Olszakowski Tomasz
Pan Samochodzik I
Potomek
Szwedzkiego
Admirała
OFICYNA WYDAWNICZA WARMIA
WSTĘP
Admirał hrabia Gabriel Oxenstierna stał, opierając się o reling okrętu. Wiała silna
bryza. Nad głową dowódcy łopotały żagle. Spiżowe lufy dział milczały.
- Polacy uciekli jak zające - powiedział kapitan. - To naród gnuśny i tchórzliwy... I nie
potrafią walczyć na morzu.
Admirał kiwnął głową, przyznając mu rację.
- A cóż to takiego? - w jego głosie zabrzmiała pogarda.
Uniósł lunetę do oczu. Od strony wysokiego klifowego sambijskiego brzegu zbliżało
się do nich kilkanaście łodzi. Siedzieli w nich rozebrani do pasa mężczyźni. W słońcu
połyskiwały ich wygolone głowy, jedynie na samym czubku pozostawili wiechcie włosów,
fantazyjnie zakręcone za lewe ucho. Czajki, poruszane miarowymi pociągnięciami wioseł,
mknęły szybko po gładkiej powierzchni morza.
- Co to za jedni? - admirał zwrócił się do kapitana.
Ten przez chwilę obserwował tajemnicze czółna.
- Nie mam pojęcia - powiedział. - Ale u wybrzeży Szkocji widywałem takie łodzie
rybackie... Dziwne, płyną prosto na nas. Może chcą nas zaatakować?
- Bzdura - uśmiechnął się admirał. - Czy takie dłubanki pełne dzikusów mogą zagrozić
okrętom wojennym Jego Królewskiej Mości Karola IX, króla Szwecji? Przecież nie mają
najmniejszych szans w starciu z nami. Choćby dlatego, że to my mamy artylerię... - klepnął
lufę spiżowego działa. - Nie zapominaj, że na tych wodach uciekają przed nami wszyscy...
- Oni mają łuki - przerwał mu kapitan. - Dziwne, to chyba...
W tym momencie z charkotem zwalił się na pokład. Z gardła sterczała mu pierzasta
kozacka strzała.
Admirał popatrzył ze zdumieniem na zwłoki swojego podwładnego.
- Do broni! - krzyknął i schował się za burtę, bo nadleciała kolejna chmura strzał.
Większość z nich była zaopatrzona w specjalne półksiężycowate ostrza. Wystrzelono
je w górę, aby cięły olinowanie statku.
- Artyleria! - krzyknął hrabia. - Ognia, prędzej, do stu piorunów!
Marynarze otrząsnęli się ze zdumienia. Działa okrętu flagowego huknęły nierówno,
jednak kozackie czajki były już zbyt blisko, by pociski mogły wyrządzić im jakąkolwiek
szkodę. Kule gwizdnęły nieszkodliwie nad głowami napastników i upadły daleko w morze.
Hrabia ze zdumieniem zauważył, jak w burtę statku wbijają się dziesiątki lin zakończonych
hakami. Jednocześnie grad strzał przydusił do pokładu załogę sąsiedniego okrętu. Trzeci
wystrzelił ze wszystkich armat prawej burty i kasztelu dziobowego, ale pociski znowu
przeszły górą. Armaty ustawiono tak, by razić okręty podobnej wielkości, a nie płasko ukryte
wśród fal dłubanki.
Hrabia wyrwał szpadę z pochwy i runął naprzód. Jego marynarze wylegli gromadnie
na pokład. Płynący najdalej „Ulv” dał ognia z dział, ale też było już za późno. W dodatku w
ciasnym szyku armaty jednostki stanowiły zagrożenie głównie dla pozostałych okrętów.
Na pokład wdarła się wataha półnagich postaci w postrzępionych portkach. Bose
stopy zadudniły po deskach. Huknęły krócice, marynarze padali pokotem. Część z nich była
uzbrojona w muszkiety, jednak broń ta w walce na bliską odległość okazała się mało
skuteczna. Półtorametrowej długości lufy utrudniały celowanie. Kilkanaście wystrzeliło
kładąc trupem kilku wrogów. Na ponowne nabicie doświadczony muszkieter zużywał co
najmniej dwie minuty; nie starczyło już więc czasu. Obie grupy zwarły się w morderczej
walce wręcz.
Hrabia pchnął szpadą, przebijając jednego z Kozaków.
„Gdzie są nasi kamraci z sąsiednich statków?” - zastanawiał się. „Dlaczego nie spieszą
nam z pomocą?”
Kątem oka spostrzegł, że także „Wąż” uległ atakowi. Tylko „Niedźwiedź” zdołał
wymknąć się z potrzasku i uchodził teraz na otwarte morze, ścigany zajadle przez kilka
czółen.
- To niemożliwe - szeptał sam do siebie, parując kolejny cios.
W dłoniach wrogów błyskały ciężkie kozackie szable, cienkie szwedzkie szpady w
zetknięciu z hartowaną we krwi stalą pękały jak patyki. Tylko artylerzyści uzbrojeni w tasaki
mogli stawić czoła wrogom. Jednak ich siły topniały w przerażającym tempie. Usadowieni na
dziobie łucznicy szyli strzałami. Hrabia poczuł nagły ból nogi. W jego udzie utkwił bełt
wystrzelony z kuszy.
Złapał go dłonią i próbował wyrwać. Siedział jednak bardzo głęboko, może nawet
wbił się w kość? Złapał oburącz, zdecydowany wyszarpnąć za wszelką cenę. W sekundę
później ktoś uderzył go płazem szabli w głowę i wszystko ogarnęła ciemność...
Wódz kozacki Pilip Semenowicz opuścił kowalskiej roboty broń. Ogłuszony admirał
leżał u jego stóp, na zlanym krwią pokładzie. Na smołowanych deskach spoczywali pospołu
Kozacy i Szwedzi. Medyk opatrywał rannych. Jeńcy stali przy relingu. Rzucili szpady i
pistolety. Na ich twarzach malowało się najgłębsze zdumienie. Teraz dopiero spostrzegli, że
Kozaków, wliczając w to zabitych, na pokład wdarło się nie więcej niż dwudziestu. Przybysze
z północy, potomkowie wikingów, z mieszaniną lęku i podziwu obserwowali tych niskich,
kiepsko zbudowanych dzikusów, którzy bez wahania starli się z czterokrotnie liczniejszym,
lepiej uzbrojonym przeciwnikiem i zwyciężyli.
Pilip spojrzał na prawo i lewo i jego twarz rozciągnęła się w uśmiechu. Z czterech
szwedzkich statków trzy zostały zdobyte. Czwarty uchodził, a płynący za nim w czajkach
łucznicy nieustannie szpikowali jego żagle płonącymi strzałami. Straty własne nie były duże.
Obok niego stanął jego przyjaciel, Pawło Wędrowycz.
- Ile może kosztować taki okręt? - zapytał dowódca, klepiąc reling pokryły
rzeźbionymi w drewnie ornamentami.
- Sądzę, że nie mniej niż dziesięć tysięcy dukatów...
- Wygląda na to, że jesteśmy bardzo bogaci - uśmiechnął się Pilip Semenowicz. -
Zamknąć tych wieprzów, a my chyba poszukamy szwedzkiego piwa w ładowni - zwrócił się
do kompanów.
Odpowiedział mu radosny pomruk.
- Haj żywie Pilip Semenowicz! - krzyknął któryś lżej ranny.
- Haj żywie! - podchwyciły wszystkie gardła.
Także na dwu sąsiednich okrętach wzniesiono okrzyki na cześć wodza wyprawy. Z
ładowni wydobyto beczki; szwedzkie piwo okazało się niestety wyjątkowo marne.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
STARE MIASTO W SZTOKHOLMIE • Z WIZYTĄ U KRÓLA • KOZACKIE
CZAJKI NA BAŁTYKU? • ZAGINIONY ADMIRAŁ
Gamle Stan - Stare Miasto w Sztokholmie - jest bardzo rozległe. Większa jego część
leży na wyspie, połączonej z lądem stałymi mostami. Czy jednak słuszne będzie stwierdzenie,
że tylko ta część stanowi Starówkę? Przecież leżące na lądzie stałym i sąsiednich wyspach
dzielnice także można z powodzeniem zaliczyć do starych. Wiele ich domów wzniesiono w
XVI i XVII wieku.
Wysokie kamienice sztokholmskiej Starówki pną się ku niebu górując nad uliczkami,
których szerokość często ledwo wystarcza, by mógł przejechać nimi wóz. Pośrodku miasta
wznosi się całkowicie zabudowane wzgórze, nie zdziwcie się więc, że niektóre przejścia
prowadzą ostro pod górę.
Znajdziemy tu urocze zaułki, gdzie można wędrować po stromych schodkach, i uliczki
wijące się wzdłuż solidnych murów oporowych. Fasady domów pokrywają często kolorowe
tynki, a czasami drewniane deszczułki. Na dachach czerwieni się ceramiczna dachówka lub
leżą szare łupkowe płytki. Tu i ówdzie błyska czerwienią lub zielenią miedziana blacha. Nad
głowami przechodniów wiszą szyldy, malowane przeważnie ręcznie na deskach. W
dziesiątkach sklepików najwybredniejszy nawet turysta znajdzie coś dla siebie. Tu i ówdzie
wnętrza kamienic kryją różne muzea i galerie sztuki.
- Nigdy nie zaznali wojny - powiedział Pan Samochodzik, wyrywając mnie z
poznawczego transu. - Tych ulic na dobrą sprawę nigdy nie zdeptały stopy najeźdźcy. To nie
to, co nasza Starówka w Warszawie, zbudowana od podstaw...
- To prawda - mruknąłem.
Szef przez chwilę wertował plan, a potem ruszyliśmy wąskimi ulicami.
- To musi być gdzieś niedaleko - mruknął.
Spojrzałem na zegarek.
- Mamy jeszcze dwadzieścia minut - uspokoiłem go. - Nie spóźnimy się. A jeśli
nawet, to przecież poczekają...
- Nie wypada, żeby król czekał - uśmiechnął się pan Tomasz.
- Nie wiem - wzruszyłem ramionami. - Nigdy dotąd nie widziałem żywego króla...
- Ja też nie - uśmiechnął się. - Ale, jak to się mówi, zawsze musi być ten pierwszy raz.
Wyszliśmy na brukowany dziedziniec. Za nim wznosił się rozległy budynek.
- Chyba jesteśmy na miejscu - pan Tomasz raz jeszcze rzucił okiem na plan miasta.
- Jeszcze siedem minut - uspokoiłem go. - Nie spóźnimy się. Nie ma obawy.
Ruszyliśmy w stronę wielkich, rzeźbionych drzwi. Dwaj wartownicy w błyszczących
hełmach podnieśli ostrzegawczo dłonie.
- My do króla - powiedział szef po niemiecku, wyciągając z kieszeni zaproszenie.
Zdanie to zabrzmiało cokolwiek dziwnie. Stłumiłem narastający w głębi gardła
chichot. Strażnicy nie dali po sobie poznać, że cokolwiek usłyszeli, ale nie wzbraniali nam już
wejścia. Pan Samochodzik nacisnął klamkę.
- Może warto zapukać? - zapytałem nerwowo.
- Nie wiem, nigdy nie wchodziłem do królewskiego pałacu - mruknął pan Tomasz.
Drzwi ustąpiły. Weszliśmy do rozległego holu. Tu wartowników było więcej. W
przeciwieństwie do tych z zewnątrz, byli ubrani w normalne mundury i zamiast antycznych,
pięciostrzałowych karabinów, mieli pistolety maszynowe w zgrabnych skórzanych kaburach.
Jeden z nich, w błękitnej furażerce, ruszył na nasze spotkanie. Na schodach pojawił się lokaj.
Pan Samochodzik podał nasze zaproszenia. Dowódca warty przejrzał je uważnie.
- Poproszę jakiś dokument - powiedział po polsku, choć z bardzo dziwnym akcentem.
Wręczyliśmy nasze paszporty. Przejrzał je pobieżnie, a potem zwrócił nam z
uśmiechem.
- Jego Wysokość oczekuje - powiedział.
Lokaj poprowadził nas przez labirynt wyłożonych dywanami korytarzy.
- Aleśmy się wkopali - mruknąłem.
Pan Samochodzik nie odpowiedział. Okiem znawcy taksował wiszące na ścianach
obrazy i wazy stojące na marmurowych postumentach.
- Mieszkają sobie ludziska... - zauważyłem.
Nie podchwycił żartu.
- „Dziewczyna zrywająca jabłka” - mruknął cicho. - Obraz z prywatnej kolekcji
Zygmunta III Wazy, zrabowany podczas potopu... „Widok Florencji”, łup z majątku książąt
Czartoryskich. Znałem je dotąd tylko z opisu...
- Nie przyjechaliśmy tu rewindykować nasze zabytki zagrabione 350 lat temu...
- Niestety, nie - westchnął ze szczerym żalem.
Szwedzkie muzea i prywatne kolekcje są pełne cennych dzieł sztuki, które wpadły w
ręce naszych sąsiadów przy okazji rozlicznych wojen toczonych w XVII wieku...
Minęła nas dziewczyna w dresie. Poznałem ją po dużych, brązowych oczach. Nie
dalej jak pół godziny wcześniej kupiłem sobie na pamiątkę pocztówkę z jej podobizną.
Księżniczka Victoria.
- No proszę - mruknął Pan Samochodzik, wyrywając mnie z zamyślenia. - To też
chyba zdobyte u nas...
Na ścianie wisiała szabla, węgierska „batorówka” o rękojeści wysadzanej turkusami.
Lokaj zatrzymał się przed rzeźbionymi drzwiami. Zapukał. Ktoś odezwał się ze
środka. Służący otworzył drzwi i przepuścił nas przodem. Weszliśmy do pomieszczenia,
bardzo ciekawi, co też znajdziemy w środku. Był to chyba gabinet naszego gospodarza.
Oszklone szafy były wypełnione opasłymi księgami w skórzanych, złoconych oprawach. Na
ciężkim, dębowym biurku stał komputer. Podłogę pokrywał perski dywan. Szeroko otwarte
drzwi balkonowe prowadziły na taras.
Właśnie tam na progu stał ON. Nigdy dotąd nie widziałem z bliska króla i teraz
odrobinę się rozczarowałem. Władca był mniej więcej mojego wzrostu. Odrobinę węższy w
barach. Nosił okulary. Wiatr wichrzył jego czuprynę. Nie miał na głowie ani korony, ani
marynarskiej czapki, w której często portretowano go na pocztówkach. A na nogach miał
zupełnie zwyczajne kapcie.
- Witam panów - powiedział po angielsku.
Usiłowałem się ukłonić, ale zupełnie mi to nie wyszło. Król uścisnął nam dłonie. Jego
uśmiech był bardzo serdeczny. Gestem zaprosił nas na taras. Trzy fotele i stolik otaczał
szpaler posadzonych w donicach drzewek pomarańczowych. Zajęliśmy miejsca w fotelach.
Zaraz też pojawiły się dwie służące i błyskawicznie nakryły stolik śnieżnobiałym obrusem.
Porcelanowe talerzyki i srebrne sztućce... Filiżanki o cienkich ściankach. Chińska
osiemnastowieczna porcelana. Przede mną postawiły szklankę i dzbanek, jak się
przekonałem, pełen zielonej herbaty. Musiałem zrobić zdumioną minę, bo król uśmiechnął się
lekko.
- Mam swój wywiad - powiedział.
Po chwili delektowaliśmy się - ja herbatą, szef i król kawą. Na stoliku pojawiły się
różnego rodzaju ciastka.
- Pozwoliłem sobie niepokoić panów - odezwał się władca - ale mam pewną dość nie
cierpiącą zwłoki sprawę.
- W czym możemy pomóc? - zapytał Pan Samochodzik.
Król w zadumie popatrzył na port widoczny pomiędzy pniami drzew.
- Mam do rozwiązania zagadkę historyczną... Nie jest ona może szczególnie trudna,
ale sprawa ta wymaga wiedzy fachowej i dyskrecji. A przy tym intuicji... Nasz wspólny
znajomy, hrabia Michaił Tomatow, powiedział, że można na panach polegać w każdej
sytuacji.
- A więc to jemu zawdzięczamy zaproszenie - domyślił się szef.
Michaił znowu wpakował nas w jakieś kłopoty... Niech ja go dorwę... Pożałuje, że się
w ogóle urodził!
- Postawię sprawę jasno - ciągnął władca. - Moi specjaliści stwierdzili, że zadanie to
jest niewykonalne... Dlatego poszukałem lepszych fachowców - w jego oczach pojawił się
cień powagi.
- Wobec tego zamieniamy się w słuch - powiedział spokojnie pan Tomasz.
- Miesiąc temu zmarł hrabia Sven Oxenstierna, ostatni potomek rodu, który od co
najmniej pięciuset lat wiernie służył naszej monarchii. Pozostały po nim dwa zamki, cztery
ruiny zamków i dobra ziemskie o powierzchni przeszło siedmiu tysięcy hektarów. Stada
zarodowe rasowych krów, udziały w fabrykach, akcje towarzystw żeglugowych oraz rozmaity
inny majątek. W sumie wyceniamy go na jakieś czterysta milionów koron.
„Sto pięćdziesiąt milionów złotych” - obliczyłem błyskawicznie w myślach. Lekko
zakręciło mi się w głowie.
- Hrabia zmarł niespodziewanie na zawał serca i nie pozostawił testamentu - wyjaśnił
król. - Moi historycy przestudiowali dokładnie historię rodziny Oxenstiernów, szukając
jakichś bocznych linii. Prześledziliśmy ich dzieje aż do XIII wieku. I natrafiliśmy na pewien
ślad.
Król wyjął ze skórzanej teczki reprodukcję jakiegoś obrazu. Widniał na nim
mężczyzna ubrany w mundur, ze szpadą u boku. Stał koło tylnego kasztelu okrętu wojennego.
- Admirał Gabriel Oxenstierna - wyjaśnił król. - Jedyny punkt zaczepienia. Wedle
naszych informacji zaginął podczas ataku na jego okręt u wybrzeży Polski. Miało to miejsce
w 1605 roku.
- Mógł zginąć - mruknął Pan Samochodzik. - Wtedy jeszcze rzadko brano jeńców.
- Owszem. Ale po roku przyszedł od niego list. Prosił, aby jego rodzina wypłaciła
okup przedstawicielowi kozackiego atamana Pilipa Semenowicza. Drugi list nie precyzował,
komu ma być wpłacony okup, natomiast nalegał, by kurier z pieniędzmi przybył niezwłocznie
do Polski...
- Można powiedzieć, nasz stary znajomy - zwróciłem się do króla. - To on zrabował
kiedyś rubin, którego kawałki przyozdobiły odnalezioną przez nas Rubinową Tiarę.
Król uśmiechem podziękował mi za wyjaśnienia.
- Rodzina nie wypłaciła okupu. Admirał miał dwóch braci, a ich ojciec leżał na łożu
śmierci. Widocznie doszli do wniosku, że lepiej, aby było ich dwóch, a nie trzech do
podziału. Zwłaszcza, że ujęty przez Kozaków był najstarszy, czyli najbardziej uprawniony do
dziedziczenia... Paskudna sprawa, ale niestety takimi przypadkami usiana jest cała historia...
- Hm - mruknął szef. - I Wasza Wysokość sądzi, że zdołamy odnaleźć potomków tego
człowieka?
- Byłbym niezwykle rad, gdyby się panom udało - powiedział król. - Jeśli nie ma
potomków, rad byłbym wiedzieć, co się stało z nim samym... Zgodnie z naszym prawem,
majątek, jeśli wygaśnie linia główna rodu, przechodzi na własność linii bocznej.
- Czyżby takiej w Szwecji nie było? - zainteresowałem się.
- W tym właśnie problem, że jest - zachmurzył się król. - Ale szkoda oddać ten
majątek w jej ręce...
- Jej? - podchwycił pan Tomasz.
Król otworzył szarą skórzaną teczkę, ozdobioną złoconym monogramem.
- Karen Bark - podsunął nam fotografię. - Główna pretendentka do tego spadku.
Popatrzyłem i ja. Ładna blondynka o twardych, jakby wykutych z kamienia rysach. W
jej oczach było widać upór i chytrość.
- Może nam zagrozić!
- Moje służby doniosły, że tydzień temu wybrała się do Polski - powiedział spokojnie.
- Miałem raczej na myśli, czy jest niebezpieczna - uściślił Pan Samochodzik.
- Jak czołg w składzie porcelany - król ujął uszko osiemnastowiecznej chińskiej
filiżanki i wypił kilka łyków. - Do tej pory niczego nie zdołano jej udowodnić, ale
przypuszczamy, że ma powiązania z międzynarodowymi gangami przemytników dzieł sztuki.
Jeśli odziedziczy kolekcje Oxenstiernów, ulegną one rozproszeniu, a liczne obiekty zapewne
niebawem wypłyną na międzynarodowych aukcjach... Nasz kraj, jak w zasadzie każdy na
świecie, stara się chronić swoje dziedzictwo kulturowe...
- Nie zadowoli się odziedziczoną gotówką? - zapytałem.
- Prawdopodobnie nie. Spieniężenie akcji i nieruchomości będzie trudne i co więcej u
nas dość wysoko opodatkowane... Tymczasem spieniężenie na przykład obrazów Rembrandta
przyniosłoby zyski natychmiastowe i niewidoczne dla naszego fiskusa...
- Ma jeszcze coś na sumieniu? - zaciekawił się szef.
- Była zamieszana w sprawę handlu narkotykami, kilka afer budowlanych, należy do
radykalnej organizacji ekologiczno-feministyczno-anarchistycznej. Podejrzewano ją o
postrzelenie policjanta... Niestety, za każdym razem zdołała się wywinąć.
- Nie da się wykluczyć, że potomkowie admirała, jeśli ich odnajdziemy, będą równie
mało ciekawi - mruknąłem.
- To będziemy się martwili, co z tym fantem zrobić - westchnął.
Pan Tomasz myślał dłuższą chwilę.
- Zadanie wydaje się trudne, ale realne - powiedział wreszcie. - Czy wiadomo na
przykład, w jakim mieście miał być wypłacony okup?
- Niestety nie - powiedział król. - Nie mam żadnych wskazówek, które mogłyby się
panom przydać. Pozostaje omówić kwestię wynagrodzenia...
Z teczki wyjął wydruk komputerowy i położył przed Panem Samochodzikiem. Szef
rzucił nań okiem. Dziesiątki tytułów książek. Starodruki.
- Dwadzieścia sztuk w razie przystąpienia do poszukiwań, czterdzieści w wypadku
odnalezienia - zaproponował król. - Do wyboru z tej listy.
Pomyślałem, że to niewiele... Pan Samochodzik studiował ją w zadumie. A potem
odłożył.
- To nie są książki z Biblioteki Uppsalskiej - powiedział. - Dobrze znam listę dzieł
zrabowanych podczas potopu...
Na twarzy króla pojawił się na moment cień zażenowania. A przecież nie miał się
czego wstydzić. W czasie, gdy Szwedzi najechali Polskę i zdobyli gigantyczne łupy, jego
przodkowie byli jeszcze Francuzami.
- Nie. To z moich prywatnych zbiorów - wyjaśnił. - Biblioteka Uppsalska jest
własnością narodu i nie mogę nią dysponować. Nawet królowie podlegają ograniczeniom
nakładanym przez prawo...
- Szkoda - mruknął szef i ponownie zaczął studiować spis. Wreszcie odłożył go. -
Wolałbym, żeby wyboru dokonali pracownicy Biblioteki Narodowej. Są lepiej zorientowani
w tym, czego nam brakuje...
- Wobec tego proszę zabrać wydruk i jeśli misja panów zakończy się sukcesem, niech
ludzie upoważnieni przez pana zgłoszą się po wybrane pozycje - zaproponował władca. - Do
tego oczywiście zwrot wszelkich kosztów.
Pan Tomasz kiwnął głową, akceptując propozycję.
- Będziemy przysyłali rachunki.
Król wyjął z teczki ozdobionej monogramem dwie koperty. Wytrząsnął z nich
platynowe karty kredytowe Visa.
- Będą ważne przez miesiąc - powiedział poważnie. - Bez limitu wydatków.
Ująłem w dłoń kartę z wytłoczonym moim nazwiskiem. Na całym świecie jest takich
może pięćset... Czy gdy skończy się jej ważność, będę ją mógł zatrzymać na pamiątkę?
- Dziękujemy za zaufanie - szef poważnie skłonił głowę.
Samolot do Warszawy był prawie pusty. Pan Tomasz, jak zauważyłem, mimo
przykrych doświadczeń związanych z lotem do Ameryki, znów nabierał zaufania do
samolotów. Siedzieliśmy blisko ogona; tu nikt nas nie mógł podsłuchać.
- Podsumujmy fakty - Pan Samochodzik od razu przeszedł do rzeczy. - Musimy
odnaleźć potomków człowieka, który trafił do Polski w 1605 roku. Jak zabrałbyś się do
dzieła?
- Sądzę, że należy wybrać się do jakiejś dużej biblioteki i sięgnąć po katalog nazwisk
używanych w Polsce.
Pan Tomasz obrzucił mnie zaskoczonym spojrzeniem.
- Cóż to takiego? - zdumiał się. - Pierwsze słyszę.
- W 1993, gdy nadawano numery PESEL, niejako przy okazji zrobiono spis
wszystkich nazwisk. Komputery były w stanie przeczesać bazę danych, liczącą trzydzieści
dziewięć milionów pozycji, bo tylu zdaje się było wówczas Polaków.
- Miałeś kiedyś to wydawnictwo w ręku? Przyda nam się do czegoś?
- Oczywiście. Podaje wszystkie nazwiska, ilu jest ludzi noszących każde z nich i w
jakich województwach, oczywiście według starego podziału administracyjnego, ci ludzie
mieszkają. Znajdziemy naszych Oxenstiernów, potem weźmiemy książkę telefoniczną i po
problemie.
- Brawo. Moja szkoła - uśmiechnął się szeroko. - Teraz przyjmijmy dwa warianty. Po
pierwsze, że ci potomkowie mieszkają poza obecnymi granicami naszego kraju. Pilip
Semenowicz zapewne zabrał jeńca gdzieś na Ukrainę. Tam miał kumpli, tam łatwo było
ukryć jeńca...
Szef wyjął kserograficzną odbitkę dokumentu otrzymanego od króla.
- Dwanaście tysięcy dukatów okupu...
- Nasz kozacki watażka miał niezły apetyt - mruknąłem. - Ile to było?
- Robotnik na folwarku był w stanie zarobić około ośmiu dukatów rocznie. Zarządca
dóbr ziemskich dostawał rocznie do 300 dukatów... Dwanaście tysięcy było sumą
niewyobrażalną... Choć nasza szlachta potrafiła kupować dzieła sztuki i klejnoty za sumy
jeszcze wyższe. Szczególnie po udanych zbiorach, gdy polskie zboże spławiane do Gdańska
kupowali kupcy hanzeatyccy...
Zamilkliśmy w zadumie.
- Skoro zakłada pan, że Pilip Semenowicz siedział gdzieś na Ukrainie i tam więził
hrabiego, to mógł wybrać na miejsce przekazania pieniędzy Lwów albo Kijów?
- To faktycznie możliwe - uśmiechnął się lekko szef - dlatego nie zakładam, gdzie
więził hrabiego. Mamy za mało danych... Po prostu nie możemy wykluczyć tej Ukrainy. Jak
sądzisz, u nich też robiono spis powszechny? Czy da się poszukać potomków tą samą metodą,
którą planujesz zastosować w Polsce?
- Nie wiem, ale sądzę, że bez trudu ustalimy to na miejscu... Na przykład w Kijowie.
Kiwnął poważnie głową.
- Raczej zajdziemy do ambasady i zapytamy - zasugerował. - Teraz drugi problem -
powiedział poważnie. - Przyjmijmy, że ród wygasł w linii męskiej, natomiast zostały jakieś
kobiety. Nazwisko w ten sposób zaniknie, ale potomkowie być może dadzą się odszukać.
- To może być bardzo trudne - zauważyłem. - Tych potomków po kądzieli może być
cały legion. Zna pan historię ze spadkiem po Kazimierzu Pułaskim?
- Nie - popatrzył na mnie zaciekawiony. - Choć oczywiście postać jest mi znana.
Konfederat barski, który, narobiwszy we Francji długów karcianych, uciekł do Ameryki i tam
walczył w ich wojnie o niepodległość... W USA uważany jest za bohatera narodowego, u nas
też, za to we Francji miłosiernie o nim zapomniano...
- Zgadza, się. Zginął pod Savannah. Za udział w wojnie otrzymał od rządu USA
majątek ziemski w pobliżu wsi Waszyngton. Obecnie to niemal centrum miasta. Tereny
budowlane o ogromnej wartości. To oczywiście kusi rozmaitych pretendentów.
- Pułaski, z tego co wiem, miał dwóch braci. Obaj polegli w czasie konfederacji... I nie
miał dzieci.
- Za to miał dwie siostry, a one dochowały się dzieci - uśmiechnąłem się. - Obecnie z
tych dwu kobiet mamy około pięciuset potomków... Nawet licząc, że niektórzy się tylko
podszywają w nadziei zdobycia części spadku, to i tak jest to liczba bardzo znaczna...
Pan Tomasz poważnie kiwnął głową.
- A tu mamy sytuację jeszcze bardziej skomplikowaną - mruknął. - Cofamy się sto
pięćdziesiąt lat wstecz od czasów Pułaskiego, więc liczba potomków po kądzieli może nam
wzrosnąć... No, ale nic to - pogładził kieszeń, w której spoczywała karta kredytowa. - Jeśli nie
znajdziemy potomków w linii męskiej, trzeba będzie spróbować wyjaśnić jego losy i
prześledzić genealogię od drugiej strony...
Zamyśliłem się, patrząc w okno. Nad Bałtykiem przesuwał się front atmosferyczny,
samolot co chwila przebijał się przez gęste chmury.
- Myślę, że trochę zbyt optymistycznie zakładamy, że byli jacyś potomkowie -
powiedziałem. - Równie dobrze nieszczęsny jeniec mógł zemrzeć w jakimś lochu...
Bezpotomnie.
- Możesz mieć rację. Ale w takim razie nic nie uda nam się ustalić. W dodatku ta
Karen... Ciekawe, co planuje.
- Ciekawe - przytaknąłem. - Może warto by przyjrzeć się jej poczynaniom? Jeśli
bardzo jej zależy na tym spadku, to może zechce konkurenta... zlikwidować.
Szef wzdrygnął się.
- To chyba niemożliwe - mruknął.
- Nie wiem. W grę wchodzi ogromny majątek. Dwa zamki...
- I jeszcze cztery ruiny - uśmiechnął się.
- A sądzi pan, że na ruinach nie można zarobić? Wystarczy postawić przy wejściu
budkę z biletami i już można ciągnąć zyski. Niewielkie w porównaniu z udziałami w
fabrykach i ze stadami krów, ale też pieniądz... Takie sumy mogą wzbudzić silne emocje. I
stać się przyczyną zbrodni. Jeśli ten człowiek żyje, powinniśmy go odnaleźć pierwsi.
- Ale jak ją wyśledzić?
Wyjąłem z kieszeni wizytówkę króla.
- Możemy zadzwonić i poprosić naszego zleceniodawcę, aby ustalił numer
rejestracyjny jej samochodu - zauważyłem.
- Planowałem zacząć poszukiwania od Lublina - uśmiechnął się. - Także dlatego, że w
tamtejszym archiwum są przechowywane dokumenty dotyczące Kozaków rejestrowych... To
da nam możliwość uchwycenia jakiegoś śladu Pilipa Semenowicza. Byłeś kiedyś w Lublinie?
- Nigdy... tylko przejazdem.
Szef uśmiechnął się do swoich myśli.
- Spodoba ci się. To piękne miasto, choć mocno zaniedbane... Ale najpierw... Czeka
cię krótki wypad do Rosji.
Popatrzyłem na niego zaskoczony.
- Do Rosji? - powtórzyłem.
- Zobaczysz Wołgę, królową rosyjskich rzek. I poznasz kilku fascynujących ludzi.
- Mogę prosić o bliższe wyjaśnienia?
- A nie przyszło ci do głowy, że potomkowie Pilipa Semenowicza ciągle żyją? Trzeba
sprawdzić, czy nie mają jakichś zapisków po przodku...
Spojrzałem przez okno. Samolot płynął w powietrzu, a pod nami przesuwała się już
ziemia. Żółte i zielone plamy, przysłonięte lekką mgiełką.
- Polska - powiedział poważnie Pan Samochodzik. - Piękny, żyzny kraj... Od setek lat
przyciągający rozmaitych najeźdźców. Wielu z nich wywiozło stąd gigantyczne łupy...
Szwedzi w czasie potopu zostali wprawdzie wyparci, ale przez kilka pokoleń wspominali tę
wojnę z rozrzewnieniem. Obłowili się na nas, odkarmili. Nie zapominaj, że szwedzka
ekspansja w XVII wieku spowodowana była głównie niedostatkiem pożywienia...
- Niejeden grabieżca pozostał tu na zawsze - powiedziałem poważnie. - Nasz naród
jest bitny, a w XVII wieku na skutek ciągłych wojen byliśmy zaprawieni w rzemiośle
wojennym... Czuję, że podczas naszych poszukiwań otrzemy się o te sprawy...
Samolot schodził do lądowania.
ROZDZIAŁ DRUGI
STANICA NA STEPIE • WYRUSZAMY PO PRZYGODĘ • BIAŁY PAŁACYK •
PIOTREK I MALWINA • PIĘĆ PESTEK POMARAŃCZY • ODROBINA TECHNIKI
Gdy tereny Zaporoża przypadły Rosji, zaczęła się ekspansja Kozaków na wschód.
Wielu siczowców porzuciło ukraińskie stepy szukając nowej przestrzeni życiowej nad
Donem, na Powołżu i na Syberii. Przyciągały ich ogromne słabo zaludnione przestrzenie oraz
wrogowie, z którymi można było walczyć. Przyłączyli się do osiadłych tam Kozaków
rosyjskich. Wspólnie podbijali coraz to nowe ziemie przyłączając je do imperium carów.
Szybko przemieszczające się odziały konnicy były jedyną siłą zdolną zagrozić żyjącym tam
półkoczowniczym ludom. W wojnie domowej stanęli naprzeciw siebie Kozacy, jedni po
stronie białych generałów, drudzy po stronie władzy radzieckiej.
W latach dwudziestych i trzydziestych jednych i drugich zwalczano z bezwzględną
zaciekłością... Stanice spalono, a tradycja w poważnym stopniu zaniknęła. W każdym razie
tak mi się wydawało, gdy po trwającej przeszło trzydzieści godzin podróży wytoczyłem się na
peron stacyjki Swiszczyna, leżącej kilkadziesiąt kilometrów na północ od Wołgogradu.
Wysiadłem z wagonu. Ostre słońce i pachnący sianem wiatr uderzyły mnie jednocześnie w
twarz. Przymknąłem oczy i dłuższą chwilę oddychałem głęboko niebiańskim zapachem.
Wreszcie umilkł niekończący się stukot kół pociągu. Stałem napawając się ciszą, gdy
nieoczekiwanie w moje uszy uderzył skowyt. Otworzyłem zmrużone oczy i rozejrzałem się
szukając źródła dźwięku.
Na wprost mnie, tuż za krawędzią popękanego betonowego peronu zbudowano coś w
rodzaju bramki piłkarskiej z solidnych drewnianych pali. Przywiązany za nadgarstki wisiał na
niej jakiś człowiek, zaś dwaj Kozacy w mundurach krojem przypominających carskie okładali
go bezlitośnie nahajkami. To on tak wył. Brzegiem peronu nadszedł milicjant, popatrzył w
zadumie na egzekucję, po czym wzruszył ramionami i odwrócił się w moją stronę.
- Co tu się dzieje? - wykrztusiłem zaskoczony.
- Kozacki patrol złapał kieszonkowca - wyjaśnił milicjant spokojnym głosem, jakby
tego rodzaju „rozrywki” były tu na porządku dziennym. - Wlepianiu pięćdziesiąt nahajek
zgodnie z prawem Ałmaza Seinenowicza.
- Ale to samosąd - zaprotestowałem. - Powinien stanąć przed sądem...
Milicjant westchnął.
- Widzi pan - powiedział wreszcie - kradzieże kieszonkowe to wedle prawa federacji
wybryki chuligańskie, niska społecznie szkodliwość czynu... Nawet nie ma po co wozić
takiego do sądu, wypuszczają od ręki... A dzięki tym chłopakom mamy spokój z
przestępcami... Nie patyczkują się. Więc dlaczego miałbym im przeszkadzać?
Milicjant poszedł dalej. Kozacy widać wymierzyli przepisaną liczbę uderzeń, bo
odczepili złodziejaszka od pręgierza. Runął bezwładnie w pył drogi. Jeden z katów polał go z
rozmachem wiadrem wody.
- Paszoł k’ dytku, a prijti tu jeszczo raz, kak my tiebia uże proklatejem! - wlepił
kieszonkowcowi solidnego kopniaka w tylną część ciała. Ten pozbierał się i kulejąc opuścił
chyłkiem stację.
Ruszyłem w ich stronę.
- Przepraszam, jak mogę się dostać do Semenowskiej Stanicy? - zapytałem.
- Pan Daniec? - zagadnął wyższy. - Batko Ałmaz wspominał, że ktoś taki ma
przyjechać. Za dworcem czeka na was samochód...
- Jesteście Kozakami z rodu Semenowiczów? - zainteresowałem się.
- Nie, my od batki Jefrema - wyjaśnił niższy. - Semenowicze za wzgórzami, my w
mieście i na zachód...
Ruszyłem w stronę szarych bloków z wielkiej płyty majaczących za dworcem. Na
niedużym placyku czekał strasznie zdezelowany uaz. Obok niego stał młodzieniec lat około
piętnastu. Ubrany był niemal zwyczajnie, tylko papacha na głowie założona mimo upału i
ukraiński haft przy zapięciu koszuli odróżniały go od rówieśników.
- Paweł Daniec - przedstawiłem się.
- Omelajn - uścisnął mi dłoń. - Zapraszam do środka.
Siadłem na siedzeniu obszytym nowym płótnem. Chłopak odpalił silnik i pojazd
potoczył się dziurawą betonową szosą. Bloki i kilka drewnianych ruder pamiętających pewnie
czasy carskie zostały szybko za mami. Droga wiodła przez step.
- Jak minęła podróż? - zapytał.
- Dziękuję, dobrze - odpowiedziałem.
Wjechaliśmy w wąwóz. Drogę przegradzało kilka betonowych kloców - zapora
przeciwczołgowa. Zręcznie manewrując przejechał między nimi.
- Na cóż te zabezpieczenia? - zdziwiłem się.
- Batko kazał. Wcześniej czy później federalni zechcą zrobić za nim porządek - mój
kierowca zasępił się. - A może i nie zechcą, ale lepiej się zabezpieczyć... Bo stąd od kolei
największe niebezpieczeństwo...
Wjechaliśmy na przełęcz. Stał tu szlaban, obok wbito tyczkę. Na żerdzi powiewał na
wietrze koński ogon i proporzec przedstawiający szablę skrzyżowaną z automatem
kałasznikowa na niebiesko-biało-czerwonym tle. Omelajn wysiadł i otworzywszy kluczem
skrzynkę podniósł szlaban. Przesiadłem się za kierownicę i przejechałem. Opuścił ramię
szlabanu i zaraz dosiadł się do mnie.
- Tu zaczynają się nasze ziemie - wyjaśnił.
Jeszcze jedno pasmo wzgórz i moim oczom ukazał się płaski, ciągnący się aż po
horyzont step. Był jednak innego koloru. Zboże. Gigantyczne pole kołchozowe obsiane
żytem.
Ruszyliśmy na wschód. Minęliśmy niewielką wioskę. Chaty z drewnianych bali,
pobielone wapnem tonęły wśród sadów. Nad wsią górował wiatrak dostarczający energię
elektryczną. Ogródki pełne kwiatów. Na ganku jednego z domów wygrzewał się staruszek.
Na skraju wsi dwaj mężczyźni grzebali pod podwoziem lekkiego transportera opancerzonego.
W chwilę później krajobraz zmienił się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Po obu
stronach drogi ciągnęły się ruiny baraków z betonowych płyt. Tu i ówdzie straszyły dziury po
wyrwanych oknach i drzwiach. Na skraju pracował buldożer, podobny do mechanicznego
dinozaura i rozwalał ostatnie stojące budynki.
Kontrast był wręcz upiorny.
- Cóż to takiego? - zapytałem.
- Kołchoz - wyjaśnił Omelajn. - Tu dawniej mieszkali ludzie, ale batko Ałmaz kazał
zbudować wieś, a to wszystko wyburzyć. Jesienią, jak będzie więcej czasu, zasypiemy to
ziemią, żeby śladu nie było.
Minęliśmy rozległe sady. Pomiędzy drzewami leżały rurki, widocznie na suchym
stepie trzeba było intensywnie podlewać. Między drzewami stały dziwne drewniane beczki,
dopiero po chwili uświadomiłem sobie, że to ule. Zaraz potem minęliśmy studnię głębinową.
Pompy napędzał wiatrak, podobny do tych pracujących w Australii, jednak sądząc po kolorze,
blaszane łopatki wycięto ze starej karoserii samochodowej. Cóż, od czasów, gdy w środku
brazylijskiego interioru widziałem indiańską gorzelnię, niewiele rzeczy było mnie w stanie
zdziwić. Za sadem na pagórku stało kilkanaście budynków z czerwonej cegły.
- To nasza przetwórnia - wyjaśnił z dumą młody człowiek - Robimy kompoty w
słoikach, dżemy, przeciery, mrożonki... Wszystko wysyłamy do Wołgogradu...
Szosa przecinała coraz to nowe uprawy. Słoneczniki, kukurydzę...
- No i jesteśmy - wskazał mi wały usypane z ziemi i obłożone kamieniami wyoranymi
prawdopodobnie ze stepu.
Wały otaczał pierścień zapór przeciwczołgowych i solidna transzeja, będąca zapewne
suchą fosą. Przejechaliśmy przez bramę, której pilnował wartownik z automatem
przerzuconym przez ramię. Wewnątrz obwałowań stało kilka silosów na ziarno, magazyn-
chłodnia, park maszynowy z kilkunastoma ciężarówkami. Jedną właśnie ładowano przewożąc
z rampy wózkiem podnośnikowym palety ze słoikami. Wszędzie kręcili się ludzie, każdy coś
robił...
Uaz zatrzymał się przed sporym budynkiem. Wysiadłem. Na mój widok z wnętrza
wyszedł wysoki starzec ubrany po kozacku, z szablą u boku.
- Ałmaz Semenowicz - przedstawił się. - Zapraszam.
Budynek postawiono z drewna i kamieni, dolne partie ścian były najwyraźniej stare.
Gospodarz zauważył moje spojrzenie.
- Stanica pochodzi z początków XIX wieku - wyjaśnił. - W czasie wojny domowej
została niemal całkowicie zniszczona. Dopiero przed kilku laty odbudowałem ją z moimi
krewniakami.
- Zagospodarowanie okolicy budzi szacunek - zauważyłem.
- Widzi pan, gdy tu przyjechałem, w tym zbankrutowanym kołchozie byli robotnicy
zapijali się na śmierć. Zebrałem krewnych, wszystkich potomków Pilipa Semenowicza,
których udało mi się odszukać. Zabraliśmy się ostro do pracy. Z okolicznych kołchozów
ściągnęliśmy rodziny tych, którzy mieli ochotę ciężko pracować. Produkujemy mąkę, cukier,
przetwory, olej, wędliny... I to nie gorsze niż wasze, polskie. Wysyłamy je do kilku
okolicznych aglomeracji. Produkujemy też meble, mamy tkalnię i szwalnię, szyjemy spodnie
i kurtki…
Jego twarz lekko pociemniała.
- Nie mamy jednak praw do ziemi... - dodał ponuro. - Zagospodarowaliśmy step, ale
ziemia w Federacji Rosyjskiej ciągle jest własnością państwa. Nie płacimy też podatków,
inwestycje zjadają dochody... W każdej chwili mogą się do nas dobrać... Ale niech spróbują -
dodał buńczucznie - to zobaczą, jak Semenowicze walczą o swoje. Te ziemie nadał moim
przodkom car. Zapłaciliśmy za nie przelewając krew na polach bitew. Są nasze.
- W Swiszczynie, jak widziałem, też żyją Kozacy...
- Owszem - skinął głową. - Ruch kozacki odradza się. Powoli, bo powoli, ale znowu
stajemy się gospodarzami tej ziemi. Ukróciliśmy przestępczość, walczymy z alkoholizmem...
Z listu Pana Samochodzika wynika, że szukacie papierów po Pilipie Semenowiczu?
- Tak, zainteresował nas jego jeden interes...
- Zapraszam - pchnął drzwi.
Spora sala. Ściany wymurowane z łupanego kamienia. Sufit z grubych nowych belek.
Stoły i fotele prawdopodobnie wytworzone w stolarniach stanicy. Całą jedną ścianę
zajmowały ogniotrwałe szafy na akta. Dostrzegłem jeszcze kserokopiarkę, dość antyczny
model, stojącą pod ścianą.
- Panna Margarieta pomoże w poszukiwaniach - skłonił głowę gestem wskazując mi
niewysoką ciemnowłosą dziewczynę o wystających mongolskich kościach policzkowych. -
Obiad o szesnastej.
Powędrował gdzieś. Przywitałem się z dziewczyną.
- Czym możemy służyć? - zapytała.
- Nie wiem, na ile dobrze zna pani historię rodu... Chodzi mi o morską wyprawę
przeciw Szwedom.
- Oczywiście - uśmiechnęła się. - Kojarzę.
- Szukam potomków szwedzkiego admirała Gabriela Oxenstierny, którego wasz
przodek porwał jako jeńca.
- Trudne, bardzo trudne zadanie - mruknęła. - Ano zobaczmy nasze materiały...
Otworzyła szafę i wydobyła opasłą walizę. Wewnątrz znajdowały się stare
dokumenty. Każdy starannie zabezpieczono umieszczając go pomiędzy dwiema płytkami
pleksiglasu. Widać było, że nie szczędzono zabiegów konserwatorskich, jednak plamy
kolorowych grzybni oraz dziury w miejscach, gdzie papier zbutwiał na pył, były wyraźnie
widoczne.
- Strasznie kiepsko zachowane - mruknąłem.
- Wykopaliśmy je dopiero w zeszłym roku - wyjaśniła - Gdy ukrywano je w czasie
wojny domowej, myślano powszechnie, że ta awantura z bolszewikami potrwa góra trzy
lata... Tymczasem minęło siedemdziesiąt... Papiery były ukryte w metalowych puszkach po
herbacie... Tu jest sucho, ale korozja przegryzła blachę, a wilgoć bardzo zniszczyła papier...
- Jak udało się je odnaleźć? - zainteresowałem się.
- Metodą archeologiczną. Wiedzieliśmy z grubsza, gdzie je zakopano, więc cztery
hektary ziemi zeskrobaliśmy gracami i odnaleźliśmy jamy...
Zasiedliśmy wygodnie za stołem. Pierwsze dokumenty. Listy kancelarii Zygmunta III
Wazy w sprawie zaciągu Kozaków na wojnę ze Szwecją, ustalenia, warunki, obietnice. Potem
roczna przerwa i list kancelarii z prośbą o wyjaśniania w sprawie zaginionego szwedzkiego
admirała.
- Szkoda, że nie robił odpisów swoich odpowiedzi - westchnąłem.
- Może jego listy są gdzieś w waszych archiwach - podsunęła. - A jeśli tak, to
bylibyśmy bardzo wdzięczni za wykonanie kserokopii. Staramy się zbierać każdy okruch
informacji...
- Może coś się uda znaleźć - powiedziałem. - Ale nie chciałbym robić dużych nadziei.
Nasze archiwa w poważnym stopniu zniszczyli hitlerowcy... Czy można stąd zadzwonić?
- Oczywiście - wskazała mi antyczny telefon na korbkę stojący w kącie.
- Do Polski nie da rady - mruknąłem.
- Dlaczego nie? - ze zdziwieniem uniosła grube brwi. - Zaraz połączę.
Wzięła książkę telefoniczną, odszukała numer kierunkowy. Podałem jej numer szefa.
Zaterkotała korbką ładując akumulator. Po chwili wykręciła na tarczy kombinację cyfr.
- Proszę - podała mi słuchawkę. Przyłożyłem ją do ucha.
- Halo? - usłyszałem głos Pana Samochodzika.
Głos był wyraźny, jakbym dzwonił z Warszawy, tylko delikatny szum i serie trzasków
pozwalały się domyśleć, że dzieli nas kilka tysięcy kilometrów.
- Witaj, szefie.
- Paweł? Gdzie jesteś?
- W stanicy Semenowiczów. Szefie, trzeba poszukać listów Pilipa Semenowicza w
archiwum kancelarii królewskiej - tu podałem daty.
Zanotował i rozłączył się.
- A my szukajmy dalej - mruknąłem.
Kilkadziesiąt dokumentów pisanych ozdobną siedemnastowieczną cyrylicą, w
dodatku w języku, który w niewielkim stopniu przypominał współczesny ukraiński...
Zniszczenia i ubytki papieru dodatkowo utrudniały nam lekturę. Zjadłem obiad, potem
kolację. Wreszcie koło północy, gdy traciłem już nadzieję, znalazłem wyblakły strzęp papieru
o wręcz rewelacyjnej treści.
Zaparkowałem Rosynanta koło kolumny Zygmunta. Południe. Z nieba lał się
straszliwy żar. Powietrze nad kamiennymi kostkami dziedzińca falowało. Turyści szukali
cienia. Nawet gołębie ukryły się pod murem zamku. Wewnątrz auta cicho szumiała
klimatyzacja. Grube, lekko przyciemniane szyby chroniły mnie przed upałem i oślepiającym
słonecznym blaskiem.
