Bram Stoker Dracula

background image

Bram Stoker

Dracula

background image

Rozdział 1

Notatnik Jonathana Harkera (zapis stenograficzny)

3 maja, Bystrzyca

Pierwszego maja o godz. 20:30 opuściłem Monachium i wczesnym rankiem

przybyłem do Wiednia. Pociąg miał godzinne opóźnienie. Z Wiednia pojechałem do

Budapesztu. Tam, wykorzystując krótki postój, zwiedziłem okolice dworca. Wszystko,

co ujrzałem, świadczyło, iż posuwam się w kierunku wschodnich obrzeży Europy. Po

przebyciu mostu nad Dunajem, znalazłem się nagle w otoczeniu licznych śladów

niedawnego zaboru tureckiego. Przed zmrokiem nasz pociąg zatrzymał się na całonocny

postój w mieście Kluż. Postanowiłem spędzić noc w hotelu „Royal”. Na kolację

zamówiłem paprykarz z drobiu. To pyszna potrawa (muszę zdobyć dla Miny przepis), z

tym, iż później trudno ugasić pragnienie. Kelner pouczył mnie, że danie ma nazwę

„paprika hendl”. Tę narodową potrawę można spotkać wzdłuż Karpat wszędzie. Oj! jak

bardzo przydawała mi się znajomość niemieckiego; mogłem się jako tako

porozumiewać z obsługą hotelu.

Jeszcze będąc w Londynie odwiedziłem Muzeum Brytyjskie, gdzie

przestudiowałem wszystkie znajdujące się tam książki i mapy dotyczące Transylwanii;

zakładałem bowiem, iż podczas spotkania z tamtejszym szlachcicem przydadzą mi się

chociażby podstawowe wiadomości o jego ojczyźnie. Dowiedziałem się, że cel mojej

podróży znajduje się na pograniczu Transylwanii, Mołdawii i Bukowiny, w samym

sercu Karpat - w jednym z najdzikszych i najmniej znanych zakątków Europy. Nie

natrafiłem jednakże na żadną mapę, ani na żadną książkę, ani w ogóle nic, co by mi

pomogło bliżej zlokalizować zamek hrabiego Draculi. Dowiedziałem się tylko tyle, iż

miasto Bystrzyca (w pisowni oryginalnej „Bistrica”), które hrabia Dracula podaje jako

ostatnią pocztę, znane jest szeroko i daleko.

W tym miejscu pragnę zanotować kilka uwag, które odświeżą pamięć, gdy będę

Minie opowiadać o mojej podróży.

W skład mieszkańców Transylwanii wchodzą przedstawiciele czterech różnych

narodów: na południu żyją Sasi i zmieszani z nimi Wołosi, którzy są potomkami

Draków; na zachodzie Węgrzy, a na wschodzie Sekele. Udaję się do tych ostatnich,

którzy twierdzą o sobie, iż są potomkami Attyli i Hunów. Myślę, że jest w tym trochę

prawdy, albowiem kiedy w jedenastym wieku ziemie te zdobyli Madziarzy - zastali tu

background image

Hunów. Czytałem gdzieś, że w tej karpackiej podkowie przetrwały wszystkie przesądy,

jakie wymyślono od początku świata. Jeżeli to prawda, moja podróż zapowiada się

ciekawie. (Muszę o to wszystko wypytać hrabiego.).

Pomimo wygodnego łoża nie wyspałem się dobrze. Miałem dziwne, męczące sny,

a poza tym pod moim oknem wyło jakieś paskudne psisko. Na dodatek miałem po

paprykarzu nieustanne pragnienie: wypiłem cały dzban wody i wciąż chciało mi się pić.

Zasnąłem dopiero nad ranem. Na śniadanie znów był paprykarz, jakaś kukurydziana

kasza zwana „mama liga”, bakłażan faszerowany mielonym mięsem, czyli „impletata”

(i na to wziąć receptę!). Musiałem się spieszyć, ponieważ pociąg miał odchodzić o

ósmej. Miał... Na stacji byłem już o wpół do ósmej, lecz jeszcze godzinę przesiedziałem

w wagonie, zanim ruszyliśmy w dalszą drogę. Zdaje się, że im dalej na wschód, tym

gorzej z punktualnością pociągów. Jak w takim razie muszą kursować w Chinach?

Przez cały dzień oglądałem cudowne krajobrazy. Mijaliśmy miasteczka i wsie, niektóre

z nich jakby przylepione do stromych zboczy, na wysokich wzgórzach widniały zamki i

pałace, twierdze i prastare warownie, przejeżdżaliśmy nad rzekami i bystrymi potokami,

które - sądząc po podmytych brzegach - często wylewają. Na stacjach można było

obserwować grupy ludzi w bardzo kolorowych strojach. Niektórzy wyglądali zupełnie

jak nas chłopi, albo jak ci, których widziałem we Francji i w Niemczech: mieli na sobie

krótkie szuby, okrągłe kapelusze i własnoręcznie załatane spodnie, wyglądali bardzo

oryginalnie. Kobiety, z większej odległości, mogły się nawet podobać, ale z bliska

uwidaczniał się ich brak elegancji i jakaś niemrawość w ruchach. Miały długie, białe

rękawy, szerokie fartuchy z mnóstwem kolorowych wstążek, fruwających na wietrze

jak spódnica baleriny. Wśród tłumu wyróżniali się Słowacy, którzy przedstawiali się

bardziej barbarzyńsko niż cała reszta: nosili duże, pasterskie kapelusze, szerokachne,

zwisające luźno i brudne jak nieszczęście spodnie, białe, lniane koszule i masywne, na

pięść szerokie pasy, nabijane mosiężnymi ćwiekami. Na nogach wysokie buciory z

cholewami, zaś włosy i wąsy mieli długie i czarne, zawsze w okropnym nieładzie. Na

scenie można by ich wziąć za bandę wschodnich zbójców, ale ja wyczuwałem, iż są

raczej nieszkodliwi i że brak im bojowości.

Ś

ciemniało się, kiedy dotarliśmy do Bystrzycy, ciekawego, historycznego miasta.

Bystrzyca leży właściwie tuż nad granicą - przez przełęcz Borsza (tutaj piszą: Borsa)

można stąd przedostać się bezpośrednio do Bukowiny. W mieście do dziś widać liczne

ś

lady burzliwej przeszłości. Przed pół wiekiem szalało tu kilka dużych pożarów. Na

background image

początku siedemnastego stulecia, podczas oblężenia, życie straciło tu trzynaście tysięcy

osób, przy czym pewna liczba mieszkańców zginęła wskutek głodu i chorób.

Zgodnie z instrukcją hrabiego skierowałem się do zajazdu „Golden Krone”. Ku

mojemu zadowoleniu zajazd był przyzwoicie wiekowy: pragnąłem przecież poznać jak

najwięcej tutejszych osobliwości. Jeśli o to chodzi, pewnie się nie zawiodę. Gdy tylko

zbliżyłem się do wejścia, wyszła mi na spotkanie starsza kobieta, odziana w ludowy

strój chłopski: białą, luźną kieckę i długą, podwójną zapaskę, z przodu i z tyłu ciasno

przylegającą do ciała.

- Czy pan raczy być Anglikiem? - zapytała, wykonując komiczną figurę, mającą

być chyba reweransem.

- Tak - odpowiedziałem - odwzajemniając ukłon. Nazywam się Jonathan Harker.

Gospodyni uśmiechnęła się do mnie, odwróciła się do stojącego w progu

mężczyzny i w jakimś niezrozumiałym języku wydała mu krótkie polecenie. Chłopina

zniknął w środku i po chwili wrócił, wręczając mi list:

Drogi przyjacielu!

Witam w Karpatach. Nie mogę się pana doczekać. Proszę się dobrze wyspać.

Jutro o trzeciej odchodzi dyliżans do Bukowiny, ma pan w nim zarezerwowane

miejsce. Na przełęczy Borsza będzie na pana oczekiwał mój kocz, który przywiezie

pana do mnie. Ufam, iż miał pan dobrą podróż z Londynu i że spodoba się panu

moja ojczyzna.

Z przyjacielskim pozdrowieniem

Dracula

4 maja

Dowiedziałem się, że mąż gospodyni otrzymał od hrabiego list, a w nim

polecenie, żeby mi w dyliżansie zapewnił najlepsze miejsce, lecz gdy zacząłem

wypytywać o szczegóły, człowiek ten przejawiał niezrozumiałą wprost powściągliwość

i udawał, iż wcale nie rozumie mojego niemieckiego. Byłem zdumiony, albowiem

przedtem rozumiał doskonale, poprawnie odpowiadając na wszystkie moje pytania.

Spojrzał bojaźliwie na swoją żonę, ową starszą kobietę, która mnie powitała.

Wymamrotał tylko, że razem z listem otrzymał pieniądze i że niczego więcej nie wie.

background image

Następnie zapytałem, czy zna hrabiego Draculę i czy mógłby mi opisać jego zamek.

Wtedy oboje się przeżegnali, oświadczając, że o zamku nic im nie wiadomo i

zwyczajnie odmówili rozmowy na ten temat. Wkrótce musiałem udać się w dalszą

drogę, nie miałem więc czasu wypytać kogoś jeszcze. W każdym razie zachowanie

gospodarzy oddziaływało na mnie dziwnie przygnębiająco.

Zanim wyszedłem, starsza pani wpadła do mojego pokoju, zwracając się do mnie

niemal histerycznie:

- Czy koniecznie musi pan tam jechać? Mój Boże, młodzieńcze, czy to naprawdę

konieczne?!

Była tak zdenerwowana, iż od razu plątała swój mierny niemiecki z jakimś innym,

niezrozumiałym dla mnie językiem. Chcąc wiedzieć o czym gada, musiałem jej

przerywać pytaniami. Kiedy jej wyjaśniłem, że moja wizyta w zamku ma charakter

zawodowy, klasnęła w dłonie i zapytała troskliwie:

- A czy pan wie, jaki dziś dzień?

Odpowiedziałem, że czwarty maja. Kiwnęła potakująco głową.

- Jutro będzie świętego Jerzego. Czy pan się orientuje, że dzisiejszej nocy, gdy

zegar wybije północ, świat opanują wszelkie złe moce? Czy pan w ogóle wie, dokąd

jedzie i do kogo?

Bez wątpienia bardzo się o mnie martwiła. Próbowałem ją uspokoić, ale bez

skutku. W końcu padła przede mną na kolana, prosząc w imię wszystkich świętych,

bym nigdzie się nie wybierał, żebym zaczekał chociaż dwa dni. Sytuacja była po trosze

komiczna, a ja czułem się zażenowany. Nie mogłem przecież dopuścić, żeby coś

przeszkodziło w wykonaniu mojej misji. Przybrałem poważną minę i oświadczyłem, że

moja sprawa wymaga natychmiastowego załatwienia, i dlatego muszę do zamku udać

się bezzwłocznie. Kobieta, widząc moją zdecydowaną postawę, wstała z podłogi, zdjęła

ze swojej szyi krzyżyk i zawiesiła mi go na piersi. Nie bardzo wiedziałem jak się

zachować, ponieważ, jako członek Kościoła Anglikańskiego, uważałem wszystkie

dewocjonalia za bałwochwalstwo - ale nie mogłem obrazić tak szczerze przejętej moim

losem kobiety, działała w jak najlepszej wierze! Myślę, że zauważyła moje wątpliwości,

gdyż powiedziała: „Na pamięć pańskiej matki” - i z tymi słowami wyszła.

Notuję to zdarzenie czekając na dyliżans, który oczywiście się spóźnia. Krzyżyk

wciąż wisi na mojej szyi. Nie wiem, czy tylko z powodu wyrażonych przez starszą

panią obaw, jakoś nielekki mi na duszy. Nadjeżdża dyliżans.

background image

5 maja, w zamku

Poranna, siwa mgiełka opadła, nad horyzontem pojawiło się słońce. Nie czuję się

senny, a ponieważ mogę spać jak długo zechcę, będę pisał do chwili, dopóki nie zmorzy

mnie sen. Muszę zanotować wiele dziwnych rzeczy. Zacznę od mojego wyjazdu z

Bystrzycy.

Po obfitym śniadaniu, na które składała się specjalność tamtejszej kuchni, potrawa

zwana „zbójecką”, a przypominającą londyńską koninę przyrządzoną specjalnie dla

kotów, wsiadłem w dyliżans. Woźnica jeszcze przez chwilę rozmawiał z właścicielką

zajazdu. Co chwila zerkali w moją stronę, wkoło nich zebrało się kilka osób i wszyscy

bez wyjątku kierowali ku mnie litościwe spojrzenia. A zatem, z niewiadomych

przyczyn, dyskutowano o mnie. Niektóre słowa często się powtarzały, ale nie

rozumiałem ich znaczenia. Sięgnąłem po zabrany z Londynu słownik, odnalazłem

angielskie odpowiedniki i dech mi zaparło. Stwierdziłem bowiem, że ludzie ci mielą

językami takie paskudztwa, jak diabeł, piekło, strzyga, wilkołak. Te dwa ostatnie

terminy oznaczają mniej więcej to samo - upiora czy wampira. (Muszę o to wypytać

hrabiego.).

Kiedy wreszcie mieliśmy ruszyć, tłum przed zajazdem był już dość spory.

Wówczas nastąpiło w nim dziwne poruszenie, wszyscy się żegnali znakiem krzyża i

wysuwali w moim kierunku dwa palce. Zwróciłem się do jednego z współpasażerów o

wyjaśnienie tego symbolu, lecz nie chciał o tym rozmawiać. Dopiero kiedy

powiedziałem, iż jestem Anglikiem, przełknął ślinę i bąknął półgębkiem, że ludzie

wypowiadają zaklęcie przeciwko złym duchom. Nie była to dla mnie przyjemna

informacja. Przecież udaję się do obcego kraju, gdzie mam mieć do czynienia z

nieznanym mi bliżej człowiekiem - a wszyscy dookoła okazują mi wprost wzruszające

współczucie z oznakami sympatii. Nie wiedziałem, co o tym wszystkim sądzić. Jeszcze

raz zerknąłem w stronę zebranych przez zajazdem postaci. Wszyscy żarliwie kreślili

znak Krzyża i wypowiadali swoje zaklęcia.

Zajazd zniknął za zakrętem, woźnica - którego szerokie płócienne spodnie, zwane

tu gaciami, zasłaniały cały przód kozła - teraz strzelił z bata, a czterokonny zaprzęg

ruszył z kopyta, unosząc mnie ku przeznaczeniu.

Droga była wyboista, pędziliśmy z diablim pośpiechem. Widocznie woźnica

chciał jak najprędzej dotrzeć do przełęczy Borsza. Po prawej i po lewej ciągnęły się

urocze pagórki, za które powoli chowało się popołudniowe słońce. Na horyzoncie

bieliły się malownicze, zaśnieżone szczyty. Tu i tam srebrzyły się górskie wodospady.

background image

Od czasu do czasu mijaliśmy grupki Czechów i Słowaków. Odziani byli w barwne

stroje ludowe i prawie wszyscy - co stwierdziłem z prawdziwą przykrością - byli

garbaci. Wzdłuż drogi stało wiele krzyży, na widok każdego z nich pasażerowie żegnali

się z powagą. Przy kapliczkach Męki Pańskiej klęczeli wieśniacy, tak pogrążeni w

ż

arliwych modlitwach, iż nie zwracali na nas najmniejszej uwagi. Mijaliśmy wozy

drabiniaste - zwykłe chłopskie wozy o podługowatym szkielecie. Siedzieli na nich

ludzie w barwnych kożuchach. Mężczyźni mieli zarzucone na plecy długie jak lanca

ciupagi. Wieczór był chłodny. W gęstniejącej szarości mgła opadała na dęby, buki,

sosny. Z jasną jeszcze zachodnią połacią nieba dziwnie kontrastowały ciemne chmury o

poczwarnych kształtach. Doliny zaczęły tonąć w ciemnościach, w Karpaty wkraczała

noc. Droga stawała się miejscami tak stroma, że konie tylko z największym wysiłkiem

posuwały się do przodu. Chciałem, zanim ściemni się na dobre, zejść z kocza, by ulżyć

zziajanym koniom i trochę rozprostować kości, ale woźnica nie chciał o tym nawet

słyszeć.

- Proszę tego nie robić - zawołał do mnie z kozła. - Pełno tu wałęsających się

wściekłych psów! - Następnie, niby żartem, ponieważ odwrócił się od pasażerów,

wymuszając na ich twarzach aprobujący uśmiech, dodał: - Zanim się pan dzisiaj położy,

będzie miał przygód po dziurki w nosie!

Zatrzymaliśmy się tylko raz, i to na krótko, by woźnica mógł zapalić latarnie. Po

zapadnięciu nocy wśród pasażerów zapanował niepokój. Nieustannie ponaglali

woźnicę, który i tak wyciskał z koni siódme poty, strzelał z bata i pokrzykiwał wściekle.

Hen przed nami błysnęło jakieś zielone światełko i prawie natychmiast zgasło. Niepokój

pasażerów wzrastał z każdą chwilą. Dyliżans - w szalonym pędzie - kołysał się na boki

niczym łódka miotana sztormem. Musiałem mocno trzymać się uchwytu, by nie wypaść

na zewnątrz. Droga przez chwilę prowadziła równiną i wtedy wydawało się, że lecimy

ponad nią. Nagle, z obu stron, wyrosły wysokie góry. Wjechaliśmy w przełęcz Borsza.

Kilku pasażerów zaczęło mi wręczać dziwaczne prezenty. Robili to z taką powagą, że

bez słowa przyjmowałem wszystko, co i dawali. Tym bardziej, że obdarowywali mnie

w dobrej wierze, z przyjaznym słowem i tym dwupalcowym symbolem, jakim żegnano

mnie przed zajazdem w Bystrzycy. Wszyscy, razem z woźnicą, rozglądali się bojaźliwie

naokoło, jakby w tym ciemnościach można było cokolwiek wypatrzyć. Wpijali

wytężony wzrok w czarną knieję, a kiedy ich zapytałem o źródło tego niesamowitego

zatrwożenia, unikali odpowiedzi.

background image

W ponurych nastrojach wjechaliśmy w przełęcz. Gdzieś tutaj powinien na mnie

czekać kocz hrabiego Draculi. Od teraz i ja zacząłem się wpatrywać w ciemność,

spodziewając się w każdej chwili zobaczyć światło lamp zapowiedzianego powozu.

Czas mijał, a żadnego kocza jak nie było, tak nie było. Podróżni odetchnęli z ulgą.

Sprawiali wrażenie, jakby cieszył ich taki właśnie stan rzeczy i jakby mój zawód był

ź

ródłem ich radości. Woźnica spojrzał na zegarek, odwrócił się do moich

współtowarzyszy i powiedział przytłumionym głosem:

- Jesteśmy o godzinę za wcześnie - po czym zwrócił się do mnie po niemiecku:

Nikt tu na pana nie czeka, nie ma żadnego powozu. Najlepiej pan zrobi, jeżeli pojedzie

z nami do Bukowiny i wróci tu jutro, albo pojutrze. Lepiej pojutrze.

Ledwie skończył, konie niespodziewanie zadrżały i zaczęły się płoszyć. W tej

samej chwili usłyszeliśmy zbliżający się turkot kół. Pasażerów ogarnęła trwoga, zaczęli

kreślić znak krzyża i - w tym dziwnym języku - odmawiać modlitwy, czy może

zaklęcia, nie wiem. Nie wiedzieć jak dopędził nas czterokonny zaprzęg, zrównał się z

nami, wyprzedził i ostro zahamował. Był to kocz. Od razu odgadłem, że będę miał

ostatnią przesiadkę na mojej trasie z Londynu. W świetle latarń zauważyłem, że konie

w tamtym zaprzęgu są czarne jak węgiel. Powoził nimi wysoki mężczyzna z długą

brodą, którego twarzy, ukrytej pod szerokim kapeluszem, nie można było dostrzec.

Zauważyłem tylko błysk jego oczu, które - w bladym świetle kilku lamp - miały jakby

czerwonawy odcień. Przybysz odwrócił się w stronę naszego woźnicy, wołając:

- Dzisiaj przyjechałeś grubo przed czasem, przyjacielu!

- Temu Anglikowi bardzo się śpieszy - odrzekł woźnica, wskazując mnie końcem

bata.

- I dlatego chciałeś go odstawić do Bukowiny? - warknął nieznajomy. - Mnie,

bracie nie oszukasz! Wiem wszystko, a konie mam szybkie - roześmiał się i latarnie

oświetliły jego usta o grubych, jasnoczerwonych wargach, zza których na moment

błysnęły ostre i białe jak kość słoniowa zęby. Jeden z moich współpasażerów wyszeptał

fragment z „Leonory” Bürgera:

- Tylko śmierć ściga się z wiatrem...

Nieznajomy to chyba usłyszał, bowiem podniósł wzrok na recytującego

mężczyznę i uśmiechnął się szyderczo. Pasażer odwrócił głowę, przeżegnał się i

podniósł w górę dwa palce.

- Podajcie mi bagaże tego pana - zawołał rozkazująco tajemniczy przybysz, na co

wszyscy moi towarzysze podróży zareagowali bardzo żywo, pomagając mi ochoczo

background image

przełożyć walizy do drugiego powozu. Ponieważ kocz niemalże dotykał boku naszego

dyliżansu, mógłbym bez trudu przejść z jednego powozu do drugiego nie dotykając

ziemi, lecz nieznajomy wychylił się z kozła, złapał mnie w pół, uniósł w górę jak piórko

i miękko posadził w swoim koczu. Potem potrząsnął lejcami, konie zawróciły i

skierowały się w ciemną przełęcz. Obejrzałem się za siebie: pasażerowie, jeszcze

widoczni w blasku latarń, wciąż żegnali się trwożliwie. Woźnica strzelił z bata i

dyliżans wyruszył w dalszą drogę do Bukowiny.

Poczułem się nagle bardzo senny. Drżałem na całym ciele, nie mogłem się

uspokoić, słowem bałem się. Nieznajomy zarzucił mi na plecy płaszcz, na kolana

położył ciepły pled i czysto po niemiecku powiedział:

- Noc jest chłodna, mein Herr, a hrabia polecił, żebym pana przywiózł nie tylko

całego, ale i zdrowego. Gdyby miał pan ochotę, to pod siedzeniem jest flaszka

ś

liwowicy.

Zrobiło mi się niedobrze. Gdybym miał jakąkolwiek inną możliwość, chętnie bym

zrezygnował z tej nocnej przejażdżki. Kocz przez chwilę jechał na wprost, potem

nawrócił i znów popędził przed siebie. Zdawało mi się, że już drugi raz przemierzamy

ten sam odcinek drogi. Kiedy minęliśmy powtórnie zapamiętany przeze mnie uprzednio

charakterystyczny punkt, byłem tego pewien. Miałem ochotę zapytać, co znaczy ten

manewr, lecz bałem się otworzyć usta. Zakładałem zresztą, że ów nieznajomy i tak

moje uwagi puści mimo uszu. Przy świetle zapałki spojrzałem na zegarek: za parę minut

północ. Przeszył mnie dreszcz. Ostatnie wydarzenia nie pozwoliły mi ani na chwilę

zapomnieć o przesądach, związanych z tą nocną godziną.

Gdzieś w oddali, pewnie w jakiejś chłopskiej zagrodzie, zaszczekał pies.

Zaszczekał raz jeszcze i przeraźliwie zawył, jakby się bał. Na to odezwały się inne psy i

po chwili wściekłe ujadanie i jego tysiąckrotne echo wypełniło całą przełęcz. Konie

zarżały, szarpnęły i stanęły dęba, ale nieznajomy szybko je uspokoił. Zaczęły biec

równo, chociaż nieustannie strzygły uszami i nerwowo prychały. Potem gdzieś w

okolicy zawyły wilki, co w jednakowym stopniu wystraszyło i konie, i mnie - chciałem

wyskoczyć z kocza i pobiec w nieznane. Całkiem oszalałem konie rżały ze strachu i

każdy z nich szarpał w inną stronę. Nieznajomy z najwyższym trudem zatrzymał

powóz, zszedł z kozła, poklepywał konie po szyjach i coś do nich mówił. Uspokoiły się

na tyle, że mogliśmy jechać dalej, niemniej bez przerwy drżały jak w febrze. Pędziliśmy

teraz jak z wiatrem w zawody i niedługo osiągnęliśmy przeciwną stronę przełęczy,

gdzie konie ostro skręciły w prawo, w boczną, o wiele węższą, leśną ścieżkę. Pochylone

background image

nad dróżką drzewa łączyły się koronami, tworząc jakby długi, ciemny tunel. Z obu stron

jeżyły się strome skały, a za nimi wyrastały wysokie szczyty. Ochłodziło się jeszcze

bardziej. Wysoko nad konarami zahuczał ostry wiatr i zaczął padać śnieg. Dochodziło

nas jeszcze słabnące ujadanie psów, za to wzmocniło się wycie wilków; wydawało mi

się, że te bestie otaczają nas z wszystkich stron. Konie - a mnie także - znów ogarnął

paniczny strach. Tajemniczy stangret zdawał się być niewzruszony. Rozglądał się tylko

na prawo i lewo, jakby czegoś szukał.

Nagle z lewej strony błysnął płomyczek. Stangret dostrzegł go także. Ostro

zatrzymał zaprzęg, zeskoczył z kozła i wtopił się w mrok. Czułem się bezsilny, wycie

wilków było coraz bliższe. Zanim zdążyłem ocenić swoje tragiczne położenie, z

ciemności wynurzył się mój towarzysz, wskoczył na kozioł i kontynuowaliśmy podróż.

Zatrzymywaliśmy się kilkakrotnie, tam, gdzie tylko zabłysło światełko. Raz płomyczek

błysnął tuż przy drodze, wówczas pomimo ciemności, mogłem śledzić poczynania

mojego przewodnika. Pobiegł tam, gdzie pojawił się ów płomyczek i ułożył w tym

miejscu z kamieni coś na kształt piramidki. Na nic się to zdało, blady płomyk hasał

nadal, co mnie wielce zdziwiło. Pędziliśmy dalej, wycie wilków dochodziło już z

wszystkich stron. Wydawało mi się, iż kręcimy się w kółko. Kolejne światełko, i

kolejny postój. Tym razem nieznajomy zapuścił się o wiele dalej. Konie znów zaczęły

rżeć i parskać, a nawet wierzgać kopytami. Nie rozumiałem, co je tak zaniepokoiło,

gdyż od jakiegoś już czasu nie słychać było wilków. Nagle, zza czarnych chmur,

wyszedł księżyc, zalewając okolicę bladą poświatą. To, co ujrzałem, ścięło mi krew w

ż

yłach. Kocz otoczony był przez sforę wilków. Szczerzyły zęby, wywalały czerwone

jęzory, a na wygiętych grzbietach jeżyła się gęsta sierść. Na widok tego milczącego

stada omalże nie postradałem zmysłów.

