wniesiono nam pierwsze danie: nerki cielęce
duszone razem z pieczarkami. Znakomite! Ale wszystko byłoby dla mnie teraz zna-
komite. Potem zupa, wiem tylko, że z parmezanem, następnie jesiotr w sosie z szyj-
kami rakowymi, a po jesiotrze kaczka nadziewana brzoskwiniami. Wino tylko jedno,
wniesione uroczyście przez właściciela. Wnosił je na tacy z miną tak poważną, że
niemal żałobną: jakby niósł ordery na poduszce. Sam odkorkował, sam nalewał do
kieliszków. A później sędziwy kelner przyniósł babkę. Z wyglądu — zwykła babka
cukiernicza, ale kiedy ją rozkrajał, ujrzałem takie bogactwa w jej wnętrzu, że nie
zdziwiłem się nazwie— «Baba-Rothschild». Wszystko wspaniałe, ale gdyby chociaż
teraz przy kawie można było zapalić...

Pan, jakby myśl moją uchwycił: «Chciałbyś zapalić papierosa? Nie, kochasiu! Ten

napis ja sam kazałem tu zawiesić, bo to jest pokój dla ludzi, którzy nie tylko, że chcą
dobrze zjeść, ale zjeść umieją. Jedzą ze zrozumieniem, inteligentnie. Zjadłeś, ko-

105

background image

chany, dobry obiad. Nie możesz go należycie ocenić, bo język masz uwędzony, pod-
niebienie przepalone, węch przytępiony. Nie rozumiesz nawet, jakie piłeś wino;
wiesz, że czerwone i że jest to burgund. To jeszcze mało wiedzieć, że burgund. Czło-
wiek, który pali, niech pije wódkę; wódkę, a nie wino. Mój drogi, człowiek, który
pali, to, jedząc najwspanialsze dania, będzie jak ten, który, czytając arcydzieło,
chwyta tylko treść. Ale sztuka pisarska jest dlań niedostępna, a więc nie może dać mu
rozkoszy. Widziałeś tutaj kucharza. W białej czapce, więc kucharz. Ale nie wiesz, jak
i wielu o tym nie wie, że jest to kucharz utalentowany. Ja odkryłem ten talent. A zre-
sztą... po co o tym mówię... palcie sobie! Może wystarczyć gazeta zamiast poematu.
I tak człowiek przeżyje».

Proszę panów! Słyszeliśmy, że papierosy szkodzą zdrowiu; że opróżniają kieszenie

obywateli, a wzbogacają skarb państwa. Okazuje się, także pozbawiają ludzi pełnej
rozkoszy jedzenia. A więc kiedy wy, palacze, pójdziecie do baru samoobsługowego
i wybierzecie sobie jesiotra z szyjkami rakowymi, kaczkę nadziewaną brzoskwi-
niami, «Babę-Rothschild», a weźmiecie do tego butelkę burgunda z odpowiednią
datą, o właściwej temperaturze, wiedzcie o tym, panowie, że stracicie dużo: języki
wasze są uwędzone, podniebienie przepalone, powonienie wasze będzie nieczułe na
delikatny zapach wina, unoszący się znad kieliszków. I nie uchwycicie wszystkich
finezji kucharza-poety.

106

background image

O trudzie daremnym

Rejent zastanawiał się nad tym, czy istnieje jakiś trud daremny, bezowocny.

Owoce mogą ukazać się później, niż człowiek tego oczekuje.

Sędzia zapytał, czy jeżeli ktoś cały dzień będzie przesypywał piasek z jednego

naczynia do drugiego i odwrotnie, czy nie będzie to trud, który nie przyniesie nigdy
owoców?

Doktor powiedział, że taki idiota, co przesypuje piasek, będzie miał jednak jakąś

przyjemność i tę przyjemność możemy nazwać owocem.

— Hm... proszę panów — powiedział w zamyśleniu Profesor Tutka — dam panom

przykład trudu, nazwanego przeze mnie — daremnym.

Historia dosyć smutna... Odwiedziłem chorego przyjaciela. Siedział w fotelu, na

zapytanie moje, jak się czuje, machnął tylko ręką. Podczas rozmowy wymieniłem mu
nazwę pewnego miasta, do którego miałem w tych dniach pojechać. Przyjaciel
powtórzył w smutnym zamyśleniu nazwę tego miasta. Ocknął się z zamyślenia
i powiedział:

— Gdy posłyszałem od ciebie o tym mieście, odezwała się we mnie sprawa naj-

bardziej osobista, którą noszę w duszy. Mogę ci przed śmiercią powiedzieć o tym, co
od wielu lat mnie gryzie, a od czasu do czasu odżywa silniej i nie daje mi spokoju.
Otóż przed laty kochałem bardzo dziewczynę, która mieszkała w tym właśnie
mieście. Wielka miłość była wzajemna.

Po chwili dodał jakby z uśmiechem do dawnych wspomnień:
— Pięknie grała na fortepianie...
Znów posmutniał i mówił dalej:
— Jako młodego inżyniera-stypendystę wysłano mnie daleko, na przymusową

posadę państwową. Cóż?... byłem młody, rozumiesz, musiała być i jakaś kobieta...
Potem ojcostwo, zmuszenie do małżeństwa... Przestałem do mojej dziewczyny pisy-
wać, nigdy już jej w życiu nie widziałem. Krzywda, jaką jej zrobiłem, wciąż nie daje
mi pełnego spokoju.

Milczał długo, potem powiedział:
— Wiesz co?... nazywa się Anna (dodał jej nazwisko), mieszkała: ulica Św. Kata-

rzyny, numer 13, kto wie, może mieszka tam do tej pory... Byłbym ci wdzięczny,

107

background image

gdybyś mógł się dowiedzieć... Nie śmiem cię prosić — ale... jako najlepszy mój
przyjaciel... w razie jej odnalezienia...

— Chciałbyś, żebym jej coś powiedział? — zapytałem.
— Tak, że ją kocham do tej pory i żeby mi chciała przed mą rychłą śmiercią wyba-

czyć mój postępek.

— Dobrze — powiedziałem — postaram się ją odszukać.
Pojechałem do tego miasta. Odnalazłem ulicę i dom, w którym mieszkała. Dozorca

domu na pytanie moje powiedział, że jest już dwadzieścia lat dozorcą, a takiej loka-
torki, o jaką pytam, nie zna i o takiej nie słyszał. Ale mieszka tu najstarszy lokator
tego domu, nauczyciel muzyki, może on taką pamięta. Poszedłem do nauczyciela
muzyki. Zapytałem, czy nie pamięta on osoby o takim imieniu i nazwisku. Zaczął
szukać w pamięci.

— Grała pięknie na fortepianie — dopomogłem.
— O! takiej nie znam. Mieszkam tu czterdzieści lat w tej kamienicy, ale takiej,

która by grała pięknie na fortepianie, w tym domu nie było. Panie! ja okna muszę
podczas gorąca zamykać, żeby nie słyszeć, jak te kobiety grają.

Wracałem po tej nieudanej wizycie i zobaczyłem dozorcę, rozmawiającego z mło-

dym człowiekiem. Wskazał głową na mnie. Młody sympatyczny człowiek przed-
stawił mi się jako administrator domu, powiedział, że ma stare książki meldunkowe
i może uda mu się odnaleźć nazwisko osoby poszukiwanej. Poszliśmy wraz z uczyn-
nym człowiekiem do jego mieszkania wertować stare księgi meldunkowe. Po dość
długich poszukiwaniach administrator wykrzyknął: «Mam!» Mieszkała tu trzydzieści
siedem lat temu; wyjechała wraz z matką do innego miasta. Była nawet notatka, jakie
to miasto, jaka ulica i numer domu, w którym panie te zamieszkały. Proszę panów!
Odezwał się we mnie jakiś maniak-poszukiwacz czy jakiś detektyw: postanowiłem
szukać dalej, choćbym na to miał poświęcić cały mój urlop miesięczny. Odnajdę
ukochaną przyjaciela!

Nie będę opowiadał szczegółowo o moich przygodach podczas dalszych poszu-

kiwań. Powiem tylko, że spotykałem się wciąż z przeszkodami: na przykład mam już
miasto, ulicę i numer domu, okazuje się jednak, że po bombardowaniu nie ma do-
mów i założono tam ogródek jordanowski, dowiaduję się, że najlepszych informacji
o ukochanej przyjaciela udzielą mi w innym mieście przy ulicy Kościelnej, jadę do
innego miasta, ale okazuje się, że już nie ma ulicy Kościelnej, gdyż nosi nazwę
zasłużonego w walce z Kościołem ateisty, w dodatku od dwóch lat jest nowa nume-
racja domów. Takich i podobnych przeszkód miałem mnóstwo, pomimo tego nie
zrażałem się trudnościami i postanowiłem odnaleźć nie swoją ukochaną za wszelką
cenę.

Dowiedziałem się, że zmieniła nazwisko, bowiem wyszła za mąż za inżyniera K.

Szukałem inżynierowej K., ale powiedziano mi, że się rozwiodła i jest żoną adwokata
S. Podczas dalszych poszukiwań dowiaduję się w izbie adwokackiej, że był taki ad-

108

background image

wokat, ale już nie żyje, a wdowa mieszka teraz w mieście N. Na szczęście nie zmie-
niono nazwy ulicy ani numeru domu i po miesiącu żmudnych poszukiwań, wędrówek
z miasta do miasta, od jednych informatorów do drugich, mogłem wreszcie złożyć
wizytę tej tak gorliwie poszukiwanej. Otworzyła mi drzwi wesoła, sympatyczna
czternastolatka. Gdy zapytałem, czy mogę rozmawiać z panią mecenasową S.,
panienka odpowiedziała mi, że mogę ją widzieć, ale wątpi, czy będę mógł się
rozmówić.

— Dlaczego? — zapytałem.
— Bo babcia ma zanik pamięci.
Powiedziane to było rozkosznie wesoło i po chwili przemiła panienka wprowadziła

mnie do pokoju babci. Zobaczyłem schludnie, a nawet elegancko ubraną panią, która,
siedząc w fotelu, trzymała na kolanach lalkę. Przedstawiłem się, wręczyłem jej pęk
czerwonych róż i powiedziałem, że jestem tu z polecenia przyjaciela. Wymieniłem
z pewnym niepokojem jego imię i nazwisko, bojąc się silnego wrażenia, jakie to
zrobi na siwej, pięknie ondulowanej, starszej pani. Ale wrażenia żadnego nazwisko
nie wywołało. Powiedziała mi:

— Jakie śliczne róże! Lubię kolor czerwony. Widzi pan, ona — pokazała na lalkę

— ma trzewiczki czerwone. Kupię jej czerwony płaszczyk z kapturkiem.

Powtórzyłem jeszcze nazwisko przyjaciela — ciągle wracała do spraw związanych

z lalką.

Pożegnałem panią. Panienka, która przeprowadzała mnie do drzwi wejściowych,

zapytała rozkosznie wesoło:

— Prawda, że nie mógł się pan rozmówić?
— Prawda — odpowiedziałem smutno.
Tak więc, panowie, po miesiącu żmudnych poszukiwań osiągnąłem tylko tyle.

Jechałem do domu przygnębiony. Co powiem choremu przyjacielowi? Czy będzie
szczęśliwy, że ukochana pocieszała się dwa razy, gdy on się martwił i miał wyrzuty
sumienia? Czy powiedzieć mu, że nie pamięta ona nawet, jak się ten pierwszy uko-
chany nazywa?

Pełen takich myśli, szedłem po przyjeździe do mego przyjaciela. Przy wejściu

przeczytałem klepsydrę: jego nazwisko.

Tak, proszę panów, trud, który sobie zadałem, był daremny, bezowocny, jak któryś

z panów to nazwał.

Profesor Tutka przestał mówić, zamyślił się.
— Profesorze — mówił teraz rejent — zapewne... jest to przykład doskonały trudu

daremnego. Ale kiedyś, gdy po najdłuższym życiu, zapuka pan do bram nieba, święty
Piotr zajrzy do kartoteki, co tam jest zapisane pod literą T — Tutka, profesor. Może
znajdą się jakieś grzeszki, utrudniające dostanie się za niebieskie wrota. Ale ten

109

background image

piękny bezinteresowny trud, który zadał pan sobie, żeby pocieszyć człowieka, też
tam będzie zapisany. I święty Piotr powie: «Proszę, profesorze! ». I zakosztuje pan
rajskich owoców.

— Hm... Chyba że tak — powiedział zamyślony Profesor Tutka.

110

background image

O twórczości
najmłodszych

Rejent rozmawiał dziś z nauczycielką, która dała dzieciom jako temat wypra-

cowania — wiosnę. Pod takim tytułem: «Wiosna», dzieci mogły napisać, co tylko
chciały. Trzydzieści wypracowań, w dwudziestu siedmiu napisano, że wiosna jest
najpiękniejszą porą roku. Nauczycielka w rozmowie z rejentem dowodziła, że dzieci
w wypracowaniach szkolnych posługują się szablonem, rzadko można spotkać wy-
powiedź oryginalną. Bo na przykład, gdy da dziewczynkom temat: «Co byś zrobiła
z wielką ilością pieniędzy, wygranych na loterii państwowej?», z góry można wie-
dzieć, że prawie wszystkie wyliczą szkoły, przytułki, szpitale, na które oddałyby
wygrane pieniądze. Takie szlachetne. Tu nauczycielka zauważyła, że to już nie tylko
szablon, ale i nieszczerość. I wywnioskowała, że na podstawie wypracowań szkol-
nych nie można wyciągnąć prawdziwych danych o charakterze dzieci. W wypowie-
dziach swoich kłamią. Nawet dodała — «jak z nut». Tak mówiła rejentowi nauczy-
cielka, miłująca może dzieci, no bo dzieci miłować należy, ale nie pozbawiona
szczypty złośliwości i sceptycyzmu.

— Hm... tak, to ciekawe — powiedział Profesor Tutka. — Szedłem któregoś dnia

cichą, małą uliczką. Po jednej stronie tej uliczki wznosi się parę domów, między nimi
i szkoła męska, po drugiej — tylko mur, otaczający ogród klasztorny. Zauważyłem
z daleka starego pana, obserwującego coś, co widział na murze. Przechodziła koło
tego pana stara kobieta, powiedziała doń parę słów i smutno kiwała głową. Przeszła
później koło mnie. Zbliżałem się do pana. To mój profesor! Już od paru lat nie wy-
kłada, wyszedł sobie na wiosenne słońce.