Pan Samochodzik nadszedł po chwili. Wysiadłem i pomogłem mu upchnąć walizkę w
bagażniku.
- Będę prowadził pierwszy - powiedział, sadowiąc się za kierownicą. - A ty
tymczasem przejrzyj materiały - podał mi kilka stron wydruku.
Przez chwilę siedział nieruchomo, z widoczną przyjemnością wystawiając twarz na
chłodne podmuchy.
- Król działa? - uśmiechnąłem się.
- Raczej jego tajne służby starają się ułatwiać nam pracę - uśmiechnął się lekko. -
Mamy numery rejestracyjne samochodu Karen.
Ruszył Senatorską, koło Teatru Wielkiego zakręcił i zjechał na trasę W-Z.
Przemknęliśmy tunelem i popędziliśmy przez most. Przeglądałem papiery.
- A więc: opel ascona, piętnastoletni, zielonego koloru - powiedziałem. - W Polsce
sporo takich jeździ... Prawdopodobnie ma podrasowany silnik. Szwedzi nie wykluczają, że
Karen zmieni tablice rejestracyjne na polskie, żeby nie rzucać się w oczy, więc podali numery
silnika i podwozia...
- Dużo nam to nie da - westchnął. - Trudno sprawdzać numery podwozia jadącego
samochodu...
- Jest jeszcze coś - zauważyłem. - Jej samochód został zabezpieczony urządzeniem
namiarowym Lo-Jack.
- Czyli teoretycznie można go wyśledzić z satelity? - upewnił się.
- Zgadza się. Podali nam na wszelki wypadek jej kod. Obawiam się jednak, że to
będzie bardzo trudne do wykorzystania...
- Zapewne do śledzenia samochodu przez satelitę uprawnienia ma tylko policja?
- Gorzej, szefie - pokręciłem głową. - Tylko firma, która to instaluje i tylko na
wniosek właściciela. Oni sprawdzają, gdzie jest auto i wtedy kontaktują się z policją.
- A więc informacja bezużyteczna... - pokręcił głową.
Przemknęliśmy ulicą Grochowską i niebawem zakręciliśmy, aby dotrzeć do szosy E-8.
- Straszny dziś ruch - zauważyłem.
- Wczoraj zaczęły się wakacje - wyjaśnił. - To nam trochę pomoże...
Spojrzałem na niego pytająco. Uśmiechnął się, ale nic nie odpowiedział.
Rozmarzonym wzrokiem wpatrywał się w dal. Jego dłonie oparte na kierownicy wykonywały
od czasu do czasu drobny ruch korygujący. Wyglądał na zamyślonego, ale nie musiałem się
obawiać. Wiedziałem, jak świetnie umie prowadzić.
- Co udało ci się ustalić w Rosji? - zapytał nieoczekiwanie.
Pstryknąłem przełącznikiem pod tablicą rozdzielczą. Szyby zaczęły ledwo
dostrzegalnie drżeć. Pan Samochodzik spojrzał na mnie pytająco.
- Użyłem odrobiny pieniędzy z karty - wyjaśniłem. - To zagłuszarka. - Nie zdołają nas
podsłuchać nawet wtedy, jeśli w aucie założyli nam „pluskwę”...
- Interesujące - mruknął. - Czy da się to zainstalować także w moim gabinecie?
- Oczywiście. Zajmę się tym po powrocie. A więc w stanicy mieli bardzo interesujący
dokument. List, który do Pilipa Semenowicza wysłał jego serdeczny druh i przyjaciel...
- Zaciekawiasz mnie...
- Samuel z Niemirowa. Samiłła Niemirycz, jak go zwą Ukraińcy.
Pan Tomasz cicho gwizdnął przez zęby.
- I co ciekawego pisze? - zaciekawił się.
-Zrobiłem tłumaczenie...
Wyjąłem z kieszeni na piersi kopertę.
Dan w Chełmie 4 III 1607
Drogi Pilipie!
Sprawa okupu komplikuje się niemożebnie. Mimo iż upłynęły dwa lata, jeńca Twojego
ciągle poszukują, choć już chyba bez nadziei odnalezienia. Listy posłane do braci jego bez
odpowiedzi pozostają, choć poczmistrz lubelski głową ręczy, że dotrzeć musiały. Może naród
ten bisurmański gdzieś je zagubił? Mniemam, iż należałoby własnego kursora wysłać. Jeśli
jednak zgodę wyrazisz, znam tu człowieka jednego, który tysiąc talarów natychmiast za
więźnia naszego gotów jest wyłożyć. Suma to niewielka i dziesiątej nawet części okupu
wartości nie dostaje, jednak dalsza zwłoka, nie dość, że rodzi koszta nieznośne, to jeszcze
obrócić się przeciw nam może.
Zostawiam tedy sprawę Twojej rozwadze i co umyślisz czynić, daj mi znać bystro.
- Czy jesteś pewien, że chodzi o naszą sprawę? - zapytał wreszcie Pan Samochodzik.
- Tak mi się wydaje - powiedziałem. - Zbieżność dat jest uderzająca. List wspomina o
jakimś wydarzeniu, które miało miejsce około 1605 roku. Mniej więcej od tego czasu obaj
Kozacy przetrzymują jeńca. Jeńca, którego życie wyceniają na około dziesięć tysięcy talarów,
czyli około sześciu tysięcy dukatów...
- W dodatku wysłali listy w tej sprawie - zauważył szef. - Ciekawe. Sądzę, że masz
rację. Tu chodzi o naszego Szweda.
Milczałem przez chwilę.
-A pan co znalazł? - zapytałem wreszcie.
- W Archiwum Koronnym, a raczej w jego pozostałościach, jest jeden list od Filipa
Semenowicza. Niestety, wysłany jeszcze przed wyprawą na Bałtyk. Nic konkretnego. Targuje
się o warunki finansowe zaciągu... Zrobiłem ksero i posłałem Ałmazowi. Uzyskałem jednak
informację, że w Lublinie znajduje się trochę archiwaliów dotyczących Kozaków
rejestrowych i w ogóle województwa ruskiego... Tam postaram się wygrzebać coś jeszcze.
- Ostrożność nie była zbyteczna - mruknąłem. - Ktoś za nami jedzie.
- Kto?
- Niech pan zwróci uwagę na szarego volkswagena.
Pan Tomasz obserwował w lusterku samochód podążający naszym śladem. Dzieliło
nas kilka pojazdów, jednak utrzymywał stały dystans.
- Faktycznie. Ciekawe, kto to.
Przednia szyba była lekko przyciemniana, ale nie na tyle, by nie można było
rozpoznać kierowcy. Przyłożyłem do oczu lornetkę i na zakręcie, gdy samochodu nie
zasłaniały inne pojazdy, zdołałem przyjrzeć się naszemu prześladowcy.
- Niepokoi mnie fakt, że zawsze, gdy tylko robimy coś ciekawego, ktoś pojawia się za
naszymi plecami jak spod ziemi.
- Ciekawe - mruknął pan Tomasz. - Sądzę, że nasz wypad do Sztokholmu nie uszedł
uwagi tej Karen.
Spojrzałem na niego zdezorientowany.
- Dedukcja, Pawle. Karen wyrusza do Polski. Ktoś w otoczeniu króla dowiaduje się,
że zostaliśmy wynajęci do tej pracy. Twój wypad do Rosji to cztery dni, w czasie których ktoś
w Szwecji licząc pewnie na sowite wynagrodzenie ustalił nasze personalia. Dziewczyna
powęszyła w Polsce i zorientowawszy się, kto jest naszym największym wrogiem, wynajęła
go i zleciła mu, aby nie spuszczał nas z oka, jeśli tylko ruszymy się z Warszawy. Batura nie
taki głupi i posłał naszym tropem jakiegoś swojego pomagiera.
- To brzmi prawdopodobnie. I co tu teraz z tym fantem zrobić?
- Obawiam się, że nic. Może najlepiej będzie udawać, że nie zauważyliśmy jego
obecności? A potem, gdy nabierze pewności siebie, nieoczekiwanie uderzyć...
Do Lublina dotarliśmy po przeszło czterech godzinach jazdy. Dochodziło południe.
Wakacje. Na ulicach było widać grupy dzieciaków. Uwolnione ze szkół cieszyły się
odzyskaną swobodą...
U podnóża pagórka, na którym wznosi się lubelska Starówka, wije się uliczka Dolna
Panny Marii. Na jej końcu, na stromym stoku stoi nieduży biały pałacyk - niegdyś rezydencja
rodu Tarłów - spośród których wielu zapisało się chwalebnie w historii miasta i kraju...
Obecnie budynek ten stanowi siedzibę Wojewódzkiego Domu Kultury.
- Mają pokoje gościnne - powiedział szef. - Załatwiłem nam tu zakwaterowanie...
Zaparkowałem przed wejściem. Wysiedliśmy z wozu. Na nasz widok ze schodków
podniosła się dziewczyna. Miała może z szesnaście lat, była ruda jak wiewiórka, a do tego
piegowata... Obok na ławce siedział chłopak o wyglądzie studenta. Z bliżej niezrozumiałych
przyczyn większość przyszłych archeologów ubiorem naśladuje Indianę Jonesa. Szeroki
kapelusz, skórzana torba przerzucona przez ramię, bawełniana koszula z kieszeniami na
piersi... A on wyglądał właśnie na studenta archeologii.
- Pawle, poznaj naszych współpracowników - odezwał się pan Tomasz. - To Piotrek
Kłosiewicz, a to jego kuzynka Malwina.
Uścisnąłem im ręce.
- No cóż - powiedziałem - witamy na pokładzie...
- Piotrek jest studentem bibliotekoznawstwa i historykiem amatorem - wyjaśnił pan
Tomasz. - Przyda nam się ktoś taki do pomocy.
„A więc jednak nie archeolog...” - pomyślałem.
- Jestem zaszczycony mogąc panów poznać - młodzieniec skłonił głowę.
- A ja jestem dobra w komputerach - pochwaliła się Malwina. - Gdyby było trzeba
poszukać czegoś w sieci...
- Raczej nie będzie tam siedemnastowiecznych dokumentów, ale kto wie... - mruknął
Pan Samochodzik. - Na pewno przydasz się nam, młoda damo.
Uśmiechnąłem się, aby dodać im otuchy.
- Nie stójmy tak - zachęcił szef. - Wejdźmy...
Pokoje gościnne były dwiema ciasnymi, ale sympatycznymi klitkami na pierwszym
piętrze. Ja zająłem ten po lewej, a pan Tomasz ten po prawej... U niego też zorganizowaliśmy
pierwszą naradę.
- Ważną rzeczą będzie ustalenie, czy Karen Bark zatrzymała się w Lublinie -
powiedział poważnie szef. - Dobrze znacie miasto? - zwrócił się do naszych przyjaciół.
- Oboje się tu urodziliśmy - wyjaśniła Malwina.
- W takim razie obejdziecie wszystkie hotele - zadysponował. - Przede wszystkim te
droższe.
- Sądzi pan, że powiedzą, kto w nich zamieszka? - w głosie Piotrka zadźwięczała
wątpliwość.
- Raczej nie - uśmiechnął się Pan Samochodzik. - Dlatego użyjemy pewnego fortelu...
Wyjął z torby pomarańczę i pokroił ją zręcznie scyzorykiem. Wydłubał ze środka pięć
pestek. Z torby wyjął czystą kopertę i swoją wizytówkę. Wizytówkę i pestki włożył do
koperty i zakleił ją starannie.
- Będziecie pytali, czy panna Karen Bark już przybyła - napisał jej nazwisko na
kopercie. - Jeśli gdzieś powiedzą, że tak, wtedy poproście o przekazanie jej tego listu.
- O co chodzi z tymi pestkami? - zagadnęła Malwina. - Pamiętam, że w jakimś
opowiadaniu o Sherlocku Holmesie w ten sposób kogoś straszono...
- Dokładnie o to samo mi chodzi - wyjaśnił pan Tomasz. - To informacja dla naszej
przeciwniczki, że zaczyna się wojna. Drugi problem. Ten człowiek - pokazał im fotografię
Jerzego Batury. - To nasz główny przeciwnik. Nie wiemy, czy i tym razem snuje się za nami,
ale przez skórę wyczuwam, że macza w tym palce. Trzeba na niego zwrócić uwagę. Tylko
ostrożnie, to dość bezwzględny typ.
- Też poślemy mu pestki? - zaciekawiła się dziewczyna.
- Nie, to rozegramy subtelniej.
Myślał przez chwilę, a potem wyjął z kieszeni notes. Wyrwał jedną kartkę i nabazgrał
pospiesznie.
Ruscy, którzy przyjechali za Tobą z Warszawy, próbują kupić broń.
Na kopercie napisał nazwisko naszego przeciwnika.
- Niech to wygląda na przyjacielskie ostrzeżenie ze strony miejscowego półświatka -
mruknął. - W każdym razie zanim sprawdzi tę informację, minie trochę czasu. A zatem lećcie
i zadzwońcie, gdybyście czegoś się dowiedzieli - zwrócił się do naszych pomocników. -A
jutro rano zameldujcie się tutaj. Pomyślimy, co dalej.
Polecieli.
- Sądzi pan, że coś znajdą? - zapytałem.
- Nie da się wykluczyć. Chcieli przeżyć przygody, to musimy im ich dostarczyć... A
przy okazji przydadzą nam się...
Dwie godziny później zadzwonił telefon. Piotrek meldował, że w żadnym z hoteli ani
na kempingu nie natrafili na ślad Szwedki i Jerzego. Pan Tomasz słysząc to zafrasował się
wyraźnie...
Poranna narada zaczęła się punktualnie o ósmej rano.
- Zbadaliście wszystkie hotele - mruknąłem w zadumie. - Bez efektu... To może
oznaczać, że Karen nie dotarła do Lublina albo przejechała przez miasto i zatrzymała się
gdzie indziej... Ostatecznie my też nie mieszkamy w hotelu. Mogła wynająć mieszkanie albo
dom gdzieś w pobliżu miasta...
Pan Samochodzik spojrzał w okno.
- Wiesz, co myślę, Pawle? Może popełniliśmy błąd w założeniach? Wybraliśmy
Lublin na swoją bazę, bo tu znajdują się archiwa, w których możemy trafić na jakiś trop... Tu
postanowiliśmy podjąć poszukiwania. A jeśli ona ma lepsze źródła informacji?
- Może policja mogłaby pomóc - podsunął Piotrek. - Macie przecież numery
rejestracyjne tego samochodu.
- Ba - wzruszyłem ramionami. - Pójdziemy na policję i co powiemy? Roześlijcie
wiadomości do wszystkich posterunków, może patrolującym ulice rzuci się w oczy samochód
o takiej a takiej rejestracji... A oni wtedy poproszą o sądowy nakaz...
- Może w takim razie trzeba go zdobyć - zaproponowała Malwina.
- Pójdziemy do sądu i co powiemy? - zapytałem.
- No, że ta kobieta szuka w naszym kraju potomków szwedzkiego hrabiego i trzeba ją
ubiec.
- Szukanie potomków nie jest w naszym kraju zakazane - łagodnie powiedział Pan
Samochodzik. - Poza tym nie możemy nawet wesprzeć się autorytetem naszego ministerstwa,
bo nie pracujemy na jego polecenie, tylko daliśmy się wynająć królowi Szwecji jako
fachowcy... Można powiedzieć, że wykonujemy fuchę w czasie urlopu...
- Teoretycznie moglibyśmy namierzyć jej samochód - powiedziałem. - Ma
wbudowany system nawigacji satelitarnej.
- No, to po kłopocie - Piotrek odetchnął z ulgą.
- Przecież nie pójdziemy do firmy i nie zażądamy, aby odszukali dla nas ten pojazd -
powiedziałem z naganą. - Obowiązuje ich tajemnica zawodowa i ochrona interesów klienta.
Co z tego, że podamy im numer identyfikacyjny?
- A po co nam ich zgoda? - uśmiechnęła się Malwina. - Włamiemy się do sieci
komputerowej, uruchomimy procedury i sami sobie sprawdzimy.
- Nic nie słyszałem - pan Tomasz demonstracyjnie zatkał sobie uszy.
- Ba, tylko jak? - westchnąłem. - Nie wiesz, co to znaczy dostać się do systemu takiej
firmy.
Jej oczy zabłysły.
- Będę potrzebowała laptopa z szybkim modemem - powiedziała poważnie. - To nie
powinno być trudne. Mam specjalne programy do łamania kodów. Może warto je
wypróbować...
- Skąd je masz?! - zdumiałem się.
- Od Ruskich - wyjaśnił Piotrek. - Przywożą na nasz bazar różności...
- No, nie wiem - westchnął pan Tomasz. - To oczywiście nielegalne...
- Owszem - powiedziałem - ale nie wiemy, co ta Karen zrobi tym ludziom, jak ich już
namierzy... Może zechce pozabijać? Uważam, że powinniśmy wykorzystać wszelkie możliwe
środki, aby odnaleźć ich wcześniej. Jak to przeprowadzimy? - zwróciłem się do Malwiny.
- Trzeba będzie znaleźć budkę telefoniczną - uśmiechnęła się. - I potrzebny mi jest
parawan, żeby ją na dwadzieścia minut zasłonić.
- Róbcie, jak uważacie - westchnął pan Tomasz. - Ale ja nie mam z tym nic
wspólnego.
Godzinę później zatrzymaliśmy się przed budką, stojącą na skraju placu Unii
Lubelskiej. Z trzech stron osłaniały ją krzaki. Miejsce wydawało się idealne. Malwina miała
przerzuconą przez ramię torbę ze sprzętem. Przez szparę w niedosuniętym suwaku widziałem
plątaninę kabli i matowy połysk naszego laptopa. Podniosła słuchawkę i przyłożyła ją do
ucha.
- Mamy sygnał - ucieszyła się. - Do dzieła.
Nakryłem budkę grubym płótnem. Ściągnąłem taśmą. I zawiesiłem na niej lipną
kłódkę. Z boku wyglądało, jak gdyby ktoś zabezpieczył telefon pokrowcem. Agrafkami
przypiąłem kawałek szmatki z nadrukowanym napisem: „Obiekt w konserwacji”.
Zanurkowałem pod materiał. Malwina wpuściła w szczelinę czytnika kartę
telefoniczną. Odkręciła oba sitka od głośników i odłożyła je na półkę. Wyjęła mikrofony i
podczepiła do kabli w środku dwa krokodylki. Uruchomiłem laptopa i wsunąłem w gniazdko
modemu odpowiednią końcówkę. Malwina wsunęła w czytnik płytę CD-ROM. Uruchomiła
program. Po chwili nastąpiło połączenie. Na wyświetlaczu automatu przeskoczyły cyfry.
- Mamy 49 impulsów - poinformowałem ją. - Wystarczy.
- Skasuje jak za połączenie miejscowe - wyjaśniła.
Na ekranie wyświetliła się strona firmy. Dziewczynka przebiegła palcami po
klawiszach, uruchamiając służbowe wejście do systemu. Otworzyło się okno i wyświetliło
polecenie wprowadzenia hasła.
- No, to liczymy na ciebie, programiku - wcisnęła ikonkę. CD-ROM wystartował z
szumem.
- Teraz musimy trochę poczekać - uśmiechnęła się. - To może potrwać nawet pół
godziny...
- Nie namierzą nas? - zaniepokoiłem się.
- Na tym etapie raczej nie mają szans. Gdy będziemy w środku, prawdopodobnie tak...
Ale mam program ostrzegający. Zanim ustalą numer tej budki, minie sporo czasu. Potem
jeszcze muszą zadzwonić na policję, żeby nas złapała... To daje nam kilka dodatkowych
minut na ucieczkę...
Minęło pół godziny. Zostało jeszcze 40 impulsów. Wreszcie, gdy już prawie traciłem
nadzieję, na ekranie nieoczekiwanie wyświetliła się kolejna strona.
- Weszliśmy do systemu - poinformowała mnie. - Popatrzmy... Jak miło, wszystko po
polsku...
Przez kilka minut grzebała w jakichś podstronach.
- Dobra, jesteśmy, proszę podać kod samochodu.
Podyktowałem z kartki. W rogu ekranu zapalił się czerwony wykrzyknik.
- Oho - mruknęła - zaczęli nas namierzać.
Na ekranie wyświetliła się mapka. Widniał na niej zielony punkt.
- Samochód stoi w miejscu - powiedziała poważnie. - Proszę zanotować
współrzędne...
Długość i szerokość geograficzna z dokładnością do dziesiątych części sekundy
kątowej. W praktyce oznaczało to lokalizację pojazdu z dokładnością do pięćdziesięciu
metrów.
- Mają nas - mruknęła, wyrywając krokodylki ze słuchawki.
- Ustalili numer budki?
- Chyba tak. Sprzątamy i chodu.
Umieściła mikrofony na miejscu i dokręciła sitka. Wyjęła kartę i nacisnęła widełki.
Przez chwilę słuchała sygnału w słuchawce.
- Działa - powiedziała wyraźnie ucieszona. - To dobrze...
- A gdyby się zepsuło?
Wyskoczyliśmy spod plandeki i pospiesznie ją zwijaliśmy. - Przyszłabym wieczorem i
naprawiłabym. To bardzo prosta konstrukcja...
Starła chusteczką odciski palców ze słuchawki.
Wsadziłem płótno pod pachę, ona zabrała plandekę.
- Jeśli zawiadomili policję, to w tej chwili radiowóz rusza w naszą stronę -
powiedziała patrząc na zegarek. - A jeśli poinformowali wóz patrolowy, to może tu być za
chwilę. Pozdrowienia dla piesków tropiących... - wyjęła z kieszeni miotacz pieprzu i starannie
opyliła podłogę budki.
Nawet to przewidziała. Sprytna dziewczyna. Ruszyliśmy ulicą, potem skręciliśmy w
przecznicę. Po chwili zakręciliśmy jeszcze raz i wyszliśmy na plac Grunwaldzki. Rozejrzałem
się. Człowiek w garniturze z teczką zwrócił moją uwagę. Już go gdzieś widziałem. Wczoraj,
gdy wysiadaliśmy z samochodu? Do diabła...
- Uf - odetchnęła. - No, to do waszej kwatery. Zobaczymy, co nam powiedzą dane,
które zdobyliśmy...
Tajemniczy nieznajomy stał pod murem kościoła. Wydawało mi się, że patrzy w
drugą stronę, ale jeśli miał okulary od wewnątrz napylone srebrem, mógł bez trudu spoglądać
do tyłu...
W chwilę potem byliśmy w pałacyku. Nieznajomy nie poszedł za nami.
- No i co ustaliliście? - Pan Samochodzik uśmiechnął się na nasz widok, ale czułem
jego dezaprobatę.
- Mamy dokładne współrzędne punktu, w którym stoi samochód - wyjaśniłem. - Teraz
wystarczy podstawić je do mapy i po problemie.
Szef wyjął z teczki „Atlas Samochodowy Polski”. Piotrek uśmiechnął się i pokręcił
przecząco głową.
- Tak będzie szybciej - wyjął z walizeczki płytę CD-ROM z „Atlasem geograficznym”
Encarta. Po chwili wyświetlił mapkę.
- Jakaś wioska - pan Tomasz pochylił się nad monitorem. - Krynica.
- Krynica Górska czy Krynica Morska? - zapytałem.
- Tak czy inaczej, to bardzo daleko - westchnęła Malwina. - Czyli Lublin to fałszywy
trop.
- Nie - zaprotestował szef. - To Krynica koło Rejowca.
- Czyli niedaleko - mruknąłem. - Jakieś sześćdziesiąt kilometrów stąd... Ciekawe,
czego tam szuka...
- Ciekawe - przytaknął Pan Samochodzik. - Dlatego, Pawle, wskoczysz do samochodu
i za półtorej godziny zadzwonisz do mnie z Krynicy. Postarasz się na miejscu rozejrzeć i
ustalić co i jak. Weźmiesz Malwinę ze sobą, a ja pędzę do archiwum. Zobaczę, co mają na
temat tej miejscowości. Może w dokumentach majątku trafię na jakiś trop.
- To była wioska należąca pierwotnie do Rejów, a potem do Orzechowskich -
powiedział Piotrek. - Jest tam w lesie taka dziwna wieża...
- O, to już cenna informacja - uśmiechnął się pan Tomasz. - Dziękuję, to nam
zaoszczędzi pracy.
Spojrzałem na zegarek. Była prawie dziesiąta.
- Pojechali - zakomenderowałem po rosyjsku.
Pan Tomasz uśmiechnął się. Widocznie przypomniał sobie Michaiła...
Wyszliśmy przed budynek i załadowaliśmy się do wozu. Zawiozłem pana Tomasza i
jego pomocnika pod archiwum. Wysiedli i weszli po schodkach.
Na ławce po drugiej stronie ulicy siedział długowłosy hipis. Przyciemniłem lekko
szyby i wręczyłem dziewczynie aparat cyfrowy.
- Daj maksymalne zbliżenie i sfotografuj tego oberwańca - poleciłem.
Ruszyłem. Po chwili pokazała mi na wyświetlaczu twarz człowieka z ławeczki.
Żałowałem, że nie przyjrzałem się dokładniej „biznesmenowi”. Na zdjęciu pod ławką leżała
parciana torba. Była na tyle duża, że mogła swobodnie pomieścić marynarkę, krawat i
aktówkę... On czy nie on? Miałem nadzieję, że niebawem się dowiemy.
ROZDZIAŁ TRZECI
WIEŚ KRYNICA • NA TROPIE WROGA • ŚLADY KÓŁ W LESIE • ARIAŃSKA
PIRAMIDA • JERZY BATURA I KAREN BARK • CZŁOWIEK W MASCE • OKO ZA
OKO
Od głównej szosy prowadzącej z Chełma do Krasnegostawu odchodziła w bok wąska
nitka asfaltówki. Skręciłem w nią. Droga prowadziła najpierw wzdłuż ściany lasu, potem
przez pola. Po lewej stronie rozciągał się rozległy widok na łany zbóż. Po chwili znowu
wjechaliśmy do lasu. Tym razem widok otworzył się po prawej stronie. W rozległej dolinie
było widać zabudowania jakiegoś miasteczka. Zatrzymałem samochód.
- Tam w dole to chyba Rejowiec - mruknęła moja towarzyszka, patrząc na mapę.
W oddali koło horyzontu unosił się szary, nienaturalnie wyglądający obłok. Wyjąłem
ze skrytki lornetkę. Zlustrowałem okolicę. Na granicy widnokręgu wznosiło się wzgórze
ozdobione kopułą i wieżą kościoła.
- Tu bliżej Rejowiec, a tam dalej Chełm - mruknąłem. - To szare to widocznie dymy z
cementowni...
- Był pan kiedyś w tych stronach? - zaciekawiła się Malwina.
- W Chełmie i na południe od niego - wyjaśniłem. - Ano, napatrzyliśmy się, to
ruszajmy dalej.
Przejechaliśmy przez jeszcze jeden lasek i naszym oczom ukazały się zabudowania
Krynicy. Domki, częściowo drewniane, częściowo murowane, stały na zarośniętej drzewami
skarpie na prawo i lewo od drogi.
- Sympatycznie tu - mruknąłem. - Przejadę przez wieś i wypatrujmy pilnie
samochodu. Weźmiesz to - podałem jej GPS. - Poszukamy miejsca, gdzie dwie godziny temu
stał samochód Karen. Powiedz mi, jeśli się do niego zbliżymy.
- Na razie mamy około pół kilometra różnicy - mruknęła dziewczyna.
- Dobra. Uwaga, ruszam.
Pojechałem wolno przez wieś. Strzelaliśmy oczami na prawo i lewo, usiłując zajrzeć
na wszystkie podwórka. Bez skutku. Karen na pewno nie była taka głupia i dobrze ukryła
swojego zielonego opla. A może nawet odjechała stąd już kilka godzin temu?
- Jest trzysta metrów stąd - powiedziała Malwina. - Ale teraz odległość znowu się
zwiększa...
Dojechałem do końca wsi i zawróciłem.
- Ani śladu - westchnąłem rozczarowany. - Może samochód parkuje w jakiejś szopie?
Jak sądzisz, musimy jechać na wschód czy na zachód? - zapytałem dziewczynę.
- Na zachód.
Przy pierwszych zabudowaniach spostrzegłem drogę brukowaną kamieniami. Odbijała
gdzieś pod górę. Ruszyłem nią powoli.
- Zbliżamy się - poinformowała mnie. - Co zrobimy, jak ich znajdziemy?
- Podczepimy im pod podwoziem „pluskwę” - uśmiechnąłem się. - Wtedy łatwiej
będzie ich śledzić.
-A jeśli będą siedzieli w środku?
- Najpierw ich znajdziemy, potem się zastanowimy, co mamy robić - uspokoiłem ją.
Droga przez las zakręcała. Na skraju niedużej kałuży wyraźnie odcisnął się bieżnik
opony.
- Świeży trop - mruknąłem. - Jak wskazania?
- Jeszcze około stu metrów.
W lesie wycięto rozległą po lane, która zarastała już drzewkami. Droga, coraz gorsza,
biegła jej skrajem.
- To mniej więcej tutaj - powiedziała. - Na tyle dokładny był namiar.
Ślady przy kolejnej kałuży. Zakręciłem i znowu wjechałem w las. Przed nami
zamajaczyły mury jakiejś budowli. Zatrzymałem Rosynanta i wyskoczyliśmy.
Na ziemi głęboko odcisnęły się ślady kół.
- Samochód stał tutaj - wskazałem. - Chyba co najmniej kilka godzin. Ale
najwyraźniej już odjechał...
- Mieli dwie godziny przewagi... - zauważyła Malwina. -Ale może coś wydedukujemy
z tych śladów?
Pochyliłem się nad miękką ziemią.
- Wysiadły dwie osoby - powiedziałem. - Jedna w adidasach, druga w półbutach.
Sądząc po rozmiarze i kształcie, to mógł być mężczyzna...
- Szwedka ma ze sobą jakiegoś faceta? - zafrasowała się Malwina.
- A ja też mam całą ekipę - uśmiechnąłem się do niej. - Popatrzmy, dokąd poszli...
Budynek, wzniesiony z białego kamienia, był niemal dokładnie sześcienny. Na jego
dachu zbudowano bardzo spiczastą ceglaną piramidę. Dolna część budowli nie miała okien, a
jedynie nieduży, okrągły otwór jakieś pięć metrów nad ziemią.
- Grobiszcze, wieża ariańska, grobowiec Mikołaja Reja - wyrecytowałem. -
Potocznych nazw jest chyba z dziesięć...
Obeszliśmy budynek od lewej strony. Od południa był zaopatrzony w spore wejście,
zabezpieczone metalową kratą.
- Mikołaj Rej został tu pochowany? - zdziwiła się.
- Nie, ale ludność miejscowa sądzi, że tak. To prawdopodobnie kaplica grobowa
Pawła Orzechowskiego, właściciela Krynicy - wyjaśniłem. - Ślady...
Na kamieniach tworzących próg odbijała się wyraźnie świeża plama błota. Kłódki,
która pierwotnie zabezpieczała grobowiec, nie było.
Wyjąłem z kieszeni latarkę, ale w zasadzie nie była potrzebna. Przez drzwi i okrągłe
okna wpadało wystarczająco dużo światła. Wieża miała tylko jedno spore pomieszczenie.
Podłoga znajdowała się około pół metra poniżej powierzchni ziemi. Pokrywało ją gliniaste
namulisko. Sądząc po śladach na ścianach, pierwotnie posadzka była znacznie wyżej.
- Widocznie runęła, zasypując krypty - mruknąłem.
- Albo ktoś jej w tym pomógł - uzupełniła. - Gdy wygnano arian, to pewnie ludzie nie
przepuścili też ich grobowcom.
- Mogło tak być - kiwnąłem głową. - Ciekawe, czego tu szukali nasi przeciwnicy...
Nieoczekiwanie spostrzegłem cieniutką linkę zwisającą z sufitu. Była jasna, zlewała
się z kolorem ścian i dlatego nie zauważyłem jej od razu.
Spojrzałem do góry. Pomieszczenie nakryte było sklepieniem kolebkowym. W
jednym z rogów ziała czarna dziura prowadząca na strych - do wnętrza tajemniczej piramidy.
To właśnie z niej zwisała linka.
Zeskoczyłem na dno wieży i ująłem sznur w rękę. Był bardzo cienki.
- Po tym chyba nikt nie byłby w stanie się wspiąć - mruknęła Malwina. - To mi
wygląda na sznur do wieszania bielizny...
- Nie - zaprotestowałem. - To rdzeniowa linka alpinistyczna, zrobiona z włókien
węglowych wzmocnionych kevlarem. Można na niej powiesić z pół tony obciążenia,
oczywiście pod warunkiem, że tam na górze jest dobrze zaczepiona...
- Obawiam się, że kotwiczka mogła się już poluzować - usłyszałem za sobą.
Obejrzałem się. Na progu stał Jerzy Batura we własnej osobie.
- Już cię wypuścili? - zdziwiłem się.
- Nawet nie posadzili - strzepnął z marynarki niewidoczne pyłki. - Zgłosiłem się jak
dobry obywatel do więzienia w Radomiu, żeby odsiedzieć sześć miesięcy, ale okazało się, że
nie ma miejsc dla takich jak ja, bo w pierwszej kolejności przyjmują trudniejsze przypadki...
A ty, jak widzę, wzorem Pana Samochodzika wciągasz dzieciaki w niebezpieczne przygody...
- Do tej pory nie było niebezpiecznie - warknąłem.
- Och, nic wam z mojej strony nie grozi - uśmiechnął się. - Znalazłem sobie uczciwą
robotę, jestem tłumaczem...
- Z języka szwedzkiego? - zainteresowałem się.
Kiwnął głową.
- Mieszkałem w Szwecji kilka lat - wyjaśnił. - Dobrze znam język...
- A czy ta kobieta wie, kim jesteś? - drążyłem temat.
Ponownie skłonił głowę.
- Więcej - powiedział. - Sama mnie odszukała i zatrudniła.
- Czy poza funkcją tłumacza nie jesteś przypadkiem konsultantem? Czy może na tyle
dobrze zna historię Polski, by samodzielnie odszukać... A czego szuka?
- Akurat na to pytanie nie odpowiem.
- A czy przypadkiem nie dlatego cię wynajęła, że jesteś naszym głównym wrogiem? -
drążyłem temat.
Uśmiechnął się dumnie.
- To się chyba rozumie samo przez się. A tak swoją drogą, skoro wasza komórka jest
nadal częścią centralnego zarządu muzeów, to może zainteresuje was taki drobiazg.
Nie spodziewałem się tego. Skoczył do przodu i zatrzasnąwszy kratę, błyskawicznie
zablokował rygiel niedużą kłódką. Trzasnął zatrzask.
- Znakomita rzecz - powiedział, cofając się przezornie kilka kroków. - Zamek gerdy,
osiem miliardów kombinacji, całość wykonana ze stali samohartującej, praktycznie nie do
przepiłowania. A gdyby nawet, kabłąk nie przekręca się, zabezpieczają go łożyska rolkowe.
Trzeba przeciąć w dwu miejscach... Idealna rzecz do zabezpieczania muzealnych gablotek.
Zresztą sami będziecie mogli się o tym przekonać. Sądzę, że nadal nosisz w podeszwie buta tę
śliczną piłkę, wykonaną w krajach Lewantu... Ciekawym, czy przetnie, czy nie... Możecie
krzyczeć do woli, do wsi jest za daleko, nikt nie usłyszy. Na razie wybaczcie, pożegnam
was... Obowiązki. Zajrzę tu za trzy lub cztery dni... - wykonał dłonią dziwny gest.
- Ty plugawy... - syknąłem.
- Nie taki plugawy - zaprotestował z godnością. - Możecie przepiłować kratę wokoło
kłódki. Zajmie wam to jakieś dwa dni...
Ktoś stanął w drzwiach. Karen Bark. Milcząc obserwowała nas uważnie.
- Wrogowie - powiedziała po angielsku. - Nie wchodźcie mi w drogę. Nigdy.
- Nie wiem, czy pani wie, ale pozbawianie ludzi wolności, a także ograniczanie tej
wolności na przykład poprzez zamykanie w grobowcach, jest w naszym kraju przestępstwem
- warknąłem starannie dobierając nieliczne znane mi szwedzkie wyrazy.
Spojrzała zimno i oddaliła się z godnością.
- Kto to był? - zainteresowała się Malwina. - Ten facet to chyba ten z fotografii?
- Wróg - potwierdziłem i pokrótce opowiedziałem, kim jest Jerzy.
- I jak stąd wyjdziemy? - zafrasowała się. - Skoro tej kłódki nie da się przeciąć...
Uśmiechnąłem się. Z podeszwy buta wyjąłem żydowski włos.
- Kłódki może i nie, ale te zardzewiałe rygle nie powinny stanowić problemu... Parę
godzin to jednak potrwa. Ale najpierw... - spojrzałem na linkę i pokręciłem przecząco głową.
- Nie zbadamy strychu? - zapytała dziewczyna, wskazując gestem linę.
- Sądzę, że chyba nie warto - odparłem. - Pomijając niebezpieczeństwa wspinaczki, z
pewnością nie ma tam nic ciekawego... Nasi przeciwnicy z pewnością dokładnie wszystko
sprawdzili. Zresztą od chwili wybudowania ta wieża musiała być wielokrotnie penetrowana
przez miejscowych poszukiwaczy skarbów i przygód... Myślałem raczej o tym, by rozhuśtać
się do któregoś z okienek i tą drogą wydostać na zewnątrz...
Wyjąłem piłkę i zabrałem się do cięcia kraty. Szło mi to niestety bardzo powoli. Piłka
używana od tak dawna bardzo się już stępiła. Nieoczekiwanie po mocniejszym pociśnięciu
pękła z cichym trzaskiem łamiąc się jednocześnie w trzech miejscach.
Wyjąłem z kieszeni telefon komórkowy i zadzwoniłem do pana Tomasza.
- Witaj - usłyszałem jego głos w słuchawce. - Co u ciebie?
- Siedzę zamknięty w Ariance - wyjaśniłem. - Połamałem piłę i obawiam się, że nie
wydostanę się o własnych siłach.
- Poczekaj - mruknął - masz przy sobie torbę?
- Oczywiście.
- Znajdziesz w niej dwie szpachelki. W krypcie wieży był kanał odwadniający. Jest z
pewnością zamulony i dość wąski, ale myślę, że Malwina jest na tyle szczupła, że się nim
przeciśnie. Dasz jej kluczyki do Rosynanta, w nim jest piła ultradźwiękowa - rozłączył się.
- Pan Samochodzik to ma głowę... - mruknęła z podziwem. - Dlaczego my na to nie
wpadliśmy?
- Nie wiedzieliśmy o tym kanale. Zaraz poszukamy.
Obejrzałem wszystkie ściany i faktycznie w północnej nieco inny układ kamieni
wskazywał na możliwość istnienia poniżej przesklepienia. Wyjąłem z torby małą łopatkę i
wgryzłem się w szarą pylistą ziemię. Po dwudziestu minutach odsłoniłem górną część łuku.
W stronę lasu z krypty wychodził wąski i prawdopodobnie niski kanał. Malwina zmieniła
mnie. Popatrzyłem na zegarek. Siedzieliśmy uwięzieni w wieży od jakichś czterdziestu minut,
a mnie wydawało się, że minęło parę godzin... Odsłoniłem wreszcie wylot kanału.
- Wąsko - syknęła.
Faktycznie. Tunel miał nie więcej niż czterdzieści centymetrów wysokości i najwyżej
pół metra rozpiętości przy dnie. Wypełniały go błoto i kawałki kamienia.
- Dasz rady się tędy przeczołgać? - zapytałem.
Poskrobała się po głowie.
- Myślę, że tak.
Wybierałem błoto i kamienie. Pół metra, metr,
- Gdzieś tu musi się kończyć mur - powiedziałem - jesteśmy już poza wieżą.
Nieoczekiwanie dalszą drogę przegrodziła krata. Żelazne pręty wmurowane przed
czterema stuleciami okazały się nad podziw grube i niestety bardzo solidne. Rdza stoczyła
żelazo tylko po wierzchu. Szarpnąłem, ani drgnęły.
- No, to klops - mruknąłem.
Siedliśmy na kamieniach. Wyjąłem z kieszeni telefon komórkowy i spojrzałem na
wyświetlacz. Był ciemny. Miałem ochotę zakląć, ale obecność dziewczyny powstrzymała
mnie.
- Coś się stało? - spostrzegła moją minę.
- Nie naładowałem telefonu - wyjaśniłem. - Bateria się wyczerpała. - Jeśli nie
odezwiemy się sami, pan Tomasz pewnie domyśli się i wyśle nam kogoś na pomoc -
zauważyła trzeźwo. - Najwyżej posiedzimy tu jeszcze parę godzin.
Było już dobrze po południu. Nieoczekiwanie jakiś cień padł na podłogę. Spojrzałem.
W drzwiach po drugiej stornie kraty stał wysoki postawny mężczyzna w masce na twarzy.
Jego ciemne oczy zlustrowały nas spokojnie. Wyjął z kieszeni łom, wsunął go pod rygiel.
Zaparł się nogą o obmurowanie drzwi i zaczął potężnie ciągnąć. Musiał mieć wręcz
nieprawdopodobną krzepę, bo po kilku minutach żelazo poddało się. Z trzaskiem pękła
zasuwa. Byliśmy wolni. Nieznajomy otworzył kratę.
- Kim pan jest? - zapytałem zdumiony.
Pokręcił przecząco głową i odwróciwszy się na pięcie odszedł do lasu.
- Dziękujemy - krzyknąłem za nim.
Nie odwrócił się. Gdzieś daleko zaterkotał odpalany silnik małolitrażowego
samochodu.
- Kim on był? - zdumiała się dziewczyna.
- Sam chciałbym wiedzieć - westchnąłem. - Możliwości jest sporo... Może Baturę
dręczyły wyrzuty sumienia.
- O, to on ma sumienie? - zdumiała się.
- Czasami się w nim budzą jakieś ludzkie odruchy. Ale to chyba nie on, bo wtedy ten
człowiek miałby klucz. Może król wysłał za nami jakiegoś swojego zaufanego, by nas
nadzorował i chronił... Może jeszcze się spotkamy...
Ruszyliśmy w stronę wozu.
- Trzeba się zaopatrzyć w nową piłkę - zasugerowała Malwina. - Może się przydać.
- Owszem. Tylko gdzie ja taką zdobędę? Tę dał mi jeden znajomy Rosjanin. To dziś
wielka rzadkość... Technika się przydaje, ale potęga ludzkiego umysłu to najważniejsza i
najdoskonalsza broń - powiedziałem.
- No właśnie - w głosie Malwiny dosłyszałem nutkę sarkazmu.
Popatrzyłem przed siebie. Rosynant stał na kapciach. Batura i Karen wykorzystali
nasze uwięzienie, by przedziurawić wszystkie cztery koła. Uruchomiłem silnik. System
uzupełniania powietrza włączył się automatycznie, ale dziury były zbyt duże.
- Ano, nie ma rady - powiedziałem. - Trzeba brać się do roboty.
Umieściłem telefon komórkowy w ładowarce i gdy tylko bateria się nabiła,
zadzwoniłem i uspokoiłem szefa. Wypakowałem lewarek i uniosłem jedną burtę wozu.
Odkręciliśmy koła. Dziewczyna podłubała w przedziurawionej oponie i wyciągnęła solidny
metalowy hak.
- Tym nas załatwili - mruknęła.
Obejrzałem przedmiot.
- Batura po ostatnim wyroku stracił prawo posiadania broni palnej - powiedziałem - a
nie jest na tyle głupi, żeby nosić nielegalną. Natomiast pistolet do wstrzeliwania kołków w
ściany...
- Na to nie trzeba zezwolenia - domyśliła się.
- Właśnie. A w sprawnych rękach to może być straszna broń.
Posługując się łyżką, zdjąłem oponę. Rozdarcie było w sumie dość łatwe do załatania.
Na szczęście miałem ze sobą podręczny zestaw do naprawy dętek. Zakleiłem dziurę, potem to
samo zrobiłem z drugą dętką. Założyłem opony i wyjąłem z bagażnika pompkę nożną.
Wreszcie ciśnienie wewnątrz kół osiągnęło odpowiedni poziom i można je było przykręcić na
miejsce. Wtedy załataliśmy dwa kolejne koła po drugiej stronie.
- Sprawnie nam poszło - mruknąłem, patrząc na zegarek. - Tylko trzy godziny... Czyli
zaledwie trzy kwadranse na koło, wliczając pompowanie...
- Czy dziury w oponach nie będą przeszkadzały? - zafrasowała się Malwina.
- To bardzo gruba guma - uspokoiłem ją - a rozdarcia są wąskie i dość krótkie. Dętki
nie będą się przez nie wydostawać, więc do Lublina jakoś dociągniemy... - wytarłem dłonie w
szmatkę, ale oczywiście nie mogło to zastąpić solidnego szorowania. - Skoro to miejsce
nazywa się Krynica, to gdzieś tu powinno być źródło - mruknąłem.
- Nic mi o tym nie wiadomo - pokręciła głową. - A przez Rejowiec przepływa, z tego
co wiem, rzeczka.
- Przez Krasnystaw płynie Wieprz - uzupełniłem. - A to miasto leży na naszej trasie.
- No, to w drogę do Krasnegostawu - zadecydowała.
Wsiedliśmy do samochodu i ruszyliśmy z kopyta. Jadąc przez wieś, znowu
rozglądaliśmy się za zielonym oplem, ale nigdzie nie udało nam się go wypatrzyć.
- Nie jest dobrze - mruknąłem. - Akcja spaliła na panewce, a w dodatku odkryliśmy
częściowo nasze karty...
- Dlaczego? - zdziwiła się.
- Jerzy Batura już wie, że zdołaliśmy ich jakimś cudem namierzyć w tej dziurze. Teraz
zapewne wyciąga wnioski...
- A może namierzymy ich znowu? - zaproponowała.
- Musielibyśmy wrócić do Lublina - mruknąłem. - Tak czy siak, będą mieli zawsze
godzinę przewagi...
Uśmiechnęła się szeroko.
- Ależ nie - powiedziała, przekrzywiając głowę. - Znajdźmy tylko jakąś budkę
telefoniczną i możemy pomiary powtórzyć natychmiast.
Byliśmy 16 kilometrów od Krasnegostawu. Po dwudziestu minutach zaparkowałem na
rynku.
W cieniu drzew, na słupku, wisiał automat telefoniczny. Ustawiłem samochód tak, aby
częściowo nas zasłaniał. Malwina zręcznie podłączyła się do sieci.
- He he, zmienili hasło, cwaniaczki - mruknęła. - No, to łamiemy raz jeszcze...
Męczyła się prawie godzinę, szukając w jakichś podkatalogach.
- Dobra - powiedziała wreszcie. - Zrobiłam fałszywą tożsamość.
- Co to znaczy? - zainteresowałem się.
- Będziemy mogli logować się do systemu tak jak ich pracownicy - wyjaśniła.
Poczułem jednocześnie podziw i lęk. Odczepiła krokodylki i doprowadziła słuchawkę
do porządku. Sprawdziła, czy wszystko działa.
- Będą potrzebne fundusze na nową kartę telefoniczną - powiedziała.
Wręczyłem jej banknot pięćdziesięciozłotowy.
- Kup kilka, mam przeczucie, że się przydadzą. Odczytałaś pozycję?
- Oczywiście.
Wyjęła z kieszeni namiernik GPS.
- I gdzie są?
- Tutaj - odczytała wskazania. - Nie dalej niż 50 metrów od nas.
Rozejrzeliśmy się odruchowo.
- A niech mnie - mruknąłem.
Zielony opel parkował po drugiej stronie skwerku. Stał w cieniu i dlatego nie
zauważyliśmy go wcześniej.
- Poczekaj tu na mnie - przykazałem.
- Wyrównamy rachunki? - ucieszyła się.
- Właśnie...
Wyjąłem z futerału piłę ultradźwiękową i sprawdziłem poziom naładowania
akumulatora. Podkradłem się do pojazdu wrogów. Włączyłem piłę i pchnąłem ostrzem w
koło. Nawet nie poczułem oporu. Uderzyłem w drugie i wycofałem się.
- A może to nieładnie się mścić? - zafrasowała się Malwina.
- Oko za oko - powiedziałem. - Zresztą przebiłem im tylko dwa koła i są w środku
miasta, gdzie z pewnością znajdą zakład wulkanizacyjny...
- Co robimy dalej?
- Zobaczymy, dokąd pojadą. I będziemy ich śledzili...
- Ale na razie nigdzie nie pojadą - zauważyła rozsądnie.
- Dlatego mamy pół godziny, które przeznaczymy na to, żeby coś zjeść - wyjaśniłem.
- Uwaga, wychodzą - ostrzegła.
Wskoczyliśmy pospiesznie do Rosynanta. Pstryknąłem przełącznikiem, zmieniając
kolor nadwozia z granatowego na szary. Tablice rejestracyjne obróciły się wokół osi,
odsłaniając umieszczone pod spodem mołdawskie. Przyciemniłem szyby.
Ostrożność nie była bezzasadna. Do opla podeszli kobieta i mężczyzna, w którym
mimo odległości rozpoznałem Jerzego Baturę. To on pierwszy zorientował się, co się stało.
Kopnął ze złością w oponę, a potem zaczął się rozglądać. Zauważył nasz pojazd i ruszył ku
nam przez park.
