.N:162
domu, zadzwonię do kilku kumpli, a oni już mi znajdą pana
Kriegsmanna.
Podniosłem z ziemi worek i przymocowałem do pleców.
Kriegsmann...
Dziwne. Ciągle myślałem o Kriegsmannie, o Genevieve już
prawie nie. Jej obraz mnie opuszczał. Dobry znak - najwyższy
czas, żebym uzbrojony w bukiet róż wrócił do staruszki Su i
był dla niej słodki jak cukierek.
Wróciłem do liny, chwyciłem ją obiema rękoma i gwałtownie
pociągnąłem. Za chwilę będę na górze.
W pierwszym momencie wydało mi się, że nie trafiłem na
linę, że chwyciłem próżnię, nawet się zatoczyłem i niewiele
brakowało, a byłbym upadł. Ale moje ręce mocno ściskały
sznur, więc pozostawało tylko spojrzeć w górę i podziwiać
wspaniałe spirale, jakie lina kręciła podczas upadku.
Ale numer! Taki wyżeracz i źle zawiązał linę! Gdyby
zobaczyli to koledzy z naszego byłego oddziału, pękliby ze
śmiechu. Kuba źle zacisnął węzeł, uwierzylibyście w to?
Zdjąłem worek z ramienia, położyłem go pod nogi i
pogrzebałem w środku. Rac ratunkowych było całe pudełko.
Kolejna rzecz, o której wycieczkowicz myśli, że to zbytek.
Ja targałem takie pudełka po Lunie od pięćdziesięciu lat i
nigdy dotąd ich nie potrzebowałem. Dopiero teraz, kiedy
znalazałem się w piętnastometrowej dziurze. Bez rac byłbym
tu dosłownie pogrzebany żywcem. Obok przejadą całe orszaki
wycieczkowych jeepów, ale komu by przyszło do głowy, że przy
tej zabawnej chorągiewce jest otwór, a pod tym otworem
przepaść, a na dnie opuszczony człowiek! Sięgałem właśnie po
race, kiedy w słuchawce odezwał się męski głos:
- Jakubie Nedomy!
- Tu jestem!
Pudełko wypadło mi z ręki. W otworze na górze na tle
rozgwieżdżonego nieba pojawiła się główka jak u szpilki.
Gdzie tam główka, solidna głowa, czy to człowiecza czy kukły
(timbre głosu kazał mi przypuszczać, że to android).
- Wiem, że pan tu jest - poważnie powiedział android (na
pewno to był android).
Dopiero w tej chwili przyszło mi do głowy, że to on
odwiązał linę.
- Przywołaj pomoc. Rozkazuję ci to. Albo sam mi pomóż.
Rzuć mi linę. W jeepie mam zapasowy zwój. Szybko, ruszaj
się.
- Panie Nedomy, pan kogoś szuka - skonstatował android.
- Oczywicie! Wie pan coś o panu Kriegsmannie?
W tym zamieszaniu niechcący zacząłem go tytułować
"panem".
- Ponoć szuka pan człowieka, który dawno temu pana...
skrzywdził.
Mówił o Kacie, uświadomiłem sobie. Co to ma znaczyć?
- Kiedyś go szukałem - wymamrotałem - ale to też dawno
temu.
- Dawno? - powtórzył za mną android. - Przecież właśnie
teraz pan go tu szuka.
- Szukałem pana Kriegsmanna.
- Zdaje pan sobie sprawę, jak komicznie to brzmi?
- Nie będę z tobą dyskutować. Natychmiast mnie wyciągnij!
Zignorował mnie.
- Mojemu panu nie podoba się, że go pan szuka. To
spokojny człowiek. Nie lubi awantur. Pan mu przeszkadza.
- Ty należysz do Kata! Natychmiast mnie z nim połącz!
Android miał obowiązek wykonać moje polecenie. Ale nie
wyglądało na to, że to zrobi. Serce zaczęło mi walić. Czyli
to była kukła Kata!
- Niech pan tak brzydko nie mówi o tym dobrym człowieku.
On sam nazywa siebie Egzekutorem, gdy wspomina stare czasy.
Przyzna pan, że słowo Egzekutor brzmi lepiej i szlachetniej.
- Wyciągnij mnie, rozkazuję ci to - powiedziałem
zdecydowanym tonem. I nagle gniew. Wybuchł we mnie jak
drzemiący wulkan. Moja wcześniejsza popędliwość była jedynie
pomrukiem wobec wściekłości, jaka się teraz we mnie
odezwała. Nie pamiętam, co wykrzykiwałem do tego androida.
Miało to w sobie racjonalny sens. Zakładałem, że ktoś
zmienił jego obwody bezpieczeństwa i podwyższył próg
posłuszeństwa, jak to się robi w rodzinach z małymi dziećmi,
żeby służba słuchała tylko sensownych poleceń naprawdę
myślących istot, czyli dorosłych. Bezpiecznik można
przestroić, ale nie wyjąć. Ale ten, kto stroił androida Kata
(zapewne sam Kat) ustawił poprzeczkę cholernie wysoko. Ja
swoje rozkazy wypowiadałem niezmiernie poważnie. Ignorował
mnie, jakby słuchał miauczenia kota.
- Rozumie pan, że mój właściciel nie ma najmniejszej
ochoty się z panem spotkać?
- Przekaż mu, że mam go w dupie. Przekaż mu, że to dla
mnie stara sprawa tak samo jak dla niego. Nie wierzysz mi?
Spytaj pani Su. Ona dobrze wie, jak to jest. Ty przeklęta
kukło, nie potrafisz pojąć, że po pięćdziesięciu latach
niektóre rzeczy tracą dla człowieka znaczenie?
Ale teraz kłamałem.
Gdyby z okrągłego, usianego gwiazdami otworu nad moją
głową spuściła się nowa lina, a po niej Kat i wyznał mi
swoją tożsamość (już od dawna byłem pewien, że muszę tego
człowieka znać), pięściami rozbiłbym mu maskę i kazałbym mu
wdychać świeżą księżycową próżnię.
Bryzg laserowego błysku wywołał pod moimi nogami
fajerwerki. Mimo woli odskoczyłem w tył. Właśnie tego chciał
strzelec, trafił. Od pudełka z racami sygnalizacyjnymi
dzieliły mnie teraz trzy, może cztery metry. Natychmiast
zdałem sobie sprawę z niebezpieczeństwa, które mi groziło.
Muszę skoczyć do tego pudełka i zakryć je ciałem. Do mnie
strzelać nie będzie. Tego byłem pewien. Żaden android tego
nie zrobi, choćby nie wiadomo kto (Kat?) wyczyniał różne
numery z jego e-psychiką.
Rozpoczął kanonadę. Oślepiające bluzgi energii stworzyły
mur między mną a tym pudełkiem, które oznaczało ocalenie.
Krok po kroku musiałem się cofać.
A potem starczył jeden dobrze wycelowany strzał i
fajerwerki zaczęły się na nowo, tym razem na wielką skalę.
Race się zajęły i rozpętały wokół mnie prawdziwe piekło.
Stałem dalej, ponieważ w hermakach i masce nie mogło mi
się nic stać i faktycznie, kiedy jedna z rac padła na moją
pierś, odbiła się, a ja nie poczułem najmniejszej zmiany
temperatury. Hermaki doskonale izolują, inaczej zresztą być
nie może, człowiek zamarzłby na kość.
