Josif Brodski
Koci miauk
I
Bardzo chciałbym móc rozpocząć ten monolog z pewnego dystansu lub przynajmniej
opatrzyć go na
wstępie garścią zastrzeżeń.. Ponieważ jednak stary ze mnie pies, trudno
przychodzi mi nauka nowych sztuczek, na
pewno trudniej niż zapominanie starych. Spróbuje wiec od razu dobrać się do
kości.
Wiele się zmieniło w ciągu tej mojej psiej służby nadal jednak badanie zjawisk
ma, moim zdaniem, wagę i
sens tylko wtedy, gdy prowadzi się je z zewnątrz. Obraz widziany od środka musi
być siłą rzeczy zniekształcony, a
zatem ma poślednie znaczenie mimo swoich aspiracji do statusu dokumentacyjnego.
Dobrze to ilustruje obłęd -
obraz lekarza ma większa przydatność od obrazu pacjenta.
Teoretycznie rzecz biorąc, to samo powinno się odnosić do "twórczości"; tyle ze
charakter tego zjawiska
przekreśla możliwość zajęcia dogodnego punktu obserwacyjnego do takich badań.
Sam proces obserwacji stawia
obserwatora, najoględniej mówiąc, w pozycji podrzędnej wobec obserwowanego
zjawiska, niezależnie od tego,
czy pozostaje on w jego środku, czy na zewnątrz. Ocena lekarza jest wiec tu, w
pewnym sensie, równie błędna jak
majaki pacjenta.
Kiedy istota mniejsza wypowiada się na temat większej, ma to, rzecz jasna, swój
urok, a jednocześnie
uczy pokory; zresztą my tutaj, w tym zakątku naszej galaktyki, przywykliśmy do
takiego postępowania.
Mam wiec nadzieje, ze moje opory przed obiektywizacja twórczości świadczą nie
tyle o braku
skromności z mojej strony, ile właśnie o nieistnieniu dogodnego punktu
obserwacyjnego, z którego
mógłbym powiedzieć cos sensownego na ten temat.
Nie mogę żadną miara uchodzić za lekarza; jako pacjent zaś jestem przypadkiem
tak beznadziejnym, ze
trudno mnie brać poważnie. Na domiar wszystkiego samo określenie "twórczość"
napawa mnie odrazą, a część tej odrazy przenosi się na zjawisko, które się pod
nim kryje. Nawet gdybym potrafił
zagłuszyć głos swoich zmysłów, które się przeciwko temu określeniu buntują, moja
wypowiedź na temat
twórczości będzie w najlepszym wypadku przypominała zachowanie kota, który
usiłuje złapać własny ogon.
Nader to z pewnością absorbujące zajęcie; tyle ze wówczas powinienem chyba
miauczeć.
Zważywszy solipsystyczny charakter wszelkich ludzkich dociekań, byłaby to
najuczciwsza reakcja na
pojęcie twórczości. Twórczość, widziana z zewnątrz, stanowi przedmiot
fascynacji lub zawiści; widziana od
środka jest bezustanną wprawką w niepewności oraz niesłychaną szkołą braku
poczucia bezpieczeństwa. W obu
wypadkach miauk lub jakiś inny nieartykułowany dźwięk wydaje się najbardziej
stosowną reakcją na przywołanie
pojęcia twórczości.
Pozwolę sobie zatem pozbyć się przyspieszonego tętna lub zapartego tchu, które
towarzyszą temu
określeniu, innymi słowy, pozbędę się w ogóle tego określenia. Słownik Webster's
Collegiate Dictionary definiuje
twórczość jako zdolność tworzenia, postaram się więc trzymać tej definicji. W
ten sposób może przynajmniej
jeden z nas będzie wiedział, o czym mówi, choć też nie do końca.
