B/032: H.von Ditfurth - Duch nie spadł z nieba
Wstecz / Spis
Treści / Dalej
20. Z musu czynić cnotę
Człowiek jako "istota niegotowa"
Opisywałem jak dotąd sytuację jednostronnie, tylko pod względem jej wadliwości.
Było to konieczne, zależało mi bowiem na tym, aby w miarę możliwości obnażyć
i pokonać przesąd o obiektywności, o absolutnej przedmiotowości przeżywanego
przez nas świata. Ale rzecz ma jeszcze inne oblicze, szczególnie interesujące
właśnie na tle tego negatywnego aspektu.
Stykamy się z nim zadawszy pewne pytanie, które w tym miejscu nieuchronnie
się narzuca (ale które, dowiodę tego, okazuje się całkowicie błędnie postawione)
i właśnie dlatego kieruje naszą uwagę na jeden z ważnych aspektów sprawy.
Pytanie brzmi: jak to jest możliwe, że świat "zamyka się w sobie całkowicie",
mimo że półkule mózgowe, które nam go udostępniają, z przyczyn podanych
w poprzednim rozdziale uznać należy za jak gdyby jeszcze niegotowe, nieostatecznie
dojrzałe?
Rozumiemy doskonale, że organizm zdany wyłącznie na wegetatywne odruchy
jak na przykład gąbka czy meduza
może tworzyć zamkniętą, zdolną do
funkcjonowania jedność ze swym biologicznym środowiskiem. To samo dotyczy
"istoty międzymózgowiowej" z jej rzeczywistością wypełnioną swoistymi
cechami wyzwalającymi. Ale jeśli my sami
pozwólmy sobie na takie sformułowanie
-jeszcze wcale nie dotarliśmy ostatecznie do tego trzeciego poziomu rozwoju,
który nazwałem trzecim szczeblem, jeśli nie wspięliśmy się jeszcze tak
zupełnie na ten najwyższy stopień, to w takim razie czym można wytłumaczyć,
że świadomość pozwala nam pomimo to przeżywać taki świat, który wydaje
nam się "gotowy" i zamknięty w sobie i w którym możemy działać spójnie
i sensownie?
Pytanie to, chociaż wydaje się tak oczywiste, jest błędnie postawione
co najmniej z trzech powodów. Oto najgrubszy błąd: podział rozwoju mózgu
na trzy szczeble, który zastosowałem w tej książce, nie jest jedynym podziałem
do przyjęcia. Znajduje on pewne podstawy w jednym z wielu możliwych anatomicznych
podziałów naszego mózgu. Tę samą historię można by zatem przedstawić
może nie tak swobodnie i obrazowo
na zasadzie innego podziału.
Dalej: nie bez powodu umieściłem w przedostatnim ustępie pojęcie "istoty
międzymózgowiowej" w cudzysłowie, zresztą nie po raz pierwszy w tej książce.
Ściśle biorąc, w ogóle nie ma takiej istoty. Jest to teoretycznie wyabstrahowany
przypadek idealny, wykazujący główne cechy pewnego określonego poziomu
rozwoju w formie czystej, a więc i bardziej przejrzystej niż te, które
można by wykazać u istoty z krwi i kości, odbiegającej zawsze mniej lub
więcej od tego, co "typowe". Zarówno podział na określoną liczbę szczebli,
jak i posługiwanie się stypizowanymi formami idealnymi, to przykłady konstrukcji
pomocniczych tworzonych przez nasz umysł. Przykłady nieodzownych w nauce,
a szczególnie w biologii, układów porządkowych, które narzucamy na świat
zjawisk, aby nie stracić orientacji. Są one nie tylko przydatne, ale też
dozwolone
dopóki pamiętamy, że są wytworem naszego umysłu.
Z chwilą gdy o tym zapominamy i zaczynamy je traktować jak realne właściwości
świata zewnętrznego, stajemy się równie śmieszni jak ów chłopak okrętowy,
który przy swoim pierwszym rejsie przez Atlantyk dał się namówić na wypatrywanie
przez lornetkę równika, skoro na wszystkich mapach morskich jest on zaznaczony
grubą linią. Dokładnie ten sam błąd popełniamy w chwili, kiedy zaczynamy
stawiać sobie pytanie, czy sprawność życiowa organizmu może być rozpatrywana
pod względem jego filogenetycznej odległości od jednego z owych dowolnie
ustalonych szczebli.
Drugi zarzut przeciwko naszemu pytaniu ma głębsze tło. Sprowadza się
do kontrpytania, czy istotnie świat nasz jest aż tak w sobie zamknięty,
aż tak "gotowy", i czy rzeczywiście nasze czynności, które w nim się odbywają,
są tak bezgranicznie "sensowne", jak się to zakłada. Czy nie jest to znowu
skutek otępiającego nas przyzwyczajenia, jeżeli namysłu wymaga kwestia,
jak wielki jest naprawdę udział naszego świata, udział, który pozostaje
niezbadany i zagadkowy, pomimo że mamy go żywcem przed oczami i konkretnie
go przeżywamy?
Tak więc na przykład ciężar własnego ciała należy do elementarnych doświadczeń
naszej materialności, ale nawet najmądrzejsi spośród uczonych nie potrafią
powiedzieć, czym jest powodująca to odczucie siła ciężkości, jaka jest
natura tej absolutnie nie wyjaśnionej siły i dlaczego wraz z rozszerzalnością,
gęstością i masą należy ona do podstawowych właściwości wszelkiej materii.
To samo, aby przytoczyć już tylko jeden przykład, dotyczy naszej świadomości,
o której bez przerwy mówimy w tej książce. Owa świadomość, a więc wiedza
o własnej tożsamości, to, co moglibyśmy nazwać subiektywnością naszego
przeżywania świata, jest podstawowym doświadczeniem doznawanym przez każdego.
Ale nikt nie potrafi wyjaśnić natury tego zjawiska.
A czyż cała nauka o przyrodzie nie jest próbą spenetrowania prawdziwej
istoty tego świata za pomocą wyszukanych abstrakcji i wyrafinowanej aparatury;
owej istoty świata, którą widocznie odnaleźć można dopiero poza fasadą
prezentowaną naszemu naiwnemu przeżywaniu? A czy rezultat największych
wysiłków w tej dziedzinie nie polega w końcu na zrozumieniu, że z każdym
krokiem zrobionym w kierunku poznania wzrasta liczba zagadek?
Jestem przekonany, że wszystkie te zjawiska są wyrazem dysproporcji pomiędzy
naszym roszczeniem do istnienia w całkowicie obiektywnym, jednoznacznie
przedmiotowym świecie a sytuacją realną. Ponadto jestem pewien, że dotyczy
to również nie zawsze i nie w pełni racjonalnych korzeni ludzkiego zachowania,
co chyba nie wymaga przykładów. Jedno i drugie to tylko różne strony tego
samego medalu. Jedno i drugie wynika z filogenetycznego faktu, że ewolucja
półkul mózgowych doszedłszy do dzisiejszego stopnia rozwoju, a więc do
nas, zaszła wprawdzie bardzo daleko, ale nie dość daleko, żebyśmy już
całkowicie osiągnęli trzeci spośród wyodrębnionych tu szczebli.
