Edward Pawłowski
Po ostatnim szturmie
CZTEREJ KOZŁOWSCY
Wojciech Kozłowski, zawsze impulsywnie reagujący na wszystko co nowe, idąc na wojnę
żegnał się ze swą rodziną również dość osobliwie. Widać było, że jest bardzo wzburzony.
Mówiąc, gwałtownie gestykulował. Na przemian to klął niemieckich agresorów, to znów
udzielał stojącej przed nim żonie i synom przeróżnych rad i pouczeń.
Kapral Wojciech Kozłowski był wysokim, smukłym mężczyzną w średnim wieku, świetnie
prezentującym się w mundurze. Cała rodzina - żona Stanisława i trzej synowie: 17-letni
Ryszard, 16-letni Władysław i 14-letni Jędrek, patrzyła na niego z podziwem. Kozłowski zaś
po gwałtownym wybuchu powoli uspokajał się, by po chwili zamilknąć i znieruchomieć.
Obserwującym go synom wydawało się, że wypatruje czegoś w oddali. Nawet rękę podniósł
do góry, aby oczy osłonić przed słonecznym blaskiem. Chłopcy podobnie jak on spoglądali
ku zachodowi. ale oprócz pól i skąpanego słońcem lasu niczego nie dostrzegli. Kozłowski
tymczasem przygarnął stojącą przed nim żonę i synów.
- Słuchajcie! - powiedział - Tak trzeba. Przyjdą teraz trudne chwile. Musicie wytrzymać.
Pomóżcie ciotce Irenie, została sama z czworgiem małych dzieci. Jeżeliby władze czegoś
zażądały w związku z trwającą wojną, nie żałujcie, oddajcie, a gdyby trzeba było gdzieś
pomóc, macie być pierwsi. - Na moment zamilkł i zamyślił się. - W końcu przecież Niemcy
przegrali tamtą wojnę. Myślę, że teraz też dostaną w kość. Tym razem na pewno dojdziemy
do Berlina. Tak, na pewno - powtórzył z przekonaniem.
Wojna obronna Polski we wrześniu 1939 roku dla byłego legionisty i osadnika wojskowego z
Polesia nie potrwała długo. Plutonowy Wojciech Kozłowski któregoś październikowego
wieczoru zjawił się w domu. W cywilnym ubraniu, wychudły i z dużą brodą, wyglądał na
sześćdziesiąt lat. Pani Stanisława w pierwszej chwili nie poznała męża i traktując go jako
uciekiniera zaprosiła, obiecując skromny poczęstunek.
Późnym wieczorem, już wymyty i ogolony, siedząc w kąciku kuchni, opowiadał rodzinie, co
widział i co przeżył. Opowiadał, jak zawsze żywo gestykulując i niekiedy pokrzykując, co
wywołało nawet pewien niepokój wśród uciekinierów w sąsiednim pokoju. Był więc
Kozłowski nad Bzurą, gdzie awansował do stopnia plutonowego, pod Warszawą wręczono
mu Krzyż Walecznych, a później przedzierał się na południe. Pod Tomaszowem Lubelskim
dostał się do niewoli, ale już pierwszej nocy nie wytrzymał i wraz z kilkoma ziomkami, po
rozbrojeniu pilnujących ich pijanych niemieckich żołnierzy, z bronią uciekł do lasu. Karabin i
mundur zakopał u kuzyna pod Lwowem, a sam w przebraniu po tygodniu dotarł do domu.
Kończąc nad ranem swą opowieść, ojciec powtórzył myśl, którą wypowiedział, gdy szedł na
front:
- Szwaby i tak przegrają. Na pewno będziemy w Berlinie, mówię wam: na pewno!
Wtedy jednak domownicy nie bardzo dawali wiarę temu, co mówił...
Nastały trudne lata. W roku 1940 najstarszy syn Ryszard został powołany do Armii
Radzieckiej, a Kozłowscy żyli z dnia na dzień, obawiając się wywózki. Tuż przed wybuchem
wojny niemiecko-radzieckiej drugiego syna Władysława jako kierowcę oddelegowano do
pracy w jakimś przedsiębiorstwie metalowym aż za Uralem.
W czasie okupacji Wojciech Kozłowski jako podoficer szybko włączył się do ruchu
podziemnego, organizując na swym terenie oddział partyzancki. Przydały się teraz
przywiezione jeszcze jesienią 1939 roku spod Lwowa karabin i mundur. Na kolbie swego
Mausera wycinał rowki, z których każdy oznaczał jednego zabitego Niemca. Z Września
pozostało czternaście nacięć, w tym dwa wyraźnie różniące się od innych. Na pytanie, co one
oznaczały, odpowiedział: "Dwom rozprułem bebechy bagnetem!" W latach partyzantki na
kolbie pojawiły się dwadzieścia dwa dalsze nacięcia.
W grudniu 1943 roku została' rozstrzelana pani Stanisława wraz ź grupą ujętych przypadkowo
członków ruchu oporu. Kozłowski, dowiedziawszy się b tym, jakby oszalał. Przez miesiąc,
niemal się nie kryjąc, krążył po Polesiu z bronią w ręku, a każdy napotkany przez niego
pojedynczy hitlerowiec "gwałtownie przestawał palić", jak to określał z wisielczym
humorem. W okolicy zaczęto nawet mówić o wilkołaku, który rzekomo pożera ludzi.
Po wyzwoleniu w lipcu 1944 roku umundurowany i z bronią plutonowy Wojciech Kozłowski
wraz z synem Andrzejem stawili się w Kiwercach. Tu ojca wcielono do 2 brygady artylerii
haubic, a Andrzeja przydzielono do formowanego właśnie 6 batalionu pontonowo-
mostowego.
Już w trakcie działań na terenie Polski od przypadkowo spotkanego ziomka ogniomistrz
Kozłowski dowiedział się, że od maja 1943 roku w 1 dywizji piechoty znajduje się jego
najstarszy syn Ryszard, który w stopniu kaprala dowodzi drużyną w 3 pułku piechoty.
Władysław natomiast w miesiąc później trafił do 1 brygady moździerzy.
Kozłowscy w czasie wojny widzieli się tylko dwa razy. Pierwszy raz stało się to pod koniec
marca 1945 roku na Pomorzu Zachodnim i wówczas, pod koniec dwugodzinnego spotkania,
Andrzej przypomniał:
- Tato, tata pamięta jesień trzydziestego dziewiątego, kiedy to tata powiedział nam, że szkopy
przegrają i że na pewno będziemy w Berlinie? Nie wydawało mi się to wtedy
prawdopodobne, ale jednak chyba tak się stanie. Niedługo przecież uderzymy w głąb Niemiec
i któryś z nas powinien dojść do stolicy Rzeszy.
- Wierzcie mi, synowie, że tak będzie - potwierdził ogniomistrz.
Jego słowa okazały się prorocze, bowiem po raz drugi stary Kozłowski spotkał się ź synami w
Berlinie. Miało to miejsce 3 maja. Po serdecznym powitaniu przysiedli czterej Kozłowscy na
gruzach niedaleko Reichstagu.
- Wiecie, aż dziw bierze - zaczął ojciec - że po kilku latach niewoli weszło do Niemiec tyle
Wojska Polskiego...
- Podobno - wtrącił Ryszard - po. Armii Radzieckiej, wojskach amerykańskich i angielskich
jesteśmy czwartą siłą w Niemczech.-
- A Berlin to tylko Rosjanie i my zdobyliśmy! Stary Kozłowski wstał i wówczas dopiero
synowie
spostrzegli, że ma na sobie swój połatany, ale czysty mundur z września 1939 roku, a z
ramienia zwisa mu Mauser, który Andrzej znał jeszcze z Polesia. Na kolbie naliczył
pięćdziesiąt dwa nacięcia.
- Coś ty, tato, ustroił się dzisiaj jak na paradę?
- Ja ten mundur noszę nie od dzisiaj, ale od dnia, w którym weszliśmy do walk w Berlinie.
Kiedyś - dodał zamyślony - przyrzekłem sobie, że jeśli Bóg mnie zachowa, to tak zrobię. A i
tu przybyło na mojej kolbie sześć ostatnich nacinek. Słuchajcie, dzieci. Jak patrzyłem na to,
co działo się na naszych drogach we wrześniu trzydziestego dziewiątego, to myślałem, że to
już koniec. Ile wówczas narodu na-ginęło! A nas, żołnierzy, krew zalewała, że nie mieliśmy
dostatecznie dużo armat, czołgów i samolotów. Ale piechotę niemiecką to biliśmy! Teraz u
nich nie lepiej. Tyle ruin i zgliszcz. Tylu skomlących o litość. Wydaje mi się, że mieliśmy
dużo więcej godności. Widzieliście tych wisielców na latarniach i balkonach z tabliczkami:
"Za zdradę Führera i panikę", "Wiszę, bo zdezerterowałem", "Wiszę, bo jestem tchórzem",
"Wiszę, bo zdradziłem Führera, Naród, Ojczyznę"? U nas tak nie było. My biliśmy o się
twardo do końca i nie pamiętam, żeby ktoś z przełożonych musiał nam przypominać o
obowiązku. Było nawet tak, że chcieliśmy się dalej bić, ale sytuacja stała się już beznadziejna.
Pamiętam - ciągnął dalej z widocznym wzruszeniem - jak koło Warszawy naszą piechotę
Niemcy zepchnęli i nie zdążyliśmy wycofać dział. Wówczas to podbiegła do nas obserwująca
walkę dziewczyna. Mogła mieć najwyżej siedemnaście, osiemnaście lat. Chwyciła karabin
zabitego żołnierza i nie kładąc się krzyknęła
do nas: "Chłopcy! Naprzód!" I poszliśmy, a po
chwili działa znów były nasze.
- U nas w armii - z dumą wtrącił Rysiek - bywało podobnie. Pamiętam, jak opowiadano pod
Warszawą o Helenie Junkiewicz, a na Wale Pomorskim o brawurowym ataku
moździerzystów Ireny Kruszewskiej. Obie jednak zginęły.
- A nasza matka to nie bohaterka? - spytał Andrzej. - Gdyby powiedziała o naszym oddziale,
to nas z ojcem tu by już nie było. Nie zdradziła tajemnicy, ale sama zginęła.
Zapadło dłuższe milczenie. Wszyscy matkę bardzo kochali. Ciszę przerwał ojciec, który
poderwał się i wykrzyknął:
- Po wojnie musimy postawić jej duży pomnik!
- Postawić? Ale gdzie? Przecież teraz na Polesiu są Ruscy.
- Cicho, durniu! Jak powiedziałem, że postawimy, to postawimy - odburknął stary
Kozłowski.
- U nas mówili - powiedział Rysiek - że po wojnie będzie organizowane osadnictwo
wojskowe, tym razem nad Nysą, Odrą i Bałtykiem. Wychodziłoby więc, ojciec, że teraz
wypadnie się nam osiedlić na zachodzie. Przecież nie pozostaniemy bez ziemi?
- Czy włączymy się do tego, to zobaczymy, a pomnik to i tak postawimy - dorzucił już
prawie zły ojciec, który nie przebolał jeszcze tego, że przydzielone mu jako osadnikowi
piętnaście hektarów na Polesiu musiał opuścić na zawsze.
Może by nawet doszło do kłótni, ale Andrzej wyczuł, co się święci, i powrócił do wydarzeń,
które miały miejsce niedawno.
- Słuchajcie, a ja mam coś ciekawszego. Złapaliśmy szwaba, który w ostatnich dniach
kwietnia był podobno w bunkrze Hitlera. Może łgał, ale tak przynajmniej mówił. Pojęcie
ludzkie przechodzi, co tam się działo, istny cyrk...
- Chcesz powiedzieć, że kupa wariatów? - przerwał mu stary.
- Coś koło tego - zgodził się Andrzej. - Obsługa tej nory, złożona z samych esesmanów,
zalewała się w sztok. Rżnęli na patefonach do słuchu i ciągnęli z butelek bez umiaru. Sam
Hitler podobno nie był trunkowy, ale ze strachu odbiło mu kompletnie. Beształ swoich
generałów, wydawał idiotyczne rozkazy, plótł coś o swojej cudownej broni, rzucał groźbami,
z wielkiego wodza wylazł nie byłe jaki kretyn i psychopata.
- A ten wasz szwab rozmawiał z nim, widział go? - zapytał z niedowierzaniem Rysiek.
- Nie, nic z tych rzeczy. On tylko słyszał, co inni mówili. Co bardziej cwani dali nogę
jeszcze przed oblężeniem Berlina, podobno gdzieś na północ. Mało ważne, tak czy inaczej
wyłapią ich do ostatniego. W bunkrze Hitlera zostali tylko najwierniejsi, był wśród nich także
Goebbels, kuternoga z gębą pełną kłamstw, to jego ministerialna specjalność. I jeszcze jedno:
wiecie, na co oni do końca liczyli?
Nikt oczywiście nie wiedział, więc Andrzej świadomie przedłużył chwilę milczenia, po czym
wyjaśnił:
- Cudowna broń to nie wszystko, Hitler spodziewał się, że właśnie pod koniec wojny
sprzymierzeńcy wezmą się za łby i koalicja pęknie jak bańka mydlana. Podobno za jego
plecami próbowano się dogadywać z Anglikami i Amerykanami, on sam jeszcze się wahał.
Był jakby przekonany, że i bez takich pertraktacji dojdzie do wojny między sojusznikami, a
wtedy Niemcy mieli stanąć po stronie państw zachodnich. Nieźle to sobie wykombinował, ale
te jego rojenia wzięły w łeb.
- Słyszałem od oficera ze sztabu dywizji, że Berlin to podobno największe miasto świata. A
jak go umocnili! - wtrącił Władek.
- Tak, ścierwa dobrze przygotowali się do obrony, ale i tak musieli w końcu skapitulować -
dorzucił Andrzej.
Rozmawiający nie spostrzegli nawet, kiedy zapadł wieczór. Słońce już zaszło, ale od
płonących budynków i rozpalonych przez żołnierzy ognisk widno było jak w dzień. W
powietrzu oprócz zapachu spalenizny i prochu zaczęła roznosić się miła woń grochówki,
gorącej kaszy i świeżego chleba. Wreszcie i Kozłowscy poczuli głód. W pewnej chwili ojciec
powiedział:
- Rysiek i Władek, rozejrzyjcie się, gdzie nasi i co
można by zjeść, a ja z Jędrkiem znajdę w pobliżu kwaterę.
Najprostsze zadanie miał stary Kozłowski z Andrzejem, bowiem kilka metrów od miejsca,
gdzie do tej pory siedzieli, znajdował się budynek, w którym osunęła się ściana szczytowa.
Pozostałe, nie naruszone, okalały otwarty jakby pokój ze stojącym w rogu fortepianem.
Andrzej rozpalił ognisko, a tymczasem ojciec w zakamarkach domu wyszukał jakieś
marynaty, kompoty i gąsiorek z winem. Z tej ostatniej zdobyczy był najbardziej zadowolony.
Wkrótce na okrągłym stole, przykrytym nawet białym obrusem, znalazły się zgromadzone
przez ogniomistrza wiktuały. Mrok rozjaśniły świece umieszczone w dwóch starych
lichtarzach oraz powoli rozpalający się płomień ogniska.
Powrócił Rysiek z Władkiem. Sprawili się dobrze: przytaskali termos grochówki, kawał
konserwowej słoniny, chleb i dwie butelki niemieckiej wódki. Po kilku minutach wszyscy
czterej siedzieli przy stole. Ogniomistrz nalał wina do szklanek, wstał i powiedział:
- Synowie moi, dumny jestem, że znaleźliście się wśród zwycięzców w Berlinie. Proponuję,
aby pierwszy kielich wypić za pomyślność naszej Ojczyzny, wolnej i demokratycznej
Najjaśniejszej Rzeczypospolitej.
Był to toast, którym - od kiedy synowie pamiętali - ojciec rozpoczynał wszelkie domowe
uroczystości. Teraz po raz pierwszy mógł go spełnić wspólnie z synami. Stary Kozłowski był
szczęśliwy, tym bardziej że i on, i wszyscy jego synowie w miarę swoich sił i możliwości
przyczynili się do wyzwolenia kraju.
OSTATNIE DNI BERLINA
Jednym z ważniejszych wydarzeń II wojny światowej było zdobycie stolicy Niemiec
hitlerowskich - Berlina. Miasto rozciągało się ze wschodu na zachód na przestrzeni ponad 35
km, a z północy na południe - około 30 km. Obwód Berlina wynosił ponad 100 km. Z
południowego wschodu na północny zachód przecina go Szprewa, która w północno-
zachodniej części miasta wpada do Haweli okalającej Berlin od zachodu. Obie rzeki łączy
również cały system kanałów.
Berlin w czasach hitlerowskich posiadał zwartą zabudowę, a ulice bądź rozchodziły się
promieniście od centrum miasta, bądź to biegły okrężnie. W samym śródmieściu przecinały
się dwie słynne ulice - Unter den Linden i Friedrichstrasse. Na zachód od pierwszej - za
pamiątkową i historyczną Bramą Brandenburską * - rozpościerał się wielki park Tier-
* Bramę Brandenburską wzniesiono w końcu XVIII w. na wzór Propylei w Atenach, by głosiła chwałę oręża pruskie-
garten, przecięty długą arterią - Charjottenburger Chaussee. W środku parku zaś na wielkim
placu Grosser Stern, z którego promieniście rozchodziło się wiele ulic, stała słynna Kolumna
Zwycięstwa *. W pobliżu Bramy Brandenburskiej znajdowała się Kancelaria Rzeszy z
ukrytym głęboko pod ziemią schronem Hitlera. W niewielkim oddaleniu od tych budowli stał
gmach Reichstagu.
Berlin, centrum polityczne, wojskowe i przemysłowe, odgrywał szczególnie ważną rolę w
planach Hitlera, który rozkazał bronić stolicy do ostatniego człowieka. Berlin rozpoczęto
przygotowywać do długotrwałych walk już od stycznia 1945 r. Dowódcą obrony miasta do 23
kwietnia był generał Reymann, a od dnia następnego dowódca 56 korpusu pancernego generał
Helmut Weidling.
Zasadnicze umocnienia Berlina składały się z trzech pierścieni. Zewnętrzny przebiegał przez
osiedla podmiejskie, drugi s'krajem zwartej zabudowy miejskiej, trzeci zaś opasywał dzielnicę
śródmiejską, w której miały swoje siedziby wszystkie wspomniane ważniejsze urzędy III
Rzeszy.
Miasto w systemie obrony podzielone zostało na dziewięć sektorów fortecznych oznaczonych
literami od A do H. Rdzeń obrony stanowił sektor cen-
* Kolumnę Zwycięstwa zbudowano w drugiej połowie XIX w. z armat zdobytych na Francuzach pod Sedanem; przypominać
miała pruskie wojny zaborcze przeciwko Danii, Austrii i Francji.
tralny Z. Każdego i nich broniły specjalnie wyznaczone i wyszkolone załogi.
W dniu 16 kwietnia 1945 r. ruszyły znad Odry i Nysy Łużyckiej dwa radzieckie fronty, 1
Front Białoruski marszałka Georgija Żukowa i 1 Front Ukraiński marszałka Iwana Koniewa.
W ich składzie walczyło około 185 tysięcy żołnierzy polskich.
Operacja berlińska rozwijała się błyskawicznie. 20 kwietnia 47 armia generała Perchorowicza
i 3 armia uderzeniowa generała Kuzniecowa przełamały trzeci pas obrony niemieckiej i
zewnętrzny pierścień obrony miasta, a 2 armia pancerna generała Bogdanowa zaczęła
obchodzić Berlin od północy. W dwa dni później 3 armia pancerna generała Rybałki
przełamała zewnętrzny pierścień obrony Berlina od południa. 24 kwietnia, po połączeniu się 8
armii gwardii generała Czujkowa i 1 armii pancernej generała Katukowa z 1 Frontu
Białoruskiego z 3 armią pancerną i 28 armią generała Łuczyńskiego 1 Frontu Ukraińskiego,
okrążona została między Berlinem a Odrą i Nysą Łużycką 9 armia generała Bussego.
Nazajutrz, po spotkaniu się pod Torgau żołnierzy radzieckiej 5 armii gwardii z żołnierzami
amerykańskiej 1 armii, obrona niemiecka została podzielona na dwie części. Sojusznicy
powitali się serdecznie. Tak więc upadły nadzieje przywódców III Rzeszy na skłócenie
aliantów. W tym samym dniu na zachód od Berlina koło miejscowości. Ketzin zetknęły się
wojska nacierające na północ od miasta z uderzającymi od południa. Berlińskie zgrupowanie
wroga zostało całkowicie okrążone.
Stolicy III Rzeszy broniło prawie 300 tysięcy ludzi uzbrojonych w 3 tysiące dział i
moździerzy oraz prawie 250 czołgów i dział pancernych. Sytuacja mieszkańców oblężonego
miasta pogarszała się z dnia na dzień, szczególnie po utracie przedmieść, gdzie
rozmieszczona była większość magazynów, głównie żywnościowych. 21 kwietnia zaprzestały
produkcji większe przedsiębiorstwa, zużyto bowiem zapasy węgla oraz ustał dopływ energii
elektrycznej i gazu. Stanęły tramwaje, trolejbusy i kolej podziemna. Przestały działać
wodociągi i kanalizacja. 22 kwietnia wypuszczono z więzienia przestępców kryminalnych. W
mieście zaczęła szerzyć-się panika, a posłuch wymuszano niezwykle drakońskimi
posunięciami. Często karano śmiercią tych, którzy wywieszali białe flagi.
W toku dalszych działań na północ od Berlina 1 armia WP generała Stanisława Popławskiego
odparła słabe kontrataki armijnej grupy generała Steinera, a 4 armia pancerna i 13 armia 1
Frontu Ukraińskiego marszałka Koniewa zmusiły do obrony 12 armię generała Wencka. Na
Łużycach 2 armia WP generała Karola Świerczewskiego wstrzymała silne przeciwuderzenie
57 korpusu generała Kirchnera. Mrzonki Hitlera o odsieczy rozwiały się.
Wojska radzieckie tymczasem rozpoczęły działania mające na celu zniszczenie garnizonu
berlińskiego. Miały one przeszło dwukrotną przewagę w ludziach, trzy- i półkrotną w artylerii
oraz blisko pięciokrotną w czołgach i działach pancernych. Pokonując zaciekły opór wroga,
krok za krokiem zbliżały się do centrum miasta.
25 kwietnia lotnictwo radzieckie zbombardowało centrum Berlina, a pod koniec tegoż dnia
żołnierze radzieccy doszli do centralnego sektora miasta. Wojska radzieckie nacierały w głąb
stolicy Rzeszy koncentrycznie: oddziały marszałka Żukowa głównie z północy i północnego
zachodu, natomiast oddziały marszałka Koniewa z południa. Sytuacja Niemców stawała się
coraz trudniejsza, tym bardziej że opanowanie przez żołnierzy radzieckich dwóch lotnisk
berlińskich - Tempelhof i Gatow, pozbawiło garnizon berliński ostatniej drogi zaopatrywania
i łączności z walczącymi jeszcze własnymi wojskami.
Pod koniec kwietnia Hitler zdał sobie sprawę z beznadziejności położenia i napisał testament
polityczny, w którym wykluczył z partii faszystowskiej i usunął ze wszystkich stanowisk
Hermanna Goeringa i Heinricha Himmlera oraz wyznaczył na swego następcę - jako
prezydenta państwa i naczelnego dowódcę sił zbrojnych Niemiec - admirała Karla Dönitza.
Kanclerzem został Joseph Goebbels, ministrem do spraw partii - Martin Bormann, ministrem
spraw zagranicznych - Arthur von Seysslnquart, naczelnym dowódcą wojsk lądowych -
feldmarszałek Ferdinand Schörner, szefem sztabu naczelnego
dowództwa - generał Alfred
Jodl, a szefem sztabu dowództwa wojsk lądowych - generał Hans Krebs.
Dowódca obrony Berlina przedstawił Hitlerowi plan wydostania się garnizonu miasta z
okrążenia. Führer odrzucił go i rozkazał bronić się do końca. Dowiedziawszy się, że
Mussolini został schwytany i stracony przez włoskich partyzantów, 30 kwietnia w południe
popełnił samobójstwo.
Szturm Berlina trwał jednak nadal. Już wieczorem 30 kwietnia część Reichstagu znalazła się
w rękach radzieckich, a sierżanci Jegorow i Kantarija zatknęli na rzeźbie wieńczącej fronton
gmachu radzieckie flagi.
W ostatnich walkach o Berlin wzięły również udział oddziały polskie. Nie stanowiły jednego
zgrupowania, lecz współdziałały z różnymi armiami 1 Frontu Białoruskiego. Jako pierwsza
weszła do działań 1 brygada moździerzy, następnie 6 samodzielny zmotoryzowany batalion
pontowo-mostowy, później 2 brygada artylerii haubic, a w końcu największa jednostka - 1
Dywizja Piechoty im. Tadeusza Kościuszki. Łącznie polskie jednostki uczestniczące w
szturmie Berlina liczyły około 12 tysięcy żołnierzy.