Kłopot zaczyna się wraz z czasownikiem "tworzyć", który jest w moim przekonaniu
uwzniośloną wersją
czasownika “wykonywać", a który ten sam zasłużony słownik Webstera tłumaczy
jako "powodować powstanie
czego". To uwznioślenie wiąże się chyba jakoś z nasza zdolnością odróżniania
znanych od bezprecedensowych
skutków naszych zabieg6w. Zatem wszystkie rzeczy znane się w y k o n u j e;
nieznane zaś lub bezprecedensowe
się t w o r z y.
Żaden jednak uczciwy rzemieślnik ani twórca nie wie w trakcie pracy, czy
wykonuje, czy tworzy. Na
jakimś etapie może go ogarnąć takie lub inne mgliste przeczucie, może go wręcz
tknąć, że robi coś nowego albo
wyjątkowego jakościowo, ale w rzeczywistości istnieje dla niego tylko sama
praca, sam proces tworzenia. Proces
jest ważniejszy od skutku, choćby dlatego, ze drugi nie jest możliwy bez
pierwszego.
Tym, czy na ostatku wyłoni się coś nowego jakościowo, rządzi przypadek. Stąd
brak widomych różnic
między twórcą a obserwatorem, między artystą a odbiorcą. W najlepszym wypadku
pierwszy będzie się wyróżniał
z tłumu na przyjęciu dłuższymi włosami lub ekstrawagancja stroju, chociaż w
dzisiejszych czasach może się też
zdarzyć sytuacja odwrotna. Tak czy owak, po zakończeniu pracy twórca może się
wmieszać w krąg obserwatorów
a nawet spojrzeć na swoją pracę z ich perspektywy albo przejąć ich słownictwo.
Mało jednak prawdopodobne, że
po powrocie do pracowni, gabinetu czy nawet laboratorium, będzie próbował
przechrzcić swoje narzędzia.
Mówi się "robię", a nie "tworzę". Ten dobór czasownika odzwierciedla nie tylko
skromność, lecz również
różnice między cechem a rynkiem, gdyż jedynie obserwator może ustalić różnice
między wykonawstwem a
twórczością i to dopiero po czasie. Klientela rekrutuje się właśnie z
postronnych obserwatorów, dlatego rzeźbiarz
rzadko kupuje prace innych rzeźbiarzy. Każda jednak dyskusja na temat
twórczości, choćby najbardziej wnikliwa,
jest zatem dyskusją rynkową. Uznanie jednego artysty dla geniuszu drugiego
sprowadza się w gruncie rzeczy do
uznania potęgi przypadku, a takie zapewne przemyślności drugiego artysty w
kreowaniu sytuacji, do których ów
przypadek może wtargnąć.
Mam nadzieje, ze kwituje to aspekt "wykonywania" z definicji w Websterze.
Zajmijmy się teraz
"zdolnością". Pojecie zdolności wynika z doświadczenia. Teoretycznie rzecz
biorąc, wraz ze wzrostem
doświadczenia rośnie nasze poczucie bezpieczeństwa co do własnych zdolności. W
rzeczywistości (chyba
zarówno w sztuce, jak i w naukach ścisłych) doświadczenie oraz towarzysząca mu
rutyna są najgorszymi wrogami
twórcy
Im większy ktoś odnosi sukces, tym mniej jest pewien skutków, kiedy zabiera się
do czegoś nowego. Im
większe ktoś na przykład stworzył niedawno arcydzieło, tym mniejsze
prawdopodobieństwo, że jutro powtórzy
swój wyczyn. Innymi słowy - tym skwapliwiej będzie kwestionował własne zdolności
. Opatrujemy pojecie
zdolności w głowie wiecznym znakiem zapytania, toteż zaczynamy z wolna
postrzegać swoją pracę jako
nieustanny wysiłek, żeby ten znak zapytania wymazać. Dotyczy to szczególnie osób
zajmujących się literaturą,
zwłaszcza poezją, która w odróżnieniu od innych dziedzin sztuki, musi mieć
uchwytny sens.