Jak na komendę bestie zaczęły wyć do księżyca. Oddając się wiecznemu

rytuałowi, nie zwracały uwagi ani na mnie, ani na szalejące konie. Wilków było tak

dużo, że otaczały kocz gęstym kołem. O ucieczce nie było zatem mowy, żaden desperat

nie przedostałby się przez ich oblężenie.

Krzycząc, wzywałem nieznanego. Potem waliłem pięścią w bok kocza, myśląc, że

tym wilki odstraszę i umożliwię woźnicy powrót do bryki. Wtem usłyszałem jego głos.

Zobaczyłem go stojącego na drodze i machającego długą ręką. Coś wołał, jakby

wydawał rozkazy. To niewiarygodne, ale wilki od razu się uspokoiły! W tej samej

chwili księżyc znów zasłoniły chmury i zapanowała okropna ciemność. A gdy znów się

wynurzył, stangret wdrapywał się na kozioł, a po wilkach ani śladu! Wszystko to

background image

zrobiło na mnie tak niesamowite wrażenie, że bałem się odezwać, bałem się poruszyć.

Strach unieruchomił mnie jak kaftan bezpieczeństwa i zamurował mi usta. Księżyc

znów zniknął na chmurami, a droga zdawała się nie mieć końca. Ścieżka wiła się coraz

to wyżej i wyżej. W końcu konie stanęły na drodze. Stwierdziłem, że znaleźliśmy się na

dziedzińcu dużego, częściowo zburzonego zamku. Wszystkie okna były ciemne, nigdzie

nie zauważyłem ani jednego promyka światła. Na wpół rozwalone mury obronne

ciemniały wysoko na tle jaśniejszego skrawka nieba, na kształt grzebienia z

powyłamywanymi zębami.

background image

Rozdział 2

Notatnik Jonathana Harkera (ciąg dalszy)

5 maja

Musiałem się zdrzemnąć, bowiem wcale nie zauważyłem kiedy wjechaliśmy do

zamku. W mroku podwórze wydawało mi się być o wiele większe, niż w rzeczywistości

było. Za dnia jeszcze go nie widziałem.

Kocz zatrzymał się, nieznajomy zeskoczył z kozła i pomógł mi wysiąść. Raz

jeszcze doznałem jego niezwykłej siły. Palce woźnicy miały uchwyt stalowego imadła,

aż dziw, że nie zmiażdżył mi ramion. Następnie wyładował moje bagaże i ustawił je

przed masywną, obitą różnym żelastwem i obsadzoną w kamiennym obramowaniu

bramą. Pomimo panującego mroku zauważyłem wyciosane w kamieniu jakieś symbole,

nadgryzione zębem czasu i erozją, wywołaną zapewnie surowym klimatem.

Nieznajomy wrócił na miejsce woźnicy, szarpnął lejcami, konie ruszyły i bryka

zniknęła w jakimś ciemnym otworze.

Stałem przed bramą jak przykuty, nie wiedząc co robić. Nie widziałem żadnego

dzwonka, ani kołatki; nawet gdybym zawołał, mój głos nie byłby w stanie przeniknąć

przez ponure mury i ciemne otwory okienne. Wydawało mi się, że stoję już wieki całe i

znów opadły mnie wątpliwości i strach. Gdzież to się znalazłem? Do jakich ludzi

przybyłem? Jakaż przygoda stała się moim udziałem? Czyżby i to miało należeć do

zwykłych obowiązków adwokata, który otrzymał zlecenie pośredniczenia w kupnie

pewnej londyńskiej nieruchomości na rzecz nieznajomego obcokrajowca? Adwokat!

Mina nie byłaby zachwycona. Adwokat! No właśnie... Tuż przed wyjazdem z Londynu

otrzymałem wiadomość, że mój egzamin końcowy oceniany został pozytywnie, a zatem

zostałem pełnoprawnym adwokatem!

Przecierałem oczy i szczypałem się w policzek, by ostatecznie stwierdzić, czy nie

ś

nię. Wszystko to wydawało mi się być senną marą i wciąż miałem nadzieję, że nagle

obudzę się w swoim pokoju, do którego przez okno wpadają pierwsze promienie

porannego słońca. Ale ani moje ciało, ani oczy nie kłamały. Naprawdę nie śniłem i

naprawdę znajdowałem się w Karpatach. Nie pozostało mi nic innego oprócz uzbrojenia

się w cierpliwość i czekania, co ranek przyniesie.

background image

Nagle moje myśli zostały przerwane... Zza bramy dały się słyszeć ciężkie kroki, w

szparze zabłysło światełko, zabrzęczały łańcuchy, zazgrzytały ciężkie zasuwy. W od

dawna nie używanym zamku zaskrzypiał klucz i brama się uchyliła.

Za progiem stał wysoki starzec z długą siwą brodą, od stóp do głów odziany na

czarno. W ręku trzymał staroświecką latarnię bez żadnych osłonek, tak że drgający w

przeciągu otwarty płomyk rzucał na ściany kamiennego korytarza dziwaczne cienie.

Starzec eleganckim ruchem ręki zaprosił mnie do środka, po czym poprawną, lecz nieco

dziwnie akcentowaną angielszczyzną rzekł:

- Witam pana w moim domu! Proszę dalej!

Nie wyszedł do mnie. Stał w półmroku jak posąg jakby w swoim powitalnym

geście nagle skamieniał. Ledwie przekroczyłem próg, podał mi rękę. Była trupio zimna,

lodowata. Uścisk miał tak silny, że aż przeszył mnie ból. Powtórzył raz jeszcze:

- Witam pana w moim domu! Proszę dalej! I proszę przynieść mi okruch

szczęścia, które z panem tu wkracza.

Jego stalowe palce przypominały mi woźnicę, którego twarzy ani razu dobrze nie

widziałem.

Przez chwilę uległem wrażeniu, że mam do czynienia z tym samym człowiekiem.

Zapytałem grzecznie:

- Czy pan hrabia Dracula?

Skinął głową na znak, że tak jest.

- Hrabia Dracula. I serdecznie witam w moim domu, panie Harker. Proszę wejść,

noc mamy chłodną, a pan pewnie głodny i zmęczony.

Odstawił latarnię na kamienną półkę, wyszedł przed bramę i zanim zdążyłem mu

w tym przeszkodzić, wniósł moje bagaże do środka. Na moje protesty odpowiedział

dobrodusznie:

- O, nie mój panie. Pan raczy być moim gościem. Jest późno i nie mam pod ręką

służby. A zatem proszę przyjąć moją osobistą pomoc.

Podniósł moje walizy jak gdyby nic nie ważyły. Polecił jak gdyby nic nie ważyły.

Polecił mi iść za sobą wzdłuż długiego, kamiennego korytarza. Na jego końcu otworzył

ciężkie drzwi. Ujrzałem jasną komnatę z rozpalonym kominkiem i nakrytym stołem.

Widok ten prawdziwie mnie ucieszył. Hrabia odstawił bagaże, przeszedł przez całą

komnatę i otworzył drugie drzwi, prowadzące do sąsiedniego, ośmiokątnego pokoiku,

chyba pozbawionego okien, oświetlonego tylko jedną latarnią. Dał mi znak ręką, żebym

background image

podszedł. Z przyjemnością stwierdziłem, że to sypialnia, dobrze ogrzana własnym

kominkiem.

Hrabia przeprosił mnie na chwilę, ale zanim zamknął za sobą drzwi, odwrócił się

w moim kierunku mówiąc:

- Proszę się rozgościć. Po tak długiej podróży musi się pan odświeżyć i odpocząć.

Mam nadzieję, że znajdzie tu pan wszystko, co mu potrzeba. Wieczerza czeka obok w

komnacie.

Ś

wiatło, ciepło i wyszukane maniery hrabiego rozwiały uprzednie moje

wątpliwości i towarzyszący mi nieustannie strach. Kiedy już otrząsnąłem się z

pierwszych, mocno mieszanych uczuć, uświadomiłem sobie jak bardzo jestem głodny.

Pośpiesznie dokończyłem toaletę i wkroczyłem do przyległej do mej sypialni komnaty.

Kolacja już stała na stole. Mój gospodarz, opierając się plecami o surową

obudowę okazałego kominka, jakby od niechcenia wskazał ręką w kierunku nakrytego

stołu:

- Pan łaskawie zajmie miejsce i naje się do syta. Proszę wybaczyć, nie zasiądę z

panem razem, jestem bowiem po sutym obiedzie i z zasady nie wieczerzam.

Podałem mu opieczętowany list, który mu przywiozłem od pana Hawkinsa.

Złamał pieczęcie i czytał z powagą. Kiedy skończył, uśmiechnął się do mnie

zachęcająco, bym i ja zapoznał się z treścią tego pisma. Jeden akapit połechtał mnie w

sposób szczególny:

„Niestety, ale ostatnie ataki mojego chronicznego artretyzmu uniemożliwiają mi

podróżowanie, lecz na szczęście mam pod ręką bardzo zdolnego zastępcę, którego

wysyłam w moim imieniu. To człowiek ze wszech miar godny zaufania. Tego

młodziana rozpiera energia, posiada ogromny talent, doskonałe maniery i

umiejętność dotrzymywania danego słowa. Jest przy tym dyskretny i kiedy trzeba

potrafi milczeć jak grób - sam go wykształciłem. Na pewno wykona wszystkie

pana polecenia”.

Hrabia podszedł do stołu i zdjął pokrywę z dużego srebrnego półmiska. Pieczone

kurczęta! Wbrew temu co zostało napisane w liście o moich manierach, rzuciłem się na

jadło z zapałem wygłodniałego wilka. Po kurczętach kosztowałem wybornego sera,

pysznej sałatki, zapijając wszystko wspaniałym, starym tokajem. Podczas gdy z

przyjemnością popełniałem grzech obżarstwa, hrabia wypytywał mnie o szczegóły

podróży, a ja - kawałek po kawałku - odpowiadałem mu wszystkie swoje przygody i

spostrzeżenia.

background image

Kiedy zaspokoiłem głód, hrabia zaprosił mnie bliżej kominka.

Usiedliśmy w staroświeckich, lecz bardzo wygodnych fotelach. Zaproponował mi

cygaro, usprawiedliwiając się jednocześnie, że on sam nie pali. Wreszcie miałem okazję

przyjrzeć mu się bliżej. Stwierdziłem, że hrabia ma bardzo ciekawą fizjonomię. Jego

twarz jest pociągła, noc cienki z wysoko wzniesioną nasadą i wydatnymi nozdrzami,

czoło znaczne, a włosy - poza skroniami - raczej gęste. Podobnie gęste miał i brwi,

niemalże łączące się nad nosem. Usta - o ile były widoczne spod bujnych wąsów - miał

przeważnie zaciśnięte, jak u osobników bezwzględnych; jaśniały w nich białe,

anormalnie ostre zęby, ba, niektóre z nich nawet wystawały zza warg, warg

nienaturalnie czerwonych. Uszy zaś blade, spiczaste. Brodę miał szeroką i mocną,

policzki raczej chude. Najbardziej rzucała się w oczy jego niezwykła bladość. Do tego

momentu widziałem dłonie hrabiego tylko z wierzchu - tak jak trzymał je na kolanach.

W świetle kominka wydawały się białe i delikatne, ale kiedy przyjrzałem im się nieco

bliżej, zauważyłem, że w rzeczywistości są one szorstkie, szerokie, o chudych palcach.

A co najdziwniejsze - wnętrza obu dłoni miał porośnięte włosami. Wrażenie wywierały

także jego długie i ostre paznokcie. Kiedy pochylał się ku mnie i dotykał mnie ręką

odczuwałem odrazę, połączoną z nieprzyjemnym mrowieniem. W dodatku ten jego

niezdrowy, cuchnący chuch, przyprawiał mnie o mdłości, czego nie potrafiłem przed

nim ukryć, chociaż bardzo się starałem. Hrabia w trakcie rozmowy musiał to zauważyć,

ponieważ w pewnej chwili uśmiechnął się gorzko i wycofał się na swój fotel po drugiej

stronie kominka. Przez jakiś czas w milczeniu patrzyliśmy na płomienie. Kiedy

zerknąłem w kierunku okna zobaczyłem, że już świta. Otaczała nas cisza, na dworze

panował błogi spokój. Nagle, gdzieś w dolinie, odezwały się wilki. W oczach hrabiego

pojawił się błysk.

- Słyszy pan? To dzieci nocy. Co za cudowna muzyka!

Zauważył moją niewyraźną minę, bo dodał:

- No tak. Wy, ludzie z miasta, nigdy nie zgłębicie duszy myśliwego.

Znów zapadła cisza. Hrabia uniósł się z fotela i rzekł:

- No, pan pewnie zmęczony. Łóżko przygotowane, może się pan położyć, kiedy

tylko zechce. Ja pojawię się dopiero po południu. Życzę przyjemnych snów! - rzucił na

pożegnanie i uprzejmie otworzył przede mną drzwi do ośmiokątnej sypialni...

Co krok to niespodzianka, wątpliwości, obawy. Przychodzą mi do głowy

przedziwne myśli, których nie ważę się nawet wypowiedzieć.

background image

7 maja

To drugi już ranek. Przez ostatnie dwadzieścia cztery godziny tylko

odpoczywałem. Spałem długo, bardzo długo, aż obudziłem się w sposób naturalny,

rześki i wspaniale wypoczęty. Wykonawszy poranną toaletę ubrałem się i zajrzałem do

sąsiedniej komnaty, w której jadłem kolację. Z przyjemnością stwierdziłem, że

ś

niadanie już na mnie czeka. Dzbanek z kawą stał na kominku, żeby nie wystygła zanim

wstanę. Na stole leżał bilecik z następującym tekstem:

„Musiałem wyjść. Proszę na mnie nie czekać. D”.

Usiadłem do śniadania, a kiedy zaspokoiłem głód chciałem zadzwonić na służbę,

lecz nigdzie nie znalazłem dzwonka. Pomyślałem, że w zamku istnieją jednak pewne

mankamenty, które - w porównaniu z ogromnym bogactwem naokoło - sprawiają

wrażenie niefortunnego błędu w sztuce. Sztućce, wykonane ze szczerego złota, muszą

przedstawiać ogromną wartość. Zasłony, tapicerka mebli i baldachim nad moim

łóżkiem - to najdroższe i najpiękniejsze tkaniny, których ceny nawet sobie nie

wyobrażam; chociaż liczą sobie kilka stuleci, wyglądają na nowe. Coś podobnego

widziałem kiedyś w Hampton Court, ale tam wszystko było zużyte, obszarpane,

przeżarte przez nieprzeliczone generacje moli. Ani w komnacie, ani w sypialni nie było

lustra. Nie było go nawet w wyposażeniu stolika toaletowego, więc chcąc się golić,

musiałem wygrzebać z walizy małe, podręczne lusterko. Jak dotąd, nie dostrzegłem ani

jednego lokaja, czy innego służącego, a dookoła zamku - oprócz okresowego wycia

wilków - panowała nieustanna, cmentarna cisza. Wstałem od stołu i postanowiłem

rozejrzeć się za czymś do czytania, ponieważ nie chciałem zwiedzać posiadłości bez

uprzedniej na to zgody mojego gospodarza. Sądziłem, że biblioteka powinna się

znajdować gdzieś w rejonie głównego korytarza, to znaczy niedaleko mojej kwatery.

Wyszedłem więc z komnaty, badawczym wzrokiem omiotłem cały korytarz i

przystąpiłem do sprawdzenia, co znajduje się za poszczególnymi drzwiami. Niczego się

nie dowiedziałem, bo wszystkie były zamknięte na głucho. Wszystkie, z wyjątkiem tych

ostatnich, w samym końcu niezbyt jasnego korytarza. Te były lekko uchylone, jakby w

zapraszającym geście. Kiedy je otworzyłem szerzej ujrzałem wspaniałe regały pełne

woluminów. Trafiłem do zamkowej biblioteki. W życiu nie widziałem tak wspaniałych

zbiorów! Istny raj dla każdego bibliofila. Mnie najbardziej ucieszyła duża kolekcja

angielskich książek. Pośrodku sali stał duży stół, zawalony różnymi angielskimi

czasopismami i gazetami, wszystkie niestety starszej daty. Leżało tu także kilkanaście

książek dotyczących różnych dziedzin - historii, geografii, polityki, ekonomii, geologii,

background image

prawa - wszystkie odnosiły się do Anglii, życia tego kraju, jego obyczajów i tradycji.

Dostrzegłem tu także materiały informacyjne, jak: książkę adresową, wykaz

szlachciców, protokoły z posiedzeń parlamentu, Almanach Whitakera, katalogi

wojskowe i morskie, ba, nawet bliski mojemu sercu Kodeks Praw.

Zanim na dobre zanurzyłem się w lekturze do sali bezszelestnie wkroczył hrabia

Dracula. Pozdrowił mnie serdecznie, po czym wyraził nadzieję, że wyspałem się

dobrze.

- To dobrze, że pan tu trafił. Na pewno wiele z tych książek pana zainteresuje. Te

oto - wskazał na kilka woluminów - to moi długoletni przyjaciele. Od czasu, kiedy

zdecydowałem się przenieść do Londynu, sprawiają mi wiele przyjemności. To właśnie

za ich pośrednictwem zapoznaję się z waszym wielkim krajem, a poznać Anglię znaczy

pokochać ją. Marzę z spacerze po ruchliwych ulicach Londynu, bardzo pragnę znaleźć

się w tym wirze ludzkiej codzienności, chcę uczestniczyć w życiu tego miasta, w jego

wzlotach, upadkach, przemianach i w tym wszystkim, co sprawia, że jest ono takie,

jakie jest. lecz uwaga! Wasz język znam li tylko z tych oto książek. Pan, przyjacielu,

musi mnie nauczyć biegłego władania waszym językiem.

- Ależ pana angielski jest doskonały - odrzekłem.

- Dziękuję za miły komplement, przyjacielu, ale obawiam się, że jestem dopiero w

połowie drogi. Znam gramatykę i wiele słówek, lecz nie umiem się posługiwać żywym

językiem.

- Słowo honoru - oponowałem - że mówi pan bezbłędnie.

- Ależ nie - sprzeciwiał się hrabia uparcie. - Gdybym w ten sposób, jak obecnie,

odezwał się w Londynie, to każde dziecko pozna od razu, żem obcokrajowiec. A to

mnie nie zadawala. Tutaj jestem szlachcicem, bojarem; lud mnie tu zna i wie, żem ich

pan, ale u was obcokrajowiec nic nie znaczy. Nie znają go, a więc i nie szanują.

Zadowolony będę wtedy, kiedy będę mówił jak wszyscy; żeby mnie nikt nie zaczepiał,

ż

ebym - kiedy tylko otworzę usta - nie dostrzegł uśmieszków i wytykania

cudzoziemskiego pochodzenia. Pan przybył do mnie nie tylko jako przedstawiciel

mojego przyjaciela Petera Hawkinsa z Exeteru, nie tylko w charakterze adwokata, który

ma udzielić wyczerpujących informacji dotyczących mojej nowej posiadłości w

Londynie. Jestem przekonany, że zechce pan przez jakiś czas tu wypocząć, a ja podczas

naszych rozmów spróbuję sobie przyswoić również poprawny akcent angielski. Będę

wdzięczny za zwracanie mi uwagi na każdy błąd lingwistyczny. Przykro mi z powodu

background image

mojej dzisiejszej dłuższej nieobecności, ale wierzę, że stać pana na wybaczenie

człowiekowi mającemu tak wiele nie cierpiących zwłoki obowiązków.

Zapewniłem go, że może na mnie liczyć i poprosiłem o zgodę na korzystanie z

jego biblioteki.

- Ależ to oczywiste - odrzekł i dodał: - Wolno się panu poruszać po całym zamku,

z wyjątkiem tych pomieszczeń, które są zamknięte. Mam ku temu ważne powody i

sądzę, że gdyby pan rozpatrywał całą rzecz z mojego punktu widzenia, przyznałby mi

pan rację.

Odpowiedziałem, że w pełni rozumiem jego polecenie, które zapewne wynika z

troski o moje bezpieczeństwo. Hrabia chrząknął i kontynuował:

- Jesteśmy w Transylwanii, a Transylwania to nie Anglia. Panują tu inne

zwyczaje, zasady. Rozumiem, że wiele rzeczy może tu pana zaskoczyć, a nawet

wprowadzić w zdumienie. Dotychczasowe doświadczenia zapewne wystarczająco

przekonały pana, że można tu napotkać wiele dziennych zjawisk i sytuacji.

Tak gawędziliśmy. Kiedy już stało się dla mnie oczywiste, że hrabia rozmawia ze

mną z samej tylko potrzeby konwersacji, zacząłem go wypytywać o wszystko, czego

dotychczas byłem świadkiem. Wtedy zmieniał temat, bądź umiejętnie kierował

rozmowę na inne tory, niekiedy udawał, że nie rozumie, czasem odpowiadał mniej

więcej szczerze na zadane pytania. Wreszcie odważyłem się skierować rozmowę na

dziwne zjawiska, jakie towarzyszyły mojej nocnej podróży do zamku. Zapytałem na

przykład o te blade ogniki, które tak bardzo zainteresowały mojego przewodnika.

Hrabia wyjaśnił, że według pradawnych podań raz w roku, nocą, kiedy złe moce

obejmują nie ograniczoną władzę, blade płomyki ukazują się wszędzie tam, gdzie

zakopano jakiś skarb. W okolicach, przez które przejeżdżaliście owej nocy - wyjaśnił

ochoczo - ukryto wiele skarbów. Kraina ta była świadkiem stuletnich walk między

Wołochami, Sasami i Turkami. Trudno było by panu znaleźć tu skrawek ziemi, który

nie byłby przesiąknięty ludzką krwią - wszystko jedno, czy miejscowych patriotów, czy

też najeźdźców. Kiedy wtargnęli tu Austriacy i Węgrzy, miejscowa ludność -

mężczyźni, kobiety, starcy i dzieci - czatowała na nich w skałach nad przełęczami, aby

spuszczać na najeźdźców lawiny kamieni. Wróg - w przypadku zwycięstwa - niewiele

miał korzyści, bowiem wszystko, co przedstawiało jakąkolwiek wartość, zostało

pieczołowicie ukryte - zakopane. Płomyki zdradzają te miejsca. Wystarczy mieć oczy

otwarte - podkreślił - i wyszczerzył wystające zębiska, po czym dodał z przekonaniem.

background image

- Okoliczni chłopi, to w zasadzie tchórze i durnie. Ogniki ukazują się tylko raz w

roku. I tej właśnie nocy nikt nie wystawia nosa z chałupy. Nawet gdyby ten czy ów

zobaczył blady płomyk i tak by nie wiedział, co należy robić. Zaś nazajutrz nikt w to

samo miejsce nie trafi. Idę o zakład, że pan nie potrafi odnaleźć miejsc, gdzie widział

pan hasające płomyki.

- To prawda, panie hrabio - przyznałem szczerze. - Pojęcia nie mam, gdzie

powinienem ich szukać.

- A widzi pan - pokiwał głową hrabia, po czym zmienił temat: - Może mi pan

opowiedzieć coś o Londynie i o zakupionym domu?

- Ależ oczywiście, panie hrabio - odpowiedziałem ochoczo. - Przyniosę tylko z

mojego pokoju odpowiednie dokumenty.

Podczas, gdy kompletowałem w mojej sypialni akta, z sąsiedniej komnaty

dochodził brzęk porcelany i srebra. Gdy wróciłem stół w komnacie był już uprzątnięty,

a nad nim paliła się naftowa lampa. Biblioteka została także dobrze oświetlona; hrabia

leżał na kanapie i studiował podręcznik angielskiego Bredshawa. Po moim wejściu

wstał i sprzątnął se stołu wszystkie książki, czasopisma i gazety. Pochyliliśmy się nad

planami, szkicami, umowami i kolumnami cyfr. Hrabiego interesowały najdrobniejsze

szczegóły, więc zadawał mi mnóstwo pytań. Widocznie już wcześniej przestudiował

wiele spraw, wiedział bowiem o swoim nowym nabytku i jego okolicy więcej niż ja. Na

wyrazy mojego uznania odpowiedział rzeczowo:

- Bo tak właśnie trzeba. Kiedy już znajdę się w Londynie nie będzie komu

prowadzić mnie za rękę. Mój przyjaciel Harker, przepraszam, Jonathan Harker, będzie

już w Exeterze, odległym o ładne kilka mil i najprawdopodobniej mojemu kolejnemu

przyjacielowi, Peterowi Hawkinsowi, zleci zupełnie inne dokumenty prawne. Takie już

ż

ycie!

Omówiliśmy kolejno wszystkie problemy, wynikające z kupna domu w Purfleet.

Kiedy hrabia wreszcie podpisał umowę kupna i dołączył do niej swój osobisty list do

pana Hawkinsa, zapytał mnie, w jaki sposób udało mi się znaleźć dla niego tak

odpowiedni dom. Odczytałem mu zatem swoje notatki, sporządzone jeszcze w

Londynie, i które tutaj załączam:

„W Purfleet, przy jednej z bocznych uliczek, zauważyłem na ogrodzeniu pewnego

domu tabliczkę, że obiekt jest na sprzedaż. Dom otaczał starodawny wysoki mur,

od dawna nie naprawiany. Okucia ciężkiej, dębowej bramy zżarte były przez rdzę.

Posiadłość ta nazywa się Corfax, co jest niewątpliwie przekręconą wersją dawnej

background image

nazwy Quatre Face. Dom ma bowiem cztery alkierze, zwrócone dokładnie w

cztery geograficzne strony świata. Posiadłość zajmuje teren o powierzchni ośmiu

hektarów. W ogrodzie rośnie wiele drzew, które miejscami sprawiają

przygnębiające wrażenie, a głęboki staw, czy jeziorko zasila jakiś strumyk. Sam

dom jest stosunkowo obszerny, o średniowiecznej architekturze. Jedno skrzydło - z

grubo ciosanego kamienia z zakratowanymi oknami - przypomina fragment

umocnionej baszty. Przy nim znajduje się stara kapliczka. Nie miałem kluczy, więc

nie byłem w środku budowli, ale sfotografowałem ją ze wszystkich stron. W

sąsiedztwie znajduje się zaledwie kilka domów, a największy z nich został

niedawno przebudowany na prywatny szpital psychiatryczny.”

- Z pańskiej posiadłości zakład ten nie jest widoczny - dodałem na zakończenie. -

Czy pan hrabia chce o coś zapytać?

- Na razie nie - odpowiedział hrabia z nutką zadowolenia w głosie. - Cieszę się, że

dom jest wiekowy i taki duży. Pochodzę ze starego rodu i gdybym nie mieszkał w

historycznych murach, byłaby to moja śmierć. Rad jestem, że znajduje się tam także

kaplica. My, transylwańscy szlachcice, nie godzimy się z myślą, że nasze kości

mogłyby leżeć pospołu z prochami zwykłych śmiertelników. Nie jestem już młody. Nie

pociągają mnie hulanki, ani zabawy, czy inne swawole, nie tęsknię za słońcem, nie

potrzeba mi ani blasku, ani światła. A mojego serca, któremu już tęskno do krainy

umarłych, już nic nie jest w stanie pocieszyć. Kocham szarość, mrok i ciemność nocy,

lubię być sam, a za najodpowiedniejsze towarzystwo uznaję własne myśli.