— Witam pana rektora! — powiedziałem. — Cóż to pan rektor tak ogląda?
— A, jak się masz, kochany. Ku zgorszeniu tej paniusi, która przechodziła w tej

chwili koło mnie, oglądam rysunki na murze. Są tu rozmaite części naszego ciała,
które ta staruszka uważa za nieprzyzwoite i ubolewa, że zostały narysowane. No... ale
my, przyrodnicy, klasyfikujemy inaczej i nie odróżniamy nieprzyzwoitych części
ciała od przyzwoitych. Zresztą używamy przy określeniach naszych łaciny. To, co
w mowie potocznej brzmi przykro czy szpetnie, po łacinie zabrzmi niemal uro-
czyście. Jako specjalista od anatomii, mógłbym chłopcom, którzy to rysują, wytknąć
liczne błędy.

Zauważyłem:

111

background image

— Oczywiście, pana rektora, jako anatoma, mogą tu razić jedynie błędy i nieprawi-

dłowości; ale dla staruszki, która tędy przechodziła, są to jednak rysunki nieprzyzwo-
ite; i przez autorów tych obrazków podane z całą świadomością jako nieprzyzwoite.

— Masz rację — odpowiedział rektor — i można by się nad tym, o czym mówisz,

zastanowić. Dlaczego to rysują? Czy ci artyści są niemoralni, zepsuci do dna nic-
ponie? Rysują, aby prowokować do gniewu ludzi starszych, statecznych. I gniew tej
staruszki sprawiłby im na pewno przyjemność. Rysują dlatego, że im nie wolno
umieścić takiego rysunku w zeszycie szkolnym czy na szkolnej tablicy. Byliby za to
usunięci ze szkoły. Mszczą się niejako za słowo «nie wolno!», z którym wciąż się
spotykają. Nie mogą zrozumieć, że się urodzili nie do absolutnej wolności, ale do
surowych praw, nakazów, konwenansów. Kiedyś to zrozumieją i dzieciom swoim
będą mówili: «nie wolno». Tymczasem się buntują. Ale nie wszystko i na tym murze
przedstawia się tak groźnie, jak to, co widzi staruszka. Popatrz tutaj. Istny roman-
tyzm: serce przebite strzałą, serce płomienne, a tu pod sercem napis — «Maniu».
Napisał to chłopczyk skromny, nieśmiały, a zakochany. Powiedział dużo, chociaż
tylko w jednym słowie. Ale nie wszystko, oczywiście — mówił dalej rektor — jest
takie sympatyczne. Przeczytaj, co tu jest napisane.

Czytałem: «Felek, twoja matka chodzi z konduktorem kolejki dojazdowej».
— To — mówił rektor — typ chłopca nieładny; i, zdaje się, typem nieładnym

zostanie. Będzie pisywał anonimy, donosy. Bo tutaj obok — mówił dalej — coś niby
podobnego, ale nie to samo; inny napisał: «Dyrektor naszej szkoły to jest mason».
Chłopiec ten to dla mnie — typ plotkarza; słyszał, o czym mówiono, może w domu,
i powtórzył. Nic interesującego na pewno masoneria, nie będzie badał, jakie kryje
ona tajemnice, tak sobie powtórzył, aby gadać. Plotkarz urodzony.

— A tutaj widzę — powiedziałem — istną makabrę; napisano: «Aleksander, jeżeli

będziesz chodził z Jadwigą, będą dwa trupy». I rysunek: leży z nożem w piersi
Aleksander, a przy nim z nożem Jadwiga. A nad nimi dwa krzyże. Już nie wstaną.

— No nie obawiajmy się — mówił rektor — zbrodni nie będzie. Po pierwsze

dlatego, że już się wygadał, a po drugie, bardzo starannie to rysował. Tak go pochło-
nęła sztuka, że na pewno stał się już łagodniejszy.

— A co pan rektor powie o tym chłopcu, który tu dużymi literami napisał: «Czło-

wiek — to brzmi dumnie»?

— To jest kandydat na mówcę, na aktora. A jeżeli zostanie kapelmistrzem, będzie

lubił instrumenty dęte.

Tak to odczytywał na murze rektor, profesor anatomii, który, jak widzimy, zaba-

wiał się i w psychologa.

Po chwili, gdyśmy szli już dalej, powiedziałem:
— A jednak... wiosna, kwitną drzewa za tym murem... ta twórczość dziecięca

wydaje mi się jakaś smutna.

112

background image

— Smutna? Ha, ha! Powiedz — bolesna. Tylko w szkole piszą dzieci o wiośnie

pięknej, radosnej. Tu wypowiadają się szczerze. Mur ten to jakaś «wolna trybuna»,
jakiś «salon niezależnych». Tu widać pierwsze niepokoje miłosne, bezładne, tajem-
nicze, jeszcze w stanie chaosu. Ten chłopczyk, co pod sercem napisał «Maniu» —
cierpi. I ten, co mówi o koledze, jego matce i konduktorze, nosi już w sobie coś
ponurego, co gnębi go i niepokoi. A ten, co aż śmiercią grozi Aleksandrowi i Jadwi-
dze, przeżywał może pierwszy raz męki wielkie zazdrości. Nawet ten, który pisał:
«Człowiek — to brzmi dumnie», kto wie czy nie chce pokryć patetycznym słowem
jakiegoś cierpienia. Wiosna to budzenie się, wiosna to rodzenie, wyzwalanie się,
zmagania, pierwsze niepokoje i bunty. Wiosna jest dla dzieci najboleśniejszą porą
roku.

Po chwili odezwał się sędzia:
— Tak... ale czy to było przez rektora odczytane na pewno właściwie?
— Staruszka — odpowiedział Profesor Tutka — odczytała to niewątpliwie inaczej.

Tekst autorski jest jeden, tych, co tekst ten odczytują, jest wielu. Odczytanie swoje
uważają zawsze za właściwe.

113

background image

O miłości
dwóch mistrzów

Mecenas opowiadał zebranym panom o licznych klientach, którzy zwracają się doń

w sprawach rozwodowych. Przytaczał interesujące powody tych chęci rozstania się
małżeństw. Na przykład wczoraj zgłasza się do niego człowiek młody, a na zapytanie,
co właściwie zarzuca swej żonie, odpowiada, iż go bije. Mecenas pyta, czym bije?
czy narzędziem twardym, mogącym uszkodzić jaką część ciała, czy jest to na
przykład pogrzebacz, czy może, lubiany dla tych celów przez kobiety, wałek od cia-
sta, czy też coś innego? Odpowiedział, że bije tylko gołą ręką. No... — mówi wtedy
mecenas — od tego nikt jeszcze nie umarł... To jest zbyt słaby powód do rozwodu.
Niech się pan przyzna... bywał pan w tym roku na plaży? Odpowiedź, że bywał.
Podobała się panu jedna więcej niż inne? Podobała. I więcej niż żona? Więcej. A ma
pan jakąś gwarancję, że nie będzie pana po paru latach bila? Nie mam. Właśnie. Po
co się pan ma rozwodzić? Bo mecenas stara się zawsze przekonać klientów, żeby się
z błahych powodów nie rozwodzili.

— A wie pan — odezwał się Profesor Tutka — że kiedyś miał się zgłosić do pana

mój znajomy, również w sprawie rozwodowej. Był to właściciel zakładu ślusar-
skiego, mieszkający na tej samej, co i ja, ulicy. Nad wejściem do swej pracowni miał
jako godło wielki klucz, który wisiał nad chodnikiem. Często widywałem tego
majstra, stojącego pod kluczem i patrzącego na ulicę, Witaliśmy się, zamieniali
z sobą parę słów, a przechodziło to czasem w krótką pogawędkę.

Któregoś dnia zgubiłem kluczyk od biurka i poprosiłem majstra, aby przyszedł do

mnie i otworzył szufladę. Bez słowa wziął odpowiednie narzędzia i poszedłem z nim
do swego mieszkania. Jedno spojrzenie mistrza, jeden ruch wytrychem i sprawa
załatwiona. Zapytałem go, co jestem winien za tę przysługę? Odpowiedział, że zwy-
czajna grzeczność sąsiedzka i nie ma o czym mówić. Poprosiłem, żeby spoczął,
postawiłem na stole dwa kieliszki i pękatą butelkę «benedyktyna». Popijaliśmy zło-
cisty napój i zauważyłem, że gość jest dzisiaj małomówny, a nawet, gdy mówi, jakby
rozmyślał nad czymś, co jest dalekie od polityki, o której lubił ze mną pogawędzić.

Zapytał mnie w pewnej chwili, czy nie znam solidnego adwokata. Odpowiedzia-

łem, że znam, nie tylko solidnego, ale i znakomitego. Nie muszę chyba dodawać, że
pomyślałem o panu, mecenasie. Czy ma jaką sprawę? zapytałem gościa. Odpowie-
dział, że sprawa rozwodowa; musi rozstać się ze swą żoną. Czy ma coś żonie do

114

background image

zarzucenia? Nic. Tak gospodarnej i zapobiegliwej kobiety trudno by znaleźć na
świecie. Więc cóż za powód? Zakochał się w uczennicy szkoły kroju. Czy bardzo się
zakochał? Odpowiedź: żyć bez niej nie może. A wiele lat ma ta uczennica? Osiem-
naście. A on, który się zakochał? Siedemdziesiąt jeden. Czy nie uważa, że różnicę
wieku trzeba uznać za znaczną? Tak, znaczna. Wie on o tym. Okazało się, że gość
mój to człowiek oczytany: powiedział mi, że Wolfgang Goethe już po ukończeniu
Fausta był znacznie starszy i poważnie traktował projekt małżeństwa z dziewczęciem
szesnastoletnim. Chciałem delikatnie na to odpowiedzieć, że jednak... między Wolf-
gangiem Goethem, a w dodatku tym po ukończeniu Fausta, a właścicielem zakładu
ślusarskiego, znanego wprawdzie w całej dzielnicy, jest pewna różnica... Ale nie
powiedziałem tego, bo mogłoby to gościa urazić, a nawet mógłbym być posądzony
o poglądy niedemokratyczne. Więc tylko mówiłem o tym, że jako mężczyzna mogę
gościa swego doskonale rozumieć, ale... i zacząłem trochę poetyzować o ognisku
domowym, o żonie, co jak ta kapłanka stara się, aby to ognisko... no, rozumiecie
panowie, chciałem go przekonać, aby po czterdziestu latach pożycia małżeńskiego
podziwiał dalej gospodarność i zapobiegliwość swej żony. Jednakże czułem, że
argumenty moje, chociaż wywołały łzę w oku gościa, są zbyt słabe. Tak był bardzo
w uczennicy szkoły kroju zakochany.

Proszę panów, rzeczywiście w licznych biografiach Goethego i ten szczegół, że

chciał się żenić z młodziutką, jest zanotowany. Czytałem nawet o tej sprawie rzecz
dość obszerną. Dowiedziałem się z niej, że w rozmowach na temat małżeństwa
pośredniczył pewien dostojnik. Matka panienki, podobno nawet zakochanej
w Goethem, odpowiedziała odmownie, ale w sposób pełen najwyższej kurtuazji, ze
słowami najgłębszego szacunku i uwielbienia dla poety. Jak się dowiedziałem, nie od
biografa, ale od swojej gospodyni, bez kurtuazji i bez szacunku zlikwidowała
uczennicę szkoły kroju małżonka mego majstra. Zdaje się, że tam odegrały rolę
i narzędzia domowego użytku, o których wspominał pan mecenas.

Proszę panów. Nie wiem nawet, czy ta historyjka o zakochanym majstrze, jego

żonie i uczennicy szkoły kroju przyszłaby mi na myśl, gdyby na temat rozwodów nie
mówił nasz mecenas. Ale pamiętam, że w związku z tą opowiastką myślałem o bio-
grafach wielkich ludzi. Gromadzą oni mnóstwo szczegółów z życia domowego,
ukazują wielkość w pantoflach, w sypialni, mają dane, że jeden był graczem, drugi
alkoholikiem, znów inny zboczeńcom. I uważają, że jest to portret «pełnego»
człowieka. Obrażają się nawet, gdy ktoś jest innego zdania. I jestem przekonany, że
ten mój zacny majster, który czytał biografię Goethego, nie widział piękna i światła,
które biło od wspaniałego starca podczas tworzenia Fausta, ale powoływał się na
«człowieka», który, jak i on, chciał parę ostatnich lat życia spędzić przy boku, no, bo
tak się mówi — przy boku młodziutkiego dziewczęcia.

115

background image

O słowie drukowanym

Sędzia słyszał dzisiaj urywek rozmowy, z którego wywnioskował, że nie wszyscy

mają kult drukowanego słowa: mianowicie jedna pani zapewniała, że «tak pisało
w gazecie », a druga na to, machnąwszy ręką, powiedziała: «i... to, o czym piszą
w gazecie...»

Profesor Tutka:
— O prawdziwym kulcie drukowanego słowa i ja coś opowiem. Kolega mój, sły-

sząc, że wybieram się na miesiąc do pewnego miasta, dał mi adres solidnego mał-
żeństwa. Będę mógł tam wynająć pokój. Dzieci nie ma, czystość idealna, okna
obszernego pokoju wychodzą na ogród. Kolega zapewniał, że będę czul się tam
znakomicie. I rzeczywiście, wszystko, jak mi obiecywał: małżeństwo solidne, dzieci
nie ma, czystość idealna, okna obszernego pokoju wychodzą na ogród. Czułem się
tam znakomicie.

Pani domu wyglądała surowo, poważnie, dostojnie. Mąż — mniejszy od niej,

wątły i przyjemny.

Umówiliśmy się, że śniadania będę jadał razem z państwem. Pani, która przyniosła

mi na tacy kawę, powiedziała, że musi wyjść dziś wcześniej i poleciła mężowi, żeby
się mną zaopiekował. Pochwaliłem znakomicie i uczciwie zaparzoną kawę, a widząc,
że towarzysz mój kawy nie pije, tylko ma na talerzu surowe jarzyny, zapytałem:

— A pan tak od rana na surówkach?
— Ano — powiedział — witaminy... Przynajmniej zapewniają o tym ludzie, którzy

słowa swe drukują. Żona moja powołuje się zawsze na słowo drukowane. Czytała, że
kawa jest szkodliwa. Nie wolno mi pić jej, chociaż pachnie tak rozkosznie.

— Kto wie — powiedziałem — może to i zdrowiej jeść na śniadanie surówki niż

podniecać się kofeiną.