Trzeci zarzut przeciwko słuszności pytania, dlaczego nasze "niegotowe"
półkule mózgowe pozwalają nam jednak przeżywać pozornie gotowy świat,
jest zarzutem najcięższym. Polega on na przypomnieniu, że przecież pozycja
przejściowa w toku ewolucji nie jest wyjątkiem, lecz wręcz przeciwnie
regułą. Każdy żyjący organizm w swym przystosowaniu do przynależnego
środowiska wydaje nam się doskonały. Znamienne przy tym jest
przypomnijmy
jeszcze i to
że odnosi się to również do organizmów już nie istniejących,
znanych nam tylko w roli prekursorów żyjącego obecnie gatunku.
Okoliczność ta zasługuje na szczególną uwagę, gdy sobie uzmysłowimy,
że dotyczy to właśnie przede wszystkim tych wymarłych praprzodków dzisiejszych
istot żyjących. Znowu jak paradoks brzmi prosty opis biologicznej prawdy:
tylko wymarli przedstawiciele minionego świata zwierząt, którzy stali
się protoplastami innych, wyżej rozwiniętych, bardziej "postępowych" gatunków,
zasługują bez żadnych ograniczeń na miano dojrzałych czy nawet doskonałych.
W stosunku do tych, do których się to nie odnosi, konieczne jest zatem
zgłoszenie jakichś zastrzeżeń. Nie stali się oni bowiem protoplastami,
dlatego że
właśnie wskutek braku dostatecznego przystosowania
wymarli
bez potomków, którzy mogliby nadal uczestniczyć w grze ewolucji.
W ewolucji zatem doskonałe przystosowanie i zdolność do postępującej
ewolucyjnej przemiany idą ze sobą solidarnie ręka w rękę, a jest to jeszcze
jeden przykład owych paradoksów obecnych wyłącznie w naszych umysłach,
a nie w realnej przyrodzie. Zachowując wszelką dyktowaną przez tę wiedzę
ostrożność, pozwólmy sobie na domysł całkowicie przeciwny, mianowicie,
że udowodniony charakter przejściowy pewnej formy życia
a w sensie pozytywnym:
jej zdolność do dalszego rozwoju w przyszłości
nie musi być z góry sprzeczny
z jej doskonałym przystosowaniem. Fakt, że nie rozumiemy, jak się to dzieje,
nie powinien być przeszkodą w uznaniu, że właśnie tak jest.
Jeżeli domysł ten jest słuszny, musi on także dotyczyć człowieka. W takim
razie niechaj nas nie dziwi, że chociaż jesteśmy "istotą przejściową"
czyli, w wersji pozytywnej, zdolną do dalszego rozwoju
żyjemy w świecie,
który ma swój sens. Zresztą stwierdziliśmy, że jest to tylko sens względny,
świat nasz bowiem nie stanowi tworu zamkniętego w sobie w sposób racjonalny.
Gdyby tak było, zadanie przyrodników byłoby znacznie prostsze.
Wydaje mi się, że w tym miejscu należy krótko wspomnieć o pewnym zjawisku,
które także pozornie wygląda całkiem banalnie, a rozpatrywane pod kątem
naszych rozważań pozwala nagle jakby w świetle reflektorów ujrzeć cały
rozmiar złudzeń co do naszego położenia. Zjawiskiem tym są reakcje na
wszelkie przejawy braku rozsądku u ludzi, nasza bezradność wobec pewnych
form przestępczości, przerażenie, gdy kroniki polityczne znowu podają
wiadomości o morderczych walkach z pobudek ideologicznych, wyznaniowych
czy rasowych; nasza konsternacja wobec aktów czystego, bezwzględnego terroru.
We wszystkich takich przypadkach łatwo wyliczyć przyczyny powierzchowne.
Każda wojna, każdy najkrwawszy nawet gwałt może powołać się na jakąś wyzwalającą
go sytuację, na zrozumiałe motywy. Ale powód naszego lęku tkwi znacznie
głębiej.
W stan niepokoju wprowadza nas to, iż przekonujemy się, że człowiek jest
widocznie niezdolny do rozwiązywania swoich konfliktów w sposób pokojowy
i racjonalny. Lęk budzi fakt, że aż nazbyt często widzimy człowieka jako
ofiarę, bierny obiekt podlegający nieuchronnym anonimowym przymusom w
sytuacjach, w których teoretycznie rzecz biorąc powinien być panem. Jesteśmy
bezradni wobec stale powtarzających się konfrontacji z kryzysami wywołanymi
przez nas samych.
Wówczas rozpaczliwie szukamy przyczyn. Prowadzimy badania pokojowe i
tworzymy skomplikowane teorie o źródłach ludzkiej agresywności. A czy
przy takich okazjach uwzględniamy problemy mogące być wynikiem tego, że
na naszym etapie ewolucyjnym jesteśmy formą przejściową; czy uwzględniamy
możliwość oddziaływania tego, że nasza racjonalna struktura jest "niegotowa"?
Może nazbyt rzadko zdumiewamy się tym, że wyłonieni z ciemności bezkresnej
niemal, czysto biologicznej prehistorii, jesteśmy w ogóle zdolni do tworzenia
społeczeństwa. Zdolni do ustanawiania moralnych norm zachowania oraz teorii
opisujących przynajmniej cząstkowo ów świat, który nagle odbił się w naszej
świadomości. Może po prostu nie doceniamy znaczenia, jakie dla naszej
swobody ma hipoteka naszej biologicznej sytuacji.
Gdybyśmy przestali wzbraniać się przed uznaniem czynników biologicznych
jako podstawowych warunków decydujących także o ludzkiej swobodzie
kto
wie, czy wówczas taka realna ocena własnych możliwości nie pozwoliłaby
na większą tolerancję, mniejszą niecierpliwość, mniejsze zadufanie. Może
wówczas rzadziej występowałyby pewne kryzysy, których uporczywe nawroty
zaskakują nas wciąż od nowa.
Przerażenie wobec wszelkich przejawów ludzkiej irracjonalności jest z
pewnością uzasadnione. Ale wynika ono między innymi stąd, że uważamy się
za bardziej racjonalnych, rozsądniejszych, aniżeli rzeczywiście jesteśmy,
aniżeli możemy być dzisiaj w wyniku obciążenia taką prehistorią. Kto nazbyt
wiele oczekuje, w pewnej mierze jest sam sobie winien, jeżeli nazbyt łatwo
bywa rozczarowany.
Już czas powrócić do wątku biologicznego, który stanowi trzon naszych
rozważań. Po tak szczegółowym omówieniu niedostatków biologicznego ustroju
człowieka, owego braku wykończenia, którego nie sposób przeoczyć stosując
miarę ewolucyjną, chcę w tym rozdziale powiedzieć o pozytywnym aspekcie
zagadnienia. A więc o pozytywnych stronach, które
chociaż brzmi to zupełnie
niewiarygodnie
ewolucja potrafiła wykrzesać właśnie z tego niedostatku
naszej konstytucji, stosując znowu zgodną ze swą strategią zasadę czynienia
cnoty z musu.