Wszystko to wiedziałem, ale nie zapanowałem nad
mimowolnym gestem i uniosłem ręce, żeby chronić oczy. Race
wokół mnie krążyły jak wściekłe lśniące szerszenie,
trafiały w ściany, odbijały się od ich wypukłości w
najróżniejszych kierunkach, padały na podłogę, a potem znowu
pod kątem ostrym leciały w górę.
A potem to się stało.
Jedna raca, chyba ta ostatnia, wyleciała z pudełka i
trafiła w czubek mojego lewego buta. Nie było to silne
uderzenie, nawet nie drgnąłem. Raca zmieniła kierunek i
leciała prostopadle w górę, prosto w okrągły otwór upstrzony
gwiazdami.
Trwało to zbyt krótko, bym zdążył z siebie wydać radosny
okrzyk, ale dzisiaj, kiedy to sobie przypominam, zdaję sobie
sprawę, że wtedy otworzyła się przede mną brama do
wieczności. Raca leciała, skracała odległość z powolnością
sadysty. Było to jak w prastarym sofizmacie o Achillesie i
żółwiu, z pozostającej drogi przebyła połowę, a z tej
połowy znowu połowę, a potem połowę połowy, nigdy nie doleci
do celu, starzy eleaci już dwa i pół tysiąca lat temu
udowodnili, że strzała nie doleci do celu.
Mieli rację.
Rakieta nie doleciała do celu. W ostatniej chwili, kiedy
była już niemal na górze, android się wychylił i nadstawił
pierś.
Trafiła go z całym impetem, jak jej towarzyszka przed
kilkoma sekundami trafiła mnie, i samo to uderzenie na pewno
mu nic nie zrobiło.
Ja jednak w momencie uderzenia stałem na ziemi. A on?
Wystawał swoim korpusem poza krawędź, zaczepiony tylko
nogami.
Ten android miał błyskawiczne reakcje. Zdążył chwycić
rękoma płonącą rakietę, przytulić ją do piersi, trzymał ją
jak średniowieczny pielgrzym świecę, ale tamten na pewno
zwracał uwagę na to, żeby się nie poparzyć i żeby kapiący
wosk nie poplamił mu włosienicy. Androidowi było to
obojętne. Dzierżył płonącą rakietę przy piersi, a potem już
tylko spadał i spadał, nastąpiła nieskończoność numer dwa, a
kiedy się skończyła, tak potrzebna człowiekowi maszyna
leżała rozbita pod moimi nogami, a śmierć maszyny była tak
samo mokrą sprawą jak śmierć człowieka.
W ręku ciągle trzymał pistolet laserowy.
Musiałem włożyć sporo wysiłku, żeby wyrwać mu go z dłoni.
Strzeliłem na próbę. Nie, broni nic się nie stało.
Przynajmniej będę mieć środek, żeby skrócić
nieskończoność numer trzy, kiedy zużyję ostatni kubik tlenu.
Na pewno opętywało mnie szaleństwo, ponieważ dokładnie
sobie przypominam, że na tę myśl zadrżałem. Ten laserowy
pistolet na pewno skróci czyjeś życie, ale nie będzie to
moje życie.
To będzie jego życie, Kata czy Egzekutora, jak sam siebie
nazywał, życie tego, który podczas drugiego zamachu na mnie
wysłał miast siebie tę maszynę, z której została tylko
trzęsąca się kupka krzemowych galaret u moich stóp.
7. Gdzieś koło pięćdziesiątki zacząłem częściej myśleć o
swoim życiu. Podstawowe pytanie brzmi: czy istnieją w nim
przypadki? Odpowiemy dopiero po wyjaśnieniu innego problemu,
mianowicie, że coś w życiu istnieje, czyli coś jest częścią
życia. Wokół nas rozwijają się miliony fabuł, powstają i
zanikają, przenikają się, wzajemnie się wykluczają i niszczą,
a każda z nich jest przypadkiem w tym sensie, że w żaden
sposób nie przyczyniliśmy się do ich powstania ani do
przeniknięcia się z inną fabułą ani do zaniku, że nie
tknęliśmy ani jednego ogniwa łańcucha jej przyczynowości.
Takie fabuły bez wątpienia są przypadkowe. Tylko przypadkiem
minęliśmy brunetkę z kokardą przy szyi, zdanie, które
usłyszeliśmy ("Przyniosła mu to, ale gdy tylko się
odwróciła, już go nie było", jakoś tak to brzmiało), było
zupełnie przypadkowe, przypadkiem oślepili lumiplast na
fasadzie iluzyna obok "Błękitnej Laguny", przypadkiem
przejeżdżające gravo w numerze rejestracyjnym miało dwie
szóstki i tylko przypadkiem to zauważyliśmy.
To wszystko są przypadki, jeśli jesteśmy od nich
odizolowani obojętnością. Przypadkowość zaczyna być
problematyczna, kiedy wstępujemy do akcji. Zatrzymajmy tę
brunetkę, pochwalny jej kokardę, zaprośmy ją do iluzyna na
najnowszy przebój "Trzej wspaniali": czy to było spotkanie
przypadkowe? A może nieświadomie czekaliśmy na brunetkę z
kokardą, byliśmy na nią przygotowani i według praw
statystyki kiedyś musieliśmy ją spotkać?
Takimi abstrakcyjnymi rozmyślaniami nikt daleko nie
zaszedł (może najwyżej do podręczników historii filozofii,
ale to nie żadna sława). W życiu praktycznym odgrywają się
fabuły przypadkowe i niektóre z nich są przyjazne, a inne
przeciwnie, niepomyślne. Spotykamy przyjaciela, który
proponuje nam banana - to przypadek pomyślny. Ten sam
przyjaciel (w innych okolicznościach) idzie przed nami,
odrzuca skórkę z banana, my się na niej poślizgniemy i
złamiemy nogę - klasyczny przykład nieszczęśliwego
przypadku. To przykłady jasne, obserwowane przez pryzmat
chwili. Inaczej będą wyglądać z dystansu. Przyjaciel z
bananem po dwóch tygodniach przychodzi prosić o pożyczkę -
nie można odmówić rozdającemu smakołyki, ale, biada, on
nigdy pożyczek nie zwraca. Niech będzie przeklęty ten
bananowy moment! W drugim przypadku, kiedy poślizgnęliśmy
się na skórce, spotykamy w szpitalu olśniewająco piękną
dziewczynę, brunetkę z kokardą przy szyi i to była Ona...
Ozłocić tę skórkę, która nas połączyła! No a z biegiem lat
skala zmienia się zupełnie i już w wieku pięćdziesięciu lat
nie mogłem powiedzieć, czy do Księżyca przypisał mnie na
stałe przypadek dobry czy zły.
Łatwo się rozmyśla z upływem czasu i w spokoju i oby był
mi dany spokój przynajmniej w tych chwilach, kiedy znalazłem
się w sytuacji fatalnej, w kopule komory przepustowej
niegdysiejszej Czeskopolskiej zasypanej niepotrzebną skałą,
która przeszkadzała w budowie szóstej panlunarnej! O spokoju
jednak nie mogło być mowy. Zachowywałem się jak opętaniec,
utraciłem resztki samokontroli i byłem podobny raczej do
zwierzęcia niż racjonalnie myślącego człowieka.