— W związku z surówkami — mówił — opowiem panu, jaki miałem raz sen. Śni

mi się, że jestem własnym przodkiem w czasach bardzo odległych; po długim okresie
ewolucji jestem już człekokształtny. Skaczę z drzewa na drzewo w poszukiwaniu
surówki. A tam dalej siedzi na ziemi mój wuj, także — człekokształtny, i pociera
jeden kawałek drzewa o drugi. «Co wujo robi na tej murawie?» — pytam z wyso-
kości drzewa. «Wydobywam ogień. Upiekę sobie na nim antylopę. Uważaj: od tego
ognia, od tej pierwszej pieczeni zaczyna się cywilizacja, w której będę mógł nosić

116

background image

miano — c z ł o w i e k». Cóż — mówił dalej mój gospodarz — sen jak sen... nie
można odeń wymagać wielkiej ścisłości historycznej, naukowej... Ale kiedy się obu-
dziłem i widzę już przygotowaną na stole surówkę, w pierwszej chwili wydawało mi
się, że to jakiś powrót mój do stanu pierwotnego.

— Proszę pana — powiedziałem — żona pańska postawiła przede mną łaskawie

cały dzban doskonałej kawy. Czuję to, że miałby pan ochotę napić się chociaż fili-
żankę. Chętnie się z panem podzielę.

— Serdecznie dziękuję, ale zrobić tego nie mogę: byłaby to z mojej strony nie-

uczciwość, skorzystanie z nieobecności żony i uczynienie czegoś, czego mi nie
wolno.

— A rzeczywiście, przepraszam bardzo, nie przyszło mi to na myśl; nie mogę

namawiać nikogo do nieuczciwości.

— A jednak, proszę pana, byłem kiedyś nieuczciwy, przyznaję. Otóż małżonka

moja ma wiele broszur, prac, artykułów, poświęconych nikotynie i mówiących o jej
zgubnym działaniu. Kazała mi to przeczytać, abym zrozumiał, dlaczego nie wolno mi
więcej włożyć do ust papierosa. Nie paliłem. Ktoś dobry, widząc moją mękę, radził,
abym ssał pastylki eukaliptusowe. Ssałem. Ktoś inny pocieszał, że najgorsze to
pierwsze trzy miesiące, potem będę się czuł już lepiej. Pocieszałem się. Ale któregoś
dnia, gdy znalazłem w szufladzie pudełko papierosów, widok ten doprowadził mnie
prawie że do szału: papierosy zaczęły mnie kusić. Zrozumiałem, co to jest kuszenie.
Przypomniał mi się piękny obraz, na którym ponętne a rozwiązłe kobiety kuszą
świętego. Święty mógł się oprzeć, ja — nie mogłem: zapaliłem papierosa, otworzy-
łem drzwiczki od pieca. Piec ciągnął doskonale, co dmuchnę, to dym znika. Między
mną a piecem nastąpiło jakieś przyjazne porozumienie: byliśmy jak dwa stare hultaje
o duszy dziecka; bo to na wpół zabawa, na wpół przestępstwo, można się było
jeszcze w tym doszukać złośliwej przekory wobec zbyt surowych pedagogów. Ale
któregoś dnia dym, który puściłem do pieca, wrócił na pokój. «Co to znaczy, przy-
jacielu?» Piec nie odpowiadał; po prostu go «zatkało». Przyszła z miasta żona.
Stanęła na środku pokoju i poruszyła nozdrzami. Nie powiedziała ani słowa. Bo moja
żona jest osobą wysoce kulturalną i nikt nie słyszał jeszcze, aby mi zrobiła głośną
awanturę. Czułem się upokorzony; człowiek nie tyle wstydzi się tego, że postąpił
nieuczciwie, ile że dał się na nieuczciwości przyłapać. Żona przyniosła mi z biblio-
teczki książkę pod tytułem: Ćwiczenia przy wyrabianiu sobie silnej woli. Położyła
w milczeniu przede mną książkę, wskazując palcem motto w niej zamieszczone:
«Człowiek bez silnej woli jest jako liść opadły, miotany lada wiatru powiewem».
Wstydziłem się bardzo, że jestem jako liść opadły. I postanowiłem więcej nie ulegać
pokusom: nie palę, kawy prawdziwej nie piję.

— Oczywiście — powiedziałem — nie używa pan i napojów wyskokowych. Mają

one również, jak to mówią, «złą prasę». Wiele druków jest poświęconych sprawie
spożycia alkoholu.

117

background image

— Tak, proszę pana, nie piję. Tylko raz... Był to jubileusz kolegi, czterdzieści lat

pracy, zebranie przeciągnęło się do północy. A potem wstąpiliśmy z jubilatem na taki
kieliszek nieoficjalny, serdeczny, koleżeński. Potem ktoś kogoś odwoził do domu,
dorożka była pijana, myliły się adresy i już świtało. Gdy wróciłem, żona cierpliwie
czekała za stołem. Zacząłem mówić o tym, jak pięknie do jubilata przemówił nasz
prezes, jak podkreślał czterdzieści lat nieskazitelnej pracy, a wszyscy mieli łzy
w oczach. Żona cierpliwie słuchała. Wcale nie widać było wzruszenia z tego powodu,
że kolega ma poza sobą czterdzieści lat nieskazitelnej pracy. Wreszcie zapytała:
«skończyłeś?» Mógłbym jeszcze mówić dalej, ale wobec takiego zapytania powie-
działem, że «skończyłem». Żona wstała od stołu, podeszła do biblioteczki, otworzyła
książkę z obrazkami i pokazała mi wizerunek nerki. Kazała przeczytać, co jest pod
obrazkiem napisane. Przeczytałem: «nerka alkoholika». A potem przerzuciła parę
kartek i pokazała mi fotografię dziecka o twarzy kretyna. «Przeczytaj» — powie-
działa. Przeczytałem: «dziecko alkoholika». «Przepraszam cię — powiedziałem —
ale nie wiem, czemu to mi pokazujesz? Przecież my nie mamy... ja nie mam
dziecka». — «Ale masz nerki!» — powiedziała już z wyraźnym gniewem.

Proszę panów — mówił Profesor Tutka — w domu tym był prawdziwy kult dru-

kowanego słowa, wiara w słowo drukowane.

— My tutaj — powiedział sędzia — widzimy tę wiarę tylko ze strony pani. Bo

z tego, co opowiedział panu mąż jej podczas śniadania, widzimy w nim niedowiarka.

— Nie, panie sędzio, nie nazwałbym go niedowiarkiem. Mąż wierzył na pewno, że

to, co podają ludzie piszący o kofeinie, nikotynie i alkoholu, jest prawdą. Wierzył
również drukom, gdy mówiły o wielkim znaczeniu surówki. Uważał, iż autorzy dru-
ków, to ludzie światli a szlachetni, gdyż chcą się swym światłem podzielić z malucz-
kimi. A to, że karmiony codziennie surówką, miał sen o wuju, który chce przyrządzić
sobie comber z rożna, albo że nie mógł oprzeć się pokusie wypalenia papierosa, czy
też zbyt długo w nocy czcił jubilata, no... to są może pewne odchylenia, odstępstwa,
może nawet grzechy, ale to jeszcze nas nie upoważnia do posądzania go o brak wiary
w słowo drukowane.

118

background image

Profesor Tutka
w karecie

— Są opowiadania — mówił Profesor Tutka — w których daty czy nazwy miej-

scowości nie są ważne i mogą być pominięte przez opowiadającego. Czasami jednak
trzeba określić choćby ogólnikowo, kiedy się to działo. Otóż działo się w drugiej
połowie wieku dwudziestego.

Znalazłem się w małym miasteczku, położonym dość daleko od stolicy. Zała-

twiłem tam pewną sprawę i postanowiłem jeszcze tego dnia wyjechać. Okazało się,
że tylko dwa autobusy, jeden z rana, a drugi wieczorem, zabierają ludzi z tego
miasteczka. Było południe. Poinformowano mnie, że do celu swej podróży mógłbym
dostać się prędzej: na rynku jest człowiek, który ma karetę i odwozi gości na stację
kolejową, znajdującą się o kilkanaście kilometrów od miasteczka; z tej stacji często
odchodzą pociągi. Poszedłem na rynek i zobaczyłem karetę. Na drzwiczkach pod
szybą zauważyłem koronę dziewięciopałkową; szybę z drugiej strony zastępowała
dykta, dwa konie, robiące wrażenie sennych; jeden miał bielmo na oku. Nietrudno
było się zorientować, że kareta należała niegdyś do człowieka o tytule hrabiowskim,
teraz jest to «inicjatywa prywatna» woźnicy. Zapytałem nowego właściciela, czy
zawiezie mnie na stację i wiele to będzie kosztowało. Powiedział, że zawiezie,
i wymienił sumę dość dużą. «Czy nie za drogo?» Odpowiedź: «Owies, proszę pana,
teraz drogi». Rzeczywiście, wygląd koni potwierdzał, że owies jest drogi. Więc
wsiadłem, już nie targując się, do wnętrza karety. Mieliśmy ruszyć, gdy podeszła do
nas panienka, prosząc, aby ją zabrać na stację. Otworzyłem drzwiczki karety i zapro-
siłem uprzejmie do wnętrza. Panienka ładna i miła. Dowiedziałem się wkrótce, że jest
«księgową zakładu żywienia zbiorowego». Dziewczę sympatyczne, wesołe, a w po-
równaniu ze mną to jeszcze wprost dziecko. Podczas rozmowy objąłem dziecko
ramieniem, tak naturalnie, bezwiednie, jak ojciec obejmuje córkę lub wuj siostrze-
nicę. Przytuliła się do mnie z wdziękiem a serdecznie. Uczucia moje, spostrzegłem,
zaczynały być coraz mniej ojcowskimi.

Proszę panów! Gdybym był młodzieńcem, mógłbym wpaść w szał miłosny i stać

się jak głuszec, który nie tylko głuchnie z miłości, o czym wszyscy wiemy, ale, jak
twierdzą myśliwi, i również ślepnie podczas tokowania, gubi łączność z otaczającym
go światem, nie wyczuwa niebezpieczeństwa, traci zdolność rozumowania, a tylko
oddaje się dzikiej namiętności. Staje się ślepym kłębkiem chuci. Ale ja to coś innego;

119

background image

nie jak głuszec: bo gdy ręka moja przyciągała dziewczynę, głowa moja nie traciła
zdolności rozumowania. Myślałem o przeszłości karety, o tytułach zanikających, jak
tytuł hrabiowski, o tytułach nowych, jak «księgowa zakładu żywienia zbiorowego».
Przyszło mi także na myśl, że podróż staroświecką karetą jest wprawdzie wolniejsza
od jazdy samochodem czy odrzutowcem, ale wolniej czy szybciej posuwa się czło-
wiek naprzód do oznaczonego celu. Czyli istota jazdy pozostaje zawsze taka sama.

W pewnej chwili konie stanęły przed staroświeckim budynkiem. Woźnica zszedł

z kozła, zaczął sprawdzać podkowy, to znów coś tam majstrował przy wędzidłach.
Zapytałem:

— Co to za budynek?
— To jest stara karczma, w której zatrzymał się niegdyś Napoleon w drodze do

Moskwy.

— A co tam mieści się teraz? Świetlica? Szkoła?
— Nie. Gospoda.
— Więc można tam napić się kieliszek wódki?
— Można kieliszek, można i ćwiartkę.
— No to chodźmy — powiedziałem — na tę ćwiartkę. Zabraliśmy panienkę

z sobą. Woźnica po drugim kieliszku powiedział mi, że widać od razu, że jestem
inteligentny: bo z innym gościem, człowiek często przystanie, mówi mu, że tu się
zatrzymał Napoleon w drodze do Moskwy, a gość — nic. Nie zaprosi na wódkę.
Historia zupełnie go nie interesuje.

Wkrótce wróciliśmy do karety.
— Teraz pojedziemy po kawalersku! — powiedział woźnica.
Rzeczywiście konie szarpnęły i szły jakiś czas tęgim kłusem. Wszystko jakby

nabrało życia: panienkę przygarnąłem mocniej i czulej. Ale i w głowie mojej stało się
jakby jaśniej, a rozważania moje nad czasem, nad rzeczami, co są zmienne i wieczne,
stały się jeszcze ciekawsze. Na przykład: dawniej — karczma, dziś — gospoda. To,
co dawniej nazywano miarką, dziś nazywają ćwiartką. Ale treść tej miarki czy
ćwiartki wciąż taka sama. I mniejsza z tym, czy rozważania moje były głębokie czy
płytkie, bojowe, twórcze czy tylko pełne smutnych refleksji: dość, że myślałem.
Jestem człowiekiem, panowie, więc mogę, obejmując księgową — myśleć; zwierzę
w towarzystwie osobnika płci odmiennej nie myśli, staje się samą chucią.

— Tak... — powiedział sędzia — pięknie... ale czy księgowa nie wolałaby, aby

pan, człowiek, istota myśląca, mniej myślał, a był raczej jak ten głuszec!

— Wolałaby, panie sędzio.

120

background image

O różnych poglądach

— Mówicie panowie — odezwał się Profesor Tutka — że ludzie o różnych poglą-

dach doprowadzają siebie i innych podczas dyskusji do irytacji, gniewu, czasem
nawet do nienawiści i patrzą na siebie wrogo. Ale można żyć i w zgodzie pomimo
utarczek, mimo myśli oskarżających przeciwnika o braki umysłowe.

Opowiem o pewnym małżeństwie: ludzie starsi; pani rzutka, aktywna, pan — ci-

chy i bierny. Hasłem pani była walka. Zawsze walczyć! Nie poddawać się, walczyć
ze złem! Mąż wyznawał: «Nie sprzeciwiać się złu». Przedstawiając sprawę poglą-
dowo, jeżeli ukazalibyśmy zło jako czarnego kota, pani na jego widok mówiłaby:
«a kysz, a kysz!», a pan raczej przyjaźnie: «kici, kici, koteczku».

Poglądy pani, jej postawa, trafiają ludziom lepiej do przekonania; pogląd pana

uważany jest przez ogół nawet za szkodliwy. Pan jednak miał za sobą potężny
autorytet w postaci wielkiego powieściopisarza, myśliciela i moralisty. Postać
popularna, malownicza, z piękną brodą, chodząca w zgrzebnej koszuli i boso. Ta
postać była obrońcą pana, bowiem słynęła z tego, że «nie sprzeciwiała się złu».

Pani uważała, między innymi, za zło starość. Najlepszym sposobem walki ze

starością to, według pani, dotrzymywać kroku młodym, nie dać się wyprzedzić. Pan
uważał, iż lepiej usiąść w fotelu i nie męczyć się w dotrzymywaniu kroku młodym.
Niech wyprzedzają.