Sprawdziłem zamki. Podszedł zupełnie blisko i oglądał auto, najwyraźniej nie mając
pewności, czy to nasz wóz, czy może jednak inny. Dłuższą chwilę kontemplował mołdawskie
tablice rejestracyjne. Moja towarzyszka z trudem tłumiła chichot. Wreszcie nasz przeciwnik
wyjął z kieszeni notesik, przepisał starannie widniejące na tablicach oznaczenia i odszedł. W
połowie parku odwrócił się i pogroził nam pięścią.
- Zawsze był domyślny - mruknąłem.
Niebawem podjechał wóz techniczny pomocy drogowej i dwaj technicy wymienili
przebite koła na nowe.
- No i koniec przedstawienia - mruknąłem, obserwując, jak odjeżdżają.
- Możesz sprawdzić, dokąd się udali?
Malwina znowu ruszyła do budki telefonicznej. Tym razem załogowała się
błyskawicznie.
- Jadą w stronę Chełma - zameldowała. - I zakręcają do Krynicy.
- Skąd wiesz? - zdumiałem się.
- Zanotowałam w pamięci GPS kilka namiarów, jak jechaliśmy przez wieś.
Uniosłem brwi z uznaniem. Sprytna mała.
- No cóż - mruknąłem - skoro wrócili do domu, to chyba pora też na nas.
Zatrzymałem się jeszcze na chwilę przy dworcu PKS, gdzie kupiliśmy sobie po
zapiekance. Niebawem pędziliśmy szosą na Lublin.
- No, to mamy za sobą chrzest bojowy - powiedziałem wesoło.
- I kto wygrał?
- Na razie jest remis, ale sytuacja ze strategicznego punktu widzenia jest trochę lepsza
dla nich - westchnąłem. - Wyraźnie czegoś szukają, bo nie sądzę, żeby urządzili sobie kwaterę
w Krynicy tak bez powodu... Musi być jakaś przyczyna... My szukamy dopiero tropu w
archiwach w Lublinie. Oni najwyraźniej wiedzą już z grubsza, w jakiej okolicy szukać... I to
właśnie mnie niepokoi.
- I jeszcze ten typ w masce - dodała. - Nie jest po naszej stronie ani po stronie
Batury...
- Jest po naszej - zaprotestowałem - przecież nas uwolnił. - Mógł to zrobić również na
jego polecenie. Sądzę jednak, że to ktoś jeszcze inny. Trzecia siła biorąca udział w naszej
rozgrywce.
Dokumentów dotyczących wsi Krynica było niewiele. Ich poszukiwanie utrudniał
fakt, że lubelskie archiwum nigdy nie zostało do końca skatalogowane. Wprawdzie zbiór
dokumentów podzielono tematycznie, jednak nie sposób było się zorientować, jakie
konkretnie wchodzą w skład poszczególnych zespołów.
- Narobimy się przy tym, panie Tomaszu - powiedział w zadumie Piotrek otwierając
kolejny skoroszyt. - Ale cóż, sam wybrałem taki zawód.
- Masz coś ciekawego? - zagadnąłem.
- Jeden dokument z XVIII wieku. Weksel zastawny. Rejowie rozliczając się miedzy
sobą obciążyli hipotekę wsi.
- U mnie też żadnych Szwedów - dodałem zamykając swój skoroszyt. - Co porabia
nasz cień?
Piotrek kryjąc się za zasłonką ostrożnie wyjrzał przez okno.
- Na skwerku nie widać nikogo - zameldował. - A przepraszam. Jest. Siedzi pod
drzewem na ławce.
- Ciekawe - mruknąłem.
- Ma pan jakieś teorie co do tego, kim on jest? - zainteresował się mój młody
przyjaciel wracając do pracy.
- Sam spróbuj odgadnąć - zasugerowałem.
- Możliwości jest cała masa - zauważył. - Ale w zasadzie sprowadzają się do dwu
rozwiązań. Ten człowiek może nas dyskretnie obserwować na zlecenie króla Szwecji albo na
polecenie Karen lub wynajętych przez nią pomocników...
Zamyśliłem się.
- To chyba jeszcze ktoś inny - powiedziałem. - Trzecia siła biorąca udział w naszej
rozgrywce...
ROZDZIAŁ CZWARTY
BOGATY KLIENT Z KARTĄ • NARADA • WIEŚCI Z UKRAINY •
PRZEGLĄDAMY DOKUMENTY • SIŁA BOJOWA KOZACKIEJ
FLOTY
Wróciliśmy do naszej kwatery. Pana Tomasza jeszcze nie było. Nie miałem pojęcia, w
jakim archiwum buszuje, więc zadzwoniłem do niego, ale miał wyłączony telefon
komórkowy. Malwina poleciała do domu na obiad, a ja wykorzystałem czas, żeby podjechać
do stacji kontroli pojazdów.
- Chciałbym wymienić ogumienie - powiedziałem do ponurego faceta w drelichowym
kombinezonie.
- Jeep grand cheeroke - mruknął, patrząc na mój pojazd. - To będzie kosztować... -
nieoczekiwanie przestał być ponury.
„A żeby cię...” - pomyślałem.
Mechanik pochylił się nad kołem i obejrzał dziury.
- Ktoś bardzo pana nie lubi - powiedział. - Można byłoby oczywiście spróbować
skleić stare opony, ale to dużo nie da...
Zamyślił się głęboko.
- Trudno - machnąłem ręką. - Ile będą kosztowały nowe opony i dętki?
- Oj, drogo - westchnął facet marzycielsko.
A potem wymienił zawrotną sumę. Zaraz jednak szybko policzyłem, ile kosztowała
mnie wymiana koła kilka lat temu. Pomnożyłem to przez cztery i stwierdziłem, że ten
warsztat oferuje wymianę ogumienia znacznie taniej. Suma nadal była jednak zawrotna.
- Honorujecie karty płatnicze? - zapytałem.
- Tak, Visa, American Express, Mastercard...
Wyjąłem swoją.
- To u kierownika - machnął w stronę budynku. - Proszę iść i płacić, a ja się zajmę
ogumieniem.
Wjechałem na stanowisko robocze. Podniósł potężnym lewarem jeden bok
samochodu. W każdym jego ruchu widać było precyzję i doświadczenie. Mogłem bez obaw
powierzyć mu Rosynanta.
Wszedłem do kantorka.
- Jeep grand cheeroke, całkowita wymiana ogumienia - powiedziałem do wychudłego
staruszka siedzącego za biurkiem.
- Oj, to będzie kosztowało - uśmiechnął się staruszek.
- Już mi to powiedział pański pracownik - ja też się uśmiechnąłem.
- Płaci pan gotówką?
- Kartą.
Położyłem platynową kartę kredytowana biurku. Drgnął i zbliżył ją do oczu. Gdy
podniósł głowę, na jego twarzy malował się szacunek. Otworzył okno.
- Hej, obiboki, pomóżcie Łysemu przy samochodzie! - ryknął. - Klientowi się spieszy.
Trzech mechaników porzuciło swoje zajęcia i pospieszyło pomóc ponuremu.
- Kawy, herbaty? - zagadnął kierownik.
- Nie, dziękuję - pokręciłem głową.
I tak nie miał tu nigdzie ekspresu ani czajnika...
- Proszę, pan spocznie - wskazał fotel. Spod dziurawego obicia niebezpiecznie
sterczały sprężyny. - Zaraz wystawimy rachunek...
Faktycznie, bardzo szybko się z tym uwinął. Cały czas spoglądał przy tym z czułością
na moją platynową kartę. Z dziedzińca dobiegł zgodny okrzyk.
- Już gotowe - oddał mi z niechęcią plastykowy kartonik. - Gdyby jeszcze kiedyś coś
pan chciał naprawiać, to tylko u nas...
Pożegnałem się. Po chwili jechałem już wąskimi ulicami Lublina. Westchnąłem w
duchu. Przyjemnie było przez chwilę poczuć się jak bogaty gość z platynową kartą
kredytową...
Nieoczekiwanie spostrzegłem pana Tomasza. Szedł w zadumie chodnikiem.
- Może podrzucić? - zapytałem, zrównując się z nim.
- O, już jesteś - ucieszył się. Usadowił się w samochodzie.
- No i czego się dowiedzieliście? - zapytał, gdy ponownie ruszyłem.
- Batura - mruknąłem.
- Co? Znowu on?
- Właśnie. Wkręcił się na tłumacza do tej Szwedki. Dzisiaj buszowali w Krynicy,
potem pojechali na obiad do Krasnegostawu.
Streściłem mu nasze przygody. Zamyślił się głęboko.
- Potępiam wszelkie bezmyślne próby odwetu - powiedział surowo. - Żeby mi to było
ostatni raz. A więc oglądali grobowiec Orzechowskiego...
- W Krynicy mają kwaterę... - powiedziałem poważnie.
- Skąd to przypuszczenie? - zaciekawił się.
- Widzi pan, rano byli w Krynicy, namierzyliśmy ich z satelity. Dwie godziny później,
gdy dotarliśmy na miejsce, Batura ciągle jeszcze tam był. Przejechaliśmy przez wieś dwa
razy, wypatrując ich samochodu. Musiał nas wtedy zauważyć. Dojechaliśmy do wieży, a on
pojawił się chwilę później. Był lekko zasapany, co może świadczyć, że przybiegł ze wsi, żeby
zobaczyć, co robimy. Zresztą dziś wieczorem sprawdzimy raz jeszcze. Jeśli znowu odczyt
wskaże Krynicę, to będziemy mieli pewność...
- No cóż, twoja teoria jest spójna - uśmiechnął się.
- Jeszcze jedno. Pojechali na obiad do Krasnegostawu. To może świadczyć, że
mieszkają w małej dziurze, gdzie nie ma restauracji. A czego pan się dowiedział?
- Niewiele - westchnął. - Jak się przypuszcza, wieża powstała około 1605 roku. Była
konserwowana w XX wieku. Wymieniono wówczas kamienne zwieńczenie piramidy. Nie
wiadomo, czy jest to grobowiec. Podczas konserwacji przekopano dno budowli, ale nie
natrafiono na ślady pochówków. Za to ujawniono tunel biegnący w stronę lasu. Do
Orzechowskiego należały tylko dwie wsie, można więc powiedzieć, że był to drobny
szlachetka, bo jego sąsiad, Mikołaj Rej z Nagłowic, miał ich kilkanaście... Z drugiej strony
Orzechowski był przez jakiś czas wojewodą chełmskim...
- Ten drobny szlachetka musiał mieć dwór, a podczas przejazdu przez wieś nie
zauważyłem niczego podobnego...
- Dwór mógł być drewniany. Zawalił się lub spłonął, minęło blisko czterysta lat. Poza
tym jako wojewoda mógł mieszkać w Chełmie lub na zamku w pobliskim Krupem, które też
należało do niego. Potem wieś przeszła w inne ręce, ten ktoś miał siedzibę gdzie indziej...
Teraz nawet śladu nie ma. Zresztą o Krynicy nie znalazłem prawie żadnych danych. Tu w
Lublinie nie ma żadnych dokumentów należących do rodziny Orzechowskich. To najgorszy
możliwy trop...
- Więc dlaczego oni tam kwaterują? - mruknąłem w zadumie.
- Sądzę, Pawle, że po prostu Batura ma tam jakichś kumpli, krewnych, kogoś, u kogo
może się zatrzymać, wynająć pokój...
Zaparkowałem przed ośrodkiem i poszliśmy do pokoju szefa. Pan Tomasz powiesił na
ścianie sporą mapę dawnego województwa chełmskiego i wbił w nią czerwoną szpilkę.
- Krynica - wyjaśnił. - Jeśli nie można zdobytych danych rozgryźć, należy opracować
je od strony statystyki. Może coś się wyklaruje. A może nie - dodał cicho, jakby sam do
siebie. - Możesz podłączyć się do telefonu z laptopem? Chciałbym ściągnąć pocztę
elektroniczną.
Po chwili komputer zaczął ściągać wielki list. Trwało to dziesięć minut.
- Coś do pana - mruknąłem.
- Ach - rozpogodził się - z Ukrainy, od Semenowiczów.
- Są załączniki - powiedziałem. - Jakieś pliki graficzne... Odłączyłem kabel.
- Możesz wydrukować? Niewygodnie czyta się z ekranu... - poprosił Pan
Samochodzik.
Wykonałem polecenie. Po chwili szef trzymał w ręce dwadzieścia kartek pokrytych
odręcznym pismem.
- Cyrylica - zauważyłem, patrząc mu przez ramię.
- Tak. Siedemnastowieczna cyrylica, język ruski, czyli można powiedzieć
staroukraiński... Trzeba to będzie rozszyfrować...
- Nabrałem trochę wprawy czytając ich dokumenty w stanicy - zaofiarowałem się. -
Wprawdzie pomagała mi dziewczyna...
- Znasz i rosyjski, i polski, więc powinieneś sobie poradzić. Ja znam
starocerkiewnosłowiański, więc nie powinniśmy mieć z tym problemów. Tylko jeszcze wyślę
podziękowania - zastukał w klawiaturę.
Do późna w nocy przeglądaliśmy dokumenty. List do hetmana siczowego z prośbą o
przysłanie czterech najlepszych szkutników, listy do innych kozackich dowódców z
propozycjami wzięcia udziału w planowanej „wycieczce po Bałtyku”.
- Fascynujące - powiedział pan Tomasz - ale to wszystko dotyczy okresu przed
pochwyceniem hrabiego...
- Niech pan spojrzy na to - podałem mu kartkę, którą przeglądałem. - List od jakiegoś
Kozaka, który towarzyszył polskiej delegacji do Szwecji. Opisuje Sztokholm i sugeruje, że
niegłupio byłoby złupić to miasto... Istna fantastyka naukowa...
- Niekoniecznie - Pan Samochodzik popatrzył w zadumie przez okno. - Kozacy na
swoich czajkach parokrotnie napadali na tureckie miasteczka nad Morzem Czarnym... Gdyby
tak założyli osiedla na przykład w Inflantach albo Kurlandii, mogliby wykorzystać
doświadczenia zdobyte na południu do łupienia brzegów Szwecji...
- Szwedzi mieli potężną flotę wojenną - zaprotestowałem. - To, że Kozacy zdobyli
tamte okręty i pochwycili admirała...
- Kozacy potrafili dzielnie stawiać czoła tureckim galerom wojennym, które były
uzbrojone nie gorzej niż szwedzkie karawele. Ot, jeszcze jedna niewykorzystana szansa
historii. Na razie nic ciekawego nie znalazłem, ale Ałmaz w swoim liście pisze, że jeszcze
poszuka w papierach...
- Jakie plany na jutro? - zapytałem.
- Sądzę, Pawle, że jutro pojedziemy razem rozejrzeć się w terenie... Wprawdzie bez
badań archiwalnych raczej nic nie znajdziemy, ale liczę na szczęśliwy traf. Może coś
wydedukujemy z ruchów przeciwnika.
Poszedłem do swojego pokoju. Przed udaniem się na spoczynek spojrzałem przez
okno. Nigdzie nie udało mi się wypatrzyć naszych tajemniczych prześladowców, ja jednak
czułem, że gdzieś tam są... Po dniu wypełnionym pracą i przygodami wystarczyło, że
przyłożyłem głowę do poduszki i natychmiast zapadłem w głęboki sen.
ROZDZIAŁ PIĄTY
MIASTO REJÓW • PAN TOMASZ SZUKA FRYZJERA • CIEKAWE HOBBY
NASZEJ PRZECIWNICZKI • NA CMENTARZU • W URZĘDZIE GMINY W REJOWCU
O siódmej rano na przedmieściach Krasnegostawu było chłodno i mgliście. Popijałem
z kubka gorącą kawę. Kofeina wolno wędrowała wraz z krwią do mózgu, który leniwie podjął
wreszcie pracę. Szef obserwował Malwinę, która, oparłszy laptopa o półkę w budce
telefonicznej, ustalała położenie przeciwnika.
- Trochę mnie ta technika przerasta - mruknął.
- Po to właśnie wynajmujemy fachowców - powiedziałem. - Grunt to specjalizacja...
Kiwnął głową.
- Mam wrażenie, że to trochę nieetyczne - westchnął.
- Panie Tomaszu, na wojnie w starciu z wrogiem wolno przecież używać forteli...
- Niby tak, ale...
Malwina rozłączyła się i wytarłszy starannie słuchawkę chusteczką, wsiadła do
samochodu. Piotrek, drzemiący na tylnym siedzeniu, obudził się.
- Nadal są w Krynicy - poinformowała nas.
- Czyli potwierdza się twoja teoria, że tam mają swoją bazę - zauważył szef. - Wobec
tego ruszajmy...
- Jakie plany? - zainteresował się Piotrek.
- Musimy znaleźć fryzjera. Na przykład w miasteczku Krupe. To chyba najbliżej
Krynicy?
- Przejeżdżaliśmy tamtędy - powiedziałem. - To zupełna dziura. Fryzjera trzeba
poszukać tu albo w Rejowcu.
- Rejowiec jest daleko od Krynicy?
- Około sześciu kilometrów.
- Zaryzykujemy. W drogę - rozkazał.
Pojechałem. Rejowiec, założony w 1542 roku przez znanego staropolskiego pisarza
Mikołaja Reja, jest obecnie sporym sennym miasteczkiem, rozciągającym się głównie wzdłuż
szosy prowadzącej z Chełma do Krasnegostawu i odnogi wiodącej w stronę zbudowanego w
okresie międzywojennym Rejowca Fabrycznego. Do miasteczka można dotrzeć pekaesem,
ale jeździ on dość rzadko i nieregularnie. Można tu oczywiście dojechać, tak jak my,
samochodem.
- Jakie dziwne domy - mruknęła Malwina, patrząc na zabudowania po obu stronach
ulicy.
- Typowe pożydowskie budynki - wyjaśnił pan Tomasz - charakterystyczne dla tych
okolic. Parter murowany najczęściej z miejscowego białego kamienia, piętro dobudowane z
drewna...
Zatrzymałem się przed jednym z budynków. Nieduży, wzniesiony z pustaków
sześcian, przyjemnie kontrastował z ruderami wokoło. „Fryzjer męski” - widniało na szyldzie.
- Nie nadaje się - powiedział pan Tomasz. - Szukamy innego.
Spojrzałem na niego zdumiony, ale posłusznie ruszyłem. Niebawem zatrzymaliśmy
się przed kolejnym zakładem. Ten mieścił się dla odmiany w najkoszmarniejszej ruderze przy
ulicy. Szyld głosił, że jest to fryzjer damski, ale szef uśmiechnął się tylko, gdy zwróciłem mu
na to uwagę.
- Tego właśnie szukałem - i wysiadłszy zniknął w zakładzie.
- Zwariował? - zaciekawiła się Malwina.
Pokręciłem przecząco głową.
- Szef wie, co robi - wyjaśniłem. - Zawsze, nawet jeśli jego działania wydają się
dziwne, w rezultacie przynoszą zamierzony efekt...
Pan Samochodzik wyszedł po półgodzinie z ładnie przystrzyżonymi włosami.
- Do rachunku króla doliczmy dwadzieścia złotych - powiedział zadowolony,
sadowiąc się w samochodzie...
- To chyba trochę nieetyczne, wliczać w koszta poszukiwań nową fryzurę -
powiedziałem.
- To były działania operacyjne...
Widząc moją zdumioną minę, roześmiał się.
- Pawle, kiepski detektyw z ciebie.
- Kiepski - przyznałem. - W żaden sposób nie mogę zrozumieć.
- Ten fryzjer to jakiś były nauczyciel historii albo badacz dziejów okolicy? - próbował
odgadnąć Piotrek.
- Nie - zaprotestowałem. - Pan Tomasz nie wiedział o tym, on szukał fryzjera
mieszkającego możliwie blisko Krynicy... I to damskiego.
Poskrobałem się z frasunkiem po głowie.
- Zgadujcie dalej - zachęcił szef.
- Może ta Szwedka korzystała z jego usług - zaczęła niepewnie Malwina. - I fryzjer
coś mógł podsłuchać...
- Nie, przecież i tak mówi z Jerzym po szwedzku - zaprotestowałem.
- Oj, dzieci, dzieci - pan Tomasz z ubolewaniem pokręcił głową. - W takich małych
miejscowościach fryzjerzy to podstawowe źródło okolicznych plotek... A jeśli wybierze się
fryzjera damskiego, to w pół godziny można się dowiedzieć wszystkiego. To głównie kobiety
dostarczają mu coraz to nowych wieści.
- I czego się pan dowiedział? - zapytałem z szacunkiem.
-A więc nasza Karen przyjechała tu cztery dni temu razem z Baturą. Mieszkają w
Krynicy u niejakiego Krzywickiego. Krzywieki kiedyś kradł samochody, ale odsiedział parę
lat i ustatkował się. To znaczy, już nie kradnie, zajął się pędzeniem bimbru i skupuje po
wsiach rozmaite starocie, żeby potem sprzedawać je różnym takim, co przyjeżdżają z Lublina.
Wytrzeszczyłem oczy zdumiony.
- A więc nasza cudzoziemka ma ciekawe hobby. Bez przerwy łazi po cmentarzu w
Rejowcu. A towarzyszy jej dobrze ubrany mężczyzna, czyli nasz drogi przeciwnik. Jerzy
Baturą wyjaśnia ciekawym, że piszą pracę naukową o współczesnych założeniach
sepulkralnych w Europie Środkowej.
- Co to są założenia sepulkralne? - zainteresowała się Malwina.
- Cmentarze - wyjaśniłem. - Ich rozplanowanie, kształty nagrobków i inne takie...
Faktycznie, niezłe alibi...
- Pora się zatem zastanowić, czego na tych cmentarzach szukają? - mruknął Piotrek.
- Zapewne interesują ich stare nagrobki - snułem przypuszczenia. - Szukają nazwiska
Oxenstierna. Jeśli je znajdą, po prostu zwrócą się do archiwum powiatowego z prośbą o
udostępnienie akt stanu cywilnego... Tak ustalą, czy byli jacyś potomkowie i jak się
nazywają...
- To dlaczego nie zaczną od tego? - zapytał chłopiec.
- Nie wszystkie księgi zachowały się - zauważył łagodnie szef. - Przetoczyły się tu
dwie wojny światowe. Oczywiście nie szukają nagrobków z XVII wieku, tylko raczej
współczesnych. W tamtych czasach ludzie znaczniejsi byli grzebani w podziemiach
kościołów, a na murach umieszczano ich epitafia. Ci podlejszej konduity spoczywali na
cmentarzach, a na ich grobach stawiano drewniane krzyże. Po najdalej dwustu latach nie
pozostawał żaden ślad ich grobów... Jeśli na coś liczą, to powiedzmy na potomków
pochowanych tu w okresie międzywojennym albo zgoła współcześnie.
Rozmyślałem dłuższą chwilę.
- To ma ręce i nogi - powiedziałem wreszcie - tylko skąd wiedzą, że muszą tego
nazwiska szukać właśnie w tej okolicy?
- Tego jeszcze nie wiem - powiedział poważnie Pan Samochodzik - ale wyczuwam tu
rękę Jerzego Batury.
W tej chwili minął nas zielony opel.
- Za nim - polecił szef. - Widzieli nas?
- Chyba nie - mruknąłem - ale trudno powiedzieć, bo nasz wóz ma jedną wadę: jest
duży...
Na szczęście na szosę wtoczył się pekaes. Ukryci za nim mogliśmy obserwować opla,
nie narażając się na ryzyko wyśledzenia. Samochód przemknął koło rynku i zakręcił. Od ulicy
odchodził w lewo zaułek. Pekaes przestał nas osłaniać. Dodałem minimalnie gazu i
pojechałem prosto. Uliczka prowadząca w bok była wąska. Z jednej strony wiodła skrajem
parku, z drugiej było widać kilka budynków. Opel stał na poboczu jakieś sto metrów dalej.
Przejechałem kawałek i zakręciwszy zaparkowałem na skraju parku.
Wysypaliśmy się z samochodu. W głębi, pomiędzy drzewami, stała okazała biała
budowla.
- Kościół - zauważyłem. - Może za nim jest cmentarz?
- To nie kościół - zaprzeczył Pan Samochodzik.
Ruszyliśmy szybkim krokiem, aby obejść budynek dookoła.
- To znaczy, teraz już chyba tak. Przed wojną to była cerkiew.
- Przecież to budowla klasycystyczna? - zdumiał się Piotrek. - A cerkwie mają kopuły
i...
- To była cerkiew unicka - wyjaśnił pan Tomasz. - Zbudowano ją w XVIII wieku.
Wyjrzeliśmy ostrożnie zza węgła. Na cmentarzu praktycznie nie było drzew. Nagrobki
z lastryka bielały w słońcu. Zaraz też zauważyliśmy naszych przeciwników. Wędrowali
pomiędzy szeregami grobów, przyglądając się uważnie poszczególnym płytom.
- To im zajmie kilka dni - mruknąłem.
- Sądzę, że dziś skończą - zaprotestował Pan Samochodzik. - Zajmują się tym już od
dawna... A to nie jest duży cmentarz. Chyba, że w miasteczku jest jeszcze jeden. Ten koło
drugiego kościoła.
- To tu jest jeszcze jeden kościół? - zaciekawiła się Malwina.
- Oczywiście. Bardzo ładna neogotycka świątynia pod wezwaniem świętego Mikołaja.
Kawałek dalej, w stronę Chełma...
Dwójka przeciwników wędrowała powoli po nekropolii.
- Zaczyna się najnudniejsza część pracy detektywa - westchnął szef. - Musimy tu
tkwić jak kołki w płocie i ich śledzić...
- W jakim celu? - zapytał Piotrek.
- Na wypadek gdyby coś znaleźli - powiedziałem poważnie. - Musimy wówczas
dobrze zapamiętać miejsce, w którym się zatrzymają, a potem, gdy już sobie pójdą, podejść i
dokładnie obejrzeć, co też wywołało ich zaciekawienie...
- To proste - ucieszyła się Malwina.
- Ale faktycznie nudne - dodał jej przyjaciel.
- Zajmiecie się tym sami przez jakieś pół godzinki? - zapytał pan Tomasz. - A ja z
Pawłem skoczymy tu obok.
- Jasne, możecie na nas liczyć. A gdyby coś znaleźli?
- Zadzwońcie do nas - podałem mu swój telefon komórkowy.
Cofnęliśmy się z Panem Samochodzikiem za budynek.
- Co będziemy robili?
- Szkoda tracić czasu. Weźmiemy szturmem twierdzę małomiasteczkowej biurokracji
- uśmiechnął się.
Po drugiej stronie ulicy, przy której parkowali nasi wrogowie, naprzeciw kościoła
znajdował się spory budynek, ozdobiony gankiem kolumnowym.
- Pałac Rejów - zidentyfikowałem.
- Pawle - westchnął szef - to mógłby być co najwyżej nieduży dworek... To budynki
administracji majątku.
- To mnie zmyliło - zawstydzony pokazałem widniejący nad wejściem herb Topór.
Pan Samochodzik uśmiechnął się wyrozumiale.
Kawałek dalej, cofnięty od ulicy, znajdował się drugi podobny budynek.
- Tu pewnie mieszkali zarządcy i ekonomowie pilnujący, żeby chłopi odrabiający
pańszczyznę nie obijali się - wyjaśnił. - A teraz mieści się tu równie pożyteczna, przynajmniej
dla nas, instytucja.
Wskazał gestem czerwoną tablicę, - opatrzoną napisem: „Urząd Gminy Rejowiec”.
Przekroczyliśmy skrzypiące drzwi. Zaraz po prawej stronie znajdowała się kancelaria.
Zapukaliśmy i weszliśmy.
Dwudziestoletnia na oko dziewczyna za biurkiem na nasz widok nieco się ożywiła.
Odłożyła czytany romans grzbietem do góry.
- Czym możemy służyć? - zapytała po powitaniach.
- Jesteśmy pracownikami centralnego zarządu muzeów - pan Tomasz okazał swoją
legitymację. Ja też pokazałem swoją. - Potrzebujemy imiennego spisu wszystkich
mieszkańców gminy.
Dziewczyna pokręciła głową.
- Niestety, mamy wprawdzie dane meldunkowe, lecz są to materiały opatrzone
klauzulą tajności. Wprowadzona ostatnio ustawa o ochronie danych osobowych, zakazuje
udostępniać...
- Fatalnie - mruknął szef.
- A już o to pytali tacy ze Szwecji - powiedziała dziewczyna. - Też się zmartwili.
Poradziliśmy im, żeby przejrzeli księgi parafialne albo wystąpili z podaniem do generalnego
inspektoratu.
- Dużo im to nie da - myślał głośno pan Tomasz. - Zapewne nie wszyscy mieszkańcy
są katolikami...
- No, jest trochę Ukraińców z pochodzenia, co jeżdżą gdzieś dalej do cerkwi -
wyjaśniła urzędniczka. - No i protestantów, a ostatnio świadkowie Jehowy bardzo nasilili...
- A moglibyśmy przejrzeć księgi hipoteczne? Zapewne macie kopie?
- Oczywiście. Zaraz panom udostępnię...
W pokoju obok była urządzona jakby mała czytelnia dla petentów. Stał tu stół z
laminowanej płyty i kilka krzeseł. Usiedliśmy wygodnie i dziewczyna zaraz przy dźwigała
dwa opasłe tomiska.
- Ta jest przedwojenna - klepnęła grubszy tom. - A to ksero ze współczesnej, bo
oryginał jest w Chełmie.
Zostawiła nas i wróciła do biura. Zapewne dalej czytać romans.
- Ochrona danych osobowych - westchnął z ubolewaniem Pan Samochodzik.
W księgach było wszystko. Plany ulic z naniesionymi budynkami, nazwiska
właścicieli, opisy działek.
- Nie chciała nam udostępnić ksiąg meldunkowych, a my weszliśmy jakby tylnymi
drzwiami - podsumowałem sytuację. - Wiele rzeczy jest z punktu widzenia prawa
zakazanych, ale jednocześnie nic nie jest tak do końca niemożliwe...
Wertowaliśmy księgi ponad godzinę.
- Niestety - powiedziałem, zatrzaskując moją. - Żadnych Oxenstiernów.
- U mnie też nic - przewrócił ostatnią stronę. - Czego więc szukają nasi przeciwnicy?
Pożegnaliśmy urzędniczkę i poszliśmy z powrotem do parku. Po drodze podczepiłem
pod samochód wrogów „pluskwę”.
- Przecież mamy satelity do śledzenia? - zdziwił się szef.
- Wierzę w nowoczesną technikę, ale lepiej się zabezpieczyć - wyjaśniłem.
Pokraśniał z dumy.
- Brawo, moja szkoła.
Nasi pomocnicy ciągle tkwili na swoim posterunku i obserwowali cmentarz. Nudzili
się jak mopsy.
- Już chyba kończą - powiedział Piotrek.
Faktycznie, Szwedka i Jerzy snuli się oraz bardziej apatycznie. Nam pod drzewami nie
dokuczało słońce, które na nekropolii operowało całą siłą. Jerzy miał na koszuli ciemne
plamy potu. Wreszcie powlekli się do samochodu i pojechali.
- Co robimy? - zainteresowała się Malwina. - Będziemy chodzić po cmentarzu i badać
nagrobki?
- Przecież oni nic nie znaleźli - zauważyłem.
- Oni nie, ale może coś przegapili - w oczach Piotrka zabłysły ogniki.
- Zwróć uwagę, jak chodzili. Najpierw jedna osoba, a kilka metrów za nią, tą samą
alejką, druga. Na wypadek, gdyby ta pierwsza coś przegapiła... Nie, zbadali tak dokładnie, jak
tylko się da. Też niczego nie znajdziemy...
- A może znaleźli, ale zauważyli, że ich śledzimy i dlatego nie dali po sobie poznać? -
zastanawiała się dziewczynka.
- Nie popadajmy w paranoję - skarcił ją pan Tomasz. - Proponuję coś zjeść, a potem
sprawdzimy, dokąd pojechali. Strasznie wygodne to satelitarne naprowadzanie...
Rejowiec posiada nieduży zadrzewiony ryneczek. Otaczają go kamieniczki,
pochodzące głównie z XIX wieku, o murowanych parterach i piętrach przeważnie
nadbudowanych z drewna. Większość domów jest mocno zaniedbana. Także ulica, obiegająca
rynek dookoła, pełna jest dziur i wybojów. Pośrodku, pomiędzy drzewami stoi dziwny, niski
budynek, wzniesiony na planie wydłużonego prostokąta. Jego białe, widocznie niedawno
odnowione ściany prześwitywały pomiędzy drzewami.
- Tu się pożywimy - szef wskazał szyld od północnego końca tajemniczej budowli.
Weszliśmy do niedużej sali wewnątrz. Zamówiliśmy pizzę dla młodzieży i golonkę z
frytkami dla nas.
- Ciekawe - Piotrek wodził wzrokiem po grubych ścianach. Oglądał ciężki,
przesklepiony sufit.
- To chyba stary budynek? - zapytała Malwina.
- Owszem, pochodzi z XVIII stulecia - wyjaśniłem. - Nazywany jest przez
miejscowych domem Reja.
Nagle Piotrek znieruchomiał z kawałkiem ciasta na widelcu.
- Jak to dom Reja? - zdumiał się. - Skoro to budynek z XVIII wieku, a Mikołaj Rej
zmarł przecież w 1596 roku! Tę budowlę wzniesiono ze 130 lat po jego śmierci.
- Poza tym Rej pewnie mieszkał w pałacu, a nie w takim ciasnym domku... - dodała
Malwina.
- Ale wieżę w Krynicy nazywa się grobowcem Reja - uśmiechnąłem się. - Sam
opowiadałeś... Ten dom, to po prostu jeszcze jedna legenda...
Piotrek spojrzał pytająco na pana Tomasza, jakby szukając potwierdzenia moich słów.
- Jak się przypuszcza, ta budowla to resztki miejskiego ratusza - wyjaśnił Pan
Samochodzik. - A co do nazwy, Mikołaj Rej był oczywiście najsławniejszym
przedstawicielem swojego rodu, ale jego potomkowie żyli tu przez całe stulecia. Któryś z nich
mógł zostać burmistrzem, ostatecznie Rejowiec był miastem prywatnym, stanowił własność
rodziny. Będąc burmistrzem, musiał oczywiście urzędować w ratuszu. Potem ludność z
pokolenia na pokolenie przekazywała sobie tę informację, aż postaci sławnego pisarza i jego
potomka burmistrza zlały się w jedną...
- Nawiasem mówiąc, członkowie tego rodu żyją nadal - dodałem. - Jeden z nich zdaje
się pracuje jako nauczyciel w Zamościu. Kilku żyje w USA...
- Ano, podjedliśmy, pora wracać do obowiązków - zadecydował pan Tomasz. -
Możesz ustalić, gdzie są?
Wyszliśmy z jadłodajni. Pierwszą rzeczą, która rzuciła mi się w oczy był szary
volkswagen zaparkowany w cieniu na kraju rynku. Samochód był pusty, ale czułem na sobie
czyjś wzrok. A więc nadal ciągnęliśmy za sobą ogon... Znaleźliśmy budkę telefoniczną. Po
kilku minutach dziewczyna podała nam współrzędne geograficzne.
- To mi wygląda na wieś Krupe - zauważył Pan Samochodzik, wertując mapę.
- Przejeżdżaliśmy przez nią w drodze z Krasnegostawu do Krynicy - zauważyłem.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
WIEŚ KRUPE • BUSZUJEMY NA ZAMKU • SYGNAŁY „PLUSKWY” •
WYKIWANI • PRZECIĘTA OŚ • DZIEJE ZAMKU • CZY OPŁACA SIĘ ESKALACJA
PRZEMOCY? • SIŁĄ TO NIE SZTUKA!
Wieś Krupe była typową ulicówką. Rozciągała się po obu stronach szosy na
przestrzeni dwóch kilometrów.
- Ciekawe, gdzie się zadekowali? - mruknął Piotrek.
Po lewej stronie drogi pojawił się rozległy staw. Zaraz za nim, na niedużym
zadrzewionym pagórku rozciągał się cmentarz.
- Tu ich nie ma - westchnąłem. - Może zatrzymali się na chwilę i pojechali dalej?
- A tu jak na złość żadnej budki telefonicznej - mruknęła Malwina.
- Za to mają podczepioną „pluskwę” - uśmiechnąłem się, uruchamiając namiernik. Na
ekranie koło tablicy rozdzielczej samochodu pojawiło się zielone, pulsujące światełko.
- Jesteśmy jakieś trzysta metrów od nich - powiedziałem. - Zaraz ich capniemy.
- Tylko uważaj, żeby nas nie zauważyli - ostrzegł mnie pan Tomasz.
- Spokojna głowa - uśmiechnąłem się. - Zaparkujemy gdzieś tutaj...
Po prawej stronie pojawił się przystanek autobusowy. Zaraz za nim ukazał się
zdziczały zupełnie park i zaniedbana droga, prowadząca do bramy zbudowanej z
zardzewiałych prętów. Obok wznosił się mocno przechylony budynek, mieszczący pierwotnie
stajnię lub oborę folwarku. Ustawiłem samochód tak, aby nie było go widać z szosy.
- Jakiś dworek - zauważyła Malwina, przyglądając się zabudowaniom za bramą.
- Obejrzymy później - zadecydowałem. - Tędy - wskazałem ścieżkę przez gęste
chaszcze.
Ruszyliśmy szybkim krokiem. Po spróchniałym pniu drzewa przeszliśmy nad rowem
pełnym czarnego błota. Za przeszkodą teren zaczynał się wznosić. Rósł tu dość gęsty
zagajnik, ale wszystkie drzewka były młode. Miały cienkie pnie, a sposób, w jaki rosły
wskazywał, że wysiały się same. Wyszliśmy na sporą łąkę. Przed nami wyrósł zamek.
- O rany - mruknął chłopiec. - Nawet nie wiedziałem, że w tych stronach są takie fajne
ruiny.
Spojrzałem na wskaźnik.
-Musieli objechać zamek tą drogą naokoło - wskazałem mocno błotnisty trakt - i
schować samochód z drugiej strony. Tylko ciekawe, czego tu szukają...
Zeszliśmy z górki. Przed nami wznosiła się wysoka na co najmniej cztery piętra
ceglana ściana. Puste otwory okien wskazywały, że wnętrze budowli dawno już przestało
istnieć. U góry mur był zwieńczony renesansowym fryzem z pięknymi sterczynami, od dołu
podpierała go solidna skarpa, wymurowana z dużych czerwonych cegieł. Ściana pokryta była
jeszcze ciągle tynkiem. Solidnie kiedyś budowano...
- Herbem Oxenstiernów była biała gwiazda na błękitnym polu - powiedział pan
Tomasz w zadumie.
- Ale to nam chyba w niczym... - urwałem.
Poniżej zwieńczenia muru namalowano pas herbów. Obecnie farba mocno się
złuszczyła, ale nadal było widać zarysy umożliwiające identyfikację.
- Gwiazdy nie widzę - powiedziała Malwina.
- Może jest na jakiejś innej ścianie - podsunął Piotrek. - O ile w ogóle jest, bo po co
ozdabialiby swój dom herbem więźnia?
- Niczego nie można wykluczyć - powiedział poważnie szef. - Tak czy inaczej, nasi
przeciwnicy czegoś tu szukają... Może warto przemknąć się wzdłuż budynku i popatrzeć im
przez ramię.
Ruszyliśmy naokoło zamku. Na drodze były odciśnięte w błocie ślady kół kilku
pojazdów.
- Oho, nie pierwszy raz tu buszują - zauważył nasz młody przyjaciel.
- O ile to koła ich samochodu - mruknąłem. - Ich - stwierdziłem, patrząc na ekran
namiernika „pluskwy”. - Jesteśmy blisko, coraz bliżej...
Na rogu zamku wznosiła się solidna baszta na planie kwadratu. Kolor cegieł
wskazywał, że stary mur podczas konserwacji pokryto dla zabezpieczenia nowymi cegłami.
- Dziwne to jakieś - powiedział Pan Samochodzik, oglądając szereg okien, ciągnących
się u podstawy ściany. - Z militarnego punktu widzenia te otwory to całkowity bezsens...
- Może to były stanowiska dział? - zamyślił się Piotrek.
- Za szerokie otwory - zaprotestowałem. - Myślę, że to raczej błędna rekonstrukcja lub
wykuto je w czasach, gdy zamek przestał pełnić swoje obronne funkcje. Bo nie sądzę, żeby
poziom gruntu podniósł się o 3-4 metry w ciągu zaledwie trzystu lat, które minęły od
opuszczenia zamku...
Minęliśmy basztę. Także po tej stronie nie było widać ani śladu przeciwników.
- Dziwne - mruknąłem, patrząc na wskazania „pluskwy”. - Wjechali samochodem do
środka?
Przekroczyliśmy bramę i znaleźliśmy się wewnątrz budowli. Spora część murów
wewnętrznych runęła i przekształciła się w wysokie stosy gruzów. Porastały je krzewy oraz
całkiem spore drzewka. W zachowanych ścianach ziały otwory prowadzące w głąb.
- Niezły labirynt - mruknął szef. - Ale samochodem raczej tu nie wjechali; za wąsko i
śladów nie ma...
- Faktycznie - przyznałem - to dziwne...
- Ale byli tu - Malwina podniosła z ziemi puste opakowanie po papierosach. Tekturka
była jasnobłękitna, a na niej wyraźnie odcinał się napis: „Blend”.
Pan Tomasz uniósł opakowanie do oczu.
- Faktycznie, szwedzkie - mruknął.
Koło pudełka w miękkiej ziemi odbiły się ślady kilku stóp obutych w adidasy. Kilka
dni temu spadł deszcz, a w cieniu murów ziemia nadal była miękka i wilgotna. Ruszyliśmy
tym tropem.
- Dziesięć metrów - mruknąłem, patrząc na wskazania „pluskwy”.
Wzdłuż muru zewnętrznego ciągnęła się wąska ścieżka. Po lewej stronie wznosiło się
wysokie na co najmniej kilka metrów usypisko, gęsto zarośnięte krzewami.
Szef wyjął z kieszeni wshipera i wsunął słuchawkę w ucho. Urządzenie to wzmacnia
zwykłe dźwięki, dzięki czemu można na przykład podsłuchiwać ludzi rozmawiających kilka
metrów od nas... Zatrzymaliśmy się. Pokręcił gałką aż do końca skali.
- Tu ich nie ma - powiedział. - Nie słychać rozmów, kroków, nic...
- Schowali samochód w ruinach i poszli sobie - zawyrokowała Malwina.
Przeszliśmy jeszcze kilka kroków i zatrzymaliśmy się przed południowym murem.
Kilkanaście minut temu podziwialiśmy herby po jego drugiej stronie.
- I gdzie twoja „pluskwa”? - zaciekawił się pan Tomasz.
- Głupia sprawa - powiedziałem, rozglądając się wokoło. - Aparat pokazuje, że tutaj.
Widocznie wprowadzili wóz do lochów pod zamkiem...
- Czy może tak to wyglądało? - Malwina zdjęła z krzaka nieduże czarne pudełko.
Milczeliśmy przez chwilę patrząc na czarne pudełko z kabelkiem. Nie doceniłem
przeciwnika.
- No, to zrobili nas na szaro - powiedział Pan Samochodzik. - Przewidzieli, że
podczepisz im...
- Namierzymy drani przez satelitę - pogroziłem pięścią niewidocznym wrogom.
Przedzieraliśmy się dłuższą chwilę przez krzaki, wreszcie znaleźliśmy dziurę w
ścianie i wyszliśmy na łąkę. Nie potrafiłem odnaleźć ścieżki przez las, którą tu przyszliśmy,
więc powędrowaliśmy do szosy i dotarliśmy do samochodu od strony traktu.
- No, to w drogę - zakomenderował Pan Samochodzik.
Przekręciłem kluczyk, zapaliłem silnik, wrzuciłem pierwszy bieg i puściłem sprzęgło.
Coś chrupnęło i samochód gwałtownie zniosło w prawo. Znowu coś chrupnęło. Wcisnąłem
rozpaczliwie hamulec. Rosynant znieruchomiał, przechylony na bok. Wyskoczyłem i
obiegłem go dookoła.
- O, koła odpadły - zauważyła Malwina.
Miała rację. Nasz wierny pojazd stał oparty podwoziem o ziemię. Koła odleciały, gdy
ruszałem.
- Wykręcili nam śruby? - zapytał szef.
Wszyscy wysiedli.
- Podnieśli wóz lewarkiem i przepiłowali obie osie - powiedziałem. - Nacięli głęboko -
kopnąłem ze złością koło. - Póki staliśmy, jeszcze się trzymały. Przy próbie ruszenia złamały
się obie...
- Co robimy? - zapytał Piotrek. - Tego się chyba nie da zespawać?
- Raczej nie, spaw jest z reguły kruchy, szybko by się znowu złamały - powiedział
szef. - A przy dużej szybkości mogłoby się to skończyć tragicznie... Naprzeciwko widziałem
warsztat samochodowy. Pójdę, zobaczę, może da się ściągnąć jakąś pomoc. A wy tu na mnie
poczekajcie...
Poszedł drogą. Siedliśmy na omszałym pniu drzewa.
- Może nam pan coś opowiedzieć o tym zamku? - zapytała Malwina.
- Szczerze powiedziawszy, wiem niewiele - uśmiechnąłem się. - Sądząc ze
zwieńczenia murów, wzniesiono go gdzieś na przełomie XVI i XVII wieku...
- Od początku XV wieku ta wieś jest notowana w źródłach pisanych - odezwał się
Piotrek. - Początkowo należała do Krupskich herbu Korczak.
Spojrzałem na niego zaskoczony.
- Czytałem o tym, gdy wczoraj grzebaliśmy w archiwach - uśmiechnął się. - To jeden
z najcenniejszych zabytków w tej okolicy.
- No, to opowiadaj - uśmiechnąłem się szeroko.
- W końcu XVI wieku istniał tu dwór obronny Krupskich. Ci jednak sprzedali wieś
Pawłowi Orzechowskiemu herbu Rogala, wojewodzie chełmskiemu. On w miejscu dworu
obronnego wzniósł ten właśnie warowny zamek. Od północnego zachodu pod samą warownię
podchodził staw, który obecnie bardzo się zmniejszył... A naokoło zamku biegła fosa.
- Niewykluczone, że ten błotnisty rów to jakieś jej pozostałości - zauważyłem.
- Zamek ucierpiał poważnie podczas wojen szwedzkich - kontynuował nasz młody
przyjaciel. - W połowie XVII wieku przeszedł w ręce rodziny Niemiryczów...
- Potem kupili go Rejowie - uzupełnił pan Tomasz. Nie zauważyliśmy, jak nadszedł. -
Nie było ich stać na odbudowę zrujnowanej twierdzy, więc porzucili ją, wznosząc około 1779
roku ten oto uroczy dworek - wskazał budowlę majaczącą wśród drzew za bramą.
Razem z szefem przyszedł mechanik w drelichowym kombinezonie. Obejrzał
przecięte osie. Zmierzył suwmiarką średnicę osi, a potem centymetrem długość.
- Będzie pasowała oś od snopowiązałki - powiedział - ale będzie problem z
dopasowaniem jej do silnika... - podniósł maskę i zbadał rozstaw.
- Nie da rady... - westchnął. - Choćbym chciał - splunął. - No i przeleciała forsa koło
nosa - dodał zupełnie szczerze. Poskrobał się po głowie. - Chyba żebym tylną oś dał od
snopowiązałki - powiedział odkrywczo.
- Wóz ma napęd na cztery koła - wyjaśniłem.
- To się zdemontuje. Chodzi o to, żeby się tył toczył. A od przodu zaczepię o lawetę i
zaciągnę wam do Lublina, a jak trzeba, nawet do Warszawy. Tam kupicie nowe osie i wam
założą...
- Dobrze - kiwnął głową pan Tomasz. - W takim razie zamawiamy odholowanie do
Lublina.
- Robota będzie ciężka - mruknął. - Stąd się go nie da ruszyć bez wymiany... Trzeba
będzie przynieść tu lewarki, założyć zabezpieczenie pod spód, nawet dźwigu się nie da użyć...
- poskrobał się raz jeszcze po głowie. - Z sześć godzin pracy na dwu - ocenił. - Może jedźcie
do Lublina, a my to wszystko zrobimy i odholujemy jutro? - zaproponował wreszcie.
- W porządku - kiwnąłem głową. - Ile to będzie kosztowało?
Mechanik wymienił sumę. Była dość wysoka, ale biorąc pod uwagę rozmiar prac,
nawet umiarkowana.
- No, to na przystanek - zakomenderował pan Tomasz.
Poszliśmy. Siedliśmy na kamieniach przed budyneczkiem i zaczęliśmy czekać.
- Coś mi świta - powiedziałem. - Chyba mam związek między miejscami, w których
buszują nasi przeciwnicy.
- Tak? - zainteresował się pan Tomasz.
- Paweł Orzechowski. Budowniczy zamku w Krupem i właściciel pobliskiej Krynicy -
rzuciłem odkrywczo.
Spojrzeli na mnie zaskoczeni.
- Faktycznie - mruknął Piotrek. - Jak mogłem o tym nie pomyśleć...
- Poza tym rodzina Rejów - dodałem. - To wiąże zamek w Krupem z Rejowcem, gdzie
też buszowali.
- Ale widzę tu jeden problem - zauważył Pan Samochodzik. - Jak powiązać
przedstawicieli tych dwu rodów z osobą szwedzkiego jeńca i Pilipem Semenowiczem.
Zapadło milczenie. Wreszcie ja zaryzykowałem teorię.
- A może Pilip Semenowicz zaciągnął się na służbę do któregoś z tych łudzi?
- To prawdopodobne, ale pozostaje w sferze hipotez - pan Tomasz zastanawiał się
głośno. - Kozacy niechętnie szli na służbę do polskich szlachciców. Cenili sobie
niezależność...