Nagle hrabia rzekł, że musi jeszcze coś załatwić, ukłonił się i wyszedł.

Postanowiłem, że podczas jego nieobecności przejrzę niektóre z jego częstych lektur.

Pierwszy wpadł mi w oko atlas, otwarty oczywiście w tym miejscu, gdzie zamieszczona

była mapa Anglii. Od razu zauważyłem naniesione ma mapę trzy kółeczka: jedno

zakreślało miejsce nowej posiadłości hrabiego Draculi na wschodnim obrzeżu Londynu;

pozostałe dwa lokalizowały Exeter i port Whitby na wybrzeżu yorkshirskim.

Hrabia wrócił mniej więcej po godzinie.

- Hej! - zawołał do progu. - Jeszcze pan szpera w tych książkach? Przecież nie

może pan tak bez przerwy pracować. Proszę za mną. Właśnie mi oznajmiono, że

wieczerza na stole.

W znajomej jadalni znów czekały na mnie wspaniałe dania. Hrabia i tym razem

wymówił się od kolacji, powiedział, że już jadł poza domem. Przysiadł się tylko do

stołu i podczas gdy jadłem zadawał mi mnóstwo pytań. Po kolacji przypalił mi cygaro,

background image

usiedliśmy przy kominku wdając się w wielogodzinną rozmowę. Po uprzednim długim

odpoczynku nie czułem się senny. Odczuwałem tylko chłód, jaki ogarnia człowieka nad

ranem. Nagle gdzieś w pobliżu zapiał kogut, hrabia żwawo uniósł się z fotela i zawołał:

- Ojej, znów mamy ranek! Przepraszam, że nie daję panu spać! Ale pan tak

ciekawie opowiada o swoim kraju, że nawet nie zauważyłem, jak czas szybko mija.

Kurtuazyjnie zapewniłem hrabiego, że cała przyjemność po mojej stronie, on zaś

złożył mi uprzejmy ukłon i wyszedł. Udałem się do swojej sypialni. Rozsunąłem ciężką

kotarę zasłaniającą jedyne okno, którego poprzednio nie zauważyłem. Nie zobaczyłem

przez nie niczego ciekawego. Wychodziło na podwórze. Niebo już nie było takie

ciemne. Lada chwila zacznie świtać. Zaciągnąłem kotarę z powrotem i usiadłem nad

swoim notatnikiem.

8 maja

Z początku miałem obawy, że opisuję wszystko zbyt rozwlekle, ale teraz

doceniam notowanie wszelkich szczegółów. Coś mi się tu nie widzi - czuję się jak nagi

w pokrzywach. Najchętniej i ja najszybciej chciałbym znajdować się daleko stąd. A

może wcale nie powinienem tu przyjeżdżać? Skonstatowałem, że wyczerpują mnie te

dziwne nocne rozmowy. Gdybym chociaż mógł zmieniać partnerów... ale rozmawiać

wyłącznie z hrabią? Obawiam się, że hrabia - poza mną - jest w całym zamku jedyną

ż

ywą istotą.

Spałem tylko kilka godzin. Kiedy wstałem zawiesiłem przy oknie swoje

podręczne zwierciadełko i przystąpiłem do golenia. Nagle poczułem na ramieniu rękę

hrabiego i usłyszałem jego kordialne „Dzień dobry!”. Byłem kompletnie zaskoczony,

bo w lusterku, które przecież odbijało całe wnętrze pokoju za moimi plecami, nie

zauważyłem Draculi. Odwzajemniłem jego pozdrowienie i szybko raz jeszcze

spojrzałem w lusterko, by się upewnić co do mojego pierwszego spostrzeżenia.

Rzeczywiście! Nie mogłem się mylić. Tym razem także nie było widać postaci

hrabiego, chociaż stał wyprostowany tuż za moimi pochylonymi plecami! Widziałem w

lusterku cały pokój, ale bez hrabiego. Zdumiałem się bezgranicznie, uczułem mdłości,

jakie towarzyszyły mi zawsze, kiedy tylko hrabia Dracula znajdował się zbyt blisko.

Ręka mi zadrżała, zaciąłem się. Cienki strumyczek krwi spływał mi po policzku,

zatrzymując się na brodzie. Złożyłem brzytwę i rozglądałem się za jakimś tamponikiem.

Kiedy hrabia ujrzał moją zakrwawioną twarz, w jego oczach pojawiły się dziwne

błyskawice, a jego prawa ręka wystrzeliła w kierunku mojego gardła. Zrobiłem unik.

background image

Dłoń hrabiego natrafiła na wiszący na mojej szyi krzyżyk. W tym momencie nastąpiła

w hrabim gwałtowna przemiana - ręka się cofnęła, oczy złagodniały, a ja - całkowicie

osłupiały - nie bardzo mogłem uwierzyć w to, co przed chwilą zaszło.

- Niechże pan będzie ostrożny - odezwał się hrabia z naciskiem. Trzeba uważać,

jeżeli już się pan skaleczy. W tych stronach jest to o wiele niebezpieczniejsze, niż pan

myśli - pouczał mnie dalej. - A wszystko za przyczyną tego oto idiotycznego

przedmiotu! Tego nędznego wymysłu ludzkiej próżności. Precz z nim!

Hrabia otworzył okno i jednym błyskawicznym ruchem swojej straszliwej ręki

wyrzucił lusterko. Potem wyszedł bez słowa pożegnania. Utrata lusterka, które na

kamiennym podwórzu roztrzaskało się na tysiące kawałków, stało się dla mnie wielce

przykre. Na szczęście koperta mojego zegarka i dno miseczki do golenia wykonane są z

doskonale wypolerowanego metalu. W przeciwnym razie miałbym trudności z

goleniem.

Kiedy wszedłem do jadalni śniadanie stało na stole, ale hrabiego w jadalni nie

było. Jadłem więc w samotności. Właściwie dotychczas jeszcze nie widziałem, by

hrabia cokolwiek jadł lub pił. Po posiłku udałem się na zwiedzanie zamku. Wszedłem

po stromych schodach na wyższe piętro, gdzie znalazłem jedną komnatę zwróconą na

południe. Widok z jej okien był przecudowny, nie mogłem się napatrzeć. Zamek stoi

nad straszną przepaścią. Gdybym przez okno wyrzucił kamień, to leciałby on w dół

trzysta metrów i jeszcze by nie osiągnął dna. Gdzie okiem sięgnąć wszędzie strzelały w

niebo wierzchołki drzew, zaś tam, gdzie ich nie było, rysowały się głębokie wąwozy o

stromych zboczach. Gdzieniegdzie błyszczały wąskie nitki bystrych górskich potoków.

Nie będę dalej opisywał uroków przyrody. Kontynuowałem penetrację wnętrz

zamku. Drzwi, drzwi same drzwi - i wszystkie pozamykane, wszystkie zaryglowane.

Nie znalazłem żadnego wyjścia na zewnątrz.

Jakby zamek był więzieniem, a ja w nim więźniem!

background image

Rozdział 3

Notatnik Jonathana Harkera (ciąg dalszy)

Kiedy stwierdziłem, że jestem więźniem, wpadłem w szał. Biegałem schodami w

górę i w dół, szarpałem się z klamkami, dobijając się do każdych drzwi, wychylałem się

przez każde dostępne mi okno, aż w końcu stwierdziłem, że jestem bezsilny. Czułem się

jak szczur w pułapce. Potem usiadłem w milczeniu, zastanawiając się, co dalej, jak

powinienem postępować, co mam robić? Wciąż myślę o tym samym, ciągle analizując

swoją nieciekawą sytuację. Jak dotąd nic rozsądnego nie przychodzi mi do głowy.

Wiem tylko jedno: w żadnym przypadku nie mogę zdradzić się przed hrabią ze swoimi

podejrzeniami. On dobrze wie, że mnie tu uwięził i pewnie ma ku temu sobie znane

powody. Gdybym na ten temat coś mu napomknął, pewnie by mnie próbował uspokoić

nowymi bajeczkami. Na razie muszę zachować w tajemnicy swoje odkrycie, nie

zdradzać się ze swoimi obawami i mieć oczy szeroko otwarte. Albo moje podejrzenia są

fałszywe, albo znajduję się rzeczywiście w beznadziejnej sytuacji. Jeżeli prawdą jego to

drugie, będę musiał wytężyć wszystkie swoje siły, by w miarę cało wyjść z opresji.

Usłyszałem zgrzyt dużej bramy i zaraz się domyśliłem, że hrabia wrócił. Nie

przyszedł od razu do biblioteki, tak więc na palcach skradałem się do mojej kwatery.

Przez uchylone drzwi zobaczyłem, jak hrabia zaściela moje łóżko. To potwierdziło

moje wcześniejsze przypuszczenia, że w zamku nie ma żadnej służby. Ostatnim

dowodem na to był fakt - co również teraz spostrzegłem - że hrabia sam nakrywa do

stołu. Tak jest! Wszystkie czynności porządkowe wykonywał osobiście pan i władca

tego ponurego zamczyska.

Zadrżałem na myśl, że skoro nikogo innego tu nie ma, to koczem, którym tu

przybyłem, musiał powozić także sam hrabia. Myśl ta napawa mnie zgrozą, bo znaczyło

to, że Dracula jednym gestem ręki panował nad sforą wilków! Ludzie z Bystrzycy, jak

również moi towarzysze podróży z dyliżansu, przejawiali jakieś szczególne obawy o

mnie. Dawali mi krzyżyki, czosnek, dzikie róże, olchowe kołki. Niechaj Bóg ma w

opiece tę dobrą kobiecinę, która zawiesiła mi na szyi krzyżyk! Zawsze, kiedy go

dotykam, czuję wewnętrzne uspokojenie i napływ nowych sił. Może dziś wieczorem

uda mi się w jakiś sposób skłonić hrabiego, by mi opowiedział cokolwiek o sobie.

Muszę podejść go ostrożnie, aby nie wzbudzić podejrzeń.

background image

Północ

Odbyłem z hrabią długą rozmowę. Wypytywałem go o dzieje Transylwanii.

Temat bardzo go ożywił. Kiedy opowiadał o dawnych czasach, o ludziach, a

szczególnie o wojnach, sprawiał wrażenie bezpośredniego uczestnika tamtych

wydarzeń. Wyjaśnił mi, że bojar dumę ze swojej ojczyzny i dumę ze swojego rodu

utożsamia z własną dumą, sławę swoich przodków z własną sławą, ich losy z własnym

losem. Gdy tylko napomknął o sobie i ojczyźnie, od razu używał liczby mnogiej,

niczym król. Chciałbym zapisać jego opowieść jak najdokładniej. Niczym w iluzjonie

przewijały się przede mną obrazy z historii tutejszego regionu. Hrabiego niezwykle

poruszyła własna opowieść. Długimi krokami przemierzał komnatę wzdłuż i wszerz,

szarpał swoje bujne wąsy, brał w rękę różne przedmioty, ściskając je w mocnych

dłoniach, jak gdyby chciał je rozgnieść.

- My, Szeklerzy, mamy się czym chwalić; w naszych żyłach płynie krew

dzielnych narodów, które walczyły jak lwy w imię przyszłego losu tej ziemi. To właśnie

tu, do tygla narodów europejskich, mężny szczep wniósł walecznego ducha, dajego mu

do kołyski przez Thora i Wodyna. Na terenach europejskich, azjatyckich i afrykańskich

wojownicy postępowali z takim okrucieństwem, że wszystkie narody uważały ich za

stada wilkołaków. A kiedy waleczny ten lud dotarł w te strony, zastał tu Hunów.

Hunowie także przewalali się przez kontynent jak burza - wymierające narody

twierdziły, że w żyłach Hunów płynie krew starych czarownic, wypędzonych ze Scytii,

gdzie parzyły się z diabłami. Nonsens! Który bowiem diabeł, albo która czarownica,

posiada tak potężną moc jak Attyla, praojciec naszego ludu!

Hrabia machnął ręką i kontynuował z zapałem:

- A zatem, czy można się dziwić, że waleczność jest podstawową cechą naszej

natury? Gdy do naszych granic zbliżali się Madziarzy, Lombardczycy, Awarowie,

Bułgarzy albo Turcy, pędziliśmy ich z powrotem. Nawet Arpad ze swoimi legionami

nie przeszedł przez nasze tereny. Pokonaliśmy wielu najeźdźców. Zwycięzcy

Madziarzy przez wieki całe uznawali Szeklerów za swoich krewnych, a nawet

powierzali nam strzeżenie granic z Turcją. Gdy tylko rozlegał się głos trąbki polowej,

jako pierwsi stawaliśmy pod królewskim sztandarem. A wtedy, kiedy i Wołosi, i

Węgrzy cofnęli się przed półksiężycem, jeden z naszych ziomków ze swoimi

oddziałami śmiało przekroczył Dunaj, bijąc Turków na ich własnym terenie. Wódz ten

nazywał się Dracula! To właśnie Dracula ustawicznie zagrzewał rodaków do walki, a ci

- również w czasach późniejszych - wciąż od nowa formowali szyki, przeprawiali się

background image

przez wielką rzekę i tłukli się z Turkiem. Ile razy Draculę stamtąd wyganiano, on

uparcie wracał. Wracał i wtedy, kiedy wybito mu wszystkich wojowników i tylko on

jeden uszedł z życiem. Wracał, bo wiedział, że tylko on może odnieść zwycięstwo. Po

bitwie pod Mohaczem wojownicy z rodu Draculów nie ulegli, walczyli dalej, ponieważ

nasz duch nie znosi niewoli. My, Szeklerzy, możemy się poszczycić tak chwalebną

historią, o jakiej ani Habsburgom, ani Romanowom, nawet się nie śni. Czasy wojenne

skończyły się. Nastąpił pokój haniebny. Krew teraz jest bardzo cenna, a sława narodów

wielkich duchów wydaje się być bajką.

Tak rozprawiał. Tymczasem zaczęło świtać. Wtedy dopiero poszliśmy się

położyć. (Notatnik ten niejednemu kojarzył się będzie z „Arabskimi Nocami”; tam i tu

wszystko przerywa pianie koguta).

12 maja

Zacznę od faktów - gołych, suchych faktów. Wczoraj wieczorem hrabia Dracula

wszedł do mojej komnaty z dużym pakietem pytań na tematy prawnicze. Musiałem

więc spędzić cały dzień nad książkami, jak gdybym powtarzał niedawny egzamin na

fakultecie. W pytaniach hrabiego zawarty był pewien charakterystyczny rys, dlatego

przedstawię dokładniej przebieg rozmowy.

Najpierw hrabia zapytał, czy w Anglii można mieć dwóch albo i więcej

przedstawicieli prawnych? Odpowiedziałem, że każdy może wynająć chociażby tuzin

prawników, ale że w zupełności wystarczy, jeżeli w sprawę zaangażuje się jeden

adwokat. Gdyby człowiek zbyt często zmieniał swoich przedstawicieli, działałby na

własną szkodę. Hrabia zdawał się rozumieć mój punkt widzenia i zadał następujące

pytanie: czy gdyby powierzyć jednemu adwokatowi finansowanie, a drugiemu

przeprawę statkiem morskim, wynikną z tego jakieś praktyczne problemy? Prosiłem o

bliższe wyjaśnienie. Wtedy hrabia powiedział:

- Podam panu taki przykład: nasz wspólny przyjaciel, pan Peter Hawkins, który

mieszka daleko od Londynu, w cieniu katedry exeterskiej, kupi dla mnie - za

pośrednictwem pańskiej szanownej osoby - dom w Londynie. W porządku. Pragnę

jednak w tym miejscu zaznaczyć w sposób jak najbardziej szczery, że dlatego nie

obrałem sobie przedstawiciela spośród londyńczyków, by moje życzenie nie kolidowało

z jakimś lokalnym interesem; człowiek stale mieszkający w Londynie mógłby mieć na

względzie interes swój, albo swoich przyjaciół. Dlatego zdecydowałem się na takiego

adwokata, który będzie bronił mojego interesu. A teraz, na przykład, gdybym chciał

background image

przeprawić jakiś towar powiedzmy do Newcastle, Durham, Harwich, albo Dover - czy

nie byłoby prościej, gdybym do tej sprawy wynajął adwokata bezpośrednio w

odpowiednim porcie?

Przyznałem, że tak być może, lecz dodałem, że prawnicy i tak najczęściej pracują

systemem agencji i jakikolwiek adwokat, poprzez przekazanie mu odpowiednich

instrukcji, spełni każde życzenie swojego klienta.

- Rozumiem - odrzekł hrabia. - Ale gdybym tam miał swojego adwokata,

mógłbym mu wydawać polecenia osobiście, prawda?

- Oczywiście - przytaknąłem. - W tej sposób często postępują handlowcy, którzy

niechętnie składają wszystkie swoje interesy na barki jednemu adwokatowi.

- Wspaniale! - zawołał hrabia i obsypał mnie pytaniami o formalności uwiązane z

wysyłką towarów i ewentualne trudności, których, których - jeśli się je przewidzi -

można ich uniknąć.

Wyjaśniłem mu wszystko najlepiej jak umiałem. Przy tej okazji zauważyłem, że z

hrabiego byłby całkiem niezły adwokat, myślał bowiem o każdym, najdrobniejszym

szczególe. Jak na człowieka, który nigdy nie był w Anglii i nie miał kontaktu z prawem,

jego wiadomości były zadziwiająco szerokie. Na zakończenie podparłem swoje

wywody odpowiednią literaturą. Kiedy skończyłem hrabia zmienił temat rozmowy.

- Czy pan już napisał list do naszego przyjaciela, Petera Hawkinsa, lub

kogokolwiek innego? - zapytał troskliwie.

Z przykrością mu wyznałem, że jeszcze nie, ponieważ nie widzę sposobu

wysłania stąd korespondencji.

- To niechże pan nie czeka, młody przyjacielu - rzekł, kładąc mi rękę na ramieniu.

- Proszę napisać do pana Hawkinsa i do kogo pan tylko zechce. Proszę łaskawie

zawiadomić adresatów swoich listów, że zostaje pan u mnie jeszcze przez miesiąc.

- Aż tak długo? - zdziwiłem się, a serce moje wypełnił niepokój.

- Takie jest moje życzenie, a pan nie może mi odmówić. Jako przedstawiciel

mojego przyjaciela, a pańskiego pracodawcy, przyjął pan na siebie obowiązek

spełnienia wszystkich moich życzeń i poleceń. Z pewnością nie wymagam od pana

więcej niż on, nieprawdaż?

Nie pozostawało mi nic innego, prócz biernego przytaknięcia. Istotnie,

wykonywałem przecież zadanie, powierzone mi przez pana Hawkinsa. Pilnowałem

zatem jego interesu, a nie swojego. Co więcej, upiorny wzrok hrabiego Draculi i całe

background image

jego zachowanie nie pozwalały mi ani na chwilę zapomnieć, że jestem tu w charakterze

więźnia, którego zdanie zupełnie się nie liczy.

Hrabia potraktował moją uległość jako swoje zwycięstwo i kontynuował głosem

nie znoszącym sprzeciwu:

- Muszę prosić, młody przyjacielu, żeby pan w swoich listach poruszał li tylko

sprawy służbowe. Pańskich przyjaciół wystarczająco ucieszy ogólne zdanie, że powodzi

mu się dobrze i zapowiedź rychłego powrotu do domu.

Podał mi trzy kartki papieru listowego i trzy koperty. Zauważyłem jego znaczący

uśmiech, którym dawał mi do zrozumienia, że powinienem uważać na każde słowo,

ponieważ i tam koje listy przeczyta. Postanowiłem napisać do pana Hawkinsa list

czysto służbowy, zaś prywatny dopiero przy nadarzającej się po temu okazji, w

tajemnicy. Wtedy spróbuję tak samo dyskretnie napisać i do Miny, ale stenograficznie,

co hrabiego z pewnością wyprowadzi z równowagi. Zabrałem się więc do

korespondencji. Po napisaniu dwu suchych listów zaczytałem się w jakiejś książce,

czekając aż hrabia skończy swoje. Skreślił on kilka krótkich listów, czerpiąc do nich

dane z książek leżących na stole. Gdy skończył moje listy dołączył do swoich, schował

przybory do pisania i wyszedł. Nachyliłem się nad stołem, chcąc zobaczyć, do kogo

hrabia pisze. Nie odczuwałem przy tym najmniejszych wyrzutów sumienia. W

zaistniałej sytuacji musiałem ratować się w każdy możliwy sposób.

Pierwszy list był adresowany do niejakiego Samuela F. Billingtona w Whitby,

Crescent nr 7; drugi do pana Lautnera, w Warnie; trzeci do firmy Coutts i spółka, w

Londynie; czwarty przeznaczony był dla banku Klopstock i Billrauth w Budapeszcie.

Drugi i czwarty nie były zapieczętowane. Już miałem w nie zajrzeć kiedy zauważyłem,

ż

e drzwi się uchylają. Szybko przyjąłem poprzednią pozycję i udawałem, że czytam.

Hrabia wszedł do biblioteki z jeszcze jednym listem w ręku. Sięgnął po koperty, nakleił

na nie znaczki i zwrócił się do mnie ze słowami:

- Ufam, że mi pan wybaczy, jeśli się oddalę - ale dziś wieczorem mam jeszcze

sporo obowiązków. Z pewnością niczego specjalnego pan nie potrzebuje.

Stojąc już w drzwiach zawahał się, po czym powiedział z naciskiem:

- Muszę pana ostrzec, i to bardzo poważnie, pod żadnym pozorem proszę nie

kłaść się do snu w innej części zamku. Jest to prastara posiadłość, różne rzeczy tu się

działy, mogłyby pana prześladować, powiedzmy, złe sny. proszę pamiętać o przestrodze

i mieć się na baczności! Gdy poczuje się pan senny, proszę udać się do swojej sypialni.

background image

Tylko tam może pan spokojnie i bezpiecznie odpocząć. W przeciwnym razie, no cóż -

wykonał gest, jakby umywał ręce.

Zrozumiałem go dobrze; czy jednak jakiś sen mógłby być straszniejszy od tych

okropnych, ponurych i tajemniczych sideł, które na mnie zastawiono, i w które - czułem

to - oplatały mnie coraz silniej.

Później

Po odejściu hrabiego udałem się do swojej sypialni. Zawiesiłem nad łóżkiem

krzyż - sądzę, że uchroni mnie przed koszmarnymi snami. Po chwili wyszedłem z mojej

izby i udałem się kamiennymi schodami do okien skierowanych na południe. Chociaż

lasy na horyzoncie były dla mnie obecnie niedostępne, jednak ich widok stanowił dla

mnie namiastkę wolności, w porównaniu z zacienionym ponurym podwórzem.

Ogromnie pragnąłem kilku łyków świeżego powietrza. Czułem, jak bardzo wyczerpują

mnie nocne rozmowy. Działają mi an nerwy. Boję się własnego cienia, ulegam

rozmaitym urojeniom, miewam halucynacje. Mam nieodparte wrażenie, że znajduję się

w zaklętym zamku, dosłownie i w przenośni.

Wychyliłem się z okna aż do pasa. Cała okolica widoczna była jak za dnia.

Zauroczony oglądałem skąpaną w poświacie księżyca scenerię. Nagle zauważyłem,

piętro niżej, z lewej strony, gdzie prawdopodobnie ma swoje pokoje hrabia, że coś się

poruszyło.

Zobaczyłem wystającą z okna głowę.

Nie widziałem twarzy, ale kształt szyi i znajome ruchy nie budziły żadnych

wątpliwości: to musiał być on. Ogarnęła mnie zgroza: przez okno wypełzła cała postać i

- głową w dół, w pelerynie przypominającej wielkie, czarne skrzydła - opuszczała się po

murze w głęboką otchłań.

Z początku nie wierzyłem własnym oczom. Przez chwilę myślałem, że uległem

dziwnemu złudzeniu optycznemu, wywołanemu w bladej poświacie księżyca grą

ś

wiateł i cieni. Im dłużej się jednak przypatrywałem, tym nabierałem mocniejszego

przekonania, że nie mogę się mylić. Wytężonym wzrokiem dostrzegałem bardzo

wyraźnie, jak szponiaste palce czepiają się każdego wystającego kawałka muru, jak

wbijają się w liczne szpary po odpadniętym tynku.

Hrabia Dracula, niczym wielka jaszczurka, osuwał się coraz to niżej.

background image

Na Boga! Cóż za człowiek, cóż to za stworzenie o ludzkich kształtach! Ogarnął

mnie okropny lęk; rosło potworne przerażenie - doznawałem paraliżującej myśli, iż nie

ma dla mnie ratunku.

Jestem osaczony przez zło, które boję się nawet nazwać...

15 maja

Ponownie widziałem hrabiego Draculę wychodzącego przez okno i pełzającego

po kamiennych murach zamku niby wielka jaszczurka. Opuścił się on kilkadziesiąt

metrów w dół i zniknął w jakiejś dziurze, czy oknie. Odległość od mojego punktu

obserwacyjnego była zbyt duża, a kąt zbyt ostry, bym mógł zobaczyć cokolwiek więcej.

Widziałem natomiast, że na pewno wyszedł z zamku i że oto nadarzyła mi się okazja na

dokładniejszą niż do tej pory penetrację ponurej budowli...

Wróciłem do swojej komnaty po latarnię i wyruszyłem na obchód, szarpiąc się po

drodze z kolejnymi drzwiami. Tak jak przypuszczałem, wszystkie były pozamykane, a

zamki przy nich stosunkowo nowe. Zszedłem kamiennymi schodami do głównego hallu

na parterze. Stwierdziłem, że ciężkie łańcuchy można z łatwością zdjąć, aliści brama

pozostała zamknięta.

Klucz do bramy - pomyślałem - znajduje się prawdopodobnie w komnacie

hrabiego; trzeba będzie sprawdzić. Obszedłem wszystkie dostępne klatki schodowe i

korytarze, mocując się z każdymi drzwiami. Wreszcie natrafiłem na jedne, które pod

naporem moich barków ustąpiły. Nie były bowiem zamknięte na klucz, nieco tylko

opadły na starych zawiasach i dlatego przy otwieraniu stawiały duży opór. Okna

komnaty wychodziły na zachód i na południe. Za nimi, po obu stronach, ciemniały

urwiska przerażająco strome i głębokie niczym piekielne otchłanie. Przez trapezowate

szybki okienne przenikało miękkie światło księżyca - oświetlało wyraźnie zakurzone,

dosyć współczesne meble. Latarnia nie była tu właściwie konieczna, ale cieszyłem się,

ż

e ją mam, gdyż bałem si otaczających mnie zewsząd ciemnych czeluści. Ponura

obecność murów zamczyska wywoływała w moim mózgu tak niemiłe skojarzenia, iż

stygło mi serce, a nerwy odmawiały posłuszeństwa. Wyjątkowo w tej komnacie czułem

się lepiej. Moją sypialnię, bibliotekę i jadalnię przez częstą w nich bytność hrabiego,

bez reszty znienawidziłem.