Choćbyśmy jednak przyozdobili zdolności wykrzyknikiem, nie mamy żadnej
gwarancji, ze każde ich
uruchomienie zaowocuje wylęgarnią arcydzieł. Znamy przecież całą armię wybitnie
utalentowanych twórców i
uczonych, którzy nie tworzą nic ważkiego. Okresy posuchy, niemoc twórcza i praca
leżąca odłogiem to wierni
druhowie praktycznie wszystkich znanych geniuszy, a wszyscy srodze nad nimi
lamentują tak samo zresztą jak
artyści niższych lotów. Zdarza się, ze galeria podpisuje kontrakt z twórcą albo
placówka naukowa z badaczem, po
czym stwierdza, ze jego dokonania są nader mizerne.
Innymi słowy, zdolności nie da się zredukować ani do wprawy, ani do werwy
jednostki, ani tym bardziej
do sprzyjających warunków twórcy, jego sytuacji finansowej czy środowiska. Gdyby
było inaczej, mielibyśmy
znacznie większą liczbę arcydzieł, niż mamy. Krótko mówiąc, liczba osób, które
tylko w tym stuleciu poświęciły się
sztuce i nauce jest tak nieproporcjonalna do wybitnych osiągnięć, że kusi nas,
by postawić znak równości między
zdolnościami a przypadkiem.
Wygląda na to, że przypadek gnieździ się przytulnie w członach definicji
twórczości zamieszczonej w
słowniku Webstera. Do tego stopnia, ze nachodzi mnie myśl, iż termin "twórczość"
określa nie tyle siłę sprawczą
człowieka, ile właściwość tworzywa, do kt6rego się tę siłę przykładać może
brzydota tego terminu znajduje w
końcu swoje uzasadnienie albowiem wyraża on podatność bądź uległość materii
nieożywionej. Może nie bez
kozery Ten, który pierwszy bawił się tą materią, zyskał miano Stwórcy. A stad
już tylko krok do twórczości.
Roztrząsając definicje Webstera, warto ją chyba opatrzyć jakąś przydawką.
Ponieważ hasło "zdolność
wykonywania" implikuje pewien nieuchwytny opór, trzeba by je chyba uzupełnić
rzeczowym określeniem "wojna
z przypadkiem" Nasuwa się tu, oczywiście, trafne pytanie, co jest pierwsze -
tworzywo czy twórca? Mimo całej
naszej rzekomej pokory odpowiedź w naszym zakątku galaktyki nie ulega kwestii a
przy tym pobrzmiewa pycha.
Drugie - zresztą znacznie bardziej trafne pytanie - brzmi, o czyim przypadku to
mowa: twórcy czy tworzywa?
Ani pycha, ani pokora nie pomogą nam tego rozstrzygnąć. Być może próba
odpowiedzi na to pytanie
wymaga wyzbycia się pojęcia cnoty. Przecież zawsze nas to korciło. Skorzystajmy
więc z tej sposobności - nie
tyle dla dobra dociekań naukowych, ile dla obrony reputacji Webstera.
Obawiam się, że nie obejdzie się tu bez przypisu.
II
Ponieważ ludzie są bytami skończonymi, ich system przyczynowości ma charakter
linearny, pełen
autoodniesień. To samo dotyczy koncepcji przypadku, albowiem przypadek nie jest
wolny od przyczyn; stanowi
jedynie chwilowa ingerencję innego systemu przyczynowego, choćby o najbardziej
aberracyjnej strukturze, w
nasz własny. Już samo istnienie tego terminu, nie mówiąc o różnorodności
towarzyszących mu epitet6w wskazuje
na to, ze nasze koncepcje porządku i przypadku są z gruntu antropomorficzne.
Gdyby zakres ludzkich dociekań ograniczał się do królestwa zwierząt, wszystko
byłoby w porządku. Tak
jednak nie jest; człowiek sięga znacznie dalej, a co gorsza upiera się przy tym,
by poznać prawdę. Samo pojecie
prawdy tez zresztą jest antropomorficzne i zakłada, że przedmiot dociekań - to
znaczy świat - wzbrania się przed
ujawnieniem faktów lub wręcz posuwa do jawnego oszustwa.