NA DRODZE SPANDAU I POCZDAM
Pierwszą polską jednostką, wprowadzoną do walki o Berlin, była 1 samodzielna brygada
moździerzy dowodzona przez pułkownika Wasyla Jurymą. Podczas walk na Pomorzu
wspierała ona piechotę radzieckiej 47 armii generała Franca Perchorowicza, teraz wypadło jej
ponownie współdziałać z jej wojskami: 125 korpusem generała Andrejewa i 129 korpusem
generała Anaszkina. Oba te korpusy uderzały w kierunku Spandau i Poczdamu.
Najtrudniejsze walki stoczył od 24 kwietnia 5 pułk moździerzy majora Diedowa w Spandau.
Wspierał wówczas swym ogniem 76 dywizję, która wcześniej wraz z 1 dywizją
kościuszkowską wyzwalała Pragę.
Siedzący za stołem Kozłowscy zaspokoili pierwszy głód i wypili kilka kielichów. Wszyscy
czterej mieli co prawda wiele do opowiadania, ale przerwana wcześniej rozmowa jakoś im się
nie kleiła. Na właściwe tory sprowadził ją dopiero ogniomistrz, który jako najstarszy wiekiem
i stopniem zadecydował:
- Słuchajcie, jak będziemy wszyscy naraz mówić, to nic z tego nie wyjdzie. Zróbmy tak:
zaczyna ten, którego oddziały pierwsze weszły do działań w Berlinie. Głos ma więc Władek,
a reszta cicho.
- Tak złożyło się, moi kochani, że trafiłem do piątego pułku moździerzy - rozpoczął średni
brat. - Po kolejnej zmianie stanowisk ogniowych wiedzieliśmy, że mamy wspierać piechotę
walczącą już w obrębie wielkiego Berlina. Rozłożyliśmy się około trzech kilometrów przed
Spandau i rozpoczęliśmy przygotowania do okopania moździerzy. Jak zawsze przy takich
pracach panował spory nieład: porozrzucane łopaty, łomy i szpadle oraz wiele innego
sprzętu. Kiedy już prawie wszyscy pracowaliśmy, kanonier Tadeusz Lipka zaczął krzyczeć:
"Patrzcie, co się dzieje. To chyba Ruscy. Czemu oni tak uciekają?" i Rzeczywiście, niedaleko,
może ze dwieście, trzysta I metrów od nas, wycofywało się kilkudziesięciu
żołnierzy radzieckich. Przypatrywaliśmy się im, gdy tak biegli w naszą stronę. Z daleka już
wołali na przemian: "Polaki! Wnimanije! Giermancy!"
Wszystko działo się błyskawicznie. Tuż za żołnierzami radzieckimi biegła spora grupa
żołnierzy niemieckich. Nikt nawet nie strzelał, ponieważ można [ by zranić swoich. Każdy z
nas chwycił więc to', co i miał pod ręką: łopaty i łomy, oskardy i młoty forteczne. Okazały
się one niezłym orężem. Wkrótce Niemców wyłuskaliśmy, a Rosjanie uporządkowali szyki.
Cała akcja trwała może dwie - trzy minuty. Rozegrało się to wszystko tak szybko, że gdyby
nie ranni i zabici, to nawet trudno byłoby nam uwierzyć, iż przed chwilą stoczyliśmy zacięty
bój. Później okazało się, że gdyby łączność działała i sprawniej, uniknęlibyśmy zaskoczenia.
Już nad ranem, około godziny trzeciej, kanonierzy Władysław Parkiewicz, Połowczuk i
Strzemiński wzięli do niewoli patrol niemiecki. Od jeńców dowiedzieli się, że i w okolicy są
jakieś większe siły nieprzyjaciela. Początkowo jednak wiadomość tę zbagatelizowano, a
kiedy postanowiono przekazać ją do baterii, to z uwagi na nie rozwiniętą jeszcze w pełni sieć
przewodową do nas ona nie dotarła.
Niemcy wciąż kontratakowali. Szybko otworzyliśmy ogień, którym z punktu dowodzenia
kierował kapitan Kandyba, podporucznik Siemionów i kapral Antoni Wiśniewski.
Wsparliśmy osłabiony radziecki batalion niemal w ostatniej chwili. Lawina ognia naszych
moździerzy osadziła tyralierę niemiecką, tak że niedługo zaczęła wycofywać się. Który z
Niemców nie uciekł, ten ginął. Kilku oficerów, dowodzących radziecką piechotą, krzyczało
do Kandyby i jego żołnierzy na punkcie dowodzenia: "Polaki mołodcy! Dawajtie pobolsze
takogo ogonka!" Ogień nasz był skuteczny, i po piętnastu, może dwudziestu minutach walka
przycichła. Tego samego dnia wjechaliśmy na ulice Spandau. Ogromne wrażenie zrobiły na
nas potwornie okaleczone ciała żołnierzy radzieckich, które leżały na jezdni i chodnikach.
Istne barbarzyństwo! Nasze baterie zostały rozmieszczone na placach i w ogrodach; sztab
pułku zainstalował się w dawnej rozlewni piwa i wód gazowanych. Pod wieczór kapral
Mieczysław Stolarczyk z kanonierem Wichniarzem z plutonu łączności zaczęli szukać
spokojnego kąta, aby się przespać. Wtedy to zauważyli cywila z Panzerfaustem, skradającego
się w kierunku samochodu dowódcy pułku. Stolarczyk uratował wówczas życie majorowi
Diedowowi: strzelił pierwszy i hitlerowiec nie zdążył użyć swojej śmiercionośnej broni.
Wydawałoby się, że skoro znajdowaliśmy się za szykami piechoty, powinniśmy mieć spokój.
Działo się jednak inaczej. Prawie wszystkie pododdziały naszego pułku musiały odpierać
ataki Niemców. Były to grupy różnej wielkości.
Tych spośród nas, którzy bezpośrednio nie uczestniczyli w prowadzeniu ognia z moździerzy,
wyznaczano do walki w obronie własnych stanowisk. Często wykonywaliśmy te zadania
zamiennie. Zaczęło się od tego, że obsługa moździerza starszego ogniomistrza Kalisiaka
zaraz po rozwinięciu się do prowadzenia ognia została ostrzelana z karabinu maszynowego
umieszczonego na czwartym piętrze jednego z bloków. Kalisiak zakomenderował wówczas:
"Kapralu Karpowicz, weźcie dziewięciu żołnierzy i zniszczcie obsługę karabinu!" Żołnierze
ruszyli, a przy moździerzu zostało tylko dwóch ludzi. Niemcy widząc, co się święci,
wystrzelili Panzerfaust, od którego zajęły się schody. Ogień nie zatrzymał naszych
kanonierów. Po chwili rozległy się wybuchy granatów. Karabin maszynowy umilkł.
Odwrót jednak był utrudniony, bowiem spalona klatka schodowa runęła. Trzeba było szukać
innej drogi. Na szczęście do owego czteropiętrowca. przylegał dom o trzech kondygnacjach.
Żołnierze Karpowicza przeskoczyli więc z dachu na dach, ale I kanonier Pręcisz, który nie
zabezpieczył broni, postrzelił się z własnego pistoletu maszynowego. Dla niego wojna już się
skończyła. Nie była to jedyna potyczka stoczona przez naszych chłopaków. Słyszałem, że
żołnierze plutonu rozpoznawczego podporucznika Siemionowa z kapralem Wiśniewskim i
zwiadowcą Wojciechowskim w piwnicy jakiegoś wielkiego domu zobaczyli trzech
przebierających się niemieckich oficerów. Na wezwanie Siemionowa do poddania się
wszyscy próbowali chwycić za broń. Cóż, nie zdążyli zamienić mundurów na cywilne
ubrania...
Dwudziestego ósmego kwietnia nasi żołnierze wraz z radziecką piechotą wyzwolili dwa
obozy kobiece. Pierwszymi, którzy weszli za druty, byli podwładni plutonowego
Mieczysława Jankiewicza. W obozach panowały straszne warunki, nawet trudno je opisać.
Baraki, w których kwaterowały więźniarki, nie miały okien i urządzeń sanitarnych.
Więźniarki - a były to kobiety różnych narodowości - wolność witały rozmaicie: jedne z
uśmiechem, inne zaś ze łzami w oczach. Wszystkie jednak serdecznie dziękowały swym
wyzwolicielom.
Pod koniec kwietnia zajęliśmy stanowiska ogniowe w Spandau w rozwidleniu autostrad, tuż
przy kanale przepływającym przez to przedmieście obok sporego parku czy lasku. W tych
dniach z oblężonego Berlina próbowały wyrwać się spore siły niemieckie, dysponujące nawet
czołgami i działami szturmowymi. Pragnęły one przemknąć w kierunku Łaby. Podobno
razem z nimi uciekał sam Martin Bormann. Tak się złożyło, że nasz pułk znalazł się akurat na
drodze niemieckiego kontruderzenia, które w początkowej fazie odniosło nawet sukces.
Niemcy, aby ułatwić sobie zadanie, nacierali wzdłuż dwóch autostrad biegnących z Berlina na
zachód. Jak już mówiłem, nasz piąty pułk zajmował wówczas stanowiska w rozwidleniu tych
szos. Sytuacja stała się krytyczna. W tym fatalnym miejscu oprócz nas znalazło się również
trzystu radzieckich piechurów i trzy radzieckie samochody pancerne. Zaledwie w ciągu kilku
godzin zostaliśmy okrążeni. W pośpiechu za- częliśmy organizować obronę. Przy
moździerzach pozostała jedynie niezbędna liczba żołnierzy, reszta zaś - z karabinami,
pepeszami, rusznicami oraz bronią niemiecką - walczyła jako piechota. Dowództwo pułku
nie miało wówczas łączności z dowództwem brygady. Brakowało nam również amunicji do
moździerzy. Powiem szczerze: nie myślałem, że z tego okrążenia wyjdziemy. Dowódcy
jednak szybko zorientowali się w sytuacji i powie- j dzieli nam, że wprawdzie nie jest łatwo,
ale jeszcze ] nie wszystko stracone. Niemcy nie mieli już wówczas czasu na przewlekłe
walki i nasz los zależał od tego, czy wróg w pierwszym ataku złamie nas, czy nie. Jeśli się
utrzymamy, to najprawdopodobniej będzie nas omijał. To nam dodało sił. Dokonaliśmy kilku
wypadów do okolicznych kamienic i zebraliśmy sporo niemieckiej broni oraz amunicji,
przede wszystkim Panzerfausty i Panzerschrecki. Wyciągnęliśmy przy tej okazji z kryjówek
wcale niemałe grupy Niemców. Tymczasem nasi koledzy przygotowywali stanowiska
ogniowe. Ruszyły na nas czołgi, za nimi posuwali się esesowcy. Przydały się wówczas
zdobyczne granatniki. Wkrótce kilka wozów wroga paliło się na przedpolu. Nasza sytuacja
nie poprawiła się jednak, bowiem żołnierze niemieccy wciąż parli naprzód, a z
wykorzystaniem moździerzy zwlekaliśmy z uwagi na niewielką liczbę granatów. Dopiero gdy
nieprzyjaciel ruszył do decydującego już uderzenia, przemówiła salwami nasza broń. Ogień
kierowany przez kapitana Kandybę był skuteczny i atak wroga załamał się.
Nasi oficerowie trafnie ocenili sytuację. Zgodnie z ich przewidywaniami Niemcy, którzy nie
zorientowali się co do naszych sił, poniechali kolejnego ataku i opływali nas, kierując się na
zachód. W okrążeniu przebywaliśmy cztery dni.
Na bezpośrednim zapleczu naszego pułku nie było spokojnie, choć samo Spandau w
pierwszych dniach po naszym wejściu wyglądało jak wymarłe. Wszystkie jednak piwnice,
strychy i inne zakamarki pełne były ukrywających się uzbrojonych hitlerowców, zaś na
ulicach spotykało się mieszkańców miasta, przenoszących i przewożących różności. Jak się
okazało, także i broń. Oto kanonier Wichnicz skontrolował wózek, który ciągnęły dwie
Niemki. W pościeli i naczyniach kuchennych znalazł ni mniej, ni więcej, tylko dwadzieścia
pięć granatów obronnych i amunicję pistoletową.
Gdy trzydziestego kwietnia nasze czołówki musiały się cofnąć do stanowisk ogniowych
baterii, niemal ze wszystkich okien, piwnic i strychów otworzono do nas ogień z broni
maszynowej. Nie sposób było wycofać się głównymi ulicami. Drogę odwrotu utorowały
naszym łącznościowcom i zwiadowcom dopiero radzieckie czołgi.
Dzień wcześniej, dwudziestego dziewiątego kwietnia, w początkowej fazie hitlerowskiego
kontrataku, w drugim dywizjonie zdarzył się tragiczny wypadek. Opowiadał mi o nim
bezpośredni świadek zdarzenia, oficer rozpoznawczy drugiego dywizjonu podporucznik
Stanisław Winiarski. Odwiedził on akurat przyjaciela, podporucznika Dziwińskiego,
także absolwenta oficerskiej szkoły artylerii w Chełmie. Gdy rozmawiali, dowódca drużyny
łączności radiowej piątej baterii sierżant Edmund Nowakowski zaczął nagle nadawać
komendy do otwarcia ognia. Podporucznik Dziwiński pobiegł na stanowisko i przejął
dowodzenie. Podane wówczas nowe dane do strzelania wymagały zmiany frontu baterii o
około dwadzieścia stopni. W czasie wykonywania tej czynności nie zauważono, że oś strzału
pierwszego moździerza przecina gałązka gruszy. Na niej właśnie na nieszczęście eksplodował
wystrzelony granat. Jak wiecie, granaty moździerzowe mają zapalniki o działaniu
natychmiastowym. Czterech żołnierzy poległo, w tym podporucznik Dziwiński, a dziewięciu
zostało ciężko rannych. Był wśród nich także sierżant Nowakowski.
Po tym wypadku sierżant Nowakowski wraz z pozostałymi kolegami został ewakuowany do
szpitala radzieckiej dywizji piechoty - tej, którą wspieraliśmy. Ponieważ nie chciał zostać w
szpitalu, po opatrzeniu ran tym samym samochodem wracał do pułku. Samochód włączył się
do kolumny wiozącej amunicję i, jak to na zatłoczonej szosie bywa, z niewielką prędkością
podążał w kierunku Spandau. Niedaleko od miasta, przy niedużym lasku, czoło kolumny
natknęło się na niemieckie oddziały przebijające się z Berlina. Dwa pierwsze wozy spłonęły
trafione bezpośrednio z bliskiej odległości z Panzerfaustów. Samochód wiozący naszych
rannych jechał w głębi kolumny i szczęśliwie zawrócił na sto pięćdziesiąt - dwieście metrów
przez zasadzką. Dosięgły go jednak serie z broni maszynowej, nie oszczędzając kierowcy i
sanitariuszki siedzących w kabinie. Sanitariusz przy pomocy Nowakowskiego dociągnął
wszystkich rannych do pobliskiego lasku. Tam znaleźli ich radzieccy czołgiści. Do pułku
dołączyli dopiero wczoraj.
Szóstą baterię Niemcy zaskoczyli w czasie przenoszenia stanowisk ogniowych. Atak nastąpił
w chwili, gdy na nowe stanowiska przesunięto sześć moździerzy. Reszta baterii, w tym
amunicja, pozostała na starym miejscu. Obie te części oddzielała przeszkoda wodna
szerokości około kilometra, ostrzeliwana przez Niemców. Wydawało się, że połączenie
baterii jest niemożliwe.
Grupą samochodów z amunicją dowodził sierżant Władysław Chruścicki. Nad ranem przybył
do niego łącznik z rozkazem: "Obywatelu sierżancie, sytuacja jest bardzo trudna, ale bez
względu na wszystko musicie podwieźć amunicję do stanowisk ogniowych moździerzy".
Łatwo powiedzieć, trudniej wykonać - pomyślał sierżant Chruścicki. Wprawdzie odległość
była niewielka, ale aby ją pokonać, należało przejechać prawie pod nosem Niemców. Do tego
Chruścicki miał bardzo młodych kierowców: szesnasto-, siedemnastoletnich chłopców, którzy
nie bardzo palili się do tego trudnego zadania. Chruścicki zadecydował więc, że on i łącznik
wezmą dwa samochody i sami pojadą z amunicją.
Gdy strzelanina nieco przycichła, Chruścicki i łącznik podczołgali się do wozów,
błyskawicznie uruchomili silniki i ruszyli w kierunku parku, gdzie stały moździerze. Niemcy
natychmiast otworzyli gwałtowny, ale na szczęście niecelny ogień. Amunicję podwieziono w
ostatniej chwili, bo akurat w moment później ruszyło niemieckie natarcie. Żołnierze ledwo
zdążyli zdjąć skrzynie z granatami z samochodów, a już trzeba było prowadzić ogień. Salwy
polskich-moździerzy okazały się celne i sytuacja została opanowana.
Któregoś wieczoru, zupełnie przypadkowo, niedaleko naszych stanowisk spotkało się
rodzeństwo: siostra wywieziona na roboty do Niemiec i brat, żołnierz naszej brygady.
Rodzeństwo padło sobie w objęcia. Witają się. Uradowany żołnierz woła do swej znajomej,
kanonier Kazimiery Gunert: "Kazia, patrz, to moja siostra. Nie widzieliśmy się od początku
wojny. Pójdę do dowódcy, chyba ją do nas przyjmą? Radość nie trwała jednak długo. Brat
nawet nie doczekał się odpowiedzi, gdyż któryś z wycofujących się Niemców strzelił do
dziewczyny. Szczęście przemieniło się w rozpacz bez granic.
Jak już wspomniałem, po pierwszych nieudanych próbach Niemcy w zasadzie poniechali
ataków, ale odnosiliśmy wrażenie, że spokój długo nie potrwa i będą chcieli w końcu nas
zlikwidować. Stan taki utrzymał się jednak do pierwszego maja, kiedy to wojska radzieckie
zahamowały wymykające się z Berlina niemieckie oddziały, a potem zaczęły spychać je w
kierunku miasta. Nam przysporzyło to sporo kłopotów, ponieważ po raz drugi musieliśmy
odpierać uderzenia tych samych grup, tym razem nadciągających z przeciwnego kierunku.
Trwało to. jednak krótko.
W tych walkach ciężko została doświadczona piąta bateria, którą czasowo dowodził starszy
ogniomistrz Zygmunt Węgrowski. Dotychczasowy dowódca, radziecki kapitan, poległ dzień
wcześniej od wybuchu Panzerfausta. Razem z nim poległ również mój kolega, dowódca
działonu kanonier Leon Podbrzeski. Wydarzenia, które rozgrywały się pierwszego maja
przed baterią, przebiegały w błyskawicznym tempie. Niemcy wyrośli jak spod ziemi.
Węgrowski zdążył tylko zakomenderować: "Wszyscy do okopów na pierwszą linię!
Biegiem! Dwóch zaminować moździerze!". Już się wydawało, że z baterią będzie bardzo źle,
ale dowództwo pułku w porę skierowało radzieckich piechurów z dotychczasowego
głównego kierunku. Pomogli oni moździerzystom i po blisko trzygodzinnej walce wspólnie
odparli Niemców. Na przedpolu pozostało wielu zabitych oraz dwa nieprzyjacielskie czołgi
z rozprutymi gąsienicami - dzieło strzelającego z rusznicy przeciwpancernej
warszawiaka sierżanta podchorążego Dąbrowskiego. Gdy oddziały radzieckie uderzyły na
atakujących nas Niemców z tyłu i ze skrzydeł, zaczęli oni poddawać się w takim pośpiechu,
że jeden żołnierz brał pięćdziesięciu - sześćdziesięciu jeńców. W naszym pułku najwięcej
wyłowili ich najmłodsi żołnierze - kapral Siech i kanonier Mroczek. Mieli zaledwie po
piętnaście lat. Śmiesznie to wyglądało, gdy drobni i szczupli chłopcy w trochę przydużych
mundurach, trzymając groźne "pepesze", prowadzili przed sobą kompanię rosłych, do
niedawna butnych Niemców. Niemcy poddawali się masowo. To wprawdzie nasunęło mi
myśl, że jest już z nimi niedobrze, ale nie sądziłem, że aż tak. Wcześniej bronili się do
ostatka, a bywało, że popełniali nawet samobójstwa. Nie wiedziałem, dlaczego tak się
dzieje. Dopiero gdy kanonier Józef Suszycki wziął do niewoli rozpaczliwie broniącego się
szwaba, który powiedział, że wedle hitlerowskiej propagandy Polacy odcinają jeńcom język i
uszy, wszystko stało się jasne.
W Spandau nasi zwiadowcy wzięli do niewoli kilka dziewcząt z pododdziału Volkssturmu.
Nosiły one na lewym rękawie bluzek opaski ze swastyką i napisem "Zemsta za naszych braci
i mężów", a na kołnierzykach oznaki SS. Najmłodsza miała siedemnaście lat, a najstarsza
dwadzieścia dwa. Były to fanatyczki, rekrutujące się z hitlerowskiego Związku Dziewcząt
Niemieckich. Walczyły one w szeregach spadochroniarzy.
11 pułk moździerzy 1 brygady moździerzy, dowodzony przez podpułkownika Aleksego
Kalentiewa, podczas walk o Berlin od 24 kwietnia pozostawał w drugim rzucie. Do
pierwszego rzutu przeszedł 28 kwietnia i wspierał wówczas 487 i 635 pułki 143 dywizji
piechoty 125 korpusu armijnego - tego, który wyzwalał Pragę. Zajmował wówczas
stanowiska rozmieszczone koło jeziora na południowy zachód od Spandau. Żołnierze tego
pułku, podobnie jak 5 pułku moździerzy, prowadzili zacięte walki z oddziałami niemieckimi,
które próbowały wyrwać się z Berlina.
- Słuchajcie, moi kochani - ciągnął Władek - teraz opowiem wam o jedenastym pułku
moździerzy. Jak słyszałem, koledzy z tego pułku podobnie jak my nieraz musieli chwytać za
karabiny, aby przeżyć. Dwudziestego czwartego kwietnia wieczorem jedenasty pułk
moździerzy przez most na Haweli wjechał do dużego sosnowego lasu, gdzie zatrzymał się na
noc. Rankiem okazało się, że w bezpośrednim jego sąsiedztwie znajdował się obóz dla
przymusowych robotników - obcokrajowców. Przebywało w j nim również sporo Polaków.
Nasi rodacy z wielkim entuzjazmem przyjęli wiadomość, że w szturmie Berlina ramię w
ramię z żołnierzami radzieckimi uczestniczą żołnierze polscy. Pokazywali ich swym
kolegom innych narodowości i podkreślali, że Wojsko Polskie prowadziło walki przeciwko
hitlerowcom od pierwszego do ostatniego dnia wojny. Byli z tego dumni. Kilku młodszych
wstąpiło na ochotnika do brygady. Wśród nich znaleźli się żołnierze Września -
obrońcy Warszawy i Modlina. Oni szczególnie cieszyli się z tego, że po latach poniżenia
im właśnie - pierwszym żołnierzom, którzy stawili czoło faszystowskiej nawale, przyjdzie
kończyć wojnę w Berlinie z bronią w ręku.
W czasie przemieszczania jedenastego pułku moździerzy do pierwszego rzutu w okolice
Spandau w zasadzkę wpadł pierwszy dywizjon tego pułku. Na pomoc przybył mu drugi
dywizjon i pododdziały pułkowe. Jak mówił telefonista kanonier Bronisław Woźnica, pomoc
nadeszła w ostatniej chwili. Losy walki natychmiast odmieniły się. Niemców, wypar-
tych do pobliskiego lasku, okrążyła i zniszczyła radziecka piechota.
Gdy pułk ponownie sformował swe kolumny, na autostradzie Brandenburg - Spandau
ostrzelały go Messerschmitty. Kolumna pułku, choć doskonale maskowana, była atakowana
tak precyzyjnie, jakby ktoś naprowadzał samoloty. Szef pułku polecił kanonierowi
Ryszardowi Lewandowskiemu przeszukać z grupą zwiadowców okolicę. W czasie
wykonywania tych czynności zwiadowcy ujęli esesowca z radiostacją.
Sytuacja w okolicy Spandau, jak już mówiłem, była dość szczególna. Nie zawsze
wiedzieliśmy, gdzie swoi, a gdzie wróg. Jedna z kolumn amunicyjnych, jadąca za pułkiem,
wpadła w ręce Niemców, którzy wsiedli do samochodów i pod groźbą użycia broni kazali
kierowcom ruszać na zachód. Kanonier Hipolit Paczuski myślał, że już są zgubieni. Z opresji
wybawiła ich jednak radziecka artyleria przeciwlotnicza, która niespodziewanie otworzyła
celny ogień. Niemieccy żołnierze, jak nagle pojawili się, tak samo nagle porzucili broń. Nie
wszyscy zdążyli uciec - kierowcy wspólnie z żołnierzami radzieckimi wzięli do niewoli około
stu pięćdziesięciu Niemców. Z naszych jeden został ranny.
Paczuski obawiał się o swe życie nie bez powodu. Oto zdarzyło się, że podczas walk kilku
żołnierzy drugiego dywizjonu dostało się do niewoli. Jeden z hitlerowców polecił dwom
Polakom iść do przodu, a gdy ci się oddalili, strzelił do nich z pistoletu maszynowego.