Pani urządzała sobie w ogródku tzw. «bieg przez płotki». Mężowi kazała notować

czas i wyniki, które sprawdzała później z wynikami młodych lekkoatletek, notowa-
nych w prasie. Raz skoczywszy przez płotek — upadła. Wstała, ale przy pomocy
męża i przechodzącego sąsiada. Zaprowadzono ją do łóżka. Zawezwany lekarz
sportowy okazał się człowiekiem bardzo delikatnym: zaczął mówić o tym, że w spor-
cie — to może nawet i smutne — ale ludzie powyżej lat... powiedzmy... dwudziestu
ośmiu, muszą już myśleć o sukcesach... trenera. Bo w innych, jak się wyraził,
«dyscyplinach», na przykład w literaturze, sztuce, dwudziestoośmioletnie talenty
dopiero dojrzewają. W sporcie inaczej. Więc należałoby z niektórych wyczynów
zrezygnować.

Pani usłuchała lekarza, który w sposób tak delikatny poruszył sprawę jej wieku,

i zrezygnowała z sukcesów sportowych. Postanowiła jednak dalej dotrzymywać
kroku młodym, chociaż już w sposób mniej męczący. Mianowicie przerzuciła się na
entuzjastkę młodej sztuki. Śmiała się wraz z młodymi z jelenia jako motywu ma-

121

background image

larskiego; drwiła z utworów muzycznych, w których słyszało się melodię. A śmiech
ten był szyderczy, drwina okrutna.

Mąż nie śmiał się z jelenia i nie drwił z utworów muzycznych, które były melo-

dyjne.

Pani twierdziła, że należy walczyć ze złym smakiem szerokich mas, pan uważał, że

«szerokie masy» mają prawo do odczuwania sztuki po swojemu i on nie będzie tego
prawa im odbierał.

Ale dążę do tego, panowie, aby wam wykazać, że małżeństwo, o którym mówię,

pomimo różnicy poglądów miało cel wspólny: samochód. Państwo zbierali nań
zgodnie, cierpliwie i wreszcie kupili.

— Hm... — powiedział sędzia — samochód... o ile rozumiem, to ten nabytek

obojga państwa uważa pan za coś ważniejszego niż ten czy inny pogląd na świat...
Przykład, dla mnie osobiście, może zbyt mało przekonywający. Ale jeżeli ten samo-
chód uważać jako pewną przenośnię, jako «rzecz trzecią», która godzi ludzi powaś-
nionych, to rzeczywiście trzeba przyznać, że są chwile w życiu jednostek i całych
narodów, kiedy różnice poglądów maleją, ,znikają, bo zjawia się rzecz ważniejsza.
Ta rzecz ważniejsza pochłania nawet sprawy, które przedtem wydawały się nam
poważnymi.

— Myśl moją wyjaśnił pan doskonale, panie sędzio. I rozumiem zastrzeżenia

pańskie co do tego samochodu. Rzeczywiście, samochód jest pojazdem tak pospo-
litym, że pomimo swoich koni mechanicznych nie ma tej siły emocjonalnej, która
kazałaby uwierzyć, iż może ten pojazd pogodzić powaśnionych. Ale jeżeli wspom-
niałem o tym samochodzie, to jeszcze powiem ciąg dalszy, dlaczego różne poglądy
pogodził. Prowadziła go oczywiście pani — i starała się raz osiągnąć najwyższą
szybkość, do jakiej samochód był zdolny. Osiągnęła. Ale w pewnej chwili uderzyła
o pień przydrożnego drzewa. Pień pozostał, tylko posypały się liście. Cóż, szkoda
liści, ale że to była jesień, więc i tak opadłyby wkrótce.

— No dobrze — «liście, liście...» pan mówi. Ale co z samochodem?
— Jak mi opowiadano, cały przód samochodu, mniej więcej do połowy karoserii,

wyglądał jak ściśnięta harmonia.

— A tych dwoje o różnych poglądach?
— No... tych dwoje siedziało na przedzie samochodu.

122

background image

Profesor Tutka
o telewizji

Gdy Profesor Tutka wszedł do kawiarni, jeden z panów oglądał tygodnik —

«Problemy Dnia Dzisiejszego». Profesor Tutka nawiązał opowiadanie swoje do tego
nagłówka.

— «Problemy Dnia Dzisiejszego»... Tytuł ten skojarzył mi się w tej chwili z tele-

wizorem. Może dlatego, panowie, że wczoraj widziałem na małym ekranie za szkłem
grupę inżynierów i socjologów, omawiających sprawy automatyzacji. Oczywiście,
automatyzacja to poważny i ciekawy problem dnia dzisiejszego, więc słuchałem
z zainteresowaniem, o czym mówił światły inżynier, a o czym światły socjolog. Ale
i sam telewizor ma w sobie, w drugiej połowie wieku dwudziestego, coś, co jest
jeszcze nowe, współczesne, dzisiejsze. Bo kiedy czytamy, na przykład w gazecie,
o praktykach wiejskich znachorów, publicysta, piszący na ten temat, niemal zawsze
zakończy słowami: «i pomyśleć, że to się dzieje w epoce radia, telewizji i lotów
kosmicznych».

Opowiem wam teraz o dwu zdarzeniach w związku z telewizją. Znam człowieka

bardzo solidnego, który, jako uprzejmy, uczynny urzędnik, dopomógł mi w paru
sprawach, stąd przy spotkaniu poza urzędem zawsze przyjazna pogawędka. Opowie-
dział mi z wyraźną goryczą rzecz następującą: ma żonę i troje dzieci; dba bardzo
o swój dom rodzinny i kupił na gwiazdkę telewizor. Pewnego dnia nadawano audycję
pod tytułem: Czy znasz dobrze nasze miasto? Pokazywano tam fragmenty mało zna-
nych ulic i uliczek. Kto zgadnie — znaczy, że zna dobrze nasze miasto. Żona,
patrząc, nie próbowała odgadnąć — zdrzemnęła się. Mąż także był zmęczony, zwiesił
głowę i przymknął oczy. Naraz dzieci, patrząc na mało znane fragmenty uliczek,
zaczęły krzyczeć z radością: «O! tata, tata!» Żona ocknęła się i widzi swego męża,
idącego pod rękę z młodą koleżanką biurową. Zauważyła nawet, że uśmiechał się do
niej i z ożywieniem coś jej opowiadał, a w domu jest milczący i ponury. Jak widzimy,
operator z telewizji, poszukując ciekawych fragmentów miasta, uchwycił i tych
dwoje, bez ich wiedzy. No cóż, panowie, to po prostu wypadek: pan z telewizji nie
przypuszczał nawet, że zmąci spokój domowy i wywoła taką radość dzieci, które,
widząc tatę codziennie, radości na jego widok zwykle nie okazywały.

Ale druga rzecz w związku z telewizorem jest ciekawsza i dająca więcej do my-

ślenia.

123

background image

Otóż znajome małżeństwo, spotkawszy mnie na ulicy, zaproponowało, abym

poszedł z nimi na stadion popatrzeć na ciekawe zawody. Zgodziłem się, szliśmy we
trójkę, zajęliśmy miejsca — patrzymy. Mąż i ja spoglądaliśmy dość obojętnie na
zawodników, omawiając ostatnie wypadki polityczne na terenie Afryki. W pewnej
chwili przerwaliśmy rozmowę: niesamowity krzyk, rozdzierające uszy gwizdania nie
pozwoliły dzielić się poglądami naszymi na sprawy polityczne. Spojrzeliśmy na
panią: zerwała się z miejsca, twarz jej stała się straszna i pani, stojąc, zaczęła wygra-
żać i rzucać raz po raz słowem obelżywym w sędziego. Obelżywym — bo krzyczała:
«kalosz». To było nawet zastanawiające, jak ta łagodna, miła, a nawet dystyngowana
pani zmieniła się nagle w furię; można by ją porównać także do wybuchającego wul-
kanu o nazwie geograficznej «Megiera». Uspokojono się po kilku minutach, zawody
wkrótce ukończono, a my opuściliśmy stadion. Pani z uprzejmym uśmiechem
zaprosiła mnie na jutrzejszy obiad. Podziękowałem i powiedziałem, że się «stawię»
o oznaczonej porze.

Obiad smaczny, rozmowa przyjemna. Na kawę przeszliśmy do sąsiedniego pokoju,

w którym stał telewizor. Po chwili zapowiedziano z uśmiechem, że zobaczymy teraz
wczorajsze, zawody na stadionie. Wolałbym, aby zapowiedziano z uśmiechem coś
innego, czego nie widziałem, ale pani domu ucieszyła się bardzo, że znów to zo-
baczy. Nie wiedziała, że ujrzy tam i siebie: oto będący blisko nas operator z kamerą
podczas wybuchu gniewu na sędziego skierował obiektyw na publiczność. Wodził
nim po roznamiętnionych twarzach, wreszcie zatrzymał go na pani z naszego towa-
rzystwa. Zobaczyliśmy na ekranie twarz tę, pełną gniewu, wyrzucającą z siebie słowa
obelżywe. W pewnej chwili operator twarz tę powiększył, zbliżył do widza i ukazał
straszną maszkarę. Z jakąś zawziętością kierował swój obiektyw na tę twarz jedyną,
wybraną spośród twarzy tysiąca. Wreszcie, gdy tłum ochłonął, aparat swój skierował
na zawodników. Zauważyłem teraz, że pani posmutniała, mąż jej uśmiechał się nie-
wyraźnie, ja udawałem, że niczego osobliwego nie spostrzegłem. Wyczułem, że pani
jest tym pokazaniem siebie głęboko dotknięta i mężowi jej również jest przykro. Gdy
pożegnałem gospodarzy i szedłem ulicą, zacząłem prowadzić w myśli taki przy-
puszczalny dialog między mną a tym operatorem z telewizji:

Ja: «czy miał pan prawo zatrzymać swój obiektyw tak długo na postaci tej pani?»

On: (chciałem pokazać reakcję tłumu, a ponieważ twarz ta wydała mi się charak-
terystyczna, więc ją dłużej filmowałem». Ja: «tę kobietę pan skrzywdził; przedstawił
ją pan w świetle niekorzystnym, zeszpecił, ośmieszył». On: «może; jestem nie tylko
technikiem, ale i artystą, więc mam prawo nawet do obnażania, do ukazania „kobiety
nagiej”». Ja: «przypuszczam, że ma pan na myśli obnażenie kobiety z szat konwe-
nansu, ze zwykłych obyczajów towarzyskich, i ukazanie jej jako „prawdziwej” czy
„nagiej” w chwili silnych podniet, nieświadomych odruchów, a jak w tym wypadku
— prawdziwego gniewu. Oczywiście, wolno to artyście pokazać, ale wówczas, gdy
to będzie jakaś nie określona bliżej „Ewa”; nie kobieta, mająca swój dowód osobisty,
metrykę, imię i nazwisko; dał pan jej podobiznę podstępnie, bez pozwolenia; a poza
tym — przedstawił pan ją fałszywie». On: «fałszywie? Obiektyw nie może przed-

124

background image

stawić fałszywie». Ja: «może; pan w pewnej chwili twarz tę powiększył do nie-
naturalnych rozmiarów; twarz tak powiększona nie jest prawdziwa; poza tym po-
większył ją pan i przez to, że wyodrębnił tę postać, należącą w tej chwili do tłumu,
miotaną namiętnością zbiorową, namiętnością tłumu — pan pokazał ją jako indy-
widualność, a to, w tym wypadku, było ukazaniem fałszywym; słowem, nie miał pan
prawa tak tej kobiety przedstawiać».

A więc, panowie, dałem dwa przykłady. W pierwszym wypadku trudno doszukać

się winy pana z telewizji: to po prostu złośliwy zbieg okoliczności, iż przyzwoity,
uczynny i dbający o rodzinę urzędnik został pokazany żonie i dzieciom w towa-
rzystwie młodziutkiej koleżanki, tu chodziło o pokazanie mało znanych fragmentów
miasta, a nie o pokazanie człowieka i jego spraw osobistych.

Inaczej wygląda sprawa w wypadku drugim.
Odezwał się teraz mecenas:
— Słuchałem z zainteresowaniem. Pomyślałem sobie, co mógłbym powiedzieć tej

pani, która przyszłaby do mnie, chcąc wytoczyć telewizji sprawę o zniesławienie.
Przyznałbym, że jest pokrzywdzona, ale... sprawę przegramy. W każdym razie pan.
Profesorze, może napisać artykuł na ten temat i umieścić go w tygodniku «Problemy
Dnia Dzisiejszego».

— E, panie... powiedziano by mi w redakcji, że jestem niewspółczesny: w epoce

radia, telewizji i lotów kosmicznych staję w obronie własności prywatnej, jaką przed-
stawia twarz jakiejś pani.

125

background image

Przygoda na korytarzu

Rejent opowiadał o niemiłej przygodzie, jaką miał wieczorem na schodach

z powodu wykręconej żarówki. Profesor Tutka również miał niegdyś niemiłą
przygodę z tej samej przyczyny, tylko, że nie na schodach, a na ciemnym korytarzu.
Opowiedział o tym, co wówczas zaszło.

— Szedłem do znajomego. Mieszkał on na piętrze, które zwano kawalerskim:

długi korytarz i szereg pokojów, jak w hotelu. Byłem tam raz i pamiętałem, że ów
znajomy mieszkał pod numerem piętnastym, trzecie czy czwarte drzwi od końca
korytarza. Numeru nie mogłem zobaczyć, bowiem żarówka na suficie nie świeciła.
Nie byłem bardzo pewny, czy są to drzwi prowadzące do mieszkania znajomego,
więc postanowiłem lekko zapukać; jeżeli odezwie się, to będzie on, jeżeli posłyszę
głos inny, oczywiście — to nie on; byłem przygotowany nawet, że posłyszę pytanie,
jak to czasem bywa, dość ostre: «kto tam?» Posłyszałem bardzo miły głos kobiecy,
niegłośny, i pytanie jakby filuterne i pieszczotliwe: «a kto tam?»

Chciałem przeprosić najuprzejmiej i zapytać o mieszkanie znajomego. Nie zdą-

żyłem: oto nagle z mroków korytarza wyskoczyła przyczajona postać, poczułem
uderzenie laską w ramię, a chrapliwy głos oznajmił: «A! mam cię!»

— Kogo masz? — zapytałem oburzony i gotów do obrony swym parasolem.
Napastnik na chwilę zaniemówił, a po tej chwili powiedział:
— Przepraszam najmocniej... zaszła tu przykra pomyłka... proszę mi wybaczyć...
— I ja myślę, że omyłka — odpowiedziałem; — Dla pana tylko — przykra, dla

mnie nawet bolesna.