- A może - zamyśliła się Malwina - to właśnie Orzechowski potrzebował pieniędzy na
rozbudowę zamku i kupił jeńca za 1000 talarów, a potem usiłował wycisnąć od Oxenstiernów
grubsze pieniądze? - przypomniała nam treść listu znalezionego w dokumentach stanicy
Semenowiczów. - Takie budowanie twierdzy na pewno zdrowo trzepnęło go po kieszeni...
- To by pasowało - zauważyłem.
- Orzechowski był arianinem - westchnął szef. - A arianie byli przeciwni nawet
poddaństwu chłopów, więc trudno ich podejrzewać o handel niewolnikami czy jeńcami
wojennymi. I nie zapominajcie, że wszystko to odbywało się nielegalnie... Do tych mętnych
interesów pasuje szalony kozacki watażka, a nie wojewoda chełmski... Tak czy inaczej,
jesteśmy z grubsza na tropie. Batura szuka czegoś w tej okolicy... Czyli jakiś związek
pomiędzy tymi miejscowościami musi istnieć. Szwedka musi dysponować jakimiś danymi,
które każą jej przypuszczać, że tu właśnie kryje się rozwiązanie ich problemu...
- Musimy przejąć inicjatywę strategiczną - zasugerowałem - bo na razie posuwamy się
wyłącznie ich tropem, co jeśli nawet doprowadzi nas do celu, to oni będą tam pierwsi.
- Słusznie - szef kiwnął głową - dlatego od jutra ja zaczynam ponowne badania w
archiwach, a wy zajmiecie się śledzeniem przeciwnika... Wprawdzie bez samochodu będzie to
poważnie utrudnione, ale nie mamy innego wyjścia.
- A jak dorwę gdzieś tego opla, to powycinam mu dziury w karoserii takie, że przez
ściany będą mogli podziwiać okolicę - dodałem.
Pan Tomasz skrzywił się.
- Sam widzisz, do czego doprowadziła eskalacja przemocy - powiedział surowo. -
Pociąłeś mu koła, on odciął nam osie... a Jerzy na pewno jest co najmniej równie pomysłowy
jak ty. I do czego to doprowadzi? - zamyśliłem się. - Przeciwnika trzeba rozkładać na łopatki
intelektualnie - kontynuował połajankę. - Siłą to nie sztuka...
Wreszcie nadjechał pekaes i przerwaliśmy dyskusję.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
„PUEBLO DESPERADOS” • JEDZIEMY DO CHEŁMA • MUZEUM MIEJSKIE •
ŚLADY PRZECIWNIKÓW • WYKOPALISKA W MASŁOMĘCZU • NA CMENTARZU •
JERZY BATURA
Następnego dnia obudziłem się dopiero koło dziewiątej. Pana Tomasza nie było,
zostawił kartkę, że pojechał do warsztatu samochodowego. Malwina i Piotrek też się nie
pojawili. Poszedłem przez plac Grunwaldzki i pod górę, ulicą Kozią, w stronę starego miasta.
Przeszedłem przez bramę. Pizzeria „Pueblo Desperados” była już czynna. Zamówiłem pizzę i
colę do popicia. Z pełnym brzuchem myślało mi się zdecydowanie lepiej. Powędrowałem do
ośrodka kultury. Nasi młodzi przyjaciele czekali na mnie na schodkach.
- Pan Tomasz kazał co godzinę sprawdzać pozycję Batury - wyjaśniła Malwina. -
Piętnaście minut temu byli w miejscowości Stołpie.
- Trzeba będzie jutro pojechać i zobaczyć miejsce, w którym buszowali -
powiedziałem. - Gdzie to jest?
- Siedem kilometrów od Chełma - wyjaśniła dziewczynka.
- To bardzo ciekawa miejscowość - dodał Piotrek. - Stoi tam zabytkowa wieża...
- Z interesującego nas okresu?
- Znacznie starsza - pokręcił głową.
Niebawem nadszedł Pan Samochodzik.
- Auto będzie gotowe dopiero jutro - powiedział. - I kosztowało nas nielicho,
właściwie to kosztowało naszego zleceniodawcę, ale mimo wszystko trzeba bardziej uważać
na samochód. Gdzie Karen i Batura?
- W Stołpiu - wyjaśniłem. -A raczej byli, bo już trochę czasu minęło.
- Sprawdźmy - polecił. - I chyba przejedziecie się ich pośledzić...
- Jak? - zdumiałem się.
- Pekaesem - wyjaśnił łagodnie. - Ty z Malwiną ruszacie w drogę, a my z Piotrkiem
zobaczymy, co uda się ustalić na temat dziejów zamku w Krupem i jego właścicieli.
- Podrzucenie „pluskwy” na zamku mogło być celowym działaniem mającym nas
naprowadzić na błędny trop - zauważyłem.
- Owszem. Ale na razie nie mamy lepszego punktu zaczepienia. Fakt, że trzymają się
blisko Krynicy świadczy o tym, że gdzieś tam spodziewają się trafić na ślad naszego Szweda.
Ruszyliśmy przez stare miasto. Po drodze Malwina podczepiła się na kilka minut do
wiszącego na uboczu automatu telefonicznego.
- Mam nową pozycję - powiedziała - około dziesięciu kilometrów od poprzedniej.
- W którym kierunku? - zaciekawiłem się.
- Na południowy wschód.
- Zapewne Chełm - mruknąłem. - A więc pojedziemy do Chełma. Zapisałaś odczyt?
- Oczywiście. Nie ujdą nam...
Ruszyliśmy przez stare miasto. Lubelska Starówka przez wiele dziesięcioleci
znajdowała się w stanie opłakanym. Władze miasta nie remontowały zabytkowych
budynków, a wręcz przeciwnie, zasiedlały je rozmaitymi wyrzutkami społeczeństwa. Dopiero
niedawno pojawiły się niewielkie zmiany na lepsze. Część mieszkańców wysiedlono,
kamienice doczekały się remontów. Główna ulica - Grodzka, łącząca bramy Krakowską i
Grodzką, wygląda już w miarę porządnie. Po obu jej stronach otwarto sympatyczne lokaliki,
w których turysta może spokojnie zjeść obiad czy kolację. W boczne uliczki nadal jednak
lepiej nie zapuszczać się nocami... Przeszliśmy przez bramę. Przed nami rozciągała się
rozległa dolina. Po prawej widzieliśmy wzgórze i biało-szarą bryłę zamku. Na wprost, na
kolejnym wzgórzu szarzały mury szkoły, a nad korony drzew strzelały wieże kościoła pod
wezwaniem świętego Mikołaja. Zeszliśmy jednak po schodkach i podążyliśmy na leżący
pomiędzy wzgórzami dworzec PKS-u. Autobus do Chełma właśnie ruszał, wsiedliśmy niemal
w ostatniej chwili. Kupiliśmy bilety i usadowiliśmy się z tyłu.
- Ciekawe, czego Batura i jego mocodawczyni mogą szukać w Stołpiu? - zamyśliłem
się.
- Jechali, zobaczyli zabytkową wieżę i po prostu wysiedli, żeby ją sobie dokładnie
obejrzeć - zawyrokowała Malwina. - Jeśli Batura jest historykiem sztuki, to niewykluczone,
że w wolnych chwilach lubi sobie pooglądać zabytki...
- No, nie wiem. Może i masz rację... Ale nie możemy wykluczyć, że pobyt w Stołpiu
wiąże się jakoś z celem ich misji...
- Chełm może się wiązać - zauważyła. - Paweł Orzechowski był wojewodą.
- Z tego co wiem, stary chełmski ratusz od dawna nie istnieje - powiedziałem - ale z
przyjemnością zwiedzę miasto. Byłem tam tylko raz i to dość dawno...
- Nie jedziemy tam zwiedzać, tylko pracować - upomniała mnie łagodnie.
Podróż, choć trwała blisko godzinę, zleciała nam dość szybko. Autobus pędził przez
pagórkowatą krainę. Rozległe wyzłocone zbożem pola, zagajniki i lasy, od czasu do czasu
rzeczki wijące się przez łąki. Wsie, które mijaliśmy, stanowiły interesującą mieszankę
obrzydliwych betonowych klocków z lat siedemdziesiątych i drewnianych chałup
pamiętających czasy przedwojenne.
Szarego volkswagena nie udało mi się wypatrzyć. Niebawem na horyzoncie pojawiła
się charakterystyczna górka, ozdobiona na szczycie drzewami, spośród których wystaje
kopuła kościoła i strzelista dzwonnica. Przypomniałem sobie ostatni pobyt w tym mieście.
Strych pełen cennych eksponatów, odnalezionych przez pana Tomasza i dziennik
ekscentrycznego hrabiego, który naprowadził nas na trop Arki Noego. Jechaliśmy przez
przedmieścia zabudowane parterowymi domami. W niektórych domyślałem się starych
budynków koszarowych. Długie, parterowe, drewniane budowle, o dachach nieco
zapadniętych ze starości. Ile lat mogły liczyć? Czy wzniesiono je w czasach zaborów, gdy
Chełm był przez krótki okres stolicą guberni, a wojskowi stanowili blisko jedną czwartą jego
ludności? Czy może w latach międzywojennych?
Wysiedliśmy na dworcu autobusowym.
- No, to dokąd teraz? - zapytałem Malwinę.
Wyjęła z kieszeni GPS i popatrzyła na odczyt.
- Około kilometra w tamtą stronę - wskazała dłonią na wschód.
Wyszliśmy z dworca i ruszyliśmy ulicą Lwowską. Gdy byliśmy tu ostatnim razem,
pokrywał ją obrzydliwie dziurawy asfalt. Obecnie ruch na większej jej części zlikwidowano,
przekształcając ją w uroczy deptak handlowy, pełen letnich ogródków kawiarnianych i
klombów z kwiatami. W miejscu dziur, będących postrachem kierowców, wyrosły ławeczki.
Ciąg ruder po obu stronach ulicy, które dawniej straszyły obłażącym tynkiem i powybijanymi
oknami, wyremontowano gruntownie, tworząc dziesiątki niewielkich sklepików.
- Minęło zaledwie kilka lat - zauważyłem - a miasto rozkwita...
Dreptaliśmy pod górę. Niebawem znaleźliśmy się koło kościoła pod wezwaniem
Rozesłania Apostołów. Urocza, osiemnastowieczna, barokowa świątynia dumnie wznosiła ku
niebu swoje wieże. Niedawno zakończono remont i tynki lśniły bielą.
- Piękny budynek - zauważyła Malwina.
- Ma ciekawą historię - wyjaśniłem. - Pierwotnie w tym miejscu znajdowała się
drewniana katedra, ufundowana przez Władysława Jagiełłę... Być może kiedyś zostaną
przeprowadzone wokoło badania archeologiczne... Dokąd teraz?
Spojrzała na czytnik.
- W dół - zadysponowała.
Ruszyliśmy Lubelską. Rozglądałem się uważnie na wszystkie strony. Nigdzie
wprawdzie nie było widać szarego volkswagena ani tajemniczego pasażera, ale szósty zmysł
podpowiadał mi, że jesteśmy obserwowani.
- Nie - mruknąłem sam do siebie. - Nie należy popadać w paranoję.
- Sądzi pan, że jesteśmy obserwowani? - zainteresowała się.
- Mam takie odczucie - powiedziałem – nie poparte żadnymi namacalnymi dowodami.
Ale to logiczne. Jeśli ktoś nas obserwuje, to nie będzie się koncentrował na obserwacji pana
Tomasza i Piotrka. Siedzą w archiwum i wprawdzie to im zapewne przyjdzie w udziale
rozgryzienie zagadki, ale przecież sprawdzenie, czym się zajmują, jest w zasadzie
niemożliwe... A nas można śledzić... I to bez większego problemu. Dlatego sądzę, że ci,
którzy chcą poznać nasze działania, będą gonili za nami...
Do kościoła przylegał spory, także pięknie odnowiony budynek.
- Tu mieściło się kolegium pijarów - powiedziałem, odgadując zainteresowanie
dziewczyny. - Bardzo szacowna szkoła, założona około 1814 roku przez Macieja
Swirskiego... Uczęszczało do niej wielu zasłużonych dla miasta ludzi... Niestety, w 1864
roku, w ramach represji po powstaniu styczniowym, budynek odebrano zakonnikom i
urządzono w nim pensję rosyjską dla panienek z dobrych domów...
- Szkoda - mruknęła. - Tradycja zaginęła..
- Och, niezupełnie - zaprotestowałem. - W latach międzywojennych urządzono tu
liceum imienia Stefana Czarnieckiego. Liceum miało bardzo ciekawe zbiory dydaktyczne,
które po drugiej wojnie światowej przekształcono w oddział muzeum regionalnego...
- Zapewne zainteresowały też naszych przeciwników - zauważyła Malwina. - Bo
zaparkowali tu swój samochód.
Wskazała z ukłonem kawałek chodnika.
- To dziwne... - zafrasowałem się. - Ale chodźmy, zobaczymy, może pracownicy
powiedzą nam, czym się interesowali.
Ruszyliśmy, ale spotkało nas rozczarowanie. Na drzwiach przybytku sztuk i nauk
wisiała kartka informująca, że z powodu remontu zbiory nie będą udostępniane aż do
września.
- Czyli i oni nie skorzystali - westchnąłem. - Gdzie w takim razie mogli się udać?
- Pewnie do muzeum miejskiego - podsunęła patrząc na plan miasta. - Jest zaledwie
kilkaset metrów stąd...
Ruszyliśmy w dół ulicy i niebawem znaleźliśmy się przed muzeum. Weszliśmy przez
bramę na nieduży brukowany dziedziniec.
- Tu są sale wystawowe - wskazałem drzwi - a tam pracownie archeologów -
pokazałem schodki wiodące na pierwsze piętro. - Zajrzymy i tam. Chyba pracuje tu pewien
mój znajomy...
Weszliśmy do muzeum. Moja legitymacja pracownika centralnego zarządu muzeów
wywarła na bileterce duże wrażenie.
- Ależ, panie inspektorze - powiedziała z uśmiechem, wskazując przejście do dalszych
sal. - Proszę sobie zwiedzać...
Ruszyliśmy obejrzeć ekspozycję. Zbiory zajmowały kilka sal, ułożonych w
amfiladzie. Nie były szczególnie bogate, ale bardzo ładnie wyeksponowane. Na każdym
kroku widać było talent twórcy wystawy. Obejrzeliśmy broń i mundury z różnych epok,
powoli docierając do ostatniej sali, w której znajdowały się pamiątki z czasów ostatniej wojny
i okresu władzy ludowej. Zawróciliśmy do wyjścia.
- Czy mają państwo jakieś pamiątki po wojewodzie Pawle Orzechowskim? -
zapytałem bileterkę.
- Wie pan, to zabawne, ale z półtorej godziny temu pytał już o to taki młody z
wąsikiem...
„Jerzy Batura! A więc instynkt nas nie zawiódł” - pomyślałem.
- Był w towarzystwie kobiety? - zagadnąłem.
- Właśnie. Gadali między sobą po zagranicznemu - wyjaśniła bileterka. - Ale pamiątek
po Orzechowskim mamy niewiele. Tylko jeden list... Poprosił o pozwolenie i sfotografował
sobie... A o, w gablotce leży...
Podeszliśmy. Faktycznie, pod szkłem leżało kilka papierów, w tym list wojewody.
Pisany był po polsku. Nachyliłem się nad gablotą i, uzbrojony w lupę, wczytałem w jego
treść. Nie zawierał nic ciekawego. Ot, dyspozycje, zapewne do ekonoma nazwiskiem
Oksiewicz, by przyspieszyć budowę magazynu na ziarno, żeby już tegoroczne plony można
było zabezpieczyć przed zimą...
- Tamci jeszcze obejrzeli zabytki archeologiczne - powiedziała kobieta. - To w sali w
piwnicy, zaraz światło zapalę.
Zeszliśmy po schodach w dół. Zabytki istotnie były ciekawe. Kamienne i brązowe
siekierki, garnki kilku różnych kultur pradziejowych, garść niebieskich fajansowych
paciorków pochodzących z Egiptu.
- Skąd mieli takie ładne koraliki? - zdziwiła się Malwina. - Tu pisze, że pochodzą z
okolic Hrubieszowa...
- W Masłomęczu od wielu lat bada się cmentarzysko Gotów - wyjaśniłem. - Paciorki
nabywali drogą wymiany, produkowano je w basenie Morza Śródziemnego... Goci mieli
bardzo ciekawe, choć obrzydliwe zwyczaje. Na przykład składali ofiary z niewolników, a na
cmentarzach urządzali uczty, podczas których odurzali się halucynogennymi wywarami...
Po jej minie poznałem, że chce poznać szczegóły...
- W jednym miejscu na krawędzi cmentarza zespół doktora Kokoskiego znalazł na
powierzchni kilkunastu metrów kwadratowych znaczną liczbę uszkodzonych klamer od
pasów lub zapinek do szat. Przypuszcza się, że w tym właśnie miejscu zdzierali z siebie
ubrania...
- W jakim celu? - zapytała Malwina.
- Zgłoś się, kiedy skończysz osiemnaście lat, to opowiem - zażartowałem. - Uczty
musiały być bardzo wesołe, wszędzie bowiem walają się potłuczone naczynia, z których coś
pito... Być może znany licznym ludom pierwotnym wywar z odpowiednio dobranych
gatunków trujących grzybów. Ciała w grobach są często rozkawałkowane. Przypuszcza się,
że części zwłok „drogich krewnych” trzymano w domach. Podczas imprez na cmentarzach
wykopywano trupy przodków z grobów i świętowano w ich towarzystwie... Znaleziono też
ofiary dla bogów lub duchów... Niewolnikom kazano wziąć w dłoń kamień i odrąbywano
rękę. Skurcz mięśni powodował zaciśnięcie palców... Ale może wystarczy już tej archeologii
- zauważyłem, że twarz Malwiny przybrała nieco zielonkawy odcień. - Chodźmy do
archeologów.
Niestety na drzwiach pracowni wisiała kartka informująca, że wrócą dopiero
wieczorem.
- No, to pora na seans łączności - westchnąłem.
Budka telefoniczna znajdowała się opodal muzeum. Wystarczyło zaledwie kilka
minut.
- Są niedaleko - powiedziała - odległość około czterech kilometrów na zachód.
- Weźmy taksówkę - zaproponowałem.
- Dobry pomysł - przyznała.
Taksówka stała na parkingu koło muzeum.
- Dokąd sobie państwo życzą? - zapytał kierowca, gdy ulokowaliśmy się w pojeździe.
- Na zachód - powiedziałem poważnie.
- Tak jest, klient nasz pan - taryfiarz uśmiechnął się szeroko. - Na osiedle XXX-lecia?
- Na początek niech będzie, potem pokierujemy - wyjaśniłem.
Malwina uruchomiła ponownie GPS.
- Jedziemy w dobrą stronę.
Co jakiś czas korygowała kurs. Trochę w prawo, trochę w lewo, prosto... Kierowca
tylko uśmiechał się pod wąsem widząc jej wysiłki.
- Zabawa w podchody? - zagadnął.
- Tajemnica państwowa - powiedziałem z godnością pokazując legitymację.
Roześmiał się, widać nie uwierzył. Minęliśmy rozległe osiedle, zabudowane
niewysokimi blokami z wielkiej płyty. Przypominały w pewien nieuchwytny sposób
Ursynów. Za osiedlem ciągnęły się pola porośnięte pszenicą.
- Teraz na południe - zadysponowała.
Po kilkunastu minutach zatrzymaliśmy się przed bramą cmentarza.
- To tutaj - powiedziała.
Faktycznie, zielony opel zaparkowano o rzut kamieniem od nas.
- No, to bingo - mruknąłem.
Zapłaciliśmy za kurs i wysiedliśmy z samochodu.
- A więc swoim zwyczajem buszują po cmentarzu - powiedziałem - a my naszym
zwyczajem wyciągniemy lornetki i będziemy ich śledzili... Przejdźmy na tamten pagórek -
wskazałem alejkę wyraźnie idącą ku górze. - Stamtąd będziemy mogli ich łatwo wyśledzić...
Nekropolia została założona zapewne niedawno, większa część była pozbawiona
drzew, tylko gdzieniegdzie rosły już pierwsze lipy i jarzębiny o cienkich pniach. Żadnych
starych pomników porośniętych mchem, starych żeliwnych ogrodzeń wokół grobów,
cienistych alejek... Nie czuło się tu tego tchnienia historii, jakiego doznajemy wędrując przez
historyczne nekropolie.
Z pagórka można było objąć wzrokiem większą przestrzeń. Dziesiątki nowych grobów
z lastrykowymi nagrobkami. Tu i ówdzie czerwienią granitu pysznił się bardziej okazały
grobowiec. Wyjąłem z kieszeni lornetkę i omiotłem teren cmentarza. Było na nim kilkanaście
osób, ale żadna sylwetka nie wydała mi się znajoma.
- Może gdzieś tam - wskazała dłonią bardziej zadrzewiony koniec.
Zeszliśmy z górki i powędrowaliśmy w stronę budynku administracji, mieszczącego
kaplicę pogrzebową. Przeciwników nigdzie nie było widać.
Spostrzegliśmy ich nieoczekiwanie. Stali na wzgórzu koło bramy wychodzącej na
jakąś boczną ulicę zabudowaną domkami jednorodzinnymi. Postali chwilę i ruszyli z grubsza
w naszą stronę. Wyminęliśmy ich łukiem.
- Zobaczę, dokąd idą - powiedziała Malwina - a pan niech zbada to, czemu się tak
przyglądali.
Ruszyłem szybkim marszem i niebawem znalazłem się na skraju niewielkiej łączki.
To tutaj stał przed chwilą Jerzy. Pomiędzy dwiema jarzębinami leżał spory głaz z wyrytym
napisem.
- Teren dawnego cmentarza ewangelickiego - odcyfrowałem tabliczkę.
Na łące nie było najmniejszego śladu pochówków. Pewnie stały tu drewniane krzyże...
Minęło sto, może dwieście lat i nie pozostał po nich żaden ślad. Tylko w pamięci ludzkiej, a
może na starych planach zachowała się informacja, że tu leżą innowiercy... Gdy zakładano ten
cmentarz, postanowiono uhonorować ich pamięć...
Zawróciłem w stronę parkingu i tu przeżyłem lekki szok. Opel zniknął. Malwina stała
w cieniu koło bramy.
- Odjechali - poinformowała mnie.
- No, to klops - westchnąłem. - I jak na złość nie mamy szans ich wyśledzić, bo gdzie
znajdziemy tu budkę telefoniczną?
- Ależ żaden problem - wskazała szklaną klatkę, wznoszącą się dumnie pomiędzy
nagrobkami. Wytrzeszczyłem oczy.
- Budka telefoniczna na cmentarzu? - zdumiałem się.
- A dlaczego nie? - wzruszyła ramionami. - Ostatecznie żywi ludzie też tu
przychodzą... A może ktoś zasłabnie, to jest jak pogotowie wezwać... Nie każdy ma telefon
komórkowy w kieszeni. Zwłaszcza emeryt.
- Faktycznie - przyznałem jej rację. - Wygląda to trochę niecodziennie, ale pomysł jest
dobry...
- Może lepiej byłoby, gdyby umieścić ją na zewnątrz przy bramie - zadumała się
Malwina. - To byłoby jakoś tak godniej...
- Tak czy inaczej, mamy telefon, więc należy z niego skorzystać.
Weszła do budki, ale po chwili wyszła rozczarowana.
- Niestety - powiedziała. - Automat nieczynny.
- Przyjechali, przeszli się spacerkiem po cmentarzu i odjechali - powiedziałem. - Jak
gdyby błyskawicznie zdołali odnaleźć poszukiwany grób lub w ogóle nie musieli go szukać...
- Zajrzeli tylko do ksiąg w budynku administracji cmentarza - domyśliła się.
Poszliśmy do ukrytego wśród drzew budynku. Jak się okazało, faktycznie pół godziny
temu Jerzy ze Szwedką sprawdzali wykaz pogrzebanych na cmentarzu. Nie znaleźli jednak
nikogo, kto nosiłby nazwisko szwedzkiego admirała.
- Szukajmy telefonu - zadecydowałem.
Powędrowaliśmy wzdłuż osiedla. Kolejny telefon także nie działał. Dopiero po
przejściu blisko dwóch kilometrów natrafiliśmy na czynny aparat. Moja przyjaciółka
podłączyła się zręcznie.
- Uf - otarłem czoło z potu. - Nie dałoby się dostosować telefonu komórkowego do
takich poszukiwań?
- Nie - zaprotestowała. - Jeśli nas namierzą, to co najwyżej ustalą, z której budki
wysłaliśmy nasze pirackie kody. A gdyby znaleźli numer naszego telefonu komórkowego, to
mieliby nas jak na widelcu. Niech pan nie zapomina, że to, co robimy, jest właściwie
nielegalne...
- Faktycznie - spochmurniałem. - Zapomniałem.
Malwina miała problemy z połączeniem.
- Wykryli naszą ingerencję - powiedziała - i założyli dodatkowe zabezpieczenie.
Muszę od nowa łamać...
Uruchomiła program.
Siadłem na murku i czekałem. Minęło dwadzieścia minut. Wreszcie odczepiła kable.
- Nic z tego - powiedziała. - Założyli firewall. Blokuje wszystkie sygnały wychodzące
z telefonów ogólnodostępnych.
- Nie dasz rady tego obejść? - zapytałem.
- Aż tak dobra nie jestem - pokręciła głową. - A więc straciliśmy naszą jedyną
przewagę.
- Może tak, może nie - powiedziałem. - W ostatecznym starciu i tak najważniejszy jest
umysł. Technologia to tylko dodatek do człowieka...
- Ale się przydaje - westchnęła. - Jest trzynasta...
- Ponieważ nic nie możemy zrobić, pozostaje nam udać się do miasta, coś zjeść, a
potem obejrzeć zabytki - powiedziałem. - A po drodze pilnie rozglądać na boki,
niewykluczone, że gdzieś dostrzeżemy ten obrzydliwy zielony kolor karoserii.
Autobusem podjechaliśmy do dworca PKS-u. Autobus na chwilę zatrzymał się na
światłach.
- No i mamy ich - ucieszyła się Malwina.
Po drugiej stronie ulicy znajdował się stary cmentarz. Przed jego bramą parkował wóz
naszych przeciwników. Wysiedliśmy z autobusu i ruszyliśmy w stronę opla. Przechodząc
obok wsadziłem mu „pluskwę” pod zderzak. Zajrzeliśmy przez otwartą bramę i szybko
odskoczyliśmy w tył. W naszą stronę szedł Jerzy Batura. Na szczęście nie zauważył nas.
Wyszedł i skierował się ulicą na północ.
- Pójdę za nim, a ty popilnuj Szwedki - zaproponowałem. Ruszyłem w ślad za naszym
przeciwnikiem. Szedł niespiesznie, nie oglądał się za siebie. Wyglądał na zmęczonego. Jego
jasna koszula była wyraźnie widoczna, toteż stopniowo zwiększyłem dystans. Była to chyba
zbyteczna ostrożność. Niebawem dotarł do rozległego parkingu i skręcił w lewo. Kryjąc się za
samochodami, podążyłem za nim. Parking, jak się okazało, był usytuowany przed wejściem
na bazar. Jerzy przeszedł spokojnie przez bramę. Wsunąłem do ucha słuchawkę wshipera i
skierowałem w jego stronę mikrofon kierunkowy. Zatrzymał się koło kobiety w perkalowej
spódnicy i kolorowej bluzce.
- Czieho nada? - zapytała po ukraińsku.
- Cigariety? - zagadnął w tym samym języku.
- Jest’.
- A wódka?
- Toże.
Kupił dwa kartony przeszmuglowanych papierosów i litrową flaszkę wódki
„Stołypin”.
Reszta towaru najwyraźniej go nie interesowała. Z zakupami w torbie skierował się do
wyjścia. Zaraz przy bramie znajdowała się nieduża budka z hamburgerami.
Jerzy zamówił kiełbasę z grilla i usiadł przy stoliku. Nakrył go gazetą, położył na niej
tekturową tackę z kiełbasą i dwa kawałki chleba. Jadł ze smakiem i niebawem zamówił drugą
identyczną porcję. Po kilku minutach podano mu trzecią. Zakurzył przeszmuglowanego
papierosa. Nie wyglądało, żeby na kogoś czekał. Nieoczekiwanie podniósł głowę i wtedy
mnie zobaczył. Na jego twarzy odmalowało się zdziwienie. Gestem zaprosił mnie do stolika.
Usiadłem naprzeciw niego na kulawym metalowym krześle.
- Napijesz się? - zagadnął, wyjmując flaszkę z torby.
- Z zasady nie pijam alkoholu - powiedziałem. - Poza tym chyba oszalałeś -
powiedziałem. - Pijesz alkohol z przemytu, nie wiadomo gdzie rozlewany. Możesz oślepnąć...
- Mogę - zgodził się bez przekonania. - Ale byście się ucieszyli, ty i twój szef...
- Wiesz, że nie - mruknąłem. - Podłożyłeś nam świnię z tym piłowaniem osi...
- To nie ja - powiedział. - To Karen. Pociąć koła to co innego. To dżentelmeński
psikus...
- Łazicie po cmentarzach i patrzycie na nazwiska. Sądzicie, że znajdziecie grobowiec
jakiegoś Oxenstierny?
Poderwał głowę. Ale zaraz ją opuśćił.
- Tak sobie pomyślałem, gdy spotkałem cię w Krynicy - westchnął - miałem
przeczucie, że szukamy tego samego. Jak zwykle... Tylko, że tym razem jesteśmy jakby po tej
samej stronie prawa. W tym, co robię, nie ma nic nielegalnego.
- Owszem - przyznałem. - Poszukiwania genealogiczne nie są u nas zakazane. I
chciałbym, żebyśmy zawsze mogli ze sobą uczciwie konkurować.
- To się chyba nie uda - westchnął.
Zamówił czwartą kiełbasę.
- Przez tydzień nie miałem mięsa w ustach - pożalił się. - Karen jest fanatyczną
wegetarianką i póki dla niej pracuję, nie pozwala mi... Pewnie pan Tomasz i ta ruda śledzą
moją chlebodawczynię? - zagadnął.
A więc nie wiedział, że Piotrek z nami współpracuje... Czyżby tajemniczy mężczyzna
z volkswagena nie był jego wspólnikiem?
- Szybko się wydostaliście z wieży - zmienił temat.
- Mamy swoje sposoby - wyjaśniłem.
Łypnął na mnie podejrzliwie. Postanowiłem trochę go wybadać.
- Szukacie śladów Pawła Orzechowskiego? - wolałem się upewnić. - Buszujecie w
miejscowościach, które są z nim związane.
- Orzechowski albo jeden z jego współtowarzyszy niedoli - mruknął Jerzy. - Nie
wiemy, który mógł przetrzymywać admirała, ale wszyscy mieszkali tu w pobliżu... To
strasznie skomplikowana sprawa - powiedział. - Tyle wariantów... Tak niewiele punktów
zaczepienia... W ogóle nie mogę tego ugryźć... A jak wam idzie?
- Mamy jeszcze mniej danych niż wy - powiedziałem.
Na jego twarzy odmalował się przestrach. Wyczułem intuicyjnie, że żałuje tego, co mi
dotąd powiedział.
- Ale i my mamy kilka ciekawych poszlak do sprawdzenia - zablefowałem.
- Zapewne jeszcze się spotkamy... - mruknął. – Przetną się nasze szlaki. Uważajcie na
siebie... - w jego oczach błysnęła biel.
Wstał i odszedł bez pożegnania. Poszedłem za nim. Wsiadł do opla i wyciągnąwszy
gazetę zagłębił się w lekturze. Wszedłem na cmentarz. Na głównej alejce minąłem Szwedkę.
Mimo że widziałem ją dotąd tylko raz, rozpoznałem bez trudu. Ona też musiała zapamiętać
moją twarz, bo obrzuciła mnie chłodnym spojrzeniem. Uśmiechnąłem się do niej szeroko i
ruszyłem naprzód, rozglądając się za Malwiną. Moja pomocnica wyszła spomiędzy drzew.
- I jak? - zapytałem.
- Pospacerowała między grobami, zbadała kawałek i zebrała się do wyjścia - wyjaśnił.
- A co robił nasz konkurent?
- Poszedł na ukraiński bazar, zrobił zakupy, a potem łapczywie zajadał kiełbasę -
powiedziałem. - Najwyraźniej to wszystko go przerasta - wyjaśniłem. - W dodatku, zdaje się,
nie układa mu się z pracodawczynią.
- Nic dziwnego. Feministki nienawidzą facetów, musi się nad nim znęcać na każdym
kroku - uśmiechnęła się mściwie.
- Feminizm nie oznacza automatycznie nienawiści do mężczyzn - wyjaśniłem.
Zrelacjonowałem jej rozmowę z Jerzym.
- Orzechowski i jego towarzysze niedoli? - zdumiała się. - Ciekawe... O jakiej niedoli
może tu być mowa?
- Nie wiem - westchnąłem - ale chyba trzeba dokładnie zbadać życiorys pana
wojewody. Może wówczas coś się wyjaśni.
- A może to tylko taka prowokacja? Żebyśmy tracili czas na bezsensowne
poszukiwania?
- Wydaje mi się, że mówił szczerze - zadumałem się - ale oczywiście i tego wariantu
nie możemy wykluczyć.
- Niewiele wiemy.
Spojrzała za zegarek.
- Wracamy do Lublina? - zapytała.
Pokręciłem przecząco głową.
- Mój znajomy archeolog siedzi teraz na Górce i pracuje nad odnalezieniem nowych
wejść do podziemi. Chcę z nim chwilę pogadać...
Siedzieliśmy samotnie w czytelni archiwum. Podziwiałem szybkość, z jaką Piotrek
przeglądał katalog i wyszukiwał kolejne zespoły archiwaliów do przebadania. Był naprawdę
świetnie przygotowany do tego typu pracy. Może więc z poziomem nauczania nie było
obecnie aż tak źle, jak sądziłem wcześniej?
- Panie Tomaszu, nasz cień znowu tu jest - mruknął mój młody przyjaciel spoglądając
zza firanki.
Odłożyłem skoroszyt z dokumentami.
- Wiele razy byłem śledzony - powiedziałem. - I prawie zawsze kończyło się to
poważnymi kłopotami...
- Może damy znać policji - zasugerował.
- To by było najprostsze. Tyle tylko, że nic mu nie zrobią - zauważyłem z
melancholią. - Śledzenie zdaje się nie jest przestępstwem, a nawet jeśli jest, to... jak mu to
udowodnić? Siedzenie na ławce pod drzewkiem naprzeciw archiwum nie jest chyba
zakazane...
- Wstał i odchodzi - zameldował Piotrek.
Gestem nakazałem mu ciszę. Na kawałku papieru nabazgrałem: „Podsłuch!”
Brwi mojego współpracownika uniosły się do góry. Wyszliśmy na korytarz.
- Zorientował się, że o nim mówimy - powiedziałem. - I ulotnił się, żebyśmy nie mogli
mu się dokładnie przyjrzeć.
- To świadczy o tym, że nie jest Szwedem - zamyślił się. - To nie jest żaden agent,
którego król wysłał, by obserwował naszą pracę...
- Jeśli wysłał go król, to oczywiście człowiek ten musi znać dobrze język polski, jeśli
chce działać w naszym kraju - uśmiechnąłem się.
- Faktycznie - zmartwił się chłopak. - Więc co robimy?
- Może warto by zastawić na niego jakąś pułapkę? - poskrobałem się po głowie. - Na
pewno podsłuch działa, więc ten człowiek kimkolwiek jest będzie nadal mógł wiedzieć, o
czym rozmawiamy.
Szeptem wyjaśniłem Piotrkowi mój plan.
- Trochę to ryzykowne - zgłosił swoje zastrzeżenia.
- Owszem - kiwnąłem głową. - Ale wciągniemy go elegancko w pułapkę...
ROZDZIAŁ ÓSMY
IDZIEMY NA GÓRKĘ • MORWY I JEDWABNIKI • ZESPÓŁ SAKRALNY •
WYKOPALISKA • DWÓR W KRUPEM • BADAMY STRYCH
Ruszyliśmy. Najpierw podeszliśmy Lubelską do niewielkiego ryneczku. Stamtąd
jeszcze kawałek uliczką i dotarliśmy do muru opasującego całe wzgórze. Kamienne schody
wiodły do kompleksu świątyń. Ta część Górki była obsadzona starymi, liczącymi sobie może
dwieście lat, drzewami morw. Właśnie zaczęły owocować i wszędzie leżały podobne do jeżyn
owoce. Podniosłem kilka z ławki i przeżułem. Były nieco mdłe w smaku, ale nawet dobre.
- Na Kaukazie pędzi się z nich wódkę - powiedziałem. - A sok z morw gruzińska
kuchnia jakoś wykorzystuje...
Wspinaliśmy się w górę.
- Ciekawe, że w wielu miejscach, także w Lublinie, rosną te drzewa - zauważyła
Malwina. - A przecież są dość kłopotliwe dla służb porządkowych, w lecie zawsze leżą pod
nimi psujące się owoce...
- Morwy zaczęto sadzić na naszych ziemiach blisko dwieście lat temu - wyjaśniłem. -
Pochodzą z Chin.
Malwina popatrzyła na mnie zaskoczona.
- Liście morwy służyły jako pożywienie larwom jedwabników. Te miłe robaczki po
zjedzeniu odpowiedniej ilości liści, a potrzebują ich naprawdę dużo, zawijają się w kokony, z
których uzyskuje się jedwabne nitki. Od czasu, gdy chrześcijańscy misjonarze wykradli z
Chin larwy i sadzonki morwy, wiele krajów europejskich usiłowało produkować jedwab. U
nas na masową skalę hodowano jedwabniki w latach międzywojennych i zaraz po wojnie...
Nie wiem jednak, czy nadal się to robi... Taniej jest sprowadzać jedwab z Chin.
Wreszcie stanęliśmy na szczycie. Przed nami wznosiły się dumnie grube i ciężkie
mury kościoła.
- Ładnie tu - zauważyła.
- W XIII wieku w tym miejscu stała cerkiew pod wezwaniem świętego Jana
Chryzostoma, czyli Złotoustego - zacząłem opowiadać. - Ufundował ją książę halicko-
włodzimierski Daniel. On i jego następcy zostali pochowani w podziemiach. Niestety, w
XVIII stuleciu dawną świątynię zburzono i na jej miejscu wzniesiono tę katedrę. Początkowo
była tu świątynia unicka, potem jednak, gdy w 1875 roku władze carskie skasowały unię,
urządzono w tym budynku cerkiew prawosławną. Wreszcie, gdy Polska odzyskała
niepodległość, świątynię przejęli katolicy. W czasie okupacji Niemcy w ramach siania
nienawiści pomiędzy podbitymi narodami przekazali ją Ukraińcom. Po wojnie znowu wróciła
do katolików...
Ruszyliśmy wzdłuż murów. Za kościołem znajdowały się jeszcze dwa duże budynki.
W jednym mieścił się niegdyś klasztor oo. Bazylianów, w drugim pałac biskupi.
- To też ciekawe zabytki - powiedziałem. - Pod klasztorem są cztero-kondygnacyjne
piwnice.
- Może mnisi produkowali wino mszalne - wysunęła przypuszczenie Malwina. -
Wtedy tak głębokie piwnice by im się przydały...
- Możliwe...
Wyszliśmy na tereny dawnych klasztornych ogrodów. Na sporej łące, przylegającej do
muru, wznosił się wielki stos ziemi i kamieni. Za nim pracowała niewielka wyciągarka. Co
chwila studenci wysypywali na taczki kubeł ziemi i ponownie spuszczali go na linie w głąb
szybu. Na nasz widok odłączył się od nich wysoki, szpakowaty mężczyzna.
- Paweł - wykrzyknął uradowany i uściskał mnie.
- To mój przyjaciel Janusz - wyjaśnił Malwinie. - Poznaliśmy się kiedyś w Warszawie.
Widzę, że prace prowadzone są z rozmachem.
- Owszem. Namierzyliśmy to za pomocą radarów geologicznych - zaczął wyjaśniać. -
Przypuszczalnie tu znajdowało się jedno z wejść do rozległego kompleksu lochów,
znajdującego się pod Górką... Faktycznie znaleźliśmy szyb wejściowy i na razie oczyściliśmy
siedem metrów i jeszcze kilka metrów korytarza prowadzącego w stronę cmentarza - wskazał
ręką. - Szyb zasypano w XIX wieku; służył jako śmietnik klasztorowi...
Poprowadził nas w bok, gdzie przy sporym wojskowym namiocie urządzono
stanowisko mycia i ewidencjonowania znalezisk. Kilka studentek płukało je w miskach z
wodą. Na stołach wyłożonych gazetami suszyły się dziesiątki szklanych flaszeczek oraz
kawałki glinianych skorup i kafli. Było też kilka monet. Uniosłem jedną do oczu. Była silnie
zaśniedziała.
- Trzeba będzie doczyścić - wyjaśnił archeolog - ale widać na niej herb Napoleona,
więc jest to zapewne trzygroszówka z czasów Księstwa Warszawskiego... Potem wyszła z
obiegu i wyrzucono ją... A co cię tu sprowadza? - zwrócił się mnie. - I gdzie podziałeś
swojego szefa?
Wyjaśniłem pokrótce cel naszych poszukiwań.
- Szwedzki jeniec - mruknął pan Janusz. - Wzięty do niewoli około 1605 roku... Z
tego czasu niewiele dokumentów zachowało się, w 1648 roku miasto zdobyli Kozacy
Chmielnickiego i archiwa puścili z dymem... I Szwedzi tu się raz zapuścili... Gdyby ich
ziomek żył jeszcze, uwolniliby go.
- Może warto przejrzeć pamiętniki z okresu wojen szwedzkich... - zastanawiała się
głośno Malwina.
- Możliwe... Gdzie się zatrzymaliście?
- W Lublinie.
- Świetnie. W lubelskim archiwum są pamiętniki Kajetana Suwalskiego. To ciekawy
dokument, spisał go Polak, który walczył w potopie, ale po stronie Szwedów... Brał udział w
bitwach gdzieś w tych stronach.
Z wykopu wynurzył się student. Miał bardzo zaaferowaną minę.
- Mamy nowe znalezisko - powiedział podekscytowany.
Ruszyliśmy do szybu. Drugi ze studentów właśnie wychodził po drabince z podziemi.
W ręce trzymał kawał miedzianej, strasznie zaśniedziałej rurki, zwiniętej w spiralę. Janusz
obejrzał łup.
- Gdzie leżało? - zapytał konkretnie.
- Na dnie, w warstwie zasypiskowej.
- Zobacz - podał mi rurkę.
- To od chłodnicy - zidentyfikowałem. - Widzieliśmy identyczny kawałek parę dni
temu w muzeum aptekarskim w Lublinie.
- Zgadza się - uśmiechnął się archeolog.
- Mnisi pędzili wódkę? - zdumiała się Malwina.
- Oczywiście. Bazylianie byli znani z produkcji leczniczych nalewek ziołowych -
wyjaśnił archeolog.
Siedliśmy na ławeczce, aby być blisko, jeśli studenci znowu coś wykopią.
- Nasz zaginiony admirał pieczętował się herbem w kształcie gwiazdy - powiedziałem.
- Czy podczas wykopalisk zetknąłeś się z czymś podobnym?
Janusz zmarszczył czoło.
- Chyba tak... W Krupem miałem kiedyś w ręce kawałek piaskowca z wyrytą gwiazdą
- powiedział. - Ale niezbyt pamiętam, minęło tyle lat, od kiedy robiliśmy tam wykopaliska.
- I gdzie się to teraz znajduje? - zainteresowała się moja towarzyszka.
- Hm, 1967 rok... Wtedy Krupe było częścią powiatu krasnostawskiego... Czyli
prawdopodobnie razem z innymi znaleziskami trafiło do tamtejszego muzeum.
- Krupe, 1967- zapisałem na kartce. - Wielkie dzięki. Trzeba będzie obejrzeć.
- Szkoda, że nie mogłem bardziej wam pomóc...
Z dołu szybu błyskało światło lampy błyskowej. Studenci fotografowali obiekt w
miejscu znalezienia. Po chwili zaszumiała wyciągarka i na linie wyjechał spory miedziany
kocioł. Wybrali z niego tylko część ziemi, ale widać było, że wlutowano weń jeszcze jedną
pozwijaną rurkę.
- Chłodnica - zidentyfikował Janusz. - No, udany dzień - uśmiechnął się. - Będzie co
postawić w muzeum...
- Paskudnie zaśniedziałe - zauważyła Malwina.
- To miedź, da się go ładnie doczyścić - uśmiechnął się.
Pożegnaliśmy się i ruszyliśmy w dół.
- W sumie sporo się dowiedzieliśmy - powiedziałem. - Nasz Szwed mógł być
więziony w Krupem, a Orzechowski ukrywał więźnia wraz z towarzyszami jakiejś niedoli...
- Czy był więziony w Krupem, dowiemy się, jak obejrzymy to znalezisko -
powiedziała.
- Nie budujmy hipotez bez pokrycia...
- Budować możemy, ale trzeba te hipotezy sprawdzać.
Była czternasta, gdy dotarliśmy na dworzec PKS-u. Burczało nam znowu solidnie w
brzuchach, więc, czekając na przyjazd autobusu, zjedliśmy po hamburgerze. Wreszcie na
stanowisko, przy którym czekaliśmy, podjechał pekaes.
- Krasnystaw - zdumiona Malwina odczytała tabliczkę pod przednią szybą. -
Myślałam, że jedziemy do Lublina?
- Dwa bilety do Krupego - poprosiłem kierowcę.
Autobus pędził podskakując na koleinach. Siedzieliśmy w tyle.
- Kolejny trop prowadzi do wsi Krupe - powiedziałem w zadumie. - Sądzę, że jest
jeszcze jedno miejsce warte przeszukania. Pamiętasz dwór, koło bramy którego się
zatrzymaliśmy? Wyglądał na opuszczony...
- Sądzi pan, że uda nam się odnaleźć jakiekolwiek dokumenty? - zapytała Malwina.
- Szansę są niewielkie - zamyśliłem się. - Po reformie rolnej, gdy państwo
przejmowało siłą stare szlacheckie dwory, wyrzucani z domów właściciele zapewne starali się
zabierać ze sobą na tułaczkę rodzinne archiwa. Jednak nie wszędzie było to możliwe. W
wielu przypadkach właściciele najpierw trafiali do więzienia, potem zajmowano ich dwory.
Czasem wyrzucano ich, dając pół godziny na spakowanie najpotrzebniejszych rzeczy...
Oczywiście, po przejęciu majątków dochodziło do straszliwych aktów wandalizmu. Palono
zabytkowymi meblami w piecach, niszczono freski, rąbano portrety. W nielicznych
przypadkach nowi zarządcy zachowali się jak ludzie cywilizowani. Przekazywali znalezione
dokumenty do archiwów, meble i obrazy oddawali do muzeów. Ale to były wyjątki...
Minęliśmy drogowskaz do Krynicy i wjechaliśmy na znajomą szosę prowadzącą przez
Krupę do Krasnegostawu. Przemknęliśmy przez wieś. Niebawem po lewej stronie pojawiły
się drzewa zdziczałego parku. Przystanek znajdował się tuż koło drogi do dworu. Tu, u jej
końca, koło zardzewiałej bramy zaparkowaliśmy Rosynanta poprzednim razem. W błocie
ciągle jeszcze było widać ślady lewarków, których użyli mechanicy, by wymienić tylną oś, a
wóz oprzeć na lawecie.
- Brama jest otwarta - zauważyła Malwina.
Nie myliła się. Ktoś otworzył kłódkę, a na placyku przed dworem stał duży fiat.
- To mi nie wygląda na Baturę - mruknąłem. - Może mamy szczęście i trafiliśmy na
właściciela?
- Raczej na poszukiwaczy skarbów lub złodziei antyków - dziewczyna wykazała się
większym realizmem.
Odbezpieczyłem pistolet gazowy i podszedłem tak, aby znaleźć się koło tajemniczego
samochodu. Sądząc po rejestracji, był z Lublina. Drzwi dworu były lekko uchylone. W tej
chwili ze środka wyszedł starszy, wysoki, szpakowaty mężczyzna w sportowej kurtce.
Spojrzał zaskoczony. Najwyraźniej nie spodziewał się odwiedzin.
- A niech mnie! - zawołał. - To przecież Paweł Daniec!
Zmarszczyłem czoło.
- Marek Mincel - rozpoznałem wreszcie. - To mój przyjaciel jeszcze ze studiów -
wyjaśniłem Malwinie. - Pracuje u konserwatora zabytków w Zamościu...
- Och, to stare dzieje - zaprotestował. - Już od dobrych kilku lat prowadzę własną
działalność... Zrobiłem jako drugą specjalizację architekturę i prowadzę inwentaryzacje
obiektów zabytkowych oraz nadzory podczas remontów...
- Podczas remontów... - podchwyciłem.
- Nie stójmy tak, zapraszam do środka.
Weszliśmy. Rozległa sień wyłożona kamiennymi płytami, wydeptanymi przez tysiące
stóp. Nad głową ciężkie dębowe belki, poczerniałe ze starości i obwieszone girlandami
pajęczyn. Wyłamane drzwi prowadziły na lewo. Ściany, pierwotnie otynkowane, straszyły
dziurami, tu i ówdzie wisiały resztki wyrwanych kabli.
- Totalna dewastacja - mruknąłem.
Weszliśmy do pomieszczenia, będącego zapewne w zamierzchłej przeszłości salonem.
Kupa gruzu znaczyła miejsce po rozwalonym piecu. Na pogryzionej przez myszy drewnianej
podłodze poniewierały się resztki zielonych kafli. Pośrodku stał na dwu krzyżakach spory stół
kreślarski. Przyszpilono do niego arkusz brystolu, na którym nasz znajomy rysował plan
budynku w skali 1:5. Znalazły się plastykowe krzesełka.