Jednego zabił, a drugiego ranił. Tak się złożyło, że po odbiciu pozycji drugiego dywizjonu
tego rannego żołnierza znaleziono. Przypadek zaś sprawił, że wśród prowadzonych do
niewoli rozpoznał on Niemca - esesowca, który go ranił. Po wyjaśnieniu sprawy zbrodniarza
rozstrzelano. W czasie rozwijania przez jedenasty pułk moździerzy łączności dowódca
plutonu sierżant Kruk i kanonier Mieczysław Karpiński, forsując płot, sko-1 czyli na
drewnianą beczkę, w której siedział niemiecki oficer. Jak się okazało, beczka stała na
ruchomej stalowej płycie. Po jej odsunięciu zwiadowcy i łącznościowcy wzięli do niewoli
jeszcze dwóch oficerów. Nieco dalej żołnierze Kruka trafili na ośmiu - dziesięciu żołnierzy,
którzy skryli się w drewniano--ziemnym bunkrze i stamtąd otworzyli ogień. Wezwano ich do
poddania się. Nie skorzystali z tej szansy; zginęli w obrzuconym granatami schronie.
W pogoni za grupką żołnierzy nieprzyjaciela zwiadowcy sierżanta Kruka wyszli nad jezioro
koło przystani, przy której przycumowano statek spacerowy. Wartownik niemiecki, stojący
tam na posterunku, nawet nie wiedział, kiedy dostał się do polskiej niewoli. Jakież było
zdziwienie kanoniera Ryszarda Lewandowskiego, kiedy pod pokładem statku znalazł wiele
konserw, cygar i czekolad oraz francuskich koniaków.
Najtrudniejsze chwile przeżyli żołnierze jedenastego pułku moździerzy nazajutrz po zajęciu
stanowisk ogniowych. Po południu baterie zostały nagle zaatakowane przez słuchaczy szkoły
oficerskiej SS. Tak niespodziewanie i zdecydowanie uderzyli oni na radziecką piechotę, że ta
- znacznie mniej liczna - wycofała się. Wszystko przebiegało błyskawicznie. Nie wiadomo
kiedy Rosjanie znaleźli się o trzysta - czterysta metrów od stanowisk ogniowych
pierwszego dywizjonu. Wysunięte do przodu stanowisko drugiego dywizjonu, rozmieszczone
na lewym skrzydle pułku, zaledwie w kwadrans zostało opanowane przez nieprzyjaciela.
Drugi dywizjon poszedł w rozsypkę, zaś znajdujący się na wysuniętym stanowisku
dowodzenia dowódca pułku podpułkownik Kalentiew wraz ze zwiadowcami i
łącznościowcami wycofał się w rejon pozycji pierwszego dywizjonu, także już zagrożonego
przez szybko atakującego wroga. Kalentiew rozkazał: "Wszyscy wolni na stanowiska przed
bateriami! Major Rek! Położyć ogień zaporowy na najkrótszych nastawach! Biegiem! Inaczej
będzie to nasza ostatnia akcja!"
Ó tej dramatycznej walce z esesowcami opowiadał mi dowódca plutonu ogniowego drugiej
baterii podporucznik Tadeusz Jabłoński. Znajdował się wówczas pośrodku swoich żołnierzy,
wydając im komendy. Myślał, że jego podwładni nie zdążą przygotować moździerzy do
strzału. Widzieli już zbliżających się Niemców. W powietrzu świstały kule,
rozrywały się artyleryjskie pociski. Napięcie rosło. Wypadki rozgrywały się błyskawicznie.
Moździerzyści Jabłońskiego nie zwracali już uwagi na żabitych i rannych kolegów - ci ostatni
chwilowo musieli sobie radzić sami. Jak automaty wykonywali I rozkazy. Wreszcie granaty
znalazły się w lufach i padła pierwsza komenda: "Ognia!"
Wystrzelili wtedy około pięćdziesięciu granatów j na moździerz. Tak szybko baterie
pierwszego dywizjonu nie strzelały jeszcze nigdy.
Atak esesowców załamał się, a przed dywizjonem wyrosła ściana dymu, ognia i kurzu.
Rozległy się ; wrzaski pijanych hitlerowców, którzy próbowali za I wszelką cenę wydostać
się ze strefy ostrzału. Wyrwawszy się z tej śmiercionośnej chmury, trafili prosto pod ogień
pododdziałów radzieckich i polskich, wprowadzonych do walki przez podpułkownika
Kalentiewa. Jedyną ich szansą była ucieczka.
Po raz pierwszy moździerzyści uświadomili sobie potęgę broni, którą dysponowali. Nigdy
dotąd nie oglądali jeszcze skutków ognia prowadzonego z tak bliskiej odległości.
Podczas krótkotrwałej ciszy po zatrzymaniu esesowców udało się powiadomić o sytuacji
skrzydłowe jednostki i wprowadzić do walki radziecki batalion fizylierów. Razem z wypartą z
pierwszej linii radziecką piechotą i naszymi moździerzystami poprowadził go do kontrataku
podpułkownik Kalentiew. W ciągu czterdziestu minut udało się odbić stanowiska ogniowe
drugiego dywizjonu, a po niespełna półtorej godzinie kanonier Stefan Czerwiński pędził już
do niewoli około dwustu niemieckich żołnierzy. Drugi dywizjon miał chyba najmniej
szczęścia ze wszystkich pododdziałów brygady moździerzy. Jeszcze tego samego dnia około
godziny dwudziestej trzeciej grupy hitlerowców próbowały przerwać się w pasie wspieranego
przezeń radzieckiego batalionu. Batalion ten poniósł już spore straty w poprzednich walkach,
toteż nieprzyjaciel łatwo go odrzucił, a następnie okrążył i przyparł moździerzystów do
jeziora. Zwiadowca kanonier Zygmunt Mazur mówił, że cofać się już nie było dokąd,
ponieważ na brzegu ustawiono zasieki z drutu kolczastego. Nie istniała inna możliwość, jak
tylko bronić się i czekać na pomoc. Około czwartej nad ranem zabrakło moździerzystom
amunicji. Na szczęście znaleźli trochę niemieckich Panzerfaustów i inną broń. Z nią ruszyli
do ostatniego - jak im się zdawało - ataku. Niemcy odpowiedzieli kontratakiem i nasi chybaby
zginęli, gdyby nie dziesięć radzieckich czołgów, które wypełzły nie wiadomo skąd,
otwierając gęsty ogień z dział i karabinów maszynowych. Kontratak został odparty, ale już
około dziesiątej nieprzyjaciel znowu uderzył na drugi dywizjon. Tym razem pijani esesmani
leźli pod ogień jak muchy. Ulica, wzdłuż której atakowali, spłynęła krwią. W parę godzin
później kapral Czesław Ładny z czwartej baterii poszedł odwiedzić piechurów na pierwszej
linii. Trafił do obsługi karabinu maszynowego, ustawionego na skrzyżowaniu ulic pod
korzeniami wywróconej brzozy. Dowódca cekaemu ostrzegł Ładnego, aby krył się, gdyż
każda nieostrożność prowokowała nieprzyjaciela. Podał mu lornetkę, przez którą Ładny
dokładnie spenetrował ulicę. W połowie jej długości dostrzegł kilkudziesięciu zabitych
Niemców.
"Jak to się stało, że nie uciekli?" - spytał zdziwiony.
"Skosiliśmy ich z karabinu maszynowego. Byli kompletnie pijani, szli kupą i nie reagowali na
nic. Część z nich nawet próbowała biec w naszą stronę, myśląc, że kierują się do swoich".
W powrotnej drodze Ładny dostrzegł, że jeden z jego kolegów z plutonu, kapral Stanisław
Świetlikowski z Miłosnej, wszedł do piwnicy, w której na pewno siedzieli Niemcy. Gdy po
paru minutach sprowadził pomoc, było już za późno - Świetlikowski przepadł bez śladu.
W czasie tych trudnych walk drugiego dywizjonu doszło do wzruszającego spotkania naszych
żołnierzy z Polakiem, stałym mieszkańcem Berlina. Kapral Józef Górski z kolegą, uzbrojeni
w zdobyczny niemiecki karabin maszynowy, granaty, Panzerfaust i pistolet maszynowy,
zajęli stanowisko obok wojskowego szpitala, trzy- lub czteropiętrowego budynku. W pewnej
chwili z owego budynku wyszedł cywil i na dźwięk polskiej mowy zwrócił się do nich:
"Dzień dobry. Kim panowie jesteście?"
"Żołnierzami polskimi" - odpowiedzieli jednocześnie.
"Oj, jak żyję nie widziałem polskiego żołnierza, mimo że z pochodzenia jestem Polakiem" -
jednym tchem wyrzucił z siebie wyraźnie ucieszony staruszek.
"Jak to - zdziwił się Górski - jest pan Polakiem, a nigdy pan nie widział polskiego żołnierza?"
"Panowie, pochodzę z Poznania, a moja żona z Częstochowy. Mieszkamy w Berlinie już
czterdzieści lat. Jestem na emeryturze. Byłem konduktorem tramwajowym".
Cały wieczór Górski z kolegą spędził u rodaków, a pod osłoną nocy wrócili do pułku.
Moi kochani, wprawdzie najcięższe walki w naszej brygadzie toczyły piąty i jedenasty pułk
moździerzy, ale i innym nie było łatwo. Kiedy fala niemieckich wojsk po raz wtóry
przelewała się przez Spandau, porządnego "pietra" napędzili hitlerowcy nawet dowództwu.
Pierwszego maja grupa żołnierzy Wehrmachtu, może ze stu osiemdziesięciu ludzi,
zaatakowała sztab naszej brygady. Podobno niektórzy potracili głowy. Najbardziej
przytomnie zachował się zastępca szefa sztabu major Mikołaj Zarubin, który szybko
zorganizował szesnastoosobową grupę podoficerów i szeregowych i tak pokierował obroną,
że ta niewielka garstka żołnierzy odparła atak, a także - nie tracąc żadnego żołnierza -
zadała przeciwnikowi spore straty. Dwudziestu siedmiu atakujących poległo, a trzydziestu
ośmiu wzięto do niewoli.
8 pułk 1 brygady moździerzy dowodzony przez podpułkownika Bułchatowa od 25 kwietnia
1945 r. wspierał jednostki 175 dywizji piechoty, które wdarły się do leżącego na południe od
Spandau Poczdamu. Pułk ten nie był atakowany przez przebijające się w kierunku Łaby
wojska niemieckie.
- O tym, co działo się w ósmym pułku moździerzy - opowiadał Władek - wiem od kierowcy z
tego pułku, Walka. Właśnie on mi mówił, że u nich trudne chwile przeżywali jedynie
zwiadowcy, łącznościowcy i kierowcy, a więc ci, którzy często musieli przebywać poza
stanowiskami ogniowymi baterii.
Zwiadowcy podczas walk w mieście towarzyszyli piechocie, bowiem tylko wtedy mogli
dokładnie określić, gdzie swoi, a gdzie Niemcy. Piechurzy zaś walczyli w Poczdamie o każdą
ulicę, kwartał, dom, a często i kondygnację, a przecież Niemcy byli dobrze wyposażeni w
broń maszynową, granaty i ręczną broń przeciwpancerną - Panzerfausty i Panzerschrecki.
Szczególnie te ostatnie zagrażały czołgom, działom pancernym i artylerii, już w pierwszej
akcji zwiadowców ranny w głowę został kanonier Kasiński. Po opatrzeniu ponownie włączył
się do grupy walczącej. Miał jednak pecha, ponieważ przy szturmowaniu następnego
budynku omal nie zginął. Zgodnie z zasadami walki wrzucił do zdobywanego domu dwa
granaty, ale gdy po wybuchu pierwszego chciał wbiec do klatki schodowej, wyskoczył z niej
Niemiec z wycelowaną bronią. Nie zdążył jednak strzelić, bowiem w tym właśnie czasie
eksplodował drugi granat.
Po zajęciu Poczdamu na drodze piechoty i zwiadowców ósmego pułku moździerzy znalazło
się lotnisko. Pierwsi wpadli na nie żołnierze kaprala Jerzego Źyłek-Żylińskiego. Na lotnisku
zdobyto piętnaście Stukasów i setki... królików, które hodowała obsługa. Wczoraj, a zapewne
i dzisiaj, podstawowe menu w ósmym pułku to królicze mięso. Na tym właśnie lotnisku
doszło do wzruszającego spotkania naszych zwiadowców i łącznościowców z Polakiem-
oficerem, dowodzącym radziecką kompanią piechoty. Pochodził z Białegostoku. Kiedy
zobaczył moździerzystów, podszedł do nich i chwilę . rozmawiali. Poczęstował ich czekoladą
i właśnie wtedy odezwał się karabin maszynowy nieprzyjaciela. Kapral Żyliński jeszcze nie
zdążył przełknąć podarowanej mu czekolady, kiedy ów oficer poległ. W kieszeni munduru
miał list od rodziny. W końcowej części owego listu niewprawną jeszcze ręką dziecko
dopisało następujące zdanie: "Kochany tatusiu, całujemy Ciebie i tęsknimy za Tobą, kiedy
nareszcie wrócisz do domu". Tak, to dziecko już na pewno nie doczeka się swego taty, a ile
takich dzieci będzie? Przebijające się z Berlina oddziały niemieckie zagroziły także części
stanowisk ogniowych ósmego! pułku moździerzy, ale nie w takim stopniu jak na innych
odcinkach. Nacierającego wroga udało się zatrzymać ogniem zaporowym, reszty dopełniały
radzieckie czołgi. Na oczach naszych zwiadowców zginęło wówczas dwóch radzieckich
generałów. Wpadli w zasadzkę.
W nocy na drodze atakującego plutonu zwiadu znalazła się oświetlona willa, wokół której
uwijała się grupka ludzi. Krótka akcja - i dzięki przytomności] zwiadowców Bartniczuka i
Jastrzębia wzięto do niewoli stu dwudziestu członków Hitlerjugend. Nawet ciekawie to
wyglądało - na tle gorejącego Berlina oświetlona willa, na tarasie moc walizek, obok
samochód gotowy do drogi, a w powietrzu dźwięki radia: muzyka, w większości marsze
wojskowe, przerywana jeszcze pełnymi buty komunikatami radiostacji berlińskiej.
Bywały jednak trudne chwile i na głębokim zapleczu. Kolega Walka kanonier Józef
Wróblewski, w czasie kiedy piąty i jedenasty pułki moździerzy odpierały ciężkie ataki wroga,
znalazł się na tyłach swego pułku w Falkensee, miejscowości położonej na północny zachód
od Spandau. W Falkensee między jeziorami, wśród pięknej willowej zabudowy, znajdowały
się brygadowe warsztaty naprawcze, a samochód Walka miał uszkodzoną chłodnicę. Praca
przy naprawie wozu właśnie trwała, gdy na ulicach osiedla wybuchła strzelanina, a w
kierunku Berlina zaczęły się wycofywać tabory jakiejś radzieckiej jednostki. Wróblewski
zapytał najbliżej jadącego woźnicę: "Co się stało?" Tamten krzyknął: "Uciekaj, Niemcy!"
Wróblewski nie czekał dłużej, prowizorycznie zamontował chłodnicę i odjechał. Było już
jednak za późno i na pierwszym skrzyżowaniu natknął się na obchodzących "osiedle
Niemców, którzy natychmiast otworzyli ogień. Samochód został zniszczony, ale Wróblewski
z kolegą zdołali go opuścić i dołączyli do broniących się w pobliżu dwunastu żołnierzy
radzieckich. Grupka ta po dwóch godzinach wycofała się pod ogniem do pobliskiego lasu.
Znajdowali się tam radzieccy piechurzy, którzy później, wsparci czołgami, rozbili Niemców
w rejonie Falkensee.
Pomiędzy wojskami walczącymi a składami armijnymi i frontowymi stale krążyły różne
pojazdy dowożące amunicję, żywność, broń i wyposażenie, a w drodze powrotnej rannych i
chorych oraz wszystko to, co wymagało naprawy lub remontu. Nie zawsze jednak
poszczególne dobra trafiały akurat do właściwego adresata.
Kierowca kanonier Janusz Ziaja dowoził amunicję. W dniu, w którym zdarzyło się to, o czym
będę mówił, do stanowisk ogniowych baterii prowadził go plutonowy Kowalski, a na
samochodzie jechało trzech żołnierzy z grupy kwatermistrzowskiej. Ci ostatni chcieli
zobaczyć, jak wygląda pierwsza linia. Łącznik pomylił drogę, wprowadził samochód na
niewłaściwą ulicę i wpadł w zasadzkę. Żołnierze wyskoczyli z wozu i po zajęciu stanowisk w
gruzach zaczęli się ostrzeliwać. Nie mogli jednak się ruszyć, ponieważ trafili w pole ostrzału
karabinu maszynowego umieszczonego w gruzach innego budynku. Po godzinie stało się
jasne, że jeśli nie zniszczą obsługi karabinu, to będą musieli tkwić tu do nocy. Plutonowy
Kowalski zadecydował: "Janusz, musimy zniszczyć tego sukinsyna. Słuchaj, zrobimy tak, że
ja zacznę się przedzierać z lewa, a ty poprzez gruzy. Wy zaś - tu zwrócił się do żołnierzy z
grupy kwatermistrzowskiej - strzelajcie w tym czasie do obsługi karabinu ile możecie".
Mogli jednak niewiele. Kończyła się amunicja. Brakowało też doświadczenia, a i z celnością
nie było najlepiej. Kowalski, który musiał pokonać kilkadziesiąt metrów otwartego terenu,
przypłacił tę akcję życiem. Wprawdzie nie zauważony Ziaja zaszedł obsługę karabinu z tyłu i
granatem zniszczył ją, ale plutonowy już nie żył. Ziai natomiast szczęście dopisało, bowiem
wrócił do samochodu i mimo strzaskanej chłodnicy odjechał.
Podczas ostatnich walk w ósmym pułku moździerzy omal nie doszło do takiej tragedii, jaka
wydarzyła się w naszym drugim dywizjonie. W nocy z pierwszego na drugi maja koło
miejscowości Gross Gliegenicke toczyły się zacięte boje z niewielkimi oddziałami
niemieckimi próbującymi wydostać się z Berlina. Opowiadał mi o tym dowódca pierwszego
plutonu. ogniowego piątej baterii podporucznik Zbigniew Gisler. Ponieważ trzeba było
wesprzeć piechotę, drugi dywizjon zajął stanowiska ogniowe w trudnym terenie. Wszystkie
moździerze stały w niewielkiej odległości od siebie. Zabrakło nawet czasu na okopanie się.
Ledwie moździerze przygotowano do strzelania, a już z punktu obserwacyjnego dowódcy
dywizjonu popłynęły komendy kierujące ogień na niewidocznego wroga. Odezwał się cały
dywizjon - dwanaście moździerzy sto dwadzieścia milimetrów. Wybuchy zagłuszały
wszystko, w powietrze wzniósł się tuman kurzu, piasku i dymu.
Dywizjon prowadził ogień na wschód, a ciągłe powiększanie celownika świadczyło, że
nieprzyjaciel wycofuje się w kierunku Berlina. Zaczęło świtać, gdy podano z punktu
obserwacyjnego komendę do strzelania na maksymalną odległość: "Ładunek szósty, celownik
dziesięć - zero, zero". Niemal w tej samej chwili Gisler zauważył, że jeden z ładowniczych,
zmęczony wielogodzinnym strzelaniem, nie może załadować moździerza. Włożony do
połowy granat nie chciał się opuścić w głąb lufy. W pierwszej chwili wydawało się, że
amunicyjny w pośpiechu nieprawidłowo założył dodatkowe ładunki. Kilkanaście
centymetrów od wylotu lufy widać było wyraźnie jasną celofanową przeponę zapalnika
natychmiastowego działania; w razie jej naruszenia groziła eksplozja
szesnastokilogramowego granatu. Ktoś krzyknął: "Stój!" Żołnierze znieruchomieli. Na ich
twarzach rysowało się przerażenie. Zdawali sobie sprawę, że lada chwila mogą zginąć od
własnej broni. Po rozładowaniu okazało się, że w lufie moździerza znajdowały się już dwa
granaty, a ładowniczy usiłował załadować trzeci. Właściwie to nawet trudno powiedzieć,
dlaczego nie eksplodowały...
10 pułk 1 brygady moździerzy dowodzony przez majora Miszyna był w walkach o Berlin
stosunkowo najmniej zaangażowany. Pozostawał w drugim rzucie. Początkowo
podporządkowano go 77 korpusowi piechoty, a od 27 kwietnia 129 korpusowi 47 armii.
Dopiero od 30 kwietnia wspierał ogniem 260 i 82 dywizje piechoty, prowadzące walki
uliczne na zachodnich przedmieściach Berlina. W walkach tych pododdziały 10 pułku
moździerzy stacjonujące blisko jezior połączonych kanałami były szczególnie narażone na
dywersyjne ataki drobnych grup niemieckich. Przemieszczały się one skrycie na łodziach i
atakowały tyły, siejąc zamęt oraz dezorganizując dowodzenie i łączność. W dwóch
przypadkach nawet atakujące grupy niemieckie zmusiły żołnierzy pułku do zmiany stanowisk
ogniowych. Wśród atakujących grup znajdowały się także kobiece pododdziały Volkssturmu.
- Żołnierze dziesiątego pułku moździerzy - kontynuował swą opowieść Władek - choć nie
byli tak zaangażowani podczas walk w Berlinie jak ich koledzy z innych pułków, widzieli
jednak w stolicy Rzeszy niejedno. Oto w czasie rozpoznania grupa zwiadowców z
ogniomistrzem Józefem Łęgowskim usłyszała rozpaczliwy krzyk kobiety wołającej o pomoc.
Gdy podeszli bliżej, zobaczyli scenę wprost mrożącą krew w żyłach. Oficer gestapo, nie
widząc dla siebie szansy ocalenia, chciał popełnić samobójstwo, ale przedtem postanowił
wymordować własną rodzinę i z pistoletem w dłoni uganiał się po domu za żoną i dwojgiem
dzieci. Wprawdzie on sam odebrał sobie życie, ale rodzina dzięki naszym zwiadowcom
została uratowana.
Najtrudniejsza była walka z fanatykami. Kanonier Stefan Sawicki, pełniący w dziesiątym
pułku moździerzy rolę łącznika, w czasie przenoszenia rozkazu bojowego do jednej z baterii
usłyszał strzały wewnątrz dużego budynku. Po wejściu na korytarz zorientował się, że z
piwnicy ktoś strzela do radzieckich piechurów znajdujących się w sąsiednim bloku. Nie
zauważony wszedł na schody wiodące w dół i zobaczył Niemkę, która stojąc przy okienku
prowadziła ogień ze Schmeissera. Sawicki krzyknął: "Hande hoch". Kobieta wprawdzie
błyskawicznie puściła pistolet, ale chwyciła granat, odbezpieczyła i rzuciła. Na szczęście dla
naszego kanoniera trafił on w ścianę i potoczył się z powrotem do pomieszczenia, w którym
stała Niemka. Zginęła wskutek wybuchu własnego granatu...
Opowieść Władka przerwał łoskot przewracanego regału. W mgnieniu oka wszyscy padli na
podłogę z bronią gotową do strzału. W kąciku za regałem stała wylękniona Niemka z trojgiem
małych dzieci. Najmniejsze - dziewczynka może 2-3-letnia - podbiegło do stołu, chwyciło
kromkę chleba i łapczywie zaczęło jeść. Matka nawet nie patrzyła na wstających powoli
żołnierzy, wzrok utkwiła w córce. Pozostałe dzieci również nie odrywały oczu od jedzącej.
Widać było, że wszyscy są bardzo głodni. Stary Kozłowski podszedł do stołu, wziął pół
bochenka i termos z resztką grochówki i podał kobiecie. Ta bez słowa postawiła termos
między dziećmi. Rzuciły się na grochówkę i wylizane nie wiadomo kiedy naczynie stanęło
znowu obok stołu. Teraz Niemka dała dzieciom po kawałku chleba i z zadowoleniem patrzyła
na swoją trzódkę. Panowała cisza. Dopiero gdy dzieci najadły się, matka ułamała dla siebie
kawałek chleba i powoli zaczęła go jeść. Ogniomistrz podał jej wówczas w milczeniu słoninę.
Niemka słoninę wzięła, ale nawet jej nie ugryzła. Niewątpliwie chciała jak najwięcej jedzenia
zostawić na później. Widząc to stary Kozłowski podał jej jeszcze pół bochenka. Kobieta
porwała go szybko i nieoczekiwanie dla wszystkich pocałowała Wojciecha w rękę. Ten cofnął
dłoń i rzucił wyraźnie zmieszany:
- A idź, durna!
Po chwili, zwracając się już do synów, powiedział:
- Wiecie, nigdy nie przypuszczałem, że stać mnie będzie na taki odruch. Zarzekałem się od
początku wojny, że jak kiedyś wejdę do Niemiec, to będę tylko strzelał, palił i mordował. A
tu w pierwszym dniu po zwycięstwie karmię w Berlinie hitlerowskie wilczęta!
- Co też tata gada - wtrącił się Andrzej. - A na Polesiu to było inaczej? Najpierw tata na
Ruskich pomstował, a jak zaczęła się wojna, to kto pierwszy przyszedł jeńcom z pomocą?
- Cicho, durny. Widać taka nasza polska natura. Nie mogę patrzeć na głodnych.
