.N:40
Czyli Księżyc jest ponoć suchy.
- To nie wszystko - powiedziała ta miła pani. - Nie ma
tam również kobiet.
- To już gorzej - powiedziałem. Spodziewała się, że
wyjdę, ale kiedy się na to nie zanosiło, ciągnęła
zniechęcający wykład. Męcząca robota dwanaście godzin
dziennie. Pożywienie dehydrowane, częściowo syntetyczne,
częściowo recyklowane. Mieszkanie w szufladzie dwa na dwa na
pół metra. Za kłótnie mandat, za bójki i pijaństwo pudło.
- Za pijaństwo? Przecież Księżyc jest suchy?
Nie dała się zwieść.
- Również za propagandę religijną - dodała znacząco.
- Czy wyglądam na fundziaka?
- Propaganda religijna jest uznawana za poważne
wykroczenie kryminalne - powtórzyła. - A za propagandę
religijną uważa się również krzyżyk na szyi.
- Dyscyplina jak brzytew, nie sądzi pani?
- Nikt pana nie zmusza do pracy w Czeskopolskiej
Wydobywczej, panie... panie...
- Jakub Nedomy, bezwyznaniowy. Chce pani, żebym to
podpisał?
- Czy chcę? Pan to musi podpisać, panie Nedomy! -
krzyknęła zgorszona. - No a poza tym jest paragraf sześć.
Ciągle jeszcze stałem przed tą uprzejmą staruszką. Nogi
tak mnie już bolały, że przestąpiłem z jednej na drugą.
- Paragraf sześć - ciągnęła - znajdzie pan w kodeksie
obywatelskim, w rozdziale o prawach i obowiązkach
pracowników niecybernetycznego personelu Kompleksu
Przemysłowego Luna. Umie pan czytać?
- Cztery lata studiowałem w szkole wyższej.
- To jeszcze nie oznacza, że umie pan czytać.
Molem książkowym wprawdzie nie byłem, ale w życiu
przeżarłem się przez co najmniej dziesięć książek, w tym
dwie z nich były staromodne, z literami.
- Paragraf sześć - kontynuowała ta bajkowa staruszka -
jest pomyślany jako ochrona przed oszustami, którzy
chcieliby sobie nabić kabzę procesami sądowymi z KPL.
Maksymalna długość pobytu na Księżycu wynosi pięćset
sześćdziesiąt dni. Kto z jakiejkolwiek przyczyny zatrzyma
się dłużej, z winy czy bez winy siły wyższej, traci prawo do
powrotu na planetę Ziemia i zostaje stałym obywatelem
Społeczeństwa Lunarnego bez prawa do jakiejkolwiek
rekompensaty ze strony KPL. Niech pan sobie przestudiuje
paragraf sześć, a kiedy przyjdzie pan podpisać umowę o
pracę, podpisze pan również oświadczenie, że się pan z nim
zapoznał.
Podniosła palec.
- To ze strony Czeskopolskiej grzeczność, żebyśmy się
dobrze rozumieli, panie Nedomy. Nie pociąga to za sobą
żadnych konsekwencji prawnych. Nawet gdyby pan niczego nie
podpisywał, nawet gdyby podpisane przez pana oświadczenie
się zgubiło, zgodnie z paragrafem sześć i tak zostanie pan
stałym obywatelem Kompleksu Przemysłowego Luna na zawsze,
bez możliwości powrotu na Ziemię, nawet na pobyt
przejściowy.
- To trochę ostre, nie wydaje się pani?
- Wie pan, jak po półtorarocznym pobycie w sześciokrotnie
mniejszej grawitacji zmiękną panu kości? Po dłuższym okresie
nie mógłby pana wrócić na Ziemię, nawet gdyby nie było
paragrafu sześć.
Teraz pokiwała palcem z boku na bok.
- To humanitarne prawo. W przeszłości znalazło się
mnóstwo mądrali, którzy przedłużali sobie pobyt, żeby
zarobić pieniądze: bo nie chciało im się wracać do domu, bo
na górze zakochali się w koledze - przyczyny były różne.
Konsekwencje zawsze takie same: na Ziemię wracał kaleka.
- I co, łapiduchy nie wymyśliły jakiejś kuracji?
- Istnieją programy rehabilitacyjne, ale paragraf sześć
jest rozwiązaniem o wiele prostszym. Coś panu powiem, panie
Nedomy.
Nachyliła się przez stół, aż jej loczek spadł na czoło.
Miała groszkowozielone włosy. Ale baba!
- KPL jest zainteresowany wzrostem stałej populacji. I
jest to jedna z przyczyn, z powodu której uchwalono paragraf
sześć.
- Szanowna pani - powiedziałem. - Żeby było jasne: nie
jestem ani ćpunem, ani fundziakiem, nie mam zamiaru zbawić
świata i pozwolę innym wynaleźć żarówkę. Chcę zarobić forsę,
żeby kumple wiedzieli, że nie jestem mięczakiem, że potrafię
harować i wiem, co zrobić z zarobioną forsą. Dlatego chcę na
Księżyc, kapewu? Nie będę miał najmniejszych kłopotów z
paragrafem sześć, może pani być spokojna.
Tak głupio mówiłem i po tych strasznych latach trochę mi
wstyd, kiedy to sobie przypominam. Oczywiście, były to
diabelnie inne czasy, wtedy i dzisiaj.
- A to, że KPL pakuje fundziaków do pudła, pod tym się
tylko podpisuję. Jeśli o mnie chodzi, zamknąłbym ich
wszystkich. Zrobiło się ich trochę za dużo.
Nie był to tak bardzo nasz problem. W Europie Środkowej
fundamentaliści nigdy się za bardzo nie rozwinęli. Ktoś
chodził do kościoła, inny nie, ale ten, który tam chodził,
nie sądził, że musi podrzynać sąsiadowi gardło za to, że się
nie modli. Jeszcze w szkole średniej dużo podróżowałem.
Byłem w Konfederacji Wschodnioamerykańskiej i stąd
pojechaliśmy do Wolnego Cesarstwa Teksas, byliśmy też na
dole na południu zerknąć na te miejsca, gdzie na starych
mapach zaznaczona jest szyja między Ameryką Północną i
Południową. Podróżowałem i zawsze mnie zdumiewała przedziwna
drapieżność ludzi, których spotykałem. Każdy krzyczał "Ja!
Ja!" i myślał, że świat kręci się wokół niego i był zdolny
pobić się z każdym choć trochę innym niż on. W Europie z
niczym takim się nie spotkałem, a odwiedziłem Socjalistyczną
Republikę Bretanii, Królestwo Bawarskie i oczywiście Zielony
Pas, ciągnący się od Gdańska po Dubrownik. Ludzie byli - i
są do dzisiaj - łagodniejsi i grzeczniejsi, chyba dlatego,
że mają we krwi niechęć do wszystkich wojen, które
przewaliły się przez Europę, a do czterdziestego piątego
roku poprzedniego wieku przewaliła się ich niezliczona
ilość. Dlatego fundamentalizm chwycił przede wszystkim poza
Europą, wówczas, kiedy w tym małym biurze na ulicy
Żelaznej rozmawiałem z zielonowłosą panią o umowie o pracę.
Dzisiaj to wszystko zapomniana melodia, ale kiedy byłem
chłopcem, do rąk fanatyków sekt religijnych trafiły pierwsze
bomby atomowe i dopiero wtedy na świecie zaczęło być gorąco.
Właśnie to miałem na myśli, kiedy mówiłem, że
pozamykałbym wszystkich fundziaków.
Chyba ją to zadowoliło, nawet się nie zdziwiła, że użyłem
słowa kapeel mówiąc o Kompleksie Przemysłowym Luna i
powiedziała mi, żebym wszystko dokładnie przemyślał i
przyszedł za tydzień podpisać kontrakt.
- Mogę podpisać choćby zaraz - zaoferowałem się, ale
pokręciła głową.