Mój rozum był zaciemniony, ale nawet w tych chwilach
otępienia miałem jasne przebłyski, które umożliwiały mi
uświadomienie sobie niektórych sprzyjających okoliczności,
powiedzmy przypadków.
I tak na przykład ów rozbity android był modelem
przystosowanym do pracy w atmosferze tlenowej. Miał więc
ubranie hermetyczne podobne do mojego, taką samą maskę, a
nawet butlę z tlenem na plecach, jednak oznaczoną literą
"A". Miałem szczęście, że android Kata nie należał do
kategorii androidów próżniowych. Szczęśliwy przypadek?
Dzięki szczęśliwemu przypadkowi odkryłem w komorze butlę
z pianą petryfikacyjną. Ale nawet to nie było właściwie
przypadkiem, te butle były obowiązkowym wyposażeniem komory
i dziwne by było, gdyby ich brakowało. Piana, jak
sprawdziłem, nie straciła nic ze swoich cudownych
właściwości i w zasadzie nie mogła stracić, ponieważ
polimeryzacja następowała po opuszczeniu pojemnika.
No a to, że miałem przy sobie czekan i nóż, to już w
ogóle nie był przypadek, jak wiecie z poprzedniej
wypowiedzi.
Takie i podobne myśli przebłyskiwały w mojej
rozwścieczonej mózgownicy, w króciusieńkich okamgnieniach.
Przez większość czasu nie myślałem w ogóle, pracowałem jak
mrówka.
Pistolet laserowy miał akumulator zużyty w dwudziestu
pięciu procentach, ale tych siedemdziesiąt pięć mogło
wystarczyć do wyżłobienia otworu w ścianie.
W którym miejscu ciąć? Było to pytanie wręcz
egzystencjalne. Resztki kopalni były zasypane wałem
ciągnącym się kilometrami. Uratuję się, jeśli uda mi się
wykopać tunel tak, że podkop będzie w boku nasypu. Biada mi,
jeśli się udam wzdłuż. Ale jak na dnie kopuły zorientować
się, w którym miejscu mam kopać?
Starałem się przypomnieć sobie tę chwilę, kiedy po linie
spuszczałem się w dół, ale tyle razy okręciłem się wtedy
wokół swojej osi, że absolutnie nie mogłem ufać natarczywemu
wrażeniu, że owo miejsce jest na prawo od śluzy. Myślałem
też o kształcie kopalni i próbowałem oszacować, jak mógł być
nasypany wał. Ale te rozważania do niczego nie prowadziły. W
ciągu pięćdziesięciu lat teren tak się zmienił, że jeszcze
przed budową szóstej panlunarnej nad powierzchnię wystawały
tylko najwyższe obiekty, takie, jak ta kopuła komory.
Spojrzałem w górę.
Gwiazdy!
W otworze ujrzałem gwiazdy. Tylko one mogą mi pomóc
określić kierunek. Jak każdy doświadczony żwirek na
gwiezdnej mapie znałem się zupełnie nieźle i w ten sposób
określę bezpieczny kierunek. Ale tym razem było gorzej.
Trzymetrowy otwór na wysokości piętnastu metrów to, drodzy
przyjaciele, kąt dwudziestu stopni. Kiedy więc spojrzałem w
górę, ujrzałem tylko kilka gwiazd, które mogły należeć do
każdego gwiazdozbioru, jaki wam przyjdzie na myśl. Kiedy
zdałem sobie z tego sprawę, ogarnęła mnie czarna rozpacz,
która wkrótce zamieniła się w ulgę: o ja durny, przecież na
dnie kopuły mogę się poruszać i jeśli będę patrzeć w górę,
stopniowo zobaczę zupełnie spory kawałek nieba!
Ta metoda nie była jednak tak łatwa, jak w pierwszej
chwili mogło się wydawać, ponieważ nie jestem Dziadkiem
Wścibiaczem i nie mam we łbie elektronicznej pamięci i nie
zdołam zapamiętać położenia każdego z błyszczących punkcików
tam w górze, żeby z poszczególnych danych cząstkowych metodą
prostej syntezy stworzyć mozaikowy obrazek nieboskłonu.
Włożyłem w to sporo spekulacji, zajęło mi to mnóstwo czasu i
wydychałem mnóstwo tlenu, zanim z pewnością udało mi się
określić starą dobrą Kasjopeję. Potem już wszystko było
jasne. Tunel muszę zacząć drążyć naprawdę na prawo od śluzy,
jakieś cztery kroki.
Starannie wymierzyłem i nacisnąłem spust. Na szczęście
nie było tu atmosfery i plastykowi nie pozostawało nic poza
topieniem się bez efektów ogniowych i dymnych. Promień
przeciął plastyk i tkaninę z karbonitu oraz grubą warstwę
siliplastu. Cierpliwie, centymetr po centymetrze ciąłem
ścianę kopuły i z wielkim niepokojem obserwowałem wskaźnik
stanu akumulatora. Gdyby tak można było obliczyć, kiedy
wyczerpię energię! Ale akumulatory były pod tym względem
niezbadane. Trzymały ładunek, sknerzyły go, sączyły po
kropelkach i nagle łup i zamiast szóstki na wskaźniku była
trójka, a już na jej miejsce pchała się dwójka. Ostrzem noża
narysowałem na ścianie krąg, naprawdę niewielki, i prosiłem
wszystkie bóstwa wszechświata, nawet tych zapomnianych
fundziackich bożków, przez których jeszcze pół wieku temu
lało się tyle krwi, żeby mieli mnie w swojej opiece i żebym
zdołał się tą dziurą przecisnąć.
Nie będę przeciągać. Praca szła jak z płatka, pomijając
to, że akumulator wyładował się, a tym samym płomień zgasł,
kiedy do wycięcia pozostał ostatni centymetr.
Tylko ostatni centymetr? Czy próbowaliście już kiedyś
złamać centymetrowy siliplastowy krąg wzmocniony
karbonitowymi włóknami? A ten kawałek "tylko" centymetrowej
grubości był wbity głęboko, na co najmniej piętnaście
centymetrów.
Cały wysiłek na nic, a co gorsza, pistoletu już nigdy nie
wyceluję ani w Kata, ani nawet w siebie, żeby skrócić
cierpienia.
Chyba że...
Do dzisiaj się dziwię, skąd się wtedy we mnie wzięło tyle
pomysłowości.
Czekanem i nożem przebiłem się do klatki piersiowej
rozwalonego androida. Szło ciężko, ponieważ galareta już
zaczęła tężeć, ale ku mojej uldze serce kukły (czyli
akumulator) był w porządku. Od tej chwili musiałem pracować
bardzo ostrożnie, bo niewielki błąd mógł doprowadzić do
wybuchu. Ale nie zapominajcie, że jestem specjalistą od
podrabiania w tuzinie fachów i że w małym warsztacie za
sklepikiem wyprodukowaliśmy z Dziadkiem Wścibiaczem
kilkadziesiąt stuprocentowo prawdziwych antycznych
androidów. Nie, naprawdę, serca kukły nie trzymałem w rękach
po raz pierwszy.
Serce przylepiłem do ściany tężejącą galaretą jego
paraorganizmu.
Trzeba było tylko odpalić.
Kolejne "trzeba było tylko", które łatwo powiedzieć, ale
piekielnie trudno zrobić.