Niemka tymczasem zniknęła w otworze wybitym w ścianie - Kozłowscy zobaczyli go dopiero
teraz, wcześniej przesłonięty był regałem - i po chwili wróciła z dużym czajnikiem pełnym
gorącej wody. Bez słowa postawiła go na stole. Pić chciało się wszystkim już od dawna, ale
nikt o tym nie wspomniał. Brakowało wody, więc kto by o niej przypomniał, zgodnie z
wojskowym zwyczajem musiałby także jej szukać. A tu woda nieoczekiwanie zjawiła się
sama, i to gorąca. Andrzej poderwał się i wsypał do czajnika paczkę zdobycznej kawy i pół
torebki cukru. Kobieta ponownie wyszła i tym razem przyniosła filiżanki. Po chwili żołnierze,
siedząc wygodnie na krzesłach, popijali gorącą kawę. Najstarszy syn Niemki, może 6-7-letni
chłopiec, zaczął ściągać wszystko, co się nadawało do palenia, i wkrótce przygasające już
ognisko wystrzeliło żywym ogniem. Z dala od stołu przy ognisku siadła również Niemka z
resztą dzieci.
PONTONIERZY I CZOŁGI
Drugą polską jednostką, którą włączono do walki w Berlinie, był 6 samodzielny
zmotoryzowany batalion pontonowo-mostowy. Choć formalnie wchodził w skład 1 armii WP,
jednak już od pierwszych dni lutego 1945 r. budował przeprawy mostowe i promowe dla
wojsk 2 armii pancernej gwardii generała Siemiona Bogdanowa. 6 batalionem dowodził
major Aleksander Kofanow.
26 kwietnia żołnierzom batalionu odczytano rozkaz dowódcy 1 Frontu Białoruskiego
marszałka Żukowa o skierowaniu batalionu do walk w Berlinie. 6 batalion miał budować
mosty i przeprawiać czołgi 2 armii pancernej przez Hawelę, Szprewę i liczne kanały
Charlottenburga w kierunku centrum stolicy III Rzeszy.
- Andrzej - powiedział przerywając milczenie Władek - ja już skończyłem, teraz kolej na
twoich kopidołków.
- Nie bądź taki mądry. Gdyby nie my, to te wasze grube rury musielibyście przeprowadzić
po dnie - odciął się najmłodszy z braci. - Może u nas nie było takich wielkich fajerwerków jak
u was, ale przeprawy budowaliśmy w krótkim czasie i solidnie. Także i nam wypadło stawać
z karabinem w dłoni. Batalion nasz był pierwszą polską jednostką, która dziesiątego lutego
dotarła do Odry, zaś osiemnastego znalazła się za rzeką. Właśnie nasi żołnierze dwudziestego
siódmego lutego wbili pierwszy graniczny słup na Odrze. Widzicie więc, że nie jesteśmy, jak
to Władek mówi, takimi zwykłymi kopidołkami. Zasłużyliśmy się przecież i zwycięstwu, i
Polsce. Dwudziestego siódmego kwietnia byliśmy już w Berlinie. Droga naszego batalionu
wiodła przez północno-zachodnie dzielnice. Miasto płonęło. Pododdziały tyłowo-techniczne
pozostawiliśmy na dalekich przedpolach miasta. Były nam wówczas niepotrzebne.
Torowaliśmy drogę kolumnom czołgów, organizując dla nich przeprawy. Niekiedy
wystarczyło kilka pontonów, aby połączyć oba brzegi.
Dużo większy kłopot mieliśmy z mostem na Szprewie. Aby go zbudować, musieliśmy
najpierw uchwycić przeciwległy brzeg, a następnie oczyścić okoliczne domy z nieprzyjaciela.
Muszę powiedzieć, że nie bardzo wiedzieliśmy, jak się do tego zabrać.
Samochody pozostawiliśmy w ukryciu, nawet kierowcy dołączyli do nas, i ruszyliśmy do
boju. Najpierw nacieraliśmy przez jakiś park, ale najgorsze przyszło po sforsowaniu Szprewy:
musieliśmy opanować kilka budynków) z których Niemcy ostrzeliwali miejsce planowanej
przeprawy. Wkrótce jednak i to się nam udało. Później przystąpiliśmy do wykonywania
naszych zwykłych czynności. Jeszcze w końcówce tych walk dowódca plutonu Julian
Szewczyk wezwał dowódcę drużyny pontonowej kaprala Tadeusza Srebrniaka i polecił mu:
"Tadek, rozpoznaj trasę dojazdu do rzeki, do miejsca, gdzie nasze kompanie pontonowo-
mostowe rozpoczęły budowę przeprawy".
Zadanie wykonaliśmy. Pomogły nam w tym informacje o trasie, przekazane przez rannych:
Szypowa i innych saperów, ewakuowanych samochodem na tyły. Nieszczęście dosięgło nas
na dojeździe do rzeki. Pierwszy na przeprawę wjeżdżał wóz Srebrniaka. Od razu dostał się
pod silny ogień z broni maszynowej; prawdopodobnie nie najdokładniej oczyściliśmy
budynki za rzeką. Samochód, trafiony w silnik, odmówił posłuszeństwa. Srebrniak wyskoczył
z kabiny i zaczął się ostrzeliwać. W momencie gdy wycofywał się w kierunku pobliskich
drzew, eksplodowała seria granatów z moździerzy wielolufowych. Odłamki raniły Srebrniaka
w rękę i kolano. Dopiero po dwóch godzinach ściągnął go z pola walki sanitariusz batalionu.
Pomógł mu w tym brat Tadeusza, starszy szeregowy Edward Srebrniak. Wczoraj
dowiedziałem się, że Srebrniakowi amputowano nogę. W czasie budowy przeprawy na
Szprewie ranny został także mój kolega kapral Henryk Żarek. Kilku saperów poległo.
Nieco później polecono nam zbudować most pontonowy przez niewielki kanał w
Volksgarten, to ten most, ojciec, przez który musiały przejeżdżać wasze samochody.
- E, kiepski to był most, synu.
- Ojciec, co wy, myśmy go budowali niecałe dwie godziny. Gdyby nie on, to te wasze
haubice nie przejechałyby na drugi brzeg.
Dwie nasze kompanie pontonowe rozpoczęły też odbudowę znajdującego się nie opodal
mostu kolejowego. Przystosowaliśmy go do ruchu kołowego i czołgów. Dwudziestego
ósmego kwietnia zorganizowaliśmy przeprawy przez zakole Szprewy przy ulicy Adlerstrasse,
a następnie zbudowaliśmy drewniany most przez kanał, co pozwoliło przejść naszym
żołnierzom na bezpośrednie zaplecze Reichstagu do parku Tiergarten.
W tym samym dniu wydzielona grupa saperów - kilka plutonów - pojechała rozminowywać
mosty na Haweli w Spandau. Saper Paweł Adamczyk mówił, że początkowo zgrupowali się
w elektrowni. Do mostu, który mieli rozminować, prowadziła droga, biegnąca przez zakłady
samochodowe BMW. Broniły ich pododdziały Volkssturmu. Jako pierwsi poszli nasi
minerzy. W odstępach stu pięćdziesięciu - dwustu metrów ruszyły między zabudowania
fabryki dwa plutony. Niemcy siedzieli przez ten czas spokojnie. Nasi dotarli do mostu,
rozminowali go, ale w drodze powrotnej nieprzyjaciel otworzył tak silny
ogień, że odciął ich od kolegów. Sytuacja była trudna. Zupełnie przypadkowo wybawili
naszych chłopaków z opresji lotnicy. Oto pojawiło się kilka samolotów, które zrzuciły na
zakłady bomby. Odwróciło to uwagę Niemców, a naszym pozwoliło bez strat wycofać się z
mostu do elektrowni.
W końcowych walkach w Berlinie nasz szósty batalion działał w samodzielnych grupach.
Wykonywały one różne zadania. Kilka z nich, w tym także ta, do której trafił mój kolega
saper Antoni Bartkiewicz, wchodziła w skład oddziałów szturmowych. Inna, w której
znajdował się plutonowy Henryk Kalinowski, pierwszego maja trafiła prawie do centrum
Berlina. Do naszych pontonierów podeszło wówczas kilku jego mieszkańców. Zaczęli pytać,
kim jesteśmy, bo nasze mundury różniły się od radzieckich. Daliśmy im trochę chleba, a
dowódca plutonu samochodowego Julian Szewczyk nawet spory kawałek słoniny.
Wzbudziliśmy widać ich zaufanie, bo jakaś starsza Niemka poprosiła nas do pobliskiego
baraku, tam siadła do pianina i zaczęła grać.
""Marzenie" Schumanna" - zauważył któryś z żołnierzy.
Wtedy Niemka przestała grać, wstała i z przekonaniem stwierdziła: "Ci co wiedzą, że to
Schumann, to dobrzy ludzie".
O jedną ulicę dalej w tym samym-czasie grupa pontonierów z Wacławem Engelgardem
szturmowała wysoki budynek, zaciekle broniony przez esesmanów. Jeden z atakujących
poległ, reszta jednak zbliżyła się na odległość, która pozwalała na użycie granatów. Padła
komenda: "Granatami ognia!" Gdy huk detonacji przebrzmiał, Engelgard krzyknął:
"Naprzód!" Terkot automatów - i po chwili budynek był w naszych rękach. Niestety,
dowódca grupy został ranny w nogę.
W dniu kapitulacji Berlina szósty batalion znalazł się w centrum miasta na Aleksanderplatz,
pod Bramą...
Opowieść Andrzeja Kozłowskiego przerwała siedząca dotąd w milczeniu Niemka, która nagle
zawołała:
- Pan! Pan!
Jednocześnie pokazywała jakąś postać wyłaniającą się z rumowiska przed budynkiem.
Kozłowscy zerwali się, mocniej ścisnęli broń. Gdy przyjrzeli się dokładnie owej postaci, bez
trudu stwierdzili, że to podporucznik w polskim mundurze. Był ranny.
Andrzej z Ryśkiem podnieśli go, wzięli pod ręce i poprowadzili do krzesła. Nieznajomy
usiadł i powiedział z ulgą:
- Chwała Bogu, że już wśród swoich...
- Skąd się pan tu wziął? - zapytał ogniomistrz. - A zwracając się do synów, dodał: - Niech no
który skoczy po łapiduchów. Szybko!
- Jestem z pierwszego batalionu pierwszego pułku piechoty - powiedział podporucznik. -
Dowodziłem w nim kompanią moździerzy. Zostałem
jednak ranny w czasie walk na Pomorzu i leczyłem się w szpitalu w Jastrowiu. Nie mogłem
tam wytrzymać i wraz z dwoma innymi ozdrowieńcami z drugiego pułku piechoty, bez broni,
ale zaopatrzeni w żywność na pięć dni, wyruszyliśmy śladem naszej dywizji.
W Pile dozbroiliśmy się w dziesięć granatów, dwa pistolety i dwa karabiny. Zdobyliśmy też
dwie pary dobrego obuwia i niemiecki kombinezon zwiadowczy. Ubrałem się w to i
poszliśmy dalej. Niekiedy zabawialiśmy się w ten sposób, że ja w przebraniu szedłem na
czele, natomiast moi dwaj koledzy prowadzili mnie niby jeńca. Zabawa ta o mało nie
zakończyła się tragicznie, bowiem któregoś razu zatrzymała się koło nas kolumna
sojuszników. Siedzący na samochodach żołnierze zaczęli radzić: "Po co go prowadzić, ubić
go". Długo trzeba było im tłumaczyć, co i jak. Wszystko zakończyło się jednak szczęśliwie.
Kolumna bowiem zdążała w kierunku Berlina i dowódca zgodził się nas zabrać. W ten sposób
w końcu kwietnia wieczorem przyjechaliśmy do jednej z radzieckich brygad czołgów.
Pancerniacy ci w dniu następnym mieli wejść do walki w Berlinie. Dowódca jednego z
czołgów - wóz miał chyba numer boczny dwieście czterdzieści osiem - wziął nas jako desant.
Nadeszła godzina wejścia do walki. Kolumna czołgów ruszyła. Najpierw szedł wóz za
wozem, a po jakimś czasie pancerne kolosy zaczęły się rozdzielać.
Domyśliłem się, że zaraz wejdziemy do boju. Wiedziałem, że czołg zacznie prowadzić ogień
z armaty, uczepiłem się więc mocno uchwytów i chciałem powiedzieć o tym kolegom, ale nie
zdążyłem, bo właśnie armata huknęła i obaj spadli^ pancerza. Tak wjechałem do zwartej
zabudowy Berlina.
Kiedy czołg przyhamował, zeskoczyłem. Przypadkowo dotarłem na skrzyżowanie
Kurfiirstenstrasse i Hardenbergstrasse, gdzie stał wysoki, sześciopiętrowy gmach. Broniła go
grupa z Hitlerjugend, ja zaś, jako "krank Wehrmacht", bez trudu dostałem się do wnętrza.
Tam znalazłem schronienie na strychu. Miałem stamtąd doskonały widok na Politechnikę i
wielki plac przylegający do niej. Tu postanowiłem pozostać do końca walk. I wówczas
nawiedziła mnie myśl, że mogę zginąć. Stwierdziłem więc, że muszę zostawić po sobie jakiś
ślad. Gnany tą myślą napisałem na ścianie: "Tu w tym pokoju przebywał oficer Wojska
Polskiego - 1 DP im. Tadeusza Kościuszki podporucznik Jan Komorowski s. Kazimierza.
Rodak Ziemi Łomżyńskiej!!!" Po napisaniu powyższego odetchnąłem z ulgą.
Gdy trwały walki w okolicy Politechniki, zauważyłem, że z mojego bloku z czwartego piętra
prowadzi ogień karabin maszynowy. Postanowiłem go zniszczyć. Obsługę odnalazłem bez
trudu; granat wrzuciłem, nie zaglądając nawet do pokoju. Karabin zamilkł.
W dniu następnym część budynku, w którym siedziałem, zawaliła się, a w gmachu pojawił się
ciężki karabin maszynowy. Zniszczyłem go. Stałem się od tego czasu mniej ostrożny - sukces
dodał mi skrzydeł - i zacząłem prowadzić ogień z mego okna: najpierw do obsług
niemieckich dział, a następnie obsług broni maszynowej. Wówczas to zauważono mnie.
Posypały się strzały. Zostałem ranny. Ostatkiem sił zwlokłem się do piwnicy, skąd niemiecka
służba przeniosła mnie tu gdzieś niedaleko. Na szczęście mieli taki tłok w szpitalu, że mnie
pozostawili w korytarzu, skąd wyczołgałem się do piwnicy. Kiedy się obudziłem - ile spałem,
nie wiem - nie słyszałem już odgłosów walki. Myślałem nawet, że ogłuchłem, ale po paru
godzinach do piwnicy zaczęły dochodzić dźwięki harmonii i śpiewy. Wówczas to zdjąłem
niemiecki kombinezon, włożyłem czapkę z kościuszkowskim orłem i doczołgałem się do was.
Tymczasem na wezwanie któregoś z braci Kozłowskich zjawili się sanitariusze z noszami.
- Gdzie macie tego rannego? - zapytał jeden z nich.
- To ten.
- A, to oficer. Obywatelu poruczniku, melduję, że tuż obok jest szpital gwardzistów, tam was
opatrzą.
Po chwili Kozłowscy znów zostali sami.
DAJCIE HAUBICE!
Jako trzecia jednostka polska do walk w Berlinie została skierowana 2 brygada artylerii
haubic dowodzona przez pułkownika Kazimierza Wikientiewa. Była to pierwsza jednostka 1
armii WP, włączona do bitwy berlińskiej. W dniu 27 kwietnia o godzinie 1.00 została ona
podporządkowana radzieckiej 2 armii pancernej generała Siemiona Bogdanowa, która
walczyła w zachodnich i północno-zachodnich dzielnicach Berlina. Zgodnie z rozkazem
generała Bogdanowa 2 brygada od 27 do 30 kwietnia wspierała działania 12 korpusu
pancernego generała M. Sałminowa, prowadząc ogień z zakrytych stanowisk. Od 30 kwietnia
natomiast wspomagała polską 1 dywizję piechoty generała Wojciecha Bewziuka, przy czym 7
i 8 pułki wystawiły wówczas część dział do strzelania na wprost, natomiast 9 pułk artylerii
haubic nadal pomagał piechocie, prowadząc ogień z zakrytych stanowisk.
W pierwszym etapie walk - podczas wspierania działań 12 korpusu pancernego - 7 pułk
artylerii haubic podpułkownika Piotra Dąbrowskiego ogniem swym torował drogę 66
brygadzie pancernej pułkownika Iwana Potapowa, 8 pułk artylerii haubic pułkownika Piotra
Parchomowskiego - 49 brygadzie pancernej pułkownika Tichona Abramowa, a 9 pułk
artylerii haubic dowodzony przez podpułkownika Mikołaja Arnauta 48 brygadzie pancernej
podpułkownika Wasyla Makarowa. Ten ostatni walczył wespół z 48 brygadą aż do kapitulacji
Berlina, natomiast 7 i 8 pułki od 30 kwietnia wspierały pułki dywizji kościuszkowskiej.
- Ojcze, Andrzej skończył, mówcie, jak to było u was?
- Ty mnie nie popędzaj, młokosie - odpowiedział stary Kozłowski.
Poprawił się na krześle, poobciągał mundur, przełożył karabin oparty o stół między kolana,
pogładził go, jakby chciał mu podziękować, i dopiero wtedy, mrużąc oczy, zaczął powoli
opowiadać:
- Pamiętam, jak siedząc we trzech przy trofiejnym winie zastanawialiśmy się, co będzie dalej.
Czy
uderzymy przez nizinny Hawelland ku Łabie, naprzeciw Amerykanom? Czy będziemy
wykonywać inne zadanie? Tak gwarzyliśmy sobie, a tu nagle alarm i przygotowanie do
wymarszu. Lotem błyskawicy rozeszła się wiadomość, że zostaliśmy przydzieleni do
radzieckiej drugiej armii pancernej i w związku z tym będziemy walczyć w Berlinie. Przez
dziesięć minut zbierałem wówczas swoich wałkoni.
- Wyobrażam sobie, jakie gromy ojciec sypał na nich.
- Nie przerywaj. Zdrowia mnie to kosztowało, ale nasza bateria pierwsza była gotowa do
marszu. Ruszyliśmy trasą Schwante, Vehlefanz, Marwitz, Velten, Pinnow, Summt, Schildow,
Rosenthal, Wittenau i nad ranem dwudziestego siódmego kwietnia zaczęliśmy zajmować
stanowiska ogniowe na wschód i zachód od Tegelirsee, w Volksgarten, na placach
sportowych w Charlottenburgu. Pozostaliśmy na tych stanowiskach do trzydziestego
kwietnia. Pamiętam, że podczas tego przegrupowania po raz pierwszy widziałem głodne
niemieckie kobiety, dzieci i starców, którzy na ogół witali nas słowami: "Polnische Soldaten,
Hitler kaputt". Szlag mnie na to trafiał. Przecież jeszcze kilka dni wcześniej wykrzykiwali
inne hasła! Gdy samochody zatrzymywały się, to obstępowali nas i prosili o coś do jedzenia.
Byli naprawdę głodni. Naszego telegrafistę kaprala Józefa Kilimnika pewna Niemka
zaskoczyła polskim zdaniem: "Pan, daj chleba". Bez zastanowienia oddał jej swą rację.
Miasto płonęło przy akompaniamencie huku dział i jazgotu broni maszynowej. Pierwszy do
walki wszedł nasz siódmy pułk artylerii haubic. Aby jednak zająć wyznaczone stanowiska
ogniowe w parku przeciętym kanałem, musieliśmy pokonać ten kanał po wąskim moście
pontonowym, a także przejść przez ogarnięte pożarem osiedle. Upiorny to był widok.
Wylatujące z domów po obu stronach ulic potężne języki ognia, targane silnym wiatrem,
tworzyły tunel, którego płonące zwieńczenie momentami nawet lizało plandeki naszych
samochodów. Najmniejsza awaria mogła zatrzymać kolumnę, a przecież wieźliśmy
amunicję i zapasowe paliwo. Przejechaliśmy jednak szczęśliwie. Już w parku natrafiliśmy na
nową przeszkodę - most pontonowy. Pewnie ty go budowałeś, Jędrek. Niełatwo było
przeprowadzić tamtędy sto trzydzieści samochodów, i to pod ogniem moździerzy
nieprzyjaciela. Na szczęście straciliśmy tylko jeden wóz.
Po zajęciu stanowisk ogniowych i nawiązaniu łączności z punktami obserwacyjnymi
zaczęliśmy o-słaniać jednostki radzieckiego dwunastego korpusu pancernego, który
przeprawiał się przez Szprewę po moście zbudowanym także przez szósty batalion
pontonowo-mostowy.
Według słów podporucznika Władysława Zmitrewicza, dowódcy plutonu dowodzenia trzeciej
baterii, Niemcy bronili się wówczas wzdłuż Elisabethstrasse, Bismarckstrasse,
Berlinerstrasse, Amtepark. Każdy dom zamieniali w silny punkt oporu, na otwartych zaś
przestrzeniach znajdowały się transzeje. Prowadzili też ogień z moździerzy sześciolufowych;
dokuczały nam one przez cały czas. Zagrażali nam także strzelcy wyborowi.
Wieczorem dnia następnego chorąży Stanisław Kostecki powiedział nam, że radzieckie
jednostki pancerne dwudziestego ósmego kwietnia opanowały park przy zamku
Charlottenburg, a następnie przełamały opór nieprzyjaciela na Spandauer Damm i rozpoczęły
natarcie po obu stronach Schlossstrasse.
Początkowo natarcie to rozwijało się bardzo szybko, stopniowo jednak niemiecki opór tężał,
szczególnie na Schillerstrasse i skrzyżowaniu Schlossstrasse z Bismarckstrasse. Ostatecznie
atak utknął na stacji kolei podziemnej Sophie-Charlottenplatz. Same czołgi okazały się
bezsilne.
Wtedy właśnie nasz siódmy pułk otrzymał rozkaz podciągnięcia dział i prowadzenia ognia na
wprost. Jako pierwszy wszedł do walki drugi dywizjon. Nasza czwarta bateria zniszczyła
wówczas okopane tam czołgi, a piąta rozbijała przygotowane do obrony domy. Po kilku
godzinach walki stacja Sophie-Charlottenplatz została opanowana.
Kanonier Andrzej Ganicz wspominał, że pojawienie się na ulicach przed stacją kolejki
podziemnej polskich haubic mocno zdziwiło, ale jednocześnie ucieszyło radzieckich
żołnierzy. Dzięki potędze naszego ognia natarcie ruszyło naprzód. Nie obyło się jednak bez
strat. Polegli działonowy piątej baterii kapral Grycan i zwiadowca bombardier Guszwit.
Dwudziestego dziewiątego kwietnia wspomagana przez nas trzydziesta piąta brygada nie
mogła pokonać silnej obrony niemieckiej wzdłuż Kaiser-Friedrichstrasse. Dochodzące do niej
dwie boczne ulice - Neue Kantstrasse i Pestalozzistrasse, przegrodzone były wysokimi
barykadami i wraz z dwoma narożnymi, masywnymi budynkami stanowiły zaporę nie do
pokonania. Wyraźnie brakowało piechoty, która mogłaby przedostać się skrycie na tyły
barykad i walczyć z wrogiem ukrytym we wnętrzu budynków. Czekaliśmy na pomoc i
przyznam, że wszystkiego się wówczas spodziewałem, ale nie naszej dywizji
kościuszkowskiej.
- A już najmniej chyba mnie - wtrącił się Rysiek. - Wyobraźcie sobie, że najspokojniej w
świecie maszerujemy, a tu widzę sierżanta...
- Ogniomistrza, durniu!
- Tak jest, ogniomistrza, potrząsającego jakimś szeregowcem...
- Kanonierem, durniu - ponownie poprawił go ojciec, już wyraźnie zły, że syn ignoruje
stopnie artyleryjskie.
- A tak, jakimś kanonierem, i słyszę znany mi głos, rzucający gromy pod jego adresem.
- Ścierwo, zżarł kiełbasę przeznaczoną dla całego działonu! Ale zły to wówczas byłem
faktycznie, bo głodnym kolegom tego żarłoka musiałem oddać pozostawioną dla siebie
ostatnią konserwę. Dzień trzydziesty kwietnia - wrócił do przerwanych na moment
wspomnień ogniomistrz - niczym nie różnił się od poprzednich. Było pochmurno, mglisto, a
powietrze rozdzierały wybuchy pocisków, bomb i terkot broni ręcznej i maszynowej. W dniu
tym w bateriach naszych odczytano rozkaz marszałka Stalina, który domagał się, aby Berlin
zdobyto pierwszego maja, w dniu Międzynarodowego Święta Pracy.
- U nas także go czytano - wtrącili chórem pozostali Kozłowscy.
- Pojechałem tego dnia po prowiant. Po powrocie rozmawiałem z kapralem Janem
Piskorskim, który mi opowiadał, że ich dowódca, porucznik Ukijancew, przeczytał ten
rozkaz, a potem przemówił tak: "Chłopcy! Do dzisiaj staraliśmy się tak walczyć, aby
oszczędzać każdego żołnierza. Otrzymaliśmy jednak nowy rozkaz. Mamy za wszelką cenę w
dniu pierwszego maja zdobyć Berlin. Na czele baterii pójdzie pierwszy działon, a ja jako
wasz dowódca z tym działonem; Chciałbym się teraz z wami pożegnać, bo nie wiadomo, kto
jutro rano będzie żył". Po jego słowach wszyscy się ucałowali i ruszyli w głąb miasta.