Stąd rozmaitość dyscyplin naukowych, które zgłębiają świat tak drobiazgowo, ze
ich gorliwość -
wyrażającą się zwłaszcza w języku - można porównać do tortur. W każdym razie,
jeżeli dotąd nie poznano prawdy
na temat rzeczy, trzeba to złożyć na karb wyjątkowego oporu świata, a nie na
brak starań w tym względzie. Można
to również wyjaśnić brakiem prawdy; brakiem, którego nie chcemy przyjąć do
wiadomości ze względu na jego
drastyczne skutki dla naszej etyki.
Etyka - albo, ujmując rzecz mniej wzniośle, za to może bardziej dobitnie, czysta
eschatologia - miałaby
być narzędziem nauki? Niewykluczone; tak czy owak dociekania człowieka
sprowadzają się w gruncie rzeczy do
pytań stawianych przez byty ożywione pod adresem nieożywionych. Nic dziwnego, ze
wyniki tych indagacji nie
przynoszą ostatecznych rozstrzygnięć; jeszcze mniej nas dziwi, że metody oraz
język stosowane w tych badaniach
coraz bardziej przypominają rzeczoną materię.
Ideałem byłoby chyba, gdyby byty ożywione i nieożywione zamieniły się miejscami.
Spodobałoby się to
z pewnością owemu beznamiętnemu uczonemu, kt6ry tak wysoko ceni sobie
obiektywizm. Niestety, nie ma co na
to czekać, gdyż świat nieożywiony nie wykazuje żadnego zainteresowania światem
ożywionym: świat nie
interesuje się zamieszkującymi go ludźmi. Chyba że, oczywiście, przypiszemy mu
boskie pochodzenie, którego
jakoś od kilku tysięcy lat nie potrafimy dowieść.
Jeśli faktycznie istnieje prawda na temat rzeczy, to zważywszy nasze tak późne
zjawienie się na tym
świecie, to prawda musi być nieludzka. Musi przekreślać nasze pojęcie
przyczynowości, czy to aberracyjne, czy
nie, jak również pojęcie przypadku. To samo dotyczy naszych domysłów na to
pochodzenia świata, czy jest
boskie, czy molekularne, czy i takie, i takie - żywotność danej koncepcji zależy
od żywotności jej wyznawców.
Innymi słowy, nasze dociekania mają charakter nad wyraz solipsystyczny. Albowiem
jedyną płaszczyzną zamiany
miejsc bytów ożywionych z nieożywionymi jest fizyczny koniec tych pierwszych -
tam, gdzie człowiek włącza się,
by tak rzec, w materię.
Można poszerzyć jednak do pewnego stopnia zakres tych dociekań, wyobrażając
sobie, że to nie byty
ożywione badają nieożywione, lecz odwrotnie. Ma to swój wydźwięk metafizyczny,
nawet niebagatelny. Trudno,
oczywiście, na takich podstawach zbudować naukę czy religie. Ale nie można
czegoś takiego wykluczyć, choćby
d1atego, ze takie rozwiązanie pozwoliłoby naszemu pojęciu przyczynowości
pozostać nietkniętym. Nie mówiąc już
o pojęciu przypadku.
Co mogłoby interesować nieskończoność w bytach skończonych? To, jak byty
skończone modyfikują
własną etykę? Przecież etyka siłą rzeczy zawiera swoje przeciwieństwo. Czyżby
byt nieskończony miał wystawiać
ludzką eschatologię na jeszcze większą próbę? Nietrudno przewidzieć skutki
takiego posunięcia. Po co więc byt
nieskończony miałby popatrywać na byt skończony?
Może z tęsknoty bytu nieskończonego za skończoną przeszłością, jeżeli
kiedykolwiek takowa miał?