- Zgodnie z przepisami ma pan tydzień na zastanowienie.
To dla pańskiego dobra. Nie musimy tego robić. Nie obliguje
nas do tego żaden przepis.
- Cały czas jesteście humanitarną organizacją.
Po raz pierwszy się uśmiechnęła.
- Nie - powiedziała. - Na pewno nie. Ale sam pan się
przekona, jeśli trafi pan na Księżyc.
Po tygodniu podpisałem umowę. Mama, kiedy się o tym
dowiedziała, o mało nie wybiła głową w suficie dziury, a
obaj tatusiowie się pokłócili, bo jeden był strasznie za, a
drugi strasznie przeciw. Mała siostra Alenka przyjęła to ze
spokojem i tylko mnie spytała, co jej przywiozę z Księżyca.
- Przywiozę ci krater - powiedziałem.
- Dobrze - wzięła to serio. - Ale chcę taki malutki.
I paluszkami pokazała kółko o średnicy może trzech
centymetrów.
Zaczął się trening, naprawdę bez obijania, i szkolenie, i
musiałem się naprawdę nauczyć czytać, a paragrafem sześć
trzaskali nas w gęby pięć razy dziennie przez cały czas
trwania treningu - sześć tygodni. Nie było mowy o żadnych
numerach, jak choroby czy bójki z kumplem, żeby trafić do
pudła - pięćset sześćdziesiąt dni i Czeskopolska umywa ręce,
bilet powrotny przepada i czołem, jesteś obywatelem KPL,
ziemskie doruble zamieniają na księżycowe kredyty w
Centralnym Banku w Arkadii. Możecie sobie za nie kupić
suszony kotlet, watę do uszu i pięć minut połączenia
telefonicznego z ciocią Amelią. Odpowiednio wyszkoleni i
nastraszeni horrorem pod tytułem paragraf sześć polecieliśmy
wszyscy na Lunę, wtedy jeszcze nie przez Lagrangę, ale przez
jakąś wszawą stację, która - o ile dobrze pamiętam - była
własnością prywatną jakiejś holenderskiej spółki. A może
honolulskiej? Już mi się mylą te wszystkie nazwy.
Osiemnaście miesięcy przeleciało jak woda i nagle wszystko
się odwróciło, siedziałem w dziurze z dwoma chłopami i
możecie mi wierzyć, że z trudem mógłbym określić, który z
nich bardziej działał mi na nerwy.
5. - Ma szallah - poważnie powtórzył polski mahometanin. -
Wydostaniemy się stąd z pomocą Allacha.
Rozglądałem się wokół siebie.
- Wygląda to jak magazyn pomocy medycznych - zauważyłem.
Jerzy przytaknął.
- Bardzo dobrze. Mundury pracowników służb ratowniczych.
Nosze - i przede wszystkim - nadajnik alarmowy. Przywołuje
karetkę z Jedynki.
- Karetkę może przywołać jedynie personel służb
medycznych - odezwał się Byczek.
- Tak - skinął Jerzy. - Ale również policjant. Do
ucieczki potrzebni są trzej ludzie: dwaj niosą nosze, a
trzeci na nich leży. A jeden z tych trzech musi być
policjantem.
- Na noszach będę leżał ja - oświadczył Byczek, obmacując
sobie głowę. - Mam perforację kości czaszki.
- Nie można - zaprotestował Jerzy. - Allach sobie nie
życzy, żeby muslin niósł na noszach niewiernego psa.
- Poza tym śmiesznie byś na nich wyglądał. Nawet byśmy
ich pod tobą nie znaleźli - przyłączyłem się. - Ale uwaga.
Chcę mieć jasność, ponieważ padło tu kilka brzydkich słów.
Idziemy na to w trójkę, bez podkładania świń.
Patrzyłem przy tym na Byczka. Po ciosie w czerep
zdecydowanie się uspokoił i o dziwo może wreszcie poszedł po
rozum do głowy.
- No - powiedział, ale entuzjazmu w tym oświadczeniu było
jak na lekarstwo. Dlatego uznałem za stosowne przycisnąć go
do muru.
- Jak już powiedziałem, gdybyś chciał nas wsypać,
zakleimy cię z Jerzym tak dokładnie, że przez te plastry
każda marynarka będzie na ciebie za ciasna.
- To chyba jasne - powiedział Jerzy. - Teraz włóżcie
mundury.
- Masz dla kolegi odpowiednio duży numer? - zacząłem
wątpić i wkrótce się okazało, że nie bez racji.
Byczek zdjął policyjny mundur. Sykał przy tym i wzdychał,
bo upadek pokiereszował go chyba tak, jak mnie jego pięści.
Ale wysiłek został ukoronowany sukcesem i teraz stał tu,
niesamowicie powykręcany w ciasnym pomieszczeniu, w
podkoszulku i niezupełnie aseptycznych slipach.
- Przymierz tę kamizelkę - podałem mu biały kitel. -
Wygląda na większą.
Nawet dzisiaj nie jestem tłuściochem, wtedy byłem prawie
jak tyczka, ale mógłbym przysiąc, że tym kitlem mógłbym się
trzykrotnie owinąć i jeszcze by trochę zostało. Sierżant z
dość dużym wysiłkiem wepchnął ramię do rękawa, ale kiedy
chciał zasiedlić również drugi rękaw, zaczął się kręcić w
kółko jak pies, który goni własny ogon.
- Chłopy, bez żartów, ja tego nie włożę!
- Cierpliwość góry przenosi - powiedział Jerzy Zasada. -
Spróbuj jeszcze raz.
- Czekaj, pomogę ci - zaoferowałem się, ale od razu
przekonałem się, jak bezowocne są wszystkie wysiłki. - Nie
da rady, Jerzy. Musimy zamienić się rolami. Położymy na
noszach tego hipopotama, a z ciebie zrobimy sanitariusza.
- Allach nie życzy sobie...
- To poważna sprawa, Jerzy.
- Ale ja to traktuję poważnie - i spojrzał na mnie tak
poważnie, że poważnie zrozumiałem, jak poważnie to traktuje.
Byczek wściekle zrywał z siebie rękaw białego fartucha.
- Ta cała pieprzona ucieczka weźmie w łeb tylko dlatego,
że jakiś cholerny idiota wziął z magazynu fartuch dla
krasnoludków!
- Nie dla krasnoludków - zaprotestowałem - ale dla
normalnych ludzi. Słuchaj, Jerzy, nie możesz na chwilę
zapomnieć o tym swoim mahometaństwie?
- Przykro mi, ale nie mogę. Nie mam zamiaru spędzić w
dżahannam ani godziny dłużej niż to konieczne.
- I tak tam trafisz - przypomniałem sobie swoje
wiadomości o podstawach wiary islamskiej. - Godzina w te czy
wewte cię nie zbawi.
- Godzina? Tysiąc lat dodatkowo! Wolę już wrócić do
pudła!
- I przez paragraf sześć skiśniesz na Księżycu.
- Ma szallah - odpowiedział Jerzy. - Jeśli to wola
Allacha, to tak się stanie.
- A co, jeśli - męczyłem korę mózgową - jeśli Byczek
przejdzie na twoją wiarę? Nie sprzeciwiłbyś się wtedy, gdyby
leżał na noszach?
- Jeśli tobie by nie przeszkadzało, że niesiesz muslima -
Jerzy wzruszył ramionami - ja bym przeciw temu nic nie miał.
- Ja jestem ateistą! - bronił się Byczek.
- Tym lepiej - powiedziałem. - Gdybyś był, powiedzmy,
buddystą, przed przejściem na islam musiałbyś rozwiązać
stosunek pracy z Buddą narażając się w ten sposób na jego
gniew. To coś podobnego, jakby żonaty chłop chciał się
ożenić. Ty jesteś w godnej pozazdroszczenia sytuacji chłopa
wolnego.