Wiecie, chłopcy, że w tych ostatnich trzech dniach walki to była istna Sodoma i Gomora.
Wszystko się przemieszało. Część działonów wysunięto do grup szturmowych, część
prowadziła ogień z zakrytych stanowisk ogniowych. Momentalnie wzrosła liczba rannych i
poległych. Nie mogłem wówczas połapać się, kto jest gdzie. Zacząłem już nawet tęsknić do
porządnych walk w polu, a nie takich dzikich szturmów. Gdyby nie piechota, część naszych
żołnierzy nawet by nie jadła.
Wieczorem pierwszego maja działający wzdłuż ulicy Pestalozzistrasse pierwszy pułk
piechoty trafił na silny punkt oporu na Karl Augustplatz. Znajdujący się na nim kościół i
przyległe zabudowania zostały przygotowane do obrony i podejmowane z marszu ataki na tę
pozycję niemiecką nie przyniosły powodzenia.
Postanowiono więc zorganizować trzy grupy szturmowe, w skład których weszła piechota i
czołgi. Sam wypad wykonano pod osłoną zasłony dymnej. Na komendę ruszyły czołgi,
strzelając z marszu, razem z nimi piechota, a jednocześnie czwarta bateria haubic otworzyła
gwałtowny ogień na wprost ku kościołowi i przyległym domom. Walka trwała krótko;
zaskoczeni Niemcy wycofali się. Pierwszego maja do strzelania na wprost wytoczył również
swe haubice pierwszy dywizjon siódmego pułku. Opowiadał mi o tym plutonowy Wacław
Zagalski, dowódca drużyny zwiadu pierwszego dywizjonu. Oto wraz z dowódcą dywizjonu
porucznikiem Zinkiewiczem i kanonierem Szwarcem pojechali oni na rekonesans. Mieli
wspierać grupy szturmowe drugiego pułku piechoty -pułkownika Wiktora Sienickiego.
W drodze w kilku miejscach zostali ostrzelani z broni ręcznej i maszynowej. Nie sposób było
iść dalej, nie mówiąc już o podciągnięciu dział. Mając na uwadze ewentualne straty w
ludziach i sprzęcie, wycofali się i zameldowali swe spostrzeżenia dowódcy pułku. Ten jednak
wydał konkretny rozkaz. Wątpliwości zniknęły i artylerzyści przystąpili do wykonania
zadania. Wypili po jednym głębszym trofiejnego spirytusu i wraz z dowódcą pierwszej baterii
porucznikiem Arefiewem i szefem dywizjonowego zwiadu porucznikiem Łysenką udali się
ponownie na rozpoznanie. Pod ogniem doczołgali się do nakazanego punktu i wyznaczyli
miejsca na stanowiska ogniowe dla dział.
Około południa wjechały tam pełnym gazem Studebakery. Błyskawicznie odczepiono działa i
wyładowano amunicję. Niemcy, widząc co się święci, nakryli pierwszą baterię huraganowym
ogniem. Byli ranni i zabici. Wkrótce jednak artylerzyści uporządkowali swe szyki i
przygotowali się do strzelania na wprost.
Padła komenda dowódcy dywizjonu: "Po trzydzieści pocisków na działo! Ogniem ciągłym!" I
wtedy zaczął się - jak to mówią nasi - koncert na grube rury i niskie basy. Ogień
nieprzyjaciela od razu wyraźnie przycichł. Górę zaczęły brać haubice. Silny punkt
niemieckiego oporu został obezwładniony. Paliły się na wpół rozwalone kamienice, a mur
przylegający do samego kanału podziurawiony był jak sito. Teraz mogła ruszyć do przodu
piechota. Wkrótce jednak zagrodziła jej drogę Politechnika.
O ataku na ten obiekt opowiadali mi kanonier Józef Koryluk, kapral Jan Piskorski i kanonier
Jan Szepelawy. Koryluk mówił, że gdzieś od trzynastej zaczęli własnymi siłami, krok za
krokiem, popychać haubice do przodu. W końcu zlani potem, pod gradem kul i odłamków,
zbliżyli się do celu.
Już na początku tego morderczego marszu poległ kanonier Feliks Kamiński, a nieco później
dowódca działonu plutonowy Waściński. Niemiecki ogień nasilił się tak, że nie sposób było
posuwać się dalej. Jednocześnie z wyższych pięter budynków zaczęły lecieć na haubice
płonące szmaty. Wykorzystując powstałą przy tym "zasłonę dymną" Polacy wbiegli do
piwnic, gdzie wprost wpadli na grupę ośmiu żołnierzy niemieckich z karabinem
maszynowym. Naszych było pięciu. Któryś odbezpieczył granat; Niemcy podnieśli ręce do
góry. Granat jednak wybuchł, na szczęście tylko lekko raniąc w nogę naszego artylerzystę.
Niemców pilnował ten ranny, zaś pozostali zaczęli ostrzeliwać sąsiedni budynek. W tym
czasie w piwnicy zjawiła się obsługa radzieckiego ciężkiego karabinu maszynowego, która
już po chwili otworzyła ogień pociskami zapalającymi.
Okazało się jednak, że nie wszyscy żołnierze działonu skryli się w piwnicy. Przy haubicy
pozostał plutonowy Michał Bicz i celowniczy kapral Jan Piskorski. Ten ostatni później nawet
nie potrafił wyjaśnić, dlaczego tak się stało. Wystrzelili nawet kilka pocisków, co trochę
przyciszyło niemieckie karabiny maszynowe. Pochwalił ich dowódca baterii porucznik
Ukijancew.
Wracam jednak do opowieści Koryluka. Oto po walce w piwnicy kanonierzy wyskoczyli z
budynku i dołączyli do Bicza i Piskorskiego. Przy haubicy poczuli się raźniej. Posyłali pocisk
za pociskiem do coraz to ujawniających się punktów ogniowych. Przyłączyły się do nich
także załogi radzieckich uszkodzonych czołgów. Do walczących artylerzystów znowu
przybył dowódca baterii z łącznikiem i trzema żołnierzami. Przydźwigali trzy skrzynie
amunicji. Dowódca rozkazał przepchnąć haubicę na następną
ulicę i ostrzelać już bezpośrednio gmach Politechniki. Przetoczyli działo około trzystu
metrów do przodu i dotarli do bramy wiodącej na następną ulicę. Brama była jednak
zamurowana; Polacy rozbili ją trzema pociskami. Teraz od Politechniki odgradzał ich blok
mieszkalny, ziejący ogniem ze wszystkich okien. Posłali więc tam osiem pocisków i budynek
ogarnął pożar. Niemcy skakali na oślep z pięter i balkonów prosto pod ogień radzieckich
pistoletów maszynowych. Gdy zaś piętra domu zaczęły się walić, z parteru wyroiło się chyba
ze stu szwabów i ruszyli biegiem w kierunku haubicy. Obsługa chwyciła nawet za granaty
ręczne, okazało się jednak, że Niemcy nie mają broni i chcą się poddać. Wielu z nich
rozpierzchło się później po okolicznych piwnicach.
Kiedy już budynek dopalał się, z piwnic wyszło dziewięciu radzieckich żołnierzy i dołączyli
do Polaków. W końcu dom runął i dopiero teraz Koryluk i jego koledzy zobaczyli w całej
okazałości Politechnikę, nad którą unosiły się wysokie słupy dymu i ognia. Na gmach
nacierała piechota, do budynku strzelały także czołgi. W tym czasie przybiegł do działonu
porucznik Ukijancew i zakomenderował: "Ognia!"
O drodze ku Politechnice Berlińskiej opowiadał mi także radiotelegrafista kanonier Jan
Szepelawy. Według jego relacji było tam istne piekło. Zewsząd padały pociski, a w
przerwach między wybuchami rozlegały się krzyki ludzkie: wołanie o pomoc, a
nawet płacz rannych żołnierzy. Nagle polskie samochody stanęły, dalej jechać nie mogły.
Artylerzyści otrzymali rozkaz przedzierania się przez podwórka i ogrody do wyznaczonego
punktu obserwacyjnego na własną rękę. Szepelawy wspominał, że nawet nie bał się wówczas
śmierci, a tylko kalectwa. Zostawił nawet jeden granat, aby w razie ciężkiego zranienia
odebrać sobie życie. Podobnie robili jego koledzy.
Około siedemnastej wraz z grupą żołnierzy dotarł Szepelawy do gmachu Politechniki, gdzie
haubice otworzyły ogień. Niemcy jednak rozbili im jedno działo. Zginął przy tym kanonier
Mazurek, reszta obsługi została ranna. Wkrótce do Politechniki otwarła również ogień trzecia
bateria, a później prawie cały siódmy pułk haubic.
Pod wieczór nieprzyjaciel przestał być groźny; strzelał mniej celnie, a przed haubicami
pojawiła się także piechota.
Już samo zajmowanie stanowisk ogniowych przed Politechniką nie było łatwe. Opowiadał mi
o tym plutonowy Michał Kubaczkowski z drugiej baterii porucznika Refryjewa. Pod
ostrzałem niemieckich karabinów maszynowych przebiegli jedną z ulic i stanęli w odległości
może dwustu pięćdziesięciu metrów od Politechniki. Przed nią znajdował się brukowany plac,
na którym trudno było ustawić i przygotować do strzelania działa. Kiedy mimo to pierwszy
pluton zaczął zajmować tam stanowiska ogniowe, w haubice trafił bezpośrednio niemiecki
pocisk artyleryjski. Kubaczkowski zaproponował wówczas dowódcy drugiego plutonu
porucznikowi Meńczykowowi, że wyszuka lepsze miejsce. Znalazł je - za murem, pod
rozłożystym kasztanem. Teraz mieli i dobre pole widzenia, i dobrą osłonę.
Na prawo od gmachu Politechniki obsługa haubic odkryła niemieckie działo - to, które
zniszczyło działon z pierwszego plutonu. Po dwóch strzałach wraz z obsługą wyleciało ono w
powietrze. Później nasi artylerzyści ostrzeliwali Politechnikę od suteren aż po dach. Ranni
wówczas zostali ogniomistrz Szuba, kapral Pawlikowski i inni.
Po czterech godzinach walk polska piechota szturmem wzięła płonący gmach uczelni. Już
wcześniej żołnierze uszyli polską flagę, którą Ludwik Siennicki z Berdyczowa, ogniomistrz
Wiktor Błażow, syn dowódcy nieetatowej szkoły podoficerskiej porucznika Mikołaja
Błażowa, oraz bombardier Wiktor Bogdański, Ślązak z Chorzowa, zawiesili na narożnej
wieżyczce Politechniki. Po chwili na gmachu pojawiła się również flaga radziecka. Wiwatom
nie było końca.
O tym, co działo się później, mówili mi kapral Józef Kowalik, kanonier Marcin Andrusyszyn
i kanonier Mikołaj Iwaszków. Oto z płonącego gmachu wyszło około trzystu Niemców, byli
głodni i wynędzniali. Wyglądali inaczej niż ci, którzy wkraczali na ziemie polskie. Teraz
prosili o litość i chleb. Gdy zapadła noc - snuł swą relację ojciec -
część naszych świętowała, a część poszła spać. Czuwały jednak warty. Nagle obudziły mnie
przerażające okrzyki służby: "Alarm! Niemcy zrzucili desant! Do broni!" Błyskawicznie
zorganizowałem obronę za budynkiem, w którym kwaterowaliśmy. Obok mnie zajęli
stanowiska bombardier Zima, kanonier Kwieciński, kapral Karol, bombardier Gawroniak i
kapral Kowalik. Już chcieli strzelać do opadających spadochroniarzy, gdy ktoś zaproponował:
"Słuchajcie, a może weźmiemy ich żywcem?" Tak więc czekamy. Prosto na nasz budynek
spada jeden ze spadochronów. Szybko podbiegamy, ale ku naszemu zdumieniu wylądował
nie żołnierz, tylko zasobnik z bronią i amunicją. Skorzystaliśmy na tym zrzucie, bo prawie
wszystkie worki spadły na naszą stronę.
Równie dramatyczne chwile przeżywali żołnierze naszego prawego sąsiada - ósmego pułku
artylerii haubic pułkownika Piotra Parchomowskiego, którego z uwagi na zarost niemal
wszyscy nazywali "Brodą". Podobnie jak nasz pułk także i ósmy pułk od dwudziestego
siódmego kwietnia wspierał korpus pancerny gwardii, niszcząc punkty ogniowe nad Szprewą
i Landwehrkanal oraz zgrupowanie artylerii niemieckiej w parku Tiergarten, a także
wspomagał czołgi posuwające się wzdłuż Richard Wagnerstrasse, Spreestrasse,
Bismarckstrasse, Flotowstrasse do Alt Moabit.
jak już wspominałem, mówiąc o działaniach naszego pułku, walki w Berlinie były zadaniem
niełatwym. W dniu dwudziestego siódmego kwietnia ósmy pułk haubic zajął stanowiska
ogniowe obok nas. W Volkspark zaczęliśmy wspierać wchodzące do walki zza Szprewy
radzieckie pododdziały pancerne. Kiedy po dwóch godzinach czołgi posunęły się w głąb
zabudowy, ogień haubic, z uwagi na stojące na drodze wysokie budynki, nie mógł skutecznie
razić przeciwnika. W ósmym pułku postanowiono więc, podobnie jak w marcu w
Kołobrzegu, wysunąć działa do strzelania na wprost.
Pierwsze otworzyły taki ogień baterie podporuczników Jefimienki i Koriagina, które zajęły
stanowiska na Sophienstrasse. Na jednym z wystrzelonych wówczas pocisków bombardier
Wilkowski napisał kredą: "Najlepsze pozdrowienia od polskich artylerzystów". Natarcie
radzieckich czołgów, wsparte ogniem haubic, ruszyło ponownie ku centrum miasta.
Domy, zamienione w twierdze, zionęły ogniem i stalą z każdego okna, bramy i piwnicy. Z
trudem opanowywano budynek po budynku, brak było jednak sił, aby je wszystkie
"przeczesać". Na strychach i w piwnicach pozostawało wielu Niemców, tak że po przejściu
naszych wojsk na tyłach od nowa wybuchała strzelanina. Płonęły rażone Panzerfaustami
czołgi i działa oraz ginęli żołnierze.
Bardzo często znajdowaliśmy w domach i na ulicach ulotki, głoszące, iż jeśli wkroczą do
Berlina wojska radzieckie, będą ludność rozstrzeliwać, wieszać i gwałcić, a w najlepszym
wypadku zsyłać na Sybir. Wedle hitlerowskiej propagandy tak czy owak czekała Niemców
śmierć. Przyjmując to za pewnik, wielu z nich broniło się wprost fanatycznie.
W pierwszym dniu walki niecodzienną przygodę przeżył kapral Stanisław Pępkowski ze
służby uzbrojenia. Pozwólcie, synowie, że opowiem wam jego historię. Oto będąc na punkcie
obserwacyjnym trzeciej baterii kapitana Romanienki w pobliżu punktu dowodzenia
radzieckiej jednostki pancernej, której czołgi bezskutecznie atakowały barykadę przy Kaiser-
Friedrichstrasse, otrzymał polecenie stawienia się na stanowisku ogniowym i usunięcia jakiejś
niesprawności. Idąc z punktu obserwacyjnego Pępkowski spotkał kolegę. Ów kolega
pochodził z Krakowskiego, początkowo służył w piechocie, a dopiero na Wale Pomorskim
przeszedł do artylerii. Chcieli skrócić sobie drogę i poszli, jak to się mówi, "na szagę".
Ostrzelani przez Niemców, skryli się w zwałach gruzu. W pewnej chwili usłyszeli warkot
czołgu. Nie wiedzieli tylko - radzieckiego czy niemieckiego? Okazało się, że był to czołg
radziecki, za którym biegła piechota. Pępkowski pokazał się czołgistom i po krótkiej
wymianie zdań oficer radziecki polecił im dołączyć. Grupa była nietypowa - czołg, kilku
piechurów i aż trzech oficerów.
Po spędzeniu Niemców ze skrzyżowania i po przejechaniu około stu - dwustu metrów czołg
skręcił w krótką przecznicę, a w chwilę później wjechał tyłem
w bramę domu wskazanego przez jednego z oficerów. Załoga prowadziła ogień wzdłuż ulicy,
reszta zaś grupy w tym czasie penetrowała dom. Na trzecim lub czwartym piętrze jeden z
oficerów zapukał do mieszkania, którego numer odczytał w notatkach. Drzwi otworzyła
kobieta. Ujrzawszy oficerów radzieckich wypowiedziała parę słów po niemiecku, a następnie
przeszła na rosyjski. I wówczas dopiero wyjaśniło się, dlaczego skład tej grupy był tak
nietypowy. Oto akcja była ściśle tajna, planowo realizowana, zaś kobieta, pracownik
radzieckiego wywiadu, działała przez cały okres wojny w Berlinie. Po małym poczęstunku
oficerowie radzieccy podziękowali naszym żołnierzom i Pępkowski z kolegą wrócili do
pułku. Dwudziestego ósmego kwietnia ósmy pułk haubic osiągnął Guerickestrasse. Już z rana
przybiegł do "Brody" pułkownik Tichon Abramów, dowódca radzieckiej czterdziestej
dziewiątej brygady czołgów, z daleka wołając: "Artylerio, ratuj! Czołgi płoną!" Okazało się,
że na rogu Guerickestrasse i Cauerstrasse stała barykada z bali, szyn i kamieni. Radzieccy
pancerniacy stracili tam już trzy- wozy. Abramów prosił: "Rozbij tę przeklętą barykadę, bo
inaczej stracę całą brygadę\"
Sytuacja była niewesoła. Nie dało się ustawić haubic do strzelania na wprost, bo zostałyby
spalone podobnie jak czołgi. Pułkownik Parchomowski polecił więc znajdującym się w
pobliżu oficerom i podoficerom: dowódcy dywizjonu kapitanowi Zajcewowi, szefowi sztabu
kapitanowi Azorowi, porucznikowi Mrzelskiemu i innym, znaleźć lepsze stanowisko. Po
kwadransie do "Brody" podbiegł porucznik Mrzelski. "Znalazłem" - powiedział, wskazując na
duży budynek. "Broda" spojrzał zdziwiony: "Nie rozumiem, co znaleźliście". Na to
porucznik: "Proszę pójść, popatrzeć, tam się wszystko da zrobić".
Podeszli do solidnego, siedmiopiętrowego budynku z szerokim podjazdem, dużym hallem i
dwiema windami. Mrzelski wprowadził "Brodę" do środka i bez słowa wskazał schody:
właściwie był to szeroki betonowy pas, wznoszący się pod kątem około trzydziestu pięciu
stopni.
"Mołodiec, porucznik" - pochwalił Mrzelskiego Parchomowski, poklepał go po ramieniu i
uścisnął rękę. Teraz zgodnie ze wskazówkami porucznika z różnych podręcznych materiałów
spletli żołnierze coś w rodzaju uprzęży. Później trzydziestu kanonie-rów pod dowództwem
chorążego A. Drutkowskiego wciągnęło haubice na drugie piętro, skąd po paru minutach
otworzyli ogień. Po trzydziestu strzałach po barykadzie nie było śladu, a czołgi mogły pójść
dalej.
Strzelanie z wyższych pięter wkrótce przyjęło się w wielu bateriach ósmego pułku haubic.
Kanonier Roman Jaremczak mówił mi, że już wieczorem tego samego dnia ich bateria,
stojąca na Göringstrasse,
otrzymała rozkaz wciągnięcia haubicy na wyższe piętro któregoś z
okolicznych budynków. Działa rozkręcano na części i za pomocą lin wciągano do mieszkań,
gdzie ponownie je montowano. Potem manewr ten powtarzano na innej ulicy, gdzie wszystko
zaczynało się od nowa. Sposób ten, mimo że wiązał się z ciężką pracą, był bardzo efektywny.
Ciężkie chwile przeżył kanonier Michał Marianów wraz z Piotrowem, Bednarzem,
Kopaczyńskim i Koksanowiczem. Dowodził nimi kapral Rydlicki. Dzięki jego przytomności
umysłu wyszli z opresji cało. A było to tak. Dwudziestego ósmego kwietnia rano Niemcy
zauważyli haubicę Rydlickiego, okopaną w ogródku. Postawili więc w oknie ciężki karabin
maszynowy i nie pozwolili nikomu podejść do działa. Obsługa chciała wyciągnąć haubicę z
pola ostrzału przy użyciu lin, a kiedy to się nie udało, kapral Rydlicki zbladł, zaklął coś pod
nosem i dopadł broni. Z doświadczenia wiedziano, że pierwszy żołnierz z reguły nie był
atakowany, drugi zaś, a już na pewno trzeci, zostawał ranny lub zabity. Nikt więc za nim nie
pobiegł. Rydlicki tymczasem pokręcił lufą, strzelił i po chwili karabin wraz z obsługą i
murem obsunął się. Droga była wolna. Również kanonier Koksanowicz z tego samego
działonu w tym samym dniu wykazał sporo odwagi oto pod lufami niemieckich karabinów
połączył w dwóch miejscach przerwany przewód telefoniczny.
Ostatniego dnia kwietnia żołnierze ósmego pułku haubic niedaleko skrzyżowania
Bismarckstrasse i Marchstrasse zauważyli wychodzącą z bramy jednego z domów gromadę
ludzi, machających do nich rękoma. Widok był dość niecodzienny i znajdujący się wśród
swych artylerzystów "Broda" nie bardzo wiedział, co robić. Gromada ta tymczasem, nie
zwracając uwagi na strzelaninę - byli i tacy, którzy ginęli od niemieckich pocisków - pędziła
w kierunku naszych żołnierzy. Kiedy już ludzie ci dobiegli, okazało się, że mają na ubraniach
wstążki o barwach narodowych. Byli wśród nich Belgowie, Polacy, Czesi, Holendrzy,
obywatele radzieccy i inni, wywiezieni na roboty przymusowe do Niemiec.
W ciągu trzech dni, od dwudziestego siódmego do trzydziestego kwietnia, ósmy pułk artylerii
haubic prowadził również ogień na Reichstag. Na Berlinerstrasse szczególnie wyróżnili się
porucznicy Jefimienko i Armatys.
Trzydziestego kwietnia pułkownik Parchomowski wraz z grupą oficerów spostrzegł nad
Reichstagiem czerwoną flagę. Sądziliśmy wówczas, że wojna skończy się lada chwila.
Zaciekłe walki trwały jednak jeszcze dwa dni.
O tych ostatnich dwu dniach opowiadał mi kanonier Jan Kopaczyński. Jak wspominał, on i
jego koledzy musieli prowadzić ogień z bliskiej odległości. Aby dojść jednak do działa, trzeba
było się czołgać, a strzelało się w pozycji leżącej. Bateria wykorzystywała sprawdzoną już na
Pomorzu tak zwaną metodę kołobrzeską. Oto podczas zdobywania tego portu strzelało się
najwyżej z odległości stu metrów. Obłożony ogniem budynek z reguły chwiał się, a po chwili
ściany jego leciały w różne strony, grzebiąc w gruzach obrońców.
Kopaczyński i jego koledzy musieli rozbijać dom po domu i likwidować nieprzyjacielskie
gniazda oporu. Wtedy to kanonier po raz pierwszy otrzymał rozkaz rozebrania haubicy,
wniesienia jej na trzecie piętro i otwarcia ognia. Metoda, zastosowana już w innych
działonach, sprawdziła się i tym razem.
W tym samym czasie pierwszy działon drugiej baterii kaprala Antoniego Kuchcika wspierał
bezpośrednim ogniem grupy szturmowe, atakujące wzdłuż ulicy. Grupa ściśle
współpracowała z artylerią: część celów niszczyła haubica Kuchcika ze stanowiska na ziemi,
inne ostrzeliwała umieszczona na czwartym piętrze haubica Kopaczyńskiego, a inne jeszcze
radziecka artyleria przeciwlotnicza (jej ogień naprowadzał polski zwiadowca kanonier Karol
Góralenko).
Pierwszego maja wojska dotarły wreszcie do parku Tiergarten, na bezpośrednie przedpole
Reichstagu.
Dzień był jasny, słoneczny. Prawie każdy żołnierz marzył wówczas o powrocie do domu i
myślał o tym, co się działo w kraju.
Tymczasem w Berlinie wróg bronił się zażarcie. Nie mieliśmy ani chwili spokoju. Większość
naszych żołnierzy już od dwudziestego kwietnia nie zdejmowała obuwia. Bywało, że ludzie
byli głodni. Trzeci dywizjon ósmego pułku nie mógł przygotować gorącej strawy - brakowało
wody. Kuchnie co prawda stały nad jeziorkiem, ale mokło w nim kilkanaście trupów...
Tego dnia pododdziały poruczników Bartmana i Murina, chorążego Wolanina oraz
Rydlickiego i Frankowskiego - wszystkie z ósmego pułku - prowadziły ogień na gmach
Politechniki. Zwiadowcy Adam Gottwald i Zenon Stein oraz łącznościowcy Kluczek i
Błasiak szli wówczas z piechotą.