— O tak, rozumiem, pan się omylił i zapukał do innych drzwi. Wziąłem pana

z powodu ciemności i krótkiego wzroku za kogoś, na którego czekałem.

— I rzucił się pan na niego tak podstępnie z ciemności.
— Rzuciłem się. Byłem przekonany, że ten łajdak zapukał do drzwi mojej żony.
— Nie wolno mu pukać do pańskiej żony?
— Nie.
— Czy szedł on, aby... — tu przesunęło mi się w myśli parę słów, wybrałem z nich

biblijne — czy szedł, aby cudzołożyć?

126

background image

— Tak.
— Ha... w takim razie pański wyczyn jest do pewnego stopnia usprawiedliwiony.

Szkoda tylko, że nie pomyślał pan nad tym, że w ciemności i mając wzrok krótki —
nie strzela się do celu.

Skierowałem się w stronę oświetlonych schodów. Mężczyzna poszedł za mną.

Zobaczyłem teraz w świetle niewielkiego człowieka. Nie był groźny: pokorny,
załamany.

— Panie — mówił — jeszcze raz proszę, aby mi pan wybaczył. Pan to chyba

zrozumie... Wyjeżdżam czasem służbowo i wiem, że wtedy ten łotr, ten łajdak,
korzysta z mojej nieobecności. Dziś powiedziałem żonie, że wyjeżdżam, ale nie
wyjechałem... Postanowiłem czekać w ukryciu za paką.

— I wykręcił pan żarówkę, żeby było ciemno.
— Tak, wykręciłem. Przyznaję.
— I nie pomyślał pan o tym, że ktoś, kto szuka w ciemności drzwi do swego zna-

jomego, mógł się omylić i zapukać do drzwi pańskiej żony.

— Nie pomyślałem.
Człowiek ten wyglądał tak nieszczęśliwie, miał łzy w oczach, więc gniew mój

osłabł znacznie.

— No — powiedziałem — trudno... uznaję, że jestem ofiarą tylko omyłki. Na tym

sprawę zakończymy. Żegnam.

Zrezygnowałem już z odwiedzin znajomego, wyszedłem na ulicę, a że to była

pora, w której zawsze spotykam się z wami, panowie, więc skierowałem się w stronę
tej kawiarni.

Wówczas nie opowiedziałem wam o mojej przygodzie. Człowiek obity opowiada

o tym niechętnie. Już chętniej chwali się, że kogoś obił. Ale dziś, po latach, mogę
opowiedzieć. Gdy pożegnałem się z wami i szedłem ulicą ku domowi, zacząłem
myśleć znów o swej niespodziewanej przygodzie.

Zazdrość... Znałem ją i z własnych przeżyć, i z literatury. Powieściopisarze często

mówią o zazdrości w swych książkach, dramaturdzy w swych sztukach. I przyszedł
mi na myśl stary ze znanej powieści, który podpalił własną stodołę, kryjówkę zako-
chanych, a sam stanął przy wierzejach z widłami, aby rozprawić się odpowiednio
z ukochanym żony. I pomyślałem, że bądź co bądź, byłem w lepszym położeniu, bo
to tylko laska, a co by się stało, gdyby tak do mnie zazdrosny — z widłami. I nawet
po chwili zrobiło mi się żal biedaka. Cierpiał. Powiadają, że cierpienia zaliczane do
duchowych są gorsze od cierpień fizycznych. Bolało i mnie, to prawda, ale człowiek
tamten cierpiał więcej. I przyszło mi na myśl powiedzenie: «zrozumieć to znaczy —
przebaczyć». Nie wiem, kto pierwszy w sposób podobny się wyraził; na pewno takie
myśli mógł mieć człowiek już cywilizowany; ten, który myślom takim nadał kształt

127

background image

lapidarny, musiał być niewątpliwie pisarzem; ja byłem w tej chwili tym, co słowa te
z uznaniem powtórzył. A więc nie mam już do ciebie żalu, nieszczęsny człowieku...

Wszedłem do swego mieszkania, później w łazience stanąłem przed lustrem.

Zdjąłem koszulę, widzę wielki siniak na ramieniu. Podniosłem rękę — o! boli. I w tej
chwili przyjazne uczucia do tego z laską znacznie ostygły. Bo trudniej jest wybaczyć
komuś, panowie, gdy boli.

Ale po chwili znów pomyślałem: «zrozumieć to znaczy — przebaczyć ». Byłem

nawet dumny z tego, że pomimo bólu mogę zająć postawę szlachetną. Znów pod-
niosłem rękę: jeszcze silniej zabolała; aż syknąłem; a to mnie drań zdzielił!

Słowa nie były wytworne — przyznaję. Ale nawet człowiekowi wytwornemu

podczas nagłego bólu czy gniewu zdarzy się, że użyje słowa jeszcze mocniejszego.
Zwłaszcza gdy jest sam i może być wówczas szczery. A pomimo bólu jeszcze raz
powtórzyłem: «zrozumieć to znaczy — przebaczyć». I byłem znów szlachetny
i dumny.

Zacząłem znów myśleć. Los, wypadek nazywają ślepym; dodałbym do tego, że

jest bezmyślny; nie można oczekiwać także od losu czy wypadku żadnej sprawie-
dliwości. Bo na przykład, tamten, co pukał do drzwi cudzej żony, miał później przy-
jemność; ja nie miałem przyjemności, a — oberwałem. Co za niesprawiedliwość!
Pomimo tych myśli znów powtórzyłem sobie: «zrozumieć to znaczy — wybaczyć».

Tylko nasunęło mi się małe zastrzeżenie: szkoda jednak — myślałem — że i druga

strona nie rozumuje tak samo; żeby człowiek ów zrozumiał swoją żonę, nie miałbym
tego sińca na ramieniu.

128

background image

O pszczołach i miodzie

Przy stoliku kawiarnianym, śród panów, siedział znajomy rejenta, człowiek młody,

jak się okazało z rozmowy, zamiłowany amator-pszczelarz. W związku z pszczołami
sędzia opowiedział o przygodzie, jaka go niegdyś spotkała: jechał wozem konnym
przez wieś i opadły go pszczoły; pogryzły jego, woźnicę i konia; sędzia pięć dni leżał
potem w łóżku, a lekarz powiedział, że gdyby jeszcze z dziesięć, piętnaście pszczół
dobrało się do ciała sędziego, kto wie czyby nie umarł. Od tej pory sędzia nie lubi
pszczół.

— Przepraszam pana sędziego, ale pszczoły nie gryzą — odezwał się delikatnie

ów amator-pszczelarz — one — żądlą.

Słowo «żądlą» powiedział łagodnie, niemal czule.
— Ach, żądlą, żądlą — zirytował się sędzia — wiem, że jak nie ma zębów, gryźć

nie może, ale tak od wieków mówiono i każdy zrozumie. Wymyśliliście słowo
«żądlą» i każecie tak nam mówić. Tak mnie wtedy cholery pogryzły, ledwie z życiem
uszedłem, a mam mówić, że kochane żądliły. Życzyłem im, aby wszystkie wyzdy-
chały.

Młody amator-pszczelarz posiedział jeszcze chwilę przy stoliku, ale zdawało się,

że «cholery, które pogryzły» odczuł jako osobistą zniewagę. Pożegnał wkrótce
panów.

— Obraził się — mruknął sędzia. — Pszczoła według niego nie zdycha, ale —

umiera. Pies-przyjaciel zdycha, koń zdycha, niedawno straciłem ulubioną papużkę,
mówiono, że zdechła, a pszczoła — «umiera». Może jeszcze delikatniej: «przenosi
się do innego świata».

— Nie dziwię się panu sędziemu — odezwał się teraz Profesor Tutka. — Często

po jakimś wypadku pozostaje nam niechęć czy uraz, i nosimy to w sobie przez całe
życie. W związku z pszczołami przypomniała mi się wycieczka za miasto.

W gorący dzień lipcowy przechodziłem koło podmiejskiej zagrody i ujrzałem

w pobliżu domu kilka wielkich drzew, może pozostałość jakiegoś parku. Kusiło
mnie, aby usiąść w cieniu tych drzew. Z domu wyszedł gospodarz, piękny siwowłosy
starzec, więc zapytałem, czy pozwoli mi trochę w swoim obejściu odpocząć. Powie-
dział: «Proszę bardzo».

129

background image

Ja usiadłem pod lipą, która stała śród innych drzew na niewielkim wzniesieniu,

a gospodarz poszedł nieco dalej, na łączkę, gdzie barwiło się kilkanaście różnokolo-
rowych uli. Podobał mi się ten starzec: dostojny, piękny; gdybym był malarzem i wy-
konywał jakiś fresk historyczny, tego starca wziąłbym za model jako króla Piasta.

Patrzyłem, jak pszczelarz krząta się koło ula, i wsłuchiwałem się w brzęczenie

pszczół, które zbierały nad głową moją miód z lipy. To brzęczenie poeta nazwałby
muzyką. Muzyka może niebogata, monotonna, ale przyjemna. Jakiś kompozytor
mógłby ją nawet przedrzeźniać i wzbogacić w swym utworze, rozpisanym na
instrumenty smyczkowe.

Przyszli mi teraz na myśl poeci, którzy o pszczołach i miodzie wiele napisali.

Gdyby to z najdawniejszych i nowszych druków ktoś zebrał i wypisał, nie wiem,
czyby zdołał zmieścić w kilku grubych tomach. Pomyślałem także o sławnym poecie
belgijskim, który porzucił pisanie o wrażliwych, wyczuwających nadchodzące nie-
szczęście księżniczkach, a zaczął badać życie pszczół. Dużo i pięknie o nich napisał,
zarzucano mu jednak, że sprawy owadów łączył zbyt ściśle ze sprawami ludzkimi.
A wielu dowodzi, że łączyć nie należy: człowiek myśli, rozumuje, może być i nie-
posłuszny, i przekorny, gdy owad poddaje się nieświadomie tylko różnym bodźcom,
odruchom i jest ich niewolnikiem.

Rzeczywiście, można dać wiele przykładów na to, że świat pszczół jest inny od

naszego i nie należy łączyć spraw owadów z naszą psychiką, z naszym rozumowa-
niem. Bo oto, co zaobserwowałem: pszczoły siadały na rękach i nawet na głowie
starego pszczelarza, nie czyniąc mu krzywdy; a przecież człowiek ten, według na-
szych pojęć, to typowy kapitalista: zbiera owoce pracy pszczół i chociaż daje im
domek, i nawet podkarmia je, aby — jak mówi — «nie spadły», ale czyni to dla
zysku; postępuje też dość sprytnie w tym dokarmianiu: zabiera miód, a daje pszczo-
łom siedmiokroć tańszy cukier buraczany. Pomimo tego nie buntują się, nie strajkują
i nie robią przykrości kapitaliście.

A tu znów jedzie na wózku nasz sędzia, mąż sprawiedliwy, który żadnej pszczoły

nie skrzywdził, nie wyzyskał, a jak to słyszeliśmy, pszczoły napadły na sędziego
i gdyby jeszcze dziesięć, piętnaście dostało się do jego ciała, sądownictwo byłoby
w żałobie. A więc gdzie tu są nasze rozumowania, poglądy, poczucie sprawiedli-
wości, sumienie?

I tak, siedząc pod lipą, zastanawiałem się nad niejednym w związku z pszczołami;

dlaczego te owady cieszą się taką sympatią ogółu — oczywiście, z wyjątkiem pana
sędziego, o którego przygodzie wówczas nie słyszałem. Niewątpliwie i dlatego, że są
pożyteczne. A chociaż w ostatnich kilkudziesięciu latach wiele rzekomych szkod-
ników śród zwierząt, ptactwa, owadów czy nawet bakterii zostało zrehabilitowanych
i nie uznaje się ich za naszych wrogów, jednak stare sympatie i uprzedzenia do nie-
których stworzeń nie znikają.

Czy tylko pożytek jest przyczyną tej sympatii? Myślę, że pszczoły kojarzą się

w naszej wyobraźni z pogodą, ze słońcem, z kwiatami i słodyczą. Bo same one nawet

130

background image

takie słodkie nie są: bezwzględne i nawet okrutne dla trutniów — zupełnie inaczej niż
śród nas, gdzie trutniom na ogół dobrze się powodzi — są wprawdzie wszystkie
pszczoły dobre dla matki, i znów nieco inaczej niż śród ludzi, gdzie niejedna córka
dokucza matce, każe jej gotować, niańczyć dzieci, a sama idzie do kina. A więc jest
to świat inny od naszego i słusznie przyrodnicy ostrzegają, aby nie kojarzyć go ze
światem naszym.

Jednakże trudno się nam z tych kojarzeń wyzwolić; bo na przykład, jeżeli już

mowa o pszczołach, gdy spojrzymy na plaster miodu, musimy podziwiać to budow-
nictwo, chociaż pszczoła budowniczym w naszym znaczeniu nie jest; nie używa
ciężarka na sznurku, aby sobie pomóc w sprawach pionu, ani tzw. waserwagi, aby to
był dobry poziom, nie zna liczb ani obliczeń, nie wie, co to — kubista, a tworzy
sześciany; słowem, buduje, i to nowocześnie, oszczędnie i celowo.

A w ogóle wciąż spotykamy się w życiu z łączeniem, kojarzeniem, porówny-

waniem zwierząt, ptaków, płazów czy owadów z nami. Często na przykład dwaj
panowie, siedząc nad piątym, szóstym kieliszkiem, rozmarzą się wódką i obliczając
swoje jakieś, czterdzieści parę lat, jakie przeżyli, powiadają: «co tu gadać... jesteśmy
już stare konie». To znów, rozmawiając o bliźnich, ludzie mówią: «to nie orzeł»;
a czasem po prostu: «świnia». W kobietach dopatrują się również wielu podobieństw
do stworzeń: mówią pieszczotliwie — «myszka», «kociak». Czasem wyrażają się
grzecznie: «ćma nocna». O młodziutkich dziewczętach dobrotliwie: «koza». O doma-
torce, dbającej o dzieci — «kura domowa», czasem używają dla charakterystyki
innych wyrazów wziętych z zoologii: «osa», «wydra», «flądra», «żmija».

I tak, wciąż siedząc pod lipą, myślałem o tym i owym, zapadałem chwilami

w zadumę, czasem jakby w medytacje panteisty nad zagadkami świata. Wreszcie
podniosłem się, widząc, że piękny starzec idzie teraz ku mnie. Podziękowałem mu,
że pozwolił mi odpocząć śród drzew i obserwować jego ciekawą pracę. Zapytałem,
czy nie zechciałby odstąpić mi trochę świeżego miodu. Odpowiedział, że miód
sprzedaje w cenie masła: litr miodu — tyle, co kilogram masła. Poprosiłem o pół
litra, zapłaciłem jak za pół kilograma masła, słoik z miodem włożyłem do teczki
i szedłem ku miastu, przepełniony urokami natury. Gdy byłem już w domu, słoik
postawiłem na półce swej szafki, a że nie jestem wielkim amatorem miodu, więc
wkrótce zapomniałem o tym nabytku.