Zanim jednak dla rozważenia tego zdumiewającego stanu faktycznego powrócimy
na poziom biologiczny, nie mogę się powstrzymać od zwrócenia uwagi na
to, że może pierwszą oznakę tego stanu odnajdujemy w dziedzinie zupełnie
odmiennej, przeciwstawnej wręcz do dziedziny biologicznej. Na myśli mam
obszar działalności artystycznej. Zapytuję więc, gdzie znalazłaby się
sztuka, przede wszystkim plastyczna, ale także poezja, gdyby świat był
rzeczywiście tak obiektywny, gdyby był istotnie tak absolutnie i w jednoznacznym
sensie utrwalony, jak to zwykle zakładamy? Gdzież znalazłaby się przestrzeń
dla tej najbardziej ludzkiej spośród wszystkich ludzkich dziedzin, gdybyśmy
nie mieli możliwości, co więcej, gdyby nie gnała nas konieczność nieustannego
odkrywania i interpretowania rzeczywistości naszego świata? Gdybyśmy nie
byli zmuszani do ciągłego wnikania w zmienność i różnorakość jego nieuchwytnych
znaczeń i powiązań i do dokonywania prób ich rozwikłania? W świecie, w
którym prawda byłaby obiektywna i który prezentowałby się w postaci prawdziwie
absolutnej, uwolnionej od naszego własnego ustroju, samodzielnie jednoznacznej
nie byłoby miejsca dla sztuki.
Taka koncepcja implikuje coś jeszcze: mylilibyśmy się co do naszej sytuacji
także wtedy, gdybyśmy
po uzmysłowieniu sobie jej przejściowego charakteru
zapragnęli wyskoczyć w przyszłość i znaleźć się na jakimś następnym
etapie ewolucji naszego gatunku. Na przykład w nadziei, że moglibyśmy
oderwać się od konfliktów nieuchronnie powstających z powodu niewykończenia
naszego obecnego ustroju i rozkoszować się wolną od napięć harmonią bardziej
racjonalnej i obiektywnej rzeczywistości.
Takie pragnienie nie miałoby żadnych podstaw. Stopień doskonałości naszego
przystosowania wyraża się przecież między innymi w tym, że rzeczywistość
nasza, wbrew wszystkim niezaprzeczalnym wadom, reprezentuje jedyny świat,
w jakim możemy wytrzymać.1 Wprawdzie ze względu na udział przypadku
w historii przyrody przyszłość ewolucji jest nie do przewidzenia, ale
wolno nam wysuwać pewne przypuszczenia na podstawie jej dotychczasowego
przebiegu. Między innymi takie, że ze świata wyżej wyewoluowanych potomków
naszego gatunku ulotnić mogą się nie tylko poezja i sztuki plastyczne,
lecz także wszelkie ciepło uczuć. Jakkolwiek by było, przeniesieni tam
czulibyśmy się jak podrzutki. W świecie przyszłości bylibyśmy nie mniej
obcy niż w rzeczywistości międzymózgowia, do której może nas dzisiaj czasami
cofnąć jakiś koszmar
na szczęście tylko na krótką chwilę.
Ale teraz powróćmy już na bezpieczny grunt faktów biologicznych. Zapowiedziałem
przeprowadzenie dowodu na twierdzenie, że ewolucja potrafiła wyciągnąć
korzyść z takich cech naszej rzeczywistości, jak niedostateczna obiektywność
i brak identyczności jakościowej, że z wady potrafiła znowu uczynić cnotę
nowego osiągnięcia.
Struktura czasowa tego, co żyje
Przypomnijmy sobie ów dość dokładnie przeanalizowany przez nas przykład
takiej przemiany, jakim było elementarne biologiczne zjawisko habituacji.
Jako jego przyczynę odkryliśmy także pewną "wadliwość" funkcjonalną: wynikającą
z energetycznych powodów niezdolność biologicznych receptorów do poprawnego
funkcjonowania przez dowolnie długi czas w stanie niezmiennym. Rozpatrując
skutki habituacji, ujrzeliśmy ze zdumieniem, jak wiele pozytywnych funkcji
ewolucja wydobyła z tej nieprzezwyciężonej bariery sprawnościowej. Wada
receptora stała się punktem wyjścia rozwoju niektórych spośród najbardziej
wyrafinowanych układów orientacji, jakimi rozporządza organizm wyższy.
Szczytowym osiągnięciem tej zmiany na lepsze było wykorzystanie zmęczenia
receptora do wyłączania jednakowych informacji napływających ze środowiska.
W ten sposób doszło do definiowania i filtrowania przeciętnego napływu
bodźców z otoczenia. Dzięki temu zaś to, co szczególne, nowe, inne, mogło
być postrzegane coraz lepiej. Zjawisko zmęczenia okazało się więc przydatne
do dokonywania celowego wyboru pomiędzy pochodzącymi z zewnątrz bodźcami.
A to oznaczało jego użyteczność jako funkcjonalnego elementu nowatorskich
układów orientacyjnych.
Dla przykładu prześledziliśmy wtedy dwa przypadki postrzegania wzrokowego.
Najpierw u piskląt, którym habituacja umożliwiła odróżnianie częściej
pojawiających się sylwetek nieszkodliwych ptaków w locie od sylwetek ptaków
drapieżnych, występujących
z konieczności biologicznej
rzadziej. Drugim
przykładem byliśmy my sami. Okazało się bowiem, że osobliwości naszego
postrzegania barw oparte są na tej samej zasadzie: bezbarwna jest dla
nas biel, którą przeżywamy jako przeciętną mieszaninę widzialnego promieniowania
pochodzącego od Słońca, barwność zaś odbieramy jako odchylenie od tej
przeciętnej
zależnie od przewagi danego pasma fal.
Musiałem to wszystko krótko powtórzyć, ponieważ teraz, na wyższym szczeblu,
w szczególnie ciekawym momencie, stajemy przed takim samym stanem faktycznym.
Zależność treści naszego świata od naszych nastrojów na pierwszy rzut
oka wydaje się tym bardziej zastanawiająca, że nastroje te podlegają nieustannym
zmianom i wahaniom. Przyczyną takiego ich "falowania" jest w końcu również
elementarna zasada biologiczna stanowiąca o niepokonalnej barierze ograniczającej
naszą sprawność. I w tym wypadku ewolucja potrafiła z wady uczynić źródło
dodatkowych informacji o środowisku.
Aby to zrozumieć, musimy raz jeszcze zejść do głębin wegetatywnego podłoża,
na którym z czasem osadziło się świadome przeżywanie. Ową wadę, od której
wszystko wzięło początek, odnajdujemy tutaj na poziomie pierwszego szczebla
naszej historii. I znowu brak sprowadza się do bariery ograniczającej
działanie pewnej funkcji, bariery nie do przebycia ze względu na obowiązujące
prawa natury. Jednakże w tym przypadku niemożność jej pokonania nie polega
na uchwytnych powiązaniach sprawności i zużycia energii, lecz na bardziej
subtelnych prawidłach regulacji biologicznej. Ale i te okazały się nie
do przezwyciężenia. One również reprezentowały fakty, z którymi ewolucja
musiała się pogodzić.