Kiedy ogniomistrz Grzegprz Świerski po zorganizowaniu kolejnego punktu obserwacyjnego
w centrum Berlina (pozostawił na nim Zdębniaka i Nowakowskiego) wracał do dywizjonu,
porucznik Barański niemal w biegu przekazał mu rozkaz: "Świerski, dobrze, że jesteś, idź do
Zajcewa!" Nowe zadanie dowódcy pierwszego dywizjonu brzmiało: "Rozebrać jedną z
haubic Boreckiego z ósmej baterii i zmontować na ósmym piętrze tego oto budynku".
Świerski zebrał około trzydziestu żołnierzy i po dwóch i półgodzinie haubicę zmontowano na
ósmym piętrze. I wtedy w słuchawkach ogniomistrz usłyszał całkowicie nieoczekiwaną
komendę: "Świerski, gaubica dałoj. Uże pośle wojny!" Świerski z radością powtórzył
komendę: "Chłopcy, nie strzelać, haubica na dół. już po wojnie!" Tak więc strzału z ósmego
piętra artylerzyści nie oddali.
W czasie gdy większość żołnierzy walczyła z bronią w ręku, służby tyłowe zapewniały
pododdziałom-liniowym wszystko to, co niezbędne, aby można było prowadzić ogień,
przeżyć i we właściwy sposób wykorzystać posiadane uzbrojenie i sprzęt. Przykładowo grupa
remontowa, w skład której wchodzili kanonier Józef Sztuczka, Zając, Kruk, Jaguszewski,
Smalisz, Szymański, zwany z racji zadartego nosa "Kurnosem", i inni, codziennie od świtu do
zmierzchu naprawiała uszkodzone samochody, a w nocy pełniła służbę wartowniczą.
Pewnie nie wiecie, moi synowie, że trzech żołnierzy ósmego pułku artylerii haubic w
ostatnich godzinach walk w Berlinie i pierwszych zwycięstwa brało udział w niezwykłych
wydarzeniach. Byli to dowódca ósmego pułku haubic pułkownik Piotr Parchomowski,
porucznik Mrzelski i zastępca dowódcy pierwszego dywizjonu do spraw polityczno-
wychowawczych porucznik Tadeusz Ruciński. Dwaj pierwsi weszli w skład grupy oficerów
radzieckich, przyjmujących na swym odcinku parlamentarzystów niemieckich w celu
omówienia technicznych szczegółów bezwarunkowej kapitulacji, a trzeci w składzie delegacji
pierwszej armii Wojska Polskiego brał udział w uroczystym posiedzeniu Krajowej- Rady
Narodowej w Warszawie. "Broda" opowiadał później o wszystkim swym żołnierzom. Oto
pod koniec dnia zeszli do piwnic jednego z budynków stojących tuż obok Politechniki.
Znajdowały się tam sztaby dwunastego korpusu pancernego oraz kilku brygad czołgów wraz
z ich węzłami łączności i punktami sanitarnymi. Było tam mnóstwo telefonistów,
telegrafistów, zwiadowców, lekarzy, pisarzy, zaopatrzeniowców i innych żołnierzy różnych
specjalności. Wtem zadzwonił telefon. Podniósł go jeden z generałów: "Piąty, słucham. Tak
jest, rozkaz zostanie wykonany". Odłożywszy zaś słuchawkę, zwrócił się do wszystkich:
"Otrzymałem rozkaz przygotowania parlamentariuszy, którzy spotkają się z
przedstawicielami niemieckiego zgrupowania pancernego, które walczyło przeciwko nam.
Wydano także rozkaz przerwania ognia na pierwszej linii, co należy przekazać natychmiast
do jednostek. Spotkanie wyznaczono na godzinę dwudziestą czwartą czasu moskiewskiego,
czyli dwudziestą drugą czasu miejscowego, przy moście na Landwehrkanal".
Generał, Wydzieliwszy grupę radzieckich żołnierzy, dołączył do niej Parchomowskiego jako
przedstawiciela sojuszniczej armii.
Grupa szła przez gruzy, aż natknęła się na taką samą barykadę, jak ta na Göringstrasse, której
nie mogły sforsować czołgi i którą rozbiły dopiero polskie haubice. Wokół panowała cisza.
Parlamentariusze zatrzymali się, zapalili papierosy. Sądzili, że może ktoś ich zauważy. Nikt
się nie zjawiał. Wówczas
któryś złożył dłonie w trąbkę i zaczął krzyczeć: "Halo! Mówią
przedstawiciele radzieckiego dowództwa. Przychodźcie na pertraktacje!" Powtórzył to kilka
razy. Może po kwadransie ruszyło się coś na ciemnym tle barykady. Wkrótce zjawiło się
dwóch niemieckich podoficerów. Na pytanie, gdzie są ich parlamentariusze, odpowiedzieli:
"Panowie oficerowie byli tutaj o dwudziestej drugiej, ale kiedy po waszej stronie wybuchła
strzelanina, powrócili na swoje stanowiska".
"Broda" mówił, że polecili tym podoficerom, aby przyprowadzili oficerów. Po dwudziestu
minutach zjawili się bez broni trzej oficerowie i dwóch podoficerów. Wszyscy mieli
zaświadczenia, że są parlamentariuszami. Podoficerów odesłano, a oficerów zaprowadzono
do sztabu. Wkrótce łącznik ze sztabu armii odwiózł ich do samego dowództwa.
- Nieco inaczej - opowiadał dalej ojciec- potoczyły się losy dziewiątego pułku artylerii lekkiej
dowodzonego przez podpułkownika Mikołaja Armayta, który do końca walk w Berlinie
wspierał radziecką czterdziestą ósmą brygadę pancerną, a później trzeci pułk piechoty. W
odróżnieniu od siódmego i ósmego pułku haubic prowadził on ogień tylko z zakrytych
stanowisk ogniowych w zakolach Szprewy. Trudniejsze chwile przeżywali w tym pułku
przede wszystkim znajdujący się na punktach obserwacyjnych zwiadowcy i łącznościowcy.
Dziewiąty początkowo zajmował stanowiska ogniowe nad brzegiem Alter Berlin-Spandauer
Schiffahrst kanał, następnie kilkakrotnie zmieniał je, by nocą z trzydziestego kwietnia na
pierwszy maja zająć obok stacji kolejowej Bellevue. Stamtąd prowadził ogień do końca walk
w Berlinie.
W czasie przegrupowania dziewiątego pułku jako pierwszy tablicę z napisem "Stadt Berlin"
zauważył telegrafista Tadeusz Zamocz. Gdy żołnierze znaleźli się w mieście, w oczy rzuciły
się im tysiące białych flag, zwisających niemal ze wszystkich okien. Na chodnikach
gromadzili się pozornie spokojni cywile, którzy spoglądali na wkraczające wojska spod oka,
nie wiedząc co przyniesie przyszłość. Polacy z satysfakcją przyjmowali fakt, że oto wjeżdżają
do Berlina. Szosa prowadząca do stolicy Niemiec była wówczas wprost zakorkowana
samochodami, ciągnikami artyleryjskimi, wozami konnymi, czołgami i innymi pojazdami.
Prawie na każdym pojeździe furkotały czerwone i biało-czerwone proporczyki.
Im bliżej było do Berlina, opowiadał Władysław Domaradzki z plutonu łączności, tym
bardziej wzrastała niecierpliwość żołnierzy. Tymczasem po zatłoczonej szosie nie dało się
jechać inaczej jak noga za nogą. Na zachód ciągnęło wojsko, a na wschód płynęły potoki
wozów i wózków ciągnionych lub pchanych przez wymizerowanych ludzi. Na ich twarzach
malował się jednak uśmiech. Wozy, wózki i rowery przystrojone były girlandami z zieleni i
kwiatów oraz sporządzonymi ze skrawków materiału chorągiewkami o barwach narodowych.
Cały ten złożony z ludzi różnych narodowości tłum głośnymi okrzykami pozdrawiał mijanych
żołnierzy. Dziewiąty pułk haubic tymczasem, minąwszy wiadukt, wjechał w zwartą
zabudowę Berlina. Gdzieś z daleka dochodziły głuche pomruki artylerii. Niektóre domy
płonęły, a w niebo biły czarne kłęby dymu.
Dziewiąty pułk haubic wielokrotnie zmieniał stanowiska ogniowe. W końcu przytoczono
działa przed dworzec kolejowy Bellevue, skąd prowadzono ogień do końca walki o Berlin.
Nocą trzydziestego kwietnia pluton kanoniera Domaradzkiego otrzymał zadanie dostarczenia
jeńca, czyli, jak to potocznie się mówi, "języka". Aby dostać się do nieprzyjaciela,
zwiadowcy musieli przepłynąć Szprewę. Dokonali tego na dwóch kłodach drzewa. Polakom
sprzyjało szczęście, bowiem w ich polu widzenia znalazł się niemiecki podoficer. Kiedy
przechodził koło naszych żołnierzy, akurat zabłysła rakieta. Wszyscy upadli na ziemię.
Niemiec także. Wówczas to nasi chłopcy zarzucili mu płachtę na głowę, zakneblowali usta i
związali ręce. Po ponownym przepłynięciu Szprewy jeńca dostarczono do sztabu. Udzielił on
wielu cennych informacji.
Szprewę musieli także przepływać łącznościowcy i obsługi punktów obserwacyjnych,
kierujących ogniem baterii. Kapral Edward Porowski otrzymał rozkaz nawiązania łączności z
kolegami znajdującymi się po drugiej stronie rzeki. W czasie gdy Porowski i jego żołnierze
próbowali przejść po zniszczonej konstrukcji mostu, odkrył ich nieprzyjaciel i otworzył ogień.
Byli zabici i ranni. W końcu jednak Polacy dotarli do budynku, w którym znajdował się punkt
obserwacyjny. Przed podziurawionym pociskami artyleryjskimi domem stało kilka
radzieckich czołgów oraz grupa żołnierzy radzieckich i polskich.
"Słuchajcie, gdzieś w tym budynku powinni być nasi obserwatorzy - powiedział Porowski. -
Nie wiecie, gdzie oni są teraz?"
"Wszyscy polegli - odrzekł radziecki oficer. - Kilka godzin temu w budynek trafił duży
pocisk, który zniszczył całe szóste piętro".
Łącznościowcy najwięcej kłopotu mieli z kablem telefonicznym. Wybuchy bomb, pocisków
artyleryjskich i granatów oraz walące się mury powodowały częste uszkodzenia przewodów.
Radiostacje zaś były mało sprawne. Stąd telefoniści wciąż pozostawali w ruchu, likwidując
uszkodzenia. Kanonier Władysław Grocholski mówił, że ledwie wrócił do baterii po
dokonaniu jakiejś naprawy, natychmiast wzywano go do kolejnej. Niekiedy nie było to wcale
łatwe. Oto bombardier Stanisław Czop otrzymał zadanie rozwinięcia linii telefonicznej przez
gruzy i zgliszcza, a następnie przez Szprewę i kanał od stanowisk ogniowych prawie do
centrum "Berlina. Gdy dotarł do owego kanału, okazało się, że most i dojście do mostu
znajduje się pod ostrzałem karabinów maszynowych i strzelców wyborowych wroga.
Najtrudniejszy do pokonania był odcinek około sześcioośmiometrowy między narożnym
budynkiem a murkiem mostu. Czop rozwinął trochę kabla i rzucił zdjęty ze zwijarki bęben
zza węgła w kierunku bariery mostu. Posypały się natychmiast strzały. Polak chwilę odczekał
i kiedy ogień przycichł, przebiegł niebezpieczny odcinek i schował się za murkiem. Teraz
miał kłopot z dociągnięciem bębna leżącego w odległości około dwu metrów od bariery.
Znalazł jednak za kanałem drut i jakoś sobie poradził. Przez dwa dni przeciągnięta przez
niego linia jako jedyna łączyła obserwatorów ze stanowiskami ogniowymi.
Zdarzały się też sytuacje niezwykłe. Oto kanonier Kulpa, szukając królików lub kur na jakimś
podwórku, w pewnym momencie stanął oko w oko z niemieckim żołnierzem z pistoletem
maszynowym w ręku. Pomyślał, że to już koniec, gdy nagle w oczach Niemca zobaczył
niepewność i strach. Chwilę tak stali. Niemiec nie strzelił, ale powiedział ni to po polsku, ni
to po niemiecku: "Kamerad, ich gehe nach niewola!" Zdumiony Polak zapytał: "Jak to,
chcesz iść do niewoli?" Tamten gorliwie potwierdził. "To chwilę poczekaj. Pójdę
porozmawiać ze swym oficerem" - wykrztusił Kulpa i z duszą na ramieniu pobiegł z
powrotem, myśląc z obawą, czy to aby nie podstęp. Już w biegu usłyszał głos Niemca: "Z
nami som lejtnant". Już po chwili kanonier wpadł na radzieckich żołnierzy, którzy, widząc
jego niezwykłe zachowanie, zapytali, co się stało. Powiedział im o wszystkim, a już po chwili
meldował o całym zajściu porucznikowi Ludwisiakowi. Obiecał sobie wówczas, że już nigdy
w pojedynkę nie oddali się od wyznaczonego miejsca.
Krótko przed kapitulacją Berlina starszy telefonista Czesław Chodorowski, siedzący przy
radiostacji ze słuchawkami na uszach, w pewnym momencie usłyszał Niemca, nawołującego
po polsku: "Polscy oficerowie! Korpus niemieckich czołgistów chce się poddać". Powiedział
też, którędy będą jechać, i dodał, że każdy czołg będzie miał czerwone światło. Chodorowski
potwierdził przyjęcie depeszy.
Po paru godzinach żołnierze dziewiątego pułku haubic zaczęli wyglądać Niemców. Z daleka
dobiegł ich uszu szum silników i wkrótce ujrzeli kolumnę czołgów. Każdy wóz miał
czerwone światło. Kolumna zatrzymała się. Z pierwszego czołgu zeskoczyła na bruk jakaś
postać i wydała jakąś komendę. Był to dowódca. Wyszły załogi, na następny rozkaz rzuciły
broń, ustawiły się w kolumnę i z rękami uniesionymi do góry pomaszerowały ku naszym
żołnierzom.
Niezwykłą przygodę w tych ostatnich godzinach walk o Berlin przeżył kierowca kapral
Władysław Czajkowski. Sam mi o tym opowiadał. Nad ranem pojawiło się u nich w sztabie
dwóch radzieckich oficerów, którzy przebrali się w polskie mundury i wraz z porucznikiem
Kuchno podeszli do samochodu Czajkowskiego. Upewniwszy się, że wóz jest sprawny, kazali
kierowcy opróżnić go ze wszystkich zbędnych przedmiotów, kierowca musiał odłożyć nawet
osobistą broń. W zamian dostał kilka granatów i niemiecki pistolet maszynowy. Później
oficerowie wsiedli do samochodu i kazali Czajkowskiemu ruszyć. Gdy kierowca zapytał,
dokąd jadą, porucznik Kuchno odpowiedział: "Na wprost... No co, domyślasz się, dokąd
jedziemy?" Czajkowski odpowiedział pytaniem: "Chyba do Niemców?"
Jechali prosto na pozycje wroga, w kierunku widocznej z daleka dużej białej flagi. Droga
wiodła przez gruzy, musieli kluczyć. Wreszcie wysiedli koło masztu z białą flagą. Dopiero
gdzieś po kwadransie zbliżyło się do Rosjan i Polaków dwóch oficerów niemieckich, którzy
przekazali wolę swego generała. Radzieccy oficerowie polecili, aby generał stawił się
osobiście. Czajkowski tymczasem opuścił znajdującą się na maszcie białą flagę i na jej
miejsce przymocował biało-czerwony proporzec, który miał przy samochodzie. Pomógł mu w
tym porucznik Kuchno. W tym czasie dokoła zaczęli gromadzić się żołnierze niemieccy, w
tym trębacz. Na sygnał jego trąbki z gruzów wyszli kolejni wehrmachtowcy, głównie
oficerowie. Po półgodzinie przybył także generał, który polecił swym oficerom, aby
sformowali kolumnę i maszerowali za nim. On sam jechał samochodem obok Czajkowskiego.
Odwieziono go do sztabu radzieckiego korpusu.
Do gmachu Reichstagu, moi synowie, dotarłem ze zwiadowcami dziewiątego pułku artylerii
haubic. Obok potężnej budowli na wielkim placu stały słupy do zawieszania sztandarów.
Próbowali wdrapać się na nie z flagami żołnierze radzieccy, -ale bezskutecznie.
Patrzyliśmy na to. Jeden ze starszych wiekiem bombardierów, niosący w termosie kawę,
zwrócił się do naszej grupy z pytaniem: "Czy umie ktoś z was, młodszych, łazić po
drzewach?" Zgłosił się kanonier Mieczysław Huźniak.
"To słuchaj - mówił dalej bombardier - zdejmij buty i pomocz sobie stopy i dłonie tym
syropem. - Podał mu manierkę. - A jak ci wyschną ręce i nogi, mocz tym maszt. Na pewno
wejdziesz!" Huźniak, "uzbrojony" w biało-czerwona, zaczął się wspinać. Szło mu to nieźle i
po chwili zawiesił na maszcie przed Reichstagiem naszą narodową flagę. Podpatrzyli nas
radzieccy żołnierze i oni także, korzystając z rad bombardiera, zawiesili na słupie obok flagę
radziecką.
Następnie podeszliśmy do Bramy Brandenburskiej. Również na jej zwieńczeniu powiewały
flagi radzieckie i polskie. Obok w gruzach leżały siedziba Goebbelsa i Kancelaria Rzeszy, lak
na ironię u stóp szerokich schodów dostrzegliśmy wśród gruzu popiersie Hitlera. Na jego
głowie siedział sobie jakiś
żołnierz radziecki i przygotowywał skręta. Ale to był widok! Wchodzimy do środka. Jakaś
ciężka bomba, a może pocisk artyleryjski rozerwał sklepienie sali i uszkodził mozaikową
podłogę. Mówię wam, czułem się dziwnie, kiedy tak chodziłem po budynku, w którym
urzędował Hitler. Wcześniej myślałem, że ten ich führer to asceta, człowiek o skromnych
wymaganiach, a tymczasem to, co zobaczyłem, przechodziło moje wyobrażenia. W miejscu,
gdzie żył i pracował, panował wprost przepych. Wspaniałe kryształowe żyrandole, antyczne
meble i perskie dywany przeczyły temu, co wiedziałem o wodzu Trzeciej Rzeszy.
W czasie kiedy oglądaliśmy kancelarię, jakiś żołnierz radziecki przyniósł rewelacyjną
wiadomość, że znaleziono zwłoki Hitlera. Pobiegliśmy tam zaraz, ale zobaczyliśmy wiele ciał
i nikt z całą pewnością nie potrafił stwierdzić, kto jest kto.
Także w gmachu Reichstagu kręciło się wielu żołnierzy radzieckich i polskich. Na ścianie w
wielkiej sali posiedzeń każdy prawie podpisywał się, czasem umieszczano całe hasła. Jedni
pisali ołówkiem, inni węglem z pogorzelisk. Widziałem tam takie napisy: "My czołgiści -
przybyliśmy z Kurska", "Lublin - Berlin", "Artylerzyści ze Stalingradu", "Polacy, przeszliśmy
od Oki do Szprewy", "A jednak was pobiliśmy". Ja również wpisałem się za nas wszystkich:
"A jednak przyszliśmy do Berlina - Kozłowscy z Polesia".
Synowie słuchali ojca i nawet nie zauważyli, kiedy do ich ogniska podeszło trzech żołnierzy
radzieckich. Jeden z nich z uwagą przyjrzał się Ryśkowi, a po chwili ze zdziwieniem zapytał:
- Rysiek Polak, czy to ty? - Pytający był wysokim mężczyzną z dużymi wąsami i
dystynkcjami starszyny na naramiennikach.
Rysiek spojrzawszy na niego natychmiast poderwał się i po chwili obaj mężczyźni padli sobie
w ramiona.
- Tato, to Wołodia, mój pierwszy dowódca drużyny. Choć, brachu, siadaj z kolegami do
stołu!
Goście mieli ze sobą beczułkę piwa, które, nalane do kufli, natychmiast poprawiło wszystkim
humory. Rysiek zaczął opowiadać:
- Kiedy wcielono mnie do Armii Radzieckiej, trafiłem właśnie do Wołodi. Służba była
ciężka, ale rzeczywiście dużo się nauczyłem. Potem poszliśmy na wojnę. Pamiętam, że kiedyś
późnym latem czterdziestego drugiego roku, kiedy na frontach było faktycznie źle,
słuchaliśmy gawędy jakiegoś kiepskiego politruka. Niewiele zrozumieliśmy z tego, co do nas
mówił. Na koniec Wołodia zażartował sobie z niego. Nam zrobiło się weselej, ale Wołodia o
mało nie trafił do kompanii karnej.
Jeszcze z kwadrans Polacy i Rosjanie rozmawiali przy piwie. Wreszcie Wołodia wstał i
zaczął się żegnać.
- Nu ładno, Rysiek Polak. Nam uże pora. Pożegnali się i odeszli. Kozłowscy - ojciec i trzej
synowie - znowu zostali sami.
POLSKA PIECHOTA W BERLINIE
Największą jednostką ludowego Wojska Polskiego, która uczestniczyła w szturmie Berlina,
była 1 Warszawska Dywizja Piechoty im. Tadeusza Kościuszki. W nocy z 28 na 29 kwietnia
u dowódcy 1 armii generała dywizji Stanisława Popławskiego zadzwonił telefon. W
słuchawce zabrzmiał znany mu głos dowódcy 1 Frontu Białoruskiego, Gieorgija Żukowa.
- Popławski, skierujcie jedną dywizję piechoty do dyspozycji Bogdanowa do walk w
Berlinie!
Prawie bez namysłu generał zaproponował:
- Gospodarstwo Bewziuka nie wymaga przegrupowań.
- Zgoda. Wykonać. Bogdanów czeka na piechotę-
Zadanie błyskawicznie zostało przekazane do 1 dywizji, w której już wcześniej, z polecenia
Naczelnego Dowódcy WP generała Michała Żymierskiego, czyniono przygotowania do
ewentualnego przegrupowania.
W błyskawicznie wydrukowanej odezwie do kościuszkowców czytano:
"Kościuszkowcy! ,
W ciągu dwóch lat wspólnie z przyjacielską Armią Czerwoną zadawaliście druzgocące ciosy
wojskom hitlerowskim. Wasz szlak od Lenino poprzez Pragę, Wał Pomorski, forsowanie
Odry - szlak owiany chwałą zwycięstwa - dobiega końca.
Kościuszkowcy!
Idziecie, by szturmować leże faszystowskiego zwierza. Okazano Wam wielkie zaufanie. Wy -
jako siła zbrojna niezwyciężonego narodu - z dumą zatknijcie na gruzach Berlina biało-
czerwony sztandar, symbol tego kraju, który nie zginął i nigdy nie zginie".
Dywizję do Berlina przerzucono w trzech rzutach - każdą w składzie pułku piechoty,
wzmocnionego dywizjonem z 1 pułku artylerii lekkiej. Jako pierwszy do Berlina został
przegrupowany 3 pułk z 3 dywizjonem. Wyjechał on 30 kwietnia o godzinie trzeciej nad
ranem i przybył na miejsce o godzinie siódmej trzydzieści. Następnie ta sama kolumna
transportowa przewiozła 2 pułk z 2 dywizjonem, a następnie 1 pułk z 1 dywizjonem artylerii.
Dywizja znalazła się na północnym przedmieściu Berlina, Wittenau, skąd pułki przeszły przez
Reinickendorf do rejonu koncentracji w Charlottenburgu. Sztab dywizji stanął w zamku
charlottenburskim. W południe 30 kwietnia generał Wojciech Bewziuk zjawił się w dzielnicy
Hermsdorf u dowódcy 2 armii pancernej gwardii generała Siemiona Bogdanowa:
- Towarzyszu generale, melduje się dowódca pierwszej dywizji piechoty!
- A to bardzo dobrze, generale. Czekamy na piechotę. Korpusy odczuwają jej brak. Dużo
czołgów spłonęło od tych cholernych Panzerfaustów i Panzerschrecków. Nie ma też kto
przeszukiwać zdobytych budynków, w których kryją się grupy wroga, a później ożywają,
siejąc zamęt i zamieszanie na zapleczu. Największe trudności ma obecnie dwunasty korpus
pancerny generała Satminowa. Wzmocnicie więc jego brygady dwoma pułkami, zaś jeden
pułk przydzielicie dowódcy pierwszego korpusu zmechanizowanego. Wasze miejsce na
punkcie obserwacyjnym generała Satminowa. Generale, działania wasze wspierać będą
również pułki polskiej drugiej brygady haubic, a w pasie działania dwunastego korpusu
pancernego wojska wasze będą przekraczały przeszkody wodne po przeprawach budowanych
przez polskich saperów z szóstego batalionu pontonowo-mostowego. Polska obecność na tym
kierunku jest więc wyraźna.
- Jeśli idzie o piechotę - rozpoczął swą opowieść kapral Ryszard Kozłowski - pierwszy do
walki wszedł mój trzeci pułk. Współdziałaliśmy z sześćdziesiątą szóstą brygadą pancerną
pułkownika Budarina. Z lewej strony mieliśmy zakola Szprewy, a z prawej nasz drugi pułk
piechoty. Nacieraliśmy w kierunku dworca Tiergarten, przez park Tiergarten ku śródmieściu.