Znowu zagrałem na słabej strunie Byczka: trzeba
podtrzymywać jego świadomość o dzieciątku na górze na Ziemi.
- Przejście na wiarę powinno być dobrowolne, żarliwe i
całkowite - rzekł Jerzy.
- Nie mamy dużo czasu. W tej chwili policja już ma awizo,
że brakuje jednego funkcjonariusza.
- Czyżbym potrafił przechodzić na wiarę?
Rozterki Byczka były żarliwe i całkowite, ale wcale nie
dobrowolne.
- Przede wszystkim trzeba dokonać wyznania wiary, szahada
- powiedział polski mahometanin. - Powtarzaj za mną: la ilah
Allah 'wa Muhammadun rasul Allah.
- Nie powiem tego, nawet gdybyście mnie kroili!
- Nie wystarczy powiedzieć po naszemu? - zaproponowałem.
- Dobra - powiedział Zasada po krótkim namyśle. -
Powtarzaj: nie ma Boga prócz Allacha, a Mahomet jest jego
prorokiem.
- Nie ma Boga prócz Allacha - mówił niechętnie Byczek - a
Mahomet jest jego prorokiem.
Zasada obiema rękoma ścisnął jego prawą dłoń.
- Czujesz coś?
- Zimno mi.
- Ale w duszy! Czujesz, jak wstępuje w ciebie pełna
miłości łaska Allacha?
- No - powiedział Byczek. - Założę swoją marynarkę, co?
Ale zdejmę odznaki i pagony - dodał ze smutkiem.
- Nie zapomnij o spodniach. Jako muslim musisz teraz
wyglądać podwójnie dostojnie.
Zasada wzniósł oczy w górę, tam, gdzie unosiła się - stąd
oczywiście niewidzialna - Ziemia, podobna do spleśniałej
pomarańczy, a na Ziemi Mekka, ten najświętszy punkt całej
planety, i wyszeptał słowa podzięki. Potem, jak się
wydawało, jego religijna ekstaza ustąpiła i był skłonny
poświęcić się sprawom świeckim.
- Szczegółowo opracowałem cały plan - powiedział. - Aż
mnie zaskoczyło, że tak łatwo uciec z tutejszego więzienia.
- Przecież nawet nikt się nie liczył z tym, że ktoś
chciałby z niego uciekać. Dokąd by miał uciekać, a przede
wszystkim - po co - zauważył Byczek, którego zapewne
dotknęła ta krytyka przepisów bezpieczeństwa.
Jerzy wyciągnął z kieszeni białego fartucha starannie
złożony arkusz papieru. Okazało się, że jest to wydruk
głównych odgałęzień instalacji powietrznej w części
mieszkalnej kompleksu kopalnianego.
- Musimy dotrzeć tutaj - Jerzy dziabnął palcem w wydruk -
aż do komory przepustowej. Stąd wyślemy sygnał i będziemy
czekać.
- Wydostanie się?
- Kto? Sygnał? Oczywiście. Właśnie tutaj - ciągnął wykład
Jerzy - ściana jest plastykowa.
Nie chciałem się tak łatwo poddać i ciągle coś mnie
niepokoiło. Znowu ten niezniszczalny głos wewnętrzny, który
tak długo podważa niepodważalne prawdy, aż się okazuje, że
są to prawdy podważalne. Ten głos wewnętrzny to przebrzydły
potwór.
- Czyli my będziemy czekać za drzewem, dopóki nie
wyląduje ambulans. Potem wyleziemy...
Wtem światło wątpliwości wylazło z mojej podświadomości
jak ohydny bąbel bagna na powierzchnię czystej studni.
- Skąd masz ten wydruk?
- Skąd miałbym go mieć? Z drukarki!
- Nie pomyślałeś, że wydruki są rejestrowane?
- O czym on gada? - spytał Jerzy Byczka. Zapewne nie
traktował mnie, niewiernego, zbyt poważnie, więc zwrócił się
do kolegi muslima.
- Ma rację - huknął Byczek. - Każdy wydruk koduje się w
pamięci razem z identyfikacją wnioskodawcy.
- Czyli to twoje polecenie jest schowane w banku danych
jak w szkatułce. Policjanci już wiedzą, że zwialiśmy do
kanałów. Spytają orakla, a on im powie, że to nie był
przypadek, jakiś nagły impuls, ale z góry ukartowany plan,
ponieważ wierny sługa Allacha Jerzy Zasada załatwił sobie
plan instalacji powietrznej o wiele wcześniej. O ile, jeśli
mogę spytać?
- Siedem miesięcy temu - niechętnie odparł Zasada. -
Obmyśliłem ucieczkę zaraz, jak zaczęli mi deptać po piętach.
- Sekundę - odezwał się nasz przyjaciel policjant. - Nie
ma sensu przelewać z pustego w próżne. Przecież możemy
sprawdzić, czy oni - to znaczy gliny - o nas wiedzą.
Wyciągnął z kieszeni swoją ściągę. Zrobiło mi się trochę
głupio, że tak prosty pomysł nie zrodził się w moim, ale w
jego policyjnym mózgu - przecież Byczek ciągle jest
funkcjonariuszem policji i jego ściąga ma dojście do źródeł
informacji policyjnego orakla! Ta informatyka to jednak
skomplikowana sprawa, a ja jestem marnym amatorem, chociaż,
jak wynika z wcześniejszych zdarzeń, osiągnąłem na tym polu
pewne wyniki.
Byczek swoimi krótkimi grubymi paluchami wystukał kilka
znaków kodowych (niewiarygodne, że nie zmiażdżył przy tym
ściągi), z niedowierzaniem wbił spojrzenie w mikrodisplej, a
potem jego szeroka twarz rozciągnęła się w uśmiechu:
- Dobra nasza, chłopcy, informacja jest w szufladce i
nikt się nią ani trochę nie interesował!
Nie wiem, jak to możliwe, ale kamień spadający z serca w
sześciokrotnie mniejszej grawitacji Księżyca wydaje łomot
taki sam jak na Ziemi. A ponieważ łupnęło potrójnie,
uderzenie było imponujące, aż szkoda, że nikt nie mógł go
usłyszeć.
Dopiero po dobrych dwóch godzinach przecisnęliśmy się
przewodami na górę w bezpośrednie sąsiedztwo hali
przepustowej pokrytej plastykową kopułą.
Kiedy byliśmy na miejscu, Zasada wyciągnął z kieszeni
białego fartucha nadajnik alarmowy służb ratowniczych.
- Włączam - powiedział.
- Jestem za - odezwało się gdzieś w ciemności.
Kamień, który spadł mi z serca, ponownie wrócił na swoje
miejsce i ucisnął je tak mocno, że chyba tylko cud utrzymał
mnie przy życiu.
Oślepił nas błysk silnego reflektora.
- No chodźcie, chodźcie - wzywał nas nieznany głos.- Na
co czekacie?
Z niechęcią posłuchaliśmy i z opuszczonymi głowami,
ponieważ w ciasnym kanale i tak nie można było inaczej,
podeszliśmy.
Spodziewałem się, że zobaczę wokół siebie pełno
policyjnych mundurów, ale nawet w tym względzie się
przeliczyłem.
Kiedy wyciągnęli nas na światło Boże (zbiegiem
okoliczności znaleźliśmy się w magazynie rur ciśnieniowych),
nie zobaczyliśmy ani jednego policjanta.
Wokół stali górnicy, czyli koledzy, ale wyglądali tak
niekoleżeńsko, jak to tylko było możliwe, czyli to właściwie
nie byli koledzy, i - jak się niebawem okazało - mieliśmy
wielkiego pecha, że to byli koledzy-niekoledzy, a nie
policjanci.