Szybko wpadłem na sposób, który ten improwizowany ładunek
mógłby zainicjować do wybuchu: użyję akumulatora swojej
lampy. Ale jak połączyć obwód elektryczny?
Płynęły minuty, tlenu ubywało. A ja męczyłem mózg
spekulacjami.
Pomógł mi znowu android.
Był martwy, ale - jak wiecie - nawet android nie umiera
natychmiast. W jego pozytronowym mózgu ostatnie impulsy
ustają dopiero po dłuższym czasie. I na tym oparłem sposób
na ocalenie. Kiedy odcinałem szyję androida i oddzielałem
głowę od rozbitego korpusu, nie czułem się najlepiej.
Maszyna na szczęście milczała, ale oczy były ciągle żywe i
obserwowały każdy mój ruch. Twarz była nieruchoma, jak
wyrzeźbiona z plastyku - i nieustannie musiałem sobie
powtarzać, że naprawdę tak jest. Tak, nie czułem się
najlepiej i tym bardziej nienawidziłem tego, który to
zawinił, kto mnie wrobił w tę sytuację, twórcę mojej
życiowej tragedii - bezimiennego sadystę, którego nazwałem
Katem.
To, co stworzyłem, nie było niczym innym niż układem
spustowym.
Dopóki w mózgu androida tliła się choćby iskierka funkcji
życiowych, energię czerpał z akumulatora. Kiedy mózg
przestaje pracować na dobre, otwiera się droga w innym
kierunku i uwolniona energia wywołuje eksplozję bomby.
Wszystko to przygotowałem i opuściłem kopułę. Schowałem
się w korytarzu, tym samym, w którym za dawnych lat
ubierałem się w bałwana, kiedy dziadki chcieli mnie
nastraszyć podczas ceremoniału chrzcin nowicjusza. Czekałem
na wybuch w całkowitej ciemności i zastanawiałem się, czy w
rezultacie nie popełniłem błędu buntując się przeciw temu
tępackiemu obrządkowi, nie pozwalając się ochrzcić jak inni.
Czemu nie podzielam losu innych? Czemu zawsze idę inną
drogą? Czemu staram się dotrzeć do Jedynki na własną rękę,
skoro reszta wraca do domu promem? I czemu żyję, skoro
koledzy umierają na S-A? Żyję chyba tylko po to, że mam siłę
napędową życia, która nazywa się Kat? Niedługo się
przekonam. Nie może być daleko. Na pewno jest wystraszony,
skoro próbował dokonać na mnie zamachu.
Układ spustowy wpuścił prąd do serca androida. W próżni
oczywiście żadnego wybuchu nie słyszałem, ale podłoga pod
moimi nogami nieźle zadrżała.
Wpadłem do kopuły. Nic nie widziałem. Było ciemno, a
później sobie uświadomiłem, że nawet lampa niewiele by
pomogła, bo kopuła pełna była pyłu. Jednak w jednej ręce
miałem czekan, w drugiej nóż, a kierunek drogi wbiłem sobie
w pamięć. Dotarłem do dziury z dokładnością jakichś
pięćdziesięciu centymetrów, a to niezłe osiągnięcie,
zważywszy moje zdenerwowanie.
Wybuch znacznie poszerzył otwór i dodatkowo stopił skałę
na dobre dwa metry w głąb. Naprzód! Wszedłem do wykopu, a
potem już tylko kopałem i ryłem, rękoma i nogami odpychałem
wydrążoną skałę za siebie i w regularnych odstępach
pokrywałem szyb warstwą piany petryfikacyjnej, żeby mi to
wszystko nie spadło na głowę.
Był to nasyp, ale trzeba pamiętać, że nigdy nie był ubity
deszczem ani śniegiem jak na Ziemi i oddziaływała na niego
tylko sześciokrotnie mniejsza grawitacja. Jak już
wspomniałem, aż do wprowadzenia grawitechniki były problemy
z magazynowaniem i transportem materiałów sypkich, ale
wtedy, kiedy jak kret drążyłem szyb, ta słaba grawitacja
stała po mojej stronie: skała była jakby natapirowana,
posuwałem się więc do przodu z niezłą prędkością.
Z niezłą prędkością... trwało to tak długo, że zużyłem
swoją butlę i tę androida w osiemdziesięciu procentach.
Kiedy czekan przebił ostatnią warstwę i wyleciał na
zewnątrz, poczułem prawdziwe szczęście. Otwór poszerzyłem
rękoma, wytoczyłem się, a potem już tylko zsuwałem i
staczałem się po stoku w dół, by wylądować na brzuchu obok
swojego jeepa.
Krzyczałem z radości i gdyby w tej chwili podszedł do
mnie Kat, wszystko bym mu wybaczył.
Dobrych pięć minut tak leżałem i nabierałem sił.
Wreszcie wdrapałem się na siedzenie. Pierwsze spojrzenie
na deskę rozdzielczą powiedziało mi jednak, że jest źle. Nie
mrugała żadna płytka kontrolna, żadna cyferka, a mapa
zniknęła. Jeep był tak samo martwy jak ten android w kopule.
Otworzyłem maskę i od razu zorientowałem się, co się stało.
Ktoś (kto?) zmiażdżył całe centrum rozdzielcze wozu. Został
z niego wrak, który nie przejedzie nawet metra. Chyba że go
popchnę.
Coś mnie tknęło, żeby się rozejrzeć.
Potem ich zobaczyłem.
Na grzbiecie okolicznych pagórków poerodowanych
niespożytą działalnością maszyn parkowało kilkadziesiąt
jeepów i autobusów, niektóre samodzielnie, inne w grupkach.
Były obsypane turystami, którzy na mnie patrzyli. W
pierwszej chwili nie zrozumiałem, o co chodzi, i
rozpaczliwie machałem, żeby przywołać pomoc. Nikt nawet
palcem nie kiwnął, żaden jeep nie uruchomił silnika, żeby
zjechać do mnie na dół.
Wyruszyłem więc prosto pod górkę do najbliższej grupki
wozów. Indykator tlenu był coraz smutniejszy. Pozostawało mi
ledwo pół godziny życia.
Przede mną, na grzbiecie, w butlach i kontenerach
zmagazynowano ocean tlenu, smacznego, pachnącego,
życiodajnego tlenu.
Wreszcie dobiłem do najbliższego jeepa.
Był porządnie po pioniersku wyposażony: wszędzie
kołowroty i sondy selenologiczne, haki, wzięli nawet makietę
tysiąc czterysta pięćdziesiątki. Na siedzeniach spoczywała
rodzinka, ojciec z matką i dwóch synów. Mieli na sobie
staromodne seryjne bałwany, więc przez przezroczyste bąble
widziałem ich twarze. Wyglądali na rozbawionych, ale zapewne
czuli się nieswojo.
- Pomóżcie mi, proszę - krzyczałem do nich.
Ciągle do mnie nie docierało, o co tutaj chodzi.
- Pomóżcie! Kończy mi się tlen!
Chłopcy pokazywali mi języki, jeden wspaniale zezował, a
drugi rękoma robił ośle uszy. Matka z zakłopotaniem się
uśmiechała, potem odwróciła się do męża i na uniwersalnej
częstotliwości, na którą był nastawiony również mój telkom,
powiedziała:
- Artur, poleć mu, żeby poszedł dalej. Nie lubię tych
przedstawień.