Posuwaliśmy się wzdłuż Berlinerstrasse i Charlottenburger Chaussee w kierunku Kolumny
Zwycięstwa i Bramy Brandenburskiej.
O godzinie dziewiątej dwudziestego dziewiątego kwietnia skoncentrowaliśmy się na
przedmieściu Berlina - Wittenau, skąd w dwie godziny później wyruszyliśmy w kierunku
Charlottenburga. Po drodze mijaliśmy kolumny jeńców oraz moc rozbitego sprzętu
wojskowego niemieckiego i radzieckiego. W czasie tego przemarszu spotkałem naszego
ojca...
- O mnie nie musisz mówić - przerwał mu szybko stary Kozłowski. - Lepiej opowiadaj o tych
waszych szarakach i zającach.
Rysiek przemilczał złośliwą uwagę ojca o piechocie i spokojnie mówił dalej:
- Maszerowaliśmy przez piękną dzielnicę willową, gdy niespodziewanie znaleźliśmy się w
wirze walki. Sytuacja była tak niejasna i zagmatwana, że nie wiedzieliśmy, gdzie swoi, a
gdzie wróg.
Radzieckie czołgi, z którymi mieliśmy współdziałać, były porozrzucane; część z nich
przerwała się aż do zewnętrznego skraju parku Tiergarten. Wokół jednak wszystko
znajdowało się w rękach niemieckich i radzieccy czołgiści, bojąc się nieprzyjacielskich
granatników przeciwpancernych, musieli zatrzymać się. Początkowo pułkownik Aleksander
Archipowicz wprowadził dwa bataliony - pierwszy i trzeci, ale wkrótce związały się z
nieprzyjacielem wszystkie pododdziały, łącznie z pułkowymi. Pierwsze podjęte przez nas
próby ataku nie powiodły się. Dopiero jak potworzyliśmy grupy szturmowe i zaczęliśmy
uderzać poprzez domy i podwórka, powoli zaczęliśmy posuwać się do przodu. Poszczególne
grupy nie szły równomiernie. Bywało, że jednym udało się, innym zaś nie. Zdarzało się też,
że przez dłuższy czas walczyliśmy z Niemcami wewnątrz jednego budynku. Po kilku
godzinach walki pułk rozczłonkował się. Kompanie jakby zapadały się pod ziemię, a łączność
od szczebla dowódcy batalionu w dół praktycznie nie istniała. Kilkakrotnie był u nas zastępca
dowódcy pułku do spraw liniowych podpułkownik Zygmunt Duszyński, porucznik Piotr
Koniewiega, sierżant Wacław Akuszkin, szeregowiec Antoni Krawczyk i inni..
My tymczasem przebijaliśmy przejścia w murach domów, w przybudówkach i niszczyliśmy
kolejno punkty oporu. Szczególnie dokuczali nam strzelcy wyborowi wroga. Dali się też we
znaki Duszyńskiemu. Aby od nas dojść do sztabu pułku rozmieszczonego przy
Franklinstrasse trzy, jego ludzie musieli pokonać płaski, około dwudziesto-, trzydziestome-
trowy odcinek. Niemiecki strzelec wyborowy prowadził ogień skądś zza kanału.
Obserwowałem wielu żołnierzy, którzy musieli przejść w tym miejscu. Tuż przed
Duszyńskim tę niebezpieczną strefę pokonywała jakaś drużyna fizylierów. Biegli gęsiego.
Snajper powitał ich ogniem, ale mieli szczęście. Niemiec wyraźnie spóźniał się z oddaniem
strzału lub dobierał niewłaściwe wyprzedzenie.
"Niech obywatel pułkownik trochę poczeka i dopiero później ile sił w nogach" - poradziłem
Duszyńskiemu. Posłuchał, a biegł tak szybko, że strzelec wyborowy nie zdążył nawet oddać
strzału. Po dogadaniu się ze współdziałającymi z nami załogami czołgów ruszamy. Zadudniły
silniki ciężkich wozów, huknęły armaty. Dym przesłonił sylwetki żołnierzy wykonujących
skok do przodu. Wszyscy biegną do dziury w murze, wybitej przez pocisk z czołgowej
armaty. Tam bezpieczniej. Gdzieś niedaleko wali się z hukiem nadwątlona ściana. Jako
pierwsza przejścia w murze dopada drużyna Andrzeja Rowińskiego, tuż za nią inne. Teraz
trwa walka wewnątrz budynku. Najpierw, słychać wybuchy granatów, potem krótkie serie
automatów i jęk rannych. Z wyższych pięter spadają ciała zabitych żołnierzy. Oczyściliśmy
dwa piętra, ale Niemcy przez dach uciekli do sąsiedniego domu. Nie udało się im odciąć drogi
odwrotu i po chwili rozpoczynamy od nowa szturm kolejnego budynku. Tak było
wielokrotnie.
W pewnym momencie znaleźliśmy się w osiedlu obok kościoła. Tam toczyliśmy walki prawie
przez całą noc. O świcie przybiegł do naszego dowódcy zwiadowca starszy strzelec Jan
Trawiński i przekazał
mu wiadomość, że chce z nim rozmawiać niemiecki ksiądz. Nasz chorąży poszedł.
"Panowie, czy wy jesteście Polakami?" - spytał duchowny.
"Tak, to przecież widać" - odrzekł nasz dowódca.
"Wie pan, chciałbym was ostrzec. Jak tylko zobaczycie między uciekinierami grupę
zakonników, to zatrzymujcie ich. To są przebierańcy, a wam z ich ręki może grozić tylko
śmierć" - rzucił szybko i oddalił się. Dowódca nasz nie bardzo mu dowierzał, ale nakazał
żołnierzom, żeby na wszelki wypadek zatrzymywali wszystkich zakonników.
Nie minęło dziesięć - piętnaście minut, kiedy obserwatorzy zameldowali, iż zza rogu jednej z
ulic wyszło czterech zakonników z walizkami i jedna zakonnica. Wyglądali podejrzanie,
chodzili po żołniersku, i miny mieli, jak to określili nasi, czysto zbójeckie. Zatrzymaliśmy
ich. Okazało się, że duchowny mówił prawdę, bowiem była to grupa przebranych oficerów z
radiostacjami. Ciężkie chwile przeżyła atakująca obok nas grupa szturmowa z pierwszej
kompanii. Kiedy wskoczyli do piwnicy, huknął w ścianę - nie wiadomo nasz czy niemiecki -
pocisk armatni. Ściana osunęła się i zasypała wejście. Szeregowy Franciszek Okuszko mówił
mi, że choć w kurzu i całkowitych ciemnościach na moment stracili orientację, nie upadli na
duchu. Zaczęli stukać kolbami w ściany i wkrótce odkryli, że jedna z nich jest cieńsza niż
pozostałe. Bagnetami wydrążyli w niej otwór i uratowali się.
W pewnym momencie obok nas znalazła się grupa łącznościowców drugiego batalionu z
podporucznikiem Edwardem Flisem. Mieliśmy chwilę przerwy i Flis opowiadał nam o
walkach jego batalionu. U nich również było ciężko. Musieli bić się o każdą ulicę, zaułek i
dom. Podporucznik widział, jak w pobliżu Berlinerstrasse Niemcy trafili z Panzerfausta
radziecki czołg. Wóz płonął. Załoga próbowała się wydostać na zewnątrz, ale gdy tylko
pierwszy czołgista wysunął się z włazu, został ścięty serią z kaemu. Wówczas to dwóch
naszych żołnierzy z czwartej kompanii, nie zważając na nic, skoczyło ku czołgowi. Jednego
pancerniaka uratowali, ale w czasie kiedy wyciągali z wozu drugiego, eksplodowała
amunicja. Zginął jeden nasz i jeden radziecki żołnierz.
Drużynę kaprala Kazimierza Hadacza wsadzono jako desant na sześć czołgów radzieckich i
błyskawicznie sformowana grupa szturmowa ruszyła do ataku. Po godzinie walki cztery wozy
zostały zniszczone, a dwa pozostałe ugrzęzły w gruzach i stamtąd prowadziły ogień. Z
jednego z trafionych czołgów wyskoczył ktoś z załogi. Płonął jak pochodnia. Stłumiliśmy na
nim ogień, ale był tak poparzony, że wkrótce zmarł.
Mówię wam, widziałem niezwykłe rzeczy. I tak w czasie walk na Englischestrasse kapral
Kazimierz Zdunek stanął z jednej strony filara, z drugiej zaś umieścił obsługę karabinu
maszynowego. Niemcy wypatrzyli ich jednak i z armaty trafili w filar, który rozleciał się i
przysypał Zdunka. Na szczęście zauważyli to żołnierze i wyciągnęli kaprala z rumowiska.
Znowu dowódca drużyny rozpoznawczej artylerii pułkowej sierżant Jan Białowąs, skradając
się po schodach z parteru na piętro, potknął się i przewrócił. Okazało się, że obserwowali go
Niemcy z sąsiedniego budynku, ale otworzyli ogień akurat wtedy, gdy upadł. Cała seria trafiła
w miejsce, w którym stał jeszcze przed chwilą!
Bywały też wydarzenia tragiczne. Kiedy przechodziliśmy przez most, razem z nami jechał
czołg - amerykański Sherman. Wyprzedził nas, gdyż moich żołnierzy przygwoździł akurat
ogień niemieckich karabinów maszynowych. Nagle Sherman stanął, a spod jego wieży zaczął
wydobywać się dym. Z daleka wyglądał jak nienaruszony, nawet silnik chodził. Tylko dym, a
przede wszystkim przebijające się przez bitewny szum przeciągłe ludzkie wycie mówiło o
tym, co działo się naprawdę. Załoga paliła się żywcem, niezdolna do opuszczenia wozu. Nikt
im nie mógł pomóc. Los tych ludzi dokonał się na naszych oczach.
Prawie od pierwszych godzin walki część naszych dział z trzeciego dywizjonu prowadziła
ogień z wyższych pięter budynków. Szykowaliśmy się akurat do kolejnego ataku, gdy
przybiegł szeregowiec Władysław Kosowski i zawołał: "Chodźcie, pomożecie nam
wciągnąć armatę na piętro". Początkowo myśleliśmy, że żartuje, ale poszliśmy. Patrzę, a tu
dowódca trzeciego dywizjonu kapitan Muszyński tłumaczy żołnierzom: "Słuchajcie, trzeba
działo rozebrać i wnieść na piętro. Tam je zmontować i walić do szwabów z góry".
Im bardziej zbliżaliśmy się do stacji Tiergarten, tym opór wroga, stawał się twardszy. Tuż
przed stacją, przy jednym z domów, nasze grupy szturmowe zatrzymał ogień broni
maszynowej z piwnic tego budynku. Wówczas kapral Lewczuk z szeregowcem Giedrasem
podczołgali się pod blok i obrzucili piwnice granatami. Karabiny umilkły, a my podeszliśmy
do stacji. Od strony Charlottenburger Chaussee wejście zasłaniał gruby mur; zza niego także
odezwały się karabiny maszynowe. Niemców wspierały swym ogniem dwa czołgi. Sytuacja
była prawie beznadziejna. Kie wiedzieliśmy, jak ich ugryźć, i wówczas z pomocą przyszła
nam bateria haubic, która z bliskiej odległości ogniem na wprost skruszyła mur i zniszczyła
niemieckie czołgi. Resztę nadwątlonego muru wysadzili saperzy. Po wybuchu poderwaliśmy
się do ataku. Pierwszy do wnętrza stacji wbiegł nasz dowódca kapitan Andrzej Iwanowicz, a
za nim jego zastępca podporucznik Kazimierz Wojtasiński, kaprale - Stanisław Nowacki i
Wojtan, szeregowiec Łapiński, a dalej to już cała grupa szturmowa. Nikt nas już nie był w
stanie powstrzymać. W tunelu słychać było tylko krzyki: "Nicht schiessen!"
W toku walki zaszła potrzeba wsparcia piechoty ogniem moździerzy. Nie wiadomo było
jednak, jak zmienić stanowiska pod silnym ogniem wroga. Po krótkim rozpoznaniu
plutonowy Nikodem Bidziuch podpowiada: "Słuchajcie, w Warszawie powstańcy
wykorzystywali kanały, a my nie możemy?" Mogliśmy, no i po kilkudziesięciu minutach cała
kompania ze sprzętem i amunicją znalazła się we właściwym miejscu.
Pierwszego maja nawet pod wieczór walki ani na chwilę nie słabły. Straciliśmy rachubę
czasu, byliśmy zmęczeni, niewyspani i skrajnie wyczerpani. Około północy strzelanina
przycichła. Drugiego maja o godzinie pierwszej trzydzieści otrzymaliśmy rozkaz przerwania
ognia, umocnienia się na zajmowanych stanowiskach i czekania na dalsze rozkazy. Położenie
nie zmieniło się, jedynie drugi batalion oczyszczał kolejne domy. Byliśmy wówczas najdalej
na wschód, a najbliżej ku centrum wysuniętą jednostką polską, biorącą udział w szturmie
Berlina. O szóstej dwadzieścia załadowaliśmy się jako -desant na radzieckie czołgi koło
mostu kolejowego na Charlottenburger Chaussee i powoli zaczęliśmy jechać w kierunku
śródmieścia. Część z nas maszerowała pieszo. Gdzieś po godzinie znaleźliśmy się przy
Bramie Brandenburskiej.
We wczesnych godzinach rannych, kiedy przycichły strzały, żołnierze naszego pułku,
niektórzy z własnej inicjatywy, inni zaś na polecenie oficerów polityczno-wychowawczych,
zawiesili w Berlinie wiele polskich flag. Celowniczy moździerza sto dwadzieścia milimetrów
z trzeciego pułku piechoty kanonier Antoni Przełamiec na polecenie dowódcy baterii kapitana
Józefa Pławińskiego umieścił polski znak na wiadukcie kolei miejskiej koło dworca
Tiergarten, a później również na samym dworcu. Wszystkie ważniejsze budowle na drodze
polskich żołnierzy zostały udekorowane naszymi narodowymi barwami. Na Kolumnie
Zwycięstwa umieścili flagi trzej żołnierze ósmej baterii: chorąży Waldemar Felchnorowski,
plutonowy Kuklis i kapral Bielawski, oraz grupa żołnierzy z siódmej baterii na czele z
Mikołajem Troickim. W skład owej grupy wchodzili: kapral Aleksander Karpowicz,
plutonowy Kazimierz Otap, plutonowy Stefan Pawełczyk, kanonier Antoni Jabłoński i
kanonier Eugeniusz Mierzejewski. Natomiast na Bramie Brandenburskiej polską flagę
zatknęli podporucznik Grochowski i kapral Jagiełło, o czym słyszałem od porucznika Piotra
Koniewiegi.
O wieszaniu flagi na Siegessaule opowiadał mi plutonowy Pawełczyk. Oto rano przyszedł do
niego podporucznik Troicki z przygotowaną polską flagą i zaproponował: "Słuchajcie,
chodźcie ze mną. Umieścimy polski znak na tej oto kolumnie". Ruszyli więc Troicki z
Pawełczykiem oraz Antoni Jabłoński, a po drodze dołączyli do nich kanonier Karpowicz i
kanonier Eugeniusz Mierzejewski (ładowniczy z działonu Pawełczyka). Przy kolumnie stały
trzy radzieckie czołgi, a na szczycie powiewały trzy radzieckie sztandary. Na krętych
schodach, po których Polacy dostali się na szczyt kolumny, leżało dużo poniemieckiej
amunicji. Gdy znaleźli się na górze, Troicki zakomenderował: "Baczność! Żołnierze,
przypadło nam w udziale w gnieździe hitlerowskim umieścić polską flagę. Spocznij!" I obok
flag radzieckich zawiesili polski sztandar.
Drugi pułk piechoty pułkownika Wiktora Sienickiego toczył walki na naszym prawym
skrzydle. Atakował między Landwehrkanal a Berlinerstrasse. Po przekroczeniu Marchstrasse,
w miejscu gdzie Berlinerstrasse kieruje się z południowego wschodu na wschód, drogę
zagrodziły mu zabudowania Politechniki Berlińskiej. W końcowym okresie walk drugi pułk
piechoty przekroczył linię kolejki podmiejskiej i zajął stację kolejową Zoologischer Garten,
leżącą około półtora kilometra na południe od zdobywanej przez trzeci pułk piechoty stacji
Tiergarten.
Drugi pułk piechoty do walki wszedł późnym wieczorem trzydziestego kwietnia. Początkowo
oczyszczał z drobnych grup nieprzyjaciela bliskie tyły dwieście dziewiętnastej brygady
pancernej, z którą współpracował. Działania przebiegały bez większych trudności. Teren był
już opanowany przez pancerniaków i należało jedynie wyłapać drobne grupy Niemców,
broniące się w różnych zakamarkach.
Dochodziło wówczas do niespodziewanych wydarzeń. Tuż przed rozpoczęciem walki do
drugiego pułku piechoty przybyła grupa oficerów. Byli wśród nich podporucznik Antoni
Kawczyński, podporucznik Antoni Dejk, porucznik Tadeusz Stańczyk i inni. W czasie
przeszukiwania najbliżej położonych budynków Stańczyk wyszedł na jakieś podwórko,
spostrzegł tam żołnierza i sądząc, że to swój odezwał ślę po polsku: "Słuchaj, czy tu..." Nie
dokończył; tamten strzelił z pistoletu - był to Niemiec - i porucznik poległ.
Chorąży Malesza, przechodząc wraz z szeregowym Franciszkiem Turko, szeregowym
Bańkowskim i siedmiu jeszcze innymi do pobliskiego budynku, zauważył niemieckiego
żołnierza. Wykorzystując ciemności, podeszli do niego, a chorąży Malesza z pistoletem w
dłoni krzyknął: "Hande hoch!" Okazało się, że w budynku siedziała spora grupa Niemców,
którzy natychmiast wysypali się na zewnątrz i chcieli Polaków wziąć do niewoli. Wywiązała
się strzelanina, w której ranni zostali Bańkowski i Turko.
Czwarta kompania chorążego Tomasza Boczuli musiała przez kilka godzin szturmować jedną
z budowli zajętą przez Niemców. Nocą około godziny drugiej natężenie ognia zmalało.
Wówczas to wprost na chorążego Skutnickiego, szeregowca Michała Patera i kilku jeszcze
zwiadowców z bocznych drzwi budynku wyszło sześciu niemieckich żołnierzy. Udawali się
na rozpoznanie, ale nim się spostrzegli, znaleźli się w niewoli.
Żołnierze podporucznika Kazimierza Kwolika wpadli do kamienicy, z której strzelali
Niemcy. Kwolik trafił do mieszkania, może dwudziestoletnia Niemka szybko przekładała
żywność ze spiżarki do koszyka. Tak była zaaferowana tą czynnością, że nie zareagowała na
wejście Polaka. Dopiero kiedy stanął za nią i podał jej płaszcz, krzyknęła ze strachu i uciekła,
porzucając koszyk z żywnością.
W czasie tych działań szeregowcowi Zygmuntowi Butkiewiczowi udało się z rusznicy
przeciwpancernej zestrzelić niemiecki bombowiec. Polak miał wyjątkowo dobre oko, bo w
dwa dni później zniszczył niemiecki czołg, trafiając w zbiornik z paliwem.
Zdarzały się także zasadzki. Oto starszy strzelec Albin Majchrzak z kompanii moździerzy w
czasie przeszukiwania jednego domu wdał się w rozmowę z Niemką, która dobrze mówiła po
polsku. Po kilku zdaniach zaproponowała: "Poczekajcie, panowie, zaraz przyniosę wam
herbatę". I wyszła do sąsiedniego pokoju, z którego po kilku sekundach wybiegło kilku
niemieckich żołnierzy. Tylko dwóch naszych zdołało uniknąć śmierci. Gdy w dwa dni później
w podobnej sytuacji jakaś starsza Niemka powiedziała do Majchrzaka: "A, polnische Soldat,
gut, gut. Proszę poczekać, poczęstuję pana herbatą i mam nawet kawałek kiełbasy", to mimo
że był głodny, szybko wybiegł z tego domu. Mówił, że wolał po raz drugi nie korzystać z
niemieckiej gościnności.
Grupa zwiadowców i łącznościowców z pierwszego dywizjonu pierwszego pułku artylerii -
porucznik Tadeusz Szulc, plutonowy Stanisław Furtak, plutonowy Zenon Laksa i kanonier
Michał Łuczka, w czasie walk wokół jakichś magazynów wpadła do pomieszczenia, w
którym natknęła się na trzech żołnierzy radzieckich - lejtnanta i dwóch podoficerów. Ci,
ujrzawszy naszych, rzucili się im na szyję z okrzykami: "Druzja Polaki! Oswobodili nas!"
Ochłonąwszy z radości, opowiedzieli, że poprzedniego dnia wysunęli się przed całą swoją
grupę. Część ich zginęła, a oni utknęli w tym magazynie. Cały czas się bali, że znajdą ich tu
Niemcy...
Bywały i spotkania dość dziwne. Kapral Henryk Modzelewski z drugiej baterii pierwszego
pułku artylerii lekkiej obserwował, jak na ulicy żołnierze radzieccy rewidowali cywilów.
Jeden z rewidowanych, zobaczywszy grupę żołnierzy w rogatywkach, krzyknął po polsku
zdziwiony: "O! Wojsko Polskie! Jestem Chińczykiem, ale znam polski, bo przed wojną
handlowałem w Warszawie". Po chwili wprowadził naszych żołnierzy do pomieszczenia,
gdzie kilku Chińczyków ze stoickim spokojem malowało wazony, nie reagując zupełnie na to,
co działo się na zewnątrz.
Około dwudziestej drugiej trzydziestego kwietnia pododdziały drugiego pułku piechoty
dotarły do miejsca, gdzie Berlinerstrasse łączyła się z Bismarckstrasse i zmieniała kierunek. Z
lewej strony były dwie niewielkie uliczki biegnące, od Berlinerstrasse do Landwehrkanal -
Sophienstrasse i Marchstrasse. Na wprost, po południowej stronie Berlinerstrasse, w poprzek
pasa natarcia drugiego pułku sterczał potężny kompleks zabudowań Politechniki, zamieniony
przez Niemców w silny punkt oporu. Tam właśnie w ogniu Panzerfaustów utknęło natarcie
radzieckiej dwieście dziewiętnastej brygady pancernej. Polska piechota miała teraz pomóc
radzieckim współtowarzyszom. Piechurzy znaleźli się jakby w środku hutniczego pieca.
Tuż po godzinie dwudziestej drugiej ostatniego dnia kwietnia ruszyła w kierunku Politechniki
grupa rozpoznawcza z dowódcą plutonu podporucznikiem Henrykiem Rawskim na czele.
Zwiadowcy ci przyprowadzili jeńca - żołnierza z załogi Politechniki. W czasie akcji poległ
zwiadowca Hipolit Pawłowski.
Kompanie, zajmujące podstawy wyjściowe do ataku, miały niejednakowe warunki do
wykonania tego zadania. I tak pierwsza kompania porucznika Leona Małka miała sytuację o
tyle lepszą, że usadowiła się w budynku naprzeciw Politechniki po północnej stronie
Berlinerstrasse. Gorzej przedstawiało się położenie siódmej kompanii, która próbowała
sforsować ulicę i utworzyć niewielki przyczółek w otaczającym Politechnikę parku. Podczas
próby przekraczania ulicy poległo lub zostało rannych wielu żołnierzy chorążego
Lachowskiego. Żadna z prób nie przyniosła powodzeń. Gdy już się rozjaśniało, do trzeciego
batalionu przybył pułkownik Sienicki i kapitan Czeczot. Zastanawiali się, w jaki sposób
sforsować tę przeklętą szeroką ulicę. Wśród stojących wokół żołnierzy dowódca zauważył
kaprala Mieczysława Kołyszkę. "No, kapralu - rzekł - a wy nie spróbujecie na ochotnika?
Dobierzcie sobie, kogo chcecie, i meldujcie o gotowości do działania!" Cóż miał Kołyszko
robić, dobrał trzech szeregowców: Ancewicza, Sieniawskiego i Śliwińskiego, i zastanawiał
się, jakby wykonać rozkaz. Szczęście mu dopisało - wraz z kolegami przebiegł na drugą
stronę. Wkrótce podążyli za nimi inni.
Przez całą noc z trzydziestego kwietnia na pierwszego maja trwała strzelanina. Nad ranem
hitlerowcy usiłowali nawet przejść do kontrataku i odrzucić nas od Politechniki, ale to im się
nie udało.
O godzinie dziewiątej artylerzyści rozpoczęli dwudziestominutowe przygotowanie do ataku.
Cały gmach pokrył tuman kurzu i dymu; wydawało się, że Politechnika powinna zniknąć z
powierzchni, ale gdy tylko ruszyła piechota, ogień nieprzyjaciela przycisnął ją natychmiast do
bruku. Szczególnie niekorzystnie na naszych żołnierzy wpływał ogień Panzerfaustów, które
charakteryzowały się dużą siłą wybuchu. Pierwszy atak na Politechnikę załamał się,
powodzenia nie przyniósł również szturm podjęty godzinę później. Na ulicach pozostało
sporo poległych.
W czasie tych walk dowódcy kompanii rusznic przeciwpancernych podporucznika
Kazimierza Kwolika zameldował się dowódca batalionu czołgów, wysoki, jasnowłosy oficer
radziecki. Kwolika uderzył dziwny wyraz jego twarzy. Okazało się, że pozostały mu tylko
trzy wozy. Podporucznik już nie pytał, co stało się z pozostałymi - wystarczyło popatrzeć na
Rosjanina, by wszystko zrozumieć.