Koledzy-niekoledzy mówili jeden przez drugiego, ale grali
jakby według jednej partytury, tak że wynikiem była jedna
długa, wielowyrazowa litania:
- Wy dranie - mniej więcej tak zaczynała się ta przemowa
i ów rzeczownik przewijał się w niej we wszystkich
przypadkach - chcieliście olać kumpli i zmyć się po
angielsku tylnym wyjściem, ale my nie jesteśmy w ciemię
bici, jak się wam wydawało, umiemy zliczyć do pięciu i od
razu było nam jasne, gdzie się skierujecie.
Mówili długo, ale niezbyt jasno i dokładnie, więc przez
chwilę musiałem pogłówkować, zanim wpadłem na to, w czym
tkwi haczyk. Byczek pytał ściągi, czy policjanci zadali
oraklowi pytanie, policjanci się nie pytali, więc ściąga
dała poprawną odpowiedź. Gdyby Byczkowi (czy raczej mnie)
wpadło do głowy, by zainteresować się obiegiem cywilnym,
ściąga bez wątpienia odpowiedziałaby, że w obiegu cywilnym
zostało zadane pytanie o wewnętrzną organizację instalacji
wentylacyjnej. I dokąd ta instalacja prowadzi. Którędy
prowadzi droga do nieba, albo dokądkolwiek, byle jak
najdalej stąd. I nawet skończony głupiec po jedynym
spojrzeniu na schemat instalacji stwierdziłby, że jedyną
naszą nadzieją jest komora przepustowa.
I po prostu tam na nas poczekali.
Kiedy się wygadali i nastąpiła chwila ciszy,
powiedziałem:
- Chłopcy, przecież wy też możecie jechać! W karetce
zmieści się siedemnaście osób...
Wetknąłem tym tylko patyk w gniazdo os. Natychmiast
dostałem parę razy w twarz od tych najbliższych kolegów-
niekolegów (chyba to byli Frantino z Piętką, na szczęście
Niedźwiedź stał w tej chwili z tyłu), po czym mi wyjaśnili,
że istnieje coś takiego jak koleżeństwo i solidarność i
takie tam rzeczy. Chcieli mi wyjaśnić więcej, ale nagle
ucichli, a do komory przejściowej wszedł Brunza w
towarzystwie inżyniera Dutkiewicza.
Zdziwiłem się, że wysoki funkcjonariusz Czeskopolskiej
tak szybko skumał się z podżegaczem niepokojów społecznych,
ale po ostatnich doświadczeniach poprzysiągłem sobie, że
zasieki moich zębów nie przepuszczą już żadnego słowa. Zwrot
ten usłyszałem kiedyś od Jerzego, który to powiedzenie
zaczerpnął chyba z tych zwariowanych książek.
- To oni - powiedział Szelsem gorliwie i, żeby nie było
wątpliwości, wskazał nas palcem. - To oni. Oni.
- W każdym stadzie - powiedział Brunza - znajdzie się
kilka parszywych owiec.
- Słuchaj, Brunza, pomyśl rozsądnie - pogwałciłem zasadę
milczenia. - Ten twój numer z nożem nie może się udać. To z
góry przegrana partia. Wiesz o tym tak samo dobrze jak ja.
Znam cię jak własną kieszeń. Jesteś rozsądnym chłopem i to
głupstwo zrobiłeś z rozpaczy.
- Z tym muszę się zgodzić - przyłączył się Dutkiewicz. -
Ta gra na pewno nie może się udać.
- Uda się czy nie - huknął Brunza - nie chcę się
zachowywać jak owieczka.
Swoje mądrości czerpał z podręcznika dla pasterzy,
pomyślałem, ale zostawiłem to dla siebie. Dyplomatycznie
kontynuowałem:
- W takiej chwili nie pozostaje nic poza przedsięwzięciem
czegoś na własną rękę. Jak na tonącym statku. To dokładnie
taki sam przypadek: statek idzie na dno, a ty łaskoczesz
kapitana nożem po gardle. No a my pierwsi wpadliśmy na ten
pomysł, że możemy skoczyć z kołami ratunkowymi za burtę. Co
w tym złego, chłopcy? - zwróciłem się do reszty. Jerzy
wyciągnął z kieszeni ten swój różaniec, przymrużył oczy i
poświęcił się sprawom nadziemskim. Trochę ich tym
wyprowadził z równowagi: jeszcze nigdy nie spotkali na
Księżycu nikogo, kto by tak ostentacyjnie przyznawał się do
fundystów. Jerzy doszedł do wniosku, że w tej chwili już mu
wszystko jedno. Byczek był mocno zdenerwowany, końcem języka
zwilżał sobie spierzchnięte wargi, a niebieskie oczy
wędrowały z boku na bok. Ciągle był to policjant złapany na
kradzieży jabłek i chyba czuł się jak człowiek ze spodniami
spuszczonymi do połowy łydek w towarzystwie dam.
Brunza się zastanowił, a ja czekałem, kiedy usłyszę szum
tych dziko mielących kółeczek. Zastanawiał się, aż wymyślił.
- Wy trzej - pokazał palcem, ale inaczej niż za pierwszym
razem Szelsem, we wszystkim są różnice, nawet w pokazywaniu
palcem, raz jest to wazeliniarskie donosicielstwo, kiedy
indziej werdykt - wy trzej zdradziliście paczkę. Panie
inżynier - zwrócił się do Dutkiewicza - my jesteśmy twarde
chłopy, ale gramy fair. Robimy swoje. Nie chcemy nic poza
własnym prawem. Odpękaliśmy osiemnaście miesięcy i chcemy
wracać do mamusi. Tak było uzgodnione i żadna Mikronezja nas
nie obchodzi. My swoje prawo wymusimy, choćbyśmy mieli
wysadzić kopalnię w powietrze. Tylko że z takimi draniami,
jak tych trzech, nie chcemy mieć nic wspólnego. Oni już nie
są jednymi z nas. Panie inżynier, chcę, żeby pan miał
jasność. My jesteśmy twarde chłopy i to, co mówimy,
traktujemy poważnie. Jeśli coś obiecujemy, to dotrzymujemy i
chcemy, żeby dyrekcja tak samo traktowała nas. Poderżniemy
gardło dyrektorowi i panu również, jeśli to będzie
konieczne. Obiecuję to panu.
Powiedział to z naciskiem. Faktycznie, to była piękna
obietnica.
W komorze było cicho, że usłyszelibyście upadającą igłę,
a ta igła na Księżycu upada niezwykle lekko.
- Może mi pan nie wierzy. Może pan sobie jeszcze myśli,
że rzucam słowa na wiatr. Ale pan się myli, panie inżynier,
i ja pana z tego błędu wyprowadzę.
Odwrócił się do swoich ludzi.
- Tych trzech wyprowadźcie na mróz - wskazał nas palcem
(do trzech razy sztuka) - a jak będą na zewnątrz, otwórzcie
im rozporki.
Potem wyszedł nie zaszczycając nas nawet spojrzeniem. Na
Dutkiewiczu najwyraźniej zrobiło to wielkie wrażenie. Chciał
coś powiedzieć, ale nie było komu, bo Brunza już był w
drzwiach, wychodził i nie zatrzymałby go nawet hamulec
hydrauliczny, a tłumaczyć coś Niedźwiedziowi, Piętkowi czy
Szelsemowi nie miało sensu. A nas trzech?
Spojrzał na nas ze szczerym współczuciem, na chudej szyi
trzykrotnie podskoczyła mu grdyka, chrząknął i szybko
wyszedł z komory.
Razem z nim wyszło też kilku chłopów, inni zaś dla
odmiany przyszli. Bez jakichkolwiek poleceń zamieniały się
straże, dobrowolnie, według własnego uznania. Niedźwiedź i
cała ta paczka byli łowcami i przechwytywaczami. Po nich
mieli przyjść kaci.