- Dobrze to robisz, frajerze - zwrócił się do mnie tatuś
- ale masz tu innych widzów.
Dotarło do mnie, że uważają mnie za androida, za jakąś
atrakcję, która tutaj, na pustyni, gra ku uciesze
publiczności rozbitka na Lunie!
- Proszę mi uwierzyć, jestem człowiekiem, nie androidem!
Potrzebuję tlenu! Popatrzcie na moje wskaźniki!
- Chodź do nas, moje dzieci też chcą cię obejrzeć -
odezwał się w słuchawkach sąsiad turysty-pioniera. Ten udał
się w dzicz w komfortowym jeepie mieszkalnym i moje
wystąpienie obserwował zza wielkiego okna. Trzy dziewczynki
z warkoczykami przyciskały do szyby nosy, a jedna, ta
najmłodsza, chyba się mnie bała, bo zaczęła płakać.
Zataczałem się od wozu do wozu. Widzowie byli zachwyceni
i bili mi brawo. Widziałem ich dłonie, które uderzały o
siebie, a w słuchawkach rozlegał się entuzjastyczny krzyk.
Odwróciłem się plecami do publiczności i potykając się
ruszyłem po stoku w dół.
Historia się powtarza. Znów wędruję od Czeskopolskiej do
cywilizacji. Znowu brak mi sił, znowu tylko krok dzieli mnie
od zguby, ale wtedy byłem sam, a teraz dopinguje mnie
kilkuset zadowolonych turystów w ogrzewanych hermakach albo
kabinach jeepów. Znowu jestem zbiegiem. Po pięćdziesięciu
latach.
Pół wieku - i taka różnica! Czy ktoś jeszcze ośmiela się
twierdzić, że nie ma postępu?
8. Historia się powtarza, ale po raz drugi to już fraszka.
Ponoć tak jest zawsze: w moim przypadku sprawdziło się w
stu procentach.
Kiedy padłem pokonany przez zmęczenie, rozpacz, strach i
nienawiść, która potrafi wyczerpać człowieka tak samo szybko
jak wysiłek fizyczny, widzowie na okolicznych pagórkach byli
poważnie niezadowoleni z mojego przedstawienia i zadzwonili
po brygadę naprawczą.
Co prawda, nie obeszło się bez komplikacji. Centrum
rozrywki nie miało w programie żadnej atrakcji na temat
"Wędrówki Samotnego Pioniera" i pierwszą reklamację po
prostu zignorowało, a z drugą uczyniło to samo. Z letargu
wyrwał je dopiero rozeźlony ojciec rodziny, który zagroził,
że złoży skargę w Radzie Miejskiej Arkadii, gdzie zasiada
szwagier jego kuzyna. Strach przed zemstą szwagra jego
kuzyna zmusił tych dobrych ludzi do tego, by wysłać wóz
konserwatorów. No a ponieważ wśród mechaników ja z kolei
miałem swojego znajomego, niewiele wysiłku kosztowało mnie
przekonanie go, że nie jestem zepsutą kukłą, ale zupełnie
zwyczajnym człowiekiem, który jednak nieodwracalnie się
zepsuje, jeśli mu jakaś dobra dusza nie umożliwi wymiany
butli z niebieskim pasem, którą mam na plecach. Trochę
zamieszania wywołała też okoliczność, że butla z tlenem na
moich plecach miała oznakowanie "A", ponieważ pierwotnie
należała do kukły, ale w końcu jednak uwierzyli, że moja
oryginalna butla oznaczona literą "H" leży obok szczątków
zniszczonego androida.
Czy w tych chwilach coś odczuwałem?
Oczywiście. Przeważała radość, ulga, ale wszystko to było
zdławione przez ciężar zmęczenia. Chciało mi się spać i jak
tak siedziałem obok mechaników na tylnych siedzeniach ich
konserwatorskiego jeepa, głowa kołysała mi się na wszystkie
strony i kilkakrotnie zmogła mnie drzemka.
Odwieźli mnie aż do Zwiezdgorodku II, gdzie mieli swoją
bazę, a barmanka w bistro uśmiechnęła się do mnie jak do
starego znajomego widząc mnie tego dnia po raz drugi. Znowu
zamówiłem kawę.
- Co się panu stało? Wygląda pan, jakby przejechał po
panu walec.
- Nie uwierzy pani, ale błądziłem po pustyni.
Ten dowcip chwycił, ponieważ serdecznie się zaśmiała.
Poleciła mnie potem swoim znajomym, załodze trucka na trasie
Ozz-Arkadia, żeby mnie wzięli ze sobą. Kipiałem wprost z
wdzięczności, kiedy chłopcy pozwolili mi wleźć do tyłu na
koję. Pod głowę podłożyłem jakieś puszki i śrubokręty,
przykryłem się chyba lewarem i już spałem jak zabity.
Obudziłem się na wpół ogłupiały, ale w pełni sił.
Zupełnie doszedłem do siebie dopiero w "Błękitnej Lagunie",
gdzie kochana Su zaserwowała mi jakiś eliksir życia.
Moja malutka kochana Su! To było przywitanie!
Bez laserowych oczu, bez śledczych spojrzeń aż na dno
mojej czarnej duszy, było to przywitanie syna marnotrawnego
w całej rozciągłości: z radosnymi okrzykami, łzami w oku i
wieszaniem się na szyi. Personel również szczerze się
cieszył, że pan wrócił, czy to byli chłopcy od techniki,
bramkarze czy kukły, ponieważ nawet android nie jest
szczęśliwy, kiedy go pani opieprza i plącze mu program
kaprysami. Pretensje zaczęły się po ogólnym uspokojeniu
emocji.
- Uwaga, naciśnij na hamulec, droga Su - powiedziałem. -
To twoja wina. Gdybyś nie nasłała na mnie tych policjantów,
nic by się nie stało.
Su oświadczyła, że o żadnych policjantach w życiu nie
słyszała i nie wzdragała się przed zadzwonieniem do Dziadka
Wścibiacza, żeby natychmiast przyszedł do knajpy. Po
pierwsze dlatego, że tu jestem, po drugie, żeby świadczyć o
jej niewinności.
- A co ze szklanką?
Rozmowa, jak mówi klasyk, ślepego z głuchym.
- Jaka szklanka?
Ja znowu na to, że przecież ta szklanka, którą ona sama
osobiście - i tak dalej, ale właśnie przytelepał się Dziadek
Wścibiacz, powiedział "Hu" i w ramach swoich sporych
możliwości wyglądał na obrażonego, kiedy nie chciałem włożyć
za lewe ucho słuchawek nastawionych na frekwencję jego
brzęczenia.
- Mnie oczywiście nie było obojętne, gdzie jesteś i co
się z tobą stało. Moi szpiedzy mi meldowali, że widzieli cię
w hotelu Splendid z tą brązową zdzirą, ale potem zniknąłeś i
jej również nie mogli znaleźć. Myślałam, że pojechaliście do
jakiegoś wiejskiego zajazdu. Nie rób miny niewiniątka, to
nie pierwszyzna.
Jej szpiedzy to byli portierzy w hotelach, szmuglerzy
tytoniu i lekkich narkotyków, bimbrownicy, wesołe panienki i
przygodni znajomi, oszuści i cinkciarze, czyli po prostu
swoi ludzie.