Przypomnijmy sobie więc, o co chodzi na tym najniższym piętrze biologicznego
rozwoju od pierwszej chwili aż do dnia dzisiejszego: o zachowanie wewnętrznego
środowiska, niezbędnego do harmonijnego przebiegu skomplikowanych procesów
przemiany materii. Prakomórka usamodzielniła się, oderwała od swego otoczenia.
Z faktu, że izolacja ta nie mogła być całkowita
chociażby ze względu
na przyjmowanie pokarmów i wydalanie odpadów
wynikło elementarne zadanie
nałożone na wszystko, co żyje
zadanie utrzymania własnego porządku wewnętrznego
wobec relatywnego chaosu nieożywionego otoczenia.
Konieczne jest zapewnienie ściśle określonego stężenia takich czy innych
cząsteczek i atomów, tylu a tylu jonów danego metalu, takiej czy innej
ilości soli lub rodnika, a wszystko z zachowaniem największej precyzji.
Minimalne nawet odchylenia powodują załamanie skomplikowanej równowagi
różnorako splecionych procesów chemicznych. Przytaczaliśmy odpowiednie
przykłady.
Temu ogromnemu zadaniu podołać można tylko dzięki układowi regulacyjnemu,
który odpowiada jego złożoności. Podstawową zasadą tego układu jest zasada
sprzężenia zwrotnego.2 Znaczy to po prostu, że rozmaite "wartości
zadane" komórkowej przemiany materii kontrolują się same. Z chwilą gdy
stężenie pewnej substancji odbiega od wartości reprezentującej biologiczne
optimum, to samo odchylenie wyzwala regulację przeciwną, powodującą nawrót
do pożądanego stanu pierwotnego. Dzieje się tak nie tylko na poziomie
najniższym, lecz również na poziomie zespołów wegetatywnych: spadek ciepłoty
ciała wywołuje poprzez rozmaite połączenia, w których uczestniczą także
tarczyca i mięśnie, wzrost produkcji ciepła. Spadek zawartości cukru we
krwi powoduje obniżenie się progów wyzwalania programów służących pozyskiwaniu
pokarmów. I tak dalej.
Jednakże jest pewna rzecz, o której dotąd nie wspomniałem, a która w
tym miejscu naszej historii nagle nabiera znaczenia, mianowicie to, że
owa zasada regulacji przez sprzężenie zwrotne mimo całej genialności ma
podstawową wadę: w żadnym razie nie potrafi naprawdę trwale ustalić żadnej
z tych zadanych wartości, których przestrzegania nadzoruje, a nawet nie
może choćby na krótki czas utrzymać jej na tym samym poziomie. Wszystkie
wielkości kontrolowane przez sprzężenie zwrotne tylko oscylują wokół docelowej
wartości.
Właściwości tej absolutnie nie da się usunąć, ponieważ jest cechą immanentną
układu. A znaczy to, że jest wyrazem i skutkiem samej zasady sprzężenia
zwrotnego. Przecież polega ono właśnie na tym, że każde odchylenie powoduje
wyrównanie przez regulację przeciwną. Nawet gdyby zasada takiej samokontroli
wartości biologicznych była najgenialniejsza, przy stosowaniu jej trzeba
pogodzić się z tym, że odchylenie następuje zawsze, zanim uruchomione
zostaną środki do przywrócenia pożądanego stanu.
Konkretnie znaczy to po prostu, że mechanizm regulacyjny służący utrzymaniu
poziomu cukru we krwi może zostać uruchomiony dopiero wtedy, gdy zawartość
glukozy w surowicy w istotnym stopniu odbiega od biologicznego optimum.
Jeśli ilość glukozy spadła do takiej wartości, następuje mobilizacja rezerw,
o ile one istnieją. Glukoza uwalnia się przez enzymatyczny rozpad glikogenu
z zasobów zgromadzonych w wątrobie i wydziela się do krwi. Jednocześnie
obniża się próg dla programu: pozyskanie pokarmu. Zaczynamy odczuwać głód,
który z wzrastającą natarczywością dociera do świadomości i coraz bardziej
ukierunkowuje nasze zainteresowania, aż do momentu, kiedy ulegamy popędowi
zjedzenia czegoś.
Wskutek tych wewnętrznych i zewnętrznych działań poziom cukru we krwi
zaczyna niebawem wzrastać. Jednakże nawet na tej powrotnej drodze do biologicznie
pożądanego stężenia cukru we krwi układ sterujący tymi funkcjami okazuje
się leniwy. Wzrost wcale nie bywa zahamowany w chwili, w której osiągnięta
zostaje wartość zadana. Uczestniczące w tym procesie hormony nie dają
się tak szybko usunąć z krwi. Uwalnianie glikogenu w wątrobie nie może
się natychmiast zatrzymać. Także uczucie głodu wcale nie ustępuje od razu.
Przede wszystkim również w tym odwrotnym przebiegu obowiązuje reguła,
że mechanizmy mające zahamować dalszy wzrost mogą wejść do akcji dopiero,
gdy zostaną do tego wezwane. Logika wskazuje, że sygnałem tym nie może
być dla nich osiągnięcie wartości zadanej, czyli zamierzonego celu, a
więc jedynej sytuacji, która nie powinna ulec żadnej zmianie. Cały układ
musi więc ponownie wykroczyć poza cel, aż znowu uruchomiona zostanie regulacja
przeciwna, która od nowa rozpocznie tę samą grę.
Obowiązuje to także, gdy jesteśmy syci, obowiązuje zawsze i bez wyjątku,
jak długo żyjemy. Nawet wówczas gdy oscylacje są tak nikłe, że nie pojawiają
się wcale w naszej świadomości jako swoiste przeżycia emocjonalne czy
popędowe. Wówczas także poziom cukru we krwi podnosi się i opada, jak
gdyby w powolnym rytmie falowania morza. Automatyk powiedziałby, że pod
wpływem działania i przeciwdziałania wywołanego przez układ regulacyjny
poziom oscyluje wokół wartości zadanej. Owo sterowanie nie może się dokonywać
w żaden inny sposób; regulacja przez sprzężenie zwrotne nie może przebiegać
inaczej.
Nawiasem mówiąc, tylko teoretyk przywiązany do perfekcjonistycznych wyobrażeń
może to uznać za wadę. Istnieje wiele powodów przemawiających za tym,
że taka forma chwiejnej homeostazy, tj. chwiejnej równowagi funkcjonalnej,
stwarza znacznie lepsze i elastycz-niejsze warunki dla reakcji żywego
organizmu, aniżeli te, które mogłaby zapewnić jakaś doskonała sztywność
wewnętrznego ustroju. Jednakże wobec tej właściwości charakterystycznej
dla sterowania przez sprzężenie zwrotne
pojęcie "bariery sprawnościowej",
obojętne pod względem wartości, jest dopuszczalne.