Trzymali nas za ręce i nogi, każdego cztery osoby (tylko
za Byczka wzięła się drużyna we wzmocnionym składzie, a i
tak mieli pełne ręce roboty, glina szarpał się, jak się
patrzy i ryczał tak strasznie, że musieli mu zalepić
jadaczkę plastrem), inni z kolei hermetyzowali kombinezon
Jerzego. Z Byczkiem i ze mną poszło im gorzej, ponieważ
byliśmy ubrani w fartuchy i spodnie sanitariuszy, a to
ubranie miało trochę inny system hermetyzacji i izolacji
cieplnej niż kombinezon górniczy. Ale ponieważ byli
pojętnymi ludźmi, szybko na to wpadli i po pięciu minutach
cała ta mordercza banda z nami trzema w charakterze ofiar
stała pośrodku komory przepustowej.
Drzwi powoli się wsuwały w ościeżnice i ich powierzchnia
spurpurowiała na znak, że zamki weszły w łoża.
Ten chłop, który zamknął hermetyczne drzwi (cały czas
skrywał twarz pod szczelną maską), był głównym katem, który
w czasie mojej służby wyprowadził na mróz przynajmniej
pięciu ćpunów. Wyciągnął teraz z szafy hełmy i butle.
Najpierw obsłużył nas, skazanych, zapewne należało to do
rytuału egzekucji. Potem pomógł swoim pachołkom. Nie mogli
sami założyć hełmów, ponieważ ręce mieli zajęte nami.
Pracował powoli, metodycznie, leniwie, jakby się wahał nad
każdym kolejnym ruchem. Pracuś. Nie zapomniał o żadnym
szczególe, nawet Byczkowi, zanim założył hełm, odkleił
plaster, za co w ciągu tej chwili, która dzieliła moment
odklejenia plasta od włożenia hełmu, dostała mu się niezła
wiązka przekleństw. Ale na ten potok niecenzuralnych słów
reagował jak gibraltarska skała. Widziałem ją - możecie mi
wierzyć, jest naprawdę nieruchoma.
Dzisiaj te chwile wspominam prawie z humorem, ale wtedy
nie było mi do śmiechu.
Coś się we mnie przełamało w momencie, kiedy tem metodyk
włożył mi hełm. Wiedziałem, że przezroczysta kula jest
absolutnie dźwiękoszczelna, nie musiałem więc się wstydzić i
ulżyłem sobie z całego serca. Wołałem mamę, żeby przyszła i
wyciągnęła mnie z tego, wołałem ją, jakby to był tylko zły
sen, który śni mi się tylko dlatego, że - na przekór
ostrzeżeniom rodzicielki - zjadłem na kolację bułkę z
kiełbasą, która teraz leży mi na żołądku. Niech przyjdzie i
zabierze mnie, niech się obudzi, przecież wszystko to to
jedna wielka bzdura. Czemu koledzy mieliby mnie zabijać?
Czyżbym coś przeskrobał? Chciałem tylko znowu zobaczyć mamę
i małą siostrę, chciałem tej małej smarkuli Alence przywieźć
z Księżyca krater o średnicy trzech centymetrów, od kumpla
wyżebrałem petryfikator, jaki selenolodzy używają do
utrwalania skał, odłupałem z Księżyca jeden krater i
trzymałem go w swoim worku! To dla ciebie, Alenko, może już
go nie będziesz chciała, bo po półtora roku nie jesteś już
dziewczynką, ale małą panienką, już nigdy cię nie zobaczę!
Pomocnicy kata uwiesili się na mnie, wykręcali mi ręce do
tyłu, bo inaczej strząsnąłbym ich z siebie; oczywiście,
przecież każdy ważył tylko jakieś piętnaście ziemskich
kilogramów. Nienawidziłem ich, nigdy bym nie uwierzył, że
będę zdolny do takiej nienawiści.
To jest koleżeństwo, to jest solidarność! Tylko dlatego,
że nie chciałem się przyłączyć do ich wygłupów, teraz mnie
zabiją.
Przednia ściana komory przepustowej otworzyła się przed
nami i czarne jak smoła niebo wyszczerzyło do nas miliony
gwiaździstych zębów.
Wyprowadzili nas na lądowisko.
Tutaj byliśmy mniej więcej bezpieczni, ponieważ egzekucje
odbywały się między skałami, a od nich dzielił nas pas
startowy, a potem równina szeroka na dobrych trzysta metrów.
Byliśmy bezpieczni, albo przynajmniej tak się nam wydawało.
Za nami wznosiła się kopuła komory przepustowej, a na
prawo i na lewo ciągnęły się budynki technologii
kopalnianej. Gwiaździste niebo było z lewej strony jakby
zamglone: tam była kopalnia odkrywkowa, tam pracowały
zgarniarki i ładowacze, tam się harowało, tam chłopcy
fedrowali, żeby zarobić doruble i móc zaszpanować, kiedy po
skończeniu turnusu wrócą do swoich mam i małych sióstr, i
swoich kochanek, i kolegów, chyba że ich przechytrzą,
pozwolą im skisnąć na Księżycu zgodnie z paragrafem sześć,
albo zabiją, jak to się stanie z nami. Harowali również
teraz, ponieważ bunt odjeżdżającego turnusu ich nie
dotyczył. Ranna zmiana napasła oczy widokiem wziętego do
niewoli dyrektora, ale długo oczu nie pasła, bo każda minuta
wypasu kosztowała kawałek wypłaty, księżycowa kopalnia to nie
sanatorium czy miejsce do pasienia oczu, to miejsce
stworzone do twardej roboty.
Albo - jak teraz - do zabijania.
Główny aktor egzekucji powoli obszedł nas wokoło. W ręku
trzymał półmetrowy odłamek skały powstającej przy upadku
asteroidu na powierzchnię Księżyca. Nie wątpiłem, że
krawędzie odłamka są ostre jak brzytwa.
Wskazał na mnie. Jak zwykle, ja zawsze szedłem na
pierwszy ogień.
Krzyczałem na kata i na Drogę Mleczną, która wisiała mu
za plecami na czarnej ścianie jak tania tapeta. Myślę, że
Droga Mleczna przynajmniej trochę mi współczuła, mimo że w
żaden sposób tego nie okazała.
Pomocnicy podprowadzili mnie do egzekutora.
Przystawił mi do szyi ostrze odłamka.
Pierwszy grot przedarł się przez tkaninę. Usłyszałem syk
uciekającego powietrza, a przy nogach zaczęły się pienić
niebieskie płatki tlenu.
Wkrótce było ich tyle, że miniaturowy kraterek dla małej
siostry Alenki byłby w połowie zaśnieżony.
6. Wokół górniczej wspólnoty narobiło się mnóstwo hałasu
zwłaszcza tam na górze, na Ziemi.
Wielka rodzina twardych chłopów, którzy codziennie
ryzykują życie, żeby z głębi milczącego satelity Błękitnej
Planety wyrwać jego skarby. Łączy ich wspólny cel oraz
wspólne stawianie czoła wrogiemu otoczeniu. Jeden polega na
drugim, ponieważ za cienką ścianą czyha śmierć w próżni.
Kopalnia lunarna - toż to wyspa człowieczeństwa w
nieskończonym morzu kosmicznej nicości: właśnie tutaj
człowiek odważnie przeciwstawia się niebytowi i dlatego musi
stać ramię w ramię z towarzyszem, zawsze przygotowany do
podania i przyjęcia pomocnej dłoni.
Można się zapłakać nad takim zalewem pięknych słów.
Ale nie były one tak zupełnie nieprawdziwe.
Z górniczą wspólnotą możecie się spotkać na każdym kroku,
w Czeskopolskiej i dziesiątkach innych kopalni, które w tych
latach wyrastały jak grzyby po deszczu, wyskakiwały na
twarzy Księżyca jak trądzik, co by się nawet zgadzało, bo
wtedy Księżyc przeżywał swoją młodość. Wspólnota była
wszędzie, i to nie jedna, ale od razu mnóstwo wspólnot.