- Wybaczcie, nie mam was czym poczęstować - uśmiechnął się smutno. - Ale
opowiadajcie, co was sprowadza do tej opuszczonej ziemiańskiej siedziby?
Zacząłem opowiadać o naszych poszukiwaniach. Marek w zadumie wysłuchał
opowieści.
- Podczas inwentaryzacji nie znalazłem tu żadnych starych dokumentów - powiedział.
- Było trochę ksiąg kancelaryjnych, ale z lat sześćdziesiątych XX wieku. Nic ciekawego... Nie
przeszukałem jednak strychu. Powiadacie, herb w kształcie gwiazdy?
Przeszedł do sąsiedniego pomieszczenia, gdzie na ławie leżały odłamki kafli.
Zapewne pozbierał je w gruzowisku pieca i starannie posklejał. Na jednym widać było
gwiazdę, ale zupełnie innego kształtu. To pomieszczenie było jeszcze bardziej zniszczone. Tu
także wyrwano ze ścian instalację elektryczną, a sufit częściowo znikł.
- Ten budynek jest w strasznym stanie - zauważyłem.
- Owszem - inwentaryzator kiwnął głową. - Do 1990 roku była tu szkoła. Meble, jak
sądzę, sprzedano, tylko na strychu znalazłem nędzne resztki, całkiem zjedzone przez korniki,
już nie do uratowania... Ale póki była szkoła, nie było źle. Palili tu zimą w piecach, bo
nauczyciele oczywiście nie chcieli marznąć... Okna były całe, od czasu do czasu malowano
ściany... Teraz dzieci dojeżdżają do Krasnegostawu. Gdy zlikwidowano szkołę, mój klient
zaczął rozmawiać z gminą w sprawie odzyskania domu swoich przodków. Wtedy w
miejscowych jakby szał wstąpił. Mówiło się o ustawie reprywatyzacyjnej, sądzili, że będzie
mu trzeba dwór oddać. Więc zaczęli niszczyć. Podziurawili dach, wyrwali większość okien,
zniszczyli, co się dało... Bezmyślnie, byle tylko oddać gołe mury.
Wzdrygnąłem się, a moja pomocnica posmutniała.
- Dziesięć lat budynek stał niszczejąc. Właściciel walczył w sądzie o odzyskanie, a
widząc, jak dom popada w ruinę, usiłował go odkupić, byle tylko zacząć remont... niestety
decydenci zaparli się... Głupota, zła wola, nienawiść triumfowały. Wreszcie wiosną udało mu
się potwierdzić prawa własności. Wymienił najbardziej zniszczoną część dachu, a w sierpniu
ruszy pewnie generalny remont. Zanim to jednak nastąpi, muszę dokładnie oszacować stan
obiektu...
- W jakim celu? - zaciekawiła się. - Trzeba zerwać tynki, wymienić stropy...
- To nie takie proste - uśmiechnął się architekt. - Widzisz, nasze prawo chroniące
zabytki mówi, że należy w obiektach zabytkowych chronić wszystko, co da się jeszcze
uratować... Dlatego - wskazał sufit - niektóre z tych belek zostaną na miejscu. Podobnie
ściany, są bardzo zawilgocone, ale nie można ich wyburzyć. Pochodzą z XVIII wieku, a
zbudowano je z cegieł wyrwanych w ruinach pobliskiego zamku...
- Zwiedzaliśmy go wczoraj - wyjaśniłem.
- No właśnie. Ściany trzeba będzie starannie osuszyć, a tylko w dwóch miejscach,
gdzie zadomowił się grzyb, wolno je rozebrać. Podobnie tynk, jest bardzo zniszczony, ale tu
na przykład - wskazał kawałek nad wejściem, gdzie łuszcząca się farba odsłaniała coś
kolorowego - tu pod powłokami emulsji kryje się jakiś fresk. Trzeba to starannie odsłonić i
zobaczyć, co przedstawia. A potem albo wyciąć ten fragment, albo zakonserwować na
miejscu... Na jednej belce jest wyryty napis. Ta akurat jest mocno przegniła, ale napis
wytniemy, nasączymy specjalnymi żywicami i wmontujemy w nową belkę, dokładnie w tym
samym miejscu...
- Taki remont będzie nielicho kosztował - mruknąłem.
- Owszem, kilka razy drożej niż postawienie tego budynku od nowa... ale dla
właściciela liczy się autentyczność... Więc nie będzie żałował pieniędzy. Choć oczywiście
głęboko zasmucający jest fakt, że ten piękny budynek doprowadzono do tak fatalnego stanu...
Jeśli chcecie wybrać się na strych i trochę poszperać, to zapraszam...
W jednym z pomieszczeń sufit zapadł się i w stropie widniała spora dziura.
Przydźwigałem drabinę, która stała na zewnątrz, oparta o ścianę.
- Musicie uważać - powiedział Marek. - Deski podłogi są bardzo słabe...
Przyniósł z samochodu cztery latarki, dwie czołowe i dwie ręczne. Wspięliśmy się na
strych. Ekipa remontowa zerwała część starych desek z pokrycia dachu i przybiła nowe,
lśniące brązowo, nasączone drewnochronem lub podobnym preparatem konserwującym. Na
nie położono papę, a w przyszłości pewnie pokryje się dach dachówką lub blachą. Na strychu
wszystko leżało tak, jakby od lat nie stanęła tu noga człowieka. Zaraz koło wejścia leżały
meble, rozklekotany sekretarzyk z intarsjowanym blatem, zniszczony przez wilgoć i
robactwo. Drewniana tarcza, z której łuszczyły się ostatnie resztki farby.
- To pewnie kiedyś był herb gospodarzy - mruknąłem, oglądając dziwne znalezisko.
Zaśniedziała secesyjna ramka do zdjęcia, wyrwana okiennica, na której też kiedyś
namalowano herb. Krzesło zachowane w postaci stosu połamanych nóg i szczebelków,
podtrzymujących oparcie.
- Każde z nas niech przeszuka jedną połówkę - powiedziałem, gestem rozdzielając
strefy badań. - Zwracaj uwagę na każdy strzęp papieru.
Rozdzieliliśmy się. Każde dotknięcie znaczyło moje ręce kurzem. Tekturowe pudła
kryły w sobie stare podręczniki szkolne, zniszczone przez wilgoć, pogryzione przez myszy.
Jakieś książki, głównie lektury szkolne wydane na gazetowym papierze, rozsypujące się w
rękach, pokryte białym nalotem pleśni. Stare dzienniki klasowe, wypełnione ocenami sprzed
półwiecza... Czy ludzie, którzy kiedyś je otrzymali, pamiętali jeszcze o tych chwilach radości,
gdy ręka nauczyciela wpisywała do dziennika z trudem zdobytą trójkę?
Kolejne pudło. Moja dłoń natrafiła na śliską powierzchnię. Książka oprawiona w
skórę! Wyciągnąłem ją i oświetliłem. Zawilgła i pachniała stęchlizną, ale gdy ją otworzyłem,
strony zalśniły bielą. Papier bezkwasowy, nie pożółkł ze starości... Wydanie „Pana Tadeusza”
sprzed 120 lat... Na pierwszej stronie ekslibris wydrukowany błękitnym atramentem:
„Księgozbiór Majątku Krupe”. Pozostałości biblioteki dworu... Wyciągałem kolejne tomiki.
Przedwojenny słownik geograficzny, kilka tomów dzieł Kremera - popularnego w XIX wieku
podróżnika i felietonisty. Zeszyt, do którego czyjaś ręka starannie wklejała wycinki z gazet.
Miałem przed sobą „Ogniem i mieczem” Henryka Sienkiewicza! Dotarłem do dna pudełka.
Paczka zawinięta w szary papier i przewiązana wstążeczką. Wewnątrz jakieś papiery.
Odholowałem to wszystko w pobliże zejścia i ponownie zagłębiłem się w mrok. Duże pudło
wypełnione pustymi butelkami z błękitnego szkła. Na niektórych były jeszcze etykietki:
„Wódka zwyczajna”. Nieduża drewniana skrzyneczka z wyłamanym zardzewiałym zamkiem.
Co zawierała, kto i dlaczego ją rozbił? W kurzu wymacałem podłużny kształt. Książka, nie,
album ze zdjęciami. „Klasa IIb, 1951”. Grupa uczniów na wycieczce w góry. Wiklinowy kosz
wypełniony szmatami. Przegrzebałem go do samego dna. Stare zasłonki i firanki. Może
przedwojenne, może późniejsze... Resztki leżącej na ziemi szafy, jeszcze jedno kulawe
krzesło, sądząc z kształtu nowożytne... Strzęp burej szmaty po oświetleniu okazał się
resztkami słuckiego pasa od kontusza. Koniec... Zawróciłem do dziury prowadzącej na dół.
- Coś pan znalazł? - zapytała Malwina.
Wskazałem garść drobiazgów, przywleczonych z mojej części strychu. Zabraliśmy
tajemniczą paczuszkę na dół.
- I co ciekawego znaleźliście? - zapytał inwentaryzator.
Podałem mu wyniki naszych poszukiwań, a on zaraz wszedł po drabinie i zniósł na dół
książki.
- Trzeba dać do konserwacji - mruknął. - Najlepiej w Lublinie, jest tam niezły zakład
introligatorski, mają spore doświadczenie w renowacji starodruków, więc to nie powinno
stanowić dla nich problemu...
- Możemy im to zawieźć - zaofiarowałem się.
Malwina rozsupłała tymczasem wstążeczkę i odwinęła szary papier. Listy, pisane na
kartkach papieru, który wraz z upływem czasu przybrał barwę starej kości słoniowej.
- Piękne pismo - zauważyła.
- Owszem. Jednak mamy dużo szczęścia, że ominęły nas w szkole lekcje kaligrafii...
Wczytałem się w treść jednej z kartek. Właściciel majątku wydawał dyspozycje
swojemu plenipotentowi Oksiewiczowi w sprawie budowy cukrowni w Bończy.
- Niestety, to dla nas bez wartości - mruknąłem przeglądając listy - ale właściciel
pewnie ucieszy się, mogąc poczytać instrukcje spisane ręką swojego przodka.
- Myślę, że tak - uśmiechnął się Marek.
Nadeszła pora odjazdu.
- Nic nie udało nam się dziś osiągnąć - mruknąłem zawiedziony, gdy koła pekaesu
pożerały szosę wiodącą do Lublina.
- Nie co dzień bada się strychy opuszczonych siedzib ziemiańskich... - zauważyła. -
Wprawdzie znaleźliśmy niewiele, ale przynajmniej tych parę drobiazgów kogoś ucieszy.
- A ja spotkałem starych przyjaciół - dodałem pogodnie. - Ciekawe, co porabiają nasi
przeciwnicy. Nie lubię tracić ich z oczu.
- Ale Karen może szukać i po południu - zafrasowała się Malwina. - Może trzeba, gdy
staniemy w Lublinie, spróbować raz jeszcze włamać się do systemu kontroli satelitarnej?
- Lepiej nie - zaprotestowałem. - Spróbujmy grać czysto.
Wysłałem SMS do Pawła. Odpowiedział niemal natychmiast. Dotarli już do miasta.
Za oknem niebo zaciągnęły chmury. Mimo że była dopiero osiemnasta, zrobiło się mrocznie.
Dłuższą chwilę wystukiwałem instrukcje. Spojrzałem porozumiewawczo na Piotrka.
Uśmiechnął się ze zrozumieniem.
- Panie Tomaszu - powiedział z ożywieniem. - Niech pan zobaczy. Listy jakiegoś
Oxenstierny z lat międzywojennych dwudziestego wieku!
- Faktycznie - powiedziałem zdumiony. - Nawet jest nazwa wsi. Zrób z tego szybko
ksero. Poczytamy na spokojnie na kwaterze.
Piotrek odbił garść zupełnie przypadkowych dokumentów. Złożyłem wydruk i
schowałem do kieszeni marynarki. Wyszliśmy z budynku archiwum. Nasz cień siedział
znowu na ławce i gdy poszliśmy w stronę pałacyku, ruszył za nami.
Zakręciliśmy i weszliśmy na stare miasto. Paweł był już na miejscu, ale trzymał się od
nas z daleka. Liczyłem na to, że tajemniczy nieznajomy zechce napaść na mnie i odebrać
papiery siłą, a wówczas będziemy mieli szansę ująć go i sprawdzić, kim jest.
Plan był odrobinę ryzykowny, ale jak sądziłem wykonalny. Niestety, przeciwnik, choć
szedł za mną, jakoś nie przejawiał ochoty, by nas napadać.
- Zakręćmy - zasugerował szeptem Piotrek. - Może boi się atakować na widoku?
Zeszliśmy w bok na placyk, na którym niegdyś stał kościół farny. Miejsce było
idealnie odludne, otaczały nas pokryte liszajem mury domów. Jednak nawet takie ułatwienie
nie sprowokowało szpiega do działania.
- Może faktycznie nie chce nam zaszkodzić, a tylko się nami opiekuje? - wyraziłem
przypuszczenie.
W kieszeni zapikał mi telefon komórkowy. Paweł.
- Odszedł - poinformował mnie. - Powędrował w stronę zamku. Nie macie żadnego
ogona.
Po chwili mój współpracownik i Malwina dołączyli do nas. Zbierało się na deszcz.
Weszliśmy do pizzerii i zamówiliśmy spóźniony obiad, komentując wyniki poszukiwań.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
WIEŻA W STOŁPIU • DZIEJE BRACI POLSKICH • DWÓR W SIELCU •
UWIĘZIENIE • ROZMOWA Z FEMINISTKĄ • MUZEUM W KRASNYMSTAWIE • CO
ZNALEZIONO NA ZAMKU • INFORMACJE Z PAMIĘTNIKA
Zabrzęczał budzik stojący na nocnej szafce. Otworzyłem oczy. Siódma rano. Pora
wstawać... Przeciągnąłem się, aż mi zaskrzypiały stawy. Pan Tomasz wstał już wcześniej, bo
gdy wróciłem z łazienki, zaprosił mnie do swego pokoju na śniadanie.
- Jakie plany na dzisiaj? - zapytałem.
- Goń do warsztatu po samochód, pakuj pomocników i w drogę - zakomenderował. -
Do Stołpia. Zobacz miejsce, gdzie parkowali wczoraj rano. Jaki zasięg ma twoja „pluskwa”?
- Około osiemnastu kilometrów.
- Znakomicie. Zorientujecie się, co robią.
- A pan?
- A ja sobie pójdę do archiwum. Poszukam czegoś na temat Orzechowskiego. I
przejrzę pamiętniki tego Kajetana Suwalskiego.
Zjadłem śniadanie, popiłem zieloną herbatą i ruszyłem po auto. Gdy dwadzieścia
minut później podjechałem pod naszą kwaterę, Malwina z Piotrkiem już na mnie czekali.
- Dokąd dzisiaj? - zapytała dziewczyna.
- Do Stołpia - powiedziałem. - To na tyle blisko Krynicy, że będziemy mieli rywali w
zasiągu sygnału „pluskwy”...
- O ile znowu nie powiesili jej na drzewie - zauważył Piotrek.
Uśmiechnąłem się.
- No, to w drogę - Malwina usadowiła się w samochodzie.
Ruszyłem szosą na Chełm. Mniej więcej po godzinie dotarliśmy do wioski. Kolejna
ulicówka, niskie domki, część drewniana pamiętająca pewnie okres międzywojenny,
pomiędzy nimi nowsze obrzydliwe klocki zabudowy z czasów współczesnych... Na wzgórzu
tuż koło szosy wznosiła się dumnie ku niebu czworościenna wieża zbudowana z szarego
łamanego kamienia, spojonego wapienną zaprawą. Zaparkowałem u jej stóp.
Po mocno pokrzywionych stopniach z płyt chodnikowych wdrapaliśmy się na szczyt
wzgórza.
- O rany - mruknęła Malwina z szacunkiem dotykając ściany - ile lat liczy sobie ta
budowla?
- Większość przewodników podaje mylnie, że pochodzi z XIII wieku - wyjaśnił
Piotrek - ale dokładne badania przeprowadzone w latach osiemdziesiątych XX wieku
wykazały, że jest przeszło dwieście lat starsza. Zbudowano ją w początkach XI wieku.
- Jest więc jedną z najstarszych budowli murowanych w naszym kraju - powiedziałem.
- W dodatku przetrwała w stanie niemal niezmienionym; nigdy jej nie przebudowano, co
dodatkowo podnosi jej wartość... Wokoło rozciągał się gród - wyjaśniłem. - Wieża stanowiła
refugium - ostatnie miejsce schronienia mieszkańców na wypadek, gdyby wały nie
powstrzymały najeźdźców. Tu także przechowywano zapasy ziarna... Zresztą pierwotnie
wejście znajdowało się dopiero na wysokości drugiego piętra. Prowadziły doń drewniane
schody albo drabiny, które w razie najazdu po prostu niszczono...
- Na ostatniej kondygnacji znajdowała się kaplica, gdzie zapewne odprawiano msze
dla mieszkańców grodu - uzupełnił Piotrek.
- No, to nie mogło być ich wielu - mruknęła Malwina. - Powierzchnia tego kościółka
to nie więcej niż 25 metrów kwadratowych...
- Owszem - kiwnął głową. - Załoga stacjonująca w grodku musiała być nieliczna... Ale
widocznie się mieścili.
- A może msze odprawiano gdzieś w małej drewnianej kaplicy u stóp wieży -
wysunąłem hipotezę. - A tylko szczególnie uroczyste dla wybrańców tam na górze? Obawiam
się, że tego się nie dowiemy.
- Druga podobna wieża znajdowała się w Chełmie, a właściwie pod Chełmem, w
miejscowości Bieławin. Dla odmiany była wzniesiona z białego kredowego kamienia.
Niemcy wysadzili ją w powietrze, gdyż była łatwym punktem orientacyjnym dla radzieckich
samolotów.
- Ale właściwe po co komu był taki nieduży grodek z wieżą? - zainteresowała się
Malwina.
- To zapewne stanica graniczna - wyjaśnił chłopiec. - Wchodziła w skład Grodów
Czerwieńskich. Wiadomo, że przez Chełm przebiegał szlak handlowy z Lublina na Ruś... A
tu były grody, które usiłowali podporządkować nasi władcy... Wieża w Stołpiu, Bieławin,
Chełm, dalej na północ Sielec, Wojsławice, Nowy Majdan, Uchanie... Wszędzie tam są
znajdowane pozostałości grodów obronno-mieszkalnych. Pogranicze było niespokojne...
- Co więcej, na łąkach nad Bugiem opodal Hrubieszowa leży mała dziś miejscowość
Czermno - uzupełniłem. - Obok niej pośród bagien wznosi się bardzo duże grodzisko. Sądząc
po zachowanej nazwie miejscowości przypuszcza się, że ta zapomniana przez Boga i ludzi
wioska w X i XI wieku była legendarnym Czerwieńskiem - stolicą tej ziemi... Gdyby te mury
mogły przemówić... - klepnąłem ścianę.
- Niejedno musiały widzieć - mruknął nasz młody przyjaciel.
Obeszliśmy wieżę i znaleźliśmy się przed wejściem. Niestety, zabezpieczała je solidna
krata i równie solidna kłódka. Zajrzeliśmy ciekawie w ciemność. Grube mury pięły się w
górę, do sufitu z ciężkich drewnianych belek. W jednym rogu było widać otwór prowadzący
na wyższe kondygnacje. Zwróciłem uwagę na podłogę. Lekko się zapadła.
- Pod spodem są lochy? - zaciekawiła się dziewczynka.
- Nic mi na ten temat nie wiadomo - spojrzałem pytająco na Piotrka.
Pokręcił głową.
- Ja też nie słyszałem, żeby było tu coś takiego. Ale oczywiście mogli wykuć tajny
korytarz na wypadek, gdyby atakujący zdobyli też wieżę. Choć sądzę raczej, że tu była
studnia. Jeśli szykowali się do przetrzymania oblężenia, musieli mieć ujęcie wody albo
chociaż cysternę... A u stóp wieży jest źródełko... Możemy się napić wody...
Ruszyliśmy ścieżką w stronę łąk. Faktycznie z wapiennego osuwiska biło źródło.
Włożyłem dłoń do wody i drgnąłem zaskoczony. Spodziewałem się, że będzie lodowata,
tymczasem miała co najmniej dwadzieścia stopni Celsjusza.
Piotrek widząc moją reakcję, uśmiechnął się z zadowoleniem.
- Kiedyś to było ciepłe źródło - powiedział - ale od czasów drugiej wojny światowej
stygnie coraz bardziej...
- O, nie wiedziałem - mruknąłem. - Widocznie wody geotermalne, wybijające z
głębokości kilkuset merów - rozważałem. - Gdzieś w głębi ziemi stygnie nieduże ognisko
magmowe...
Napiliśmy się i ruszyliśmy do samochodu.
- Kim byli arianie? - zapytała Malwina. - W szkole powiedziano nam tylko tyle, że
występowali przeciw poddaństwu chłopów...
Zobaczyłem, że Piotrek aż się pali, by popisać się swoją wiedzą.
- Nazywano ich braćmi polskimi - powiedział. - Ten odłam reformacji powstał około
1562 roku. Oderwali się od kalwinistów.
- Byli jacyś arianie u zarania chrześcijaństwa - zauważyła. - Sądziłam, że nasi...
- Herezja Ariusza rozwijała się w III i IV wieku naszej ery - pospieszyłem z
wyjaśnieniami. - Była potężna, w pewnym momencie istniała nawet obawa, że zdominuje
chrześcijaństwo. Na szczęście ich fałszywa nauka upadła... Natomiast bracia polscy głosili
podobne treści.
- Dlatego ich przeciwnicy nazwali ich tak samo - uzupełnił chłopiec - ale oni między
sobą nie używali określenia „arianie”. Uznawali je za obraźliwe. A więc ich poglądy
społeczne sprowadzały się do tego, że ludzie powinni okazywać sobie nawzajem miłość i
szacunek. Uważali ubóstwo za cnotę, domagali się zniesienia poddaństwa chłopów, byli
pacyfistami, głosili, że wojny prowadzą jedynie do zła, a ludzie nie powinni ze sobą walczyć.
Nie obejmowali także żadnych urzędów, zwłaszcza sądowych, odwołując się do słów Biblii:
„Nie sądźcie, abyście nie byli sądzeni”.
- Zaraz, zaraz - mruknęła Malwina - coś mi się tu nie zgadza. Czyli wojewoda Paweł
Orzechowski realizował cnotę ubóstwa, budując zamek w Krupem, który był, zdaje się,
najwspanialszą rezydencją w promieniu stu kilometrów, uwolnienie chłopów realizował
dokupując kolejne wioski, trzymając się z dala od obejmowania urzędów państwowych został
wojewodą, a na zakończenie ubogiego, cnotliwego życia wybudował sobie grobowiec
górujący nad całą okolicą?!
- No cóż - powiedziałem w zadumie. - Widocznie nie do końca zgadzał się z
zaleceniami swojej religii...
- Arianie położyli wielkie zasługi na polu krzewienia nauki - Piotrek podjął wykład. -
Założyli cztery duże szkoły: w Pińczowie, Lublinie, Lewartowie i Rakowie, sporządzili
własny przekład Biblii, co wówczas było poważnym osiągnięciem, jako że w tym celu trzeba
było znać biegle hebrajski, grecki i aramejski; wreszcie położyli zasługi w badaniach nad
językiem polskim. To właśnie arianin Piotr Statorius-Stojeński napisał pierwszą gramatykę
języka polskiego. Pozostawili też zbiory kazań i dzieła literackie...
- Chodzili z drewnianymi szablami - przypomniała sobie jego przyjaciółka.
- Owszem. Tak manifestowali swój stosunek do walki i służby wojskowej - wyjaśnił
ochoczo.
- Jednak podczas potopu szwedzkiego poparli najeźdźców - dodałem. - I to poparli ich
do tego stopnia, że po wyparciu wroga zdecydowano się z nimi rozprawić.
- Nie do końca wiemy, jak to było z tym poparciem - zastrzegł Piotrek. - Wiemy o tym
głównie z pism ich przeciwników. Jednak w szeregach Szwedów odnotowano kilka nazwisk,
powiedzmy, szeroko wówczas znanych... Szwedzi byli uczniami Kalwina, łączyły ich z
arianami bardzo podobne poglądy teologiczne. Może i jakoś się dogadali... Skoro byli arianie,
którzy ubóstwo realizowali poprzez budowę rezydencji, zapewne znaleźli się i tacy, którzy
zamienili szable drewniane na stalowe, a dla dobra Ojczyzny chcieli ją oddać w niewolę...
Choć pewnie byli i tacy, którzy z bronią w ręku wystąpili przeciw wrogom. W 1658 roku
sejm podjął uchwałę o banicji arian. Nakazano im przejść na katolicyzm albo opuścić kraj.
Mienie niepokornych było konfiskowane...
- Wacław Potocki, znany siedemnastowieczny pisarz, poeta i publicysta, poświęcił
temu wydarzeniu słynny wiersz „Kto mocniejszy, ten lepszy”, znany także pod tytułem
„Kaduki ariańskie” - uzupełniłem. - Nawiasem mówiąc, Potocki sam był arianinem, którego
groźbą konfiskaty wiosek zmuszono do konwersji, czyli zmiany religii na katolicką...
- I tak po prostu zmienił religię? - zdziwiła się.
- Wielu arian uciekło do Holandii, gdzie założyli bardzo prężne ośrodki - powiedział
Piotrek. - Wyjeżdżający mogli swoje mienie zostawić pod zarządem plenipotentów lub
krewnych albo sprzedać... Widać jednak Potocki był tak przywiązany do swoich wiosek, że
wolał wyrzec się swojej religii, niż je stracić lub choćby się z nimi rozstać...
- Ale tak to już czasami bywa. Co innego na ustach, co innego w sercu - zacytowałem
przysłowie.
Wsiedliśmy do Rosynanta i uruchomiłem urządzenie lokalizujące „pluskwę”.
- Oj, niedobrze - mruknąłem, patrząc na przesuwającą się plamkę.
- Co się stało? - zapytał Piotrek. - Przecież ich widać?
- Widać - kiwnąłem głową - ale są na granicy zasięgu i zaraz nam znikną...
Rozłożyłem mapę i popatrzyłem na nią.
- Nie jadą do Chełma, tylko jakby bardziej na południowy wschód. Muszą być na
szosie z Krupego przez Sienicę Różaną i Wierzchowiny albo jeszcze dalej na południu, na
trasie Krasnystaw-Hrubieszów...
- Zniknęli - zauważyła Malwina.
- Wyjechali poza zasięg - mruknąłem. - Dobrze, że teraz próbowaliśmy ich namierzyć,
a nie dziesięć minut później... W drogę. Spróbujemy ich złapać.
Przejechałem przez Chełm i skierowałem się na północ, w stronę krzyżówek
wojsławickich. Stąd wybiega szosa, prowadząca prosto na południe. Wiedzie ona przez
miasteczko Wojsławice, które kiedyś odwiedziłem z panem Tomaszem, do miasta Grabowiec
i dalej aż do Zamościa. Gdy tylko wjechałem na drogę, światełko na ekranie znowu się
pojawiło.
- Mamy ich - stwierdziłem.
Droga była dobrze utrzymana, ale bardzo wąska. Co chwila mijaliśmy wioski, więc
nie rozpędzałem samochodu. Przeciwnik zatrzymał się. Widocznie zaparkowali samochód i
coś robili. Ale zbliżaliśmy się coraz bardziej. Wreszcie przed nami wyrosły zabudowania wsi
Sielec. Po prawej stronie drogi wysoki młyn, ozdobiony kilkumetrowej wysokości freskiem
przedstawiającym psa Pluto. Po lewej mur i skupisko starych drzew.
- Opel - zauważyła Malwina.
Samochód przeciwników stał w cieniu potężnych kasztanów. Zaparkowałem po
drugiej stronie szosy, na polnej drodze.
- Miejmy nadzieję, że tu nas nie wypatrzą - mruknąłem.
Wyjąłem z bagażnika policyjną blokadę do unieruchamiania kół samochodowych.
Przemaszerowaliśmy przez szosę i założyłem urządzenie na tylne koło opla.
-To chyba ta eskalacja brutalności, o której mówił Pan Samochodzik - zgłosił swoje
zastrzeżenia Piotrek.
- E - machnąłem ręką - to najłagodniejszy psikus spośród tych, które sobie nawzajem
zrobiliśmy...
W murze widniała brama, zamknięta na łańcuch i spięta solidną kłodą, jednak część
prętów była wygięta, więc bez przeszkód wślizgnęliśmy się do środka. Sądząc po śladach
butów, nasi przeciwnicy przeszli tędy zupełnie niedawno. Rozejrzałem się wokoło. Przed
nami było widać kawał muru obronnego, dalej opuszczony dwór, za nim, za drzewami,
majaczyły jakieś budynki. Stamtąd dobiegały głosy mówiące po szwedzku. Wyróżniałem
dźwięczny baryton Batury. Drzwi pałacu chwiały się, lekko uchylone.
- Wykorzystajmy, że są zajęci i zajrzyjmy - zaproponowałem.
Wślizgnęliśmy się do zupełnie ciemnej sieni.
- Gdzieś tu muszą być drzwi prowadzące w głąb - mruknąłem, zapalając zapalniczkę.
Wątły płomień wydobył z mroku twarz Karen Bark. W następnej sekundzie silny cios
wybił mi zapalniczkę z dłoni. Upadła na podłogę i zgasła. Przyjąłem postawę obronną. Nagle
w ciemności rozległy się trzy dźwięki, przypominające otwieranie butelki z oranżadą.
Sekundę później, oszołomiony gazem, runąłem na podłogę.
Z trudem uchyliłem powieki. Leżałem, starannie skuty kajdankami, w niedużym
ceglanym pomieszczeniu. Skuto mi nadgarstki i kostki nóg, a obie pary kajdanek związano
krótkim, grubym sznurkiem. Piotrek i Malwina doszli już do siebie. Ich dla odmiany
związano, widocznie przeciwnicy nie mieli wystarczającej liczby kajdanek.
- Gdzie my jesteśmy? - zdumiałem się, patrząc na sufit sklepiony kolebkowo z dużych
cegieł palcówek.
-Na zamku Sielec - powiedział Batura wchodząc przez otwarte drzwi.
- Przecież w Sielcu nie ma zamku - zaprotestowałem. - Jechaliśmy przez wieś,
zauważylibyśmy...
- Jest - zaprotestował Piotrek. - Tyle tylko, że została po nim jedna basteja... Dwór i
otaczający go park wzniesiono na miejscu warowni.
Drzwi otworzyły się szerzej. Odpychając Baturę, weszła do środka Karen.
- Coś mi się zdaje, że za bardzo wchodzicie nam w drogę - warknęła po angielsku.
- To wolny kraj - odpowiedziałem. - Mam prawo...
Kopnęła mnie od niechcenia w ramię.
- Zaraz wszyściutko nam wyśpiewasz - syknęła.
Jerzy zrobił zbolałą minę.
- Jak tu trafiłeś? - zapytała.
- Dysponujemy zbliżonymi danymi - powiedziałem. - Namierzyliśmy ten dwór jako
jedno z miejsc do sprawdzenia.
Kopnęła mnie leniwie w żołądek.
- Kłamiesz - warknęła. - Nie mogliście tu trafić nawet mając takie dane jak my.
- A to niby dlaczego? - zdumiałem się.
Na jej twarzy odmalowała się skrajna pogarda.
- Aby umiejętnie powiązać i zinterpretować fakty, niezbędna jest inteligencja -
powiedziała.
Jerzy wymknął się chyłkiem.
- Co pani ma do zarzucenia mojej inteligencji? - zdumiałem się.
- Męskie myślenie jest mało analityczne. Tylko kobieta może połączyć intuicję ze
zdrowym rozsądkiem...
- Coś podobnego? - zdumiałem się.
- Lepiej jej nie denerwować - powiedziała po polsku Malwina. - To jakaś kompletna
wariatka...
W drzwiach ponownie stanął Batura. Trzymał w ręce moją „pluskwę”.
Powiedział dłuższe zdanie po szwedzku, ale jego sens był dla mnie zrozumiały.
Informował wspólniczkę, że znowu oznakowaliśmy ich samochód.
- Sam widzisz - na twarzy Karen odmalowała się głęboka niechęć - bez takich
szpiegowskich sztuczek nigdy nie trafilibyście na nasz ślad.
- A właśnie, że wiemy - odezwał się Piotrek. Mówił po angielsku powoli, starannie
dobierając słowa. - Wiemy, że ten zamek wzniósł starosta chełmski Mikołaj Uhrowiecki. I
wiemy, co łączyło go z Orzechowskim.
Szwedka znieruchomiała, a na jej twarzy odmalowała się straszliwa nienawiść.
- Zdechniecie tu z głodu - warknęła. - Zabierzecie swoje tajemnice do grobu...
- Nie wygłupiaj się - Jerzy skarcił ją ostro po angielsku. Widocznie chciał, żebyśmy
też zrozumieli. - Jeśli włos spadnie im z głowy, będziemy mieli przeciw sobie Pana
Samochodzika. A z tym facetem lepiej nie zadzierać.
- A kto to jest ten cały Pan Samochodzik? - prychnęła jak rozwścieczona kotka.
- Najlepszy fachowiec w tym kraju - wyjaśnił. - Mózg ich operacji...
Jego uwaga wywołała wyraźną złość Szwedki, bo walnęła go pięścią po plecach.
- Ostra babka - mruknął Piotrek z niejaką zgrozą.
Karen wypchnęła Jerzego z pomieszczenia i zatrzasnęła drzwi. Usłyszałem, jak
podpiera czymś klamkę, a potem jej kroki ucichły na korytarzu.
- Jaki jest związek pomiędzy Uhrowieckim a Orzechowskim? - zapytałem Piotrka.
Zaczerwienił się lekko.
- Nie mam pojęcia - wyznał. - Słyszałem tylko, że około 1588 roku zbudował tu
zamek. Był starostą chełmskim, a Orzechowski wojewodą... Ponieważ epoka się zgadzała,
zablefowałem...
- I chyba udało ci się trafić na dobry trop - powiedziała Malwina. - Ta Karen wyraźnie
się wkurzyła...
- Poza związkami służbowymi Orzechowskiego i Uhrowieckiego coś musi łączyć.
Może niedola, o której wygadał się Jerzy? W takim razie musi być jeszcze ktoś, bo mówił o
towarzyszach niedoli w liczbie mnogiej...
- Jakie kłopoty mogli mieć dwaj wysocy urzędnicy państwowi w tamtych czasach? -
zastanawiała się Malwina.
- Coś, do czego potrzebowali pieniędzy - podsunął Piotrek. - Przecież Oxenstiernę
więzili dla okupu...
- Tylko że oni mieli forsy jak lodu - zauważyłem. - Orzechowski wzniósł zamek w
Krupem, Uhrowiecki tutaj... A budowa zamku nawet wówczas musiała być kosztowną
inwestycją...
- Więc może się do tego stopnia spłukali, że popadli w długi? - podsunęła dziewczyna.
- I jeszcze dodatkowo z kimś...
- Trzej bogaci faceci, nawet jeśli popadli w długi, to przecież nie na długo -
zastanawiałem się głośno. - Mogli je spłacić, mieli przecież majątki przynoszące zapewne
całkiem ładny dochód...
- Może potrzebowali pieniędzy pilnie. Długi karciane trzeba płacić zdaje się w ciągu
48 godzin - zastanawiał się mój młody przyjaciel.
- To nie próbowaliby wyciągnąć forsy od Szwedów. W tamtej epoce list do
Sztokholmu szedł zapewne miesiąc w jedną stronę - łagodnie przywróciłem go do
rzeczywistości.
- Wspólna niedola - myślała Malwina. - Może Uhrowiecki też był arianinem?
- Nie - zaprotestowałem. - Z arianami rozprawiono się dopiero po potopie szwedzkim,
czyli przeszło czterdzieści lat później... W naszym kraju tolerancja religijna była
powszechna... Na pewno wiara nie była przyczyną ich tajemniczych problemów.
Usłyszałem czyjeś kroki za drzwiami. Jakaś dłoń szarpnęła za kłódkę. Usłyszałem
dziwny dźwięk. Drzwi drgnęły, a rygiel został z nich po prostu wyrwany. W drzwiach stanął
mężczyzna w masce. Jego brązowe oczy zlustrowały naszą gromadkę. Z kieszeni wyciągnął
dentystyczny drucik do dłubania w zębach i po chwili rozpiął moje kajdanki.
- Dzięki - mruknąłem.
Kiwnął obojętnie głową.
- Kim pan jest? - zapytała Malwina.
Przyłożył palec do ust i cofnął się w stronę drzwi. Zniknął niczym duch. Wybiegliśmy
z bastei, ale nieznajomego nigdzie już nie było widać.
Przekradłem się w stronę dworu. Zajrzałem przez okno. W niedużej sali nasza
pogromczyni rzuciła na stół kilka zeszytów szkolnych. Najwyraźniej żądała od Batury, aby je
przejrzał.
Parsknął śmiechem, co wywołało u niej kolejny atak furii. Cofnąłem się. Wyjąłem z
kieszeni telefon komórkowy i wystukałem numer pana Tomasza.
- Halo, szefie?
- Witaj, mój drogi - usłyszałem w słuchawce głos Pana Samochodzika. - Co tam u was
ciekawego?
- Znowu byliśmy przejściowo uwięzieni - powiedziałem. - Ale już się wydostaliśmy.
Czy mógłby pan sprawdzić związki pomiędzy Orzechowskim a Uhrowieckim?
- Ba - westchnął pan Tomasz. - Szczerze mówiąc, niewiele mam informacji o samym
Orzechowskim. Ale jeszcze poszukam.
- Czy w dziennikach Kajetana Suwalskiego były jakieś ciekawe tropy?
- I to jakie! - powiedział z dumą. - Przyjdziecie, to opowiem ze szczegółami.
Rozłączyłem się.
- Nie jest źle - mruknąłem.
Nasi przeciwnicy niebawem odeszli. Rozejrzeliśmy się po terenie parku. Piotrek miał
rację. Zespół dworsko-folwarczny zbudowano na miejscu zamku. Dużo z niego nie zostało,
tylko jedna mocno przebudowana basteja, w której byliśmy uwięzieni. Gdzieniegdzie
szczegóły rzeźby podłoża pozwalały domyślać się zniwelowanych murów. Tu i ówdzie spod
trawy prześwitywały czerwono cegły lub bielały bryły kredy, używanej przez budowniczych
do wypełnienia ścian.
Podeszliśmy do pałacu. Był bardzo zapuszczony. W poszczególnych pomieszczeniach
stały jeszcze ławki i wisiały tablice, wszystko jednak promieniało ponurą aurą opuszczenia.
- Czasy upadku - powiedziałem. - Póki była szkoła, jakoś się ten budynek trzymał.
Szkołę zlikwidowano i chyli się ku ruinie, jak dwór w Krupem. Być może dawny właściciel
przywróciłby świetność rodowemu gniazdu...
- A nie można zmusić jakoś władz gminnych, żeby się tym zajęły? - zapytał Piotrek.
- Właściwie nie ma w tej chwili odpowiednich rozwiązań prawnych - wyjaśniłem. -
Szkoda... Złe prawo jest czasem gorsze od bezprawia.
Karen przegrzebała strych, ściągając na dół masę szpargałów. Jakieś stare dzienniki
klasowe, zeszyty, podartą mapę, wszystko to, co nauczyciele uznali za niewarte zabrania. My
też nic ciekawego nie znaleźliśmy.
- No cóż - powiedziałem - nie wiem, dokąd pojechali i obawiam się, że już się tego nie
dowiemy. Ale proponuję wracać do Lublina trasą przez Krasnystaw.
- A dlaczego? - zaciekawiła się dziewczynka.
-A ja wiem - odezwał się jej przyjaciel. - Wpadniemy do tamtejszego muzeum i
obejrzymy sobie ten kamień, znaleziony na zamku w Krupem.
- Słusznie - kiwnąłem głową. - W drogę.
Jerzy uwolnił opla od blokady, tnąc ją po prostu szlifierką kątową na kawałki. Nie
było sensu ich zbierać. Nasz samochód, ukryty za szosą, szczęśliwie uniknął tym razem
niszczycielskiej pasji naszych przeciwników. Wsiedliśmy do środka i ruszyliśmy,
pozostawiając za sobą wieś Sielec z dworem, stojącym na ruinach zamku... Czułem, że
dołożyliśmy jeszcze jeden mały kamyczek do naszej układanki. Ale nadal nic sensownego z
tego nie wychodziło.
- Kim jest ten człowiek w masce? - zastanawiała się Malwina. - Już drugi raz ratuje
nas z opresji...
- Nie mam pojęcia - powiedziałem. - Drażni mnie to. Zwłaszcza, iż nie mógł wiedzieć,
że się tu pojawimy. Chyba że śledzi Karen i Baturę, a nas uwolnił niejako przy okazji.
- Kryje twarz pod maską - rozważała Malwina. - Może boi się, że go rozpoznamy?
- Nic nie mówi, jakby obawiał się, że rozpoznam jego głos - dodałem.
Przemknęliśmy przez Wojsławice, potem minęliśmy dom przyjaciela pana Tomasza, u
którego kilka lat temu oglądałem szklaną ampułkę z okruchem drewna Arki Noego.
Przemknęliśmy przez Bończę, której mały kościółek przebudowano z szesnastowiecznego
zboru protestanckiego. Niebawem dotarliśmy do Krasnegostawu. Wyjąłem ze skrytki
przewodnik i szybko znalazłem adres muzeum.
Zaparkowałem przed nim.
- Ale numer - mruknęła Malwina.
Wysiedliśmy. Stałem dokładnie w tym miejscu, gdzie kilka dni temu podziurawiłem
opony opla.
- Oni wcale nie byli na obiedzie, tylko buszowali w muzeum - stwierdziła.
- Jeszcze nie wiadomo, czy to znaleźli... - mruknąłem. Weszliśmy do środka budynku.
Muzeum było malutkie, zaledwie trzy salki ułożone w amfiladzie. Ale nie przybyliśmy tu, by
podziwiać ekspozycje. Wydobyłem legitymację.
- Chciałbym zobaczyć dokumentację prac wykopaliskowych prowadzonych na zamku
w Krupem w 1967 roku - powiedziałem do kobiety, siedzącej na krzesełku koło gablotek.
Kobieta wytrzeszczyła oczy.
- Proszę na zaplecze.
Zamknęła drzwi wejściowe na klucz. Pokoik pracowników był bardzo ciasny.
Siedliśmy we trójkę przy szerokim stole z płyty meblowej. Kobieta zanurkowała do
archiwum. Minęła cała wieczność, zanim wynurzyła się, dźwigając opasły skoroszyt, pokryty
grubą warstwą kurzu. Rozwiązałem sznurki i wydobyłem zawartość teczek. Plik kartek
zapisanych na maszynie i spiętych na grzbiecie zardzewiałym spinaczem. Dziennik prac.
Papier pożółkł ze starości. Otworzyłem na pierwszej stronie. Plan zamku z dokładnym
naniesieniem wykopów. Archeolodzy wykonali w sumie sześć niewielkich odkrywek.
- Czego szukamy? - mruknął Piotrek. - To znaczy, wiem czego, ale jak?
- Podzielimy się - powiedziałem. - Ty czytasz dziennik badań, ty dziennik wpisów -
podsunąłem kolejny zeszyt Malwinie - a ja zajmę się inwentarzem znalezisk.
- Co to jest dziennik wpisów? - zdumiała się dziewczyna.
- To taka książeczka, do której wpisuje się najciekawsze znaleziska - wyjaśniłem.
Mijały minuty. Czytałem po kolei pozycje w inwentarzu. Był wykonany z
pedantyczną dokładnością. Wpisano niemal każdą znalezioną skorupkę...
- Beznadzieja - mruknąłem i wygrzebałem ze skoroszytu pudełko z fotografiami.
Były czarno-białe, zacząłem je szybko przeglądać. Na pierwszych było widać
archeologów przy pracy, usuwanie krzaków, plantowanie terenu, wyznaczanie wykopów,
kopanie pierwszych sondaży. Było to bardzo ciekawe, ale nie o to mi chodziło. Od połowy
zaczynały się wykonane w jakiejś pracowni fotografie pozyskanych zabytków. Garnki z
gliny, porcelanowe i fajansowe skorupy, podkowy, gwoździe, monety, pojedynczy złoty
kolczyk, okucie od książki... Zorientowałem się, że fotografie zabytków poukładano w grupy,
dzieląc według tego, z czego je wykonano. Wreszcie dotarłem do elementów kamiennych.
Forma do lania kul, a raczej jej połówka, piaskowcowa osełka, ułamek kapitelu kolumny,
kamienny żłób, koło żarnowe, kawałek obudowy pieca lub kominka, resztki kartusza z
herbem, który mógł być pierwotnie wmurowany nad wejściem i nagle fragment kamiennej
płyty, ozdobiony wyrytym głęboko znakiem gwiazdy.
- Mamy go - powiedziałem. Odwróciłem fotografię na drugą stronę.
- Wykop numer trzy - powiedziałem.
Malwina szybko otworzyła dziennik na odpowiedniej stronie.
- To przy samej baszcie - powiedziała, pokazując na planie.
- No, to czytaj - poleciłem, siadając wygodniej.
- Wtorek 12 lipca 1967 roku. Dokonano wytyczania wykopu sondażowego numer
trzy. Położenie...
- Opuść - poleciłem. - Tylko konkrety.
- Pierwszego dnia usunięto warstwę zasypiskową o miąższości około 70 centymetrów,
złożoną z białego kamienia i ułomków cegieł palcówek - odczytała. - Wśród zasypiska
natrafiono na nieznaczną liczbę żelaznych gwoździ kowalskiej roboty. Środa 13 lipca.
Usunięto warstwę zasypiskową złożoną z resztek przepalonej gliny. Pozyskano 47 całych
bądź nieznacznie uszkodzonych kafli piecowych oraz około 600 odłamków. Czwartek 14
lipca. Poniżej warstwy pieca natrafiono na pogruchotaną posadzkę ceglaną, pokrytą cienką
warstwą węgli drzewnych. Prawdopodobnie warstwa ta pochodzi z okresu pożaru, który
strawił zamek w 1648 roku.
- Jesteśmy coraz bliżej - mruknąłem.
- Kierownik podjął decyzję o rozebraniu podłogi. W szczelinie pomiędzy cegłami
znaleziono półtorak Zygmunta III Wazy. Po usunięciu cegieł ukazała się warstwa zbitego
gruzu zmieszanego z gliną, a poniżej półkoliste sklepienie ceglane murowane na krążynie.
- Co to jest krążyna? - zdziwił się Piotrek.
- Jak by to powiedzieć... - zamyśliłem się. - Wyobraź sobie, że musisz wymurować
półkoliście sklepiony sufit. Więc najpierw robisz coś w rodzaju połowy rury z desek. To
umieszczasz w korytarzu, potem oklejasz cegłami i gdy zaprawa zwiąże, wyciągasz
drewniany szkielet spod spodu.
- Sprytne - mruknął z uznaniem.
Malwina podjęła czytanie.
- Po przebiciu się przez strop natrafiono na rozległy loch, długości około dwudziestu
metrów, szeroki na pięć metrów i zakończony oknem wychodzącym pierwotnie na
dziedziniec. Obecnie, na skutek podniesienia się poziomu ziemi, korytarz od tej strony jest
niedostępny. Od drugiej strony wąskie przejście prowadziło zapewne do kolejnej podobnej
sali, jednak na skutek zawalenia się jej stropu kończy się ślepo. Loch do połowy wysokości
wypełniała ziemia, zapewne naniesiona częściowo przez okno, częściowo od drugiej strony
na skutek jakiejś powodzi. Założono wykop dokładnie poniżej otworu, na przedłużeniu
pionowym wykopu.
- Innymi słowy, kontynuowali kopanie swojej studni - mruknąłem.
- Po usunięciu namuliska natrafiono na podłogę wyłożoną płytami kamiennymi. Po jej
usunięciu odnaleziono warstwę lessu, którą po wierceniach uznano za calec.
- Czyli warstwę nienaruszoną przez człowieka - wyjaśniłem.
- Na zakończenie prac wymontowano ze ściany koło okna kamień pokryty wyrytymi
znakami, prawdopodobnie o znaczeniu heraldycznym.
- A fe jaki koszmarny naukowy żargon - skrzywiłem się. - Nasi dzielni archeolodzy
wykopali dziurę jak stodoła i trafili na wysoką piwnicę, a raczej suterenę, skoro jej okno
znajdowało się powyżej poziomu ziemi... A więc wiemy już wszystko.
- W dniu następnym po rekonstrukcji sklepienia wykop zasypano - powiedziała
Malwina, zamykając zeszyt.
- I teraz pójdziemy do zamku i śladem archeologów dokopiemy się do lochu? -
zaciekawił się Piotrek.
- Ależ po co? - uśmiechnąłem się. - Byli tacy mili, że to, co najciekawsze, wydłubali
ze ściany i zabrali ze sobą.
Poprosiłem o dostarczenie nam eksponatu A-30-3/28 - bo taki numer ewidencyjny
nosił kawałek kamienia, który nas interesował. Zeszliśmy do piwnicy. Magazyn muzeum był
niewielki, dwa pomieszczenia po kilkanaście metrów kwadratowych. W mdłym świetle
żarówki było widać drewniane stelaże, zastawione gęsto tekturowymi pudłami. Z jednego
szczerzyła zęby ludzka czaszka, reszta była starannie zamknięta. Szukaliśmy przeszło pół
godziny, oświetlając latarką wyblakłe karteczki z numerami, naklejone na kartony. Wreszcie,
gdy już prawie traciłem nadzieję, Malwina wypatrzyła nasz.