Skoro w grę tu wchodzi osobliwość absolutnie nieunikniona, wszystko to
dotyczy nie tylko regulacji poziomu cukru we krwi, lecz bez wyjątku wszystkich
wewnętrznych funkcji wegetatywnych naszego organizmu oraz wszystkich innych
organizmów żywych: od temperatury ciała począwszy do stężenia określonych
składników mineralnych w osoczu i płynie tkankowym, od czynności nerek
na trzustce skończywszy. Nawet częstość podziałów komórek naszego ustroju,
która przy normalnym, nie wypaczonym przez chorobę nowotworową rozroście
tkanek jest oczywiście także uregulowana, podlega pewnemu rytmowi, w tym
wypadku stosunkowo powolnemu, bo 24-godzinnemu.
Ten system samoregulacji zdaje się wyciskać swoje piętno na budowie organizmów
także tam, gdzie można by sobie wyobrazić inne rozwiązanie funkcjonalne.
Ale prawdopodobnie zasada oscylacji spowodowana regulacją ze sprzężeniem
zwrotnym została wprowadzona łącznie z usamodzielnieniem się pierwszej
komórki zdolnej do replikacji. Świadczyłoby to o nader czcigodnym wieku
tej zasady, nawet oceniając ją w skali ewolucyjnej. Jako zasada pierwszej
godziny zadecydowała o losach dalszego rozwoju. Może właśnie to jest przyczyną,
że nie znamy prawie procesów fizjologicznych, które nie przebiegałyby
w postaci oscylacji, przeważnie o charakterystycznej częstotliwości.
Tak więc na jednym końcu w paśmie fal krótkich mamy rytm aktywności impulsu
komórek nerwowych naszego mózgu. Częstotliwość mieści się tutaj w rzędzie
wielkości dziesiętnych części sekundy. Na drugim końcu widma natrafiamy
na rytm snu i czuwania.3 Pomiędzy nimi położone są tętno i
oddychanie, okresowe wahania ciśnienia i przepływu krwi oraz
z częstotliwością
mniej więcej sześciu godzin
rytmiczne zmiany ruchowej aktywności mięśni.
Wiemy, że istnieją nie tylko wewnętrzne przyczyny tego, że sen i czuwanie
następują po sobie kolejno podczas 24-godzinnego okresu. Zgodność tego
rytmu z czasowym następowaniem po sobie dnia i nocy jest tak oczywista,
że jeszcze przed kilkudziesięciu laty uważano za samo przez się zrozumiałe,
iż jedno jest przyczyną drugiego. Dzisiaj wiemy, że tak nie jest. Czuwanie
i sen nie są po prostu skutkiem mijania się jasności dnia i mroku nocy.
Jak udowodniły zupełnie bezspornie doświadczenia prowadzone w sztucznym
świetle, czuwanie i sen są także wyrazem endogennej (wewnątrzustrojowej)
oscylacji.
Z drugiej strony jednak te same doświadczenia wykazały również, że ów
24-godzinny rytm wymaga sterowania optycznego za pomocą zewnętrznej zmiany
oświetlenia. Gdy się bowiem w badaniach nad izolacją od światła dziennego
wyłączy tę funkcję wskaźnika czasu, wewnętrzny zegar, tj. wrodzony rytm,
zaczyna odchylać się od dokładnej 24-godzinnej częstotliwości, zwykle
z wyraźnie odczuwalnymi ujemnymi skutkami dla subiektywnego samopoczucia.
Większość ludzi dzisiaj już wie o tym z licznych publikacji ostatnich
lat. Zjawisko zasługuje jednak na wyraźne podkreślenie, potwierdza wszak
ponownie, i to w sposób szczególnie obrazowy, niejednokrotnie już omawiane
tutaj niezwykle ważne twierdzenie współczesnej nauki, że organizm nasz
na szczeblu wegetatywnym wciąż jeszcze stanowi funkcjonalną jedność ze
swym biologicznym środowiskiem.
Tabelaryczne zestawienie najważniejszych rytmów biologicznych. Pola
białe: człowiek, zakreskowane: inne ssaki. Cztery pionowe linie odpowiadają
najważniejszym okresom w środowisku: rytm pływów, periodyczność dobowa,
obieg Księżyca, rok.
Wszystkie te rytmiczne funkcje są najwidoczniej w najróżniejszy sposób
ze sobą sprzężone. Jest to z pewnością rzecz cudowna, z drugiej jednak
strony nie powinna nas ona wcale dziwić. Gdyby bowiem tak nie było, organizm
nasz pod względem funkcjonalnym byłby chaosem. Wszelka żywa struktura
jest strukturą uporządkowaną, chociaż zwykle złożoność jej jest tak wielka,
że z trudem rozpoznajemy ów porządek. Badania nad regulacją czasową żywych
organizmów obecnie wciąż jeszcze są w zalążku.
Jednakże uczeni, którzy poświęcili się badaniom nad rytmami biologicznymi,
czyli "chronofizjologii" (dyscyplina ta nawet nie ma jeszcze ogólnie przyjętej
nazwy), dawno już nie mają żadnych wątpliwości, że zdolność do życia wymaga
również porządku w czasie. Podobnie jak wyspecjalizowane komórki łączą
się w narządy, a narządy żywego osobnika
w anatomicznie uchwytne układy,
tak samo niezliczone i całkowicie różne poszczególne rytmy naszych funkcji
wewnętrznych muszą być wzajemnie harmonijnie zestrojone w jakimś porządku
czasowym. Nawet niewielki zasób wiadomości o tych powiązaniach, którym
obecnie rozporządzamy, pozwala przypuszczać, że ich wzajemny stosunek
jest stosunkiem liczb całkowitych (zob. tabela).4
Nastroje interpretują świat
Tyle, jeśli chodzi o dygresję na temat pewnego wegetatywnego szczegółu.
Ale jakie następstwa ma owa funkcjonalna osobliwość, którą rozpoznaliśmy
na samej górze, na szczycie piramidy?
Stwierdziliśmy niedawno, że to, co rozgrywa się na poziomie mię-dzymózgowia,
przeżywamy jako uczucia, nastroje lub popędy. W zależności od ciągłych
zmian progu bądź gotowości takie czy inne cechy środowiska w naszym przeżywaniu
występują mniej lub bardziej natarczywie jako uwydatnione właściwości
i wymagania.
Obniżenie się progu głodu prowadzi do tego, że z zasobu informacji dostarczanych
przez środowisko docierają wybiórczo te sygnały, które mogą stanowić potencjalne
czynniki wyzwalające, a zatem są związane z kategoriami: "jadalny" i "niejadalny".
W analogiczny sposób podwyższona gotowość seksualna każe ze wzrastającą
natarczywością pojawiać się w świadomości innym, równie swoistym sygnałom
środowiska. Gotowość do lęku zwiększa wrażliwość na jeszcze inne informacje,
tym razem związane albo z przemijaniem świata, albo z jego grozą. Zawsze
z nowym nastrojem zmienia się charakter przeżywanego przez nas świata,
każdy nastrój interpretuje ten świat w sposób odmienny, właściwy danemu
nastrojowi.