Chłopy, którzy służyli pierwsze pół roku, byli na jednym
wózku z chłopami, którzy również służyli pierwsze pół roku,
roczniacy trzymali sztamę z roczniakami, a z kim innym
mieliby się trzymać dziadkowie, którzy byli na wylocie, jak
nie z dziadkami, którzy byli na wylocie.
Poza tym ważne było, dlaczego się tu przyszło.
Ja na przykład chciałem się dorobić, a to oznaczało, że
chodziło mi o całą sumę, o sto patyków. Prawo do niej miał
tylko ten, kto nie zarobił żadnego minusowego punktu: od
tych stu patyków można było odliczać, a przybyć do nich nie
mogło nic. Maksimum sto tysięcy, ani krztyny więcej, a in
minus mogło iść aż do zera, gdyby - czysto teoretycznie -
ktoś się oszczędzał tak starannie, że na szychcie nawet by
nie ziewnął.
Oczywiście praktycznie było to niemożliwe, ponieważ nowi
byli włączani do brygad roboczych i mimo że - znowu czysto
teoretycznie - wszyscy byli klasyfikowani osobno, w praktyce
wyglądało to tak, że zmianowy obserwował wyniki brygady, a
kontrolę nad poszczególnymi chłopami zostawiał brygadziście.
Z tego oczywiście wywodziła się wspólnota zupełnie innego
rodzaju: brygadzista pilnował chłopów, a chłopi pilnowali
się nawzajem, żeby nikt się nie obijał kosztem kumpli i nie
żerował na szczytowych wynikach brygady.
Kierownictwo było dość mądre na to, żeby pozwolić na
przejście z brygady do brygady.
W rezultacie podczas pierwszego pół roku pracy skład
brygady ulegał całkowitej wymianie i zanim półroczni stawali
się roczniakami, było jasne, w czym dana brygada jest
najlepsza.
Najlepsi robotnicy zostawali oczywiście w brygadach prac
głębinowych. Do tego zmierzałem od samego początku, ponieważ
było jasne jak słońce, że na dole pewniacko zarobię całych
sto kawałków. Tam się harowało, ale też ryzykowało.
Zgodnie z przepisami bowiem również na dole fedruje się w
bałwanach. To znaczy ja już nie pamiętam prawdziwych
bałwanów, bo kiedy trafiłem na Lunę, praktycznie wszędzie
stosowano już hermetyzowane kombinezony; ich częścią był
całogłowy hełm, całkiem lekki, w którym można było kręcić
makówką z boku na bok. Taki hełm nie był wcale gorszy od
kasków motocyklistów na górze na Ziemi, jeśli łapiecie, o
czym mówię, ale górnicy na kombinezony mówili bałwany, to
taki slang. Ten przepis miał swoje uzasadnienie. Skała
księżycowa jest wprawdzie jednolita i pod ziemią istnieje
minimalne prawdopodobieństwo, że podczas fedrowania trafi
się na zapadlisko połączone z powierzchnią. Ale nie można
mieć stuprocentowej pewności. Nigdy nie wiadomo, kiedy zrobi
się "fiuuut" i powietrze pod ciśnieniem przedostanie się do
zapadliska. Nagle wszędzie jest pełno kurzu, światło
wprawdzie nie gaśnie, ale przez ten kurz nie przenika nawet
promyk, więc efekt jest taki sam, jakby ktoś wyłączył lampy.
No a to trwa parę minut albo parę sekund. W pierwszym
przypadku jest jakaś szansa na ratunek, w drugim macie czas
najwyżej na pomyślenie "No to pa", a potem zaczynacie się
dusić i wkrótce strzelacie kopytami.
Stąd ten przepis, że zdejmowanie odzieży ochronnej jest
surowo zakazane.
Ale kto by ten przepis kontrolował?
Kiedy brygada trafia na swoje miejsce, musi się za sobą
zahermetyzować i z górą łączy urobisko tylko tuba. Tak się na
Czeskopolskiej nazywa kanał przewodowy. Jak się już
zahermetyzujecie, naczelnicy mogą was kontrolować tylko
przez kamery, ale istnieje takie niepisane prawo, że kamery
strasznie się psują i nigdy nie działają dłużej niż pięć
minut, więc nawet nie warto ich naprawiać.
Pod kontrolą ślepej kamery chłopy się rozbierają i dalej
pracują już rozebrani. Oczywiście, każdy ma pod ręką flaszkę
z tlenem i wystarczy, że gdzieś coś syknie, każdy sięga po
butlę rozglądając się, gdzie wiruje kurz. Może to być
mikroskopijny kanalik, długi choćby na dziesiątki metrów
albo tylko na parę centymetrów, i kończy się w zapadlisku,
które jest albo decymetrowe, albo metrowe. Sonary kopalniane
powinny wprawdzie odkryć takie zapadlisko wcześniej, ale to
też teoria. Praktyka jest taka, że co roku dmucha w kopalni
co najmniej raz albo dwa, a kiedy się nie farci, to nawet
częściej.
Tyle wyjaśnień, dlaczego brygady głębinowe cieszą się
popularnością wśród chłopów, którzy hazard mają wekrwi.
Inny typ chłopa robi na powierzchni, gdzie pracuje się w
ciężkich bałwanach: tam większość pracy odwalają maszyny,
zgarniarki, ładowacze i ciężarówki. Kopalnia z lotu ptaka
przypomina ośmiornicę. Z budynku centralnego wychodzą
promieniście korytarze powierzchniowe, a na końcu jest
wydobycie odkrywkowe, tworzące półokrąg. Tam z wysokości
można obserwować te zgarniarki i ładowacze. Wyglądałyby jak
pudełka, facet w śnieżnobiałym skafandrze nie byłby większy
niż punkcik i mielibyście wrażenie, że maszyny poruszają się
powoli, ale to złudzenie. Na powierzchni wszystko zasuwa,
dlatego chłopy z brygad powierzchniowych muszą mieć refleks,
no a przede wszystkim oczy naokoło głowy. To jest tak:
zwłaszcza półroczniacy mają wrażenie, że sześciokrotnie
mniejsza grawitacja to majówka i że nikomu nic nie może się
stać. Skaczecie jak kangur, zlecicie ze schodów na łeb i
nic, w sześciokrotnie mniejszej grawitacji spadacie jak
na puchową pierzynę. Potem wsiadacie do ciężarówki, chwytacie
się klamki i wydaje się wam, że siedzicie w samochodziku w
wesołym miasteczku. Ale siła bezwładności to zdradziecka
dziwka i kiedy władujecie się obciążoną ciężarówką w inną
obciążoną ciężarówkę, kończy się tak samo nieprzyjemnie jak
na Ziemi, ba, jeszcze gorzej, bo pozornie nie tłukące się
hełmy ciężkich bałwanów jak na złość nie tłuką się podczas
prób w laboratoriach, ale podczas wypadku pękają jak bańki
mydlane.
Powierzchniowcy i głębinowcy nie mają więc sobie czego
zazdrościć, jeśli chodzi o harówę i ryzyko, ale tutaj też
obowiązuje to samo, co powiedziałem o nie tłukących się
hełmach: inaczej idzie życie, a inaczej fantazja. Nie mają
sobie czego zazdrościć, ale w rzeczywistości zarzucają sobie
wszystko, przede wszystkim, że są na dole (to
powierzchniowcy głębinowcom) albo (głębinowcy
powierzchniowcom), że są na górze. I z tych pretensji od
czasu do czasu robi się śliczne naparzanie.
To prawda, że powierzchniowcy i głębinowcy uważają siebie
nawzajem za porządnych chłopów, natomiast monterzy,
konserwatorzy i chłopcy z eksploatacji są według nich
hrabiątkami, którzy nie mają zielonego pojęcia o prawdziwej
robocie. A te hrabiątka z kolei o górnikach mówią, że są
wariatami, którzy nie fedrują rudy tytanowej, ale forsę,
natomiast oni są rozsądni, nie potrzebują stu kawałków, ta
forsa nie jest warta nadstawiania karku i że pięćdziesiąt,
sześćdziesiąt tysięcy musi normalnemu człowiekowi
wystarczyć.