Może po to, by zobaczyć, jak ten nieszczęsny byt skończony wciąż podejmuje swe
zmagania mimo
obezwładniającego braku szans na wygraną? By stwierdzić, jak bardzo ów byt
skończony, ze swymi
mikroskopami i teleskopami, kopułami obserwatoriów i kościołów, zbliży się do
pojęcia ogromu owej nierówności
szans?
I jak zareagowałby byt nieskończony, gdyby byt skończony dowiódł, że potrafi
odsłaniać jego
tajemnice? Co wówczas przedsięwziąłby, zważywszy, że jego repertuar ogranicza
się do wyboru między karą a
dobrotliwością? Ponieważ zaś mniej jesteśmy obeznani z dobrotliwością, jaką
formę mogłaby ona przybrać?
Gdyby to była, na przykład, jakąś odmiana życia wiecznego, raj, utopia, gdzie
nic nigdy się nie kończy,
co wtedy począć z tymi, którzy nigdy tam nie dotrą? A gdybyśmy mogli ich
wskrzesić, co by się stało z naszym
pojęciem przypadkowości, nie mówiąc już o przypadku? A może właśnie możliwość
ich wskrzeszenia, możliwość,
by żywi spotkali umarłych, składa się na sens przypadku? I czy szansa na to,
żeby byt skończony stał się
nieskończony, nie jest równoznaczna ze zmianą bytu ożywionego w nieożywiony? Ale
czy jest to awans?
Czy może byt nieożywiony wydaje się taki jedynie bytowi skończonemu? A jeżeli
doprawdy nie
ma różnicy, pominąwszy kilka nie ujawnionych dotąd tajemnic, gdzie - po ich
odsłonięciu - będziemy
wszyscy mieszkali? Czy gdybyśmy mieli wybór, moglibyśmy przemieszczać się z
nieskończoności do
skończoności i z powrotem? Jaki środek lokomocji mógłby łączyć to dwie domeny?
Może zastrzyk? A
gdybyśmy zdołali zatrzeć różnicę miedzy skończonością a nieskończonością, to czy
obchodziłoby nas,
gdzie jesteśmy? Czy nie oznaczałoby to, najoględniej mówiąc, kresu nauki, by nie
wspomnieć o religii?
Czy inspiruje pana Wittgenstein? - spyta czytelnik.
Fakt rozszyfrowania solipsystycznego charakteru dociekań ludzkich nie powinien,
rzecz jasna, pociągać
za sobą prohibicyjnego prawodawstwa ograniczającego zasięg tych dociekań. Nie
zda ono egzaminu - podobnie
jak nie zda egzaminu żadne prawo oparte na uznaniu istnienia ludzkich ułomności.
Co więcej, każdy prawodawca,
zwłaszcza ten nierozszyfrowany, powinien ze swej strony przez cały czar zdawać
sobie sprawę z równie
solipsystycznego charakteru owego prawa, które usiłuje przeforsować.
A jednak, roztropniej i korzystniej byłoby przyznać, wszystkie nasze wnioski na
temat świata
zewnętrznego, i ` nie z wnioskami na temat jego pochodzenia, odbijają jedynie
bądź wyrażają naszą tożsamość
fizyczną.
Albowiem istotą każdego odkrycia lub, szerzej, prawdy jako takiej jest nasze ich
poznanie. Kiedy stajemy
wobec obserwacji a1bo wniosku wspartego dowodami, wołamy: "Tak, to prawda!"
Innymi słowy, uznajemy za
własne coś, co podsunięto nam do zbadania. Poznanie to w końcu nic innego jak
identyfikacja rzeczywistości
wewnętrznej z zewnętrzną - wpuszczenie drugiej do pierwszej. Żeby jednak zyskać
wstęp do wewnętrznego
sanktuarium (w tym wypadku - umysłu), gość musi się odznaczać przynajmniej
pewnymi cechami strukturalnymi
podobnymi do cech gospodarza.