Usiadłem przy dębowym stoliczku, nad którym - kiedyś tam - pewnie pochylała

się jakaś piękność, w zadumaniu i z wypiekami na policzkach układając z serca płynące

liściki miłosne. Ja natomiast rozłożyłem się tu ze swoim notatnikiem i próbuję

background image

stenograficznie zapisać, co wydarzyło się od chwili, kiedy otworzyłem go po raz

ostatni.

Mamy dziewiętnasty wiek. Lecz - jeśli zmysły mnie nie mylą, a rozum nie

zawodzi - dawne stulecia tu i ówdzie utrzymują swoje władanie, a nasza współczesność

jeszcze długo nie będzie w stanie im go odebrać.

16 maja, rano

Niech Bóg mnie zachowa przy zdrowych zmysłach!

Moja jedyna nadzieja w tym, że mimo wszystko zdołam zachować niczym nie

zmącony umysł (jeżeli dotąd nie jestem wariatem!) - w przeciwnym razie już nic mi nie

pomoże. Jestem przekonany, że ze wszystkich otaczających mnie potworności, najmniej

obawiam się hrabiego Draculi. Jak to możliwe? Otóż na nim mogę jako tako polegać,

dopóty, dopóki służę jego zamiarom. Mój Boże! Muszę za wszelką cenę kierować się

rozsądkiem; innej drogi nie ma, gdyż naprawdę jestem bliski szaleństwa. Wiele rzeczy,

które - jak dotąd - wprowadzały mnie li tylko w zdumienie, zaczyna mi się jawić w

zupełnie innym świetle. Przekonałem się, że hrabia, udzielając mi ostrzeżenia, miał po

stokroć rację!

Wczoraj, gdy zakończyłem notatki i z zadowoleniem chowałem do kieszeni

brulion i przybory do pisania, opanowała mnie okropna senność. Wprawdzie

pamiętałem dokładnie dziwne ostrzeżenie hrabiego, ale postanowiłem je zlekceważyć.

Sama myśl o buncie sprawiała mi przyjemność, a dokonanie - rozkosz. Dlaczego

miałbym wracać do swojej sypialni, skoro zupełnie dobrze mogę się wyspać tu, w tej

komnacie, w której zapewne przesiadywały i pośpiewywały dawne mieszkanki zamku,

gdzie samotne żony tęskniły do swoich mężów, wezwanych w pole przez

bezwzględnego boga wojny.

Położyłem się na zakurzonej kanapie i powoli zasypiałem. Chciałbym wierzyć, że

zasnąłem na dobre, że wszystko należało do złego snu, ale mam uzasadnione obawy, że

co nastąpiło działo się na jawie i rzeczywiście miało miejsce.

Opiszę to:

W półśnie odniosłem nagle dziwne wrażenie, że nie jestem sam, chociaż w

komnacie niby nic się nie zmieniło: na podłodze pokrytej grubą warstwą wieloletniego

kurzu odznaczały się tylko moje ślady, oświetlone blaskiem księżyca. Odruchowo

podniosłem wzrok nieco wyżej i... zobaczyłem stojące nad moją kanapą trzy młode

koniety - sądząc po strojach - szlachcianki. W pierwszej chwili myślałem, że śnię,

background image

ponieważ - chociaż blask księżyca był bardzo jasny - ich ciała nie rzucały żadnego

cienia. Wpatrując się we mnie szeptały coś między sobą. Dwie z nich miały długie,

kruczoczarne włosy, orle nosy, jak hrabia i duże oczy czerwonawo połyskujące w

blasku księżyca. Trzecia była blondynką o oczach lśniących niczym jasne szafiry.

Wszystkie trzy szczerzyły do mnie błyszczące, białe i ostre zęby. Zęby niczym perły

jaśniały zza pełnych, rubinowych warg, rozchylonych w jak gdyby namiętnym

półuśmiechu. Ogarnęła mnie śmiertelna zgroza, ale jednocześnie i dziwne pragnienie -

ba, dzika żądza! Chryste Panie! Przecież ja pragnąłem, żeby mnie tymi rubinowymi,

pożądliwymi ustami całowały! Wiem, że nie powinienem tych słów zapisywać,

ponieważ któregoś dnia mój notatnik pewnie wpadnie w ręce Miny i to moje wyznanie

sprawi jej ból - ale taka jest prawda. Kobiety znów zaczęły między sobą coś szeptać, po

czym wybuchły srebrzystym śmiechem, brzmiał on jednakowoż zimno, trupio.

Blondynka kokieteryjnie przeczyła ruchem głowy, podczas gdy pozostałe dwie

niewiasty usilnie ją do czegoś namawiały. W końcu jedna z nich zawołała zachęcająco:

- No, idź! Jesteś pierwsza, masz prawo zacząć, a my będziemy po tobie.

Druga czarnulka zachichotała:

- Jest młody i silny. Wystarczy mu całusów dla nas wszystkich.

Leżałem bez ruchu. Nie mogłem wydobyć z siebie głosu, by zapytać kim są i skąd

się wzięły? Przeszywałem je wzrokiem, czując ogarniającą mnie falę gorąca, błogiego

preludium do oczekującej mnie niepohamowanej rozkoszy. Blondynka pochyliła się nad

moją twarzą, czułem jej oddech. Bałem się szerzej otworzyć powieki, ale i bez tego

widziałem wszystko. Blondyna uklękła, wprost połykając mnie oczami. Emanujące z

nich pożądanie wzbudziły we mnie naprzemian rozkosz i odrazę. Zbliżyła usta do mojej

twarzy, oblizując wargi niczym zwierzę. Na ustach i na języku perliła się gęsta,

spieniona ślina. Pochylała swoją twarz coraz niżej, bliżej... swoich ust nie kierowała

jednak ku moim, lecz zbliżała je coraz bardziej do szyi! Poczułem jej gorący oddech,

raptem ostre zęby dotknęły mojej tętnicy szyjnej. Zacisnąłem powieki i z walącym jak

młot sercem czekałem, co będzie dalej... Ogarnęło mnie trudne do określenia uczucie...

I w tym momencie stanął nade mną hrabia. Nie posiadał się z e złości, wściekle

wykrzywiał twarz, a jego oczy miotały błyskawice. Zobaczyłem, jak jedną ręką chwycił

blondynkę za delikatny kark, drugą podniósł ją na nogi i cisnął w kąt. Potem zabrał się

do obu czarnul, odrzucając je na boki. Wykonał przy tym gest, którego użył odpędzając

wilki. W jego oczach pojawiły się czerwone błyski, gdy surowo karcił nieznane mi

kobiety:

background image

- Zabroniłem wam go dotykać! Zabroniłem wam nawet na niego spojrzeć! Wy

jędze przeklęte! Precz, co, jazda stąd! Ten człowiek należy do mnie! Jeszcze raz was

przyłapię, a zobaczycie, co z wami zrobię, niewdzięcznice!

Blondynka uśmiechnęła się bezczelnie i zawołała:

- Tyś nigdy nie kochał! Tyś nigdy nie kochał!

Dołączyły do niej dwie pozostałe i śmiejąc się upiornie zgłaszały jakieś pretensje.

Był to istny sabat czarownic.

Wtedy hrabia Dracula złożył im straszną, złowróżbną dla mnie obietnicę:

- Przyrzekam, że kiedy nim się nasycę, pozwolę wam zacałować go na śmierć. A

teraz precz! Już was tu nie ma! Muszę go obudzić!

- A na dzisiejszy wieczór nic nie dostaniemy? - zapytała jedna. Wskazała na

leżący na podłodze wór, w którym się coś poruszało. Hrabia skinął głową

przyzwalająco. Kobieta jednym susem doskoczyła do worka i zajrzała do jego wnętrza.

Jeżeli słuch mnie nie mylił usłyszałem słabe szlochanie, jakby na wpół uduszonego

dziecka. Pozostałe dwie zjawy doskoczyły do tej pierwszej i chichocząc grzebały w

worku. Nagle wszystkie trzy zniknęły, a razem z nimi tajemniczy wór. Dziwne, ale w

tamtej części komnaty nie było żadnych drzwi, a przecież obok mnie przechodziły!

Jakby po prostu rozpłynęły się w świetle księżyca. Moje nerwy nie wytrzymały.

Zemdlałem...

background image

Rozdział 4

Notatnik Jonathana Harkera (ciąg dalszy)

Obudziłem się w swoim łóżku. Jeżeli nie śniłem, to moich przenosin mógł

dokonać tylko hrabia. Szukałem dowodów tego, ale wyniki nie były jednoznaczne.

Znalazłem kilka mało istotnych faktów: inaczej niż zwykle ułożone ubranie, nie

nakręcony zegarek, chociaż przed snem zawsze go nakręcałem. Takie drobnostki mogły

równie dobrze świadczyć o moim roztargnieniu. Muszę zatem zaczekać na

potwierdzenie prawdy o ubiegłej nocy. Jeżeli przyjąć, iż przeniósł mnie tu, a następnie

rozebrał do snu hrabia, całe szczęście, że nie ma on w zwyczaju grzebać ludziom po

kieszeniach. Bo gdyby znalazł mój notatnik, z pewnością by mi go zarekwirował, a

może i zniszczył. Sypialnia którą zajmowałem, dotąd pełna strachu, teraz wydawała się

być bezpiecznym azylem - cóż bowiem może być straszniejsze od zjaw, chcących z

człowieka wyssać krew.

18 maja

Poszedłem obejrzeć ową zagadkową komnatę za dnia, by ostatecznie

rozszyfrować dręczącą mnie zagadkę. Lecz nic z tego nie wyszło, gdyż drzwi były

zamknięte na klucz. Obawiam się jednak, że to nie był sen. Postanowiłem dostosować

swoje postępowanie do zaistniałej sytuacji i działać zgodnie z instynktem

samozachowawczym.

19 maja

Jestem w klatce!

Wczoraj wieczorem hrabia poprosił mnie uprzejmie, żebym napisał trzy listy: w

jednym mam zawiadomić, że swoje zadanie już wykonałem i wkrótce wracam do

domu; w drugim mam podać, że już opuściłem zamek i dotarłem do Bystrzycy; w

trzecim mam donieść o wyjeździe z Transylwanii w kierunku Londynu. Moja odmowa

nie miałaby sensu - narażać się na gniew hrabiego i wzbudzać jego podejrzenia, jakżeż

dla mnie niebezpieczne. Przecież hrabia Dracula musi być świadom tego, iż wiem

wystarczająco dużo, by go zdemaskować - zapewne już obmyśla sposób zadania mi

ś

mierci. Jedyną szansą jest gra na zwłokę i spokojne szukanie możliwości wydostania

się z opresji. A nuż nadarzy się okazja wydostania się z jego szponów.

background image

Kiedy przytaknąłem skinieniem głowy, hrabia wyjaśnił mi sens swojej prośby: w

okolicy niewiele jest urzędów pocztowych, ponadto działają opieszale, tymczasem on,

udzielając mi gościny, nie może dopuścić, aby z braku wieści ode mnie, moich bliskich

dręczył jakikolwiek niepokój. Dodał jeszcze, że moje listy złoży w Bystrzycy i zadba o

to, żeby odsyłano zawsze ten aktualny.

Udawałem zrozumienie dla jego troski, zagadnąłem tylko, jak te listy datować.

Hrabia zastanowił się i rzekł:

- Pierwszy powinien nosić datę dwunastego czerwca, drugi dziewiętnastego, a

trzeci dwudziestego dziewiątego.

Dowiedziałem się zatem, ile mi życia pozostało. Boże! Miej mnie w swojej

opiece!

28 maja

Sądziłem, że wreszcie nadarzyła mi się okazja do wysłania sekretnych listów. Do

zamku przybyła grupa Cyganów. W tej części świata żyje ich wielu, na Węgrzech i w

Transylwanii kilkadziesiąt tysięcy, albo i więcej. Prawie wszyscy oni lawirują na

pograniczu prawa, albo i poza nim. Cyganie zwykle trzymają się jakiegoś bogatego

szlachcica lub bojara, a niektórzy nawet przywłaszczają sobie jego nazwisko. Odważni

bywają tylko w dużej grupie. Są bezbożni, tkwią po uszy w przesądach, między sobą

rozmawiają wyłącznie własnym językiem.

Postanowiłem skorzystać z ich wizyty i wysłać w świat prawdziwą informację o

moim położeniu. Błyskawicznie napisałem dwa listy: do Miny stenograficznie,

natomiast do pana Hawkinsa normalnie, lecz tylko tyle, żeby się skontaktował z Miną.

Opisując Minie swoją sytuację unikałem dramatycznych szczegółów, które by ją

ś

miertelnie przeraziły. Gdyby nawet hrabia te listy przechwycił, nic z nich by nie

zrozumiał!

Podszedłem do okna i próbowałem nawiązać z Cyganami bliższy kontakt.

Zauważyli mnie, zdjęli kapelusze, kłaniali się i wykonywali w moim kierunku jakieś

gesty, których znaczenia nie rozumiałem tak samo, jak ich języka. Rzuciłem przez

zakratowane okno kilka monet, w ślad za nimi poszybowały oba listy. Rozpaczliwie

gestykulując dawałem Cyganom do zrozumienia, żeby oddali listy na pocztę.

Wyglądający na przywódcę zgrabnie złapał je w locie, przycisnął do serca, wykonał

ukłon, po czym schował oba listy pod czapkę.

background image

Więcej uczynić nie mogłem. Potem udałem się do biblioteki i zająłem się

czytaniem.

Po pewnym czasie pojawił się hrabia. Usiadł przy mnie, wyjął z kieszeni oba moje

listy i powiedział znacząco:

- Odebrałem Cyganom te oto listy. Nie mam pojęcia, jak weszli w ich posiadanie.

Proszę spojrzeć, jeden jest pisany przez pana, a zaadresowany do mojego przyjaciela,

Petera Hawkinsa. Ten drugi zaś - hrabia przybrał marsową minę, a gdy spoglądał na

stenograficzne znaki oczy iskrzyły mu się nienawistnym błyskiem - ten jest jakimś

paskudztwem. Ufam, że ten rebus nas nie dotyczy, inaczej trzeba by to uznać za

nadużycie przyjaźni i gościnności.

Z zimną krwią stenogram wraz z kopertą przysunął do płomienia lampy, zaczekał

aż papier zamienił się w popiół, a potem kontynuował:

- List do pana Hawkinsa oczywiście wyślę, ponieważ pańska korespondencja jest

dla mnie - tu głośno przełknął ślinę - świętą. Proszę tylko o wybaczenie, w

roztargnieniu rozerwałem kopertę. Proszę inną, czystą, niechaj pan wypisze adres.

Zrobiłem, o co prosił i list mu zwróciłem. Gdy wychodził, przekręcił klucz w

zamku. Opadłem na kanapę i zasnąłem.

Po około dwóch godzinach obudziło mnie wejście hrabiego. Odnosił się do mnie

bardzo uprzejmie, ze zrozumieniem pokiwał głową i powiedział troskliwie:

- Zmordowany pan jest przyjacielu. Proszę iść do siebie, położyć się i dobrze

wyspać. Dziś wieczorem nie będę mógł panu towarzyszyć, gdyż mam wiele zajęć.

Udałem się do swojej sypialni. To dziwne, ale tej nocy nic mi się nie śniło. Nawet

rozpacz trafia niekiedy na martwą falę.

31 maja

Rano, ledwie otworzyłem oczy, wpadłem na pomysł, by zawsze nosić w kieszeni

kilka kopert i papier listowy. Tak na wszelki wypadek, gdyby nadarzyła się jakaś okazja

do wysłania nielegalnej wiadomości. Czekała mnie nowa niespodzianka! Z walizy

podróżnej zniknęły wszystkie papiery - nawet notatki z rozkładu jazdy pociągów.

Musiałem na chwilę przysiąść, by zebrać myśli. Potem dokładnie przejrzałem swoje

bagaże oraz szafę, w której miałem złożoną odzież. Ubranie, w którym przyjechałem,

płaszcz i peleryna także zniknęły bez śladu.

Widocznie hrabia knuje jakiś diabelski plan...

background image

17 czerwca

Słońce stało już wysoko, gdy obudziło mnie trzaskanie z batów i tętent kopyt.

Rzuciłem się ku oknu i zobaczyłem wjeżdżające na dziedziniec dwa duże wozy

drabiniaste, każdy zaprzężony w ósemkę rosłych koni pociągowych. Obok zaprzęgów

uwijali się Słowacy w szerokich kapeluszach, brudnych kożuchach, w wysokich butach

z cholewami, przepasani charakterystycznymi rzemieniami, nabijanymi mosiężnymi

ć

wiekami. Wozacy pokrzykiwali i okładali konie długimi batami.

Oto szansa jedna na tysiąc!

Dopadłem drzwi, chcąc zbiec na dół i uciec przez otwartą bramę. Nie doceniłem

jednak przebiegłości hrabiego. Przewidział on i taką okoliczność. Byłem zamknięty na

klucz.

Wróciłem do okna i zacząłem do tych ludzi rozpaczliwie krzyczeć. Patrzyli na

mnie zdumieni, potem adresowali w moim kierunku jakieś znaki, gesty. Wtem

wynurzył się skądś znajomy mi już przywódca Cyganów, coś do Słowaków zagadał i

wszyscy gromko się roześmiali. Od tej chwili moje nawoływania nie robiły na nich

ż

adnego wrażenia, przestali mnie dostrzegać i zajmowali się swoją robotą. Zdejmowali

z wozów duże skrzynie, mające z obu stron uchwyty z grubych sznurów. Sądząc po

odgłosach skrzynie były puste. Składali je pod murem. Gdy skończyli Cygan wręczył

im kilka srebrnych monet - splunęli na nie - na szczęście, i zaraz wskoczyli na wozy. Po

chwili trzask batów ucichł gdzieś w dolinie.

24 czerwca, nad ranem

Wczoraj wieczorem hrabia pożegnał mnie wcześniej niż zwykle i udał się do

siebie. Odczekałem chwilę, po czym pobiegłem krętymi schodami do „mojego” okna,

wychodzącego na południe. Spodziewałem się zobaczyć coś nowego, ponieważ ostatnio

działy się w zamku dziwne rzeczy i panował ożywiony ruch. Cyganie jeździli w tę i z

powrotem, od czasu do czasu dobiegał mnie stukot czekanów i pobrzękiwanie szpadli.

Zdaje się, że następowało urzeczywistnianie jakiegoś diabelskiego planu.

Już od pół godziny stałem w oknie, lecz w moim polu widzenia nie działo się nic

nadzwyczajnego. W końcu jednak w oknie hrabiego coś się poruszyło. Po chwili

wynurzyła się z niego postać mojego ciemiężyciela. Jakie było moje zdziwienie, gdy

zobaczyłem, że hrabia ma na sobie moje ubranie, w którym tu przybyłem. Przez plecy

miał przewieszony ów straszliwy wór, o który pamiętnej nocy szarpały się trzy

koszmarne kobiety. Mój klient - pomyślałem z wisielczym humorem - niewątpliwie

background image

udaje się na łów, i to jeszcze w moim ubraniu. A zatem przygotował następną chytrą

sztuczkę: chce stworzyć dowody, że widziano mnie tu i ówdzie, w miejscowościach

wymienionych w listach, jakie napisałem pod przymusem. Ach więc po to ta cała

maskarada - dla stworzenia odpowiednich pozorów. Co gorsza - myślałem - jeżeli

hrabia Dracula zrobi jakieś świństwo, okoliczni mieszkańcy gotowi przypisać to mnie!

Ogarnia mnie dreszcz kiedy myślę, ile zła zdolny jest wywołać Dracula, podczas

gdy siedzę jak więzień i w przeciwieństwie do prawdziwego przestępcy nie korzystam z

ochrony, jaką daje prawo.

Byłem zdecydowany tkwić w oknie aż do powrotu hrabiego. Pogrążyłem się w

myślach i czekałem. Znagla zobaczyłem na tle nieba wirujący i połyskujący w świetle

księżyca obłok drobnego pyłku. Obok lśnił wszystkimi kolorami tęczy, unosił się i

opadał, rozdzielał się na kilka mniejszych części, to znów łączył się w całość.

Urzekające zjawisko. Napawało mnie jakimś wewnętrznym spokojem, wprowadzało w

pogodny nastrój. Usadowiłem się w oknie jak najwygodniej i z przyjemnością

obserwowałem niecodzienne harce światła.

Raptem, gdzieś z doliny, odezwało się przeciągłe, żałosne psie wycie. Przeszył

mnie dreszcz. Wycie wzmagało się, sprawiało moim uszom wprost fizyczny ból,

wwiercało się w mózg, podczas gdy - zależnie od jego intonacji i intensywności - obłok

dziwnego pyłu zdawał się poruszać w takt psiego koncertu, tańcząc to wolniej, to

szybciej, zmieniając swoją długość, szerokość, wysokość i tworząc cudaczne

konfiguracje. Czułem się jak zahipnotyzowany. Wtem obłok rozdzielił się na trzy

kawałki, a każdy z nich z wolna przybierał kształt jednej z owych kobiecych zjaw,

którym - wcześniej czy później, zgodnie z wolą hrabiego - mam zostać rzucony na

pożarcie. Krzyknąłem i rzuciłem się do ucieczki. Lotem błyskawicy pokonałem i

rzuciłem się do ucieczki. Lotem błyskawicy pokonałem odległość dzielącą mnie od

bezpiecznego zacisza mojej sypialni. Tu nie docierało światło księżyca, tylko płomień

lampy tańczył wesoło, rzucając na ściany miękkie cienie.

Minęły dwie godziny, gdy usłyszałem dochodzący od strony komnaty hrabiego

dziki zgiełk, jakieś popiskiwania i śmiechy, oraz - o zgrozo - cienkie, przenikające do

szpiku kości, dziecięce kwilenie. Po chwili wszystko ucichło. Z walącym jak dzwon

sercem rzuciłem się do drzwi... Zamknięte od zewnątrz! O Boże, znów byłem li tylko

więźniem! Bezsilnie usiadłem na łóżku, chowając rozpaloną twarz w chłodnych

dłoniach.

background image

Z odrętwienia wyrwał mnie dochodzący od strony podwórza rozpaczliwy krzyk.

Podszedłem do zakratowanego okna i zobaczyłem stojącą przed bramą wieśniaczkę.

Była cała roztrzęsiona. Jedną rękę trzymała na sercu, jakby ją skrajnie wyczerpał długi

bieg. Gdy zobaczyła moją twarz zawołała błagalnie, ale i groźnie:

- Potworze! Oddaj moje dziecko!

Rzuciła się na kolana, uniosła ręce w górę i wciąż powtarzała jedno i to samo:

- Potworze! Oddaj moje dziecko!

Wyrywała sobie włosy z głowy, pięściami waliła się w piersi, bliska postradania

zmysłów. Słyszałem uderzenia gołych pięści w mocną bramę. Serce mi pękało, ale nic

nie mogłem zrobić.

Wysoko, skądś z wieży, zabrzmiał donośnie metalowy, ostry głos hrabiego. Ze

wszystkich stron - jakby w odpowiedzi - odezwały się wilki. W mgnieniu oka zaroiło

się od bestii na przedmurzu zamku. Przystanęły na chwilę, zawyły, potem rzuciły się ku

bramie i... głos wieśniaczki umilkł. Umilkł na wieki. Niebawem wilki merdając

ogonami i oblizując długimi jęzorami zakrwawione pyski, odchodziły gdzieś w

niezbadaną dal.

Nawet nie pożałowałem nieszczęsnej kobiety. Dobrze wiedziałem, co spotkało jej

dziecinę. Może to i lepiej, że zginęła, zanim dowiedziała się prawdy.

Co stanie się ze mną? Co robić? Jak tu wymknąć się z okropnej niewoli nocy,

ciemności i zgrozy?

25 czerwca, rano

Nikt, kto nie został poddany podobnym do moich nocnym torturom, nie zrozumie

nigdy, jakim błogosławieństwem jest ranek. Ledwie się rozwidniło, opadł ze mnie

wszystek strach. To tak, jak gdyby moje obawy i trwogi utkane zostały ze szronu, który

topnieje już w pierwszych promieniach porannego słońca.

Muszę się wreszcie zdecydować na jakiś czyn. Dwa z moich upozorowanych

przez hrabiego listów, mających niewątpliwie zadanie zatarcia po mnie wszelkich

ś

ladów, być może już wysłano. Nie mogę się bez przerwy wyłącznie zadręczać. Muszę

coś przedsięwziąć!

Niebezpieczeństwo i strach czyhają na mnie zawsze w nocy. Za białego dnia nie

widziałem hrabiego ani razu. Być może śpi, gdy inni czuwają, być może czuwa, gdy

inni śpią. Gdyby tak dostać się do jego komnaty! Ale ona jest bez przerwy zamknięta.

Wstęp wzbroniony - i kwita... A gdyby zdobyć się na odwagę i zastosować jego

background image

karkołomny sposób wychodzenia na spacer? Jeżeli on może łazić po murach, to może i

mnie się uda... Pewnie, że to szalony pomysł, ale innej drogi nie widzę. Muszę wejść do

jego pokoju przez okno! W najgorszym wypadku runę w dół i stracę życie, które i tak

wisi na włosku.

Jeżeli mi się nie uda, to żegnaj, Mino!

Ż

egnajcie wszyscy.

Tego samego dnia, później

Podjąłem ową próbę, a teraz - dzięki Bogu - znów siedzę w bezpiecznym zaciszu

swojej sypialni. Muszę opisać każdy szczegół mej próby.

Z okna wychodzącego na południe opuściłem się na wąski kamienny gzyms,

który po tej stronie biegł wzdłuż całego muru.

Zdjąłem buty i, dosłownie przyklejony do ściany, rozpocząłem desperacką

wędrówkę. Tylko raz spojrzałem w dół, by się przekonać, czy aby na pewno

wytrzymam ten okropny widok niesamowitej głębi pode mną. Od razu przeszła mi chęć

spojrzenia w otchłań po raz drugi. Dobrze zapamiętałem, którędy powinienem się

posuwać i jaką odległość muszę pokonać, żeby znaleźć się przy oknie, przez które w

sposób tak niecodzienny opuszczał zamek hrabia Dracula. Nie odczuwałem zawrotów

głowy - byłem tylko mocno podekscytowany. po kilku próbach, ciągnących się w jak

wieczność, osiągnąłem obramowanie upragnionego okna. Nacisnąłem rany - jedno

skrzydło otworzyło się do wewnątrz, a ja - z duszą na ramieniu i nogami naprzód -

wsunąłem się do pokoju. Był ponury, wyposażony raczej skąpo, jak wszystkie izby od

strony południowej; gdzie spojrzeć ścieliły się grube warstwy kurzu.