Jak więc
przy tych wszystkich powiązaniach
omówiona przed chwilą
osobliwość biologicznej regulacji wszystkich funkcji wegetatywnych odzwierciedla
się w przeżywającej świadomości? Na czym polega odpowiednik psychologiczny
faktu, że regulacja może następować wyłącznie w postaci periodycznych
oscylacji? Otóż twierdzę, iż odpowiednik ten powstaje przez stałe, psychologicznie
nie uzasadnione falowanie normalnych codziennych oscylacji nastrojów,
inaczej mówiąc, że wyjaśniona wyżej osobliwość regulacyjna wegetatywnego
podłoża dociera w takiej formie do najwyższego szczebla, czyli naszego
świadomego przeżywania świata.
Dla uniknięcia nieporozumień trzeba tu jeszcze dorzucić kilka uwag. Co
w tym kontekście znaczy "psychologicznie nie uzasadnione"? Dla jasności
powrócę raz jeszcze do pojęcia porządku w czasie, który jak przed chwilą
powiedziałem, jest nieodłącznie związany z żywym organizmem. Uporządkowana
hierarchia wzajemnie zestrojonych periodycznych funkcji stanowi o tym,
że każdy organizm
a więc my również
jest zdolnym do oscylacji układem.
Chcąc wyrazić się bardziej obrazowo, można by go porównać do dzwonu.
Organizm
tak jak dzwon
jest zdolny do rezonansu, a więc daje się
pobudzać do współoscylacji przez określone częstotliwości pochodzące z
zewnątrz. To, jakie częstotliwości ten efekt wywołują, a jakie pozostają
bez odzewu
zależy od własnego nastrojenia. Odpowiednio do naszych nastrojów
pewne przeżycia, pewni ludzie czy też określone wiadomości mogą doprowadzić
nas do współoscylacji albo też w ogóle nas nie poruszyć
mogą nas zarazić
swym nastrojem lub pozostawić obojętnymi.
Jest to znowu tylko inny aspekt pewnego stanu rzeczy, z którym już mieliśmy
do czynienia: jedności podmiotu i środowiska na poziomie nastrojów. Ale
strzeżmy się przed nadużywaniem prymitywnego porównania z dzwonem. W odróżnieniu
bowiem od tego mechanicznego układu oscylującego organizm żywy może być
również pobudzony samoistnie, endogennie. Wymienione przykłady dotyczyły
wszystkich pobudzeń z zewnątrz, "zarażenia" przez czynniki środowiska,
które tak czy inaczej pobudzają ludzkie nastroje. W grę zawsze wchodziło
to, co psycholog nazywa "umotywowanym", psychologicznie inspirowanym wpływem
na nastrój.
Tymczasem istnieje nie tylko to. Codziennie doznajemy czy też przeżywamy
nastroje, które nie mają psychologicznie inspirowanych przyczyn, nastroje
albo wahania nastrojów nie umotywowane, będące rezultatem czynników endogennych.
Co prawda jesteśmy zawsze skłonni uważać tego rodzaju endogenne wahania
za wyzwolone przyczynami psychologicznymi. Przyczyny przecież nietrudno
znaleźć, zarówno pozytywne, jak i negatywne. Zresztą właśnie wobec owej
zbieżności pomiędzy moim nastrojem a tym, co w środowisku wywiera na mnie
największe wrażenie, rozróżnienie tego, co było przyczyną, a co skutkiem,
nieraz rzeczywiście jest prawie niemożliwe.
Pomimo to nie ma żadnej wątpliwości, że wewnętrzne nastrojenie żywego
organizmu zależy także od czynników endogennych.
Swobodna introspekcja poucza nas, że możemy być w złym humorze nie tylko
wskutek przeżyć, a więc z przyczyn psychologicznych, ale także wówczas,
gdy pozornie nie ma do tego żadnego powodu. Oczywiście, że i wtedy jakiś
powód istnieje. Ale znaleźć go nie można, w każdym razie nie w świadomym
przeżywaniu. W tych przypadkach nastrój rodzi się nie w wymiarze przeżyć,
nie z doświadczeń psychologicznych, lecz z niżej położonych pięter podłoża
biologicznego. Uczucie przytłaczającego przygnębienia, które ogarnia nas
po jakimś gorzkim rozczarowaniu, nie różni się dla nas niczym od podobnego
uczucia, przeżywanego w wyniku fizycznej niedyspozycji, która może nawet
nie objawiać się jeszcze w żaden inny sposób.
Istnieje także stan przeciwny, wprawdzie rzadziej, szczególnie rzadziej
w starszym wieku: nagłe pojawienie się radosnego podniecenia bez żadnej
zewnętrznej, psychologicznie zrozumiałej przyczyny. Kto potrafi dobrze
obserwować samego siebie, potwierdzi, że takiemu wzmożonemu samopoczuciu
pochodzenia endogennego nieraz towarzyszy nawet pewna bezradność: człowiek
szuka powodu tej nie wyjaśnionej euforii, a ponieważ nie może go znaleźć,
zdaje mu się, że to pamięć zawodzi. Tymczasem rzeczywiście tego powodu
nie ma, w każdym razie nie ma go w wymiarze psychicznym. Takie ulotne
przeżycie bezpodstawnego uczucia szczęścia też ma swój odpowiednik w podłożu
biologicznym. Jest nim najwidoczniej osiągnięcie
zawsze krótkotrwałego
stanu szczególnie udanego, szczególnie harmonijnego zestrojenia się
wszystkich wegetatywnych funkcji własnego ustroju.5
Jak z tego widać, stale jesteśmy w jakiś sposób nastrojeni. Zmienia się
znak
dodatni lub ujemny
zmienia się intensywność. Ale wszyscy przez
całe życie nieustannie poruszamy się między biegunem przygnębienia, troski,
braku pewności siebie i lęku a biegunem optymistycznej, pełnej nadziei
przedsiębiorczości, popychającej nas do działania. Właściwie należałoby
powiedzieć, że "coś" porusza nami między tymi dwoma biegunami, ruch inicjowany
jest bowiem bez naszego współudziału.
Dopóki jesteśmy zdrowi psychicznie, nikt nie stanowi tu wyjątku. Intensywność
i częstość tych wahań uznajemy nawet za istotną cechę charakteryzującą
danego człowieka. Sam nasz język zdradza, że tak jest: gdy chcąc kogoś
opisać mówimy o jego "osobowości", podkreślamy tym samym, że jego emocjonalna
swoistość, będąca podstawowym składnikiem osobowości, lepiej go charakteryzuje
w naszych oczach aniżeli jakakolwiek inna właściwość.
Jest to ze wszech miar uzasadnione. Emocjonalna konstytucja człowieka,
a więc jego przeciętny nastrój podstawowy, częstość i rozmiar wahań jego
nastrojów stanowią pod wieloma względami podłoże całej jego psychicznej
aktywności. Jako psychiczny wyraz indywidualnego ustroju wegetatywnego
podłoże to jest przecież zakotwiczone w jego dziedziczności, a tym samym
wrodzone. Oprócz' szerokości pasma, a więc wielkości oscylacji, i miejsca
w widmie
a zatem przeciętnego nastroju podstawowego
do owego psychicznego
podłoża należy wreszcie także emocjonalna stabilność: przez wpływy psychiczne
jeden człowiek daje się szybko i intensywnie wyprowadzić z równowagi nastrojów,
drugi mniej albo prawie wcale.