Pewnego dnia z rana odwiedził mnie, będąc przejazdem w naszym mieście, ku-

zynek, młody student. Chciałem poczęstować go śniadaniem, szukałem czegoś do
zjedzenia w szafce i zobaczyłem między innymi słoik miodu, nabyty podczas mej
wycieczki. Kuzynek ów specjalizował się w przetwórstwie jarzyn i owoców. Jednym
z przedmiotów, jakiego się uczył, było towaroznawstwo.

Kuzynek wziął pod światło słoik miodu, później na spodeczek nalał wody, potem

ze słoika trochę miodu i zrobił jakąś prymitywną, domową analizę. Chciał młody
pokazać, co umie. Dowiódł mi, że nie jest to miód czysty, ale ma dużą domieszkę
cukru buraczanego.

131

background image

«Ha... — pomyślałem — burak jest także rośliną wartościową... A czy słodycz

wydobędzie z rośliny pszczoła, czy chemik-technolog i poda nam ją w postaci cukru,
jaki widzimy później na swym stole, to właściwie już jest wszystko jedno. Wpraw-
dzie poeci wolą mówić o kwiatach niż o buraku i wolą w swym wierszu pszczołę niż
technologa, ale... nie samą poezją człowiek żyje».

Tak myślałem, ale nieco później; bo pierwsze słowa, skierowane pod adresem

pięknego, dostojnego starca, po zapoznaniu się z wynikiem analizy, pierwsze słowa
mej myśli były takie: «Ech, ty stary złodzieju».

132

background image

Sprawa osobista

— Odwiedziłem raz znajomą — mówił Profesor Tutka — żonę architekta. Po

chwili rozmowy zorientowałem się, że jest bardzo przygnębiona. Spytałem o przy-
czynę: czy ma jakie zmartwienie? Wówczas oczy jej zaszły łzami.

— Mój mąż... mój mąż... — nie mogła mówić dalej.
— Czyżby coś się stało? Widziałem go przed paroma dniami, rozmawialiśmy

nawet.

— Mój mąż... ma lewy bok po prawej stronie.
— Wybaczy pani... nie bardzo rozumiem.
— Tak on twierdzi. Że ma lewy bok po prawej stronie. To na pewno — mówiła

dalej — z przepracowania. Wymyślił nową konstrukcję dachu, pracuje nad tym po
nocach i... coś mu się widocznie pomyliło.

— No tak, z przepracowania powstają czasem pewne, jak to mówią — zaburzenia.

Ale w tym wypadku nie widzę powodu do rozpaczy. Odpocznie i znów będzie miał
lewy bok po lewej strome.

Pani odpowiedziała:
— Niestety nie można go namówić, żeby odpoczął. Mówi, że nie jest zmęczony

i musi dokończyć to, co zaprojektował. O tym, żeby się poradził lekarza, nie ma
mowy: powiada, że jest zdrów zupełnie. Proszę pana — mówiła dalej — wiem, że
pan jest zaprzyjaźniony z profesorem Meinem. Czy nie byłoby sposobu, aby go
profesor Mein zbadał? Tylko jak to zrobić? Profesor jest tak znanym psychiatrą, że
w mężu mogłoby to wywołać jakieś podejrzenia.

— Rozumiem. Chciałaby pani, żeby to załatwić dyskretnie. Cóż... pomyślimy

o tym. Z Meinem rzeczywiście jestem zaprzyjaźniony. Tylko... że lekarze podobno
umieją czasem wyszukać w chorym, a nawet zdrowym zbyt wiele, czasem się
pomylić... Ja sam nie jestem pewien, czy Mein po dyskusji ze mną nie uważa, iż
wszystko w mojej głowie jest ułożone właściwie. Ale jeżeli pani chce koniecznie, aby
męża badał lekarz, to może zrobimy w ten sposób: za kilka dni są moje imieniny,
zbiera się zwykle wieczorem kilka osób na małe kawalerskie przyjęcie. Przychodzi
zawsze Mein. Poproszę męża pani, aby przyszedł także. Powiem Meinowi, że mąż
pani ma lewy bok po prawej stronie. Reszta towarzystwa oczywiście będzie myślała,

133

background image

że ma, jak i oni, lewy bok po lewej stronie. Dowiem się, co powie o tej sprawie
profesor Mein.

Pani podziękowała mi bardzo za tę obietnicę. Idąc ulicą, myślałem nad tym, że

właściwie nic to nikomu nie szkodzi, gdy ktoś ma lewy bok po prawej stronie.

Wkrótce nastąpił wieczór, o którym wspomniałem. Gościłem Meina oraz kilku

innych panów, a między nimi był i architekt, którego specjalnie, jak życzyła sobie
żona, zaprosiłem. Rozmowa o tym i owym, na ogół przyjemna. W pewnej chwili
Mein zaczął mówić o projekcie olbrzymiego, wprost gigantycznego przedsięwzięcia,
o którym niedawno wyczytał, mianowicie odwrócenia biegu wielkiej rzeki płynącej
na północ i skierowania jej w stronę odwrotną — na południe. Powstałaby wówczas
rzecz ciekawa: oto wszystkie wsie i miasta, znajdujące się na prawym brzegu rzeki,
znalazłyby się na lewym, bowiem prawy brzeg stałby się wówczas brzegiem lewym.

Jeden z moich gości powiedział, że jest to doskonały przykład, jak wszystko na

świecie jest względne.

Nie zgodził się z tym gość inny, który twierdził, że są i muszą być prawdy bez-

względne; musimy w to wierzyć i stać twardo na tym stanowisku; inaczej — po-
wstałby nieład, chaos, ciągły brak pewności. A chociaż ci, co stoją w obronie
istnienia prawdy bezwzględnej, są przeważnie po latach potępieni przez historię za
ciemnotę. umysłową i oskarżanie nowatorów o herezję, mieli, ci potępieni, jednak
swoją rację, chociaż trzeba przyznać, że nie byli przyjemni: wyklinali, a co jeszcze
nieprzyjemniejsze — męczyli torturami. Jednak swoją rację mieli niewątpliwie.

Gość jeszcze inny zajął stanowisko kompromisowe: przykład prawego brzegu,

który może stać się lewym, dowodzi, że coś, co jest w ciągu długiego okresu nie-
wątpliwie prawdą bezwzględną, może po latach — ta prawda bezwzględna — moc
swoją utracić; ten, który «wstrzymał słońce, ruszył ziemię», stał się tym, co wygłosił
nareszcie prawdę bezwzględną; ale oto po latach zjawia się tęga głowa matema-
tyczna, taka od względności, która nie uważa, że wszystko tu takie proste z tym, że
jedno «stoi», a drugie się «obraca».

Domyślacie się chyba panowie, dlaczego podaję w skrócie treść tej dyskusji:

i profesor Mein, i ja obserwowaliśmy pilnie, jak będzie reagował na to architekt i jak
będzie rozumował. Ale architekt nie rozumował i nie brał udziału w dyskusji; był
jakby zajęty innymi myślami. Wkrótce dowiedzieliśmy się, o czym myślał. Zainte-
resował go sam śmiały projekt skierowania biegu rzeki z północy na południe.
Powiedział, że po prostu to się nie opłaci. Dowodził w sposób bardzo interesujący:
jak tęgi geograf narysował rzekę i wielkie tereny, których osobiście nie widział; jak
geolog podawał w przekroju różne warstwy ziemi; mówił o tym, że przez góry, leżą-
ce na południu, muszą być przebite olbrzymie tunele o wielu kilometrach długości;
przy czym, obliczając koszty poszczególnych robót, wprost sypał milionami. Jak
gdyby te miliony to — piasek. Wszyscy zebrani tam, słuchaliśmy tych rzeczowych
wywodów z uwagą i z pewną nawet pokorą laików, podziwiając erudycję mówią-

134

background image

cego, jego dar przekonywania oraz świetną dykcję, w jakiej cały ten referat został
wygłoszony.

Po północy goście się rozeszli. Pozostałem tylko z Meinem. Postanowiłem odpro-

wadzić go do domu. Noc była piękna, szliśmy ulicami w milczeniu. Po pewnym
czasie spytałem, co zaobserwował w architekcie? Odpowiedział tylko: «Hm...» —
i znowu milczał. Wreszcie zaczął mówić.

— Mam pacjentów, którzy w sposób sprytny, przebiegły, powiedziałbym nawet —

inteligentny, potrafią ukryć przede mną swoje dolegliwości. Ten niczym się nie
zdradził. I wiesz, łatwiej jest uleczyć furiata niż takiego, co ma lewy bok po prawej
stronie i w dodatku nie chce się z tym zdradzić.

— A po co go leczyć, jak chce tego żona?
— Hm... leczyć musimy. Bo gdy to będzie na przykład policjant, który kieruje

ruchem ulicznym, i zacznie twierdzić, że strona prawa jest stroną lewą — może wy-
wołać on szereg katastrof. Jeżeli już mowa o policjantach, to i nas, którzy leczymy
takie dolegliwości, można porównać do policjantów, dbających o to, aby znaki dro-
gowe miały swe ustalone znaczenie, a prawa strona drogi była prawą.

— Niewątpliwie — odpowiedziałem — trzeba tych rzeczy przestrzegać dla dobra

innych. Ale w wypadku architekta... Chyba że lewe skrzydło pałacu, które zapro-
jektował, nazwie on prawym, a najwyższe, powiedzmy, jedenaste piętro domu będzie
nazywał parterem; mogłoby to dezorientować trochę majstrów, którzy według takich
planów będą budowali. Ale o tym nie mówiła mi żona. Bo to, że mąż jej ma lewy bok
po prawej stronie — uważam za jego sprawę osobistą. I każdy może mieć taką
sprawę osobistą, którą, jak tu widzimy, chce nawet ukryć przed otoczeniem. Może,
zmęczony ciągłymi obliczeniami, chce ten człowiek wychylić się poza jakiś krąg,
w którym stale żyjemy: cyfry, cyfry, konwencje, prawa, nakazy, slogany i mówienie
do rzeczy. A mówię o tym, gdyż i mnie czasem kusi, aby wychylić się poza ten krąg...
A czy ciebie to nigdy nie kusi?

— Hm... może. Ale nie mów tego moim kolegom.
W dalszym ciągu uważałem, że sprawa, po której stronie ma bok architekt, jest to

sprawa osobista, skoro nie czyni nikomu nic złego, zwłaszcza że, jak stwierdziłem,
nikomu nie chciał się z tym zwierzać. Zwierzył się tylko w zaufaniu kochanej
i kochającej go żonie, niepomny, że nawet kochana i kochająca kobieta zawsze się
wygada.

Pogląd mój, że jest to tylko sprawa osobista architekta, został wzmocniony tym, że

architekt ukończył ową konstrukcję dachu, a fachowcy ocenili ją jako doskonałą,
nową, wprost — rewelacyjną. Chociaż nie znałem się na konstrukcji nowoczesnego
dachu, coś mię korciło, aby dach ten jednak obejrzeć. Żadnych myśli o lewej i prawej
stronie dach ten mi nie nasunął: miał bowiem kształt taki, że pokrywał budynek,
zwany — okrąglakiem.

135

background image

O diagnozach
lekarskich

Sędzia opowiadał o jednym sławnym lekarzu, a mecenas o drugim. I ten pierwszy,

i ten drugi odznaczali się tym, że stawiali nieomylną diagnozę.

Gdy mecenas skończył, odezwał się doktor:
— Te stare wielkości lekarskie kończą swój okazały żywot; zawdzięczały one

sławę przede wszystkim temu, że stawiały «trafnie diagnozę», mieli ci ludzie urok
jakichś jasnowidzów, którzy mogą przeniknąć ciemne wnętrza człowieka; ale teraz
znacznie pewniej przenikają te wnętrza i znane promienie, i różne precyzyjne narzę-
dzia, i różne analizy, zastępują one potrzebną dawniej lekarzowi intuicję, spostrze-
gawczość, psychologię i tak dalej.

Teraz Profesor Tutka:
— Hm... Coś nasz doktor jest dziś w nietęgim humorze i depoetyzuje sławy lekar-

skie. Twierdzi pan, że już niepotrzebna jest lekarzowi spostrzegawczość, intuicja,
psychologia i tak dalej. W tym «itd.» odczuwać zawsze można pewne lekceważenie
rzeczy poprzednio wymienionych. Zapewne... raz po raz dowiadujemy się, choćby
z powieści fantastycznych, jak świat będzie wyglądał w przyszłości, więc możemy
już dziś przyjąć, że wkrótce położą chorego na taśmę, która go zawiezie do lekarza
o mózgu elektronowym; ten mózg, numer, powiedzmy, 156 — interna, po zbadaniu
prześle pacjenta do kolegi-mózgu, numer 213 — chirurgia, albo do innego kolegi,
numer 103 — psychiatria. Ale przypuszczam, że jeszcze do końca naszego wieku
będzie nas leczył medyk żywy. Opowiem panom o pewnym lekarzu. Ale przedtem
muszę opowiedzieć o pewnej pani i jej córce.

Odwiedziłem wdowę po zmarłym koledze. Pani miała córeczkę. Cóż... kilka-

dziesiąt centymetrów nad ziemią były wielkie oczy i ogromna kokarda; poza tym
lalka na rękach, szczebiot dziecięcy — słowem, córeczka. Wyjechałem, a powró-
ciwszy po dziesięciu mniej więcej latach, postanowiłem dawną znajomą, wdowę
ową, odwiedzić. Drzwi otworzyła mi dziewczynka, która oczywiście urosła, ale
zachowała cały wdzięk dziecka: wielkie oczy i dziecięca mowa. Powiedziała do
mnie: (Pamiętam pana doskonale, panie profesoze, i chociaż jestem już duża i na
jesieni będę ucęscała na prawo, niech mi pan mówi jak dawniej — „ty”. O! ceko-
ladki! Strasnie dziękuję za cekoladki, salenie lubię cekoladki!» Tyle było w tym

136

background image

czaru, tyle z dziecka, że nie zdziwiłbym się bardzo, gdyby wskoczyła mi jak dawniej
na kolana i zaczęła targać moją brodę, pociągając za nią, jak pamiętam, zbyt mocno.
Na szczęście weszła mama, a czarujące zjawisko pobiegło do drugiego pokoju zapa-
rzyć nam kawę.