Szukałem klucza, ale nigdzie go nie znalazłem. W jednym kącie spostrzegłem

kupkę złota - rzymskie, angielskie, austriackie, węgierskie i tureckie monety, każda z

nich miała przynajmniej ze trzysta lat. Zauważyłem tu także złote łańcuszki i stare

klejnoty, wysadzane drogimi kamieniami. W pobliżu jednego z narożników odkryłem

okazałe drzwi. A ponieważ nigdzie nie znalazłem klucza do bramy głównej, który

stanowił przedmiot moich poszukiwań, postanowiłem odważnie brnąć dalej, w nadziei

znalezienia jakiegoś innego wyjścia.

Nacisnąłem klamkę. Drzwi były otwarte. Za nimi znajdował się mroczny,

kamienny korytarz, prowadzący do krętych schodów. Schodząc w dół ostrożnie

stawiałem stopy, bowiem mrok rozjaśniały li tylko skąpe promienie światła dziennego,

wpadające przez szczeliny w murze. Pod schodami znajdował się tajemniczy korytarz

background image

na kształt tunelu. Wydobywał się stamtąd nieznośny, trupi zapach, pomieszany z

zapachem świeżo spulchnionej ziemi. W miarę jak posuwałem się korytarzem zapach

stawał się coraz bardziej intensywny, bardziej przygnębiający, przyprawiający o

mdłości. W końcu natknąłem się na masywne, lecz lekko uchylone drzwi, i znalazłem

się w starej, na wpół rozwalonej kaplicy, która najwidoczniej spełniała funkcję krypty.

Dach jej świecił dziurami, a ziemia była wszędzie świeżo przekopana. Część ziemi

znajdowała się w dużych, drewnianych skrzyniach, przywiezionych przez Słowaków.

W pobliżu nie było nikogo, więc dokładnie zbadałem każdą piędź ziemi. W dwóch

miejscach krypty odnalazłem zejścia do podziemi. Zszedłem do katakumb. W pierwszej

i drugiej wnęce znalazłem tylko jakieś poniewierające się stare trumny i kupę kurzu,

natomiast w trzeciej... Tu stało chyba z pięćdziesiąt trumien i różnych skrzyń. W jednej

z nich leżał hrabia Dracula! Trudno określić, czy leży martwy, czy tylko śpi. Jego oczy

były otwarte, kamienne, ale nie trupio szklane; jego twarz - pomimo kredowej bladości

- emanowała życiem, a jego usta jak zawsze rysowały się ostrą czerwienią. Tyle, że

wcale się nie poruszał, nie oddychał, jak gdyby zatrzymało mu się serce. Nachyliłem

się, chcąc odkryć jakikolwiek znak życia, lecz daremnie. Tuż obok skrzyni, w której

spoczywał hrabia, leżało przedziurawione jej wieko.

Przyszło mi do głowy, że klucz do bramy hrabia może mieć przy sobie. Ledwie

jednak zacząłem przeszukiwać jego kieszenie zatrzymałem się pod wpływem

nienawistnego spojrzenia, jakim przeszył mnie Dracula. Wolałem wycofać się w

pośpiechu. Wróciłem tą samą drogą, którą tu dotarłem. Zdyszany rzuciłem się na łóżko i

intensywnie myślałem...

29 czerwca

Dzień dzisiejszy nosi datę trzeciego i ostatniego z moich upozorowanych listów.

Hrabia dostosowuje się do dat niebywale aktualnie, bowiem raz jeszcze widziałem go

wychodzącego, czy raczej wypełzającego w moim ubraniu. Zawsze wtedy, kiedy widzę

Draculę ześlizgującego się po murze, marzę o strzelbie, albo o innej śmiercionośnej

broni, dzięki której mógłbym usunąć go z tego świata. Obawiam się jednak, że żadna

ludzka broń na nic się tu nie zda.

Kiedy hrabia opuści zamek, ja - zrezygnowawszy z wyglądania przez południowe

okno - zaszyłem się w bibliotece. Czytając czułem jak kleją mi się oczy, nie wiedzieć

kiedy zasnąłem. Obudził mnie dopiero hrabia. Położył mi rękę na ramieniu, a kiedy

otworzyłem oczy, oświadczył:

background image

- Jutro musimy się rozstać, przyjacielu. Pan wróci do swojej ukochanej Anglii, a

ja do swojej pracy. Chyba już nigdy się nie zobaczymy. Pański list wysłałem. Jutro nie

będzie mnie w zamku, ale wszystko przygotowałem. Rano przyjdzie kilku Słowaków i

Cyganów, mają tu coś do zrobienia. Po ich odejściu mój kocz odstawi pana na przełęcz

Borsza. Tam się pan przesiądzie do dyliżansu z Bukowiny do Bystrzycy. Może to z

mojej strony zbytni optymizm, ale ufam, że jeszcze kiedyś będę miał okazję gościć pana

na zamku Draculów.

Nie bardzo mu dowierzałem. Chcąc się przekonać o szczerości jego słów,

zapytałem:

- Czy nie mógłbym wyjechać jeszcze dziś wieczorem?

- Nie ma na miejscu ani woźnicy, ani kocza, mój drogi.

- Mogę iść nawet piechotą, hrabio, byle zaraz - powiedziałem możliwie

przekonująco.

Uśmiechnął się tak, jak gdyby znów knuł coś podłego.

- A pański bagaż?

- To nic pilnego - odrzekłem spokojnie. - Za parę dni przyślę po niego umyślnego.

Hrabia wstał i powiedział pojednawczo:

- Wy, Anglicy, macie przysłowie, które i mnie jest bliskie, my, bojarzy, często

kierujemy się jego duchem: „Przychodzącego powitaj, odchodzącego ponaglaj”. Pan

raczy pójść za mną, drogi przyjacielu. Wiem, jak cenny jest pański czas. Proszę za mną.

Wziąłem w rękę lampę i z powagą schodził do głównego holu. W pół drogi się

zatrzymał, odwrócił się do mnie i powiedział:

- Słyszy pan?

Gdzieś w pobliży wyły wilki. Te bestie reagują na jego uniesioną w górę dłoń, jak

orkiestra na batutę dyrygenta. Umilkły tak nagle, jak nagle się odezwały. Doszliśmy do

głównej bramy. Hrabia zdjął żelazne zasuwy, odpiął ciężkie łańcuchy i uchylił bramę.

Ku mojemu zaskoczeniu, brama nie była zamknięta. Szybko zrobiłem pierwszy

krok ku wolności i jeszcze szybciej - cofnąłem się z powrotem. Za bramą czekało

bowiem na mnie mnóstwo rozwartych paszcz i łap uzbrojonych w potężne pazury,

iskrzące ślepia wilków i najeżone grzbiety świadczyły o ich gotowości do ataku i

wieczornej uczty. Zrozumiałem, że każda walka z hrabią jest z góry przegrana. A on

stał jak posąg i przyglądał mi się beznamiętnie. Wiedział, jaką podejmę decyzję.

background image

- Proszę zamknąć bramę! - zawołałem, chowając się za plecami hrabiego. Bałem

się, by nie rzucił mnie wilkom na pożarcie... I to na moje własne życzenie! - Wolę

zaczekać do rana!

Hrabia zatrzasnął uchylone skrzydło bramy, założył zasuwy i łańcuchy. W

milczeniu wracaliśmy na górę. Udałem się bezpośrednio do mojej sypialni. Właśnie

miałem się położyć, gdy usłyszałem pod moimi drzwiami jakieś głosy. Jeden z nich

należał do hrabiego:

- Odejdźcie stąd! Wróćcie do siebie! Wasz czas jeszcze nie nadszedł.

Cierpliwości. Jutro wieczorem. Jutro wieczorem będzie należał do was!

Rozległ się upiorny śmiech. Doprowadzony do wściekłości szarpnąłem klamką i

ostro otworzyłem drzwi. Za nimi stały trzy znajome, straszne kobiety. Z ich oczu biła

namiętność, oblizywały wargi. Rzuciłem im w twarz jakieś wulgarne przekleństwo,

wiedźmy się roześmiały i rozpłynęły w powietrzu. Pozostałą po nich lekką mgiełkę

wchłonął kamienny mur. Okropność! I jak tu walczyć z monstrualnymi mieszkańcami

straszego zamku, kiedy dosłownie przepływają między palcami...

Powróciłem do swojego łóżka i padłem przy nim na kolana. Pozostał mi tylko

jeden dzień.

A zatem jutro...

30 czerwca, rano

Być może pisane teraz słowa będą ostatnim zapisem w moim notatniku.

Spałem aż do świtu. Pianie kogutów dodało mi pewności siebie. Otworzyłem

drzwi i zbiegłem w dół, do głównego lochu. Wieczorem zauważyłem, że brama nie była

zamknięta; może uda mi się uciec. Ręce mi drżały, kiedy zdejmowałem łańcuchy i

wyjmowałem z uchwytów potężne zasuwy. Lecz brama ani drgnęła. Wpadłem w czarną

rozpacz. Muszę odnaleźć klucz. Wiedziałem, gdzie należy go szukać, ale to wymagało

powtórzenia karkołomnej eskapady. Nawet gdyby mnie hrabia podczas tej próby

przyłapał i zabił, to śmierć nie może być gorsza od tej ciągłej niepewności i

nieustannego strachu.

Do komnaty hrabiego przedostałem się tak samo, jak poprzednim razem. I tym

razem nikogo w niej nie było. W kącie leżało kilka garści złota, ale klucza nie

znalazłem nigdzie! Krętymi schodami zszedłem do kaplicy. Domyślałem się, gdzie

znajdę poszukiwanego potwora.

background image

Skrzynia znajdowała się w tym samym miejscu, tuż przy ścianie. Wieko leżało na

niej luźno, wystawało z niego kilka gwoździ, które wystarczyło li tylko zatłuc.

Wiedziałem, że chcąc znaleźć klucz, muszę przeszukać całe ciało. Uniosłem pokrywę i

oparłem ją o ścianę. Widok wnętrza skrzyni wstrząsnął mną do głębi. Leżący w niej

hrabia Dracula jakby odmłodniał, siwizna sczerniała, lica miał pełne, a skórę różową.

Na wargach i na brodzie widniały krople skrzepłej krwi. Leżał bez ruchu, jak nasycona

pijawka. Z ogromnym wstrętem pochyliłem się nad nim i przeszukałem jego kieszenie.

Klucza nie znalazłem. Kiedy mój wzrok ponownie padł na jego twarz, hrabia zdawał się

uśmiechać. Byłem wściekły. To tego potwora mam sprowadzić do Londynu? Żeby

wyczyniał tam być może jeszcze gorsze rzeczy... O, nie! Pochwyciłem leżącą obok

łopatę, chcąc wymierzyć mu cios prosto w jego ohydną, zakrwawioną gębę... w tej

samej chwili głowa hrabiego odwróciła się w moją stronę, a jego oczy wpiły się we

mnie nienawistnym spojrzeniem. Łopata zahaczyła o wiszącą na gwoździu pelerynę, a

ta, spadając na skrzynię, nakryła całą postać hrabiego. Morderczy cios minął celu.

W tej samej chwili usłyszałem nawoływania Cyganów i Słowaków, których

przybycie hrabia wczoraj wieczorem zapowiedział. Wybiegłem z kaplicy, stanowiącej

noclegownię, a raczej przytułek dzienny dla grzesznego ciała Draculi, pokonałem kręte

schody i schowałem się w komnacie znienawidzonego gospodarza. Mój plan był prosty.

W chwili, kiedy przybysze otworzą bramę, wyskoczę z ukrycia, kilkoma susami

pokonam podwórze, wypadnę za bramę i tyle mnie tu będą widzieli!

Czekałem, aż usłyszę zgrzyt klucza w zamku masywnej bramy.

Teraz!

Pomknąłem jak strzała do głównego holu i w chwili gdy dopadałem drzwi

prowadzących na podwórze, z drugiej strony zgrzytnęła zasuwa! Mój plan diabli wzięli.

Znów byłem uwięziony.

Mój los chyba się dopełnił.

Gdy piszę te słowa na dole panuje duży ruch. Ludzie wynoszą skrzynie z ziemią.

Słyszę stukot młotków. Zabijają skrzynie gwoździami. Zgrzyt bram, trzask batów,

turkot kół ciężko obładowanych wozów. Odjechali...

I znów jestem w zamku sam, nie licząc tych trzech przeklętych upiorzyc. Teraz

już muszę podjąć desperacką próbę pokonania murów. Jeżeli się uda, dobiegnę do

najbliższego pociągu. Pode mną zieje głęboka przepaść. Jeżeli w nią runę, to zginę

przynajmniej jak człowiek. Na wszelki wypadek żegnam cię, ukochana Mino, żegnam

wszystkich?

background image

Wyruszam...

background image

Rozdział 5

List panny Miny Murray do panny Lucy Westenry

19 maja

Kochana Lucy!

Przepraszam za długie milczenie, miałam ostatnio zbyt wiele zajęć. Moja praca w

szkole nie pozwala mi nawet marzyć o tym, żeby Cię w najbliższym czasie

odwiedzić u was nad morzem, pójść z Tobą na spacer i porozmawiać tak od serca

o tym wszystkim, o czym zwykle nie opowiada się ludziom postronnym. Ostatnio

wiele się uczę, ponieważ stenografuję. Gdy się pobierzemy, będę mogła prowadzić

dokumentację stenograficzną i pisać na maszynie. Właśnie otrzymałam od

Jonathana dość skąpą wiadomość z Transylwanii. Pisze tylko tyle, że ma się

dobrze, prowadzi dziennik, oczywiście stenograficznie, i że mniej więcej za tydzień

powinien wracać. Wiesz, Lucy, ja też mam zamiar zacząć prowadzić osobisty

dziennik, to dla wprawy. Będę starała się zanotować wszystko, co dzieje się wokół

mnie: to poprawia zdolność zapamiętywania i interpretowania wydarzeń i

rozmów - no i bardzo przyda się w mojej przyszłej współpracy z Jonathanem.

Boże, jakie on zwiedza ciekawe kraje! Kto wie, może kiedyś mnie do nich zabierze.

Twoja Mina

PS. Napisz, co u ciebie. Wiesz, ostatnio słyszałam coś o Tobie i jakimś

przystojnym, kędzierzawym dżentelmenie...!!!

List Lucy Westenry do Miny Murray

Chatham Street, środa

Droga Mino!

To prawda, że nie pisujemy do siebie zbyt często, ale - przynajmniej u mnie - nie

dzieje się nic specjalnie ciekawego. Okolica jest dość przyjemna, chodzę na

wystawy, często spaceruję po parku i jeżdżę konno. Jeżeli zaś chodzi o tego

„kędzierzawego dżentelmena”, to przypuszczam, że masz na myśli pana

background image

Holmwooda, który towarzyszył mi na ostatnim koncercie. Ktoś sieje jakieś plotki.

Ten dżentelmen, owszem, bywa u nas, godzinami rozmawia z moją mamą, mają

wiele wspólnych tematów.

Niedawno poznałam pewnego mężczyznę, który pasowałby do Ciebie jak ulał -

gdybyś nie była zaręczona. Wyobraź sobie, że mając dopiero 29 lat już kieruje

dużym zakładem dla umysłowo chorych. Zostałam mu przedstawiona dzięki panu

Holmwoodowi. Od czasu do czasu przychodzą do nas razem, niekiedy zaś osobno.

Podziwiam jego opanowanie, bezpośredniość w zachowaniu i ogromną wiedzę

lekarską. Jest zamożny, pochodzi z dobrej rodziny. Niekiedy odnoszę wrażenie,

jakoby potrafił odczytywać ludzkie myśli. Podejrzewam, że próbował zajrzeć i w

moją duszę, ale ja jestem twardy orzech do zgryzienia.

O miejscowej modzie niewiele mogę Ci powiedzieć - stroje mnie nigdy zanadto nie

interesowały. Nawet Artur mówi, że modę wymyślono dla ogłupienia ludzi. No, i

już się zdradziłam! Słuchaj, Mina, zawsze byłyśmy wobec siebie szczere, to i teraz

powiem Ci z ręka na sercu - zakochałam się w Arturze. Rumienię się, gdy piszę te

słowa. Odnoszę wrażenie, że on także mnie kocha, chociaż mi tego jeszcze nie

powiedział. Mój Boże, Mina, jak ja strasznie go kocham! Módl się za moje

szczęście.

Lucy

PS. Wieżę, że to zostanie tylko między nami Lucy. Do zobaczenia. Porozmawiamy

o tym kiedyś przy kominku.

L.

List Lucy Westenry do Miny Murray

24 maja

Droga Mino!

Bardzo dziękuję za twój list. Cieszę się, że mnie rozumiesz.

Jeżeli to prawda, że nieszczęścia chodzą parami, to muszę powiedzieć, że

szczęście, jakie mnie spotkało, pojawiło się w trzech osobach - jak Trójca Święta.

We wrześniu będę miała dwadzieścia lat i do dnia dzisiejszego jeszcze nikt nie

background image

poprosił mnie o rękę. A dziś, w ciągu jednego dnia, otrzymałam aż trzy oferty

matrymonialne! To niesamowite, prawda? Zaraz Ci wszystko opiszę, ufając, że

zostanie to między nami.

Pierwszy kawaler przyszedł przed południem. Już ci wspominałam o lekarzu z

zakładu psychiatrycznego, Johnie Sewardzie. Na ogół pan doktor jest zawsze

opanowany, ale tym razem zdradzał wyjątkowe objawy roztargnienia. O mały

włos usiadłby na swoim cylindrze, czego zrównoważeni mężczyźni raczej nie

robią. Długo nie wiedział, od czego zacząć, nerwowo bawił się lancetem, aż się

przestraszyłam. Wreszcie zaczął mówić o tym, jak bardzo mnie kocha i jaki byłby

szczęśliwy, gdybym zechciała połączyć się z nim na ślubnym kobiercu. Kiedy

zobaczył, że płaczę, przepraszał za swoją śmiałość, obwiniał siebie za brak taktu,

ż

ałował, iż przedtem nie zapytał, czy moje serce jest wolne. Potem mnie

zapewniał, że w każdej sytuacji mogę być pewna jego przyjaźni i szczerego

oddania, i że z całego serca życzy mi szczęścia. Płakałam jak małe dziecko, że

musiałam dać kosza tak wspaniałemu człowiekowi, którego lubię jak mało kogo, i

o którym wiem, że kocha mnie całym sercem. Muszę na chwilę przerwać. Jest mi

ciężko na sercu, chociaż jestem taka szczęśliwa.

Wieczór

Był u mnie Artur, co pokrzepiło mi i duszę, i serce. Teraz - już spokojniejsza -

opowiem Ci, co było dalej.

Drugi kawaler przyszedł po obiedzie. Miły chłopiec, z Teksasu. Ten Amerykanin

wcale nie wygląda na takiego, który przewędrował pół świata i przeżył niezliczone

przygody. Pan Quincey P. Morris - bo o nim mowa - usiadł przy mnie, ujął moją

dłoń w swoje dłonie i oświadczył mi się w taki sposób: „Panno Lucy, nie chcę

pani radzić, lecz ten, kto długo wybiera, w końcu przebierze. Co pani na to,

ż

ebyśmy nasze głowy wsadzili w jedno, wspólne chomąto?”

Tryskał humorem, czuł się swobodnie, niczym w jakimś salonie w Texas City.

Ułatwiło mi to w znacznym stopniu odrzucenie już drugiej w tym dniu oferty. Z

równą wesołością odpowiedziałam mu, że jeszcze nie jestem na tyle poskromiona,

by bez oporu pakować głowę w jarzmo. Na to on zalał mnie istnym wodospadem

wyznań i oświadczeń, obnażając przede mną całe serce i całą duszę. Nie pozwalał

sobie przerywać, tak więc musiałam go przekrzyczeć, że pokochałabym go nawet

background image

od razu, gdybym nie nosiła w sercu innego, który o tym zdaje się nie wiedzieć,

albo udaje ślepego, bo jeszcze mi się nie oświadczył.

Nie pomyśl, Mina, że jestem kokietką, ale byłam przez chwilę naprawdę dumna, iż

dwóch panów jeden po drugim, tego samego dnia wyznało mi swoją miłość! Ale

posłuchaj dalej.

Pan Quincey także zapewniał mnie o swojej dozgonnej przyjaźni, po czym dodał:

- Moja droga, dzielna dziewczyno. Przyjmuję pani odmowę z podniesioną

przyłbicą, lecz jeśli ten pani ulubieniec nie doceni swojego szczęścia, to będzie

miał ze mną do czynienia, chyba że otworzą mu się oczy. Dobry przyjaciel trafia

się rzadziej, niż kochanek. W każdym bądź razie przyjaźń jest szlachetniejsza, bo

pozbawiona samolubstwa. Da mi pani buziaka na pożegnanie? Będzie mnie

ochraniał w ciemności. Jeszcze pani wolno, ponieważ ów kochanek - a musi być

on człowiekiem szlachetnym, inaczej nie zasłużyłby na pani uczucie - dotąd nie

wpadł na pomysł, by się oświadczyć.

Widząc, że posmutniał, dałam mu kilka strzelających jak furmański bicz całusów.

Uśmiechnął się, uścisnął mi dłoń, sięgnął po swój kapelusz i wyszedł bez słowa.

Wiem, że nie ma do mnie żalu.

To stuprocentowy dżentelmen, Mino. Czuję się strasznie rozbita. Jestem

roztrzęsiona i znów mam łzy w oczach. Nie mogę pisać dalej, wybacz.

Twoja Lucy

PS. Chyba nie muszę Ci mówić, kim był ten trzeci. Zanim zdążyłam otworzyć usta,

objął mnie i całował namiętnie. Jaka jestem szczęśliwa i zupełnie nie wiem, czym

na to zasłużyłam.

Dziennik dr. Stewarda

25 maja

Nie mam apetytu, nie mogę spać, a zatem nagram coś na swoim fonografie.

Wczorajsza odmowa panny Lucy wywołała we mnie uczucie próżni, jakby już nic na

tym świecie nie miało dla mnie znaczenia. Jedynym lekarstwem na takie stany

psychiczne jest praca. Wiedząc o tym, udałem się do moich pacjentów. Jeden z nich

interesuje mnie szczególnie. Ma on dość osobliwy sposób myślenia i znacznie różni się

od zwykłych wariatów. Muszę go w końcu rozgryźć. Zadaję mu coraz to mniej

background image

przyjemne pytania. Przyznaję, iż traktuję go surowiej niż innych. Jak gdybym

ś

wiadomie utrzymywał go na pograniczu szaleństwa, czego w kontaktach z innymi

pacjentami unikam jak diabeł święconej wody.

R. M. Renfield, aetat. 59: sangwinik, bardzo silny fizycznie, chorobliwa

pobudliwość; okresy nieokreśloną ideé fixe. Prawdopodobnie niebezpieczny dla

otoczenia, jeżeli chwilowo nie jest egoistą. Egoistów cechuje ostrożność, która im i ich

przeciwnikom stwarza jakby tarczę ochronną. Kiedy dla człowieka główną sprawą staje

się własne ja, wtedy siła odśrodkowa wyrównuje się z siłą dośrodkową, bodźce

wewnętrzne z bodźcami zewnętrznymi; jeżeli zaś główną sprawą jest coś innego, to

łagodność takiego osobnika może być dziełem przypadku.

List Quinceya P. Morrisa do szanownego Artura Holmwooda

25 maja

Drogi Arturze,

pewnie sobie przypominasz nasze pogawędki przy ognisku na prerii; jak

opatrywaliśmy sobie nasze rany po dramatycznym przybiciu do brzegu na

Markizach; jak popijaliśmy nad brzegiem jeziora Titicaca w Andach. Przed nami

jeszcze wiele przygód, wiele ran i wiele toastów. Czy moglibyśmy się spotkać jutro

wieczorem przy moim ognisku? Proszę Cię bez skrupułów, gdyż wiem, że pewna

dama udaje się jutro na jakiś wieczorek towarzyski, a ty będziesz wolny. Przyjdzie

także nasz dawny przyjaciel, z którym zapoznaliśmy się w Korei - John Seward.

Powspominamy stare, dobre czasy i wzniesiemy kilka toastów na zdrowie

najszczęśliwszego człowieka na świecie, który potrafił zaskarbić sobie to

najszlachetniejsze serce, jakie Bóg kiedykolwiek stworzył. Obiecuję, że będziesz

się czuł jak u siebie w domu, a jeżeli wypijesz więcej, niż możesz, osobiście

zaniosę Cię do łóżka. Przyjdź!

Twój

Quincey P. Morris

Telegram Artura Holmwooda do Quinceya P. Morrisa

26 maja

PRZYJADĘ STOP MAM DLA WAS INTERESUJĄCE WIADOMOŚCI STOP

background image

ARTUR

background image

Rozdział 6

Notatnik Miny Murray

24 czerwca, Whitby

Przyjechałam do Lucy. Oczekiwała na stacji i zawiozła mnie do ich domu w

dzielnicy Crescent. Podoba mi się tu. Rzeka Esk płynie tu w głębokie, poszerzającej się

w stronę morza dolinie. Jej brzegi spina monumentalny most, wsparty na wysokich

filarach. Cała dolina kipi zielenią. Starą część miasta charakteryzują czerwone dachy, a

nad nimi, na wzniesieniu, sterczą ku niebu ruiny opactwa whitbyskiego, splądrowanego

kiedyś przez Duńczyków. To tu właśnie rozgrywa się fragment „Marmionu”. Krąży

legenda, że w tych ruinach pojawia się biała pani. Między opactwem a miastem stoi

jeszcze jeden kościół - farny. Otacza go duży cmentarz z mnóstwem nagrobków. Sądzę,

iż jest to najbardziej malowniczy zakątek Whitby. A że usytuowany jest on na wzgórzu,

można z niego doskonale obserwować całe miasto, port, zatokę i dobrze stąd widoczny

przylądek Kettleness. Cmentarz sięga aż do samego skraju urwiska nad portem. Kiedyś

część stromego zbocza urwiska obsunęła się tak, że kilkanaście grobów runęło do

morza. Po przeciwległej stronie prowadzi w dół do miasta żwirowa alejka, wijąca się

wśród co okazalszych pomników. Cmentarz jest dobrze utrzymany, wzdłuż alejek i

ś

cieżek ustawiono wiele ławek, więc spełnia również funkcję parku, chętnie

odwiedzanego przez mieszkańców miasta. Wiem, że będę przychodzić tu często. Można

tu poczytać i popracować nad swoim notatnikiem. W tej chwili mam na kolanach

otwartą książkę, robię różne zapiski i tak trochę z ciekawości podsłuchuję siedzących

obok trzech gadatliwych staruszków. Pewnie nie mają nic do roboty, ponieważ

wysiadują w tym samym miejscu codziennie i snują swoje opowieści.