Ten wymóg tłumaczy wielki sukces rozmaitych badań mikrokosmicznych, ponieważ
wszystkie te komórki
i cząsteczki pięknie odzwierciedlają nasze poczucie wartości. Pominąwszy jednak
pokorę, gdy wreszcie wdzięczny
gość w drodze rewanżu zaprasza łaskawego gospodarza do siebie, ten nierzadko
czuje się jak u siebie w tej
teoretycznie obcej siedzibie; czasem wynosi nawet spore korzyści z pobytu w
wiosce Nauk Stosowanych, bo
wraca z niej a to z ampułką penicyliny, a to ze zbiornikiem paliwa uchybiającego
sile ciężkości.
Innymi słowy, żeby cokolwiek poznać, trzeba mieć czym to poznać, trzeba mieć
coś, co umożliwi akt
poznania. Narzędziem, które w naszym przekonaniu zajmuje się poznaniem, jest
nasz mózg. Mózg jednak nie jest
bytem autonomicznym - działa jedynie w połączeniu z resztą naszego systemu
fizjologicznego. Ponadto zdajemy
sobie dość wyraźnie sprawę ze zdolności naszego mózgu nie tylko do wchłaniania
koncepcji dotyczących świata
zewnętrznego, lecz również do ich wytwarzania; mamy również świadomość tego, iż
owa zdolność zależy również
poniekąd od funkcjonowania motoryki lub metabolizmu.
Już samo to wystarczy, żeby podejrzewać istnienie analogii miedzy istotą
dociekającą i przedmiotem
dociekań, a podejrzenie często jest matką prawdy. W każdym razie wystarczy, żeby
dopatrzeć się widomego
podobieństwa między obiektem badań a układem komórkowym badacza. Jest to, rzecz
jasna, zrozumiałe samo
przez się, choćby dlatego, że jesteśmy jak najbardziej z tego świata -
przynajmniej tak głosi nasza teoria
ewolucyjna.
Nic wiec dziwnego, ze potrafimy odkrywać lub wyodrębniać pewne prawdy o tym
świecie. Idąc dalej tym
tropem można wręcz uznać termin "odkrycie" za swoisty lapsus językowy, podobnie
jak terminy "rozpoznanie",
"przyjęcie do wiadomości", "identyfikacja" itp.
Można wręcz domniemywać, ze to, co zwykliśmy nazywać odkryciem, jest tylko i
wyłącznie projekcją
tego, co mamy w środku, na to, co znajduje się na zewnątrz. Że rzeczywistość
fizyczna swiata/przyrody/czy jak-
kto-woli-to-nazwać jest tylko ekranem - albo, powiedzmy, murem - na którym
wypisano wielkimi bądź małymi
literami nasze imperatywy lub nieregularności struktura1ne. Że świat zewnętrzny
jest tab1icą szkolną albo tablicą
rezonansową naszych pomysłów oraz domysłów na temat naszej własnej, na ogół
niezrozumiałej, tkanki.
Że, w ostatecznym rozrachunku, człowiek nie tyle czerpie wiedze z zewnątrz, ile
wydziela ją z siebie. Że
dociekania ludzkie stanowią obwód zamknięty, do którego nie włamie się żaden Byt
Najwyższy ani żaden
alternatywny system inteligencji. A gdyby mogły się włamać, nie spotkałyby się z
życzliwym przyjęciem, choćby
dlatego, ze On albo ten system staliby się wówczas jednym z nas, a my już mamy
dosyć takich jak my sami.
Niech wiec lepiej pozostaną w sferze prawdopodobieństwa, w domenie przypadku.
Poza tym, jak jeden z
nich powiedział: "Królestwo moje nie jest z tego świata". Mimo swej najbardziej
nawet skandalicznej reputacji
prawdopodobieństwo nigdy nie wpuści między nas żadnego z nich, albowiem
prawdopodobieństwo nie ma
skłonności samobójczych. Skoro z braku lepszego lokum zagnieździło się w naszych
umysłach, na pewno nie
zechce zniszczyć swojej jedynej kwatery.