- Chętnie bym porozmawiał z inspektorem Prochorem -
powiedziałem. Poleciłem oraklowi, żeby spełnił moją skromną
prośbę i naprawdę, maszyna aż sapała z wysiłku, połączyła
się nawet z centralnym informatorem, który z wyrazem
najgłębszego żalu powiedział mi, że w służbie korpusu
policyjnego miasta Arkadii nie ma funkcjonariusza o tym
nazwisku i o ile jemu, informatorowi, wiadomo, to samo
dotyczy pozostałych korpusów policyjnych wszystkich
habitatów Aglomeracji odwróconej strony.
- Może cię przewieźli na drugą stronę - zastanawiała się
głośno Su.
Odparłem, że to wykluczone, bo na wycieczkę wyruszyłem na
własną rękę i z posterunku policji w Appolonii poszedłem
prosto do Garaży Centralnych, gdzie pożyczyłem jeepa, który
teraz, nawiasem mówiąc, leży rozbity jakieś pięćdziesiąt
kilometrów od skrzyżowania siódmej ekspresowej i Strada del
Sole, dokładnie tam, gdzie niegdyś wydobywała tytan
Czeskopolska.
- Opłata oczywiście stuka dalej - dodałem.
- Zastawili na ciebie niezłe sidła - surowo powiedziała
Su. - Tego im nie darujemy.
Miała wśród swoich znajomych niezłą listę wpływowych
osób, zastanawiała się więc, do kogo zwrócić się na początek
- czy do pierwszego zastępcy prefekta policji, czy do
sekretarza komisji do zwalczania honorowanej miłości (tak
oficjalnie nazywano prostytucję), czy może do zarządu
miejskiego, gdzie też działa szereg wpływowych przyjaciół.
Dziadek Wścibiacz wreszcie postawił na swoim i zmusił mnie,
żebym włożył słuchawkę i głowa wkrótce dudniła mi od jego
brzęczenia.
Tak się dogadywaliśmy, gdy wtem rozsunęła się kotara i
szef-kukła wsunął do środka swoją plastykową szlachetną
twarz i oświadczył, że przyszli jacyś panowie i jakieś damy
i chcą rozmawiać z mistrzem Nedomym.
Pani Su skinęła głową, szef-kukła się cofnął i do środka
wmaszerował dyrektor generalny Pan-Universalu odziany w
bielutki frak z czarną orchideą w klapie. Błyskawicznie
rzucił się do prawej ręki pani Su, uniósł ją w dłoniach
gestem wynalezionym dla liturgii i przycisnął swoje usta do
grzbietu jej ręki dokładnie w miejscu, przez które przebiega
splot nerwowy wywołujący w duszy kobiety kłopotliwy stan
określany mianem "oczarowania". Tuż za nim telepał się
Gaspar Dumoulins. Nieomal ginął za olbrzymim bukietem
chabrowoniebieskich i białych róż. Genevieve również nie
wyglądała najgorzej, mimo że teraz, po tym wszystkim
patrzyłem na nią bardziej krytycznym wzrokiem niż wcześniej.
To była główna trójca, sztab główny, na drugim planie
tłoczyła się drużyna męska i damska, zauważyłem bowiem
brunetkę obdarzoną cudownym altem.
Główną część uwagi poświęcono jednak nie pani Su, lecz
mnie.
- Mistrzu - zwrócił się do mnie dyrektor generalny Hans
Kriegsmann. - Niech pan pozwoli mi wyrazić mój najgłębszy
podziw. Pański wyczyn będzie oznaczać przewrót w historii
sztuki iluzynowej.
- Jakubie! - krzyknęła Genevieve. - Jakubie, jestem
szczęśliwa!
Prześliznęła się między panem Kriegsmannem a Dumoulinsem
i wycisnęła mi na ustach pocałunek, który umarłego by
postawił na nogi.
- Brawo! Brawo! - wołali członkowie drużyny i klaskali.
Personel "Błękitnej Laguny" oczywiście nie miał pojęcia, co
się dzieje w kantorze, ale powstał tak nadzwyczajny hałas,
że nikt nie wątpił w to, że dzieją się jakieś wielkie
rzeczy.
- Pozwólcie, że zaproszę wszystkich do prywatnej sali
Spółki Pan-Universal na prezentację roboczej wersji naszego
najnowszego dzieła "Trzej wspaniali".
Dziwna sprawa. Być naprawdę wielkim człowiekiem oznacza
nie dać nikomu wokół siebie okazji.
Najchętniej wepchnąłbym panu Kriegsmannowi czarną
orchideę do lewej dziurki w nosie. Nie mogłem. Nie dał mi po
temu okazji. Byłem jak królik ogłupiały nagonką. Pozwoliłem
się wychwalać, wypiłem chyba z sześćdziesięcioma osobami
szampana i pozwoliłem się wyprowadzić na zewnątrz, gdzie
uliczkę zabarykadował autokar pomalowany w barwy wojenne
Pan-Universalu. Wstydzić się za to nie muszę, ponieważ Su
była w tej samej sytuacji i nawet Dziadek Wścibiacz nie miał
się lepiej. Pan-Universal nas po prostu wziął do niewoli.
Odwieźli nas do sali projekcyjnej i obejrzeliśmy "Trzech
wspaniałych".
Czapki z głów.
To było arcydzieło!
Ludzie, ja widziałem zapis gołej historii, obraz
działalności stantów. Potem widziałem pierwszą wersję, w
którą wmontowano moje emocje. Z całą skromnością muszę
powiedzieć, że nie było to złe. Ale to, co widzieliśmy i
poczuliśmy teraz, było oszałamiające. Jeszcze nikt z nas nie
przeżył tak silnych emocji w fotelu sali iluzynowej, jak my
- a widzieliśmy tylko wersję roboczą, dzieło połowiczne,
które jeszcze się będzie szlifować.
Były w tym najczystsze uczucia, jakie potraficie sobie
wyobrazić. Najstraszliwszy strach, najradośniejsza radość,
napięcie i ulga, momenty lirycznych marzeń, zmęczenie,
zwierzęce stany czujności, wściekłość i nienawiść, dzikie
zdecydowanie. Kto to obejrzy, będzie się czuć jak ten
najtwardszy, najodważniejszy, ale też najwrażliwszy pionier.
Tak, to był najlepszy spacern, jaki kiedykolwiek nakręcono!
W sali zapaliło się światło, ale my troje, którzy
widzieliśmy dzieło po raz pierwszy, nie ruszyliśmy się z
miejsc i gapiliśmy się na teleścianę jak cielęta.
- Co to było? - spytałem pana Kriegsmanna.
- To były pańskie emocje opracowane przez zespół
najdoskonalszych zawodowców - rzekł dyrektor generalny Pan-
Universalu. - Co panu powiedziałem? Obiecałem, że wyduszę z
pana najczystsze emocje, i widzi pan, że nie rzucałem słów
na wiatr.
- Praca profesjonalisty - zauważyła Su.
- Profesjonalistów - poprawił ją pan Kriegsmann z
iskierką w oku. - Wszyscy mają w tym swój udział. A
Genevieve wcale nie najmniejszy.
- Czyli... - ciężko przechodziło mi to przez usta - te
narkotyki... Su... policjanci... klinika, to wszystko...
- Oczywiście, to wszystko była faza przygotowawcza.