Tak w zarysach wygląda wspólnota górnicza, jeśli ją
jeszcze uzupełnimy pretensjami do kierownictwa i oczywiście
do cytryn, których w dzień i w nocy tkwi na posterunku setka
na wypadek, gdyby cała ta wspólnota przerodziła się w wielką
bijatykę.
W zarysach mniej ogólnych, czyli szczegółowo, wygląda to
jeszcze mniej różowo.
Wyobraźcie sobie, że harujecie dzień w dzień, sześć dni w
tygodniu, w zahermetyzowanej szychcie z dziesięcioma
chłopami. Jeden pilnuje drugiego, żeby się nie obijał i nie
robił głupot. I po jakimś czasie każdy z tej brygady
dochodzi do wniosku, że to on haruje na resztę, że on jest
koniem pociągowym i ciągnie pozostałych. Kiedy macie
potrzebę, musicie powiedzieć coś dowcipnego, na przykład że
idziecie przywiązać konia albo coś podobnego, reszta się
odwraca, a wy kucacie na lepką deskę podciśnieniowej latryny
i biada, jeśli przypadkiem macie zaparcie, bo przez cały
dzień musicie wysłuchiwać uwag o obiboku, który pół szychty
przesiedział w kiblu.
Znacie się nawzajem jak własne kieszenie i jeszcze
lepiej, bo kto by miał tę samą kieszeń przez półtora roku.
Wszystko, co w życiu przeżyliście i co słyszeliście, że
przeżyli wasi koledzy, opowiedzieliście chłopcom, a z kolei
oni opowiedzieli wam, co sami przeżyli i co słyszeli od
kolegów.
Każdą historyjkę opowiadacie (i słuchacie) raz, dwa razy,
pięć razy, dziesięć razy.
To znana prawda, że półroczniacy podchodzą do siebie z
rezerwą, otwierają się dopiero po siedmiu, ośmiu miesiącach
na szychcie, a dziadki już trzymają gębę na kłódkę, nawet ze
sobą za bardzo nie rozmawiają i tylko myślą o tej chwili
rozkoszy, kiedy przed zaśnięciem można odciąć kawałek metra.
To jeszcze szczęście, że w kopalniach lunarnych
wyznaczono tak długi czas pracy, sześć dni w tygodniu.
Na początku ponoć było inaczej, były trzydniowe tygodnie
pracy i czterogodzinne zmiany itepe, zupełnie tak samo jak
na górze na Ziemi, ale potem się okazało, że ludzie jednak
lepiej czują się w pracy. Czas szybciej leci, nie ma kiedy
myśleć o głupstwach, ludzie przywiązują się do swojej
maszyny, patrzą, jak plastyk rozgniata świeżo wyrąbaną
ścianę, a wiertło wgryza się w skałę i cieszą się, kiedy z
dziury zaczyna się sypać koncentrat tytanowy, który w
pierwszej chwili wygląda jak miał węglowy. Ile razy
chłopiska nacierają nim sobie gęby i wyglądają jak jacyś
terroryści, tylko zęby im połyskują i wszyscy się cieszą,
jakby wygrali w totka. Chociaż niczego to w końcowym wyniku
nie zmienia, kto robi na dole, ma swoich sto tysięcy jak w
banku.
Za to w tak zwanym czasie wolnym?
Ilu przemądrzałych psychologów zrobiło doktoraty i
habilitacje na wynalazkach, które prowadziły do
uczłowieczenia otoczenia lunarnych kompleksów przemysłowych!
Kiedyś dawno myślano ponoć, że wszystko załatwi
uspokajające działanie koloru zielonego i wynik był taki, że
chłopcy rzygali, kiedy na obiad dostawali szpinak. Już ci
pierwsi jajogłowi - jeszcze w zeszłym wieku - wpadli na
pomysł, że chłopom będzie brakowało normalnego życia
seksualnego. I kiedy kolonizacja Księżyca rozkręciła się na
całego, jajogłowi podzielili się na dwa obozy według dwóch
kategorii. Jedną można by określić: "no to im ten seks
dajcie", drugą: "no to dajcie im coś innego". Wypróbowano
obie, najpierw tę pierwszą. Werbowano kobiety tak samo jak
mężczyzn. Oczywiście ja już się na to nie załapałem, ale
słyszałem od chłopów, którzy osiedlili się na Lunie już w
latach dwudziestych. To musiało być rodeo. Bójki na porządku
dziennym, zabójstw trudno się było doliczyć, a co
najciekawsze, bardziej się naparzały baby niż chłopy. Miało
to swoją logikę. Na Lunę szły tylko twarde baby, nie żadne
księżniczki, i kiedy taka chłopobaba zobaczyła, że jakieś
rude czupiradło ogląda się za jej chłopem, sięgała po nóż z
taką szybkością, że niejeden fundamenciacki terrorysta
mógłby jej pozazdrościć. Potem policjanci dostali na
wyposażenie psychinę i zaczęła się ta cervotronika. Chłopy
fasowali elektroniczne seksaczki i we śnie przeżywali chyba
to, co czeka Jerzego Zasadę w czwartym mahometańskim raju.
Przez jakiś czas się wydawało, że problem jest z głowy, aż
naraz, ponoć to było zupełnie jak epidemia, śmietniki były
pełne rozdeptanych seksaczek.
Żeby wyjaśnić tę sprawę, też napisano mnóstwo uczonych
rozpraw, ale według mnie chłopiska po prostu zaczęli się
wstydzić i te seksaczki zaczęły im się wydawać strasznie
głupie. Myślano też o tym, żeby do służby w kosmosie brać
tylko homoseksualistów, ale kiedy w latach trzydziestych
próbowano zrealizować ten pomysł w jakimś tureckim
laboratorium zajmującym się badaniami wysokiej próżni,
wszyscy się niebotycznie rozczarowali, ponieważ jeśli chodzi
o zazdrość i wynikające z niej konsekwencje, te ładne buzie
nie zostawały daleko w tyle za babami.
A potem przestało się o całej sprawie mówić, jajogłowi
swoje umiejętności i badania skierowali na coś innego, a
problem rozwiązał się sam z siebie w ten sposób, że
przedłużono czas pracy do dwunastu godzin dziennie i sześciu
dni w tygodniu. Po takiej szychcie przechodzą wszelkie
zachcianki - oto cały cud.
Gdybyście w tych czasach odwiedzili którykolwiek kompleks
wydobywczo-przemysłowy na Lunie, wszędzie pokazano by wam
pomieszczenia klubowe, oddziały rozrywki, tereny sportowe i
pochwalono by się oczywiście centrum informacyjnym. Nie
omieszkano by przy okazji zauważyć, że dzięki połączeniu z
Ziemią personel lunarny ma taki sam dostęp do informacji jak
dowolny mieszkaniec Ziemi (o ile nie mieszka w rejonie,
który właśnie fundyści przywracają do stanu przyjemnie
średniowiecznej ciemnoty).
Pokazaliby wam ładnych, czystych i pachnących górników
podczas wydumanych rozrywek.
Nie, to nie byliby wynajęci na tę okazję ludzie. To
prawdziwi górnicy, ale prawie bez wyjątku półroczniacy.
Roczniacy schodzili się po szufladach, gadali, a ponieważ
znaleźli już dojścia do różnych rzeczy zakazanych na
szychcie, jak na przykład picie i lekka trawka, pili tam i
kopcili.
Za to dziadki chowali się po własnych szufladach. Po
szychcie na pryczę, położyć się i nawet nie włączać tele.
Ten szary sufit jest bardziej interesujący niż ekran.