A skoro nieskończoność ma w nas swoją widownię, prawdopodobieństwo z pewnością
dołoży
wszelkich starań żeby przedstawić nieskończoność jako perspektywę moralną
zwłaszcza w świetle czekającego
nas tam wkroczenia.
W tym celu może nawet zesłać Mesjasza, albowiem zdani tylko na siebie mamy spore
trudności z etyką,
nawet jeżeli dotyczy jedynie naszej wyraźnie ograniczonej egzystencji. Przypadek
może sprawić, że ten Mesjasz
zjawi się w dowolnym przebraniu, niekoniecznie na obraz i podobieństwo
człowieka. Może, na przykład, nadejść w
postaci jakiejś koncepcji naukowej, jakiegoś przełomu mikrobiologicznego, który
ogłosi zbawienie jednostki na
drodze powszechnej reakcji łańcuchowej we wszechświecie, wymagającej
bezpieczeństwa wszystkich, aby ktoś
jeden mógł dostąpić wieczności i vice versa.
Zdarzały się już dziwniejsze rzeczy. Tak czy owak, we wszystkim, co poszerza
nasze bezpieczeństwo w
życiu albo daje nadzieje na jego przedłużenie, należy upatrywać nadprzyrodzonych
źródeł, albowiem przyroda
wcale nam nie sprzyja ani nie napawa nas otuchą. Z drugiej strony, jeśli już
trzeba wybierać miedzy nauką a
wyznaniami, chyba lepiej trzymać się nauki, bo wyznania zbyt dużo sieją pośród
nas niezgody.
Usiłuję jedynie powiedzieć, ze gdyby doprawdy zjawił się wśród nas nowy Mesjasz,
istnieje pewna
szansa, że wiedział by nieco więcej na temat fizyki jądrowej czy mikrobiologii -
zwłaszcza wirusologii - niż my
wiemy dzisiaj. Ta wiedza byłaby, rzecz jasna, znacznie bardziej przydatna nam
tutaj niż w życiu wiecznym, ale na
razie musimy się zadowolić tym, co mamy.
Mógłby to być istotnie dobry sprawdzian dla prawdopodobieństwa, a zwłaszcza dla
przypadku,
albowiem linearny system przyczynowości prowadzi nas wprost do zguby. Zastanówmy
się, czy przypadek
rzeczywiście jest pojęciem niezależnym. Zastanówmy się, czy jest czymś więcej
niż natknięciem się na gwiazdę
filmową w podmiejskim barze albo wygraną na loterii. Wszystko zależy,
oczywiście, od wysokości wygranej -
duża wygrana może wszak graniczyć ze zbawieniem.
Ale czy inspiruje pana Wittgenstein, dopytuje się z uporem czytelnik.
Nie, nie Wittgenstein, odpowiadam. Po prostu Frankenstein.
Koniec przypisu.
III
Jeżeli więc jesteśmy częścią świata przyrody (na co wskazuje nasza budowa
komórkowa), jeżeli stan
ożywienia jest aspektem stanu nieożywienia, to wówczas przypadek odnoszący się
do wykonawcy odnosi się
również do tworzywa, jakim jest materia. Być może określenie "zdolność
tworzenia" ze słownika Webstera zawiera
w sobie ni mniej, ni więcej tylko próby materii, by wyrazić siebie. Ponieważ
twórca (a wraz z nim cały ludzki ród)
jest nieskończenie małym okruchem materii, jej próby artykulacji musza być nader
rzadkie i bardzo od siebie
oddalone. Ich sporadyczność jest proporcjonalna do liczby odpowiednich
wyrazicieli, których odpowiedniość,
równoznaczna z gotowością wychwytywania nie-ludzkich prawd, nosi w naszym języku
miano geniuszu. Właśnie
to sporadyczność jest matką przypadku.