Z mojej ulubionej ławki widzę cały port i daleko w morze wysunięty przylądek, a

na jego czubku, zbudowaną na kamiennym nabrzeżu, latarnię morską. Druga latarnia

usytuowana jest na końcu kamiennego mola. Obie razem wytyczają wejście do portu,

już na otwartym morzu, wystaje niebezpieczna dla żeglugi skała, oznaczona dużymi

pławami, które podczas złej pogody kołyszą się i dzwonią ostrzegawczo. Powiadają, że

gdy statek zabłądzi, to całe morze jakby się rozdzwaniało. Muszę o to zapytać sąsiada z

ławki obok. On powinien coś wiedzieć.

Ten dziadek wygląda dość komicznie. Jest w wieku Matuzalema, twarz ma

kanciastą i pomarszczoną jak kora drzewa. Podobno ma blisko sto lat i służył w

background image

grenlandzkiej flotylli rybackiej w czasach bitwy pod Waterloo. Pewnie to jakiś sceptyk,

bo kiedy go zapytałem o te dzwony i o białą panią z opactwa, odpowiedział mi sucho:

- Ja bym sobie takimi głupstwami głowy nie zawracał, panienko. Takie bzdury

tylko denerwują. Nie twierdzę, że coś podobnego nie istnieje i nigdy nie miało miejsca,

ale odkąd żyję, z czymś takim się nie spotkałem. Za tego rodzaju sensacjami mogą się

uganiać włóczykije, albo zawodowi podróżnicy - ale tak nobliwej panience nawet nie

przystoi. Szczury lądowe z Yorku albo z Leeds, którzy przez całe życie jedzą solone

ś

ledzie i wędzone szproty, żłopią herbatę i kupują tani bursztyn, gotowi uwierzyć w

każdy nonsens. Tym bardziej, że i gazety pełne są podobnych idiotyzmów.

Uważam go za ciekawego człowieka, dlatego poprosiłam, żeby mi opowiedział o

dawnych wyprawach na wieloryby. Lecz wtedy na wieży kościoła wybiła szósta,

staruszek wolno podniósł się z ławki i powiedział:

- Czas na mnie, panienko. Muszę podnieść kotwicę. Moja wnuczka nie lubi, kiedy

herbata stygnie. A ja długo dryfuję do domu, mija cała wieczność. No, i już mi w

brzuchu burczy.

Pokuśtykał w stronę schodów, ciekawie uzupełniających okoliczną scenerię.

Biegną one od ulicy aż do samego kościoła. Są ich setki. Zaokrąglone zębem czasu,

szerokie i niskie, tak, że można by po nich bez trudu wjeżdżać konno. Dawno temu

pewnie miały jakiś związek z opactwem.

Chyba i ja już pójdę do domu. Lucy i jej matka wybrały się gdzieś z wizytą; może

niedługo wrócą.

1 lipca

Dzisiaj, razem z Lucy, wybrałyśmy się na wzgórze, by pogawędzić z moim

przyjacielem - staruszkiem i jego dwoma kompanami, którzy - tak mi się wydaje -

uważają go za swojego lidera. Nie wiem kim był kiedyś, ale do dziś wykazuje cechy

przywódcze. Nie lubi sprzeciwu, wszystko ma w pogardzie. Gdy w dysputach ze

swoimi towarzyszami brakuje mu argumentów, próbuje ich przekrzyczeć i zastraszyć, a

kiedy oni milkną, uważa ich milczenie za aprobatę dla swoich poglądów.

Lucy wyglądała ślicznie w swojej białej, batystowej sukni. Odkąd tu ze mną

przychodzi ma ładne, różowe policzki. Zauważyłam, że staruszkowie już od pewnego

czasu jakby na nas czekali i zawsze chętnie się do nas przysiadają. Lucy traktuje ich

bardzo serdecznie, a oni odpłacają jej swoim szacunkiem. Jej urokowi uległ nawet mój

staruszek i nigdy się z nią nie sprzecza. Znów spróbowałam wyciągnąć z niego coś z

background image

dawnych czasów, jakieś legendy czy dziwne wydarzenia, lecz i tym razem nie wypuścił

steru z ręki i popłynął własnym kursem. Powiedział:

Wszystko to bujdy do straszenia małych dzieci i starych histeryczek. Te bzdury

wymyślili kaznodzieje i policjanci, żeby utrzymać ludzi w ryzach. Kiedy słyszę takie

wymysły, biorą mnie diabli. Wszystkie te nonsensy i oczywiste blagi trafiają na szpalty

gazet, rozgłasza się je z ambony, a nawet bywają wykuwane na płytach nagrobkowych.

Proszę spojrzeć naokoło, wszędzie panienka przeczyta: „Tu spoczywa ciało...”, albo:

„Na wieczną pamiątkę...” - a przecież co najmniej w połowie tych grobów nie ma

ż

adnego ciała. Czy panienka potrafi sobie wyobrazić ten bałagan, gdy w dniu Sądu

Ostatecznego zlecą się tu wszyscy w całunach, aby zabrać swoje nagrobki, którymi

będą chcieli udokumentować swoje nieskazitelne życie na ziemi. Na miłość Boską,

przecież niektórzy tych kamieni nie utrzymają - po tak długim pobycie na dnie morza

ich palce muszą stać się cholernie śliskie!

Staruszek wykazywał samozadowolenie z wrażenia, jakie na nas zrobiła jego

wypowiedź. Wykorzystałem to i próbowałem pobudzić go do wyrażenia głębszych

refleksji.

- Potrafi pan żartować, panie Swales. Ale dlaczego robiono by tu pustogroby? Po

co stawiałby kto fałszywe nagrobki?

- O, Boże! Pewnie, że niektóre są prawdziwe, ale w większości chodzi o

oszustwo, zwykły kamuflaż. Proszę przeczytać na przykład ten napis - wskazał palcem

na jedną z kamiennych płyt

Podeszłam do nagrobka i przeczytałam epitafium:

„Tu leży kapitan żeglugi, Edward Spencelagh, lat 30, zamordowany przez piratów

na wybrzeżu Andros, w kwietniu 1854 roku”.

Kiedy wróciłam na naszą ławeczkę, pan Swales kontynuował:

- Chciałbym wiedzieć, kto go tu przywiózł! Zamordowany gdzieś na dalekiej

wyspie Andros i pani chce wierzyć, że leży tu pod tym kamieniem? Mógłbym wymienić

dobrą kopę ludzi, których kości spoczywają gdzieś w rejonie Grenlandii - pokazał na

północ - albo tam, gdzie topielców zawlokły prądy morskie. Niechże się pani rozejrzy.

Młode oczy lepiej odczytają te kłamliwe napisy. O, proszę: „Braithwaite Lowrey”.

Znałem jego ojca. Ten zginął w roku 1777 na Lively w pobliżu Grenlandii; albo

Andrew Woodhouse - utopił się w tym samym rejonie w rok później; albo John

Rawlings - utonął w Zatoce Fińskiej w roku pięćdziesiątym. Czy wszyscy ci faceci

background image

przybiegną na dźwięk trąby do Whitby? Powstanie piekielne zamieszanie, powiadam

pani.

- Tak do końca, to nie ma pan racji - powiedziałam - ponieważ wychodzi pan z

założenia, że ci nieszczęśnicy, albo ich dusze, nie obejdą się w dzień ostateczny bez

swoich nagrobków. Czy naprawdę jest pan przekonany, że będą im koniecznie

potrzebne?

- To po co one są? - No, proszę mi powiedzieć, panienko!

- Uważam, że ze względu na krewnych.

- Ze względu na krewnych? - odrzekł z dużą pogardą. - A co by ci krewni

powiedzieli, gdyby do nich dotarło, że an tych pomnikach wypisano kłamstwa? -

wskazał na płytę u naszych stóp. Właśnie przy tym grobie stała nasza ławka.

- Przeczytajcie która, co napisano na płycie?

Lucy, siedząca najbliżej, pochyliła się i głośno odczytała napis:

- „Na pamiątkę Georgey'a Canona, który zginął śmiercią tragiczną w dniu 29

czerwca 1873 roku. Spadł ze skały koło Kettleness. Odpoczywa oczekując

zmartwychwstania. Ten pomnik zbudowała swojemu ukochanemu synowi pogrążona w

smutku matka. Był on jedynym synem swojej matki - wdowy”.

Lucy skończyła czytać, po czym odwróciła się do pana Swalesa:

- Nie widzę w tym nic śmiesznego.

- Nic śmiesznego? Cha, cha, cha! Bo panienka nie może tego wiedzieć... Ta

„pogrążona w smutku matka”, to straszna jędza, nienawidziła syna, ponieważ George

Canon był zwykłym łotrem, oczywistym wyrzutkiem. I on jej nienawidził. W końcu

jednak popełnił samobójstwo, żeby mamuśka mogła wykorzystać jego polisę na życie.

Niby spadł ze skały! A co do zmartwychwstania, na własne uszy słyszałem jak mówił,

ż

e chce pójść do piekła, ponieważ jego mama, stara dewotka, pewnie trafi do nieba, a

on nie chciałby się z nią spotkać. Tak więc, czy ten nagrobek to nie łgarstwo?

- Dlaczego pan nam to opowiedział? - zapytała Lucy. - To moje ulubione miejsce

i nagle się dowiaduję, że siadam nad mogiłą samobójcy.

- Nie szkodzi, śliczna panienko. George pewnie się cieszy, że mu tak piękna

kobieta siada na kolanach. Nie trzeba się tym przejmować. Ja sam przesiaduję w tym

miejscu już od dwudziestu lat i - jak pani widzi - nic mi się nie stało. - Wstał i powlókł

się do domu.

background image

Pozostałyśmy tam jeszcze przez chwilę. Lucy opowiadała mi o Arturze i o ich

przyszłym małżeństwie. Posmutniałam, ponieważ już od miesiąca nie mam żadnej

wiadomości od Jonathana.

Tego samego dnia

Wróciłam tu, ponieważ mi smutno. Dziś także nie otrzymałam listu. Mam

nadzieję, że Jonathana nie spotkało nic przykrego. Właśnie wybiła dziewiąta. Patrzę na

ś

wiatła poszczególnych ulic i lampy wzdłuż rzeki Esk. Po lewej częściowo zasłania

widok czarny dach starego domu sąsiadującego z opactwem. Gdzieś z tyłu, na

wzgórzach, pobekują owce i jagnięta, po brukowanej drodze dzwonią końskie

podkowy. Na molo kapela wygrywa walczyka, a kawałek dalej, na nabrzeżu, odbywa

się zgromadzenie Armii Zbawienia. Kapele nawzajem siebie nie słyszą, ale ja ze

swojego miejsca widzę i słyszę obie.

Któż wie, gdzie jest w tej chwili Jonathan i czy o mnie myśli? Pragnę, żeby już

był przy mnie.

Dziennik dr. Sewarda

5 czerwca

Przypadek Renfielda staje się coraz ciekawszy. Pacjent ma bardzo rozwinięte

niektóre cechy jak: egoizm, małomówność, konsekwencja w dążeniu do upatrzonego

celu. Chciałbym znać jego zamiary. Jak gdyby zgodnie z jakimś planem, którego

założeń nie mogę się dopatrzyć. Przejawia zamiłowanie do zwierząt, chociaż i tu

dochodzi u niego do nieoczekiwanych zmian w nastrojach do tego stopnia, iż można by

go posądzić o sadyzm. Ma anormalne upodobania. Teraz zajmuje się łapaniem much.

Ma ich już tyle, że muszę mu tego zabronić. Zwróciłem mu na to uwagę i - ku mojemu

zdumieniu - wcale go to nie rozgniewało. Przyjął moje perswazje z powagą, zastanowił

się i powiedział:

- Czy mogę jeszcze tylko przez trzy dni? Potem się ich pozbędę.

Oczywiście, że się zgodziłem. Muszę go bacznie obserwować.

18 czerwca

Obecnie zainteresował się pająkami. Trzyma w pudełku już kilkanaście

większych okazów. Karmi je muchami, których w ten sposób szybko ubywa, chociaż

połowę tej paszy zużywa jako przynętę.

background image

1 lipca

Pająki rozpleniły mu się tak, jak za poprzednio muchy, więc dziś kategorycznie

zażądałem, by się ich pozbył. Bardzo posmutniał, zrobiło mi się go żal i sformułowałem

moje ultimatum nieco łagodniej, prosząc go uprzejmie, żeby wyzbył się przynajmniej

niektórych. Przyjął to z radością. Nagle do pokoju wleciała duża, tłusta mucha -

ś

cierwica. Renfield złapał ją w locie, przez sekundę trzymał ją w palcach i zanim

zdążyłem mu w tym przeszkodzić - włożył ją do ust i zjadł. Złajałem go za to porządnie,

lecz on mnie spokojnie przekonywał, że to wyborny i zdrowy delikates, że to jest życie,

które daje życie. Muszę uważać, w jaki sposób będzie chciał zlikwidować pająki.

Prawdopodobnie chodzi tu o przemyślane działanie, ponieważ bez przerwy coś notuje w

swoim zeszyciku. Całe strony zapisuje kolumnami cyfr, jak gdyby opracowywał jakieś

rozliczenie.

8 lipca

W jego szaleństw jest pewna metoda. Przez kilka dni mojego pacjenta świadomie

unikałem, by lepiej i ostrzej zauważyć, czy dochodzi u niego do stałych lub okresowych

zmian, a jeśli tak, to do jakich. Stwierdziłem tylko jedną zmianę: pożegnał się z

niektórymi swoimi ulubieńcami, znajdując sobie w ich miejsce innych. Udało mu się

złapać wróbla i już go właściwie oswoił. Jego metody treserskie są bardzo proste,

albowiem pająków wydatnie ubywa.

19 lipca

Mój przyjaciel ma już istny rezerwat wróbli i much, natomiast pająki zniknęły

właściwie wszystkie. Gdy podczas rutynowego obchodu wstąpiłem do jego pokoju,

wybiegł naprzeciwko i oświadczył, że bardzo mnie prosi o małego kociaka.

- Panie doktorze - błagał żarliwie - nie żądam chyba za wiele, tylko małego,

pulchnego kociaka, którego mógłbym głaskać, uczyć i karmić... i karmić, i karmić!

Na taką prośbę nie miałem z góry przygotowanej odpowiedzi. Jego zwierzyniec

wzbogacał się o nowe gatunki i było mi całkowicie obojętne, czy podobny los, jaki

spotkał muchy i pająki, czeka stadko oswojonych wróbli. Dałem mu do zrozumienia, iż

uczynię wszystko co w mojej mocy i tak z czystej ciekawości zapytałem, czy nie

wolałby kota, zamiast małego kociaka.

background image

- Jasne, że wolałbym dużego kota - zawołał radośnie. - Lecz nie byłem pewny,

czy pan doktor się zgodzi. Prosząc o kocię, miałem więcej szans, nieprawdaż?

Pokiwałem głową i uprzedziłem Renfielda, że prawdopodobnie tego kota nie

dostanie do ręki, ale że poczynię odpowiednie kroki. Zachmurzył się i spojrzał na mnie

tak, jakby ostrzegał przed swoim gniewem. Sądzę, że ten maniak byłby zdolny nawet do

popełnienia mordu. Będę odwlekał spełnienie tego życzenia i obserwował jego reakcję.

Muszę wiedzieć, co ten wariat zamierza.

Godz. 22.20

Odwiedziłem go raz jeszcze. Siedział zadumany w kącie pokoju, a kiedy mnie

zobaczył, rzucił się na kolana i błagał o kota; podobno od tego zależy jego zbawienie.

Powiedziałem, że chyba nic z tego, więc usiadł z powrotem w kącie i obgryzał

paznokcie.

20 lipca

Zajrzałem do Renfielda wczesnym rankiem, jeszcze przed obchodem starszego

pielęgniarza. Pacjent był już na nogach i podśpiewując sobie, sypał na parapet okna

cukier - pewnie znów będzie łapać muchy. Zwróciłem uwagę, że nigdzie nie ma jego

wróbli. Kiedy o nie zapytałem, nawet na mnie nie spojrzał i tylko zamamrotał pod

nosem, że wszystkie wyfrunęły. Po pokoju rozsianych było kilka ptasich piór, a na

poduszce widniała plamka krwi. Bez słowa opuściłem jego pokój, kierując się prosto do

dyżurnego pielęgniarza. Wydałem mu polecenie, żeby mnie natychmiast zawiadomił,

gdyby z Renfieldem działo się coś niezwykłego.

Godz. 11.00

Właśnie otrzymałem od pielęgniarza wiadomość, że Renfieldowi zrobiło się

niedobrze i zwymiotował kupę pierza.

- Jestem przekonany - ekscytował się pielęgniarz - że ten imbecyl pożarł te ptaki -

i to na surowo!

Godz. 23.00

Dziś wieczorem zaaplikowałem Renfieldowi silny środek nasenny, żebym mógł

zabrać mu jego zeszyt i dokładnie go przestudiować. Moja teoria znalazła

potwierdzenie. Chodzi o maniaka ze skłonnościami do mordowania wszystkiego, co

background image

ż

ywe, opanowanego dziką żądzą krwi. Muszę wymyślić zupełnie nowy termin dla

określenia jego przypadku. Chyba go nazwę maniakiem zoofagicznym. Karmił pająka

muchami, ptaki pająkami, a potem chciał kota, z kolei karmiłby ptakami. A następnie...?

Notatnik Miny Murray

26 lipca

Ogarnia mnie coraz większy niepokój. Może przyniesie mi ulgę przelanie swego

ż

alu na kartki notatnika. Martwię się o Lucy i o Jonathana. Mój ukochany już od

dłuższego czasu nie daje żadnych oznak życia, co wpędza mnie w rozpacz. Dopiero

wczoraj pan Hawkins, zawsze mi wielce przychylny, przekazał na mój adres skąpą

wiadomość od Jonathana. Była to zaledwie jedna linijka, pisana na zamku Draculi.

Wynika z niej, że Jonathan wybiera się do domu. Co się dzieje? Jonathan, mistrz

barwnych opisów, pełnych najdrobniejszych szczegółów - nagle zdobywa się zaledwie

na kilka słów, mieszczących się w jednej linijce tekstu! To i się w głowie nie mieści!

Kłopoty sprawia mi także Lucy. Od kilku dni występuje u niej nawrót dawnego,

przykrego zwyczaju - chodzenia podczas snu. Zawiadomiłam o tym jej matkę.

Uzgodniłyśmy, że będziemy na noc zamykać na klucz drzwi od naszego pokoju. Lady

Westenra jest przekonana, iż lunatycy spacerują nocą po dachach i na krawędziach

niebezpiecznych urwisk. W razie nagłego przebudzenia mogą runąć na dół. Bardzo ją to

martwi, albowiem na to samo schorzenie cierpiał jej zmarły mąż. Ojciec Lucy wstawał

w nocy z łóżka - oczywiście nieświadomie - ubierał się i, jeżeli mu w tym nikt nie

przeszkodził, wychodził z domu.

Lucy tej jesieni wychodzi za mąż. Bez przerwy mówi tylko o tym, jak się wystroi

do ślubu i jak urządzi dom. Doskonale ją rozumiem, ponieważ myślę o tym samym.

Tyle, że my z Jonathanem rozpoczniemy nowe życie bardzo skromne, licząc się z

każdym pensem. Wkrótce powinien odwiedzić nas pan Holmwood, jedyny syn lorda

Goldalminga. Lord ostatnio choruje, więc Artur zwleka z przyjazdem do czasu, gdy stan

zdrowia jego ojca na to pozwoli. Lucy chce zaprowadzić Artura na naszą ławkę na

cmentarzu i pokazać mu te wspaniałe widoki. Uważam, że jej lunatyzm ma jakiś

związek z tęsknotą za Arturem. Z chwilą jego przyjazdu, dolegliwość ta powinna minąć

bez śladu.

27 lipca

background image

Od Jonathana ani słowa. Jestem zrozpaczona. Dlaczego nie daje znać o sobie?

Lucy już wstaje co noc. Budzą mnie jej kroki. Całe szczęście, że jest ciepło. Mogłaby

się przeziębić. Tęsknota i częste budzenie odbija się na moim zdrowiu. Mam złe

samopoczucie - jestem wciąż rozdrażniona, cierpię na bezsenność. Dzięki Bogu, że

Lucy nic innego nie dolega. Widzę jak jej przykro z powodu odwlekającego się

przyjazdu Artura. Jego ojcu znów się pogorszyło. Lucy jednak trzyma się dzielnie,

policzki ma różowe, wygląda bardzo zdrowo. Żeby tak dalej.

3 sierpnia

Minął jeden tydzień, a Jonathan przepadł jak kamień w wodę. Od pana Hawkinsa

także żadnej wiadomości. Mam nadzieję, że ten dobry człowiek nie zaniemógł.

Doniósłby mi o tym.

Kolejny raz patrzę na tę ostatnią wiadomość od Jonathana, na tę jedną jedyną

linijkę, przysparzającą mi tyle zmartwień. Niby pismo jest jego, ale jakby nie on to

pisał.

Lucy co noc próbuje otworzyć drzwi, a kiedy stwierdza, że są zamknięte, chodzi

po pokoju i szuka klucza.

6 sierpnia

Następne trzy dni - i żadnej wiadomości. Boże, w jakim ja żyję napięciu! Dokąd

pójść, do kogo się zwrócić, gdzie szukać ulgi? Jonathan jakby zapadł się pod ziemię.

Muszę uzbroić się w cierpliwość.

Lucy coraz bardziej nerwowa. Przeżyłyśmy okropną noc. Rybacy mówią, że

nadchodzi sztorm. Muszę się od nich nauczyć czytania zjawisk atmosferycznych i

innych objawów w przyrodzie, świadczących o zmianie pogody. Dzisiejszy dzień jest

szary, słońce chowa się za gęstymi chmurami, mgła przesłania Kettleness. Wszystko

jest szare - oprócz zielonej trawy, lśniącej niby szmaragd. Szare są urwiska i morze.

Kutry rybackie pośpiesznie wracają do zacisznej przystani. Miota nimi wysoka fala.

Znienacka nadszedł pan Swales. Bez ceregieli, zresztą jak zawsze, przysiadł się

do mnie i powiada:

- Czemu to dzisiaj taka smutna? Widzę, że tymi głupimi historyjkami o zmarłych

porządnie panienkę wystraszyłem. Stary człowiek nie lubi myśleć o rzeczach

ostatecznych. Żeby dodać odwagi samemu sobie, mówi o nich czasem dość

lekceważąco. Nie, nie boję się śmierci, ale jeszcze mi nie pilno na tamten świat. Lecz

background image

czuję, że moje dni już są policzone. Mam prawie setkę, to i przyszłość przede mną

ż

adna. Kostucha już na mnie ostrzy swoją kosę. Jeżeli przyjdzie po mnie chociażby tej

nocy, bez oporu poddam się jej woli. Przecież życie, to nieustannej czekanie, a jedyne,

na czym można polegać, to śmierć. Być może nadchodzi z tym wiatrem znad morza,

który zresztą sprawia wrażenie posłańca nieszczęścia, cierpienia i śmierci. Proszę

spojrzeć! - zawołał przeraźliwym głosem. - Na tym wietrze jedzie kostucha! Czuję ją.

Boże, dodaj mi się, bym ją przyjął godnie.

Stary człowiek obnażył głowę, splótł dłonie i poruszał wargami w cichej

modlitwie. Po chwili wstał z ławki, uścisnął im dłoń, żegnał się ze mną dłużej i

serdeczniej niż zwykle, jak czynią to ludzie wypływający w daleki rejs, spojrzał mi w

oczy, po raz pierwszy uśmiechnął się do mnie i powoli dokuśtykał w kierunku długich,

kamiennych schodów.

Jego zachowanie wywarło na mnie ogromne wrażenie i tylko pogłębiło mój

smutek. Chyba rozumiem, jak czują się żony marynarzy.

Z zadumy wyrwało mnie dopiero pojawienie się tuż przy mnie dozorcy

cmentarza. Przystanął za moją ławką i przez lornetkę obserwował jakiś obiekt na

otwartym morzu. Zapytałam go, co to za statek. Wzruszył ramionami i odpowiedział:

- Sam chciałbym wiedzieć. Sądząc po kształtach wygląda na rosyjski szkuner - ale

jakoś dziwnie manewruje. Jakby nie wiedział, co dalej. Pewnie się tam zastanawiają,

czy zdążą przed sztormem wejść do portu, czy lepiej przeczekać burzę na otwartych

wodach. Bardziej na północ morze bywa spokojniejsze. Niech pani sama spojrzy.

Prawda, że wygląda jak bez sternika? Zmienia kierunek zależnie od wiatru. Zaraz się

ś

ciemni. Rano będziemy mądrzejsi.

background image

Rozdział 7

Wycinek z Daily Telegraph,

8 sierpnia (wklejony w notatnik Miny Murray)

(Whitby - Od naszego stałego korespondenta)

Właśnie przeżyliśmy jeden z największych i najostrzejszych sztormów, jakie

kiedykolwiek miały miejsce w tym rejonie. Od dłuższego czasu panowała upalna

pogoda, co w sierpniu nie bywa rzadkością. Sobota była przepiękna, parowiec „Emma”

i „Scarbrough” wykonywały rejsy spacerowe wzdłuż wybrzeża, w Whitby panował

ożywiony ruch turystyczny. Lecz od południa zaczęły się pojawiać na północno-

zachodnim widnokręgu wąskie, ciemne chmury. Kapitanat partu ostrzegł wszystkie

statki i kutry rybackie. Większość kapitanów i szyprów schroniła na czas sztormu swoje

statki i łajby za bezpiecznym falochronem portu. Pod wieczór wiatr całkowicie ucichł,

nastąpiła przysłowiowa cisza przed burzą. Na morzu migotało tylko kilka światełek

zapóźnionych barek. Zaobserwowano jednak nieznany szkuner, który pod pełnymi

ż

aglami szedł w kierunku zachodnim. Szalona odwaga lub niewiedza jego oficerów, to

główny temat rozmów zgromadzonych na nabrzeżu obserwatorów. Straż portowa

sygnalizowała załodze szkunera, by przynajmniej zwinęła kilka żagli.

Na krótko przed dziesiątą zapanowała cisza, iż wyraźnie słychać było beczenie

owiec i szczekanie psów, a kapela na molo, co nieco fałszując, zakłócała błogą ciszę

milczącej natury. Po północy, hen nad morzem, nagle zagrzmiało. Nadeszła burza. W

oka mgnienia spokojne dotąd morze rozbujało się, coraz większe fale wściekle uderzały

o falochron, białe grzbiety potężnych bałwanów zalewały plażę, a światła obu latarń

morskich z trudem przebijały się przez gęstą mgiełkę milionów cząsteczek

rozpryśniętych fal. Zerwał się potężny wiatr, który przewracał nawet najsilniejszych

mężczyzn. Strażnicy przepędzali z nabrzeża licznie zgromadzonych gapiów, nie

zdających sobie sprawy z grożącego im niebezpieczeństwa. Wichura gnała w stronę

lądu ogromne kłęby gęstej mgły o upiornych kształtach, a każdy człowiek, nawet o

znikomym stopniu wyobraźni, mógł je kojarzyć z duszami topielców. Nad morzem

szalały błyskawice, którym towarzyszyły potworne grzmoty.