Szanowna pani - zwrócił się do Su - niezwykłą uwagę
przyłożyliśmy do wyprodukowania androida o pani wyglądzie.
Zostawiłem go sobie do swoich prywatnych potrzeb - jest
czarujący. Po tym, co pan, panie Nedomy widział, na pewno
nie będzie nam pan miał za złe, kiedy powiem, że czujnik
emocji był umieszczony w pańskim przewodzie pokarmowym. Jest
mniej więcej takiej wielkości - pokazał palcem wskazującym i
kciukiem przedmiot o średnicy dwóch centymetrów.
- A tam na zewnątrz, w Czeskopolskiej?
- Tam zdjęliśmy większość pańskich uczuć. Musieliśmy je
odpowiednio wywołać.
- Ten android... był pański?
- Grał decydującą rolę. Mieliśmy tam też inne cuda
techniki, na przykład emitory sugestywne najnowszej
generacji. Zapewniam pana, że nie był pan w
niebezpieczeństwie ani przez sekundę. Wszystko było pod
kontrolą.
- A mechanicy?
- Członkowie naszego zespołu. Tak samo jak widzowie na
wzgórzach. Prowadziliśmy pańskie emocje krok za krokiem.
Narkotyki? Oczywiście, musieliśmy poprawić pańską percepcję.
Nazywa się to kondycjonalizacją farmakologiczną. Niezmiernie
podnieśliśmy pańską wrażliwość na emitory sugestii. Proszę
wybaczyć mój fachowy slang - ukłonił się drogiej Su - dla
nas to normalny żargon.
Wstałem.
- Ale jednej rzeczy mi pan nie wyjaśnił.
- Proszę pytać - Kriegsmann promieniał szczęściem. Był
bohaterem dnia. "Trzej wspaniali" są prawie gotowi. Za
tydzień kopie będą prezentowane w dziesiątkach tysięcy sal
sieci iluzynów na Lunie, w pięciu habitatach Lagrangu, na
Kole i oczywiście również na Ziemi i w koloniach. Pan-
Universal obronił swoją czołową pozycję w przemyśle
produkcji snów. A ja?
Ze mnie będzie gwiazda. Zamknę sklep. A co z panią Su?
Na początek kupię jej hotel Splendid.
- A więc? Niech pan pyta. Podoba mi się czystość
pańskiego zdumienia. Nawiasem mówiąc, czujnik emocji działa
dalej. Jest pan naturalny. Również pańskie zdumienie włączył
do złotego archiwum i niewątpliwie wkrótce pojawi się w
jakiejś naszej przyszłej kreacji. Niech pan pyta, proszę?
- A co z Katem?
- No tak, Kat... Motyw kata był częścią pańskiej
kondycjonalizacji. Musieliśmy się oprzeć na pańskich
prawdziwych emocjach, panie Nedomy. Dawno zapomnianą
nienawiść do realnej osoby po prostu rozdmuchaliśmy. Z
iskierki powstał pożar, ha, ha. Szanowna pani Su dobrze
wyczuła nasze zamiary, wyrazy uznania! Ale warto było,
prawda?
- Nie odpowiedział pan na moje pytanie.
- Nie sprecyzował go pan jasno.
- Obiecał mi pan, że znajdziecie Kata. Obstaję przy tym,
żeby pan tego dotrzymał. W przeciwnym wypadku...
- W przeciwnym wypadku? - zesztywniał.
- Nie wyrażę zgody na premierę.
- Pan zwariował!
- Absolutnie. Pan obstawał przy dotrzymaniu umowy z mojej
strony. Teraz ja obstaję przy tym samym. Proszę przyjąć do
wiadomości, że monitorowałem wszystkie nasze rozmowy i że
zapisy znajdą zastosowanie w sądzie.
Nie była to prawda, ale tego Kriegsmann nie mógł
wiedzieć. Równie dobrze mogłem rozmowy monitorować, jeśli
oczywiście miałbym do tego odpowiednią aparaturę.
A że nie miałem? A czy to ważne?
- Panie Nedomy - z powagą powiedział Kriegsmann. - Proszę
o tym zapomnieć. Proszę zrozumieć: Pan-Universal był w
rozpaczliwej sytuacji ekonomicznej. Postawiliśmy wszystko na
jedną kartę. Projekt Dumoulinsa był w zasadzie dobry,
chociaż ryzykowny. Nikt wcześniej nie nagrywał emocji
prawdziwego pioniera. Nawet nie było takiej potrzeby, bo
aparatura nie miała odpowiednich zdolności rozdzielczych.
Dopiero współczesna technika pokazała, gdzie leżą granice
możliwości i my je przekroczyliśmy. Za tydzień będzie pan
najpopularniejszym człowiekiem w Systemie Słonecznym.
Wypowie pan życzenie i natychmiast będzie ono spełnione.
Siedemdziesiąt pięć lat żył pan jak nędzarz! Wiem o panu
wszystko. Zubożały student, górnik, pijak, szesnastokrotnie
karany, producent fałszywych antyków... Człowieku, ma pan
siedemdziesiąt pięć lat, najwyższy czas zacząć żyć nowym
życiem!
- Właśnie zaczynam. Powiedział pan, że wypowiem życzenie
i będzie ono spełnione, ponoć już za tydzień. Czemu by to
nie miało być zaraz? Chcę, żeby zaprowadzono mnie do Kata.
Chcę, żebyście się dowiedzieli, kto to jest i gdzie go
znajdę.
Przez chwilę mi się przypatrywał.
W trakcie tej rozmowy wszyscy się od nas dyskretnie
oddalili, stanęli przy ścianach i tam półgłosem rozmawiali,
wymieniali towarzyskie frazesy i tylko kątem oka zerkali, co
się będzie działo.
Na pierwszy rzut oka nie działo się nic, tylko dwaj
mężczyźni ze sobą rozmawiali: jeden elegancki, drugi aż
komicznie obdarty, jeden bogaty, drugi biedny, jeden sławny,
a ten drugi?
Stopień znaczenia zero.
Zero to ja.
Ale ja, zero, uniosłem głowę i sława musiała zatańczyć do
melodii.
- Tańcz, sławo.
- Niech pan idzie ze mną - powiedział.
Czyżby miał Kata schowanego w spiżarni? W szafce w
garderobie? W szufladzie biurka?
Zaprowadził mnie do gabinetu, który sąsiadował z salą i
był od niej oddzielony półprzezroczystym lustrem. Kiedy
zapalił światło, ujrzeliśmy fotele, teleścianę i widownię,
podnieconą bardziej lub mniej. Gdy wyszliśmy, wszyscy się
wyraźnie ożywili i aż mnie zatkało na widok jak serdecznie
pani Su rozmawia z Genevieve. Najlepsze koleżanki, można by
pomyśleć. Dziadek Wścibiacz łaził w kółko, zapewne robił
"Hu", ale nie było tam nikogo ze słuchawkami nastrojonymi na
częstotliwość jego nadajnika. Jakiś idiota wcisnął mu do
ręki kieliszek, pełen najwyraźniej tego dobrego gimletu,
chyba bez narkotyku. Dziadek z kieliszkiem! Większą radość
by mu sprawił dwudziestopięciowoltowy akumulator.
- Pytam po raz ostatni, naprawdę pan tego chce? Naprawdę
pragnie pan spotkać człowieka, który pięćdziesiąt lat temu
niemal pana pozbawił życia? To bardzo stara historia, panie
Nedomy, i zasługuje na zapomnienie.