Czołgi i artyleria, w tym również część waszych, ojcze, haubic, zaczęły "dłubać"
Politechnikę. Rozbito wszystkie zamurowane drzwi i okna, co nie było trudne z uwagi na
niewielką odległość od celu. Obsługi dział ponosiły jednak duże straty. Wysunięty do
strzelania na wprost działon Michała Sobkowicza z baterii porucznika Michała Rakusia został
celnie ostrzelany z działa przeciwpancernego. Ranni zostali Stefan Kaliniuk, Jan Wasilewski i
Borys Wróblewski. W drugiej baterii zaś rany odniósł porucznik Ślęk.
O godzinie czternastej trzydzieści, po dziesięciominutowym przygotowaniu artyleryjskim, po
raz trzeci piechota ruszyła do szturmu na Politechnikę. Mimo wsparcia czołgów, armat,
haubic i moździerzy i tym razem pododdziałom nie udało się przeskoczyć Berlinerstrasse i
wgryźć się w poważnie nadwątlone już mury uczelni.
Po trzecim nieudanym ataku na stanowisku dowodzenia porucznika Leona Małka zadzwonił
telefon. Zmęczony trwającym ponad dobę bojem dowódca pierwszej kompanii zamiast
słuchawki podniósł do ucha pięść i przepisowo zameldował się. Telefon dzwonił jednak
dalej. Gdy Małek podniósł wreszcie słuchawkę, usłyszał głos dowódcy pułku, pułkownika
Sienickiego, który na podstawie mętnych odpowiedzi swego rozmówcy wysnuł wniosek, że
na pierwszej linii nie jest najlepiej, i wkrótce przybył tu wraz z adiutantem kapitanem
Kłyszem. Cała przydzielona i organiczna artyleria i czołgi nadal prowadziły ogień do gmachu
Politechniki. Na miejsce dwieście dziewiętnastej brygady, przesuniętej na inny odcinek,
pojawiła się jednostka pancerna z dziewiątego korpusu zmechanizowanego.
Noc była diabelnie ciemna. Niemcy, którzy lepiej od nas znali teren, chcieli to wykorzystać i
próbowali nas zaskoczyć, atakując pierwszą kompanię od tyłu, od ogrodów. Żołnierze
porucznika Małka byli jednak czujni i odrzucili Wroga. W walce tej zginęło kilku naszych, w
tym dowódca pierwszego plutonu. Znaleziono go martwego z pistoletem w zaciśniętej dłoni.
Obok, również z pistoletem w ręku, leżał hitlerowski podoficer. Musieli w ciemności wpaść
na siebie i jednocześnie wystrzelić.
Drugiego maja o pierwszej czterdzieści piechota ruszyła do decydującego szturmu. Pierwsi
przedarli się na południową stronę Berlinerstrasse zwiadowcy, a za nimi reszta.
O tym nocnym ataku na Politechnikę opowiadał mi dowódca pierwszej samodzielnej
kompanii rozpoznawczej pierwszej dywizji porucznik Bolesław Dudziak. Wspólnie z pod
porucznikiem Henrykiem Rawskim opracował on plan, w myśl którego grupę
szturmową podzielono na dwie podgrupy. Ta, którą dowodził Rawski, miała podpełznąć tak
blisko, by zarzucić okna Politechniki granatami, a następnie obsadzić rogi gmachu i tym
samym udaremnić ewentualne kontrataki niemieckie z sąsiednich bloków. Druga z
porucznikiem Dudziakiem natychmiast po eksplozji granatów powinna wedrzeć się do
wnętrza.
Zwiadowcy akcję rozpoczęli około godziny dwudziestej trzeciej. Pierwsza grupa zaczęła
czołgać się w kierunku gmachu Politechniki. Panowało milczenie. Nagle wyleciała w
powietrze seria rakiet i rozszalały się karabiny maszynowe. Huknęły także granaty, ale
niemieckie. Rawski stracił kilku żołnierzy (trzech poległo).
Nastrój wśród zwiadowców był ponury. Ci, którzy się wycofali, w milczeniu ssali
machorkowe skręty, patrząc spod oka na czubki butów. Dudziak zebrał wszystkich na krótką
odprawę: "Nie ma rady, zadanie trzeba wykonać. Henryk, wzmocnię twoją grupę fizylierami.
Musicie jednak zachować dużo większą ostrożność. Pamiętajcie, nieuwaga drogo kosztuje.
Życzę powodzenia".
Około pierwszej Rawski i jego ludzie ponownie znaleźli się na asfalcie. Panowała cisza,
minuty wlokły się. Dudziak i jego chłopcy mocno ściskali broń. Wreszcie rozległ się huk
granatów, a następnie komenda Dudziaka: "Naprzód!" Wszyscy biegną jak wicher, któryś z
żołnierzy potyka się i wywraca, większość jednak w kilka sekund dopada budynku. Rzucają
granaty, rozlegają się krótkie serie z automatów i tylko krok dzieli ich od wejścia do
Politechniki. Tu na wszelki wypadek znów granaty. Wbiegają. Na twarzach czują podmuchy
wybuchów. Porucznik Dudziak przynagla: "Naprzód! Naprzód!"
W korytarzu egipskie ciemności. Tuż obok Dudziaka biegną Alfred Pius, Marian Turczyński,
Sosiński i inni. Wszystko, co się rusza, pokrywają ogniem. Zaskoczony wróg nie poddaje się
jednak, podejmuje desperacką obronę. Toczy się walka o każde pomieszczenie, o każdy
korytarz. Z dziedzińca do gmachu wdzierają się niemieckie posiłki. Pchają się, nie reagując
na ogień. Siły zwiadowców topnieją. Dudziak krzyczy: "Ściągać pomoc!" Rawski zaś mówi
do Dudziaka: "Albo piechota, albo koniec". W porę przybywają posiłki. Walka, która już
zaczęła cichnąć, toczy się teraz ze zdwojoną siłą. Morderczy bój przenosi się na wyższe
piętra. Okrzyki: "Swój! Swoi!" przeplatają się z przekleństwami. Walki trwają do rana. O
tym, jak były ciężkie, najlepiej świadczy fakt, że w trzecim batalionie doliczono się później
około stu ludzi, a w czwartej kompanii zostało zdrowych i całych jedynie czterech żołnierzy.
Po zdobyciu Politechniki drugi pułk piechoty poprzez stadion i wolny od zabudowy teren
doszedł do nasypu kolejki miejskiej, gdzie o godzinie ósmej na Sarten-Ufer spotkał się z
oddziałami radzieckimi.
W miejscu spotkania wojsk polskich z radzieckimi podpisano historyczny dokument:
"1945 roku 2 maja o godz. 10,30 czasu moskiewskiego w rejonie ulicy Fasanenstrasse w
Berlinie spotkały się z nacierającymi z północy oddziałami 1 Polskiej Armii (2 pp 1 DP) -
oddziały 21 zmechanizowanej brygady gwardii (2 kompania 3 batalionu piechoty). Jako
pierwsi spotkali się żołnierze 2 kompanii 3 batalionu pod dowództwem lejtnanta Utnikowa, a
ze strony Wojska Polskiego żołnierze 6 kompanii pod dowództwem Skomarowskiego, o
czym zestawiono niniejszy akt".
- Najpóźniej do walk w Berlinie wszedł pierwszy pułk dowodzony przez podpułkownika
Bazylego Maksymczuka - mówił dalej Ryszard. - Był to człowiek wymagający, ale
sprawiedliwy. Pamiętał wszystkich wyróżniających się żołnierzy w całym pułku. Biada
jednak temu, kto podczas walki uchylił się od wykonania poleceń swych przełożonych,
obojętnie, czy to był oficer, czy szeregowiec.
Żołnierze pierwszego pułku, po otrzymaniu rozkazu o udziale w walkach w Berlinie,
pozostawili konie i tabory, zabrali to, co najpotrzebniejsze i po przemaszerowaniu około
dziesięciu kilometrów zostali przetransportowani do stolicy III Rzeszy, podobnie jak
pozostałe pułki. Wśród żołnierzy rozeszła się wieść o kapitulacji Berlina o tym, że
kościuszkowcy wezmą udział w defiladzie. Nic dziwnego, że jechali samochodami ze
śpiewem na ustach, jednak w miarę jak zbliżali się do miasta, nasilała się kanonada artylerii.
Pogłoska o kapitulacji Berlina okazała się nieprawdziwa.
Pierwszy pułk piechoty wspierał działania dziewiętnastej i trzydziestej piątej brygady
pierwszego zmechanizowanego korpusu, posuwając się w prawo od drugiego pułku piechoty
między ulicami Neue Kantstrasse i Bismarckstrasse w kierunku Tiergarten.
Porucznik Roman Leś z pierwszego batalionu wspominał, że kolumna po przejechaniu
drewnianego mostu...
- Myśmy ten most zbudowali - wtrącił się Andrzej.
- Naprawdę? A więc po minięciu tego mostu kolumna zatrzymała się w Schlossgarten na
podwórzu, wśród starych, solidnych zabudowań, nie opodal radzieckich stanowisk ogniowych
moździerzy. Nasi sojusznicy czynili ostatnie przygotowania do święta Pierwszego Maja. Na
środku podwórza zainstalowali ,,fryzjernie", przyszywali białe kołnierzyki, myli się do pasa,
golili. "Zawtra ustroim choroszyj prazdnik" - mówili, z dumą pokazując na okopane
moździerze.
Około dwudziestej w pierwszym batalionie zjawił się oficer łącznikowy dowódcy trzydziestej
piątej brygady zmechanizowanej. Po chwili kolumna ruszyła. Marsz hamowały niewygasłe
pożary, spalone i uszkodzone czołgi, porozbijane działa. Po północy dowódca pierwszego
batalionu kapitan Wojno znalazł się w radzieckim batalionie zmechanizowanym, który
luzowali. Okazało się, że z tego batalionu pozostała tylko garstka ludzi - szef sztabu,
radiotelegrafista i łącznik, oraz dwa działa pancerne, obsługiwane przez sześciu pancerniaków
i kilku fizylierów. Samo luzowanie okazało się czynnością uproszczoną. Ograniczyło się ono
bowiem do wycofania dwóch dział. Dużo trudniejsze okazało się rozmieszczenie żołnierzy
pierwszego batalionu wzdłuż Kaiser-Friedrichstrasse.
Nad ranem zapanował zupełny bezruch. Przed batalionem znajdowała się, wspomniana już
przez ojca, barykada, przegradzająca Pestalozzistrasse. Tam właśnie zatrzymało się natarcie
trzydziestej piątej brygady zmechanizowanej.
W dowództwie batalionu kapitan Wojno stawia zadanie: "Po rozbiciu barykady uderzamy
wzdłuż Pestalozzistrasse, w kierunku Karl Augustplatz. Wspierają nas: dziesięć czołgów
trzydziestej piątej radzieckiej brygady, pierwszy dywizjon artylerii pierwszego pułku artylerii
i artyleria wspierająca dotychczas trzydziestą piątą brygadę, w tym część haubic z polskiego
siódmego pułku artylerii haubic. Czy wszystko jasne? Wykonać!"
Gdy porucznik Leś i porucznik Cypuchowski opuścili stanowisko dowodzenia, wspierające
batalion czołgi i artyleria zajmowały już stanowiska ogniowe. Kiedy zaś pierwsi pojedynczy
śmiałkowie próbowali przebiec Kaiser-Friedrichstrasse, milcząca dotąd ulica nagle ożyła.
Posypały się strzały - najpierw z broni ręcznej, później także maszynowej. Z naszej strony
tymczasem odezwały się armaty czołgów i haubic, których ogień, kierowany w czoło
barykady, zrobił swoje. Pękała stroma ściana. Słupy i deski podtrzymujące warstwę ziemi
śmigały w powietrzu wśród pyłu, cegieł i resztek przysypanych ziemią wozów
tramwajowych. Po kilkunastu minutach barykada zmieniła się w górę gruzu.
Ruszyły czołgi. Zamilkły działa. Pierwszy wóz pancerny z trudem zaczął gramolić się na
dymiącą barykadę, za nim sunął drugi. Przez szosę przebiegają pojedynczy żołnierze
pierwszej kompanii. W dalszym ciągu prowadzą ogień pozostałe czołgi, ubezpieczając
forsowanie przeszkody. Nagle niespodziewanie huknęły Panzerfausty. Gęsty czarny dym
przysłonił widoczność. Pierwszy czołg rozsypał się po eksplozji własnej amunicji, drugi
płonął jak pochodnia. W tym czasie na barykadzie znalazła się już piechota.
Bój rozgorzał na dobre. Nasi strzelali do każdej wnęki, każdego okna, każdych drzwi - do
każdego otworu od piwnic aż po strych. Ocalałe czołgi powoli wycofywały się. Teraz
należało usunąć nieprzyjaciela z okolicznych zabudowań. Pistolet maszynowy i granat był
przy tym najlepsza bronią. Nasi żołnierze posługiwali się też umiejętnie zdobyczną bronią
niemiecką, w tym także Panzerfaustami. Mówił o tym nawet wzięty do niewoli przez
żołnierzy porucznika Jana Szymaniaka oficer niemiecki. Typowy Prusak w mundurze,
jak nasi żołnierze określali: niezdemobilizowany. Na pytania odpowiadał zwięźle i jasno.
Mówił, że Niemcy wiedzą o wejściu Polaków do Berlina. Według ich oceny pułki
kościuszkowskie są dobrze przygotowane do walk ulicznych i umieją korzystać z broni
niemieckiej. Zalecano w przypadku konieczności odwrotu niszczyć broń, aby nie pozostawić
jej Polakom.
Od wczesnych godzin rannych pierwszego maja w całym pasie natarcia pierwszego pułku
piechoty toczyły się zacięte walki. O piątej ruszyła do natarcia dziewiąta kompania chorążego
Stanisława Sierzputowskiego. Już w pierwszym starciu pada śmiertelnie ugodzony chorąży
Leon Czubek, utalentowany i odważny oficer, który piętnastego marca na Pomorzu wziął do
niewoli dowódcę niemieckiej czterysta drugiej dywizji generała von Schleinitza.
Podczas zaciekłych walk żołnierze nieraz uciekają się do najróżniejszych forteli. Aby
zniszczyć dokuczliwą obsługę niemieckiego karabinu maszynowego, porucznik Zbigniew
Buczek usadowił się z ręcznym karabinem maszynowym na pierwszym piętrze, zaś starszemu
strzelcowi Ćwikowi polecił: "Wejdź piętro wyżej i wywieś na drążku od miotły kawałek
jakiejś szmaty. Niemiec powinien otworzyć ogień". I rzeczywiście porucznik Buczek
zobaczył po chwili błyski z dobrze zamaskowanego balkonu. Stanowisko karabinu wroga
zostało zlokalizowane, a w moment później jego obsługa zlikwidowana. Żołnierze z trzeciej
kompanii moździerzy wymyślili ciekawy sposób transportowania skrzyń z granatami przez
znajdującą się pod ogniem szosę. Oto chorąży Szymański, Peno, Kuryło, Kochowski i Jan
Słobodzian przywiązali do znalezionego wózka ręcznego dwie taśmy: jedną do dyszla, a
drugą z tyłu. Taśmę przerzucono przez szosę i w jedną stronę na wózku jechała skrzynia
amunicji, a w drugą wracał pusty wózek po następny ładunek. W ten sposób cała amunicja
znalazła się przy stanowiskach ogniowych.
Chwilę grozy w czasie ataku na jeden z budynków przeżył szeregowiec Laudański, Polak z
Łotwy. Po wejściu do jednego z mieszkań zauważył trzech Niemców z ręcznym karabinem
maszynowym. Sam został również zauważony i nie mógł się wycofać. Rzucił więc granat F-1
i nawet się nie odwrócił. Eksplozja, Niemców poraniło, a Laudańskiego nawet nie drasnęło.
Plutonowy Edward Kliś wraz z obsługą czterdziestekpiątek z trzeciego batalionu
zaobserwował, jak z okna budynku oznaczonego białymi flagami z czerwonym krzyżem
nieprzyjaciel otworzył ogień z karabinu maszynowego. Kliś strzelił z działa i na chodnik
wypadł cekaem. Okazało się, że wcale nie mieścił się tu szpital...
Plutonowy Władysław Jasiński z Antonim Kowalczykiem i Józefem Sztroblem wpadli do
zajętego przez Niemców budynku. Aby wykurzyć stamtąd wroga, wykorzystywali
Panzerfausty - na każdym z pięter wystrzeliwali jedną pięść pancerną. Chodziło o
zadymienie, tak aby nieprzyjaciel sądził, że dom się pali. Na strychu spotkali zastępcę
dowódcy batalionu porucznika Niedźwiedzkiego, który polował na strzelców wyborowych.
Byli oni prawdziwą plagą. Szeregowiec Zygmunt Błaszczyk wspominał, że już we wstępnej
fazie walk w dniu pierwszego maja przestała działać łączność. Najpierw zamilkła radiostacja
batalionowa, a po niej telefon. Błaszczyk otrzymał zadanie nawiązania łączności
telefonicznej. Przerwę w linii zlokalizował w odległości około trzystu metrów od stanowiska
dowodzenia. Leżało tam kilku zabitych żołnierzy. Błaszczyk domyślił się, że gdzieś w
pobliżu ma swe stanowisko hitlerowski snajper: Po drugiej stronie szosy Błaszczyk spostrzegł
żołnierza polskiego. Skorzystał z jego pomocy: do końca kabla przywiązał cegłę, przerzucił
przez ulicę, a tamten połączył linię. Hitlerowiec był czujny: otworzył ogień nawet do
przelatującej cegły, ale łączność została przywrócona.
Sanitariusz szeregowiec Paweł Czarniecki pełnił rolę gońca w sztabie pierwszego pułku
piechoty. Musiał więc przemierzać ulice i skrzyżowania pod ogniem strzelców wyborowych.
Stosował wiele wybiegów, aby zmylić nieprzyjaciela. Wyskakiwał na przykład dwa, trzy
metry na ulicę, a następnie szybko chował się za. róg domu. Kiedy niemiecki snajper już
strzelił, szybko przemykał przez jezdnię czy skrzyżowanie. W czasie wykonywania zadań
łącznika wielokrotnie udzielał pierwszej pomocy napotkanym rannym.
W południe wszystkie pododdziały pierwszego pułku parły w kierunku wschodnim: pierwszy
batalion ku Karl Augustplatz, drugi wzdłuż Schillerstrasse, zaś trzeci - wzdłuż
Bismarckstrasse. Jak opowiadał mi szeregowiec Wacław Sołowiej, pierwsza kompania
musiała stoczyć zaciekły bój o opanowanie gmachu bronionego przez młodzież z
Hitlerjugend. Ci fanatycy nie chcieli poddać się. Dopiero po podpaleniu budynku część z nich
poszła do niewoli, część zaś zginęła w płomieniach.
Zmagania były trudne, gdyż kościuszkowcy nie znali terenu, w którym przyszło im walczyć,
zaś nieprzyjaciel w najmniej spodziewanych punktach urządzał zasadzki. Oto
szeregowiec Tadeusz Dulnic po zrobieniu kilku kroków na parterze jednego z budynków
wpadł nagle do piwnicy pełnej ludności cywilnej. Mogli tam znajdować się także żołnierze,
gdyż na podłodze leżało sporo plecaków wojskowych oraz różnych części umundurowania i
ekwipunku. Krzyknął więc: "Hande hoch!" Na szczęście usłyszało go kilku kolegów, którzy
przyszli mu z pomocą, i po chwili sytuacja była opanowana. Plutonowy Wiktor Mieloch
natomiast, w zajętej przez cywilów piwnicy w jakimś zakamarku odkrył czynną radiostację.
Z kolei żołnierze porucznika Szymanika wyprowadzili z jakiejś sutereny kilkunastu Niemców
z podniesionymi do góry rękami. Niektórzy z nich mieli na mundurach odzież cywilną, jeden
był nawet w długiej spódnicy. Nasi żołnierze nazwali go Szkotem.
Na ulicy Polacy znaleźli przewrócone wiadro z farbą. Porucznik Wójcicki napisał nią na
murze takie oto słowa: "Mściciele Warszawy na ulicach Berlina". Podobne hasło
umieszczono również na ścianach Opery.
Szeregowiec Władysław Cieżak z drugiej kompanii powiedział mi, że dwóch jego kolegów -
plutonowy Sołtys i Rumun pochodzenia polskiego, walczący w drugiej kompanii od bitwy
pod Lenino, dostało się do niewoli. Po paru godzinach walki nasi żołnierze otoczyli i rozbroili
grupę Niemców, broniących piwnicy jednego z budynków. Tam właśnie znajdowali się ...
plutonowy Sołtys i Rumun. Obaj wrócili do szeregów.
Sporo emocji przeżył szeregowiec Franciszek Abako. Gdy przechodził z jednego pokoju do
drugiego, przywitał go niemiecki granat. Abako nie stracił jednak zimnej krwi, złapał granat
w locie i odrzucił, zaś jego kolega oddał natychmiast w światło drzwi serię z pepeszy. Obaj
uskoczyli jeszcze w bok, a zaraz po tern w sąsiednim pokoju eksplodował granat; zabijając
trzech Niemców. Dochodziło także do walki wręcz, nawet duszono się nawzajem. Piętro
wyżej właśnie wspomniany szeregowiec Abako uwolnił z takiego śmiertelnego uścisku
swego kolegę, szeregowca Henryka Laskowskiego.
Wciąż zbierali żniwo strzelcy wyborowi. Kapral Henryk Włodarczyk stał z jednym ze
znajomych żołnierzy w sieni zdobytego domu. Rozmawiali o tym, co będą robić po wojnie.
Przygotowali skręty i Włodarczyk sięgnął do kieszeni po zapałki, a gdy zapalił, jego
rozmówca już nie żył. Na ułamek sekundy wychylił głowę z sieni i otrzymał śmiertelny
postrzał.
Rankiem trzydziestego kwietnia szeregowiec Julian Sidorczuk został łącznikiem dowódcy
drugiej kompanii, chorążego Dymitra Mańczaka. Był jego czwartym łącznikiem, trzech
poprzednich poległo. Po dwudziestu kilku godzinach dowódca wysłał go do pancerniaków
radzieckich z prośbą o zniszczenie wykrytego przez naszych żołnierzy stanowiska
niemieckiego ciężkiego karabinu maszynowego. Po wypełnieniu zadania Sidorczuk przysiadł
na moment i mimo toczącego się wokół boju, mimo piekielnego hałasu i śmiertelnego
niebezpieczeństwa, zasnął kamiennym snem. Po przebudzeniu zorientował się, że jest sam.
Gdy pospiesznie wrócił do kompanii, chorąży Mańczak przywitał go słowami: "Sidorczuk, to
ty żyjesz? Już wybrałem piątego łącznika. Ale to wszystko małe piwo. Napisz .zaraz do
rodziny, bo wysłałem im już tę złowieszczą kartkę: "Poległ na polu chwały, cześć jego
pamięci". W trudnych walkach godziny mijają szybko. Zapada zmrok. Kanonier Zelkowicz
pilnie wpatruje się w ciemną boczną ulicę. Jego czujne ucho wychwytuje naraz jakieś szmery,
a po chwili Polak wyraźnie dostrzega dwa poruszające się cienie. Seria z pistoletu
maszynowego i po chwili żołnierze niemieccy idą do niewoli. Zelkowicz ma szczęście -
również nad Zalewem Szczecińskim w podobnych okolicznościach wziął do niewoli kilku
szwabów.
Rankiem drugiego maja około godziny szóstej żołnierze pierwszego pułku piechoty
dowiadują się o kapitulacji Berlina. Ta radosna wieść lotem błyskawicy obiega wszystkie
pododdziały. Milknie strzelanina, rozlegają się radosne okrzyki żołnierzy.
Nie muszę wam pewnie mówić, jaki byłem szczęśliwy. Chyba wszyscy przeżywaliśmy to
samo. Wiecie, że kiedy spotkaliśmy się z żołnierzami radzieckimi, niektórzy brali nas za...
Amerykanów. Nie śmiejcie się, po prostu wcześniej nie widzieli naszych mundurów.
Kiedy Ryszard zamilkł, znów odezwał się ojciec. - Tak, synkowie - rzekł - wojna się kończy,
Berlin zdobyty. Pamiętacie, że mówiłem o tym jeszcze we wrześniu trzydziestego
dziewiątego? Tyle lat o tym marzyłem - przerwał na moment, szczerze wzruszony. -
Synkowie - podjął po chwili - chciałbym, abyśmy tu, na gruzach legowiska naszego
odwiecznego wroga, wypili zdrowie żołnierza polskiego, który pierwszy stawił Niemcom
opór, a potem przez wszystkie lata wojny walczył z nimi na wszystkich frontach.
Ledwo Kozłowscy zdążyli spełnić toast, gdy rozległ się głos kanoniera Króla, łącznika.
- Obywatelu ogniomistrzu, ledwo was znalazłem. Wszyscy natychmiast mają stawić się w
swych jednostkach. Wracamy do naszej pierwszej armii!
- No, synkowie, ruszamy do swoich jednostek. Do zobaczenia w Polsce!