Dyżurny oficer kapitanatu portu zapalił dodatkowy reflektor, by ostatnie kutry

trafiły w stosunkowo wąskie wejście do portu, nie rozbijając się na falochronach. W

pewnej chwili mgła nieco się rozpłynęła i wtedy światło reflektora wyłowiło na morzu

background image

sylwetkę szkunera, który wzbudził tyle sensacji już wieczorem. Obserwatorzy nie omgli

zrozumieć, dlaczego szkuner ma w tak trudnej sytuacji rozwinięte wszystkie żagle.

Przecież to istne samobójstwo! Pomiędzy szkunerem a portem znajdowała się owa

skała, na której rozbiło się już wiele statków. Jeżeli wiatr nie zmieni kierunku, to

kapitan tajemniczego szkunera nie ma żadnych szans dotarcia do portu. Szkuner szedł

wzdłuż wybrzeża w tak szalonym tempie, jakby pędził prosto do piekła. Zrazu znów

wszystko zginęło w gęstej mgle, a światło reflektora zatrzymało się nieruchomo na

wystającej z morza skale. Wszyscy obserwatorzy wstrzymali oddech, oczekując

nieuchronnego zderzenia szkunera z ową śmiertelnie niebezpieczną przeszkodą. - Lecz -

mirabile dictum - szkuner bezpiecznie wszedł do portu. Reflektor omiótł jego pokład i...

wszystkich świadków wydarzenia zmroziło! Cóż za koszmarny widok. Do koła

sterowego przywiązane było martwe ciało sternika! Jego głowa kiwała się zależnie od

przechyłów statku. Poza tym trupem na pokładzie nie było nikogo. Zdziwienie

potęgował niewytłumaczalny fakt, że szkuner - sterowany martwą ręką - trafił do portu.

Wszystko rozegrało się o wiele szybciej, niż trwa napisanie tych słów. Szkuner nie

zatrzymał się przy kotwicowisku, cze w szalonym pędzie przemknął przez cały port,

wbijając się w wydmę przy południowo-wschodnim końcu mola, w punkcie położonym

bezpośrednio pod Wschodnim Urwiskiem. Miejsce to zwie się od niepamiętnych

czasów Tate Hill Pier.

Wszyscy oniemieli na widok potwornego wypadku. Zderzenie było ostre - kilka

masztów złamało się jak zapałka. Nagle na pokładzie pojawił się rosły pies, nabrał

rozpędu, zeskoczył an piaszczysty brzeg i pobiegł w kierunku zbocza, na którym

usytuowany jest cmentarz. Pochłonęła go ciemność.

W tym czasie na Tate Hill Pier nie było żywej duszy. Wszyscy gapie zgromadzeni

byli na wzgórzu. Strażnik pełniący służbę we wschodniej części portu, pierwszy wszedł

na pokład rozbitego szkunera. Oficer dyżurny skierował światło reflektora tak, by

oświetlić możliwie cały statek. Widać było, jak strażnik pochylił się nad martwym

sternikiem i z obrzydzeniem odwrócił głowę. Coś go przeraziło. Wywołało to ogromne

zainteresowanie całej publiczności. Wszyscy rozbiegli się w kierunku szkunera. Lecz

strażnicy i policja zdążyli już otoczyć rozbitą łajbę gęstym kordonem. Mnie,

dziennikarza, jednak przepuszczono. Przekonałem się na własne oczy, że martwy

marynarz jest rzeczywiście przywiązany do koła sterowego. Nieszczęśnik miał wokół

obu nadgarstków owinięty różaniec. Lina, którą był przywiązany, wskutek

gwałtownego uderzenia wpiła mu się w ciało aż do kości. Pośpiesznie wezwany lekarz,

background image

doktor J. M. Caffyn, po wstępnej obdukcji zwłok, stwierdził, że ten człowiek nie żyje

już od dwóch dni. W kieszeni spodni miał zakorkowaną butelkę, w której znajdował się

zwitek zapisanego papieru. Stwierdzono, iż jest to dodatek do dziennika pokładowego.

Ciało przewieziono do kostnicy. Zostanie wykonana sądowa sekcja zwłok.

W następnym numerze podam więcej szczegółów. Był to pierwszy statek-widmo.

(Whitby - 9 sierpnia)

Wczorajsze wejście do portu opuszczonego statku, i to podczas potwornej burzy,

wciąż jest żywo komentowane. Stwierdzono, że jest to rosyjski szkuner „Demeter”,

nieduży ładunek - kilka drewnianych skrzyń wypełnionych ziemią. Przesyłka jest

zaadresowana na nazwisko miejscowego adwokata, pana S. F. Billingtona, Crescent nr

7. Pan Billington dziś rano wszedł na pokład i oficjalnie przejął przesyłkę. Zgodnie z

przepisami statek formalnie przejął rosyjski konsul, regulując opłaty portowe.

Duże zainteresowanie wzbudza tajemniczy pies, który wyskoczył ze statku. Kilku

członków Towarzystwa Ochrony Zwierząt, bardzo popularnego w Whitby, pragnie psa

przygarnąć. Lecz jak dotąd nikt go jeszcze nie znalazł. Zdaje się, że zwierzę opuściło

miasto. Być może, wystraszone stworzenie schowało się gdzieś w zaroślach na bagnach.

Słychać także obawy, iż pies może być niebezpieczny. Dziś rano znaleziono w pobliżu

Tate Hill Pier dużego doga, należącego do miejscowego węglarza. Prawdopodobnie

został napadnięty przez jakąś dziką bestię. Miał rozszarpaną całą szyję i rozerwany

brzuch. Mogły tego dokonać tylko duże, silne i ostre szpony.

Później inspektor z ministerstwa handlu udzielił mi swojej łaskawej zgody na

zapoznanie się z dziennikiem pokładowym. Z wyjątkiem ostatnich trzech dni zawiera

wszystkie potrzebne dane. O wiele więcej interesujących szczegółów przynosi jednak

ów zwitek, znaleziony w butelce. Ponieważ sprawa nie stanowi tajemnicy, przedkładam

czytelnikom te dokumenty tak, jak mi je przetłumaczył i podyktował pracownik

rosyjskiego konsulatu.

Dziennik pokładowy statku „Demeter”

Rejs z Warny do Whitby

Niniejszego zapisu dokonuję w dniu 18 lipca. Jestem świadkiem dziwnych

wydarzeń i muszę je wobec tego jak najdokładniej opisywać do samego zakończenia

rejsu.

background image

6 lipca załadowano na statek skrzynie z ziemią. W południe podnieśliśmy żagle.

Wiatr był świeży, wschodni. Załogę stanowiło pięciu majtków, dwóch oficerów,

kucharz i ja - kapitan.

11 lipca nad ranem przeszliśmy przez Bosfor. Na pokład weszli tureccy celnicy.

Dostali bakszysz i wszystko jest w porządku. Od godz. 16.00 wyruszyliśmy w dalszą

drogę.

12 lipca przechodziliśmy przez Dardanele. Znów celnicy, bakszysz i po kontroli.

Już po ciemku mijamy archipelag.

13 lipca załogę opanował dziwny niepokój. Ci ludzie nie płyną ze mną po raz

pierwszy. Nawet oficer nie wie, co ich tak niepokoi. Zamiast odpowiadać, podnoszą

oczy ku niebu i żegnają się. Oficerowi puściły nerwy i zbeształ jednego z marynarzy.

Myślałem, że to wywoła ostry spór, ale nic się nie stało.

16 lipca oficer mi zameldował, że brakuje jednego członka załogi -

Piotrowskiego. Nie potrafię sobie tego wytłumaczyć. Piotrowski miał wczoraj wachtę.

Zmienił go Abramow, lecz Piotrowski już nie zajął swojej koi. Niepokój załogi wzrasta.

Wszyscy mówią, że spełniły się ich najgorsze oczekiwania. Oficer traci cierpliwość.

Coś wisi w powietrzu.

Wczoraj, 17 lipca

Marynarz Olgaren wszedł do mojej kabiny i zameldował, że na statku jest jakiś

obcy człowiek. Stojąc na wachcie, dojrzał spod daszka wachtówki wysokiego, chudego

chłopa, nie przypominającego sylwetką nikogo z członków załogi. Ostrożnie go

obserwował, ale zanim cichaczem zakradł się na dziób, by przyjrzeć się nieznajomemu

z bliska, chłopisko jakby się rozpłynęło w powietrzu. Wachtowy sprawdził wszystkie

otwory do ładowni. Były pozamykane. Ogarnął go zabobonny strach. Obawiam się

wybuchu paniki. By do niej nie dopuścić, dzisiaj osobiście zbadam cały statek.

Zwołałem załogę i nakazałem przeszukanie całego szkunera, ponieważ - jak

tłumaczyłem - niektórym wydaje się, że mamy na pokładzie czarnego pasażera.

Pierwszy oficer był oburzony. Jego zdaniem nie powinienem ulegać tak wątpliwym

domysłom, gdyż osłabia to morale załogi. Oświadczył, że w przeszukiwaniu nie weźmie

udziału, woląc zostać przy sterze. Rozdałem ludziom lampy i udaliśmy się pod pokład.

Przeszukaliśmy każdy kąt, ale po obcym ani śladu. W samej ładowni były tylko

skrzynie z ziemią, ani tu nie było gdzie się ukryć. Po tej skrupulatnej penetracji załoga

background image

odetchnęła z ulgą i znów sumiennie wykonywała swoje obowiązki. Pierwszy oficer

oczami miotał błyskawice, lecz nie powiedział ani słowa.

22 lipca

Od trzech dni panuje zła pogoda. Marynarze, zajęci żaglami, nie mają czasu na

strach. Znów są weseli, pogodni, dobrze ze sobą współpracują. Udzieliłem im

pochwały. Przeszliśmy przez Cieśninę Gibraltarską. Wszystko jest w porządku.

24 lipca

Nad naszym statkiem jakby zawisła jakaś klątwa. Straciliśmy już jednego

marynarza: wchodzimy w Zatokę Biskajską, pogoda uparcie utrzymuje się w granicach

znaczenia żargonowego określenia „psiej” i... zniknął następny majtek. Tak samo jak

ten pierwszy - nie powrócił po wachcie do swojej koi. Marynarze, ogarnięci strachem,

żą

dają, by wyznaczyć wachtę po dwóch. Oficer jest wściekły.

28 lipca

Już czwarty dzień przeżywamy istne piekło. Jakbyśmy wpadli w jakiś zaklęty

krąg nieustannych sztormów. Nikt nie może zmrużyć oka. Wszyscy są wyczerpani. Już

sam nie wiem, według jakich zasad wyznaczać ludzi na wachty. Drugi oficer

dobrowolnie przejmuje ster i pełni wachty. Wiatr zdaje się ustawać; morze jeszcze się

kotłuje, ale statek wyraźnie mniej kołysze.

29 lipca

Następna tragedia! Dzisiejszej nocy wachtę pełnił jeden marynarz, ponieważ z

powodu zmęczenia załogi nie mogłem wystawić dwóch jednocześnie. A rano

stwierdziliśmy brak sternika. Dokładnie przeszukiwanie łajby nic nie dało. Drugi oficer

zniknął bez śladu, a załogę znów opanowała panika. Po naradzie z pierwszym oficerem

postanowiłem wydać ludziom broń.

30 lipca

To już ostatnia noc. Cieszy nas, że wreszcie zbliżamy się do Anglii. Pogoda znów

się poprawiła, możemy płynąć pod pełnymi żaglami. Mogłem sobie pozwolić na kilka

godzin snu. Spałem jak suseł, gdy - z niemałym trudem - obudził mnie oficer. Miał dla

background image

mnie bardzo przykry meldunek: brakuje wachtowego i sternika. Obaj przepadli jak

kamień w wodę. Cała robota spadła teraz na mnie, na oficera i dwóch marynarzy.

1 sierpnia

Już drugi dzień płyniemy w gęstej mgle. Nie spotkaliśmy żadnego statku. Jest nas

za mało, by sprawnie prowadzić nasz szkuner. Nie możemy zredukować żagli, gdyż nie

bylibyśmy w stanie ich podnieść. Zmierzamy do pewnej zguby. Zaistniała sytuacja

najbardziej drażni oficera. Jego twarda natura nie może pogodzić się z zaistniałymi

faktami. Pozostałych dwóch marynarzy zupełnie flegmatycznie, bez szemrania i

cierpliwie wykonuje rozkazy, przygotowani na najgorsze. Oficer jest Rumunem, reszta,

to Rosjanie.

2 sierpnia, północ

Z krótkiego snu wyrwał mnie krzyk. W gęstej mgle nic nie było widać. Pobiegłem

do oficera. On też usłyszał ten krzyk, obszedł cały pokład, lecz nigdzie nie znalazł

wachtowego. A zatem zginął jeszcze jeden majtek. Oficer twierdzi, że właśnie

przeszliśmy przez Cieśninę Dover. Jakby na potwierdzenie jego słów mgła uniosła się

nieco, a my ujrzeliśmy North Foreland.

3 sierpnia

Koło północy chciałem zamienić przy sterze jednego już marynarza. Sterówka

była pusta! Wiatr wiał równo, lecz mimo to obawiałem się zostawić ster bez opieki.

Krzykiem wezwałem oficera. Wybiegł na pokład w samej tylko bieliźnie, a wyraz jego

twarzy świadczył o tym, jak bliski jest utraty zmysłów. Podszedł do mnie i - jakby się

bał, że go kto usłyszy - szepnął mi na ucho:

- On rzeczywiście jest na statku. Późnym wieczorem, gdy stałem na wachcie,

zauważyłem wysokiego, chudego i bardzo bladego człowieka. Stał on na pokładzie przy

samym dziobie i jakby coś oglądał. Podszedłem go od tyłu i wbiłem mu w plecy nóż.

Lecz ostrze przeszło przez niego jak przez mgłę - tu wyjął zza pazuchy groźny sztylet,

szaleńczo prujący powietrze. - Znajdę ja drania! Pewnie ukrywa się w jednej z tych

skrzyń. Zaraz wszystkie pootwieram. Niech pan łaskawie pozostanie przy sterze -

położył palec na ustach i zszedł pod pokład.

Zaczęło mocno wiać i nie mogłem opuścić steru. Widziałem, jak oficer wyszedł z

latarnią i skrzynią narzędzi, a następni zniknął w ładowni. Niewątpliwie oszalał,

background image

pomieszały mu się zmysły, a zatem nie ma sensu odwodzić go od zamiaru. Wiele

szkody ładunkowi nie wyrządzi; według listy przewozowej skrzynie zawierają tylko

glinę. Stoję przy sterze i jednocześnie piszę te słowa. Muszę tu tkwić dopóty, dopóki

mgła nieco się podniesie. Wtedy spróbuję doprowadzić szkuner do najbliższego portu...

Tracę wszelką nadzieję. Wierzyłem, że praca fizyczna w ładowni uspokoi oficera

na tyle, że będzie on mógł być dalej moją prawą ręką, ale stało się zupełnie odwrotnie.

Z ładowni odezwał się niesamowity, mrożący krew w żyłach krzyk pełen grozy. Po

chwili pierwszy oficer dosłownie wyleciał z ładowni niczym kula armatnia, blady,

ś

miertelnie przerażony i - kompletnie oszalały - krzyczał wniebogłosy:

- Ratujcie mnie! Pomocy! Jest tam! Widziałem go! Niech go pan zniszczy, zanim

będzie za późno. Jedyny ratunek w morzu, kapitanie! Innego wyjścia nie ma!

Wykrzyczał to wszystko z furią ciężkiego wariata i zanim mogłem coś powiedzieć

- przeskoczył poręcz i rzucił się w morze.

Chyba wreszcie zrozumiałem. To właśnie on, zwariowawszy, pozbywał się

swoich kolegów i podwładnych z załogi, wyrzucał ich za burtę, a teraz sam podążył ich

ś

ladem. Boże! Jak ja się wytłumaczę przed Izbą Morską? Wracam sam, a wypłynęło nas

tylu. Kto mi uwierzy, że wchodziły tu w grę siły nadprzyrodzone, kiedy nie będę miał

ani jednego świadka? Jako kapitan - jestem skończony... Lecz, żeby stanąć przed sądem

Izby Morskiej, muszę dobić do jakiegoś portu. Czy zdołam? Bóg wie...

4 sierpnia

Mgła jest tak gęsta, że można by wbić w nią siekierę. Nie mam odwagi zejść pod

pokład, boję się również opuścić ster. Czuwałem całą noc i sam GO zobaczyłem. Niech

Bóg mi wybaczy, ale oficer miał rację, rzucając się za burtę. Zawsze to lepiej zginąć

normalnie, śmiercią marynarza. Tylko że ja jestem kapitanem. Kapitanowi nie wypada

porzucić swojego statku. Jest jedna możliwość: opuścić statek jako ostatni. Jest wszakże

jeszcze inna możliwość; uważam, że bardziej honorowa: pójść na dno razem ze swoją

łajbą. Postanowiłem przyjąć takie rozwiązanie, jakie uważam w tej sytuacji za

stosowne. A ponieważ nie będę już mógł pisać - przekazuję ostatnią informację:

przywiązuję się liną do koła sterowego, biorę w dłonie to, czego ON nie odważy się

dotknąć. Niech się stanie, co ma się stać. Skoro nie mogę uratować życia, staram się

ratować przynajmniej honor kapitana i własną duszę. Siły mnie opuszczają, zbliża się

noc. Jeżeli mój szkuner roztrzaska się, to czy ktoś odnajdzie tę butelkę? Jeżeli tak, może

uwierzy. Boże! Ty jeden znasz całą prawdę. A wy - ludzie - spróbujcie zrozumieć

background image

nieszczęsną duszę starego wilka morskiego, który do ostatniego tchnienia próbuje

wykonywać swoje obowiązki zgodnie z Kodeksem Morskim...

Tyle zapiski. Cała sprawa jest wciąż otwarta. Nie ma komu dać świadectwo. Nie

ma jak udowodnić, czy chodzi o wypadek, czy o zbrodnię.

Ludzie uznają kapitana za bohatera. Miasto chce wyprawić uroczysty pogrzeb. Z

tego, co wiem, kondukt żałobny ma wytyczoną następującą marszrutę: trumnę ze

zwłokami kapitana przewiozą kawałek rzeką Esk, następnie starsi miasta i kapitanowie

przeniosą ją na ramionach na wzgórze po niezliczonych schodach i złożą do grobu na

cmentarzu w pobliżu opactwa. Wybrano miejsce, z którego rozpościera się przepiękny

widok na miasto, port i otwarte morze. O udział w uroczystościach żałobnych były

niemalże przetargi. O niesienie trumny ubiegają się wszyscy właściciele barek, kutrów i

frachtowców oraz co zacniejsi obywatele portowego miasta Whitby. Pogrzeb odbędzie

się jutro. Może na tym skończy się jeszcze jedna z niewyjaśnionych morskich tajemnic.

Notatnik Miny Murray

8 sierpnia

Lucy przez całą noc spała bardzo niespokojnie. Była okropna burza, w kominach

aż huczało, grzmoty przypominały salwy armatnie. Lucy dwa razy wstała i ubrała się.

Na szczęście była bardzo czujna. Budziłam się, rozbierałam ją i kładłam z powrotem do

łóżka, a ta biedaczka o tym nie wiedziała.

Pomimo to, wstałyśmy dość wcześnie i poszłyśmy do portu, by - gnane zwykłą

kobiecą ciekawością - same zobaczyć, czy nocna burza spowodowała jakieś większe

spustoszenie na kotwicowisku przy nabrzeżu i na przyległych do portu plażach.

Przedtem widziałam wiele marynistycznych obrazów - i łagodnych i dramatycznych - a

tu mam okazję do konfrontacji sztuki z rzeczywistością. Zainteresowania Lucy w dużej

mierze zgodne są z moimi. W porcie było już wielu ludzi, albowiem mieszkańcy

kortowego miasta i turyści interesują się - jakby tu powiedzieć - „krajobrazem po

burzy”, chociaż i jedni, i drudzy, z całkowicie innych powodów. Było już spokojniej,

wiatr ustał, lecz fala była wciąż wysoka, grzebienie bałwanów białe jak śnieg,

przypominały plamę na ciemnym piwie. Cieszę się, że Jonathan nie przeżył wczorajszej

nocy na morzu, lecz na lądzie. Chociaż - licho wie, gdzie on ją przeżył. Ani znaku

ż

ycia. Jonathanie! Gdzie jesteś? Jak ci się powodzi? Wracajże, kochany! Martwię się o

Ciebie i nie wiem, co robić. Czy w ogóle mogę cokolwiek zrobić dla Ciebie?

Kompletna beznadzieja... Jonathanie!!!

background image

10 sierpnia

Pogrzeb biednego kapitana był wzruszający. Wzięły w nim udział wszystkie statki

przebywające w porcie. Trumnę nieśli - od Tate Hill Pier aż do grobu w cmentarnym

parku - sami kapitanowie żeglugi wielkiej. Razem z Lucy przyglądaliśmy się całej

ceremonii z naszej ławki, obok której zresztą został pochowany. Lucy była tym

wszystkich bardzo przejęta. Prześladuje mnie wciąż jedna myśl, że - czego jestem

pewna - Lucy miewa złe sny. Co więcej, podejrzewam, że coś z nią nie jest w porządku.

Ż

e z nią, lub w niej, dzieje się coś dziwnego.

Dziś rano znaleziono przy naszej ławce starego pana Swalesa. Nie żył. Miał

złamany kark, a jego pośmiertna twarz wyrażała bezgraniczną zgrozę. Jego oczy - jak

mówili świadkowie - pełne były strachu, a zawsze mi się wydawało, że strach jest

ostatnim uczuciem, o które by można go podejrzewać. Biedny staruszek! Wiem

przecież, że przewidywał swoją rychłą śmierć. Sam mi o tym mówił, a Lucy o tym

wiedziała. Dziewczynę wzrusza każda drobnostka. Jeden z kolegów pana Swalesa

zawsze przychodził ze swoim pieskiem. Podczas pogrzebu był z nim także. Piesek był

łagodny i jeszcze nie słyszałem, żeby szczekał lub na kogoś warczał. Jakże więc byłam

zdziwiona, gdy podczas ceremonii pogrzebowej ów piesek odbiegł na bok, usiadł i

ż

ałośnie wył i poszczekiwał. Jego pan próbował go przywołać i uspokoić - lecz nic z

tego. Pies jakby oszalał. Jeżył sierść, wył w zapamiętaniu i szczekał na trumnę. Starszy

pan siłą przyciągnął go z powrotem do naszej ławki. Piesek dotknął nosem nagrobka u

naszych stóp i zaczął się trząść jak w agonii. Głaskałam go, wiedząc, że mnie lubi, ale i

to niewiele pomogło. Lucy, która też znała i lubiła tego pieska, nawet go nie dotknęła,

patrząc na niego inaczej niż zwykle, w jej wzroku było coś przerażającego i - muszę tak

powiedzieć - lubieżnego. Obawiam się, że ten pies przyśni jej się dzisiejszej nocy.

Dlatego postanowiłam Lucy przed snem nieco zmęczyć, aplikując jej dłuższy spacer

wzdłuż klifowego wybrzeża.

background image

Rozdział 8

Notatnik Miny Murray

Tego samego dnia, godz. 23.00

Jestem bardzo zmęczona. Gdybym prowadzenie swojego dziennika nie uważała

za swój obowiązek, nawet bym go dziś wieczór nie otworzyła. Spacer był długi. Lucy

jakby odzyskała dobre samopoczucie. Nie opodal latarni morskiej napotkałyśmy kilka

krów. Trochę nas wystraszyły. Wstąpiłyśmy na herbatę do starej, istniejącej tu od

niepamięci herbaciarni. Lucy była już zmęczona. Postanowiliśmy iść spać. W domu

zastałyśmy młodego kapitana, którego matka Lucy zaprosiła na kolację. Myślę, że

biskup powinien zająć się wychowywaniem młodych kapłanów, by ci wychodzili

natychmiast po zobaczeniu dwóch śpiących panienek.

Lucy już śpi, oddycha równomiernie, policzki ma czerwone. Wierzę, że najgorsze

już minęło i że przestaną ją prześladować złe sny. Do pełnego szczęścia brakuje mi

tylko wiadomości od Jonathana.

11 sierpnia, godz 3.00

Znów otwieram swój notatnik. Trudno będzie mi zasnąć ponownie, mogę więc

pisać. Przeżyłyśmy okropną przygodę. Przebudziłam się, mając dziwne uczucie, że

jestem w pokoju sama. Podeszłam do łóżka Lucy i stwierdziłam, że łoże jest puste. Nie

było jej w pokoju. Drzwi były zamknięte, lecz nie na klucz, chociaż byłam pewna, że

wieczorem przekręciłam klucz w zamku. Sprawdziłam, co Lucy na siebie włożyła.

Jeżeli tylko szlafrok - będzie w domu. Jeżeli suknię - wyszła na zewnątrz. Lecz w szafie

wisiał i szlafrok, wisiały też jej wszystkie sukienki. „Bogu dzięki” - pomyślałam. „Nie

może być daleko, ponieważ ma na sobie tylko nocną koszulę” - pomyślałam. Zbiegłam

na dół, do pokoju gościnnego. Nikogo! Potem zajrzałam do wszystkich pokoi. Lucy nie

było w domu. Sprawdziłam drzwi wyjściowe. Otwarte. Potem furtkę do ulicy - również

nie zamknięta! Przestraszyłam się, albowiem Lucy musiała wyjść na miasto tak jak była

- tylko w nocnej koszuli! Wskoczyłam szybciutko w wełnianą kurtkę i wybiegłam na

poszukiwanie Lucy. Dokąd mogła pójść?! Na wieży wybiła właśnie pierwsza w nocy i

nigdzie ani żywej duszy. Pobiegłam wzdłuż North Treeace - po kimś w białej koszuli

ani śladu, potem biegłam wzdłuż klifowego pobrzeża - znów nikogo! Wtedy wpadłam

na myśl, czy Lucy może poszła do naszej ławki na cmentarzu, gdzie tak bardzo lubiła ze

background image

mną przesiadywać. Właśnie na chwilę wyszedł zza chmur srebrny księżyc, a w jego

blasku dojrzałam białą postać na wzgórzu. To musiała być tylko Lucy. Zdawało mi się,

ż

e nie była sama. Tuż przy niej widniała jeszcze jedna sylwetka, a z tej odległości

trudno mi było określić jej charakter. Może człowiek, może zwierzę? Księżyc znów

znikł za chmurą, a ja pobiegłam w znajomym kierunku. W mig, jak nigdy przedtem,

pokonałam te liczne schody, biegnąc prosto do naszej ławki. Tylko tam spodziewałam

się odnaleźć Lucy, zanim ktoś obcy ją dojrzy i sprawa jej lunatyzmu przestanie być

tajemnicą. Pokonując już ostatnie stopnie, znów dojrzałam białą sylwetkę. „Lucy,

Lucy” - krzyknęła i towarzyszący jej cień podniósł się i jakby rozpłynął. Zastałam Lucy

na naszej ławce. Siedziała nieruchomo, a jej głowa oparta była o brzeg ławki. Spała...