- Chcę się z nim spotkać.
- Z nienawiści?
Uśmiechnąłem się.
- Ach, to nie... ta nienawiść... to była wasza praca,
prawda?
- Emitory - skinął głową. - Nienawiści już nie ma.
- Teraz jestem ciekawy, tylko tyle. Proszę zrozumieć:
pięćdziesiąt lat zadaje pan sobie to samo pytanie. Też by
pan chciał znać odpowiedź.
- Dobra, niech pan siada - powiedział Kriegsmann. - Niech
pan podziękuje panu Dumoulins. Dzięki jego poszukiwaniom
historycznym pozna pan prawdę. Myślę, że Gaspar zasługuje na
pańską wdzięczność. Powinien mu pan sprawić radość.
Wspominał coś o jakiejś broni, o tysiąc czterysta
pięćdziesiątce. Ta pańska jest ponoć podrabiana.
- Zaproponowałem mu podróbkę - wzruszyłem ramionami - ale
mam również oryginał. Według niego zrobiliśmy z Dziadkiem
Wścibiaczem falsyfikat.
- Dobra - powiedział Kriegsmann. - Cieszę się, kiedy
wszyscy się cieszą.
Spokojnym zachęcającym głosem poprosił orakl o
współpracę. Ściana pokryta imitacją drzewa tekowego
rozjaśniła się.
- To on, pański Kat - powiedział pan Kriegsmann.
Zmrużyłem oczy.
Z teleściany patrzyła na mnie twarz mniej więcej
dwudziestoletniego mężczyzny. Był mi znany, znałem go
dobrze, przecież to był...
- Kazik! - krzyknąłem.
- Kazimierz Prus, urodzony w Katowicach, Rzeczpospolita
Polska.
- To niemożliwe - powiedziałem. - To był mój najlepszy
kumpel na szychcie! To on... mnie namawiał do ucieczki...
- To było w jego stylu. Urodzony sadysta. Kochał
zabijanie. Dewiacja psychiczna, rozumie pan? To nie była
jego wina, swoje ofiary urabiał przez dłuższy czas.
Doprowadzał je do sytuacji, w której popadały w konflikt z
niepisanym prawem społeczeństwa. A potem z polecenia tegoż
społeczeństwa karał winnych.
- Co się z nim stało?
Patrzyłem na twarz Kazika, a przez głowę przelatywały mi
wspomnienia. Na biurku dyrektora odezwał się brzęczyk. Szef
przyłożył ucho do słuchawki prywatnego telkomu.
Kaziku, mój ty jedyny prawdziwy przyjacielu z
Czeskopolskiej. Jak często rozmawialiśmy o poczuciu
osamotnienia... Dwa wilki stepowe. A ty, wilku, wystawiłeś
mnie na strzał, przygotowałeś na mnie sidła.
- Co się z nim stało? Żyje?
- Chyba by pana interesowało, że chłopcy z wydziału
zapisu chwalą jakość emocji, które właśnie pan przeżywa. Są
jednak na granicy intensywności. Powinien się pan trochę
pohamować, przyjacielu...
- Niech pan odpowiada! Żyje?
- Tak. Ale to nieważne, nie sądzi pan?
- Chcę się z nim spotkać.
- Wielu ludzi chciało się z nim spotkać. Jeden zrobił z
nim to...
Następne zdjęcia rozchwiały mój żołądek. Zmasakrowany
człowiek w projekcji tri-di nie wygląda dobrze, a ten nieźle
dostał w kość. Kupa mięsa, tylko tyle.
- Trafienie tysiąc czterysta pięćdziesiątką w pierś.
Ponoć nieuszkodzony został jedynie mały palec lewej nogi.
- Powiedział pan, że żyje...
Milczał. Jak oczarowany patrzyłem na ten straszny teatr.
- Co z nim było potem? Protetyka?
- Proszę? - wyrwał się z zadumy. - Tak, oczywiście. Chce
pan wiedzieć wszystko?
Zmienił obrazek.
- Oto on.
Z teleściany patrzył na mnie Dziadek Wścibiacz.
- Nie! - krzyknąłem.
Teleściana była wykonana z mocnego materiału. Gdyby była
bardziej krucha od deski pancernej, nie przetrwałaby tego
uderzenia głową, jakie zaliczyła. A potem jeszcze długo
tłukłem w nią pięściami, nawet kiedy zdjęcie Dziadka
Wścibiacza już znikło.
Opamiętałem się dopiero, kiedy dyrektor kilkakrotnie mną
potrząsnął i wlepił mi kilka dobrze wymierzonych policzków.
- Ty bydlaku! Mówiłem, żeby pan przestał!
Obsunąłem się na ziemię. Siedziałem z wyciągniętymi
nogami plecami oparty o teleścianę. Dyrektor generalny Pan-
Universalu stał nade mną i opętańczo krzyczał. Przez szparę
między jego nogami widziałem biurko.
Zwisał z niego jakiś przedmiot na błyszczącym, pokręconym
sznurze.
Słuchawka prywatnego telkomu.
- Ty łajdaku! Właśnie mi meldowali... właśnie dzwonili...
że aparat rejestrujący emocje eksplodował!
Byłem zupełnie otępiały. W ustach czułem smak krwi.
- A... zapis emocji do "Trzech wspaniałych"? - spytałem
bez większego zainteresowania.
- To też diabli wzięli, rozumiesz? I Pan-Universal też!
Zebrałem się do kupy, wstałem i powlokłem się do drzwi.
Otworzyłem je i przez ramię zerknąłem na dyrektora. Stał
przy otwartej szafce, odchylał głowę i trzymał coś przy
twarzy. Usłyszałem coś jakby "gul, gul". A jednak to rozsądny
człowiek, pomyślałem.
Potrząsnąłem głową, wszedłem do sali i zamknąłem za sobą
drzwi. Po prawej stronie miałem wielkie lustro. Co się za
nim może dziać?
- Czemu się śmiejesz? - spytała Su, kiedy do niej
podszedłem.
- Życie czasami bywa komiczne - powiedziałem i objąłem ją
wokół ramion. Mrugnąłem do Genevieve, skinąłem Chudzielcowi
Dumoulinsowi i kilku innym, których poznałem podczas
nakręcania. Chwyciłem Dziadka Wścibiacza za metalowy łokieć
i we trójkę wyszliśmy z sali.
Znaleźliśmy się na głównej alei, a walący tłum wessał nas
w siebie jak polip. Powietrze pachniało koniakiem i wodą
kolońską. Nad naszymi głowami płonęły pożary świetlnych
reklam, a żółte statki powietrzne uprzejmie sączyły
pożyteczne rady.
A ja się ciągle śmiałem, ale nikt na to nie zwracał
uwagi, ponieważ nie rzucałem się tym w oczy.
Przecież ludzie przyjeżdżają na Lunę po to, żeby się śmiać
i czuć szczęśliwie.
cdn.
Wyszukiwarka
Podobne podstrony:
Owulacja a pierwsza miesiaczkahiszp miesiace 4MIESIAC207 Siódmy miesiąc601 Ustalanie zmiany stanu produktów na koniec miesiącaWynagrodzenie za urlop w pierwszym miesiącu pracy(1)więcej podobnych podstron