Jednakże nie chodzi mi tutaj o napisanie wprowadzenia do psychologii
medycznej. Skoro w ostatnich zdaniach przypomnieliśmy sobie o wszechobecności
czynników emocjonalnych, ważne jest dla nas pewne zupełnie szczególne
pytanie: jakie znaczenie dla naszego stosunku do świata ma to nieuchronne
i nieustające oddziaływanie nastrojów? Jakie jest jego podstawowe znaczenie,
jeżeli jednocześnie uwzględnimy dotychczasowe wyniki naszych szczegółowych
rozważań, mianowicie te, że przeżywany przez nas świat zmienia swe oblicze
zgodnie z naszymi nastrojami? Stwierdziliśmy przecież, że ów rzekomo obiektywny
świat pozostaje identyczny tylko w swej przedmiotowości, nigdy w swej
jakości.
W pierwszej chwili znowu wydaje się, jakobyśmy tutaj mogli odkryć aspekt
wyłącznie negatywny. Narzuca się myśl, że bariera sprawnościowa wegetatywnej
regulacji, stanowiąca podstawę całego zagadnienia, tutaj na "górze", na
poziomie świadomego przeżywania, także jest tylko wadą. Czyż to nie właśnie
nastroje tarasują nam drogę do poznania prawdziwej natury świata, która
bez tego może stałaby dla nas otworem? A czy owe stałe wahania nastrojów,
wypływające nieuchronnie z wyjaśnionych tu prawideł regulacji, nie każą
wahać się w tym samym rytmie i w tych samych rozmiarach także wyglądowi
tego świata między biegunami grozy i powabu? Czyżby więc nasze nastroje
fałszowały prawdziwą treść świata?
Emocje jako pomoc w przetrwaniu
Wbrew wszelkim pozorom ten, kto negatywnie osądza wpływ emocji oraz cały
mechanizm, którego są one wynikiem, musi ściągnąć na siebie zarzut oceniania
ludzkiego położenia z błędnej perspektywy. Jak zdarzyło się już nieraz
przy innych okazjach, wrażenie wady, zjawiska negatywnego, jest znowu
tylko wynikiem złego wyboru punktu obserwacyjnego. Tym razem także nie
wolno nam na zagadnienie patrzeć z góry, lecz wyłącznie od strony genetycznej
i historycznej. Sąd o zafałszowaniu może wygłosić tylko ten, kto zna oryginał.
Mówienie o fałszowaniu rzeczywistości świata byłoby dopuszczalne jedynie,
gdybyśmy byli w stanie stwierdzić obiektywne znaczenie świata przez nas
przeżywanego. Taka możliwość jednakże jest dla rodu ludzkiego sprawą dalekiej
przyszłości.
Ale do rzeczy: to, co wywołuje wrażenie, jakoby nasze nastroje tarasowały
dostęp do postrzegania prawdziwej treści świata, jest znowu tylko owym
złudzeniem, któremu zadaliśmy kłam w poprzednim rozdziale. Wrażenie to
rodzi się wszak z wiary, że w naszej ewolucyjnej wędrówce ze świata międzymózgowia
do obiektywnego i racjonalnego przeżywania świata dotarliśmy już do celu.
Tymczasem, jak widzieliśmy, przed nami jeszcze niemały kawałek drogi.
Gdy to uwzględnimy, kategorie oceny zmienią się nagle zasadniczo.
Zrozumiemy, że emocje nie tylko nie zamykają nam widoku świata, lecz
wręcz przeciwnie, wszystkie razem tworzą "narząd postrzegania". Co prawda
postrzegania nie świata obiektywnego, który
podkreślam to raz jeszcze
z naciskiem
w ogóle nie jest nam dostępny i w gruncie rzeczy jest dla
nas nawet niewyobrażalny. Natomiast tym, czego owe emocje dostarczają
w sposób absolutnie niezawodny, jest widok rzeczywistości skrojonej na
naszą miarę.
Przesąd o racjonalnej naturze naszego przeżywania świata jest tak głęboko
zakorzeniony, że muszę raz jeszcze przypomnieć: mózg nasz nie został rozwinięty
przez ewolucję po to, żeby pozwolić nam poznać świat, lecz jedynie dla
umożliwienia nam przetrwania w tym świecie. To, że od pewnego czasu
może od kilku tysięcy wieków
używamy mózgu również do poznawania świata,
odbywa się na takiej samej zasadzie, jak na przykład gra w szachy z zastosowaniem
komputera, wynalezionego przecież do całkiem innych celów. Na pewnym stopniu
złożoności zarówno w technice, jak w ewolucji zupełnie niespodziewani
wyłaniają się nowe obszary swobody.
Sposób, w jaki pod wpływem naszego usposobienia przeżywamy świat, może
wydać się wadliwy z punktu widzenia hipotetycznej inteligencji rozwiniętej
do pełnej racjonalności. Jednakże dla nas, których ewolucyjne miejsce
postoju tak bardzo jest jeszcze odległe od tej możliwości, sposób ten
reprezentuje pewne optimum, podobnie jak wszystkie inne rozwiązania ewolucji.
Świat zasadniczo wciąż jeszcze nie jest dla nas obiektem poznania, lecz
miejscem, w którym musimy przetrwać. Stąd w naszym odczuciu właściwości
świata nie mieszczą się między biegunami: prawdziwy
fałszywy, lecz między
kategoriami: sprzyjający życiu
życiu wrogi. Otóż aparat postrzegania
pod nieustającym wpływem naszych nastrojów pozwala nam bezpośrednio przeżywać
takie właśnie znaczenia. Cokolwiek nas na tym świecie spotyka, jest z
góry zaszeregowane dla nas w tej rubryce: jest przyjemne albo nieprzyjemne,
nęcące albo odpychające, podoba nam się bądź budzi lęk. Kategorie te nie
zawsze bywają dostatecznie natarczywe, abyśmy mogli je świadomie rejestrować.
Mogą nawet przejściowo blednąc wówczas, kiedy robimy użytek z racjonalnego
rozumowania, którym przecież już rozporządzamy. Ale nigdy nie znikają
całkowicie.
Przyroda troszczy się o swoje stworzenia. Podobnie troszczy się o nas
ewolucja. Nie jesteśmy jeszcze dostatecznie rozwinięci, aby można było
nas jako całkowicie pełnoletnich wypuścić spod wszelkiej opieki. Decyzja
o tym, co nam przystoi, a co nie, co dla nas dobre, a co nam może zagrażać,
nie jest pozostawiona naszemu swobodnemu uznaniu. O tym rozstrzyga się
za nas zawczasu. Nie możemy swobodnie wpływać na to, co nam przypada do
smaku, a co zdaje się odstręczające, co może stać się przyczyną radości,
a co lęku. Wszystkie te kategorie przeżywamy zupełnie bezpośrednio jako
właściwości rzeczy, na które natrafiamy.