Po kilku pierwszych słowach zacząłem mówić o tym wdzięku dziecięcym, który

po tylu latach niewidzenia odnalazłem w córeczce. Pani, słuchając moich zachwytów,
trochę posmutniała. «Proszę pana — zaczęła mówić — mam poważne zmartwienie:
córka moja już na jesieni wstąpi na prawo, chce zostać adwokatką; słyszał pan, jak
mówi. Taka dziecinna mowa, którą, jak to nieraz słyszałam, przedrzeźniają koledzy,
może być wielką przeszkodą dla przyszłej adwokatki; co innego w szkole czy w ro-
dzinie, tu można i pośmiać się z tego, ale śmiech w sądzie nie będzie pożądany».
— «No... — pocieszałem — jeżeli sędzia przewodniczący będzie starszym panem...
— tu zaznaczam, panie sędzio, że nie jest to aluzja do nikogo z obecnych tu osób —
otóż — mówiłem dalej — jeżeli sędzia będzie starszym panem, może ten wdzięk
adwokatki-dziecka wpłynie dobrze na bieg sprawy». Odpowiedziała mi, że traktuje to
poważniej niż ja — dlatego zaprowadziła córkę na lekcje do starego aktora, słyną-
cego ze swej (nieposzlakowanej dykcji». Jednak po kilku lekcjach profesor powie-
dział, że nie może dać rady z mową swej uczennicy. Podejrzewa on, bo miał już takie
wypadki, iż jest to wada organiczna, kryjąca się, być może, w nieprawidłowym
uzębieniu; specjalistą od tych rzeczy jest docent Bain; radzi, aby się udać do niego.
Oczywiście, chce się wdowa tego lekarza poradzić, ale, po pierwsze, dostęp do niego
jest trudny i trzeba się na miesiąc przedtem zapisać, a po drugie, co jest jeszcze
ważniejsze, każe docent płacić sobie bardzo dużo, i nie wie ona, czy stać ją będzie,
aby wyłożyć większą sumę na kurację, zapewne długotrwałą.

Powiedziałem po wysłuchaniu pani, że Baina znam doskonale, i nawet wczoraj

spędziłem z nim bardzo miły wieczór. Niestety jutro wyjeżdżam... ale może zrobimy
w ten sposób: pójdziemy do Baina dziś jeszcze, pewno nas przyjmie. I powiem mu
po prostu, że jest to córka naukowca i żeby nie traktował pań jako milionerek. Jeżeli
pani dziś pójść do niego nie może, to proszę, niech mi pani powierzy córeczkę,
zabiorę ją do Baina.

Pani ucieszyła się bardzo, córka wsiadła ze mną do taksówki i wkrótce stanęliśmy

przed tabliczką, która informowała nas, że tu mieszka docent Bain. Dodatek pod
nazwiskiem «schorzenia jamy ustnej» powiedział, że to na pewno tutaj. Mieliśmy
szczęście, bo już w przedpokoju ukazał się biały kitel samego docenta. Powiedziałem
Bainowi, że jutro wyjeżdżam i czy nie zechciałby nas przyjąć. Przeprowadził mnie
z panienką jakimś zakonspirowanym wejściem do swojego gabinetu, tak aby wycze-
kujący pacjenci (ci, na miesiąc przedtem zapisani) tego nie widzieli.

Opowiedziałem mu w paru słowach o sprawie, w której doń przyszedłem. Pa-

nienkę zaprosił na fotel, kazał otworzyć buzię, powiedział: «szerzej», i rzucił w jamę
ustną snop światła z reflektora. Pomyślałem sobie, że tam musi być teraz widno jak
na sali balowej. Pomimo że było widno, powiedział: «nie widzę». Dopiero po chwili

137

background image

dodał, czego nie widzi: «nie widzę tu żadnych zmian ani zniekształceń». Kazał
powiedzieć panience słowo — «szczodry». Powtórzyła z czarującym dziecinnym
uśmiechem: «scodry». — «A teraz — powiedział 'szczygieł'».— «Scygieł» —
powtórzyła ze smutkiem bezradnego dziecka. «Jeszcze raz — mówi docent —
'szczygieł'». Ona — «scygieł». I stalą się rzecz nieoczekiwana: docent tupnął nogą
tak silnie, że i ja podskoczyłem na krześle. Krzyknął: «szczygieł!» A niewinne,
wystraszone dziecko cichutko: «scy...» — «Nie żadne 'scy' — wrzasnął znowu —
tylko 'szczygieł'! Nie wypuszczę pani z tego fotela, a wie pani, co to jest fotel den-
tystyczny, dopóki mi pani nie powie — 'szczygieł'. I proszę mi się tu dziecinnie nie
wydziwiać, tylko mówić po ludzku. No? 'Szczygieł'!» — «Szczygieł...» — powtó-
rzyła zupełnie poprawnie. «A teraz 'szczodry'. Czemu pani nic nie mówi? Powiedzieć
'szczodry'!» Powtórzyła. «Jeszcze raz — głośniej!» Powtórzyła głośniej: «szczodry».
— «Dziękuję, to mi wystarcza. Może mówić pani doskonale. Już pora przestać być
dzieckiem. Może się złapie jakiś kretyn na tę dziecinną mowę, ale innego to odstra-
szy. Niech pani otrze łezki, bo chociaż pani z nimi do twarzy, mnie one nie skokietują
i nie wywołają współczucia. Powtarzam, może pani mówić doskonale, ale ponieważ
już się pani do takiej mowy przyzwyczaiła, radzę ćwiczyć codziennie i powtarzać
sobie głośno a wyraźnie trudne słowa».

Przy pożegnaniu docent zaprosił mnie na wieczór, abym przyszedł, pogadamy.

Wyszedłem ze smutną panienką i wstąpiliśmy po drodze na lody. Przy stoliku zapy-
tałem, jak się jej doktor podobał? Odpowiedziała: «niegłupi i brutal». Wyjaśniłem jej,
że to nie tyle brutalność, co odpowiedni zabieg lekarski. Oni to nazywają uderze-
niem, wstrząsem, a według lekarza było to w tym wypadku prawdopodobnie po-
trzebne. I poradziłem, żeby zastosowała się do poleceń lekarza: czytać na głos wyraź-
nie trudne słowa. Można i samemu takie wymyślać. A więc coś w rodzaju aforyzmu:
«Nie szukaj szczęścia w każdym kominiarzu»; czy też coś jak urywek powieści:
«Szymon w szale nieprzepartej żądzy począł szarpać szaty Szczepanowej». Można
będzie wymyślać sobie i takie słowa, które w zestawieniu będą zbliżone do tego, co
nazywamy «nonsensem czystym». Smak nonsensu czystego odczuwają intelektua-
liści; będziesz miała dodatkową przyjemność złudzenia, że jesteś intelektualistką.

Minęło kilka lat, znów odwiedziłem owe panie. Powitano mnie bardzo serdecznie.

Córka podczas mej nieobecności w kraju wyszła za mąż za człowieka dobrze sytu-
owanego. Babka i młoda mama z radością i dumą pokazały mi trzyletniego chłopca.
Był wesoły i tłusty. Zwróciłem się doń: «powiedz : 'szczodry szczygieł'». Powtórzył
doskonale.

Słowem, panowie, zakończenie tego, co wam opowiedziałem, jest pogodne. Ale

chodzi mi nie o to, żebyście po wysłuchaniu tego w pogodzie ducha poszli jeść
kolację, tylko chciałem wam dowieść, iż dobrze jest, gdy lekarz jest spostrzegawczy,
posiada intuicję i jest bystrym psychologiem. I nawet, gdy to będzie chirurg-stoma-
tolog.

138

background image

O dwóch malowidłach

— Wspominałem panom — mówił Profesor Tutka — o tym, że za moich młodych

lat znajdowałem się często w biedzie i musiałem sobie szukać rozmaitych zajęć, aby
coś zarobić. Nie będąc zawodowym muzykiem, umiałem pisać, a właściwie przepi-
sywać nuty, rozumiejąc zresztą, co znaczą, i dzięki temu znalazłem pracę u znanego
profesora konserwatorium. Profesor ten wydawał szkoły muzyczne na fortepian,
zeszyty, w których mieściły się cykle etiud, a że sam z powodu reumatyzmu pisał
z trudem i nieczytelnie, ja musiałem wszystko przepisywać, zanim oddano to do
drukarni czy litografii.

Opowiem teraz o tym profesorze. Był jako pedagog znakomitością, sławą. Dla

uczniów niezwykle wymagający i surowy. Może dlatego, że miał na imię Jan i że
nosił brodę, uczniowie nazywali go Iwanem Groźnym. Rzeczywiście budził postrach.
Pracowałem w pokoju, który był zarazem poczekalnią dla uczniów oraz interesantów.
Kilka zwyczajnych krzeseł pod ścianami, stolik przy oknie, na którym pisałem, to
całe urządzenie tej poczekalni. W sąsiednim wielkim pokoju profesora stały dwa
potężne fortepiany. Oprócz krzeseł przed instrumentami i kilku półek, na których
leżały nuty, niczego więcej w tym pokoju nie dało się zauważyć. Nawet nie było
medalionu z profilem Chopina. Słowem, w mieszkaniu nie widziało się «estetyki
wnętrza», przeciwnie, jakby demonstracyjnie zaznaczono, że tu nie żadne miłe rze-
czy, nic miłego dla oka, a tylko muzyka, praca, warsztat.

W dni słotne, czy też bardzo zimne do pokoju, w którym pracowałem, schodzili się

uczniowie konserwatorium, gdyż profesor nie opuszczał wtedy domu i kazał przy-
chodzić do swego mieszkania.

Obserwowałem tę młodzież. Przeważały kobiety. Chociaż byłem młody, a i one

młode, nie zwracały na mnie uwagi; nie myślały tutaj o żadnym flircie, zajęte wy-
łącznie pytaniem, w jakim usposobieniu jest dzisiaj profesor. Nadsłuchiwały, co
dzieje się w sąsiednim pokoju, do którego została wywołana jedna z koleżanek. Bo
profesor czasem krzyczał, miotał się, stukał ołówkiem po pulpicie fortepianu.

Ale nie tego najwięcej się bały: profesor umiał przemawiać słodko, nawet czule; na

przykład: «Proszę pani. Pani przyjechała do nas ze wsi, prawda? Bardzo lubię wieś
i chętnie bym tam zamieszkał. Jestem nawet trochę romantykiem, więc podziwiałbym
tu wschody i zachody słońca, śpiew ptaków, zapach siana... Jak ładnie wyglądałaby
pani w barwnych kieckach, w chusteczce, grabiąca siano... Później, przed wieczorem,

139

background image

zwoływałaby kaczki z wody — taś, taś, taś — potem dojenie krów... Czyż to nie
pożyteczniejsze zajęcie niż takie mordowanie tego fortepianu?»

Proszę panów... Każdy żołnierz, jak wiemy, może nosić w tornistrze buławę mar-

szałkowską; każda uczennica konserwatorium muzycznego w teczce z nutami nosi
zapewne tytuł laureatki wielkiego konkursu. A tu profesor radzi jej, aby zwoływała
kaczki. Nic więc dziwnego, że po takich życzliwych radach uczennica wybuchała
płaczem. «Pani płacze? — pytał wtedy profesor — no... niech pani opracuje to sobie
porządnie, za tydzień przyjdzie tutaj, posłuchamy». Profesor stawał się już łagod-
niejszy, bo chociaż wiedział, że łzy to odwieczna znana broń kobieca, jednak i on
łzom ulegał. Spostrzegły to uczennice, więc łez nie żałowały.

W stosunku do mnie ten groźny człowiek był i łagodny, i nawet miły. Zapraszał

mnie wieczorami na herbatę, opowiadał rzeczy niezwykle interesujące; słuchając,
wiele się nauczyłem. Starałem się ze swej strony odwdzięczyć i pomóc cierpiącemu
profesorowi, a wkrótce stałem się jakby nieoficjalnym jego sekretarzem. Załatwiałem
różne sprawy domowe, rozmawiałem z interesantami, odbierałem korespondencję,
odpisywałem na listy, które mi dyktował.

Profesor, jako człowiek samotny a zarabiający dość dużo, otrzymywał również

listy miłosne. Z początku próbował dyktować mi odpowiedzi, irytował się przy tym,
wreszcie kazał, abym sam na takie listy odpisywał. I treść, i styl odpowiedzi pozo-
stawiał do mego uznania.

Pewnego dnia otrzymałem wiadomość o przyznaniu mi stypendium na wyjazd za

granicę. Profesor tak zaprzyjaźnił się ze mną, że wiadomość o projekcie wyjazdu
mego przyjął z wyraźnym smutkiem. Ale że był to człowiek rozumny a szlachetny,
więc starał się jeszcze dopomóc mi do wyjazdu i okazał mi wiele serca, którego
często w nim nie dostrzegano.

W parę lat później dowiedziałem się, że profesor nie żyje. Gdy przeczytałem tę

wiadomość w gazecie, byłem bardzo przygnębiony.

Wróciłem do kraju. Szedłem ulicą, miałem już przejść koło jakiejś młodej pary

idącej naprzeciw, ale mężczyzna, powitawszy bardzo radośnie, zatrzymał mnie
i przedstawił młodziutkiej, urodziwej żonie. Był to mój uczeń, któremu za studen-
ckich czasów dawałem korepetycje. Powiedział, że mieszkają o parę domów dalej
i muszę koniecznie już teraz ich odwiedzić. Urodziwa pani poparła prośbę męża
w sposób tak uroczy, że nie mogłem już tym młodym odmówić.

Wkrótce znaleźliśmy się przed domem, w którym mieszkali. «Znam dobrze ten

dom — pomyślałem — przecież to ten, w którym mieszkał profesor». Szliśmy po
schodach, pierwsze piętro, zapraszający mnie dawny uczeń otwiera drzwi. «Ależ jest
to — myślę — mieszkanie profesora, w którym parę lat pracowałem».

Wprowadzono mnie do pokoju znanego tak dobrze: tu stał mój stolik, tam pod

ścianami szereg krzeseł dla oczekujących swej kolei uczniów. Wszystko teraz zmie-
nione: miękkie meble, wschodni dywan, przyjemne dyskretne oświetlenie. Wszystko

140

background image

inne: dawniej surowe, a nawet trochę ponure; dziś to jest tak zwane gniazdko mło-
dych, ale nie takie, jakie budują ptaki, ale jak ludzie zamożni. Podejrzewałem nawet,
że przy budowie tego gniazdka pomagał architekt, taki od «estetyki wnętrza », bo
wszystko tu było «racjonalnie» ustawione, właściwie oświetlone. Gdzie spojrzeć —
to estetyka! O tym, że znam to mieszkanie, nie wspomniałem ani słowem.