Zgodnie jednak z moim przypuszczeniem, materia znajduje upust w nauce i sztuce
jedynie pod jakimś
przymusem. Może to zakrawać na fantazję antropomorficzną, ale nasz układ
komórkowy uprawnia nas do takiego
folgowania sobie. Zmęczenie materiału, jego wytarcie się lub przesycenie czasem
to - pośród wielu innych mniej
lub bardziej zrozumiałych procesów - coś, co potwierdza istnienie przypadku, a
co rejestrują urządzenia
laboratoryjne albo nie mniej czułe pióro poety lirycznego. W obu przypadkach
mamy do czynienia z efektem
kręgów rozchodzących się po wodzie.
W tym sensie zdolność tworzenia jest zdolnością bierną - reakcją ziarnka piasku
na horyzont. Bo chyba
się nie mylę, że właśnie poczucie otwartego przed nami horyzontu budzi podziw w
dziele sztuki lub w
przełomowym odkryciu naukowym. Mniejszych dokonań nie opatrujemy mianem
wyjątkowych, 1ecz pospolitych.
Innymi słowy, zdolność tworzenia zależy od horyzontu, a nie od czyjejś
determinacji, ambicji czy przygotowania.
Zatem analiza tej zdolności wyłącznie z naszej perspektywy jest z gruntu błędna
i niewiele wnosi.
"Twórczość" to odpowiedź rozległej plaży na zagarnięcie przez ocean ziarnka
piasku. Jeżeli wydaje się to
komuś nazbyt tragiczne lub nazbyt wzniosłe, to tylko znaczy, ze znajduje się za
daleko od morza, na wydmach.
Pojęcie szczęścia a1bo przypadku w wydaniu artysty bądź naukowca odzwiercied1a
zasadniczo jego bliskość do
wody lub, jak kto woli, do materii.
Teoretycznie można ten dystans zmniejszać siłą woli; w praktyce jednak odbywa
się to prawie zawsze
bez udziału człowieka. Żadna ilość przeprowadzonych badań ani skonsumowanych
kalorii, kofeiny, alkoholu czy
tytoniu nie przybliży owego ziarnka piasku do przybrzeżnych grzywaczy. Wszystko
zależy od fal rozbijających się
o brzeg, to znaczy rozgrywa się we własnym czasie materii, który przesądza
niepodzielnie o erozji tej tak zwanej
plaży. Stad cala gadanina o boskiej interwencji, przełomach i tym podobnych. Ale
niby dla kogo to ma być
przełom?
Jeżeli poezja wypada w tym kontekście ciut lepiej, to dlatego, że język jest, że
się tak wyrażę, pierwszą
linią informacji świata nieożywionego na swój temat skierowaną w stronę świata
ożywionego. Aby ująć rzecz
może trochę mniej polemicznie, język jest rozcieńczonym aspektem materii.
Wpasowując go w harmonię, albo
zresztą dysharmonię poeta - na ogół bezwiednie - wparowuje w sferę materii -
lub, jak kto woli, czystego czasu -
szybciej można tego dokonać w jakiejkolwiek innej profesji. Wiersz - nade
wszystko wiersz z powtarzającym się
układem stroficznym - niemal nieodzownie wytwarza siłę odśrodkowa, której
promień wciąż rozszerzający swój
zasięg wypycha poetę znacznie dalej poza jego pierwotny cel.
Właśnie owa niemożność przewidzenia, dokąd się dotrze, jak również zapewne
wynikła stąd
wdzięczność, każą poecie uważać jego zdolność "wytwarzania" za bierną
umiejętność. Bezmiar tego, co się przed
nim rozciąga, przekreśla możliwość przyjęcia jakiejkolwiek innej postawy wobec
własnych regularnych bądź
nieregularnych działań; a z pewnością przekreśla pojęcie twórczości. Nie sposób
bowiem mówić o twórczości
wobec tego, co budzi w nas grozę.
* Odczyt wygłoszony na sympozjum zorganizowanym przez Fundacje Twórczości i
Przywództwa. które odbyło
się w styczniu 1995 roku w Zermatt w Szwajcarii.