Wydobyliśmy pudełko z magazynu i położyliśmy je na stole. Kobieta przyniosła
szmatkę, dzięki czemu mogliśmy zetrzeć przynajmniej część pajęczyn i grubą warstwę kurzu,
którym było pokryte.
- Za pół godziny zamykamy - rzuciła i poszła do sal wystawowych.
Uniosłem pokrywę. Tektura była lekko wilgotna, cuchnęła stęchlizną.
Pożółkła gazeta sprzed kilkudziesięciu lat. Odwinęliśmy ją ostrożnie. Papier rozłaził
się w palcach. I oto naszym oczom ukazał się spory kawał kamienia.
- Coś w rodzaju bardzo kiepskiej jakości marmuru - mruknąłem. - Jeśli się nie mylę,
widziałem podobne kamienie w Krynicy, koło wieży...
W twardej skale ktoś wyrył gwiazdę - herb Oxenstiernów. Poniżej znajdowała się
jeszcze data: „1607”.
- A więc dwa lata po ujęciu przez Kozaków nasz bohater trafił do lochów zamku w
Krupem - powiedziałem. - O ile to oczywiście herb, a nie przypadkowe podobieństwo...
Sfotografowałem kamień.
- Mógł chociaż wyryć nazwisko - westchnął Piotrek. - Mielibyśmy wówczas
pewność...
- To i tak bardzo dużo - powiedziałem.
Kobieta stanęła w drzwiach. Wyglądała groźnie.
- Zamykamy - oświadczyła gromko.
Podziękowaliśmy i opuściliśmy gościnne progi muzeum.
- No, to do Lublina - powiedziałem, siadając za kierownicą. - Zobaczymy, jakie
rewelacje ma dla nas pan Tomasz...
Nim dotarliśmy do miasta, zrobiło się dość późno.
Usiedliśmy w pokoju pana Tomasza. Na stole pojawiły się szklanki z herbatą.
- Czego się dowiedzieliście? - zapytał.
Zrelacjonowałem nasze przygody i wyniki poszukiwań w muzeum w Krasnymstawie.
Szef słuchał w zadumie.
- Orzechowski i Uhrowiecki musieli być jakoś powiązani ze sobą - zakończyłem.
-Łączyła ich jakaś wspólna tragedia...
- No to jest jeszcze jeden do kompletu - uśmiechnął się szef. - Mikołaj Daniłowicz.
- Co pan odkrył? - zapytał Piotrek.
- W 1600 roku hetman Jan Zamojski zorganizował wyprawę do ziemi wołoskiej, czyli,
mówiąc po naszemu, Mołdawii. Chodziło o to, żeby osadzić w Suczawie polskich lenników.
Wyprawa w zasadzie zakończyła się sukcesem, wyparto Turków z tej krainy, jednak dwa lata
później, gdy toczyliśmy wojnę o Inflanty, odbili oni te tereny... W każdym razie, w tymże
1600 roku na wyprawę przeciw niewiernym wyruszyli trzej mieszkańcy ziemi chełmskiej:
Paweł Orzechowski, Mikołaj Uhrowiecki i ich przyjaciel z Uchań, Mikołaj Daniłowicz.
Wyprawa zakończyła się sukcesem, ale ci trzej mieli pecha. W 1602 roku oddział, w którym
walczyli, został rozbity przez Turków, a oni dostali się do niewoli i powędrowali w kajdanach
gdzieś nad Bosfor... Tak się akurat złożyło, że wszyscy trzej byli w tym momencie spłukani
niemal do suchej nitki. Daniłowicz niedawno kupił Uchanie i zaczął remontować w nich
zamek, wzniesiony jakieś sto lat wcześniej przez wcześniejszych właścicieli - Uchańskich.
Orzechowski utopił swoje oszczędności w Krupem, a Uhrowiecki w budowę zamku w Sielcu.
- A po co były im pieniądze w niewoli? - zdziwiła się Malwina.
- Po to, żeby zapłacić Turkom okup i wracać do domu - wyjaśnił pan Tomasz. - Po to
głównie brano w tamtych czasach jeńców. Turcy zwolnili Orzechowskiego, zaprzysiągłszy go
uprzednio słowem honoru, że przyśle z Polski pieniądze na wykupienie przyjaciół, jak też
oczywiście okup za siebie. Orzechowski nie był w stanie zdobyć takiej sumy: Zgromadził
tylko część. Minęły trzy lata i w jego ręce wpadł Oxenstierna. A więc nasz miłujący pokój i
wolność arianin zażądał za admirała okupu, aby móc zapłacić okup za uwięzionych
towarzyszy.
- A to ci dopiero... - mruknąłem.
- Niestety, trochę się przeliczył. Szwedzi zorientowawszy się, że ich człowiek żyje,
wystosowali notę dyplomatyczną do króla polskiego, Zygmunta III Wazy. Król zarządził
poszukiwania. Orzechowski, nie mając szans na uzyskanie okupu, zacisnął zęby, sprzedał
sześć wiosek i wykupił przyjaciół z niewoli, a Oxenstiernę zapewne więził nadal. Tymczasem
wybuchła wojna ze Szwecją i sprawy finansowe należało odłożyć na później, gdyż, jak
możecie się zapewne domyślić, w czasie wojny poczta nie działała... W 1607 roku komisja
królewska pod wodzą sędziego lubelskiego przeprowadziła szczegółową rewizję na zamku w
Krupem w poszukiwaniu admirała.
- Czyli ktoś musiał zakapować Orzechowskiego - ucieszyłem się.
Szef skrzywił się.
- Ktoś musiał napisać donos - poprawił mnie łagodnie. - Jednak komisja nie odnalazła
więźnia. Przypuszczalnie nasz drogi wojewoda ukrył go u któregoś z kompanów.
-Na zamku w Sielcu albo w...
- W Uchaniach - uzupełnił Piotrek. - Czy Batura o tym wie? Chyba tak...
- Na pewno - mruknąłem. - Tylko dlaczego, zamiast siedzieć i czytać dokumenty w
archiwach, jeździ i zwiedza zabytki?
- Sądzę, że wypatruje jakichś śladów - powiedział szef. - Albo nie wie, jak się do tego
zabrać i sądzi, że trafi na ślad, penetrując ruiny, albo też dawno już ma za sobą etap
poszukiwań dokumentów, a teraz szuka na cmentarzach nagrobków potomków Oxenstierny.
- Jerzy nie jest taki głupi - mruknąłem. - Sądzę, że warto by przejrzeć księgi
korzystających w archiwach. Może gdzieś się wpisał.
- Już to sprawdziłem - powiedział Pan Samochodzik. - W Lublinie nie ma żadnych
śladów, ale to o niczym nie świadczy. Mógł zamówić kwerendę archiwalną u kogoś, kto się
zawodowo tym zajmuje. W takim wypadku nie znajdziemy śladów.
- Pozostaje pytanie, co się stało z admirałem? - powiedziałem. - Załóżmy, że był
więziony w Krupem, potem w Sielcu lub w Uchaniach... a potem co? Zmarł w lochach?
- Nie - uśmiechnął się szef, wyjmując odbitkę ksero. - Wcale nie zmarł. Posłuchajcie,
co pisze Kajetan Suwalski, który przyłączył się do Szwedów... W początkach miesiąca marca
Roku Pańskiego 1656 wojska nasze wkroczyły do wsi Krupę, opodal Szczekarzewa
położonej.
- Szczekarzew? - zdziwiła się Malwina.
- To dawna nazwa Krasnegostawu - wyjaśnił Piotrek. - Ale w XVII wieku już od
dawna jej nie używano...
- Na zamku broniła się silna polska załoga, jednak armia miłościwie nam panującego
króla Gustawa opór ich po tygodniu oblężenia zmogła. Ogień z dział mury naruszył i szturm
pozwolił zakończyć się sukcesem...
- Rany - mruknąłem. - Służba u Szwedów sprawiła, że ów Kajetan zapomniał
poprawnej polszczyzny...
- Zamek wzięty został, ale łupy tylko niewielkie zdobyliśmy, jako że wiele ogniem
dział naszych rzeczy spalonych zostało - przeczytał szef. - Uwaga, teraz będzie najciekawsze.
- Wśród obrońców uwagę naszą zwrócił starzec lat dziewięćdziesięciu, dobrze po szwedzku
mówiący. Kapitan nasz Engelson wypytywać go począł i historii jego dowiedział się ze
szczegółami, którą ja tu dla potomności zanotować pragnę. Człek to w latach bardzo
posunięty, w roku 1605, a więc pół wieku przeszło temu, przez Kozaków na Bałtyku ze
szwedzkiego okrętu był wzięty, a uwięzion w tych stronach za staraniem okupu, po latach
kilku żonę pojął i już do Szwecji wracać nie zamierzał, przeciwnie, w prawach z polską
szlachtą zrównany na zamku osiadł, plenipotentem panów Orzechowskich, a potem i
Niemiryczów został. W wojnie naszej załogą polską przeciw nam dowodził. Atoli zmarł po
trzech dniach z ran odniesionych. Syny jego dwa po lasach z okoliczną szlachtą ukryte ciężkie
nam w kwietniu straty zadali, toteż opuściliśmy te niegościnne ziemie, idąc na Chełm. Lubo
niezadługo potem i krainę tę opuścić nam wypadło.
- Rany - mruknęła Malwina. - A więc Szwed stojący po stronie Jana Kazimierza bronił
polskiego zamku przed swoimi rodakami...
- I jednym naszym rodakiem w służbie szwedzkiej - uzupełniłem. - Nie ma w tym nic
dziwnego. Takie to były czasy. Wojny prowadzono w interesie dynastii panujących, a nie
narodów...
- A więc Oxenstierna miał dwóch synów - mruknął Piotrek - walczących po lasach
jako partyzanci z wrogiem... Może przedłużyli ród...
- Może - powiedział pan Tomasz. - Jutro zamierzam szukać dalej. Interesuje mnie
jeszcze jeden problem: jak nasz admirał trafił w te strony. Nie mogę znaleźć bezpośredniego
związku między Pilipem Semenowiczem a Orzechowskim, bo to on chyba jest głównym
mózgiem próby wyduszenia od Szwedów okupu... No i nie należy też zaniedbywać
obserwacji naszych przeciwników. Dlatego ty i Malwina pojedziecie jutro do...
- Do Uchań - domyśliłem się.
- Właśnie. Chcę sprawdzić, czy traficie tam na naszych konkurentów. Mam
przeczucie, że tak. A ja z Piotrkiem znowu pogrzebiemy w archiwach.
Dochodziła dwudziesta pierwsza. Zakończyliśmy naradę i odwiozłem naszych
młodych przyjaciół do domów. Wracając uruchomiłem noktowizor. W krzakach opodal
pałacyku mignęła mi sylwetka przyczajonego człowieka.
- Czekaj - pomyślałem - już ja cię załatwię...
Zaparkowałem samochód jak gdyby nigdy nic i ruszyłem w stronę wejścia. Nie
wszedłem jednak do środka. Obiegłem budynek dookoła i zeskoczyłem na skarpę opadającą
w dół. Przeciwnik czaił się w krzakach niedaleko. Księżyc zaszedł szczęśliwie za chmurę. W
ciemnościach prześlizgnąłem się przez otwartą przestrzeń. Zatrzymałem się przy kępie.
- Dobranoc, robaczku - usłyszałem dosłownie o krok od siebie. Odruchowo
wyrzuciłem ręce do góry, by zamortyzować cios. Nie dla mnie jednak był przeznaczony.
Usłyszałem głuche uderzenie i łomot padającego ciała.
- Zostań tam, gdzie jesteś - tym razem polecenie skierowane było do mnie.
Chwilę potem ktoś stęknął ciężko i usłyszałem oddalające się kroki. Wyjrzałem
ostrożnie. W stronę muru oporowego zabezpieczającego ulicę kroczył mężczyzna w masce.
Na ramieniu dźwigał nieprzytomnego typka w garniturze. Po chwili księżyc znowu zaszedł za
chmurę i tylko z daleka dobiegł mnie dźwięk zapalanego silnika.
W zadumie wracałem na kwaterę. Nasz tajemniczy sprzymierzeniec znał każdy nasz
krok. Wiedział nawet, że jesteśmy śledzeni... I właśnie odczepił nam „ogona”. W jaką
rozgrywkę daliśmy się wplątać?
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
JEDZIEMY DO UCHAŃ • NAGROBKI W KOŚCIELE • OPUSZCZONY PAŁAC •
ZAMCZYSKO • PRZYPADKOWE SPOTKANIE W CHEŁMIE • LIBRI CHAMORUM •
NOWY TROP
Tego lipcowego poranka na szosie łączącej Krasnystaw z Uchaniami uświadomiłem
sobie nieoczekiwanie, że ta część Wyżyny Lubelskiej, zwana Pagórkami Chełmskimi, jest
znacznie ładniejsza niż zasnute mgłami, płaskie jak stół mazowieckie równiny, na których
leży Warszawa.
Jechałem krętą szosą; po lewej i po prawej stronie pola wznosiły się łagodną falą
coraz wyżej i wyżej, by w końcu zetknąć się z horyzontem. Zazwyczaj wysoko na wzgórzach
rosły lasy lub samotne drzewa. Wzdłuż drogi posadzono szpalery grubych topoli. Wsie
wyglądały na zapuszczone, tu i ówdzie jednak błyszczał bielą odnowiony budynek.
Widocznie tak jak wszędzie zdarzali się lepsi i gorsi gospodarze. Rozległe przestrzenie,
porośnięte pszenicą, pod wpływem ostrych promieni słońca wydzielały zapach niemożliwy do
pomylenia z innym - woń słomy i dojrzewającego ziarna.
- Spichlerz Polski - odezwała się Malwina, która widocznie myślała o tym samym. -
Od kiedy straciliśmy kresy, to są nasze najżyźniejsze tereny...
- To prawda - przyznałem. - Na polodowcowych lessach ładnie wszystko rośnie... I
nasza szlachta umiała to wykorzystać. Cały XVI i XVII wiek to okres wielkiego boomu
gospodarczego. Mimo licznych wojen, import ziarna do Europy Zachodniej był podstawą
naszej gospodarki - powiedziałem poważnie. - W skarbach monet z tamtego okresu znajduje
się bardzo liczne holenderskie dukaty. Na ich awersie widnieje postać człowieka
trzymającego pęk strzał...
- Dlaczego holenderskie? - zdziwiła się Malwina.
- To proste - wyjaśniłem. - W tamtych czasach w zasadzie nie było problemu z
walutami narodowymi. W Polsce każdy kupiec bez mrugnięcia okiem przyjmował monety
bite w Italii czy Szwecji, i bez problemu odważał towar według twojej ulubionej wagi, bo
trzeba ci wiedzieć, że każdy kraj, a czasem nawet każde miasto miało własny system
wagowy...
- Holendrzy byli głównymi pośrednikami...
- Tak. A więc pośród dziesiątków różnych walut europejskich, w tej części kontynentu
najpopularniejsze były monety holenderskie. Stanowiły coś w rodzaju współczesnych
dolarów czy też euro - były walutą, którą każdy chętnie akceptował w transakcjach.
- Przed chwilą mówił pan, że można było płacić dowolnymi pieniędzmi - zdziwiła się.
- Tak, ale kupcy na monety niektórych krajów patrzyli dość niechętnie i stosowali
gorsze przeliczniki ich wartości. Na przykład uważając, że dukaty danego kraju mają niską
zawartość złota, potrącali sobie po kilka groszy przy każdej transakcji.
- Rozumiem. Jeśli rozliczenia szły w tysiące dukatów, to straty mogły być spore...
- Owszem. Nasza szlachta zaraz po żniwach spławiała rzekami ogromne ilości ziarna
do Gdańska. Tam przybywali zachodnioeuropejscy kupcy, by ładować je na statki. A Gdańsk
na tym handlu bogacił się. We dworach nie brakowało srebrnych, a czasem i złotych zastaw
stołowych. Sprowadzana z Chin, a potem z Niemiec porcelana nie należała do rzadkości.
Bardzo bogato ozdabiano uprzęże, siodła obszywano szlachetnymi kamieniami.
- Guzy, czyli guziki, na które zapinano kontusze, też robiono ze złota i szlachetnych
kamieni - dodała.
- Rękojeści szabel ozdabiano turkusami, bo to chroniło ponoć przed wykrwawieniem
w razie zranienia... - przejąłem wykład. - W szlacheckich siedzibach wisiały obrazy włoskich
mistrzów, stały zegary. Dużo wydawano na stroje, poza tym nasza szlachta lubiła sobie
popić... Miody produkowano u nas, podobnie jak gorzałkę, ale szlachetniejsze odmiany wina
sprowadzano z zagranicy. Na przykład opisywany szeroko w literaturze węgrzyn to nic
innego, jak węgierski tokaj, który transportowano z Siedmiogrodu do Polski na furmankach w
beczkach... Dwa albo trzy tysiące kilometrów po ówczesnych drogach pełnych wybojów,
przez lasy zamieszkane przez zbójców... Kupowano też konie najczystszej krwi. Z handlu
ziarnem dobrze żyła nawet drobna szlachta. Bo magnaci, mający majątki na Ukrainie,
wielkości setek tysięcy hektarów żyznego czarnoziemu, gromadzili gigantyczne fortuny.
Okres koniunktury miał też swoją ciemną stronę. Przez dwa stulecia rosła pańszczyzna. Ktoś
musiał uprawiać coraz to nowe pola, wydzierane lasom i stepom... A przyrost naturalny na
skutek ciągłych wojen i kilku epidemii był wyjątkowo niski. Pod koniec XVII stulecia
wymiar pańszczyzny w niektórych majątkach doszedł do ośmiu dni w tygodniu.
Malwina ze zdumienia uniosła brwi.
- Jakim cudem? - zdziwiła się. - Przecież tydzień ma tylko siedem dni...
- Pańszczyznę liczono od gospodarstwa - wyjaśniłem. - Chłop szedł do pracy z żoną
lub synem i problem był rozwiązany. Jeśli ktoś miał sporo podrośniętych dzieci, to mógł na
pana pracować tylko dwa dni w tygodniu, a i tak wypełnił zobowiązanie... Poza tym, jeśli ktoś
był doświadczonym żniwiarzem albo przyszedł odrabiać jaz własnym koniem, to liczono mu
za jeden dzień pracy półtora albo dwa dni. Można też było wykupić się od obowiązków
wobec dworu.
- Jeśli się miało pieniądze - westchnęła. - Szlachta gromadziła fortuny, chłopi mieli z
tym problemy... A co się z tym stało? Przecież te obrazy, meble, klejnoty, broń, powinny się
zachować...
- Wojny - powiedziałem. - Wielokrotnie nasz kraj najeżdżali rozmaici zdobywcy.
Szwedzi, Niemcy, Rosjanie, Tatarzy, Kozacy... Naszych skarbów szukać dziś trzeba w
muzeach Moskwy, Stambułu, Sztokholmu... - przypomniałem sobie pałac królewski i wiszące
na ścianach malowidła. - Wojny ówczesne nie przypominały wprawdzie wojen
dwudziestowiecznych, kiedy to front, przesuwając się, zostawia po sobie zgliszcza, zryte
pociskami artylerii. Ale luźne watahy grabieżców rabowały i podpalały, co tylko się dało. A
raczej czego nie dało się zrabować. Ówczesne dwory, a nawet i pałace, były najczęściej
drewniane, w ogniu przepadały meble, obrazy, dokumenty... W XIX wieku, wraz z
upowszechnieniem się ziemniaków, w Europie Zachodniej oddaliło się widmo głodu. Granice
po rozbiorach i wysokie cła do reszty zniszczyły koniunkturę na zboże. Nasza szlachta
zaczęła żyć z zapasów po swoich przodkach. Potem wreszcie przyszedł wiek XX... Niemcy,
bolszewicy, wielokrotnie przemieszczający się front. A na zakończenie mrocznego okresu
okupacji reforma rolna, dewastacja i rozproszenie wielu ciekawych kolekcji.
Przejechaliśmy przez Wojsławice. A zatem już niedaleko... Faktycznie, po kilkunastu
minutach minęliśmy tablicę informującą, że dotarliśmy do celu naszej podróży.
- Uchanie - powiedziałem. - A teraz zobaczmy, czy przypuszczenia Pana
Samochodzika były słuszne i czy nie mignie nam gdzieś samochód naszych przeciwników...
Na wszelki wypadek zmieniłem kolor nadwozia. Nie miałem większych złudzeń,
Batura znał już dobrze kolejne wcielenia Rosynanta, ale lepsze byle jakie zabezpieczenie niż
żadne.
Minęliśmy niewielki skwerek, zadrzewiony i ozdobiony tajemniczo wyglądającym
monumentem.
- A cóż to takiego? - zapytałem.
- Pomnik wystawiony na pamiątkę walk partyzanckich - wyjaśniła Malwina studiująca
właśnie przewodnik. - Okoliczne lasy były widownią wielu potyczek...
- Aha - mruknąłem. - Tu chyba był kiedyś rynek...
Objechałem skwer wąską uliczką. Ładne, nieduże domki, część wzniesiona z drewna,
część murowana. Zapewne pamiętały czasy drugiej wojny światowej. Tu i ówdzie widok
szpeciły znowu betonowe klocki nowszej zabudowy. Zauważyłem kamienną rzeźbę lwa,
leżącą na schodkach przy jednym z domów. Znalazłem uliczkę prowadzącą gdzieś w górę, w
stronę kościoła.
- Konkurencji ani śladu - mruknęła Malwina.
- Mogli być tu wcześniej albo przyjadą później - wzruszyłem ramionami. - My
tymczasem rozejrzymy się odrobinę. Co tam jeszcze masz na temat tego miasteczka?
Kartkowała przez chwilę przewodnik.
- Uchanie były notowane już w dokumentach z XIII wieku - wyjaśniła. - Wtedy to
była wieś królewska. Niewykluczone, że w tym miejscu znajdował się wcześniej jeden z
Grodów Czerwieńskich... W 1505 roku założono tu parafię. Wtedy też zbudowano kościół i
osadzono przy nim paulinów...
Zaparkowałem na placyku przed kościołem.
- Klasztoru jakoś nie widać - zauważyła Malwina, rozglądając się wokoło. -
Wprawdzie paulini opuścili to miejsce w 1549 roku, ale...
- To mógł być zupełnie mały klasztor - zauważyłem. - Paulini natychmiast kojarzą
nam się z Jasną Górą, ale przecież często powstawały pustelnie i eremy dla zaledwie kilku
zakonników... Powiadasz, że parafia pochodzi z 1505 roku? W 1502 roku - wytężyłem
pamięć - te ziemie spustoszył najazd Tatarów... Parafia mogła istnieć już wcześniej, ale w trzy
lata po zniszczeniach dźwignięto świątynię z ruin. Nadal była to wieś należąca do króla?
- Nie, w XVI wieku objęli ją Uchańscy - wyjaśniła.
Zamyśliłem się.
- Ale nazwa Uchanie jest zapewne starsza - zauważyłem - więc jak to się stało?
Komuś nadano szlachectwo i nazwisko od nazwy wsi?
- Możliwe - mruknęła. - Albo jakaś gałąź innej rodziny szlacheckiej objęła wieś i
zmieniła nazwisko... Jednak w czasach, w których więziono gdzieś w tych stronach naszego
Szweda, wieś była w rękach Daniłowiczów... Uchańscy wymarli pod koniec XVI wieku.
Staliśmy przed kościołem podziwiając rzeźbiony portal i stare drzewa rosnące wokoło.
- Może wejdziemy? - dziewczyna, wyraźnie znudzona przestępowała z nogi na nogę.
Przekroczyliśmy progi świątyni. Od razu można było poznać, że została
przebudowana. Prezbiterium było gotyckie - mocne, grube, ciężkie mury, a reszta nosiła ślady
siedemnastowiecznego stylu. W pustym, wysoko sklepionym wnętrzu niosło się echo naszych
kroków. Zbliżyłem się do ołtarza i przez dłuższą chwilę podziwiałem w niemym zachwycie
dwa nagrobki, ozdobione rzeźbami spoczywających rycerzy.
- Piękne - powiedziałem. - Mamy tu groby Anrufa i Stanisława, ostatnich właścicieli
wsi...
Pochyliłem się, by odczytać zatarte przez czas napisy.
- No, no - zauważyłem. - Anruf był wojewodą płockim, a jego syn Stanisław
kasztelanem rawskim...
- Może dostali te stanowiska za wybitne zasługi, a może po prostu uczęszczali do
szkół i mieli odpowiednie wykształcenie do objęcia tak odpowiedzialnych funkcji
-zasugerowała. - Zmarli w 1590 i 1593 roku... - pochyliła się nad nagrobkami i odczytała
daty. - I obaj młodo. W Lublinie szalała w tym okresie epidemia dżumy.
- Czarna śmierć spustoszyła nasze ziemie w 1570 roku, a potem tliła się, by wybuchać
ponownie w 1595, 1605, 1624 i 1654 roku... W 1591 roku Jan Umiastowski dokonał
dokładnego opisu etiologii choroby i wysunął szereg przypuszczeń co do jej
rozprzestrzenienia się... Wszystkie zresztą były błędne - uśmiechnąłem się lekko. -
Jednocześnie jednak pojawiła się inna zaraza. Tak zwane poty angielskie. Szalały w Polsce
właśnie w latach dziewięćdziesiątych XVI wieku.
- Co to były poty angielskie? - zaciekawiła się Malwina, zmierzając powoli w stronę
wyjścia.
- Nie wiadomo - pospieszyłem z wyjaśnieniami. - To bardzo dziwna i tajemnicza
zaraza. Odnotowano ją tylko raz, w tym właśnie okresie. Pojawiła się w Anglii, w
Niderlandach i w Polsce. Zresztą to nasi lekarze zapisali najwięcej obserwacji. Atakowała
niemal wszystkich, była potwornie zaraźliwa. Zabijała całe wsie. Nikt zarażony nie wracał już
do zdrowia. Najtwardsi umierali po pięciu dniach od wystąpienia objawów...
- Może ebola - podsunęła.
- Nie, ebola ma inny przebieg - zaprotestowałem. - To gorączka krwotoczna, łatwa do
rozpoznania. Tymczasem odnotowano, że u zarażonych bardzo wzrastała temperatura ciała,
dostawali zlewnych potów i umierali w malignie...
- To mogła być jakaś potwornie zjadliwa odmiana grypy - wysunęła przypuszczenie. -
Znacznie ostrzejsza niż „hiszpanka”, która zabiła kilka milionów ludzi zaraz po pierwszej
wojnie światowej... Albo choroba całkowicie nieznana naszej współczesnej nauce - oczy
zabłysły jej.
- Tak czy inaczej, ci dwaj rycerze, nawet jeśli zmarli na podobnie egzotyczną zarazę,
wyzionęli ducha, zanim tę wieś przejął członek rodu Daniłowiczów - uciąłem nasze
rozważania. - A właśnie. Gdzie mieszkali?
- I gdzie mogli trzymać więźnia? - zadumała się.
- Na wzgórzu opodal kościoła znajdował się zamek - wyjaśniłem. - Zbudowali go
Uchańscy w XVI wieku, a potem Daniłowicze rozbudowali w XVII stuleciu. Rozejrzyjmy
się.
Zostawiliśmy samochód przed kościołem i powędrowaliśmy na piechotę pod górę.
Zaraz koło drogi natrafiliśmy na niedużą drewnianą kapliczkę. Biło spod niej niewielkie
źródełko. Ugasiliśmy pragnienie i powędrowaliśmy dalej pod górę. Wzgórze zarastał dość
gęsty las, ale niebawem po lewej stronie pojawiło się rozległe pole ziemniaczane.
- Ciekawe - mruknąłem, patrząc na drugą miedzę.
- Co takiego? - zaciekawiła się Malwina.
- Zwróć uwagę, rośnie tam długi, równy szpaler kasztanowców - powiedziałem. -
Zostały niewątpliwie zasadzone ręką człowieka. Obejrzyjmy sobie to z bliska.
Przeszliśmy na przełaj przez pole, starając się nie deptać kartoflanych krzaków. Z
bliska okazało się, że to, co brałem pierwotnie za krawędź lasu, w rzeczywistości jest
pozostałością po pięknej alei, wysadzanej po obu stronach kasztanowcami. Konary drzew
wisiały nisko nad głowami. Pod nogami poniewierały się kawałki spróchniałych gałęzi i
resztki zeszłorocznych łupin. W półmroku, pod rozłożystymi koronami, trawa była bardzo
licha.
- Aleja - mruknąłem. - Ciekawe, dokąd nas zaprowadzi...
Ruszyliśmy naprzód, cały czas pod górę. Po kilkudziesięciu metrach nieoczekiwanie
wyszliśmy na spory plac, zarośnięty trawą po pas. Pośrodku wznosił się okrągły kopczyk -
zapewne stary klomb. Obok bielała bryła pałacu. Stanąłem przed budynkiem. Zachował się
korpus główny i jedno skrzydło. Po drugim nie został nawet ślad. Widocznie rozebrano je
dawno temu.
- Jeszcze jedna opuszczona ziemiańska siedziba - powiedziała Malwina z melancholią
w głosie.
Nad wejściem łuszczyła się farba informująca, że w budynku mieścił się skup ziół,
będący filią lubelskiego „Herbapolu”.
- Oho, byli tu - podniosłem z trawy pudełko po szwedzkich papierosach marki Blend.
Ruszyłem w stronę drzwi. Z bliska zauważyliśmy, że skobel został równo przecięty,
przypuszczalnie szlifierką kątową.
- Co napisano na temat tego pałacu? - zapytałem.
- Nic tu nie ma. Zamek został zrujnowany w 1786 roku... Czyli pałac musiał być
zbudowany w tym okresie. Albo na początku postawili tu dwór, aby w nim mieszkać, a potem
dopiero murowaną siedzibę - dodała Malwina. - Ale to i tak za późno dla naszych
poszukiwań... Nasz Szwed spoczywał w grobie, gdy wznoszono te mury.
- Mogli tu żyć jacyś jego potomkowie. Jerzy uznał, że warto rozejrzeć się w środku...
- O ile to on się tu włamał - nasza przyjaciółka trąciła drzwi opuszkami palców. -
Mogli to być równie dobrze miejscowi złodziejaszkowie.
- Nie zapominaj o pudełku po papierosach - ostudziłem ją.
- I co z tego? Pewnie można kupić takie w co drugim kiosku.
Pokręciłem głową.
- Palę tylko czasem fajeczkę - wyjaśniłem. - Więc nie interesuję się gatunkami petów,
ale takie błękitne opakowanie rzuciłoby mi się w oczy...
-A może Batura wcale nie chciał włazić do środka, ale namówiła go do tego
chlebodawczyni - podsunęła. - Wchodzimy?
Przekroczyliśmy spróchniały próg. Wyrwane drzwi sieni, obłażące tynki. W
pomieszczeniach dawnej pańskiej rezydencji poniewierały się resztki wyposażenia skupu.
Zdezelowana waga, biurka z laminowanej płyty paździerzowej, krzesła z siedzeniami z
profilowanej sklejki. Metalowe nogi zdążyły już kompletnie przerdzewieć. Kilka szaf typu
kancelaryjnego odsłaniało swoje wnętrze. Na ziemi walały się formularze, strzępy papieru,
księgi rachunkowe, bloczki zaświadczeń i kwity.
Dalsze pomieszczenia były zawalone niedużymi wiązkami rumianku i krwawnika.
Myszy od lat musiały żywić się tym specyficznym pokarmem. W powietrzu unosił się
charakterystyczny zapach ich odchodów...
- Nawet nie chciało im się tego wywieźć - mruknęła Malwina. - To wygląda jak
porzucony okręt, dryfujący w trójkącie bermudzkim. Załoga opuściła go, a wszystkie
przedmioty pozostały na swoim miejscu...
Weszliśmy na piętro. Tu także wszystkie drzwi bez trudu dały się otworzyć.
Pomieszczenia mieszkalne dla pracowników prowadzących skup. Łóżka z zapadniętymi
materacami, rozklekotane szafy. Wszystko, co mogło się jeszcze przydać, zabrano.
- Ani śladu dawnego wyposażenia - mruknąłem. - Zaglądniemy jeszcze na strych.
Tam mogą być jakieś papiery po dawnych właścicielach...
Odszukałem klapę. Nie mieliśmy drabiny, ale znalazł się w miarę solidny stół, na nim
ustawiliśmy krzesło i po tak chwiejnej piramidzie wywindowaliśmy się na górę. Klapa bez
trudu dała się podnieść, zawiasy zaskrzypiały straszliwie, widocznie dawno nie były oliwione.
Pomogłem dziewczynie wdrapać się na górę, a potem poszedłem w jej ślady. Zaświeciłem
latarkę.
Snop światła wyłowił z półmroku rozległe pomieszczenie. Było puste. Podłogę
wysypano grubą warstwą żużla, a do jednego ze słupków przybito tabliczkę.
- Składowanie wszelkich przedmiotów zabronione pod karą administracyjną -
odczytałem czerwone litery. - Nic tu po nas... Chodź.
Wyszliśmy na zarośnięty dziedziniec. Zatrzasnąłem drzwi pałacu i zablokowałem je,
jak umiałem.
- Wracamy do Lublina? - zapytała. Zamyśliłem się.
- Mówiłaś, że był tu zamek? - zagadnąłem.
Kiwnęła głową.
- Był, ale nie wiem gdzie - westchnęła. - W przewodniku pisze tylko, że na wzgórzu
za kościołem. A pagórków jest tu całkiem sporo...
- Znajdziemy - uśmiechnąłem się. - Z pewnością nie mógł być daleko.
Ruszyliśmy zarośniętą drogą na południowy zachód. Faktycznie, niebawem pojawiło
się przed nami porośnięte lasem wzgórze. Pośród korzeni drzew poniewierały się kawałki
starych cegieł. Rozsypywały się w palcach. Wspięliśmy się na szczyt. Z góry było widać, że
spora część pagórka została ukształtowana przez człowieka. Regularne wały i wykopy
układały się w bardzo zawiłą, ale jednocześnie logiczną całość.
Niestety, wszelkie relikty budowli, które mogłyby się ewentualnie zachować,
spoczywały pod grubą warstwą ziemi.
Powędrowaliśmy do kościoła. Rosynant czekał na nas na placyku, najwyraźniej pod
naszą nieobecność nikt go nie ruszał. Wsiedliśmy i ruszyłem naprzód.
- Jedziemy przez Chełm - zadecydowałem. - Będę musiał po drodze zatankować, a w
tym celu potrzebuję pieniędzy z bankomatu.
- W Krasnymstawie pewnie mają bankomat - zauważyła.
- Tak, ale w Chełmie wiem dokładnie, gdzie jest, a tam musiałbym szukać -
wyjaśniłem. - Poza tym korci mnie, żeby wyskoczyć do Krynicy i rzucić okiem, co też
porabiają nasi przeciwnicy.
W Wojsławicach zakręciliśmy na północ. Przemknęliśmy przez gęsty las, potem przez
rozległą dolinę, kolejny las i wieś Sielec, którą niedawno mieliśmy okazję zwiedzać...
Wjechaliśmy na kolejne wzgórze. Nad Chełmem wznosił się gigantyczny grzyb dymu,
wyrzucanego przez kominy cementowni. Słup bił w niebo i na wysokości około kilometra
powoli rozkładał się na boki.
- Jak po wybuchu atomowym - mruknąłem.
Wreszcie dojechaliśmy do miasta. Zaparkowałem koło dworca PKS-u. Wysiedliśmy z
samochodu, aby rozprostować kości.
- O - zauważyła Malwina, - Zielony opel.
Faktycznie, po drugiej stronie ulicy parkował wóz przeciwników.
- Świetnie - mruknąłem, wyjmując z bagażnika pudełko z „pluskwą”. Zręcznie
podczepiłem im ją od środka do zderzaka. - Teraz się nie wymkną...
- Chyba że znowu naszą „pluskwę” znajdą - zauważyła przytomnie. - A już dwa razy
im się udało.
- Więc nie będą podejrzewali, że znowu im to zrobiłem - machnąłem ręką. - Sądzę, że
trzeba się rozejrzeć, powinni gdzieś tu być...
Powędrowaliśmy ulicą do góry. Lustrowaliśmy wzrokiem ogródki kawiarniane
poustawiane na deptaku, nigdzie jednak nie widzieliśmy konkurentów. Odszukałem bankomat
i pobrałem trochę gotówki, po czym poszliśmy w stronę samochodu.
- Są - szepnęła Malwina.
Pomiędzy domami otwierało się wąskie przejście na ładnie zadrzewiony skwerek.
Koło parkanu, w głębi, stali Karen i Jerzy. Palili papierosy.
Cofnęliśmy się w górę ulicy, aby uniknąć dekonspiracji. Po chwili wynurzyli się z
podwórza i powędrowali w stronę opla. Zagłębiliśmy się pomiędzy domy. Po obu stronach
zadrzewionego skwerku stały dziwne drewniane budynki. Parterowe, raczej dość niskie, a za
to długie.
- To mi przypomina koszary - zauważyła moja przyjaciółka.
- Sądząc po ozdobach przy okiennicach, rosyjskie sprzed pierwszej wojny światowej -
uzupełniłem. - Czego mogli tu szukać?
W budynkach koszar znajdowały się obecnie prywatne mieszkania. Na skwerku
bawiły się dzieci. Tylko na ganku najbliżej ulicy wisiała tablica informująca, że wewnątrz
można nabywać podręczniki szkolne w cenach hurtowych.
Wróciliśmy do wozu. Uruchomiłem namiernik „pluskwy”.
- Pojechali do Krynicy - mruknąłem, patrząc na odczyt. - Wracajmy...
Gdy przyjechaliśmy do Lublina, pan Tomasz jeszcze ciągle siedział w archiwum. W
czytelni było pusto. Tylko przy jednym stoliku paliła się lampa. Szef i Piotrek przeglądali stos
opasłych ksiąg oprawionych w skórę. Na mój widok Pan Samochodzik ucieszył się wyraźnie.
- Księgi parafialne Krupego, Rejowca i Krasnegostawu - wyjaśnił, wskazując
materiały.
- Ale przecież już je pan sprawdzał? - zdziwiłem się. - I wtedy nigdzie nie
odnotowano nazwiska Oxenstierna.
Uśmiechnął się lekko.
- Jasne, że nie - powiedział. - Bo też i nie zachowały się tak stare zapiski... Ale
sięgnąłem do tego - klepnął opasły tomik.
- „Libri generationis plebeanorum” - odczytałem. - Cóż to takiego? „Księgi potomków
włościańskich”? Bo tak to chyba trzeba przetłumaczyć...
- Coś w tym guście - wyjaśnił. - Widzisz, w XVIII wieku liczba ludzi podszywających
się pod szlachtę była tak znaczna, że postanowiono zrobić z tym porządek... Spisano ich
wszystkich, swoją drogą wymagało to nielichej pracy i zaangażowania rozległej agentury.
Zaocznie skazano ich wszystkich na konfiskatę mienia, a to wydawnictwo miało posłużyć za
coś w rodzaju zbioru listów gończych... Popularnie nazywano tę książeczkę „Libri
chamorum” - czyli „Księgą chamów”. A teraz posłuchajcie, co tu piszą - otworzył dziełko. -
Maciej Oksiewicz, dworu w Krupem plenipotent, ze szwedzkiego rodu Oxenstiernów się
wywodzący, szlachcicem się mieni, choć praw do herbu nie potwierdził, a nazwisko sam
sobie takie przyjął.
- A niech mnie - mruknąłem. - Teraz pytanie, czy Batura o tym wie...
- Och, sądzę, że tak, to dość powszechnie dostępne wydawnictwo. A ostatnio wydano
jeszcze reprint... Oksiewicze już w Krupem nie mieszkają, ale on najwyraźniej sądzi, że mogli
związać się z rodem miejscowych szlachciców i nadal pracować jako zarządcy w którymś z
okolicznych majątków. Stąd taktyka Batury, której początkowo nie rozumieliśmy. Jeździ po
okolicy Chełma i na cmentarzach szuka nagrobków z tym nazwiskiem...
- Powinien raczej spytać w urzędzie gminy.
- To raczej wykluczone. Ustawa o ochronie danych osobowych... sami mieliśmy z tym
problemy - przypomniał.
- To w sklepie monopolowym... - nie ustępowałem.
- Wiesz, jak to jest w takich małych wsiach. Jeśli pojawi się obcy i o coś pyta, to
należy mu podać odpowiedź błędną albo wymijającą. Ludzie mają tam instynkt, że jeśli ktoś
obcy wypytuje, to wróży kłopoty... Co dzisiaj zdziałaliście?
Streściłem wyniki wyprawy do Uchań.
Pan Tomasz pokiwał głową.
- Może i tam też buszowali, choć to dość daleko...
- Warto by chyba przejrzeć księgi parafialne Uchań i sprawdzić, czy gdzieś nie
natrafimy na jakiegoś Oksiewicza - powiedziałem w zadumie.
Uśmiechnął się.
- Zrobię to. Niestety, są luki - dodał poważnie. - Brakuje niekiedy kilku - kilkunastu
roczników.
Spod stosu wyciągnął kartę kancelaryjnego papieru, na której rozrysował drzewo
genealogiczne potomków szwedzkiego rodu.
- Wygląda raczej na palmę - powiedziałem. - Najczęściej mieli tylko jednego
potomka.
- Słaba linia genetyczna - zawyrokował. - Tak czy inaczej, dojechaliśmy z tym do lat
międzywojennych. Wtedy żyli dwaj Oksiewicze - w 1938 roku Marek Oksiewicz ochrzcił
syna Pawła w Krasnymstawie - otworzył odpowiednią księgę na właściwej stronie. -
Zanotowano tu, że tenże Marek był zawodowym wojskowym i stacjonował w Chełmie. Jeśli
żyje, ma około 85-90 lat...
- A jego syn około sześćdziesiątki - uzupełnił milczący dotąd Piotrek. - Możliwe, że są
też wnuki i prawnuki...
- Widzę, że odwaliliście kawał roboty - powiedziałem z podziwem.
- Szczęśliwy traf - szef uśmiechnął się. - Ale faktycznie jesteśmy chyba już coraz
bliżej...
- Nasi przeciwnicy mogą być jeszcze bliżej... - westchnął Piotrek.
- Właśnie. Ale nie martwmy się tym. Wykiwamy ich - w głosie szefa brzmiała żelazna
pewność. - Popatrz na to - stuknął palcem w inne miejsce strony - świadkiem ślubu był stryj
Marka, Anzelm Oksiewicz, były kierownik poczty konnej w Krasnymstawie.
- Batura wie o Marku Oksiewiczu.
- Skąd to przypuszczenie? Mówisz, jakbyś wiedział...
- Widzi pan, gdy wracaliśmy z Uchań... - streściłem mu, jak zauważyliśmy samochód
Szwedki koło budynków koszar.
- Może to przypadkowa zbieżność, a może masz rację - sięgnął na półkę księgozbioru
podręcznego i wyciągnąwszy tom katalogu archiwów polskich, zaczął szukać.
- Archiwalia wojskowe Chełma z tego okresu są bardzo bogate - powiedział. -
Przeszło osiemset woluminów... Ale nie wykluczam, że trzeba będzie je przeszukać.
Oddał dyżurnemu archiwiście materiały. Nasi pomocnicy polecieli do domu na obiad,
a my ruszyliśmy na kwaterę. Nasz „cień” siedział jak gdyby nigdy nic na ławce. Wyglądał na
odrobinę poturbowanego, ale widocznie człowiek w masce nie zrobił mu krzywdy. Byłem
ciekaw, co łączyło tych dwu.
- Nie zwracajmy uwagi - powiedział szef. - Jest niegroźny.
- Skąd pan wie? - zdumiałem się.
Podał mi kartkę.
- Ktoś zostawił ją w archiwum dla mnie - wyjaśnił. - Brunet z brązowymi oczyma...
- Facet w masce? - domyśliłem się.
- Możliwe.
Rozprostowałem papier.
- Nie martwcie się tym, który chodzi za wami. Chce tylko trochę zarobić. Niegroźny -
odczytałem. - Ciekawe, żadnego podpisu...
- Ktoś nam pomaga... - zauważył szef pogodnie.
- Od przyjaciół Boże chroń, z wrogami sobie poradzę - zacytowałem kardynała
Richelieu.
- Na razie jedźmy na kwaterę. Pobawimy się Internetem - zadysponował.
Pan Tomasz zakrzątnął się i zrobił mocnej herbaty, a ja podłączyłem laptopa do sieci
telefonicznej. Po chwili uzyskałem połączenie.
- Co sprawdzać? - zapytałem.
- Ściągnij listę abonentów telefonicznych z Chełma - polecił.
Szukałem długo.
- Niestety, to widocznie poufne dane, dostęp wymaga bowiem podania hasła -
powiedziałem zniechęcony.
- Wpisz cztery jedynki - polecił.
Wstukałem kod i, o dziwo, system otworzył się.
- Szefie, jest pan geniuszem! - wykrzyknąłem w uniesieniu.
- Gdzie tam, słyszałem tylko, że takie jest ustawienie standardowe, gdy się instaluje
systemy komputerowe, a potem pracownicy mają obowiązek wprowadzić własne kody
zabezpieczeń, ale w 70% przypadków o tym zapominają... Masz jakichś Oksiewiczów?
- Niestety, nie - spochmurniałem.
- Sprawdź nazwiska podobne - Oksewicz, Oksiewycz... mogli wpisać z błędem.
- Niestety - pokręciłem przecząco głową.
- Dobra. Sprawdź jeszcze okolice...
- Zakład TP SA w Chełmie obejmuje całe dawne województwo - wyjaśniłem.
- To sprawdzajmy Lublin, a potem Zamość.
Wykonałem posłusznie jego polecenie.
- Bez rezultatu - zameldowałem.
- Trudno, rozłącz...
Wylogowałem się z systemu. Pan Tomasz popijał herbatę.
- Jutro raniutko trzeba udać się do biblioteki Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej -
zadysponował. - Tam zajrzymy do katalogu nazwisk używanych w Polsce i sprawdzimy, w
jakim dawnym województwie notowano Oksiewiczów. Przecież mogli się przenieść do
Warszawy albo na przykład na Ziemie Odzyskane... Jeśli tyko pozostali w kraju, odnajdziemy
ich...
- Warto by podjechać do Krasnegostawu i zobaczyć, czy w muzeum nie mają jakichś
materiałów na temat tej poczty konnej - powiedziałem. - Anzelm Oksiewicz, były kierownik,
był na chrzcie swojego ciotecznego wnuka... A może sam miał synów lub wnuki?
- To prawda - mruknął szef. - Poczta konna...
- Może coś w rodzaju poczty kurierskiej - zauważyłem. - Albo tak się nazywał po
prostu urząd pocztowy. Listy w XIX wieku przewożono zapewne wyłącznie końmi.
- Dobrze. Ale najpierw katalog nazwisk.
Zaraz po kolacji poszliśmy spać.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
KILKA MOŻLIWOŚCI • PONOWNA WIZYTA W KRASNYMSTAWIE •
POCZTA KONNA • STARCIE Z KAREN • WIECZORNA PRELEKCJA
Godzina dziewiąta w bibliotece uniwersyteckiej to senna pora, gdy obsługa już trwa
na stanowiskach, ale studenci jeszcze nie zdołali zmobilizować się do pracy. Zwłaszcza jeśli
są wakacje...
Katalog nazwisk używanych w Polsce to fascynująca publikacja. W sześciu tomach
zapisano wszystkie nazwiska odnotowane na terenie kraju. Przy każdym podano, ilu
obywateli Polski je nosi, a dodatkowo, w jakich województwach zamieszkują... Nazwiska są
różne. Nowaków, Malinowskich, Kowalskich notuje się dziesiątki tysięcy, bywają jednak i
takie, których właścicieli można policzyć na palcach jednej ręki. Przy niektórych widnieje
„O” - oznacza, że dawniej, podczas spisów powszechnych odnotowano ludzi, którzy się tak
nazywali, ale w 1993 roku już ich nie było...
Oksiewiczów nie było. Ani jednego. W ogóle nie było tego nazwiska.
- To oznacza - powiedział w zadumie Pan Samochodzik - że rodzina ta po mieczu
wygasła w czasie drugiej wojny światowej albo nieco później, w każdym razie przed spisem
powszechnym w 1947 roku...
- Po mieczu - mruknąłem. - A po kądzieli?
- Trzeba będzie sprawdzić - powiedział Pan Samochodzik. - Sądzę, że natrafimy na
jakichś potomków płci pięknej... W Chełmie lub w Krasnymstawie...
- Krasnystaw...
- Tak, Pawle. Weźmiesz naszą ekipę i pojedziesz zbadać ten trop z Anzelmem,
kierownikiem poczty konnej. Na miejscu zajdziesz do kancelarii parafialnej i sprawdzisz
księgi...
- Zaraz, przecież pan miał w archiwum...
- Księga z czasów pierwszej wojny światowej i wcześniejsze nie zachowały się. Ta, w
której odnotowano chrzest, była z lat międzywojennych. Nie wiem, czy mają księgę z czasów
okupacji, ale powojenne na pewno są w parafii...
- Rozumiem.
- A ja tymczasem przeglądnę sobie archiwa wojskowe z Chełma. Przypuszczam, że
coś tam znajdę... Aha, jeszcze jedno. W którym miejscu był ten budynek, który oglądał
Batura?
- Na ulicy Lwowskiej, niemal naprzeciw dworca PKS-u... Wyglądał na koszary, chyba
jeszcze armii carskiej...
- Lwowska - zapisał sobie na kartce. - Jeśli ustalę, o który pułk chodzi, łatwiej będzie
szukać...
Opuściliśmy gościnne progi biblioteki. Odwiozłem szefa do archiwum, a sam
wpadłem na moment do domu kultury. Piotrek i Malwina czekali na schodkach. „Cień”
siedział opodal i przyglądał się im bezczelnie.