Sympatyczni gospodarze robili wszystko, aby pobyt w ich domu był dla mnie

przyjemny. Urodziwa żona, nalewając kawę, pochyliwszy się, musnęła mnie nawet
pachnącymi włosami i ukazała część swych wdzięków poniżej obnażonej szyi. Mąż,
chcąc mnie rozweselić, opowiedział dowcip krążący po mieście. Chociaż opowie-
dział nie najlepiej, poznałem, że jest to mój dowcip, który zawędrował na miasto.
Ludzie, którzy śmieją się z naszego dowcipu, są uznawani przez nas za sympatycz-
niejszych od tych, którzy się zeń nie śmieją.

A jednak czułem się tu wciąż jakby nieswojo. W pewnej chwili przestałem słyszeć,

o czym mówiono, i może przestałem widzieć gospodarzy oraz wszystko, co ich ota-
czało. Ściany zmieniły kolor na ciemnożółty, to jest ten, który znałem dobrze, gdy tu
pracowałem. Pod ścianami siadają na krzesłach uczniowie, jakby smutni i pełni nie-
pokoju. Wyraźniej nawet zobaczyłem jedno dziewczę, mahometankę, która między
innymi tym się różniła od wielu koleżanek, że przed wywołaniem jej do pokoju pro-
fesora, nie przeżegnała się pospiesznie jak one, ale wznosiła wzrok ku górze, prosząc
o pomoc zapewne półksiężyca. I zobaczyłem w słabo oświetlonym pokoju sąsiednim
jakby zarysy dwóch fortepianów i przesuwającą się postać profesora, nazywanego
Iwanem Groźnym.

Ocknąłem się. Widzę znów uprzejmych gospodarzy, spoglądających na mnie ze

zdziwieniem i jakby niepokojem. Spojrzeli na drzwi otwarte do sąsiedniego pokoju,
potem znów na mnie. Widocznie, że nieświadomie przerwałem rozmowę, może na
coś odpowiedziałem niedorzecznie. Ale teraz już wszystko jest w porządku: będę
rozmawiał do rzeczy.

A więc, panowie, widziałem ducha profesora. Nie porównywajcie mnie jednak do

spirytysty, który jakoby potrafi wywoływać ducha. Porównałbym siebie w owej
chwili może do eksperta czy konserwatora obrazów.

Wiadomo, że pod warstwą wapna, czy też malowidła ukrywa się nieraz fresk cen-

niejszy niż wapno czy nowsze malowidło; wiadomo także o tym, iż na jednym
płótnie malarskim bywają dwa malowidła: to, które widzimy, i to dawniejsze pod
powłoką nowszej farby. Dzisiaj takie rzeczy odkrywają promienie.

Widocznie, że i ja takie promienie wysiałem na nowsze malowidło i ujrzałem

dawne, cenniejsze. Że cenniejsze, jestem o tym przekonany: widziałem tam ludzi
młodych, czekających na swego przewodnika. Droga, którą ci ludzie sobie obrali, jest
trudna, pełna kamieni, cierni, niespodzianek, upadków i nowych podrywów. Czło-
wiek przez tych ludzi wybrany za przewodnika, surowy dla siebie, surowy dla nich,
prowadzi dalej, wyżej, ku doskonałości.

141

background image

Tych dwoje ludzi, którzy mnie teraz gościli, nie przypuszczali nawet, że widziałem

w ich domu coś cenniejszego niż estetyka wnętrza i coś, co jest bardziej wartościowe
niż oni. Pomimo że byli sympatyczni; pomimo że dowcip mój, krążący bezimiennie
po mieście, uważali za dobry i wart powtórzenia.

142

background image

Motylek

— Szedłem raz, panowie, nocą przez miasto wraz ze znajomym, z którym spę-

dziliśmy miły wieczór w większym towarzystwie. Skręciwszy w boczną uliczkę,
przechodziliśmy koło placyku, na którym, w pobliżu jakiejś szopy, stały tak zwane
kozły, na jakich mularze czy malarze układają pomost, aby przy pracy dosięgać
wyżej. O jeden z takich kozłów oparta była gruba deska. Towarzysz mój powiedział:

— Przypomniała mi się zabawa z lat dziecinnych: siadało się na końcu deski,

kolega na końcu drugim i tak... on wyżej, ja niżej, on niżej, ja wyżej.

— Może byśmy — powiedziałem — teraz to sobie przypomnieli. Pan siądzie na

tym końcu deski, podbije się nogami, ja wtedy skoczę na drugi koniec i zabawimy się
«w wyżej i niżej».

— E...? czy pan to mówi serio?
— Mówię serio.
— Ano... to spróbujmy.
Szło nam doskonale: bujaliśmy się, powtarzając na przemian: «ja niżej, ty wyżej!

ty wyżej, ja niżej».

W pewnej chwili nadszedł patrol policyjny. Zatrzymał się. Odłączył się od patrolu

człowiek starszy rangą, zasalutował i przemówił:

— Przepraszam. Co panowie tu robią?
— Bawimy się, panie sierżancie, panie komendancie, bo nie wiem dobrze, jak

mam tytułować, bawimy się «w wyżej i niżej».

— Tak, widzę. Ale panowie są już... w sile wieku... prawdopodobnie ludźmi na

stanowiskach... ludźmi z tytułami.

— Ten pan — odpowiedziałem — jest radcą prawnym w ministerstwie, ja jestem

profesorem.

Komendant znów grzecznie zasalutował, potem powiedział:
— Niewątpliwie panowie mieli okazję do wypicia. Mam wprawę w ocenianiu

ludzi, którzy wypiją. To było na pewno dobre wino. Oczywiście nie mogę zapro-
ponować panom wizyty w izbie wytrzeźwień, ale... w każdym razie jest to naruszenie
porządku.

143

background image

— Czyżby? Nie mącimy ciszy nocnej hałasami. Nie budzimy śpiących. Zachowu-

jemy się cicho. Przechodził tędy kot, szedł wolno, z ogonem podniesionym. Gdy kot
idzie powoli z ogonem podniesionym, jest to znak nieomylny, że w pobliżu jest
spokój.

— Tak... Ale przecież ludzie dojrzali nie mogą bawić się bezmyślnie jak dzieci.

Zapewne... nie mogę za to pociągnąć kogoś do odpowiedzialności... ale nigdy jeszcze
z tym się nie spotkałem, żeby obywatele solidni, na stanowiskach, bawili się tak bez
sensu. «W wyżej i niżej». Wiek i stanowisko zobowiązuje do powagi.

— A czy pana, komendancie, człowieka solidnego, poważnego i na stanowisku,

nie skusiło nigdy, żeby zejść w pewnej chwili tak... na lewo.

Wyprostował się i zapytał z godnością i dość surowo:
— Jak to mam rozumieć?
— No tak trochę na lewo od solidności, od powagi, od prawa? Na przykład, ma

pan żonę, dzieci. Jest pan wzorowym mężem, doskonałym ojcem. Ale przyzna pan,
że lubi zerknąć i na dziewczynkę, nie przestając być mężem solidnym, ojcem wzo-
rowym. Oto jak rozumiem takie niewinne, takie lekkie odchylenia na lewo wobec
prawa i konwenansów.

— No, pan profesor tak tu sobie trochę frywolnie, ha, ha, «zerknąć na dziew-

czynkę»... Teraz spełniam swe obowiązki służbowe i nie wolno mi prowadzić
rozmów frywolnych. Ale... jeszcze chwilę tak... prywatnie... Nie mogę wciąż
zrozumieć, jak ludzie poważni mogą siąść na deskę i bawić się «w wyżej i niżej».

— Zabawa ta, proszę pana, to takie uproszczone i takie syntetyczne powtórzenie

tego, co mamy wciąż w życiu: jesteśmy jak na tej huśtawce — to niżej, to wyżej;
a daje ta zabawa nawet do myślenia i jest moralna, bowiem, gdy znajdę się wyżej, nie
wbija mnie to w pychę, albowiem już dawno powiedziano: «kto się wywyższa,
będzie poniżony»; i ten człowiek, który jest niżej, niech się nie smuci, albowiem:
«kto jest poniżon, będzie wywyższony». A czy pan, panie komendancie, nie był
nigdy niżej, czy nie wpadł pan nigdy w dołek, wykopany przez pańskiego prze-
ciwnika? A jednak zaszedł pan wysoko, jak świadczą pańskie dystynkcje na czapce
i kołnierzu.

Posmutniał. Dopiero po chwili zaczął mówić:
— Tak... jest to najwyższa ranga, jaką taki jak ja człowiek może zdobyć. Ale

wkrótce przechodzę w stan spoczynku... na emeryturę. Emerytura to już takie
«niżej». Już nie ma nadziei na «wyżej». Później opuszczą mnie do ziemi i to już
będzie — najniżej...

— Dlatego, że pana opuszczą do grobu? E, panie... Tam będzie leżał tylko poli-

cjant z wysoką rangą, a duch pański wyleci w górę i będzie jak ten motylek. Będzie
bujał lekki, nie obciążony niczym, nawet kwitariuszem do mandatów karnych.

Spojrzał zdziwiony, wyraźnie zaskoczony. Wyprostował się i powiedział:

144

background image

— Jak wspomniałem, nie mogę podczas pełnienia swoich obowiązków prowadzić

rozmów frywolnych.

Znów grzecznie zasalutował i odszedł. Przyłączył się do patrolu. Słychać było, jak

maszerowali. Później wszystko ucichło.

Jak to chyba panowie nieraz spostrzegli, staram się niemal zawsze ludzi pocieszyć.
— Tak... — odezwał się sędzia — to, że pan w pewnej chwili zmienił komendanta

w motyla, no... jest pan Profesorem Tutką i znając pana, nikt się bardzo temu nie
zdziwi. Ale czy pan go pocieszył? Czy uwierzył panu?

— Nie uwierzył. Zbyt długo kazano mu wierzyć w rzeczy inne. A jednak, pomimo

swej niewiary, może jeszcze tej nocy, gdy zaśnie po obchodzie miasta, kto wie czy
nie ukaże mu się nagle spotkany podczas godzin służbowych neon w kształcie słoń-
ca; może to będzie godło pralni, może czegoś innego, nie będzie rozumował, tylko
wyleci motylkiem ku temu słońcu.

Panowie, zaszczepiłem mu tego motylka. Już się od niego nie uwolni.

145

background image

SPIS TREŚCI

Profesor Tutka..............................................................................................................2

Profesor Tutka wśród melomanów............................................................................3
Profesor Tutka a hasło «sztuka dla sztuki»................................................................5
Profesor Tutka na małej stacji kolejowej...................................................................7
Profesor Tutka daje przykład opowiadania pogodnego...........................................10
Okno........................................................................................................................12
Przeczucie Profesora Tutki......................................................................................15
Profesor Tutka o przywiązaniu do przeszłości........................................................17
Profesor Tutka nie jest dzieckiem............................................................................19
Melonik Profesora Tutki..........................................................................................21
Profesor Tutka był dziennikarzem...........................................................................23
O krótkowidzach.....................................................................................................26
Opowiadanie «barwne»...........................................................................................28
Uprzejmość a hipokryzja.........................................................................................30
O dumie męskiej......................................................................................................32
W obronie powieściopisarza....................................................................................33
Profesor Tutka o urokach cichej uliczki..................................................................35
Profesor Tutka poszedł na bal..................................................................................37
O miłym staruszku...................................................................................................39
Profesor Tutka wyjaśnia sens tajemniczego rysunku..............................................41
Profesor Tutka o kozach w Pacanowie....................................................................44
Profesor Tutka stara się być sprawiedliwy..............................................................46
Profesor Tutka jest człowiekiem skromnym...........................................................48
Wykład Profesora Tutki w wyższej szkole handlowej............................................50
Profesor Tutka znał rodzinę utalentowanych..........................................................53
Profesor Tutka i jego sobowtór................................................................................56
O kobiecie interesującej..........................................................................................59
Drażnienie zwierząt.................................................................................................63
Profesor Tutka znał człowieka «głębokiego»..........................................................65

146

background image

Złote myśli...............................................................................................................67
Profesor Tutka z wizytą u wiedźmy........................................................................70
Gwiazdy nad apteką................................................................................................74
Śnieg przeszłoroczny...............................................................................................77
Pożegnanie Profesora Tutki.....................................................................................79

Profesor Tutka. Nowe opowiadania.........................................................................83

Profesor Tutka nie jest pesymistą doskonałym.......................................................84
Profesor Tutka o snach............................................................................................86
O potędze teatru.......................................................................................................88
Sam na sam z wariatem...........................................................................................89
O takcie i nietakcie..................................................................................................91
O malarzach.............................................................................................................93
Niedziela Profesora Tutki........................................................................................94
Profesor Tutka o złodzieju.......................................................................................96
Profesor Tutka o niepoważnym mężu.....................................................................99
O sezonie zimowym..............................................................................................102
O dymku z papierosa.............................................................................................104
O trudzie daremnym..............................................................................................107
O twórczości najmłodszych...................................................................................111
O miłości dwóch mistrzów....................................................................................114
O słowie drukowanym...........................................................................................116
Profesor Tutka w karecie.......................................................................................119
O różnych poglądach.............................................................................................121
Profesor Tutka o telewizji......................................................................................123
Przygoda na korytarzu...........................................................................................126
O pszczołach i miodzie..........................................................................................129
Sprawa osobista.....................................................................................................133
O diagnozach lekarskich........................................................................................136
O dwóch malowidłach...........................................................................................139
Motylek..................................................................................................................143

147


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Profesor Tutka i inne opowiadania 2
wychowawcy profesjonalni i nieprofesjonalni a błęsy wychowawcze
Wykład 2 od profesora Biniaka
(subsydia profesorskie po raz drugi) FLPELPZE34MTBQ3W3YL34RY5OCNVWBTZZH5FFAA
Magnatec Professional GF 0W 20
Asembler dla procesorow Intel Vademecum profesjonalisty asinvp
Backwinkel Telefonujte profesionalneGrada
CorelDRAW 11 Vademecum profesjonalisty Tom 2
zakazy u p.Profesor2, 5 ROK, CHOROBY ZAKAŹNE
„ŻEGLARZ” JERZEGO SZANIAWSKIEGO, dwudziestolecie
Gielda do profa, VI rok, VI rok, Ortopedia i traumatologia, Ortopedia i traumatologia, Zaliczenie, Z
EEkonspekt z Szaniawskiego, PBS

więcej podobnych podstron