Ale teraz, kiedy wspominam te dawno zamierzchłe czasy,
uświadamiam sobie, że to wszystko również jakoś należało do
rzeczy, że nawet z tym się liczyłem, kiedy zaciągałem się do
Czeskopolskiej. Gdyby chodziło tylko o to, chyba stałbym się
normalnym górnikiem, na początku wystraszonym, potem
wszystkim zachwyconym, potem towarzyskim, a w końcu
osamotnionym.
Ale ze mną było inaczej.
Kiedy przypominam sobie ten najwcześniejszy okres pobytu
na Księżycu, przed oczyma pojawia mi się ten dzień, kiedy
mnie - zielonego nowicjusza - dziadkowie wzięli na pierwszy
księżycowy spacer.
Tak się robiło i było to zgodne z przepisami. Nowicjusze
po przyjściu na bazę przechodzili szkolenie, głównie
praktyczne. Uczyli się najpierw chodzić, a potem pracować w
zmniejszonym ciążeniu. Pomagali im dziadkowie, a zwłaszcza
wybrane chłopy z eksploatacji.
Na spacery księżycowe brano nowicjuszy w grupach, baza
miała wtedy dwanaście głównych odgałęzień i każde z nich
było dodatkowo rozgałęzione, tak że tych grupek było
mnóstwo, a w tej mojej było nas, pamiętam jakby to było
wczoraj, siedmiu. Byłem czwarty w kolejce, siedziałem z
resztą oczekujących na ławce i trząsłem się, a kiedy wrócił
pierwszy kumpel, od razu się na niego rzuciliśmy i pytamy,
co i jak, a on, że w porządku, że normalnie i fajnie,
żebyśmy się niczego nie bali, na zewnątrz jak w środku,
trzeba tylko uważać na środek ciężkości, pochylić się do
przodu, w tym bałwanie w pyle księżycowym idzie się trochę
gorzej i kiedy chcecie skręcić w prawo albo w lewo, trzeba
wziąć lekki zamach jak na Ziemi na łyżwach.
Na dole na Ziemi... każdy nowicjusz mówi "na dole na
Ziemi". Kiedy zaczyna mówić "na górze na Ziemi", to znaczy,
że zrobił się z niego prawdziwy skalnik.
Wreszcie rozległo się "Nedomy", rozejrzałem się, jakby
miał tam być jakiś inny Nedomy oprócz mnie, a potem do mnie
dotarło, że to ja. Wstałem i trochę sztywno podszedłem do
tych dwóch dziadków, którzy czekali na mnie w drzwiach komory
skafandrów.
Pomogli mi założyć ciężkiego bałwana i w duchu się
dziwiłem, że chce im się tak o mnie troszczyć, bo w
przejściówce dbano przede wszystkim o to, żeby nowicjusz dał
sobie radę ze wszystkim sam.
- Gdyby trzasnęło - powtarzał instruktor tysiąc razy
dziennie i nigdy nie dodał, co by miało trzasnąć (zapewne
mogło tu trzasnąć wszystko) - gdyby trzasnęło, każdy idzie
na własną rękę, na własną odpowiedzialność.
No a ci dwaj ubierali mnie jak pierwszoklasistę
pierwszego września.
W końcu w pewnym sensie byłem pierwszoklasistą.
Jeden hermetyzował mi kombinezon, drugi założył hełm.
Wyglądali przy tym tak uroczyście, jakby mnie pasowali na
króla.
Kiedy wszystko było gotowe, ten, który zakładał mi hełm,
uderzył mnie w ramię.
- Idziemy - usłyszałem w hełmie.
Wąskim przejściem weszliśmy do komory przejściowej.
Przypomniałem sobie windy "tam na dole na Ziemi" (byłem
zielony), w windzie też nie wiecie, co robić, czujecie się
głupio, kiedy macie na kogoś spojrzeć, więc wolicie wgapiać
się w ścianę. A co z rękoma? Wzdłuż ciała? Założone za
plecami? Obaj dziadkowie stali i nonszalancko czekali, jeden
oparł się plecami o ścianę i założył ręce na piersiach,
drugi chodził w tę i z powrotem i walił się pięścią w
otwartą dłoń. Wolałem nic nie robić, nie próbowałem
naśladować ani jednego, ani drugiego, ponieważ by mi się nie
udało: tyle już zdążyłem się nauczyć, że wiedziałem, co to
za cholera te kombinezony i rękawice robocze, i że nie tak
łatwo założyć sobie ręce na piersiach i zacisnąć pięści.
Kolorowa tarcza ciśnieniomierza poczerwieniała, co
oznaczało, że w komorze zapanowało ciśnienie zero. Bardziej
niecierpliwy z obu dziadków uderzył pięścią w czujnik zamka
i stalowe drzwi śluzy wjechały w łoże progu.
Przewodnik ostrożnie chwycił mnie za łokcie i wypchnął
przez właz na zewnątrz. Przez chwilę przyzwyczajałem się do
kontrastowego oświetlenia i dopiero wtedy ujrzałem grupkę
mężczyzn, którzy tu pracowali, wszyscy w ciężkich bałwanach,
oczywiście porządnie podniszczonych.
- To brygada konserwacyjna - odezwał się w hełmie głos
jednego z przewodników. - Chodź, pokażemy ci, jak to
spawanie próżniowe wygląda w praktyce.
Spawanie próżniowe było jednym z przedmiotów
teoretycznych przejściówki.
Podeszliśmy bliżej. Faceci nie zwracali na nas uwagi.
Jeden ciągnął długą belkę z tego nędznego lunarnego żelaza,
którego używano wtedy na Księżycu do konstrukcji
budowlanych. Ponieważ nie było tu atmosfery, nie mogło
skorodować, a w niskiej grawitacji nie musiało mieć nie
wiadomo jakich właściwości mechanicznych.
Dwaj konserwatorzy gestami naprowadzali tragarza, a
reszta się przypatrywała.
Nasza trójka zatrzymała się nie opodal.
Jeden z moich dwóch przewodników, ten żywszy, który w
komorze przytupywał i uderzał w dłoń, nagle podniósł rękę.
Facet z belką odwrócił się do niego i belka zaczęła się
poruszać, jeden koniec począł się do mnie zbliżać, powoli i
nieubłaganie.
Chciałem uskoczyć, ale nie mogłem (dopiero później sobie
uświadomiłem, że ten drugi dziadek podskoczył do mnie w
tym momencie i trzymał mnie od tyłu).
Rozpaczliwie krzyknąłem i uniosłem ręce, żeby chwycić
belkę. Rękawice miałem jak z ołowiu, rękawy chyba stężały
(jakżeby nie, skoro ci dranie powlekli je petryfikacyjnym
plastykiem) i już była przy mnie. Olbrzymia belka wypełniła
całe pole mojego widzenia.
I bum.
Belka uderzyła w mój hełm, a on, mimo że był nie tłukący
i miał na sobie nie jeden, ale trzy znaki różnych i
niezależnych od siebie kontroli: państwowej, firmowej i
lunarnej, ten nie tłukący się superhełm zrobił brzdęk i
zupełnie się rozsypał.
Mimo woli wstrzymałem oddech, żeby oddalić moment, w
którym zacznę się dusić w wysokiej próżni. Był to odruch,
nic poza tym, brakowało mu nawet szczypty rozsądku, ponieważ
w wysokiej próżni człowiek dosłownie wybucha. Przecież nie
jest niczym innym jak workiem wypełnionym płynem,
przystosowanym wewnątrz do ciśnienia jednej atmosfery, a w
ciśnieniu zerowym płyn wytryskuje wszystkimi porami na
zewnątrz, wycieka krew, wyciekają oczy i...
Wyszukiwarka
Podobne podstrony:
Owulacja a pierwsza miesiaczkahiszp miesiace 4MIESIAC607 Siódmy miesiąc601 Ustalanie zmiany stanu produktów na koniec miesiącaWynagrodzenie za urlop w pierwszym miesiącu pracy(1)więcej podobnych podstron