- Naprzód, poszukiwacze przygód, czekają nas wielkie czyny! - zakrzyknąłem wesoło.
- Co będziemy dzisiaj badać? - zainteresowała się Malwina.
- Krasnystaw - wyjaśniłem. - Byliśmy tam już parę razy, ale właściwie, pomijając
wizytę w muzeum, tylko przejazdem...
Załadowaliśmy się do samochodu i pomknęliśmy szosą na południowy wschód.
- Co możesz nam powiedzieć o tym miasteczku? - zapytałem Piotrka.
- Krasnystaw dawniej nazywał się Szczekarzew - wyjaśnił ochoczo. - Wzmiankowany
po raz pierwszy w 1219 roku, ale już wcześniej istniał tu gród prawdopodobnie plemienia
Lędzian, jeden z najdalej na zachód wysuniętych Grodów Czerwieńskich... Kazimierz Wielki
nakazał wzniesienie w miejscu dawnego grodu warownego zamku. Niestety, nie zachowały
się po nim żadne ślady... Po śmierci władcy tereny te zajęli na jakiś czas Litwini, potem
wyparli ich Węgrzy, których usunęła królowa Jadwiga. Za czasów Władysława Jagiełły
miejscowość uzyskała prawa miejskie. Rozwijała się szybko, ale w 1490 roku spalili ją
Tatarzy. Dziewięć lat później, gdy tylko dźwignęła się ze zniszczeń, pojawili się znowu i
ponownie ją spalili... Za Aleksandra Jagiellończyka zdecydowano się więc rozbudować
zamek, a miejscowość solidnie obwarować. Usypano też tamę na Wieprzu, tworząc rozległy
staw, od którego miasto z czasem przyjęło nazwę. Spiętrzenie wody pozwoliło zasilić fosy,
które otaczały podwójny pierścień wałów.... Obecnie po stawie nie ma śladu, ale nazwa
pozostała... Miasto rozwijało się pomyślnie, zresztą nic dziwnego, leżało na szlaku
handlowym wiodącym z Lublina na Ruś... Znajdowała się w nim nawet przez czas jakiś
siedziba biskupów chełmskich.
- A w czasach, gdy w Krupem więziono Oxenstiernę? - zaciekawiła się Malwina.
- W XVII wieku miasto podupadło i wyludniło się - wyjaśnił Piotrek. - Spustoszyły je
pożary i dwie epidemie dżumy. W XVIII stuleciu znowu trochę odżyło, ale nigdy już nie
odzyskało dawnej świetności... W czasie powstania styczniowego działała tu silna komórka
stronnictwa „czerwonych”...
- We wrześniu 1939 roku w okolicy toczyły się ciężkie walki z Niemcami -
uzupełniłem. - Najeźdźcy ponieśli bardzo poważne straty, co jednak tylko nieznacznie
opóźniło ich pochód... A w czasie wojny w okolicach miasta, jak i na całej Lubelszczyźnie,
działali partyzanci... Nawiasem mówiąc, działali także po wojnie. W tych stronach walczyły z
komunistami oddziały „Bila”, „Jastrzębia”, „Mata”, „Uskoka”, „Młota”... W 1946 roku,
podczas zabawy sylwestrowej, zorganizowano słynną akcję zbrojną - partyzanci zaatakowali
budynek urzędu miejskiego, gdzie bawili się liczni funkcjonariusze UB, milicjanci,
członkowie nomenklatury i zaproszeni radzieccy oficerowie. Do sali wrzucono kilka
granatów... W 1947 roku partyzantka została w zasadzie rozbita, ale jeszcze na początku lat
pięćdziesiątych wyłapywano po lasach niedobitki... Warto też wiedzieć, że kilkadziesiąt
kilometrów stąd, w pobliżu miejscowości Piaski, zginął ostatni partyzant WiN-u, Józef
Fronczak pseudonim „Lulaś”...
- Ile czasu się ukrywał? - zainteresowała się Malwina.
- Poległ w potyczce z batalionem KBW wiosną 1963... - wyjaśniłem.
- Osiemnaście lat po wojnie - mruknął Piotrek.
- Czy te okolice wydały innych, podobnie zasłużonych ludzi? - zaciekawiła się
Malwina.
- W zasadzie nie - odpowiedział jej przyjaciel. -Ale w Krasnymstawie służył w wojsku
Aleksander Fredro.
- Warto też wspomnieć słynnego spiskowca Waleriana Łukasińskiego - dodałem. -
Służył tu kilka lat.
Dojechaliśmy do miasteczka. Wykręciłem na rynku i zaparkowałem koło muzeum.
Uruchomiłem namiernik sygnałów „pluskwy”. Samochód Szwedki znajdował się gdzieś na
północnym wschodzie, w odległości około dwunastu kilometrów. Zapewne w Krynicy...
Weszliśmy do muzeum. Tym razem mieliśmy trochę szczęścia: zastaliśmy kustosza
zbiorów...
- Jan Misztalski - przedstawił się, a usłyszawszy, że jestem pomocnikiem Pana
Samochodzika, cały rozpłynął się w uśmiechach. Przedstawiłem moich współpracowników.
- Czym mogę służyć? - zapytał po prezentacji.
- Poszukujemy wszelkich materiałów dotyczących Anzelma Oksiewicza i członków
jego rodziny - wyjaśniłem poważnie.
- Nazwisko nie jest mi obce - mruknął. - Zaraz, gdzie to ja je słyszałem - zmarszczył
czoło. - Ach tak, był kierownikiem poczty konnej...
Powiódł nas na zaplecze. Z regału wyjął opasłą księgę, a spomiędzy jej kart pomięty
dyplom.
- Anzelmowi Oksiewiczowi w dowód uznania za nienaganną pięćdziesięcioletnią
służbę - odczytałem. - Józef Piłsudski, 1929.
- Skąd to pochodzi? - zaciekawiłem się.
- Dostaliśmy w prezencie od jednego z naszych przyjaciół - powiedział. - Kupił to na
aukcji w Warszawie... Razem z kilkoma innymi dokumentami. Ustalił, że ten dokument
znaleziono w jednej z książek w antykwariacie Troszkiewiczów na ulicy Wspólnej... Tkwił
pomiędzy kartkami...
- Warszawa - mruknąłem. - Ciekawe... Czy mają państwo jakieś dokumenty dotyczące
poczty konnej?
- W zasadzie nie - pokręcił głową.
- A może moglibyśmy rozejrzeć się po tym budynku? - zapytałem.
- Od kilku lat stoi pusty - wyjaśnił. - Czeka na remont, ale chwilowo nie mamy
funduszy... Klucze chyba gdzieś tu miałem... Robiliśmy inwentaryzację budynku, ale nie
pamiętam żadnych dokumentów...
Odszukał w szufladzie pęk kluczy i wyjaśnił nam dokładnie, jak trafić na miejsce.
- No, to jeszcze jeden strych do zbadania - powiedziała Malwina. - Inaczej sobie
wyobrażałam pracę detektywa.
- Szanse, że coś ciekawego znajdziemy, są nikłe - powiedziałem - ale nie należy tego
zaniedbywać. A nuż szczęście się do nas uśmiechnie...
Wsiedliśmy do wozu i pojechaliśmy. Budynek dawnej poczty konnej był parterowym
domem, ustawionym na skrzyżowaniu ulic. Należało do niego spore podwórze, odgrodzone
od ulicy wysokim otynkowanym murem. Można było wjechać na nie przez bramę. Jeden z
kluczy pasował do kłódki. Wprowadziłem Rosynanta i przymknąłem skrzydła. Wysiedliśmy.
Walące się szopy straszyły zapadniętymi dachami i wyrwanymi drzwiami. Kiedyś tu
trzymano konie, bo w półmroku było widać jeszcze kamienne żłoby i zardzewiałe łańcuchy,
służące do przypinania zwierząt. Przestąpiłem kamienny próg i dłuższą chwilę wpatrywałem
się w ciemność. Pokryta śmieciami podłoga, osypujące się, przegryzione przez korniki deski
nad głową. Na belkach gniazda jaskółek - od dawna porzucone przez ptaki. Jeśli w stajni nie
ma zwierząt, nie ma też much...
Wyszedłem. W kącie podwórza Malwina oglądała stare koło od wozu. Drewniane,
okute wokół żelazną obręczą, rozsypujące się w proch.
- Zobaczmy, jak jest w środku - wszedłem po trzech kamiennych stopniach i
wsunąłem klucz w dziurkę. Przekręcił się opornie, zamek zastał się od długiego nieużywania.
W sporej sali, mającej także wyjście na ulicę, było ciemno - nic dziwnego, okna zabito
dechami. W jakimś okresie musiał tu funkcjonować sklep, pod ścianą stała bowiem lada i
regały na towary. Na regale straszyła zapomniana butelka octu oraz słoik powideł, które
sfermentowały, a ciśnienie gazów wyrwało wieczko. Zawartość oczywiście wykipiała.
Pchnąłem drzwi prowadzące na zaplecze. Tu też regały, kiedyś musiała to być część
magazynowa. Mały pokoik wychodzący na podwórko... Jeszcze jedna salka bez okien, może
kiedyś magazynowano tu przesyłki przed wyprawieniem ich w drogę?
W suficie krótkiego korytarzyka zauważyliśmy klapę, prowadzącą na strych. Ze stajni
przyniosłem rozklekotaną, ale jeszcze mocną drabinę...
Otworzyłem kłódkę blokującą nam dostęp. Strych był niski i zawalony resztkami
połamanych, zjedzonych przez korniki mebli. Za to było tu światło elektryczne. Pstryknąłem
kontakt, pod sufitem zabłysło sześć czterdziestowatowych żarówek.
- Rozdzielmy się, dla każdego do przeszukania jedna trzecia...
Zaczęliśmy grzebać. Otwieraliśmy rozpadające się drzwiczki szafek, wyciągaliśmy
wypaczone szuflady... Szary kurz unosił się, wirował w świetle lamp. Podniosłem właśnie
wieko sporej skrzyni, gdy w kieszeni odezwał się alarm. Ktoś majstrował przy samochodzie!
- Zostańcie tutaj - poleciłem i szybko zbiegłem na dół. Samochód stał tak, jak go
zostawiłem. Wokoło nie było widać żywego ducha, brama prowadząca na ulicę nadal była
przymknięta, jak ją zostawiłem.
- Wiatr czy co? - mruknąłem zdziwiony.
Czasem zdarzało się, że nagły podmuch włączał autoalarm, ale dzień był bezwietrzny,
a poza tym pojazd stał w miejscu niemal idealnie osłoniętym.
Cichy zgrzyt żwiru pod czyimiś stopami. Wyrzuciłem w górę dłoń i złapałem
przeciwnika za nadgarstek. Elektryczna pałka uderzyła w karoserię samochodu. Pod
wpływem prądu pokrywająca ją warstwa zaczęła zmieniać barwę. W miejscu uderzenia
pojawiła się żółta plama. Rozlewała się, zmieniając kształt, zzieleniała po brzegach, wewnątrz
stała się czerwona.
Odwróciłem się. Trzymałem za nadgarstek Karen. Moja przeciwniczka zamarła w
bezruchu i wpatrywała się w samochód. Tworzywo, ciągle poddawane kolejnym
wyładowaniom, zmieniało barwy jak kameleon. Przez żółtą maskę pełzły czarne linie,
upodabniając ją do zebry... Fioletowe zygzaki, szare błyskawice, zapalające się na chwilę,
przecinające drzwiczki od końca do końca... Podstawiłem Karen nogę i szarpnąłem
umiejętnie. Runęła na ziemię. Pałka przestała dotykać karoserii, ale nieziemskie zjawiska
trwały nadal. Nie miałem czasu się im przyglądać.
Z szopy wyszedł Jerzy.
- Brawo - powiedział.
Puściłem dziewczynę, uprzednio wyrywając jej z dłoni pałkę.
- Co za miłe spotkanie - mruknąłem zaczepnie.
Batura podziwiał samochód, który ciągle zmieniał kolory jak choinka na Boże
Narodzenie.
- Tak też myślałem - powiedział. - Możecie zmieniać barwę nadwozia... Trochę to
chyba niezgodne z naszymi przepisami o ruchu drogowym. Kolor samochodu powinien się
zgadzać z wpisanym w kartę pojazdu...
- Zazwyczaj się zgadza - uśmiechnąłem się. - Czy dłubanie w zamkach cudzego auta
nie jest przypadkiem bardziej niezgodne z przepisami?
Nie odpowiedział. Dziewczyna wygłosiła długą gniewną tyradę po szwedzku.
- Domaga się przeprosin - wyjaśnił.
- Usiłowała się włamać do mojego samochodu, potem na mnie napadła, a gdy ją
rozbroiłem z zachowaniem maksymalnej ostrożności, domaga się przeprosin?! - zdumiałem
się.
- To idiotka, jakich mało - wyjaśnił. - Cały ten feminizm zdrowo jej zaszkodził... A
jak sądzę, wegetarianizm dodatkowo osłabia pracę mózgu...
Omal nie parsknąłem śmiechem. Zagadał coś do niej. Prychnęła i odwróciła się na
pięcie.
- Powiedziałem, że ją przepraszasz - wyjaśnił. - Wybacz, ale tak będzie lepiej.
- Dla mnie czy dla ciebie?
- Może dla nas obu... Jak wam idą poszukiwania Anzelma Oksiewicza? - przechylił
głowę.
Poczułem dojmującą falę chłodu. A więc wiedział! Znowu byli krok przed nami. A tak
się cieszyłem z odkryć pana Tomasza...
- Chyba nie najgorzej - odparowałem.
- Uważałem, że przeszukiwanie tego budynku to strata czasu, ale ta się uparła -
powiedział. - O, zobacz, gdzie lezie...
Karen najwyraźniej zamierzała wejść do środka poczty. Ściągnąłem ją
bezceremonialnie za ramię ze schodków.
- Nie ma pani prawa wstępu - powiedziałem po angielsku.
Prychnęła i przyjęła postawę do ataku.
- Na twoim miejscu rąbnąłbym ją prądem - powiedział Jerzy beztrosko. - Uważaj, zna
kung-fu...
Pogroziłem jej pałką. Wyglądała na naprawdę wściekłą. Jerzy powiedział coś do niej,
wskazując gestem bramę.
- Chyba już pójdziemy - powiedział. - Ale nie wątpię, że w nocy wróci tu, aby
wyłamywać zamki. Jest głupia i złośliwa... A jak sobie coś wbije do głowy... Swoją droga
rozumiem ją. Ja też lubię niekonwencjonalne metody poszukiwań...
Powiedział coś do niej ostro i wyszli z podwórka. Zabezpieczyłem bramę kłódką od
środka. I wyjąłem telefon. Wystukałem numer pana Tomasza.
- Wiedzą już o Oksiewiczach - powiedziałem.
- Aha - dobiegło mnie jego westchnienie.
- Ja też coś mam...
Następnie przekazał mi kilka instrukcji. Wróciłem na strych. Moi pomocnicy już
skończyli poszukiwania. Koło klapy piętrzył się stos papierów. Przeglądałem je uważnie.
Trochę przedwojennych blankietów na telegramy, kilka pokwitowań przesyłek kurierskich,
pudełko po butach z zanotowanym przepisem na nalewkę z czarnej porzeczki...
Przeszedłem się jeszcze raz po strychu. Stare worki na pocztę, oznaczone grubym
niebieskim pasem, puste... Skórzana torba listonosza zjedzona przez mole...
- Beznadzieja - powiedziałem. - Zamykamy ten interes i idziemy...
Zamknąłem starannie bramę i podjechałem przed posterunek policji.
Tam złożyłem doniesienie o planowanym dziś w nocy włamaniu do budynku poczty.
Przyjęli to z niedowierzaniem, ale obiecali urządzić zasadzkę. Oddałem klucze w muzeum i
podjechałem jedną przecznicę dalej. W tym zakątku miasta wznosił się piękny, barokowy
kościół, ozdobiony na szczytach wież kamiennymi figurami świętych.
- To stary kościół i zespół klasztorny oo. Jezuitów - wyjaśniłem. - Zbudowano go w
pierwszej połowie XVIII wieku, a fundatorem był Feliks Potocki.
Nasi młodzi pomocnicy udali się obejrzeć kościół, a ja powędrowałem do kancelarii
parafialnej.
- Chciałbym przejrzeć księgi parafialne z okresu wojny i z lat powojennych
-wyjaśniłem siostrze zakonnej, siedzącej za potężnym biurkiem. - Szukam potomków
Anzelma Oksiewicza...
Staruszka uśmiechnęła się.
- Ostatnio panuje moda na badanie genealogii tego człowieka - powiedziała z
uśmiechem, sięgając po odpowiedni tom. - Tydzień temu pytał o niego taki przylizany
blondyn, przyszedł z cudzoziemką...
Batura. A więc miał nad nami tydzień przewagi... Pomogła mi znaleźć odpowiednią
datę. Były kierownik poczty zmarł w 1942 roku. Na jego pogrzebie był obecny jedynie jakiś
Marek Stanisławski... On też dopełniał wszystkich formalności.
- Fatalnie - mruknąłem.
- Pański poprzednik też tak powiedział - siostra uśmiechnęła się, chowając tom na
miejsce. - Oksiewicz był dość znany w naszym mieście.
- Sądziłem, że na pogrzebie był jego bratanek Marek Oksiewicz - westchnąłem.
- Młodego Oksiewicza ścigało gestapo - wyjaśniła siostra. - Widocznie nie mógł
przybyć osobiście... Był partyzantem - dodała widząc, że niewiele rozumiem. - Ale
pańskiemu poprzednikowi o tym nie mówiłam... Jakoś źle mu z oczu patrzyło - dodała
bardziej do siebie niż do mnie.
Podziękowałem za informacje. Przed dawnym gmachem klasztoru spotkałem
pomocników.
- Wracamy do Lublina - zadecydowałem. - Wystarczy na dzisiaj... Dziesięć minut
później pędziliśmy już lubelską szosą...
W domu kultury trwała jakaś uroczystość. Budynek był pełen ludzi. Przemknąłem do
swojego pokoju i rzuciłem torbę na łóżko. Zapukałem do pokoju pana Tomasza, ale nie było
go. Nieoczekiwanie usłyszałem jego głos, wzmocniony przez mikrofon. Dobiegał z dołu.
Spora sala była nabita prawie po brzegi. Nie dla wszystkich starczyło krzeseł, część
słuchaczy siadła na przyniesionych z korytarza ławkach. Prelekcja musiała zacząć się pół
godziny wcześniej... Stanąłem w uchylonych drzwiach. Wszyscy zgromadzeni milczeli jak
zaklęci. Głos Pana Samochodzika, jasny i dźwięczny, rozbrzmiewał w sali.
- Na balu u marszałka Bielińskiego Kazimierz Poniatowski wszedł w pierwszy
poważny konflikt z Adamem Tarłą... Kazimierz przybył na bal ze swoją siostrą Izabelą. Nasz
drogi gospodarz - dla przypomnienia, w czyim domu się znajdujemy, pan Tomasz zatoczył
ręką krąg obejmujący salę - przyprowadził swoją ukochaną, Annę - nieślubną córkę księcia
Teodora Lubomirskiego. W tamtej epoce w centralnych województwach bardzo krzywo
patrzono na tego typu związki i ich owoce. Jednak tu, gdzie docierały echa wojen toczonych
na kresach, a ludzie starali się żyć i czerpać z życia to, co najlepsze, niepewni dnia ani
godziny, nikogo to nie gorszyło... Tarłowie byli jednak poważnie skłóceni z Poniatowskimi i
popierającą ich „familią” - rodem Czartoryskich. W tej sytuacji błahe zdarzenie mogło
doprowadzić do wybuchu otwartej wojny. Kazimierz, podburzany przez matkę, głośno
zapowiedział, że nie zamierza tańczyć z Anną. Wojewoda Adam odparował, że będzie uważał
za kpa każdego, kto zatańczy z siostrą Poniatowskiego - Izabelą... Kazimierz zatańczył z
siostrą i, co było do przewidzenia, nazwany został kpem. Za podszeptem matki wyzwał Tarłę
na pojedynek - szef zrobił przerwę, by napić się wody.
Zamyśliłem się. W zasadzie trudno było przypisać rację którejkolwiek ze stron... Obaj
uczestnicy balu, najwyraźniej ogarnięci wzajemną niechęcią, mimowolnie uruchomili lawinę
zdarzeń, które doprowadziły do śmierci jednego z nich...
- W tamtych czasach pojedynkowanie się było oficjalnie zakazane, zwłaszcza
królowie bardzo niechętnie patrzyli na podobne przejawy zdziczenia obyczajów w obronie
honoru... Gospodarz balu był z królem w bardzo zażyłych stosunkach, dlatego też obaj
panowie nie mogli wyrównać swoich porachunków od razu. Umówili się na spotkanie pod
Piasecznem. Sekundanci ustalili, że najlepszą bronią będą pistolety. Obaj magnaci strzelali do
siebie z koni. Poniatowski jednak chybił, a Tarło zastrzelił pod nim konia. Podczas drugiego
strzelania Kazimierz wystrzelił i znowu spudłował, a wojewoda powstrzymał się od strzału i
spokojnie wycelował w przeciwnika.
Wyobraziłem sobie tę scenę... Wzdrygnąłem się mimowolnie.
- Kazimierz Poniatowski na widok wycelowanej w niego lufy haniebnie stchórzył.
Padł na kolana w błoto z okrzykiem na ustach: „Kocham Pana Wojewodę!”. Tarło opuścił
broń, przyjął przeprosiny i odjechał. Sądził, że to koniec nieprzyjemnej afery, ale mylił się.
Przez cały następny rok rodzina Poniatowskich, dla pomszczenia „honoru”, publikowała i
kolportowała paszkwile o Tarle i Annie. Tarło oddał sprawę do sądu królewskiego.
Przypuszczam, że chciał spowodować rzucenie infamii, czyli pozbawienie przeciwnika praw
honorowych, można powiedzieć pozbawienie dobrego imienia i praw wynikających z
przynależności do stanu szlacheckiego... Była to wówczas dość popularna kara. Matka
Kazimierza znowu popchnęła syna do sprowokowania pojedynku. Wyzwał Tarłę... Wojewoda
mógł w tym momencie odmówić bez ujmy dla honoru, jednak najwyraźniej postanowił
rozwiązać sprawę definitywnie. Starcie miało się odbyć pod Puławami. Jednak w ostatniej
chwili przestraszona matka doniosła królowi, co się święci i ten pojedynku zakazał. Jednak
gdy władca w marcu 1744 wyjechał z Warszawy, obaj wrogowie wyznaczyli sobie czas i
miejsce... Pojedynek odbył się pod Marymontem. Obaj chcieli się wyspowiadać, ale nie udało
się to. Biskup warszawski z ambony rzucił klątwę na obu, w razie gdyby chcieli ze sobą
walczyć, i oddzielną na wszystkich, którzy przybędą przyglądać się krwawej rozprawie.
Ludek warszawski niezbyt się tym przejął. Oznaczonego dnia na błonia koło pałacyku
Marymonckiego ściągnęła połowa miasta, nawet uczniowie i studenci, którzy mieli w tym
czasie zajęcia. Zauważono, a notuje to wielu pamiętnikarzy z tej epoki, że koń Tarły grzebał
kopytem w ziemi. Uznano to za bardzo zły znak, sądzono powszechnie, że w ten sposób
zwierzę daje do zrozumienia, że będzie trzeba wykopać grób dla jego pana... Tarło zatknął na
szpadę paszkwile na Annę, wydrukowane przez Poniatowskich, i obiecał wbić je
Kazimierzowi w serce. Najpierw jednak sięgnęli po pistolety. Sekundanci odmierzyli
dwadzieścia kroków, ale obaj magnaci zdecydowali się strzelać z morderczej odległości
pięciu kroków - szef wstał zza mównicy i przeszedł się po skrzypiącej podłodze.
Wszyscy obserwowali go z zapartym tchem.
- Pięć kroków - powtórzył, wyciągając rękę, jakby mierzył z pistoletu. - To oznacza
około czterech metrów dystansu... Wystrzelili obaj, jednak obaj niecelnie. Jedna z kul
ugodziła przechodzącego opodal włościanina, który zginął na miejscu. Wtedy chwycili za
szpady. Obaj znakomicie władali bronią białą. Tarło ciął Poniatowskiego po żebrach, ale
chwilę później padł ugodzony w serce. Tak ród Tarłów, ludzi, którzy przez wiele pokoleń
stali na straży Rzeczypospolitej, przeszedł do historii... To niejako alegoria tamtych czasów.
Członek starej, patriotycznej rodziny, mający w swoim drzewie genealogicznym trzech
biskupów, zginął z rąk zdrajcy ojczyzny i przedstawiciela masonerii...
- Jakie były konsekwencje tego pojedynku? - padło pytanie z sali. - Skoro klątwę
rzucono na połowę ludności Warszawy...
- Nuncjusz papieski nakazał zdjąć klątwę. Uroczyście, z zachowaniem obrzędu.
Poniatowski został skazany na karę wieży. Za zabójstwo szlachcica przewidywano wówczas
rok i 6 niedziel pobytu w lochu. Jednak pieniądze i układy w tej skorumpowanej epoce bardzo
dużo mogły załatwić... Kazimierz odsiedział połowę i zapłacił grzywnę. Szybko piął się po
szczeblach kariery, zgromadził liczne dobra ziemskie, uzyskał tytuł podkomorzego, potem z
niego zrezygnował, zachowując jednak pensję wypłacaną ze skarbca Rzeczypospolitej. Do
największych skandali należała sprawa księstwa spiskiego. Ziemie te odebrała nam Austria
podczas pierwszego rozbioru. Kazimierz wymusił na sejmie polskim wypłacenie mu
odszkodowania! Gdy brat jego Stanisław August został królem, książę podkomorzy
uzyskiwał rocznie około miliona złotych dochodu. W Warszawie w parku pomiędzy terenami,
gdzie dziś stoją gmachy Muzeum Wojska Polskiego i Muzeum Geologicznego, kazał założyć
zespół parkowo-pałacowy. Organizował dzikie orgie i pijatyki, aż ten hulaszczy tryb życia
wpędził go do grobu...
- A ukochana Tarły, Anna? - gdzieś ze środkowych rzędów padło pytanie.
- Nie znamy jej losów. Być może zakończyła życie w klasztorze...
Sala zaklaskała. Ja też biłem brawo.
ROZDZIAŁ DWUNASTY
NOWY ŚLAD • OWADY I ROBALE • KTO MA CHODY W GEESIE... •
HERBAPOL W UCHANIACH • NAUCZYCIEL Z BOŃCZY • PARTYZANCI
Obudziłem się o świcie. Była piąta. Przez niedokładnie zaciągnięte zasłony sączyło się
już blade światło. Nad Lublinem wstawał nowy dzień. Usłyszałem ciche kroki na korytarzu.
Narzuciłem bluzę i wyjrzałem. Pan Tomasz swoim zwyczajem, dla rozładowania energii,
spacerował tam i z powrotem.
- A, nie śpisz - uśmiechnął się na mój widok. - To bardzo dobrze... Nie chciałem cię
budzić, ale znalazłem coś... - gestem zaprosił mnie do swojego pokoju.
Chwilę musiał poczekać, bo wróciłem się ubrać. Po chwili siedziałem w fotelu. Łóżko
szefa nie było posłane, najwyraźniej tej nocy w ogóle nie kładł się spać. Na biurku leżała
opasła księga, jak się przekonałem na pierwszy rzut oka, oprawiony starannie rocznik gazet.
- Tak sobie badałem życie codzienne naszych przodków - powiedział w zadumie.
- Najlepiej to zrobić studiując pamiętniki z epoki lub stare gazety - uzupełniłem,
patrząc na spoczywające na blacie materiały.
- Właśnie. To tygodnik „Zwierciadło” wydawany w Chełmie w okresie
międzywojennym... Jego redaktorem, wydawcą i zarazem właścicielem był Kazimierz
Czernicki... Człowiek o niezależnych poglądach, bardzo bojowy, walczący z wszelkimi
przejawami ludzkiej krzywdy... Co, nawiasem mówiąc, kilkakrotnie doprowadziło go przed
oblicze sądu... Ale nie o tym chciałem mówić. Pismo wydawał w Chełmie i artykuły
dotyczyły najczęściej najbliższej okolicy. Także z tego terenu pozyskiwał reklamodawców.
Milczałem, ale na mojej twarzy musiała malować się niecierpliwość.
- Oto, co znalazłem.
Otworzył rocznik w miejscu założonym bibułkową serwetką.
- Józef Axenstern zawiadamia, że przyszła nowa partia jedwabiu chińskiego i
adamaszku - odczytałem ogłoszenie.
- Axenstern - popatrz, jakie to nazwisko podobne do tego, którego szukamy -
powiedział w zadumie pan Tomasz. - Myślę, że potomkowie admirała mogli stworzyć dwa
rody. Jeden spolonizował nazwisko z Oxenstierna na Oksiewicz, drugi używał swojego, aż
wreszcie skutkiem kumulacji kilku błędów w księgach parafialnych z Oxenstiernów stali się
Axensternami...
Łyknął zimnej herbaty ze szklanki.
- Faktycznie, podobne - powiedziałem. - Sądzę, że warto sprawdzić ten trop -
obejrzałem dokładnie stronę. - Nie podano adresu sklepu!
- Co oznacza, drogi Pawle, że było to miejsce na tyle znane, iż każdy czytelnik gazety
wiedział, gdzie ten sklep się mieści... Pojedziesz do Chełma i w muzeum zdobędziesz
przedwojenną książkę telefoniczną. Idę o zakład, że miał telefon. Zresztą może w muzeum
będą znali jego adres. Odnajdziesz potomków i wypytasz dokładnie, co wiedzą o swojej
przeszłości, potem będziemy ich sprawdzać.
- Tak jest.
- A ja muszę przejrzeć pozostałe roczniki - zamyślił się na chwilę. - Może powinniśmy
najpierw je przejrzeć - westchnął - ale boję się, że nasi przeciwnicy paskudnie nas
wyprzedzają... Liczy się każdy dzień.
- Zjem tylko i ruszam w drogę - obiecałem.
- Ja idę do biblioteki - ziewnął. - Chyba o ósmej rano otwierają...
Gdy skończyłem jeść kanapki, była siódma. Zadzwoniłem po swoich pomocników.
Piotrek i Malwina zjawili się po kwadransie. Byli wyraźnie zaspani - tarli oczy.
- To barbarzyństwo - powiedział Piotrek, tłumiąc ziewnięcie. - Przecież są wakacje...
- Szkoda tracić pięknego dnia - zadysponowałem. - W drogę.
W Chełmie byliśmy o dziewiątej. Muzeum miejskie właśnie otwierało swoje podwoje.
- Przedwojenna książka telefoniczna Chełma? - zamyślił się kustosz. - Obawiam się,
że nie mamy. Nie wiem nawet, czy wydano ją...
Siedzieliśmy w jego gabinecie na zapleczu muzeum.
- Chyba musiała być - zauważyłem.
- Niekoniecznie. Telefonów w mieście było wtedy może kilkadziesiąt... Chełm
wprawdzie leżał prawie w geometrycznym środku ówczesnej Polski, ale było to miasto
bardzo prowincjonalne...
- A może kojarzy pan nazwisko Axenstern? - zapytała Malwina.
Ożywił się wyraźnie.
- Oczywiście. To była dość znana rodzina kupiecka. Mieli sklep firmowy w Chełmie i
jeszcze filie w Krasnymstawie, Rejowcu i Wojsławicach... Tyle że w początku lat
trzydziestych zjadły ich banki. Zaciągnęli ogromne kredyty na zakup urządzeń do przędzenia
jedwabiu. Uznali, że taniej będzie go wytwarzać na miejscu niż sprowadzać z Chin czy Indii...
Gdyby koniunktura była lepsza, kredyty spłaciliby i jeszcze zarobiliby miliony, ale niestety
kryzys lat trzydziestych zupełnie ich dobił. Majątek firmy zlicytowano, a Jakub Axenstern
osiedlił się w którejś z okolicznych wsi... Tam próbował jeszcze po wojnie hodować
jedwabniki...
- Gdzie to było? - zapytałem.
- Niestety, nie pamiętam...
Zamyśliliśmy się.
- A jego główna kwatera, mam na myśli siedzibę firmy i sklep w Chełmie, gdzie się
mieściły?
- Proszę do magazynu - powiedział.
Wyszliśmy z gabinetu i przeszliśmy przez niewielkie podwórze. Zwykłe drewniane
drzwi, krótki korytarz i kolejne drzwi, tym razem solidne, stalowe, zaopatrzone w kilka
dziurek do kluczy.
Otworzył je, wyłączył pilotem alarm. Magazyn muzealny... Dziesiątki stalowych
stelaży, na nich setki tekturowych pudeł i blaszanych skrzynek. Wszędzie porozkładana trutka
na szczury. Lekki zapach stęchlizny unoszący się w powietrzu.
- Gdzie to było? - mruczał, wędrując pomiędzy regałami. - O, jest.
Pod ścianą stało kilkadziesiąt arkuszy pordzewiałej blachy. Odwracał je po kolei i
wreszcie trafił na właściwy. Mieliśmy przed sobą zniszczony, obłażący z farby szyld:
Jakub Axenstern - handel bławatny.
Poniżej był widoczny adres firmy. Zanotowałem go w notatniku. Niestety, adresów
filii nie podano.
Opuściliśmy muzeum i powędrowaliśmy przez miasto.
- A Batury jakoś nie widać - mruknęła Malwina rozglądając się.
- Może to i lepiej - powiedziałem. - Niech sobie sprawdza swoje tropy, nasze są lepsze
- uśmiechnąłem się do swoich myśli.
- Sądzi pan, że znajdziemy naszych Szwedów? - zaciekawił się Piotrek.
- Oczywiście. A przynajmniej mamy bardzo duże szanse...
Zatrzymaliśmy się przed kamienicą na Lwowskiej. Kiedyś na parterze mieścił się
sklep z tkaninami, obecnie był tu kantor wymiany walut. Za pancerną szybą siedział facet na
oko dwudziestoletni. Za nim wisiała tablica z aktualnymi kursami rozmaitych walut, obok
wisiał plakat z wzorami banknotów euro. Wystroju wnętrza dopełniała pancerna gablota ze
złotą biżuterią i monetami oraz pluszowa poduszka, na której drzemał wyleniały kot.
- Przepraszam - zagadnąłem - szukamy przedwojennych właścicieli tej kamienicy...
Kantorowiec pokręcił przecząco głową.
- Niestety, nie mam pojęcia, kto tu kiedyś mieszkał - powiedział. - Mój szef kupił ten
dom w 1991 roku. Była to wtedy ruina od dziesięciu lat niezamieszkana. Belki na głowę
leciały, a na górne piętra strach było wejść... Nikt w każdym razie nie zgłaszał pretensji, aby
to odzyskać.
- A od kogo pański szef kupił budynek?
- Miasto wystawiało na przetarg prawie wszystkie kamienice przy tej ulicy. Po wojnie
tu były jakieś mieszkania kwaterunkowe... Ale nic więcej nie wiem.
- Nie zna pan kogoś, kto tu mieszkał przed wojną? Albo kogoś z powojennych
lokatorów?
- Niestety - pokręcił głową - tylko on tu mieszkał - wskazał gestem kota na poduszce.
Zwierzak otworzył oczy, popatrzył na nas z wyższością i ponownie zapadł w sen.
- Może w archiwum hipoteki - podsunął nam kasjer. - Pewnie tam mają odnotowane,
kto kiedy był właścicielem. Wiem, że gdy szef to kupił, nie musieli zakładać księgi
wieczystej, bo była przedwojenna jeszcze... To już chyba przed wojną było własnością
miasta...
- Problem w tym, że wiemy, kto był właścicielem, ale nie wiemy, co się z nim stało -
westchnąłem.
Podziękowaliśmy za informacje i wyszliśmy.
- Kiepsko nam idzie? - zagadnął Piotrek.
- Dlaczego? - zdziwiłem się. - Idzie nam całkiem dobrze.
Wróciliśmy do samochodu. Wyciągnąłem ze skrytki „Panoramę firm” województwa
lubelskiego i zacząłem ją kartkować.
- Czego pan szuka? - zainteresowała się Malwina.
- Adresu związku pszczelarzy - powiedziałem.
Spojrzeli na mnie zaskoczeni.
- Mam! - wykrzyknąłem i ruszyłem z kopyta.
Dziesięć minut później zatrzymałem się przed niewielką kamieniczką przy ulicy
Przechodniej. Wdrapaliśmy się po stromych schodkach na ostatnie piętro. Tu miał swoją
siedzibę chełmski powiatowy oddział Ogólnopolskiego Związku Pszczelarzy.
Zapukaliśmy i weszliśmy. Siedziba nie była specjalnie okazała - jeden pokój,
zastawiony biurkami i szafami kancelaryjnymi. Za biurkiem siedział staruszek w binoklach,
które mogły być szczytem mody około 1880 roku... Miał na sobie dziwaczną pasiastą
kamizelkę. Był zupełnie siwy, a jego oczy patrzyły przyjaźnie spod krzaczastych brwi.
- Czym mogę służyć? - zapytał, wskazując nam krzesła.
- Szukamy potomków Jakuba Axensterna - powiedziałem poważnie.
Staruszek przymknął na chwilę oczy, jakby sprawdzał coś w pamięci.
- Nikt taki nie należy do naszej organizacji - powiedział. - Dlaczego sądzicie, że
moglibyśmy coś o tym wiedzieć?
- Axenstern zajmował się hodowlą jedwabników zaraz po wojnie - wyjaśniłem.
Na twarzy starca odmalowało się oburzenie.
- To jest związek pszczelarzy! - syknął. - Zajmujemy się szlachetnymi zwierzętami,
jakimi są pszczoły, a nie żrącymi liście gąsienicami... Pszczoły robią miód, a nie nitki na
koszule. Miód i jad pszczeli to cudowne substancje, zapewniające długie życie, zdrowie...
- Przepraszam - wyjąkałem.
- Sztuka podbierania miodu sięga starożytnego Egiptu... Gdyby przyszedł do nas ktoś
od tego robactwa, to byśmy go po schodach spuścili.
Wyładowawszy złość uspokoił się.
- Nie mogę wam więc pomóc - powiedział już łagodnie.
- No trudno, dziękujemy i przepraszamy - zmyliśmy się jak niepyszni.
- Kiepsko poszło - mruknąłem, schodząc po drewnianych schodach. Na ostatnim
piętrze zaskrzypiały drzwi.
- Hej, miłośnicy robali, jesteście tam jeszcze? - dobiegło mnie wołanie sędziwego
pszczelarza.
- Jesteśmy! - odkrzyknąłem.
- Sprawdźcie w geesie. Oni organizowali skup tego paskudztwa!
Drzwi trzasnęły, zanim zdążyłem podziękować za radę.
- Macie tu przykład tego, jak miłość do swojej profesji może człowiekowi przyćmić
zdrowy rozsądek - powiedziałem do młodych przyjaciół. - Ten miły starszy pan wywodzi
pszczelarstwo ze starożytnego Egiptu, i faktycznie w okresie XVIII dynastii, czyli około XVII
wieku przed naszą erą, Egipcjanie malowali w grobowcach sceny podbierania miodu dzikim
pszczołom, a nawet, jak się przypuszcza, osadzali roje w barciach... Ale może ktoś powinien
mu powiedzieć, że w Chinach jedwabniki hodowano na skalę przemysłową już około trzech
tysięcy lat przed naszą erą...
- Warto by go też uświadomić, że to nie są żadne robale, tylko owady - dodała
Malwina. - Owszem, larwy żywią się liśćmi morwy, ale wyrastają z nich motyle...
- A ja uważam, że nie ma to znaczenia - uśmiechnął się Piotrek. - Nich sobie żyje w
nieświadomości. Dzięki temu jest mu przyjemniej, a nikomu to nie szkodzi...
- Niewiele się dowiedzieliśmy - westchnąłem - ale zastanówmy się po kolei. Jak
odnaleźć miejsca hodowli tego paskudztwa.
- Sądzę, że trzeba szukać wsi, gdzie rosną morwy - powiedziała Malwina. - Larwy
żywią się wyłącznie świeżymi liśćmi tego drzewa. Jeśli ktoś chciał poważnie myśleć o
produkcji jedwabiu, musiał przeszkolić chłopów w zakresie opieki nad larwami i zapewnić
pożywienie dla nich...
- Słusznie - powiedziałem. - Ale sądzę, że lepiej będzie zajrzeć do archiwów Gminnej
Spółdzielni „Samopomoc Chłopska”...
Zadzwonił telefon. Pan Samochodzik.
- Jak wam idzie? - zapytał z troską.
- Nie najgorzej - powiedziałem. - Ustalamy, gdzie w latach czterdziestych XX wieku
hodowano jedwabniki.
A potem wyjaśniłem, do czego udało nam się dojść.
- Dobrze - mruknął. - Mam adres sklepu Axensterna w Chełmie.
Wyjaśniłem, że już tam byliśmy.
- No, to szukajcie dalej - zadysponował i rozłączył się.
- Miała być przygoda, poszukiwanie zaginionego szwedzkiego admirała, obcowanie z
historią siedemnastowiecznej Polski... - mruknął Piotrek - A tymczasem szukamy jakichś
pełzających paskudztw.
- To nadal jest część tej samej historii - powiedziałem. - Po prostu nie sposób
kultywować marynarskich tradycji w głębi lądu, więc potomkowie admirała imali się innych
zajęć...
W siedzibie spółdzielni poinformowano nas, że skupem kokonów jedwabnika
zajmował się „Herbapol” w Uchaniach.
- No i zatoczyliśmy koło - westchnąłem. – Swoją drogą to dziwaczne, aby w jednym
budynku skupować rośliny i paskudztwa, które je zjadają...
Spojrzałem na zegarek: dochodziła dwunasta.
- Jedziemy do Uchań? - zapytał Piotrek.
- Tak - kiwnąłem poważnie głową. - Sądzę, że tam złapiemy trop.
Pojechaliśmy szosą na południe.
- Nie wszystko z tymi jedwabnikami jest dla mnie jasne - powiedział Piotrek. -
Przędzę się odzyskuje z ich kokonów?
- To proste - wyjaśniła Malwina. - Hodowca kupuje jajka motyli, osadzone na
specjalnej tekturce. Po kilku dniach trzymania w odpowiedniej temperaturze i wilgotności
wylęgają się z nich larwy. Umieszcza się je w skrzyni wypełnionej liśćmi morwy. Po
kilkunastu dniach, gdy uzyskają odpowiednią wielkość, dokłada się tam suchych gałązek.
Larwy zaczynają prząść nić, którą się owijają... Wtedy zabija się je gorącą parą, a kokony
przekazuje do przędzalni. Tam są rozwijane, a cieniutkie nitki jedwabne są splatane w nieco
grubsze. Potem z tego tka się materiał...
- Z tego co wiem, dawniej próbowano hodować jedwabniki w wielu krajach
europejskich - dodałem - w Polsce, Francji, Związku Radzieckim, zwłaszcza na południu...
Ale obecnie chyba już z tego zrezygnowano. Taniej kupić materiał w Chinach...
- Dlaczego taniej? - zdziwił się Piotrek. - Przecież w zasadzie nitki same rosną na
owadach...
- Tak, ale larwy jedzą bardzo duże ilości liści - powiedziałem - i muszą mieć
codziennie świeże... Co oznacza, że każdego ranka musisz z sierpem czy sekatorem włazić na
drzewo... A jeśli założysz naprawdę dużą hodowlę, to każdego dnia będziesz potrzebował
wielu kilogramów.
- Może to jakiś pomysł - mruknął. - Wielu bezrobotnych pewnie z przyjemnością
zajmie się taką nadrzewną pracą... Jeśli tylko istnieje jeszcze przemysł przetwórczy... To
znaczy przędzalnie.
- Kto wie - wzruszyłem ramionami. - Może i faktycznie warto spróbować. Ja jednak
raczej zająłbym się hodowlą strusi...
- Strusi? -zdziwiła się Malwina.
- Mięso bez cholesterolu, jajka ważące po dwa kilogramy, pióra, którymi można
wypychać poduszki dla alergików - wyliczałem.
- Tak, ale kura znosi jajko raz dziennie, a strusie chyba nie częściej niż dwa razy do
roku?
- Na Pomorzu powstają pierwsze polskie strusie fermy - wyjaśniłem. - Niedaleko
Krasnegostawu też jest jedna, widziałem reklamę w gazecie..
Uchanie. Minąłem kościół i pojechałem drogą do pałacu. Budynek trwał tak, jak go
zostawiliśmy. Skobel, przecięty przez Jerzego, blokował drzwi dokładnie tak, jak go
założyłem. Zaparkowałem koło dawnego klombu i weszliśmy do środka.
- Księgi kancelaryjne - poleciłem - pokwitowania, księgi przychodu i rozchodu...
Znieście mi wszystkie, które znajdziecie, tutaj - pchnąłem drzwi do jednego z pomieszczeń na
parterze.
Błyskawicznie na rozklekotanym stole wyrosła wielka kupa urzędowych papierzysk.
Udało nam się znaleźć trzy mocno rozchwiane krzesła i siedliśmy do lektury. Wielu
roczników brakowało, ale niebawem trafiliśmy na ślady hodowli. W księdze rozchodu
odnotowano sumy wydane na zakup kokonów. Obok widniały jakieś sygnatury.
- Kto ma chody w geesie, ten zawsze coś przyniesie - zacytowałem powiedzonko z
czasów PRL-u. - Kontraktowali kokony - mruknąłem.
- Co to znaczy? - zainteresowała się Malwina.
- To znaczy, że wiosną zawierali z rolnikami umowy na skup produktu - wyjaśniłem. -
Mogli nawet dać jakiś zadatek. Potrzebny nam skoroszyt z umowami...
Zaczęliśmy buszować po szafach. Stare, zawilgłe skoroszyty, zapleśniałe, pogryzione
przez myszy... Szukaliśmy dobrą godzinę, przetrząsając całe zwały różnych papierów, ale
opłaciło się. Umów znaleźliśmy całe pudło. „Herbapol” skupował kilkanaście gatunków ziół,
w niektórych okresach zajmowano się także chmielem, a nawet grzybami. Moi
współpracownicy wygrzebywali umowy dotyczące kokonów, a ja przeglądałem je uważnie,
odczytując wyblakłe nazwiska. Atrament, zapewne niegdyś czarny, wraz z upływem
dziesięcioleci stał się bladoróżowy. Minęła jeszcze godzina i znalazłem jedną umowę
wystawioną na Jakuba Axensterna, ale jak na złość tą akurat kartą zaopiekowały się myszy,
zjadając część z adresem. Po kwadransie natrafiliśmy na drugi blankiet.
- Mamy go - powiedziałem ucieszony, notując adres.
- Daleko? - zainteresował się Piotrek.
- W Wojsławicach... Rzut kamieniem stąd. Zbierajcie się, jedziemy.
Wojsławice... Sympatyczne miasteczko, leżące w rozległej dolinie pomiędzy
niewysokimi wzgórzami. Rynek zarośnięty krzakami, przechodzący w park, stare
pożydowskie kamieniczki w południowej pierzei, domy z podcieniami od zachodu. Nad osadą
góruje barokowy kościół i wysoka cerkiewna dzwonnica z czerwonej cegły. Z centrum
miasteczka wybiegają ulice, przy których chylące się do ziemi drewniane chaty sąsiadują z
nowymi murowanymi domami.
Wylotowych ulic strzegą murowane kapliczki pobielone wapnem, kryjące w swoim
wnętrzu pociemniałe ze starości figurki świętych - wystawiono je w XVIII stuleciu, dla
ochrony osady przed klątwą rabina skazanego na poćwiartowanie...
Na wzgórzu górującym nad osadą krzaki i wądoły kryją fundamenty zamku z czasów
Kazimierza Wielkiego. W miejscu pałacu postawiono nowoczesny budynek szkoły, a z
dawnego folwarku ocalała jedynie pralnia, mieszcząca dziś remizę straży pożarnej, oraz ruiny
oranżerii... Z ciekawych obiektów wymienić wypada osiemnastowieczną synagogę, której
gmach mieści obecnie bibliotekę publiczną, unicką cerkiew z tego samego okresu, znajdującą
się od dziesięciu lat w remoncie, oraz pomnik wystawiony na cześć cara Aleksandra II,
obecnie, po zamalowaniu pierwotnego napisu cementem i zmianie figury na szczycie,
poświęcony Tadeuszowi Kościuszce.
Gdy przed kilku laty odwiedzaliśmy w Wojsławicach jednego z przyjaciół pana
Tomasza, pośrodku rynku stał jeszcze dziwaczny budynek, będący pozostałością ratusza.
Teraz, jak się mogłem przekonać, ta zabytkowa rudera znikła bez śladu.
Zakręciłem w uliczkę Zamkową. Minąłem kilkupiętrowy blok, zamieszkany przez
miejscowych policjantów i ich rodziny.
- To tutaj - mruknąłem, patrząc na kolejną posesję.
- Chyba przyjechaliśmy kilkanaście lat za późno - zauważył Piotrek.
Faktycznie, w miejscu, w którym powinien się wznosić dom poszukiwanego przez nas
człowieka, grupa robotników budowała tajemniczy obiekt, wyglądający trochę jak szlachecki
dwór, trochę jak góralska chałupa. Ściany z pustaków, solidne betonowe stropy, kolumienki
na ganku. Za nowym domem stała stara stodoła o częściowo murowanych ścianach.
Wysiadłem z wozu i ignorując tabliczkę z napisem: „Niezatrudnionym wstęp
wzbroniony”, wszedłem na plac budowy. Jeden z budowlańców, starszy wiekiem, oderwał się
od ściany, którą podpierał i ruszył w moją stronę. Wymieniliśmy słowa powitania.