Decyzji nie powierzono naszej ocenie. Czyjej więc? Otóż sądy wydajemy
ciągle jeszcze na podstawie doświadczeń, które nie my zebraliśmy, lecz
gatunek. Nasza indywidualna zdolność do uczenia się jest bardzo wysoko
rozwinięta, nasza intelektualna zdolność oceny również wyniosła nas daleko
ponad poziom wszystkich innych ziemskich istot żyjących. Ale nawet my
nie stajemy jeszcze wobec świata zupełnie samodzielnie. Nastroje niczym
pępowina zapewniają nam powiązanie ze światem. Także w naszym przypadku
pierwotna jedność organizmu ze środowiskiem nie została jeszcze przełamana.
W ludzkim przeżywaniu działa ona wciąż jeszcze pod postacią harmonijnej
zgodności pomiędzy naszą gotowością wewnętrzną a prezentowanym nam widokiem
świata. Gdy nam jest źle, świat też jest zły. Im gorsze mamy samopoczucie,
tym mniej ma on dla nas atrakcyjnych cech. I znowu nieważne są przyczyny
niezadowolenia. Pamiętajmy, że nawet wtedy, gdy nie ma konkretnego niedomagania
fizycznego, a pojawia się tylko niepojęte dla medycyny obniżenie nastroju,
za przyczynę uznać musimy jakieś zakłócenie wegetatywnej harmonii, owego
zestrojenia wegetatywnych funkcji naszego organizmu.
Sens biologiczny takiej przez nasze usposobienie zbudowanej zgodności
między ego a światem jest oczywisty. Niedostatecznej wydolności, brakowi
rezerw sprawnościowych odpowiada wygląd świata, który zawiera mało pokus,
wyklucza więc zaangażowanie pewnych funkcji. Podobnie jak w stanie nasycenia
znika ze środowiska kuszące działanie rzeczy jadalnych, tak samo w zniechęceniu
czy depresji cały świat traci te właściwości, które mogłyby uczynić go
pociągającym. Dzieje się oczywiście też odwrotnie: nie zakłócone niczym
zdrowie, szczególnie dobra kondycja fizyczna, optymalna harmonia wszystkich
funkcji wegetatywnych mogą psychicznie wyrazić się radosnym podnieceniem,
w którym świat ukazuje się jako pole otwarte dla wszelkich możliwości.
Nie może więc być mowy o tym, aby nasze nastroje zasłaniały widok na
obiektywność świata. Na osiągniętym przez nas szczeblu rozwoju obiektywności
tej jeszcze nie ma. Nigdy dosyć powtarzania tego. Prawdą jest, że nastroje
określają wygląd i treść naszej rzeczywistości. Ale właśnie dzięki temu
zapewniają one zgodność między ego a jego światem z wszystkimi wynikającymi
z tego korzyściami dla naszego biologicznego bezpieczeństwa.
Teraz możemy wreszcie uzasadnić, jakim prawem wolno nam przyznać usposobieniu,
jako sumie nastrojów i afektów, rangę narządu poznania. Przedmiotem poznania
wprawdzie nie może być świat jako taki, ale jest nim nasza rzeczywistość.
Nawiasem mówiąc, widać z tego, że poznanie nie jest tylko sprawnością
odbiorczą i bierną, lecz w pełni aktywną i twórczą. Jako skutek absolutnie
nieuniknionych, a zatem normalnych wahań naszego nastroju
z przyczyn
wyżej opisanych
w rzeczywistości naszej wyłaniają się wciąż od nowa
w ustawicznej przemianie te wszystkie właściwości świata, które mają znaczenie
dla naszego istnienia.6
Niesieni przez to ciągłe falowanie nastrojów dokonujemy więc nieustannie
przeglądu świata pod względem jego możliwości i niebezpieczeństw. Nasze
usposobienie porównać można do promieni reflektora, które nieprzerwanie
wymacują i wprowadzają w nasze pole widzenia spektrum wszystkich znaczeń,
jakie świat trzyma dla nas w pogotowiu. Wzmożone samopoczucie wskazuje
nam nie wykorzystane jeszcze szansę i zachęca do wypróbowania nowych możliwości.
Ale normalne niskie stany, depresja dnia codziennego, spełniają także
swoją rolę: zmuszają do samokrytycznego sprawdzania tego, co osiągnęliśmy,
chroniąc nas przed ryzykiem.
Nie muszę chyba już na zakończenie wdawać się w szczegóły wszystkich
osobliwości świadczących o tym, w jakim stopniu tutaj, na płaszczyźnie
nastrojów, międzymózgowie reguluje jeszcze stosunek człowieka do świata:
jedność podmiotu i świata, brak treści nieważnych, przeżywanie znaczeń
jako właściwości rzeczy, egocentryczna perspektywa wyłaniającej się w
danym nastroju rzeczywistości, w której wszystkie znaczenia ukierunkowane
są na podmiot
wszystko to już poznaliśmy dokładnie. Ów jedyny w swoim
rodzaju narząd poznania, siedziba naszych nastrojów, stanowi więc jeszcze
jeden dowód na twierdzenie, że nie opuściliśmy dotąd całkowicie strefy
pośredniej: zwierzę-człowiek. Inaczej mówiąc, ród nasz jest ciągle w trakcie
ewolucyjnej wędrówki od rzeczywistości międzymózgowia do obiektywnego
świata półkul mózgowych.
Naiwna wiara, że osiągnęliśmy już cel, jest prawdopodobnie przyczyną
tego, iż zwykle nie dostrzegamy poznawczej funkcji naszych nastrojów bądź
osądzamy ją jako zafałszowanie obrazu świata. Tymczasem interpretacja
rzeczywistości przez nasze nastroje nie ma nic wspólnego ze swobodą racjonalnego
spotkania ze światem obiektywnym, istniejącym niezależnie od przeżywającego
go podmiotu. Ale i tak na osiągniętym przez nas szczeblu rozwoju nie ma
jeszcze takiej swobody.
Los nasz jest więc podobny do losu Mojżesza: ukazywała mu się wprawdzie
w dali Ziemia Obiecana, sam jednak nie miał już do niej dotrzeć. Można
by się tutaj jeszcze zastanowić nad tym, czy taka położona w jakiejś ewolucyjnej
przyszłości Ziemia, na której dalecy potomkowie naszego rodu staną może
kiedyś, w pełni racjonalni i swobodni, wobec prawdziwie absolutnego, obiektywnie
danego świata, czy taka Ziemia nam, takim jacy obecnie jesteśmy, wydałaby
się z bliska równie obiecująca. Szczęśliwie nie musimy sobie nad tym łamać
głowy. Pytanie jest zbyteczne chociażby dlatego, że żadnej nie ma wątpliwości,
iż nigdy na tej Ziemi nie staniemy.
Wyszukiwarka
Podobne podstrony:
20 Organizacja usług dodatkowych w zakładzie hotelarskim20 rad jak inwestowac w zloto20 3SH~151 2039 20 Listopad 2001 Zachód jest wart tej mszy20 Phys Rev Lett 100 016602 2008PM20LEGACY FOCUS 2020dictionary 20 7więcej podobnych podstron