- Szukam rodziny o nazwisku Axenstern - powiedziałem. - Mieszkali dawniej w tym
miejscu...
Stary budowlaniec kiwnął głową, potwierdzając moje przypuszczenia.
- Owszem - mruknął - ale już z piętnaście lat, jak się wynieśli. O, tam ich chałupa stała
- machnął ręką w nieokreślonym kierunku. - Ale ją to jeszcze zeszłego lata rozebraliśmy...
Teraz tu będzie lekarz mieszkał i gabinet będzie - wskazał wznoszony budynek. - Ładny
projekt, no nie?
- Solidna chałupa - powiedziałem.
W środowisku architektów takie koszmarki wznoszone przez nowobogackich nazywa
się „gargamelami”, ale tego oczywiście nie powiedziałem głośno. Zależało mi na
informacjach.
- Czy ktoś z nich jeszcze żyje? - zapytałem.
- A pewnie - podrapał się po głowie. - Syn starego, znaczy się, kiedyś słyszałem, że
uczy w szkole w Bończy... To i pewnie tam mieszka. Ciekawi ludzie byli, ciągle robale
hodowali w kartonowych pudłach i z tych robali niezłą forsę za komuny zrobili...
A zatem informacje potwierdziły się. Podziękowałem i wróciłem do samochodu.
- Gdzie jest ta Bończa? - zaciekawiła się Malwina.
- Niedaleko, jakieś osiem kilometrów w stronę Krasnegostawu - wyjaśniłem. -
Przejeżdżaliśmy kilka dni temu...
- Ciekawe, czy znajdziemy nauczyciela - mruknął Piotrek. - Jest środek wakacji...
Nie odpowiedziałem. Też się tym martwiłem. Droga była wąska, pobocza zarastały
krzaki i trawa. Po drodze kotłowały się kury i gęsi, przebiegały psy, krawędzią jezdni
wędrowali ludzie. Minąłem kapliczkę pilnującą zachodniego krańca osady. Chwilę później
przemknąłem koło domu znajomego... Kolejna wieś - ulicówka i znowu kury na drodze.
Witoldów... Wreszcie dotarliśmy do niewielkiej wioski. Szosa wiła się pomiędzy dwoma
pagórkami. Na jednym stała nieduża, ładna cerkiewka, na drugim mały kościółek o grubych
ścianach.
- Ciekawa budowla - zauważyła Malwina.
- Pochodzi z XVI wieku - Piotrek postanowił popisać się wiedzą. - Pierwotnie był tu
zbór protestancki. Wzniósł go sławny przywódca ruchu egzekucyjnego, Mikołaj Sienicki.
Jechałem przez wieś, słuchając wyjaśnień chłopca.
- Aż do XVII wieku wieś nazywała się Pustotew, dopiero później zmieniono nazwę na
obecną...
Zatrzymałem się przed niedużym budynkiem, ozdobionym czerwoną tablicą.
- Jest i szkoła - powiedziałem. - Zobaczmy, czy zastaniemy kogoś w środku...
Wysiedliśmy. Podszedłem do drzwi i zastukałem. Nikt nie odpowiedział. Nacisnąłem
klamkę. Ustąpiły. Korytarz na przestrzał, może kiedyś w budynku tym mieściły się dworskie
czworaki? Odszukałem drzwi opatrzone napisem: „Sekretariat” i zastukałem.
- Wejść - rozległ się ze środka władczy głos.
Weszliśmy. Za biurkiem siedział zwalisty mężczyzna. Wbił we mnie świdrujący
wzrok.
- Pan z ogłoszenia? - zapytał.
- Nie, nazywam się Daniec, Paweł Daniec - przedstawiłem się.
- Józef Axenstern - uścisnął moją dłoń. - Proszę siadać. Czym mogę służyć?
- Sprowadza nas do pana pewna delikatna sprawa - powiedziałem. - Otóż szukamy
potomków szwedzkiego admirała Gabriela Oxenstierny...
- I natrafiwszy gdzieś na moje nazwisko pomyśleliście, że to odrobinę spolszczona
pisownia... - wzruszył ramionami. - Przykro mi, że państwa rozczaruję... Nawiasem mówiąc,
przedwczoraj mówiłem już to takiemu przylizanemu blondasowi... to jakiś wasz przyjaciel?
- Konkurent - wyjaśniłem.
Batura! Znowu mnie wyprzedzał...
- A więc mówiłem mu, że trafił pod niewłaściwy adres. Mój pradziad przybył tu z
Wiednia, nosił nazwisko Akselstern, potem trochę się zmieniło na skutek słabej znajomości
alfabetu u miejscowych urzędników... Nie jesteśmy Szwedami. Wywodzimy się ze znanej w
Austrii rodziny chasydów, kabalistów i znawców księgi seferjecirach... Tak więc trafiliście
obaj jak kulą w płot...
- Faktycznie - mruknąłem rozczarowany - że też wcześniej się nie domyśliłem...
Nazwisko, firma prowadząca handel bławatny...
Pożegnaliśmy się i ruszyliśmy na zachód do Krasnegostawu i dalej do Lublina.
- Jerzy Batura znowu nas ubiegł - powiedziała Malwina ze złością. - Pewnie wtedy,
gdy badaliśmy pałac w Uchaniach, on włamał się tam, żeby ustalić adres tego człowieka, a
potem pojechał prosto tutaj... A my mamy dwa dni opóźnienia...
- Pocieszające jest to, że on także się pomylił - powiedziałem. - Wcale nie jest taki
sprytny...
- Moglibyśmy mówić, czy jest sprytny czy nie, gdybyśmy wiedzieli, co robi w tej
chwili - mruknął Piotrek.
Musiałem przyznać mu rację.
- A tak właściwie to co to był ten ruch egzekucyjny? - zaciekawiła się nasza
towarzyszka. - Nauczyciel na historii tylko o tym wspomniał...
- To proste - wyjaśniłem. - Nasi królowie mieli wiele majątków ziemskich, wsi i
zamków, czyli tak zwane królewszczyzny. Z tego oczywiście były dochody... Władcy za
zasługi wojenne, nienaganną służbę i inne przysługi przekazywali takie majątki wybranym
ludziom i ci dożywotnio mogli czerpać z nich dochody. Po śmierci dzierżawców
królewszczyzny miały wracać do władcy. Niestety, większość rodów, zwłaszcza
wywodzących się z bogatej szlachty i magnaterii, nie myślała ich oddawać... Ruch
egzekucyjny można porównać do dzisiejszych komorników. Ich zadaniem było usuwać ludzi
bezprawnie zajmujących dobra lub egzekwować pieniądze, które należało odprowadzać do
kasy państwowej z tytułu dzierżawy...
- Ponadto piąta część dochodu miała iść na stworzenie armii zawodowej, tak zwanego
wojska kwarcianego - uzupełnił Piotrek. - Niestety, niewiele z tego wyszło...
- A pospolite ruszenie nie spełniało pokładanych w nim nadziei - dorzuciłem.
- Nasze pospolite ruszenie było poważną siłą militarną - zaprotestował Piotrek. -
Każdy szlachcic umiał władać szablą... Szwedzi podczas potopu mieli armię regularną, a
mimo to zdołaliśmy ich wyprzeć z kraju... Z Chmielnickim też poradziliśmy sobie dzięki
pospolitemu ruszeniu...
A więc nasz młody przyjaciel był zwolennikiem historyków skłonnych do gloryfikacji
szlachty. Przez chwilę korciło mnie, aby wdać się z nim w dyskusję, ale potem zmęczenie
przeważyło. Nie miałem siły się kłócić...
W Lublinie byliśmy o siedemnastej. Sądziłem, że pan Tomasz siedzi jeszcze w
archiwum, toteż lekko się zdziwiłem, widząc go w domu kultury. Przeglądał w zadumie
swoje notatki.
- I jak wyniki badań? - zapytał na mój widok.
Zreferowałem.
Pokiwał w zadumie głową.
- Czyli fałszywy trop - mruknął. - Trudno. Tak bywa. Za to z Oksiewiczami jesteśmy
prawie w domu - powiedział. - Marek Oksiewicz był kapitanem pułku konnicy. Walczył na
ziemiach związanych z historią swojego rodu. W nocy z 18 na 19 września 1939 roku pod
dowództwem majora Edwarda Fietta brał udział w ataku na Krasnystaw. Niestety, hitlerowcy
odrzucili polskie wojska pod Krupę... Nasz bohater po rozbiciu pułku zebrał rozproszonych
żołnierzy i zorganizował oddział partyzancki... Dalszy ciąg tej historii znajduje się tu -
poklepał opasły tom monografii opisującej walki przeciwko władzy komunistycznej.
- Co się z nim stało? - zapytałem.
- Poległ w potyczce z UB niedaleko Krasnegostawu...
- Miał żonę i syna.
- Owszem, ale nie znalazłem żadnych śladów...
- Będę musiał zbadać księgi parafialne z Chełma - westchnąłem. - Jego syn, jeśli
przeżył wojnę, w 1958 roku skończył 20 lat. Trzeba sprawdzić, czy on z kolei się nie ożenił...
Jeśli miał córkę, a ona wyszła za mąż w wieku około dwudziestu lat gdzieś w 1978 roku, i
wreszcie jeśli zmarł, to nazwisko zanikło...
- Wolniej - roześmiał się szef. - Nazwiska tego nie notowano już podczas pierwszych
spisów powszechnych.
- Czyli syn kapitana Marka Oksiewicza nie przeżył wojny...
- Albo w 1947 roku przebywał z matką już poza granicami naszego kraju... Sądzę
jednak, Pawle, że było inaczej. Wyobraź sobie sytuację. Kapitan walczy z komunistami. W
takim wypadku jego rodzina niejako wystawia się władzy ludowej... Wiesz, jacy ludzie wtedy
rządzili. Torturowanie kobiet było na porządku dziennym. Sądzę, że zdecydował się ją ukryć.
Do lasu zabrać jej nie mógł, zwłaszcza z dziewięcioletnim dzieckiem, ale możliwe, że
załatwił jej fałszywą tożsamość. Pierwsze z brzegu nazwisko, fałszywe dokumenty i metryki
urodzenia - wystawiali je księża, a nie zapominaj, że władza walczyła z Kościołem...
- Jeśli tak było, to dlaczego, powiedzmy w latach pięćdziesiątych, nie wrócili do
dawnego nazwiska?
- Może się bali? Może nie chcieli robić sobie kłopotów?
- Jak ich w takim razie odnajdziemy? - zasępiłem się. - To chyba przerasta nasze
możliwości. Mogą być gdziekolwiek.
- Mamy szansę - powiedział cicho szef. - Wynotowałem nazwiska pięciu
podkomendnych kapitana Marka Oksiewicza, którzy przeżyli potyczkę. Wpadli w ręce
komunistów... Jeśli którykolwiek z nich jeszcze żyje, mamy szansę. Może jest ona minimalna,
ale naszym obowiązkiem jest to sprawdzić...
- Trzeba ustalić ich losy... - mruknąłem. - Zakładam, że nie znalazł ich pan -
klepnąłem księgę.
- Tylko informację, że zostali schwytani. Prawdopodobnie wszystkich skazano na
śmierć, ale cuda czasem się zdarzają...
- Trudno będzie dotrzeć do archiwaliów z tego okresu - westchnąłem - a jeszcze
trudniej ustalić losy konkretnych ludzi. Nawet nie wiem, gdzie szukać tych materiałów.
- Ale ja wiem - uśmiechnął się Pan Samochodzik. - Jutro rano jadę do Warszawy.
ROZDZIAŁ TRZYNASTY
ARCHIWA IPN-U • NA TROPIE PARTYZANTÓW • CZY WOJNA SIĘ
SKOŃCZYŁA? • W LOCHACH POD MIASTEM • KONFIDENT GESTAPO? • W
CIEMNOŚCIACH
W dawnym gmachu drukarni „Słowa Polskiego” mieszczą się archiwa Instytutu
Pamięci Narodowej. W wielu archiwach zrezygnowano z podawania liczby dokumentów. Ich
ilość mierzy się w metrach bieżących. Archiwa IPN-u są tak ogromnym zbiorem rozmaitych
papierzysk, że ich długość podaje się w kilometrach... Archiwa kryjące tajemnice najnowszej
historii naszego kraju to przeszło dwadzieścia kilometrów bieżących...
Można też inaczej określić wielkość zasobów. Metr sześcienny akt to raptem nieco
ponad trzysta kilogramów. Każde piętro budynku musi wytrzymać obciążenie rzędu
kilkudziesięciu ton. Piętra są cztery. Na ostatnim pozostawiono trochę wolnej przestrzeni, na
wypadek, gdyby w dziesiątkach archiwów natrafiono na nowe materiały na tyle ważne, by
włączyć je do tego zbioru... W budynku zastosowano najnowocześniejsze systemy
przeciwpożarowe. Historia kraju jest dobrze chroniona przed ogniem. Budynku pilnują
uzbrojeni strażnicy. Niektóre ukryte wewnątrz tajemnice mogłyby być niebezpieczne w razie
ujawnienia.
Czytelnia naukowa mieści się na parterze. Jest obliczona na dwudziestu czytelników.
Ponadto pracownicy instytutu dysponują czytelnią specjalną oraz kabinami służącymi do
pracy indywidualnej. Budynek posiada wewnętrzną sieć komputerową, która oczywiście nie
ma wyjścia na zewnątrz. W piwnicach stoją potężne komputerowe banki pamięci. Część
dokumentów zeskanowano.
Do wnętrza trudno przeniknąć. Najpierw trzeba złożyć podanie wyjaśniające cel
pracy. Potem wezwą was na rozmowę kwalifikacyjną. Wreszcie komisja po zbadaniu
waszych intencji podejmie decyzję. Jeśli decyzja będzie pozytywna, biuro przepustek wyda
wam kartę wstępu oraz prześle zamówienie do dyżurnego archiwisty.
Wezwą was na konkretny dzień, o ściśle określonej godzinie zasiądziecie w czytelni.
Nad wami wisieć będzie kamera, pilnie kontrolująca, co robicie. I biada wam, jeśli
zainteresujecie się materiałami, które przegląda człowiek siedzący przy sąsiednim stoliku.
Osiemdziesiąt opasłych kancelaryjnych teczek, pełnych urzędowych papierów sprzed
kilkudziesięciu lat. Sprawa bandy Marka Oksiewicza „Rudego”. Opis działalności, spis
komunistów, którzy zginęli z wyroku podziemnego trybunału. Opis polowania na
partyzantów, protokoły rewizji prowadzonych po wsiach. Bardzo wiele protokołów. Donosy
tajnych agentów, raporty milicyjne... Doniesienia o nastrojach wśród ludności. Część pisana
na maszynie, niestarannie, z błędami, nowi urzędnicy potrzebowali czasu na naukę... Niektóre
kartki pożółkły, kwaśny papier utlenił się w znacznym stopniu. Część wypełniono
odręcznym, niestarannym pismem.
- Proszę zobaczyć to - archiwista podał mi przydźwigany z magazynu skoroszyt. Plik
kartek spiętych zardzewiałym spinaczem.
Rozpoznanie.
„Kapitan Rudy” - prawdopodobne imię i nazwisko Maciej lub Marek Oksiewicz,
zamieszkały przed wojną w Chełmie, wywodzi się z okolic Krupego - ktoś dopisał ołówkiem
słowo „zbadać” i postawił znak zapytania. - Członkowie rodziny: Anzelm Oksiewicz
-prawdopodobnie nie żyje. Żona i syn.
Znowu ktoś dopisał ołówkiem kilka wyrazów, ale były w tej chwili zupełnie
nieczytelne. Dalej następował znany nam już z grubsza życiorys partyzanckiego dowódcy.
Kolejne raporty. Szukano jego żony i syna. Sprawdzano księgi meldunkowe
wszystkich okolicznych gmin. Sprawdzano tożsamość kobiet z dziećmi w odpowiednim
wieku.
- Dokładni byli - mruknąłem sam do siebie. - A jednak nie znaleźli...
Faktycznie, choć przejrzałem całą teczkę, aż do końca nie natrafiłem na żadną
wzmiankę...
- Szukamy podkomendnych - westchnąłem rozsznurowując kolejny opasły tom.
Oddział „Rudego” liczył zaledwie dwunastu ludzi... Byli odważni i świetnie
wyszkoleni, choć nieliczni - zadali okupantom poważne straty... Dwaj zginęli podczas akcji
dywersyjnych. Pięciu poległo w ostatniej potyczce, pięciu ujęto... Karty identyfikacyjne
zabitych. Akta procesowe schwytanych. Pięć wyroków śmierci, trzy protokoły wykonania
wyroku.
„Dwaj przeżyli” - pomyślałem. „Może zmieniono wyroki na niższe?”
Zanotowałem ich nazwiska na kartce. Teraz trzeba było ich odszukać i zobaczyć, czy
któryś znał tę tajemnicę... Oddałem udostępnione mi materiały i pojechałem do biura
ewidencji ludności.
W biurach ewidencji ludności są przechowywane informacje o miejscu zamieszkania
wszystkich obywateli naszego kraju. No, prawie wszystkich. Około dwóch milionów ludzi
mieszka w miejscu innym, niż są zameldowani. Około trzystu tysięcy z różnych powodów
jest bezdomnych. W kilkudziesięciu tysiącach przypadków dane biura są przestarzałe,
zaległości sięgają niekiedy wielu lat. Ale nawet jeśli wszystko jest w porządku, nikłe są
szansę, że dowiemy się, gdzie mieszka poszukiwany przez nas człowiek...
- Widzi pan - odezwał się urzędnik w okienku dla interesantów. - Zasadniczo nie
udzielamy obecnie takich informacji nikomu... Ustawa o ochronie danych osobowych
zabrania.
- Przecież musi być jakaś możliwość? - zdziwiłem się.
- Owszem. Udostępniamy adresy na polecenie sądu, policji, prokuratury, UOP-u i
Biura Ochrony Rządu. Można też złożyć podanie i czekać. Niewykluczone, że zostanie
rozpatrzone pozytywnie, choć szczerze powiedziawszy, od jakichś dwóch miesięcy nie
pamiętam takiego przypadku.
- Może mi pan chociaż powiedzieć - zwróciłem się do mężczyzny w okienku - czy ci
ludzie żyją? - podsunąłem mu kartkę z nazwiskami partyzantów.
Na twarzy dyżurnego odmalowało się wahanie.
- W zasadzie nie wolno nam udzielać informacji o miejscu zamieszkania, wieku i tym
podobnych - mruknął. - Ale o tym, czy wolno mi podać panom informacje, czy ktoś żyje -
przepisy milczą.
- To, co nie jest zabronione, w zasadzie jest dozwolone – nacisnąłem go łagodnie.
Wziął kartkę i cofnął się w głąb. Usiadł przy komputerze i jego palce zastukały w
klawisze. Po chwili wrócił.
- W zasadzie podanie informacji negatywnych też jest jakąś informacją - westchnął,
podając nam kartkę. Jedno nazwisko było wykreślone. - Żałuję, ale to wszystko, co mogę dla
pana zrobić...
- Dziękuję.
Pojechałem do swojego mieszkania. Pod moją nieobecność na książkach osiadł kurz.
Zaparzyłem mocnej herbaty. Siadłem i w milczeniu zastanawiałem się. Ostatni z
podkomendnych „Rudego” - Oksiewicza nazywał się Eligiusz Siemiradzki. Czy mógł znać
nazwisko, które przybrała rodzina jego dowódcy? Wątpiłem. Ale był to mój ostatni trop.
„Będziemy musieli sprawdzić książki telefoniczne kilku starych województw” -
pomyślałem. „Dostaniemy je bez trudu na poczcie głównej, przy ulicy Świętokrzyskiej...”
Około południa następnego dnia wystukałem numer telefonu Pawła.
- Co u ciebie? - zagadnąłem zwyczajowo.
Streścił mi swoje dokonania. Pogratulowałem.
- Ustaliłem adres ostatniego z podkomendnych „Rudego” - powiedziałem. -
Wybierzesz się to sprawdzić?
- Oczywiście.
- A więc nasz człowiek nazywa się Eligiusz Siemiradzki i mieszka w
Krasnymstawie... Kamieniczka przy rynku. Spisz się dobrze.
- Kto by pomyślał, że pod latarnią najciemniej... - mruknął. - Może pan na mnie
liczyć. Biorę pomocników i jedziemy.
- Świetnie - odparłem. - Przyjadę do Lublina popołudniowym pociągiem. Spotkamy
się wieczorem.
Piotrek i Malwina siedzieli na schodkach pałacyku.
- Baczność - poderwałem ich - jedziemy do Krasnegostawu - streściłem im rozmowę z
szefem.
Wsiedliśmy do samochodu i już po chwili pędziliśmy co koń mechaniczny wyskoczy.
- Tyle razy przejeżdżaliśmy przez Krasnystaw - mruknęła Malwina. - Ale tym razem
wiemy, gdzie mamy szukać - uśmiechnąłem się.
Krasnystaw. Miłe, nieduże, senne miasteczko...
Niebawem zatrzymaliśmy się przed kamieniczką.
Przed budynkiem parkowały zgodnie dwa samochody: zielony opel, którym
podróżowali Karen i Batura, oraz szary volkswagen naszego tajemniczego „cienia”.
- Znowu się spóźniliśmy - warknął Piotrek.
- Może nie - odbezpieczyłem pistolet gazowy. - Malwina, ty zostań w samochodzie.
Zamknij się i poczekaj. Może być gorąco...
Podkradłem się do drzwi i położyłem dłoń na klamce. Nacisnąłem ostrożnie. Nie były
zamknięte. Dom był niewielki - na parterze dwa pokoje przedzielone sienią. Tylne drzwi
zamurowano. Wszedłem na lewo. Pokój był umeblowany bardzo skromnie, ale
zafascynowało mnie co innego. Okno, które z ulicy wyglądało zupełnie normalnie, od środka
zasłaniała ściana ze zbrojonego żelbetu. Pozostawiono w niej tylko wąską strzelnicę. W rynek
celowała lufa ckm. Światło wpadało przez okno wychodzące na podwórze. Drugi pokój miał
wszystkie okna zamurowane. Na ścianie wisiał portret marszałka Piłsudskiego i godło oraz
kilka flag. Przed portretem stał osmolony blaszany talerz. Owalny stół otaczało kilka krzeseł.
- Miejsce spotkań konspiratorów? - zadumał się Piotrek. - Wygląda jak z tandetnego
filmu wojennego...
Na piętrze pokoje były puste. Od dawna ich chyba nie używano, wszędzie leżała gruba
warstwa kurzu.
- Właściciela ani śladu - mruknąłem. - Naszych przeciwników też gdzieś wcięło... A
przecież powinni być w środku.
- Zajrzyjmy do piwnicy - podsunął.
Zeszliśmy do piwnic kamieniczki. Były wielkie, wysoko sklepione, sądząc po
układzie cegieł pochodziły z XVIII lub początków XIX wieku. Pod jedną ze ścian stała szafa.
- Ani żywego ducha - mruknąłem oglądając w świetle latarki podłogę. Ślady stóp
prowadziły w kierunku szafy. Otworzyłem jej drzwi. Ubrania... Na podłodze ślady butów.
- Nie ma tylnej ściany - wyjaśniłem. - Jak w serialu o Hansie Klossie...
Przecisnęliśmy się i zapaliliśmy latarki. Staliśmy u wejścia do długiego korytarza.
Prowadził pod rynek. Popatrzyłem na dno. Pokrywała je glina, w której wyraźnie odbite były
świeże ślady butów. Ruszyliśmy tym tropem. Zauważyłem ciągnący się po ścianie kabel
elektryczny.
- Po nitce Ariadny do serca labiryntu - uśmiechnął się mój towarzysz.
Tunel zakręcił, byliśmy chyba gdzieś pod skwerkiem pośrodku placu. Po bokach
pojawiły się wąskie przejścia, prowadzące do starych piwnic.
- Sądzi pan, że to ślady jakiegoś ratusza? - zapytał, lustrując wysoko sklepione sufity.
Konstrukcja musiała być bardzo solidna, skoro drzewa rosnące na górze nie przebiły
stropów korzeniami.
- Raczej kupieckie magazyny - powiedziałem. - Widywałem takie we Lwowie i w
Krakowie...
Szliśmy ciągle wzdłuż kabla. W glinie była wydeptana cała ścieżka... Nieoczekiwanie
oślepił nas silny błysk reflektora. Zmrużyłem oczy.
- Stać - zza źródła światła dobiegł rozkaz. - Kim jesteście?
Jednocześnie do naszych uszu dobiegł ponury trzask repetowanego karabinu. Mrużąc
oczy, usiłowałem cokolwiek dojrzeć. Niewyraźna sylwetka, broń w ręce.
- Jesteśmy przyjaciółmi - powiedziałem.
- Hitlerowscy konfidenci - zawyrokował głos. - Wreszcie mnie wyśledziliście...
Poczułem się, jakbym połknął wielką bryłę lodu. Nie zdążyłem wymyślić nic
sensownego. W ciemności syknął gaz. Staruszek wystrzelił co najmniej cztery razy. Chwilę
potem poczułem mdląca woń nitrochlorobenzenu i straciłem przytomność...
Pierwszą rzeczą, którą poczułem, był piwniczny chłód. Promieniował ze ściany za
moimi plecami. Ubranie złapało wilgoć od posadzki. Poruszyłem rękami. Brzęknęło. Ktoś
skuł mi nadgarstki, a kajdanki przytwierdził do solidnego kawałka łańcucha. Co przywróciło
mnie do świadomości?
Kubeł lodowatej wody uderzył mnie niczym młot. Ciecz była zimna, widocznie
zaczerpnięta z głębokiej podziemnej studni. Wzdrygnąłem się. Oprzytomniałem. Przez
zmrożone powieki rozejrzałem się dokoła.
Piwnica o wymiarach cztery na sześć metrów. Wysoko sklepiona, choć sufit odrobinę
pękał. Drewniany stół, a na nim potężna waliza. Kolorowe diody, słuchawki - przenośna
radiostacja...
Krzesło pamiętające chyba czasy przedwojenne. Staruszek w polskim przedwojennym
mundurze odstawił wiadro.
- A teraz sobie pogadamy - powiedział.
- Nie mam nic do ukrycia - odparłem. - Nazywam się Paweł Daniec. Przyjechałem
porozmawiać na temat Marka Oksiewicza „Rudego”.
Uśmiechnął się lekko i podniósł ze stołu pistolet. Przeładował.
- Jasne - mruknął. - Nie wiem, jakim cudem mnie tu namierzyliście, ale żywi stąd nie
wyjdziecie... A Oksiewicza nigdy nie uda się wam złapać.
- Pracuję w centralnym zarządzie muzeów... - powiedziałem spokojnie.
Dziadek rzucił moje dokumenty na ziemię. Widocznie, gdy leżałem nieprzytomny,
sprawdził moje kieszenie.
- Ty zakichany gestapowcu - syknął do mnie. - Może i zdołaliście mnie namierzyć, ale
żywego mnie nie weźmiecie. Na razie ja jestem górą...
Spojrzałem w jego oczy. Były mętne, żółtawe, szalone. Zrozumiałem. Dla tego
człowieka druga wojna światowa jeszcze trwała. A to się wpakowałem...
Radio zatrzeszczało i wydało serię szumów. Sądząc po odgłosach wysiadła cewka od
układu głośnikowego. Seria trzasków wywołała ożywienie starca. Przypadł do mikrofonu.
- Londyn? Odezwijcie się wreszcie!
Trzasnął pięścią w obudowę.
- Zagłuszacie nasze częstotliwości - warknął w moją stronę. - Ale nie wszystko wam
wychodzi. Wiem, co się dzieje na świecie... Zobacz, hitlerowski pachołku - cisnął w moją
stronę jakiś tygodnik sprzed kilkunastu miesięcy - Amerykanie wylądowali w Kosowie, wiesz
co to znaczy?
- Mają za zadanie rozdzielić walczące strony - mruknąłem.
- U ich boku walczy polski batalion. Desant musieli zrobić z przyczółków w Afryce -
oczy starca przybrały nieco rozumniejszy wyraz. - Wylądowali w Europie. Za dwa tygodnie
będą tutaj... A waszego Hitlera powieszą na pierwszej latarni przy Unter den Linden. Ale ty
już tego nie doczekasz. Flaki na żywca wypruję...
Coś należało wymyślić. I to jak najszybciej. I naraz zaświtał mi szalony pomysł.
- Protestuję - powiedziałem z godnością. - Jestem oficerem hitlerowskiego wywiadu.
Nie może mnie pan zabić. Konwencja genewska zabrania... Po wkroczeniu Amerykanów
stanę przed sądem i on zadecyduje o mojej winie.
Oczy starcza pociemniały.
- Masz rację, bydlaku - powiedział.
Odbezpieczył broń i rzucił mi klucz. Na jego polecenie rozpiąłem kłódkę i
przeszedłem korytarzem. Jedną z piwnic zaopatrzono w solidne metalowe drzwi. Partyzant
otworzył mi je, a gdy wszedłem do środka, zatrzasnął I przekręcił klucz w zamku.
Rozejrzałem się. W kącie na rozchwianym krześle siedział... Jerzy Batura.
- Co za miłe spotkanie - mruknąłem ponuro.
- Witaj - odpowiedział równie posępnie. - Cóż cię tu sprowadza? - w jego głosie
usłyszałem sarkazm.
Wiedział najwyraźniej o Oksiewiczu, ale nie tracił okazji, by mnie wybadać. Zamiast
odpowiedzieć wzruszyłem ramionami.
- Masz pomysł, jak się stąd wydostać? - zapytałem.
- Nie bardzo. A wydostać się musimy - powiedział z nieoczekiwaną powagą. - Ten
wariat pyta Londyn, czy może mnie zlikwidować. Nie wiem, jak zareaguje na brak
instrukcji...
- Paranoiczna sytuacja - mruknąłem. - W dodatku niepokoi mnie jeszcze jeden
problem.
- Twój pomocnik? Zwiał. Miejmy nadzieję, że znajdzie wyjście z tego labiryntu i
zorganizuje odsiecz.
- Jesteś pewien, że udało mu się szczęśliwie uciec?
Kiwnął głową.
- Nasz gospodarz łaził go szukać, jak tylko przydźwigał ciebie.
- Szedłem pierwszy, widocznie Piotrek nie oberwał gazem w tym stopniu.. Za to nie
miał latarki - mruknąłem.
- Niedobrze, bo to istny labirynt. Bez światła może się błąkać całymi dniami... - Jerzy
przejawiał niespotykaną u niego troskę o bliźnich.
Cóż, nie należało się dziwić. Od powodzenia ucieczki studenta zależała ostatecznie
także jego wolność. Milczeliśmy przez chwilę.
- Jak tu trafiłeś? - zapytałem.
- Zaszedłem do tego starego pryka, gdy dowiedziałem się, że jest jedynym ocalałym
członkiem oddziału Oksiewicza. Byłem ciekaw, czy wie, co się stało z jego dowódcą...
- Poległ w potyczce z wojskami KBW po wojnie.
- Bingo - ucieszył się - A więc Karen jest jedyną pretendentką do majątku. Dzięki za
informację.
Nie wspomniałem o przypuszczalnych potomkach „Rudego”.
- I co było dalej? - zapytałem.
- Wszedłem do domu, partyzant akurat robił sobie obiad na górze. Przedstawiłem się i
zacząłem z nim gadać. Staruszek ciągle się chytrze uśmiechał. Potem zaproponował mi
herbatę... Wypiłem i świat fiknął koziołka. A obudziłem się tutaj...
Obszedłem dookoła nasze więzienie. Niedawno we Lwowie byłem więziony w
podobnym lochu, a przecież wtedy udało mi się uciec. Tu niestety piwnica wyglądała na
wyjątkowo solidną.
- Może przyczaimy się przy drzwiach i jak wejdzie, to zdzielimy go czymś po głowie -
rozważałem.
- Nie ma szans. W drzwiach jest judasz, a dziadek jest bardzo ostrożny - powiedział
Jerzy. - Mury grube, podłoga nawiasem mówiąc też. Choć z drugiej strony rygiel może
dałoby się upiłować. Jeśli nadal masz tę śliczną libańską piłkę do krat sklepowych...
- Nie mam - powiedziałem ze złością. - Połamała mi się na kracie Ariańskiej Wieży w
Krynicy.
Nie podjął zaczepki. Przeszedł się kilka kroków.
- Obu nam nieźle poszło - powiedział. - Odnaleźliśmy potomków Szweda...
pięćdziesiąt lat za późno, ale udało się.
- Nie było to szczególnie trudne - zauważyłem. - Wystarczyło pogrzebać w archiwach.
Kiwnął niechętnie głową.
- Kiedyś musimy się zmierzyć, Pawle. Bez Pana Samochodzika. Sam na sam.
Sprawdzić, który z nas jest mądrzejszy i lepiej odgaduje zagadki przeszłości.
Usłyszałem na korytarzu ciche kroki. Nie mógł to być starzec, bo słyszeliśmy, jak
kilka pomieszczeń dalej wzywa przez radio rząd w Londynie. Klapka judasza szczeknęła i w
otworze zabłysło czyjeś ciekawe oko. W chwilę potem zniknęło. Zastąpił je obiektyw aparatu.
Błysnął flesz. Spojrzeliśmy po sobie zdumieni. Kroki już się oddalały.
- A co to za jeden? - zdumiał się Batura.
- „Cień” - wyjaśniłem. - Snuje się za nami jakiś facet.
- Ten w masce? - zainteresował się.
- Nie, taki, który czasem przebiera się za hipisa. Jeździ szarym volkswagenem.
Widziałem jego wóz przed domem.
- Ciekawe - mruknął Batura. - Masz jakąś teorię?
- Niestety, nie. Może to człowiek nasłany przez króla Szwecji, aby dyskretnie
obserwować naszą pracę?
- Nie, mnie też śledził - warknął Batura. - Tak czy inaczej, widząc nas w potrzebie
powinien zawiadomić kogo trzeba... A ten sobie zdjęcia pamiątkowe robił...
Milczeliśmy dłuższą chwilę. Staruszek sądząc z odgłosów przerwał seans łączności i
teraz gdzieś podreptał. Jego mamrotanie powoli cichło. Podszedłem do drzwi i zbadałem je
skutymi dłońmi.
- Solidna ciesiołka - mruknąłem. - Dębowe drewno. Wprawdzie blacha, którąje okuto,
zardzewiała, ale nadal trzyma się mocno.
Rozpędziłem się i uderzyłem barkiem. Zobaczyłem wszystkie gwiazdy, ale drzwi ani
drgnęły.
- Nie masz czasem telefonu? - zagadnął Batura.
- Niestety, zabrał mi. Ale tu i tak chyba nie byłoby zasięgu...
- Trudno powiedzieć - popatrzył w zadumie na sufit. - Nie jesteśmy głęboko pod
ziemią... Ile osób wie, że tu jesteś?
- Piotrek.
- O ile znajdzie wyjście po ciemku i bez latarki...
- Malwina. Siedzi w samochodzie.
- Ach, ta ruda... No i nasz tajemniczy nieznajomy z aparatem... Możemy więc liczyć
na ratunek. Trzeba czekać...
Usiadł w zadumie na krześle i pogrążył się w myślach.
Eligiusz Siemiradzki kulejąc wędrował podziemnymi tunelami. Dobrze znał te lochy.
Spędził w nich większą część życia, tylko czasem wychodząc na powierzchnię. W piwnicach
trzymał zapasy pożywienia, radiostację, broń i amunicję. To był jego dom. Kryjówka dużo
bardziej bezpieczna niż kamienica przy rynku. Tam w każdej chwili mogli zaskoczyć go
esesmani, tak jak wtedy... Pochwycili go, gdy spał i nie mógł się bronić. Przewieźli do
więzienia. Ale byli sprytni. Więzienie udawało szpital dla wariatów. Długo usiłowali go
przekonać, że wojna skończyła się dawno temu.
Bywały chwile, że prawie im wierzył. Przypominał sobie mętnie, że pracował w
szkole, ale potem umysł budził się. I już wiedział, że włożyli mu do głowy fałszywe
wspomnienia. Bo nie było innego życia. Walka z hitlerowcami, potem z komunistami,
więzienie, potem znowu przyszli faszyści i znowu walczył... a właściwe to już tylko się
ukrywał...
Trzymali go rok w tym więzieniu, które udawało szpital. Byli cierpliwi. Najpierw
chcieli go ogłupić, a potem wydrzeć mu tajemnicę dowódcy. Ale on się nie dał. Zaczął
udawać, że wierzy w to wszystko, co mówią. A potem uciekł. Daleko go wywieźli, szedł
siedem dni i nocy piechotą przez podbity kraj, aż wrócił do swojego domu. Broń zabrali, ale
piwnic szczęśliwie nie odkryli. A miał tam jeszcze arsenalik. Przyczaił się. Nie wychodził na
górę. Raz tylko, jak się skończyły puszki, poszedł obrobić sklep. Wysadził drzwi od zaplecza
i wyniósł masę rozmaitego dobra... Pięknie zapakowane produkty, od razu poznał, że to nie
był zwykły sklep, ale taki tylko dla Niemców...
Żeby jeszcze udało się porozumieć z Londynem. Żeby wiedzieli, że on ciągle tu jest.
Że czeka na rozkazy. Czuwa. Ale jest już dobrze. Amerykanie wylądowali w Kosowie.
Jeszcze parę dni i przyjdą do Krasnegostawu. A wtedy on wyda im tych dwóch hitlerowskich
pachołków, którzy czekają w piwnicy...
Nagłe oślepiające światło reflektora. Zmrużył oczy. Przed nim w tunelu stal wysoki
mężczyzna w masce na twarzy.
- Eligiusz Siemiradzki, pseudonim Bizon? - zapytał nieznajomy. W jego glosie i
postawie coś zdradzało wojskowego.
- Tak jest - zasalutował partyzant.
- Kapitan Żubr. Przyleciałem z Londynu - poinformował przybysz odwijając kołnierz.
Miał pod spodem odznakę spadochroniarza. Stary zasalutował.
- Przybyłem dokonać inspekcji - ciągnął gość - a także przejąć jeńców, których pan
przetrzymuje.
- Do rozwałki - ucieszył się staruszek.
- Zostaną przerzuceni do Anglii, gdzie staną przed sądem za zbrodnie wojenne.
- Taki kawał, rozwalmy ich na miejscu... Zwłaszcza tego hitlerowca blondynka, źle
mu z oczu patrzy.
- Taki dostałem rozkaz.
Siemiradzki westchnął rozczarowany. Rozkaz to rozkaz.
- W czym jeszcze mogę pomóc? - zapytał. - Amerykanie szybko tu dotrą?
- Jeszcze nieprędko. Napotkali silny opór na Węgrzech - nieznajomy odpowiedział
bez wahania. - To może potrwać nawet parę miesięcy. Jeszcze jedno pytanie. Mam rozkaz
ewakuować żonę pańskiego dowódcy Oksiewicza „Rudego”. Podejrzewamy, że gestapo jest
na jej tropie. Zna pan jej adres?
- Adresu mi nie podał... - Eligiusz zasępił się. - Ale wiem, że mieszkają w Lublinie i
przybrali nazwisko Kłosiewicz.
- Dobrze, spróbujemy ich odnaleźć. Proszę prowadzić do więźniów...
Drzwi szczeknęły. Stanął w nich wysoki mężczyzna w masce na twarzy.
- Ha, faszystowskie bydlaki - zwrócił się do nas - wybiła wasza godzina. Lecicie do
Anglii stanąć przed trybunałem do spraw zbrodni wojennych.
- Mam nadzieję, że zostaniecie powieszeni - syknął staruszek wyglądając zza pleców
naszego wybawcy.
Ten wyjął pistolet gazowy i odbezpieczył z trzaskiem.
- Naprzód - polecił. - Krok w lewo lub w prawo będzie uznany za próbę ucieczki.
Strzelam bez ostrzeżenia!
Ruszyliśmy tunelami. Staruszek został z tyłu.
- Kim pan jest? - zapytałem cicho.
- Jak będziesz zbyt ciekawy, to się nie zdążysz zestarzeć - powiedział spokojnie. -
Zaraz was rozkuję, tylko wydostaniemy się z tych lochów. Ponieś reflektor - podał mi.
Pod rękojeścią siedziała złożona w pół tekturka. Kluczyki od kajdanek też mi wręczył.
Nie zdążyłem o to zapytać. Z bocznej galerii wyskoczył Piotrek.
- Udało się! - powiedział szeptem z radością.
- Dzięki twoim informacjom - uśmiechnął się nieznajomy.
- Obawiałem się o ciebie - zwróciłem się do studenta.
- Bez obawy. Jak strzelił gazem, uciekłem w tył. Potem podkradłem się i
podsłuchiwałem... A potem wpadłem na...
Urwał nieoczekiwanie. Rozejrzeliśmy się. Nieznajomy w masce zniknął bez śladu.
Wyszliśmy przez szafę. W piwnicy pod ścianą siedział związany jak baleron
mężczyzna w garniturze. Był zakneblowany.
- A więc spotkaliśmy się wreszcie - powiedziałem wyciągając mu knebel - gadaj coś
ty za jeden?
- Jestem dziennikarzem „Turboekspressu” - jęknął człowiek - W kieszeni mam
legitymację prasową...
Faktycznie.
- Dlaczego za nami łazisz? - zapytałem ze złością.
- Nie chciałem przeszkadzać, ale piszę artykuł o panów ciężkiej pracy i potyczkach z
wrogami - skłonił się Jerzemu. - Nawet zdjęć trochę zrobiłem... I tytuł dobry wymyśliłem:
„Podwójne życie Pawła Dańca”.
- Ciekawe, jak to napiszesz z odciętymi palcami - warknąłem.
Scyzorykiem Piotrka rozciąłem jego więzy.
- Zejdź mi z oczu - huknąłem.
Dziennikarz posłusznie pobiegł po schodach na górę. Wyszliśmy z lochów. Był już
wieczór. Jerzy natychmiast wskoczył do opla i wystartował z piskiem opon. Malwina
drzemała w samochodzie. Zaskoczyło mnie to, ale gdy otworzyłem drzwiczki poczułem woń
gazu usypiającego. Widocznie dziewczyna z nudów majstrowała przy tablicy rozdzielczej i
niechcący nacisnęła przycisk... Wywietrzyliśmy wnętrze i uruchomiliśmy pojazd.
- Gdybyśmy poczekali przed domem, to może ten w masce wyszedłby ze środka -
zasugerował Piotrek.
- Możliwe - powiedziałem - nie zdążyliśmy mu nawet podziękować... Skąd wiedział?
- Wpadłem na niego, gdy błąkałem się po piwnicach. Powiedziałem, co się stało, a on
zaofiarował się z pomocą. A potem zniknął... Ciekawe, kim jest.
- Domyślam się - powiedziałem spokojnie. - W stanicy Semenowiczów powiedziano
mi, że ktoś z potomków Pilipa Semenowicza mieszka nadal w okolicach Wojsławic. Myślę,
że to był on.
- Dlaczego więc się nie przedstawił i nie pomagał nam otwarcie?
- Może wyznaje starą ewangeliczną zasadę, że dobro należy czynić w milczeniu -
uśmiechnąłem się. - Zawsze był blisko, by pomóc w razie potrzeby. A teraz będzie siedział w
domu i napawał się w samotności świadomością, że bez jego pomocy Pan Samochodzik i jego
pomocnik by sobie nie poradzili.
Piotrek uśmiechnął się szeroko.
- Co robimy?
- Wracamy do Lublina.
Uruchomiłem silnik. Malwina obudziła się i kuzyn zrelacjonował jej nasze przygody
w podziemiach.
- Trzeba będzie powiadomić psychiatrów - powiedziałem w zadumie - że ten staruszek
tam siedzi. Niech mu zorganizują terapię z defiladą wojsk amerykańskich na wyzwolonej
polskiej ziemi i może mu się wszystko wreszcie odkręci...
- Sądzi pan, że to możliwe?
- Nie wiem. Jest jeszcze jedna możliwość. Mogą go trzymać w jakimś zakładzie, jeśli
wmówią mu, że został ewakuowany do Anglii... - To mi przypomina historię prezesa
koncernu Gilette - mruknąłem.
Oboje spojrzeli z zainteresowaniem.
- Na początku lat dwudziestych on także zwariował. Postanowił sprzedać cały swój
majątek, a pieniądze przekazać Leninowi na rozwój państwa robotników i chłopów... Rodzina
zainscenizowała spotkanie z podstawionym notariuszem, potem prywatnym statkiem wozili
go po oceanie, aby myślał, że płynie do Europy, wysadzili go na ląd w Kanadzie, przewieźli
samochodem przez odpowiednio udekorowane miasto do pałacyku na przedmieściach, gdzie
jeden z aktorów, grając rolę Lenina, przyjął od niego czek na kilkadziesiąt milionów dolarów.
Resztę życia prezes spędził na fermie zaludnionej odpowiednio przeszkolonym personelem,
żyjąc w błogim przekonaniu, że znajduje się na terytorium Związku Radzieckiego...
Roześmieli się wesoło.
Pan Tomasz czekał na mnie na schodach pałacyku.
- I jak efekty samodzielnych poszukiwań? - zapytał.
- Mam coś - pokazałem mu kartkę od nieznajomego. Patrzył na nią dłuższą chwile
zaskoczony.
- A niech mnie - szepnął. - Dobra, jutro to załatwimy.
Podczas kolacji opowiedziałem mu nasze przygody.
ZAKOŃCZENIE
Dziewiąta. Cudowny czerwcowy poranek. Niebo bez jednej chmurki, leciutki
wietrzyk. Dzień w sam raz, by przekazywać ludziom dobre wiadomości. Zajechaliśmy pod
dom Piotrka.
- Chodź ze mną - polecił szef.
Weszliśmy. Zapukał do drzwi. Otworzył nam Piotrek. Malwina strasznie rozczochrana
uwijała się w kuchni przy śniadaniu. Chyba dopiero co wstała.
- O, widzę, że znowu jestem potrzebny - uśmiechnął się szeroko nasz przyjaciel.
- W pewnym sensie - powiedział szef. - Czy moglibyśmy porozmawiać z twoim
dziadkiem?
- Tak - odpowiedział zaskoczony chłopiec. - Jest w domu...
Spore mieszkanie w starym budownictwie, wielopokoleniowa rodzina...
- Dziadku, panowie do ciebie.
Po chwili siedzieliśmy w małym, zagraconym saloniku. Dziadek Piotrka był
sympatycznym człowiekiem, kilkanaście lat starszym od Pana Samochodzika.
- Mają panowie jakieś pytania?
- W zasadzie tylko jedno - odpowiedział szef. - Pańskie nazwisko... Paweł Kłosiewicz.
Czy przypadkiem nie jest fałszywe?
Twarz staruszka drgnęła.
- Owszem - powiedział. - Ale skąd o tym wiecie?
- Dotarliśmy niejako od drugiej strony - wyjaśnił szef.
- Jeszcze w czasie wojny przyjąłem to - wyjaśnił powoli. - Baliśmy się, najpierw
Niemców, potem Sowietów... Wiem tylko tyle, co mi opowiadała matka... Niestety, zmarła
zaraz po wojnie, niewiele pamiętam, byłem dzieckiem... Mój ojciec był partyzantem, z tych,
którzy nigdy się nie poddali. Znalazłem informacje o nim w jednej książce, ale nigdy nikomu
nie przyznałem się, że kiedyś nazywałem się inaczej...
- Dziadku - jęknął Piotrek. - Cały czas szukaliśmy właśnie ciebie... Dlaczego nic nie
powiedziałeś?
- To stary zakorzeniony od dawna nawyk - powiedział. - Oksiewicz... Nawet w moich
ustach prawdziwe nazwisko brzmi fałszywie. Nigdy go nie używałem, prawie wyrzuciłem z
pamięci. Zżyłem się z nową, fałszywą tożsamością...
Kiwnąłem w zadumie głową.
- A w jakim celu mnie panowie szukają? - zainteresował się.
- Czeka na pana spadek w Szwecji - wyjaśnił pan Tomasz.
- Duży? - zaciekawił się dziadek. - Bo przydałoby się trochę grosza na wykupienie
mieszkania spółdzielczego...
- Dwa zamki i jeszcze cztery zrujnowane, fermy z tysiącami krów, jakieś akcje i
obligacje warte kilka milionów - powiedziałem. - Na wykupienie mieszkania powinno
wystarczyć... Jeśli pan pozwoli - ująłem w rękę telefon komórkowy - zadzwonię do
ambasadora Królestwa Szwecji. On wyjaśni to panu szczegółowo...
Zatrzymałem się koło budynku lubelskiego archiwum. Karen wychodziła właśnie
przez szerokie drzwi. Jerzy Batura czekał na nią przy samochodzie. Opuściłem szybę.
- I jak wyniki poszukiwań? - zapytałem.
- Wszystko pod kontrolą - powiedział po angielsku, aby wszyscy mogli zrozumieć.
-Ustaliliśmy właśnie, że mieliście rację. Kapitan Marek Oksiewicz poległ w 1947 roku w
potyczce z wojskami KBW. Tak więc moja klientka - wskazał Karen - może spać spokojnie.
Cały spadek należy do niej...
Szwedka uśmiechnęła się złośliwie.
- Szwecja to piękny kraj niezależnie od tego, czy mieszka się w zamku czy nie -
powiedział pan Tomasz po angielsku.
Batura spojrzał na nas zaskoczony, ale już ruszaliśmy i nie zdążył zadać pytania, które
najwyraźniej cisnęło mu się na usta.
- Może trzeba było im powiedzieć? - zastanawiałem się, wyjeżdżając na warszawską
szosę.
- Po co? - Pan Samochodzik wzruszył ramionami. - Nie lubię przynosić złych wieści.