Usta miała lekko rozchylone i cicho jęczała. W śnie podniosła rękę, kładąc dłoń na szyi.

Cała się trzęsła, jakby z zimna. Otuliłam ją swoją kurtką. Żeby jej było bardziej ciepło,

zapięłam jej agrafką golf przy szyi. Pewnie ją ukłułam, ponieważ przyłożyła dłoń do

szyi i lekko westchnęła. Próbowałam ją delikatnie obudzić, wkładając na jej stopy swoje

trzewiki. Wreszcie otworzyła oczy, ale wcale nie była zdziwiona tym, że mnie widzi.

Prawdą jest i to, że nie miała świadomości, gdzie się znajduje. Prowadziłam ją do domu.

Po drodze specjalnie weszłam w gęste błoto, żeby przypadkowy przechodzień nie

zauważył, że jestem bosa.

Na szczęście, nikt nas nie spotkał. Tylko raz mijał nas jakiś nietrzeźwy

przechodzień. Przystanęłyśmy w bramie, zanim nie przeszedł. Chodziło mi przede

wszystkim o dobre imię Lucy. W domu odmówiłyśmy modlitwę i położyłyśmy się

spać. Postanowiłam, że o tej przygodzie nie powiem jej matce. Starsza pani mogłaby

przeżyć duży wstrząs. Zamknęłam drzwi na klucz, a ten przywiązałam sobie do

nadgarstka. Nad morzem już świtało. Lucy zasnęła twardo.

Tego samego dnia, po południu

Lucy spała jak niemowlę, jej nocna wycieczka zdawała się nie pozostawiać

ż

adnego śladu. Wręcz odwrotnie - wyglądała zdrowiej niż zwykle. Było mi bardzo

przykro, że ją ukłułam. Że ją skaleczyłam agrafką w szyję... Miała bowiem na gardle

widoczny ślad ukłucia, a na nocnej koszuli widniała kropelka zastygłej krwi.

Próbowałam się jej wytłumaczyć, ale ona - śmiejąc się - powiedziała, że to nic takiego.

Całe szczęście, że to nakłucie jest nieduże i żadnego śladu nie powinno po nim

pozostać. W każdym razie nie będzie najmniejszej blizny.

background image

Tego samego dnia, noc

Przeżyłyśmy szczęśliwy dzień. Powietrze było czyste, słońce jasne, wiał świeży

wiaterek. Kolację zjadłyśmy w lasku Mulgraw, dokąd odstawiła nas swoim koczem

lady Westenra. Starsza pani bardzo lubi, że wszędzie chodzimy z Lucy razem. Mówi, że

moje towarzystwo wpływa na Lucy pozytywnie. Ja jednak odczuwam dotkliwie brak

Jonathana. Spać poszłyśmy dość wcześnie. Dzisiaj Lucy powinna być spokojna. Lecz

na wszelki wypadek przywiązałam sobie klucz do nadgarstka. Tej nocy chyba nic się

nie przytrafi.

12 sierpnia

Przeliczyłam się, ponieważ Lucy dwa razy w nocy wstawała, chcąc wyjść na

zewnątrz. Była jakby bardzo niezadowolona, kiedy nie mogła odnaleźć klucza.

Obudziła się wcześnie, położyła się obok mnie w moim łóżku i opowiadała mi o

Arturze. Powiedziałam jej, jak bardzo martwię się o Jonathanie. Zaczęła mnie

pocieszać. Nawet jej się poniekąd udało. Jestem spokojniejsza.

13 sierpnia

Dzień przebiegł dość spokojnie, ale ja i tak położyłam się z kluczem

przywiązanym do nadgarstka. W nocy coś mnie obudziło. Kiedy otworzyłam oczy,

zobaczyłam Lucy siedzącą na łóżku - i oczywiście śpiącą - zapatrzoną w okno. Wstałam

cichutko, podeszłam i odsłoniłam kotarę. Noc była jasna, księżyc lśnił jak nowa

pensówka. Za oknem krążył duży nietoperz. Dwa razy lekko musnął skrzydłem szybę,

ale kiedy mnie zobaczył przestraszył się i odleciał ponad portem w kierunku opactwa.

Lucy znów się położyła i do rana spała spokojnie.

14 sierpnia

Cały dzień spędziłam na Wschodnim Urwisku. Lucy kocha to miejsce. Tylko z

trudem udaje mi się namówić ją do powrotu na obiad, podwieczorek, czy kolację. Dziś

po południu rzuciła dziwną uwagę. Właśnie wracałyśmy do domu, kiedy już na końcu

schodów zatrzymała się, by jeszcze raz spojrzeć na tę cudowną scenerię nadmorskiego

wieczoru. Słońce powoli chowało się za Kettleness; na Wschodnie Urwisko i na stare

opactwo padały czerwone już promienie zachodzącego słońca i cała okolica tonęła w

różowej poświacie. W milczeniu napawałyśmy się wspaniałym widokiem, kiedy Lucy,

ni to do mnie, ni to do siebie, zaszeptała:

background image

- Znów te czerwone oczy. Takie same.

Powiedziała to całkiem bez związku. Ukradkiem spojrzałam w jej twarz i

zauważyłam, że Lucy znajduje się jakby w półśnie. Nic jej na to nie odpowiedziałam,

tylko powiodłam wzrokiem w ślad za jej spojrzeniem. Lucy patrzyła w kierunku naszej

ławki, na której teraz siedziała samotna postać, wysoka i chuda, z oczyma - zdawało się

- całkiem czerwonymi. Tłumaczyłam Lucy, że ma tu miejsce tylko zwykłe złudzenie

optyczne, wywołane czerwonawą poświatą zachodzącego słońca, ale ona jakby mnie

nie słuchała. Chyba myślała o tej straszliwej nocy, a ja postanowiłam nigdy jej o tym

zdarzeniu nie przypominać. Po chwili byłyśmy już w domu. Lucy dokuczał ból głowy,

więc położyła się wcześnie. Ja, myśląc nieustannie o Jonathanie, wyszłam jeszcze na

przechadzkę wzdłuż klifowego pobrzeża. Księżyc był w pełni, widoczność była jak za

dnia. Spojrzałam w kierunku naszego okna i zobaczyłam Lucy, wychylającą się na

zewnątrz. Myśląc, że już mnie wygląda, pomachałam jej ręką, ale ona nie reagowała na

moje gesty. Wówczas księżyc wyraźnie oświetlił nasze okno, a ja dokładnie

zobaczyłam, że Lucy ma głowę opartą o framugę i śpi jak zaklęta. Przy niej siedziało

coś, co przypominało wielkiego ptaka. Bałam się, że Lucy gotowa się przeziębić, więc

co sił pobiegłam do domu. Kiedy wstępowałam do naszego pokoju, Lucy - wciąż we

ś

nie - kładła się właśnie z powrotem do łóżka, trzymając się dłonią za gardło. Nie

budziłam jej. Sprawdziłam tylko, czy okna i drzwi są dobrze zamknięte. Lucy śpi jak

niemowlę, ale wydaje się bledsza niż zwykle. Pewnie bardzo tęskni za Arturem.

15 Sierpnia

Wstałam później, niż zwykle. Lucy też spała, dopóki nie wezwano nas na

ś

niadanie. Podczas posiłku otrzymałyśmy miłą wiadomość. Ojcu Artura znacznie się

poprawiło i obaj pragną, by ślub odbył się jak najwcześniej. Matka Lucy także bardzo

się z tego cieszy, ale wszyscy, oprócz niej, wiemy, że nieboga ma dni policzone. Lekarz

powiedział mi wcześniej w zaufaniu, że serce starszej pani wytrzyma jeszcze zaledwie

kilka miesięcy. Wszystko zależy od spokoju. To dobrze, że nic jej nie wspominałam o

tej dziwnej i strasznej nocy. Wierzę, że ślub córki przedłuży matce życie.

17 sierpnia

Przez dwa dni nie otwierałam swojego dziennika. Nad naszym szczęściem jakby

uniósł się dzień bezlitosnego przeznaczenia. Jonathana jak nie pisał, tak nie pisze. Nie

potrafię sobie wytłumaczyć stanu Lucy. Z każdym dniem traci kolor, jest senna, dusi

background image

się. Co noc śpię z kluczem na nadgarstku, a Lucy wciąż wstaje, ubiera się i wysiaduje

przy otwartym oknie. Wczorajszej nocy zastałam ją wychyloną z okna, budziłam ją, a

ona sprawiała wrażenie zemdlonej. Kiedy się wreszcie ocknęła, była jakby

nieprzytomna i cichutko płakała. Zapytałam, jak to się dzieje, że wciąż chodzi do okna,

ale ona tylko pokręciła głową i odwróciła się w drugą stronę. Ślad na jej gardle po

moim nieszczęśliwym ukłuciu agrafką nie chce się goić. Co gorsza, zdaje się

powiększać. Jeżeli nie zagoi się w ciągu najbliższych dni, wezwę lekarza.

Pismo kancelarii adwokackiej Samuel F. Billington i syn, Whitby, do panów Cartera,

Patersona i spółki w Londynie

17 sierpnia

Szanowni Panowie,

za pośrednictwem Wielkiej Kolei Północnej odesłaliśmy Wam przesyłkę, którą

należy dostarczyć ze stacji King Cross do posiadłości Carfax w Purfleet. Budynek

jest obecnie nie zamieszkany, lecz w załączeniu przesyłamy klucz z dokładnym

oznaczeniem.

Przesyłka składa się z pięćdziesięciu skrzyń, które prosimy złożyć łaskawie w tej

części domu, która oznaczona jest na załączonym szkicu literą „A”. Wasz

przedstawiciel znajdzie to miejsce bez trudu, jest to bowiem stara kapliczka,

należąca do posiadłości. Przesyłka odjeżdża dziś wieczorem o godz. 21:30, na

Kings Cross powinna być jutro o 16:30. Bylibyśmy wdzięczni, gdyby Wasz

przedstawiciel

czekał

na

przesyłkę

z

podstawionymi

wozami,

by

przetransportować skrzynie na miejsce przeznaczenia. Jeżeli zaś chodzi o opłatę

transportu, przesyłamy zaliczkę w wysokości 10 funtów, której przyjęcie prosimy

łaskawie potwierdzić. Gdyby opłata była niższa, prosimy o łaskawe zwrócenie

nadwyżki. Jeżeli zaś koszty byłyby wyższe, różnicę uregulujemy od ręki. Po

złożeniu skrzyń, klucze prosimy zostawić w głównym holu. Jesteśmy przekonani,

ż

e nie wykroczymy poza ramy przyjętej kurtuazji handlowej, jeżeli zwrócimy

Waszą łaskawą uwagę na fakt, że przesyłka jest pilna.

Z wyrazami najwyższego szacunku, oddani Wam szczerze i zawsze gotowi do

współpracy

Samuel F. Billington i syn

background image

Pismo panów Cartera, Patersona i spółka, Londyn, do kancelarii adwokackiej

Bellington i syn, Whitby

21 sierpnia

Drodzy Panowie,

potwierdzamy otrzymanie sumy 10 funtów i według załączonego rachunku

zwracamy Wam kwotę 1 funta, 17 szylingów i 9 pensów. Przesyłkę dostarczyliśmy

dokładnie według Waszych wskazań, a klucze zostawiliśmy w holu głównym.

Z wyrazami szacunku oddani Wam

Carter, Peterson i spółka

Notatnik Miny Murray

18 sierpnia

Stan zdrowia Lucy poprawia się. Całą noc przespała spokojni, ani razu nie

wstawała. Jej policzki zbyt często jednak bywają blade, jak u człowieka, który cierpi na

anemię. Ostatnio miewa przebłyski dobrego humoru. Napomknęła nawet o owej nocy,

ujmując to w słowach:

- Przynajmniej bosymi stopami nie narobiłam za wiele hałasu i nie obudziłam

tych nieboszczyków.

Zapytałam, czy wtedy coś jej się śniło.

- Coś niecoś. Lecz wszystko w tym śnie było takie realne. Czułam ogromną

wewnętrzną potrzebę pójścia na naszą ławkę. Nie wiem dlaczego. Pamiętam, jak szłam

ulicami i przez most. Gdy zbliżałam się do schodów, słyszałam wycie psów.

Przypominam sobie coś wysokiego, czarnego o czerwonych oczach. Wydawało mi się,

jakbym się zanurzała w głębokiej, zielonkawej wodzie. W uszach mi huczało. Nagle

wszystko się rozpłynęło, czułam, jak moja dusza opuszcza ciało i wiruje w powietrzu.

Cudowne, błogie bycie - nie bycie przerwało mi coś w rodzaju gwałtownego trzęsienia

ziemi. Myślałam, że pod naszą ławką uaktywnił się wulkan, ale to tylko ty próbowałaś

mnie delikatnie obudzić.

Jej dziwna reakcja dała mi wiele do myślenia. Postanowiłam unikać tego tematu

jak ognia.

Rześki wiatr znów zaczerwienił policzki Lucy. Spędziłyśmy przyjemny wieczór.

background image

List siostry Agaty ze szpitala św. Józefa i Panny Marii, Budapeszt, do panny Wilhelminy

Murray

12 sierpnia

Droga Pani,

piszę na prośbę pana Jonathana Harkera, który nie ma jeszcze na tyle sił, by pisać

samemu, chociaż - chwała Jezusowi Chrystusowi, św. Józefowi i Pannie Marii -

czuje się znacznie lepiej. Pan Jonathan leży u nas już szósty dzień na ciężkie

zapalenie opon mózgowych. Prosił o przekazanie pani serdecznych pozdrowień.

Jednocześnie piszę i do pana Petera Hawkinsa z Exeteru, któremu przekazuje

ukłony i zapewnienie, że powierzone mu zadanie wykonał zgodnie ze zleceniem.

Panu Jonathanowi jest ogromnie przykro, że spóźnia się do domu, lecz jego stan

zdrowia wymaga jeszcze kilkutygodniowego pobytu w naszym sanktuarium.

Dopiero po wyzdrowieniu pozwolimy mu na kontynuowanie podróży. Pacjent

prosił, by panią zawiadomić, iż nie ma przy sobie odpowiedniej gotówki, a bardzo

chciałby za swój pobyt zapłacić, by - jak sam powiedział - nie okradać tych, którzy

bardzo potrzebują naszej bezpłatnej pomocy.

Proszę przyjąć wyrazy mojego szczerego szacunku i życzenia wszelkiej

pomyślności.

Siostra Agata

PS. Mój pacjent właśnie zasnął, dlatego ośmielam się otworzyć ten list i dopisać

kilka słów od siebie. Dużo mi o Pani opowiadał i wiem, że macie zamiar wkrótce

się pobrać. Niech dobry Bóg Wam błogosławi. Nasz doktor powiedział, że

Jonathan przeżył ogromny szok - w sanie delirium okropnie bluźnił, ale ja wiem,

ż

e było to majaczenie w stanie kompletnej nieświadomości - nieustannie mówił o

wilkach, truciźnie, o krwi, o demonach i duchach, i takich rzeczach, które boję się

nawet wymienić. Niech Pani, na miłość Boską, w przyszłości nie dopuszcza, by

wpadał w podobny stan psychiczny; należy oszczędzać mu sytuacji wstrząsowych i

zbyt wielkich emocji. Choroba ta bowiem pozostawia w psychice człowieka

długotrwałe ślady. Nie mogliśmy do Pani napisać wcześniej, ponieważ niczego nie

wiedzieliśmy o tym człowieku. Przyprowadzono go do nas prosto z pociągu, a

background image

zawiadowca stacji twierdził, że człowiek ten wbiegł na dworzec, wpadł do kasy i

krzyczał, żeby mu dać bilet do domu. Kiedy stwierdzono, że jest Anglikiem,

wydano mu bilet do najodleglejszej stacji kolei kalusenbrigskiej. Zapewniam

Panią, że jest u nas pod dobrą opieką. Swoim miłym zachowaniem pozyskał serca

nas wszystkich. Powodzi mu się dobrze i za kilka tygodni stanie na nogach. Modlę

się do Boga, do św. Józefa i do Panny Marii, prosząc o szczęśliwe dni dla Was

obojga.

Dziennik dr. Sewarda

U Renfielda, wczoraj w nocy, nastąpiła dziwna i nieoczekiwana zmiana. Około

ósmej zaczął się denerwować i pociągał nosem jak pies, który coś zwietrzył. Pielęgniarz

zwrócił na to uwagę i wiedząc, że ten przypadek mnie interesuje, starał się

sprowokować pacjenta do rozmowy. Renfield zwykle słucha pielęgniarza, odnosząc się

do niego uprzejmie, ale tym razem zupełnie go zlekceważył. Powiedział buńczucznie:

- Z panem nie mam o czym rozmawiać. Nie zasługuje pan na rozmowę ze mną.

Mistrz nadchodzi.

Pielęgniarz uważa, że Renfield popadł w fanatyzm religijny. Musimy bardzo

uważać, albowiem silne chłopisko, opanowane przez fanatyzm religijny, jest ogromnym

zagrożeniem dla otoczenia, odkąd wykazuje manię zabijania. O dziewiątej odwiedziłem

go osobiście. Zachowywał się wobec mnie tak samo, jak względem pielęgniarza.

Jeszcze trochę i nabierze przekonania, że jest Bogiem.

W ciągu następnej pół godziny nerwowość Renfielda jakby wzrastała.

Obserwowałem go z ukrycia. Nagle w jego oczach pojawiła się niepewność, jakże

charakterystyczna dla szaleńców, opanowanych przez ideé fixe. Złagodniał jak baranek,

pełen rezygnacji usiadł na brzegu łóżka i patrzył w jeden punkt. Chciałem się

dowiedzieć, czy ta apatia nie jest li tylko udawana, czy nie powiela metody stosowanej

przez symulantów, a więc próbowałem go naciągnąć na rozmowę o jego ulubieńcach.

Temat ten zawsze podejmował z wyraźnym ożywieniem. Długo milczał, a potem

warknął:

- Do diabła z tym paskudztwem! To mnie nic nie obchodzi!

- Co takiego? - zawołałem. Już pana nie obchodzą pająki? (Na pewno zajął się

pająkami, a jego zeszyt znów zapełniają kolumny cyfr).

background image

- Druhny oczekują nadejścia panny młodej, wypatrując jej błagalnym wzrokiem -

odpowiedział zagadkowo. Lecz gdy panna młoda nadchodzi, spełnione oczekiwanie

sprawia druhnom zawód.

Więcej nie powiedział ani słowa, siedział nieruchomo na łóżku i patrzył w jeden

punkt.

Zażyłem chloral, ów nowoczesny środek nasenny, rzucający człowieka w objęcia

Morfeusza - i położyłem się spać. Zegar wybijał drugą, kiedy obudził mnie pielęgniarz,

zawiadamiając, że Renfield uciekł. Szybko wskoczyłem w to, co miałem pod ręką i

pobiegłem na dół. Mój pacjent jest na tyle niebezpieczny, iż nie może przybywać na

wolności. Pielęgniarz opowiedział mi pośpiesznie, że jakieś dwadzieścia minut temu

zaglądał przez wizjer (zwany judaszem) do pokoju Renfielda, ale ten wydawał się spać

spokojnie. Przed chwilą natomiast, kiedy przechodził koło jego drzwi, usłyszał brzęk

szkła. Szybko wszedł do pokoju i zobaczył, jak pacjent wyskakuje przez okno. spojrzał

tylko, w jakim kierunku ten wariat podąża, potem czym prędzej mnie obudził.

Podążaliśmy śladem uciekiniera. Rychło ujrzeliśmy białą postać, przesadzającą wysoki

mur, oddzielający naszą placówkę od opuszczonej posiadłości. Powiedziałem

pielęgniarzowi, żeby szybko sprowadził jeszcze ze trzech czy czterech ludzi, sam

przystawiłem do muru drabinę i przeszedłem na drugą stronę. Znów dojrzałem postać

Renfielda. Śledziłem go aż do odległego krańca budowli. Renfield zatrzymał się przy

dębowych drzwiach, prowadzących do kaplicy. Przylgnął do nich całym ciałem.

Najwidoczniej z kimś rozmawiał. Nie zrozumiałem ani słowa, ale bałem się zbliżyć, by

pacjenta nie przestraszyć; prawdopodobnie znów uciekł. Gonić wariata to gorsze, niż

gonić rój pszczół. Renfield wcale nie zwracał uwagi na otoczenie. Kiedy dołączyli do

mnie pomocnicy i otoczyliśmy pacjenta, podszedłem wtedy bliżej i usłyszałem jak

Renfield mówi:

- Przyszedłem wykonać Twoje rozkazy, Mistrzu. Jestem Twoim niewolnikiem i

wiem, że szczodrze mnie wynagrodzisz za wierną służbę. Już od dawna czczę Ciebie.

Wreszcie jesteś w pobliżu. Rozkazuj! Wiem, że mnie wynagrodzisz.

A więc Renfield to egoista. Bez przerwy myśli tylko o własnej korzyści.

Kiedy się na niego rzuciliśmy bronił się jak tygrys. Zaskoczyła mnie jego

ogromna siła. Dotąd nie widziałem jeszcze żadnego wariata w tak dzikim paroksyzmie.

Całe szczęście, że jego siłę i przewrotność odkryliśmy na czas.

Odezwał się dopiero wtedy, kiedy spętaliśmy go kaftanem bezpieczeństwa i

zamknęli w pokoju o miękkich, wytapicerowanych ścianach.

background image

- Będę cierpliwy, Mistrzu - powiedział. - Wiem, żeś przyszedł.

background image

Rozdział 9

List Miny Harker do Lucy Westenry

Budapeszt, 24 stycznia

Droga Lucy!

Wiem, jak niecierpliwie oczekujesz wiadomości o tym, co wydarzyło się od czasu

naszego pożegnania na dworcu w Whitby. Szczęśliwie dotarłam do Hull, gdzie

wsiadłam na statek do Hamburga. Stamtąd pojechałam pociągiem do Budapesztu.

Jonathana zastałam bardzo wymizerowanego. Jest jeszcze bardzo słaby i jakby

niczego nie pamiętał. Przeżył jakiś okropny wstrząs, więc nawet nie chcę, żeby

sobie przypominał, co właściwie spowodowało to, że znalazł się o krok od śmierci.

Siostra Agata mówi, iż Jonathan majaczył o strasznych rzeczach, ale ona nigdy mi

tego nie powtórzy, ponieważ - jak twierdzi - majaczenie chorego stanowi bożą

tajemnicę, a ona musi respektować zasady swojego powołania. Następnego dnia,

kiedy widziała, jak bardzo wszystko to mnie martwi, dodała:

- Mogę pani ujawnić tylko tyle, iż nie dopuścił się niczego takiego, co przyszła

ż

ona mogłaby mieć za złe przyszłemu mężowi. Cały czas o pani myśli, a nawet

przez sen wymawia jej imię. Przeraziły go rzeczy, o których zwykły śmiertelnik nie

ma pojęcia.

Ta dobra kobieta chyba myślała, że jestem o Jonathana zazdrosna. Ależ ja ufam

mu bezgranicznie, chociaż muszę przyznać, że poczułam się szczęśliwa,

dowiadując, iż przyczyną złego stanu Jonathana nie była kobieta.

Dziś rano, jak zwykle, siedziałam przy jego łóżku. Kiedy się przebudził poprosił

mnie, żeby mu podać jego marynarkę, bo musi coś wyjąć z kieszeni. Wyjął z niej

notatnik. Pomyślałam, że właśnie w nim można by znaleźć klucz do obecnego

złego stanu zdrowia Jonathana. Być może wyczuł moje myśli, bowiem kazał mi

po-wyglądać przez okno, ponieważ chce być przez chwilę sam. Wkrótce znów

mnie przywołał i powiedział:

- Wilhelmino - a ja od razu wiedziałam, że mówi śmiertelnie poważnie, ponieważ

nigdy nie zwracał się do mnie pełnym imieniem - wiesz dobrze, że między

małżonkami powinno panować absolutne zaufanie. Nie powinny nas dzielić żadne

tajemnice. Przeżyłem okropny wstrząs, a kiedy myślę o tym, co mi się przydarzyło,

background image

w głowie mi się kręci i sam już nie wiem, czy to prawda, czy tylko wymysł chorego

mózgu. Miałem przecież zapalenie opon mózgowych i bliski byłem szaleństwa.

Być może niewiele się różnię od zwykłego wariata. Moja tajemnica ukryta jest w

tym oto notatniku, a ja nie mam ochoty jej poznać. Zabierz go, proszę, a jeśli

chcesz przeczytaj, ale nigdy przy mnie nie wspominaj o jego treści. Chyba, że

jakiś ważny powód zmusi mnie do powrotu ku tym złowrogim stronicom, które

zapisałem przy zdrowych i przy chorych zmysłach.

Mówienie wyraźnie go męczyło. Schowałam mu notatnik pod poduszkę. Zaraz też

poprosiłam siostrę Agatę, by porozmawiała z ordynatorem, żeby zezwolił na

udzielenie mi w szpitalu ślubu z Jonathanem, i to jeszcze dzisiaj po południu.

Siostra Agata wróciła z wiadomością, że już posłano po angielskiego

duchownego. Za godzinę będziemy małżeństwem...

Chwila ta, jak szybko przyszła, tak i minęła. Jonathan, wsparty na poduszkach,

zdecydowanie i głośno wypowiedział swoje sakramentalne „TAK”. A ja, mając od

szczęścia ściśnięte gardło, ledwie wydałam głos. Gdy pastor i siostrzyczki opuścili

salę, wyjęłam spod poduszki Jonathana jego notatnik, owinęłam go w biały papier

i przewiązałam jasną wstążeczką, zapieczętowałam węzeł i na pieczęci odcisnęłam

swoją ślubną obrączkę. Pocałowałam pieczęć i pokazałam paczuszkę swojemu

mężowi. Mój Boże, Lucy! Po raz pierwszy używam określenia „mojemu mężowi”.

Przyrzekłam mu, że bez bardzo ważnego powodu pieczęci tej nie złamię. Milcząc

uścisnął mi dłoń.

Cóż jeszcze, Moja Droga, mogę napisać? Jestem najszczęśliwszą kobietą na

ś

wiecie. Daj Ci Boże, żebyś i Ty była taka szczęśliwa. Kończę ponieważ Jonathan

już się budzi.

Kochająca Cię

Mina Harker

List Lucy Westenry do Miny Harker

Whitby, 30 sierpnia

Droga Mino,

proszę przyjąć najserdeczniejsze pozdrowienia i milion całusów. Chciałabym,

ż

ebyście czym prędzej wrócili. Musicie trochę pomieszkać u nas. Tutejsze

background image

powietrze pomoże Jonathanowi stanąć na nogach. Mnie wyraźnie się poprawiło.

Mam dobry apetyt, kipię życiem, śpię spokojnie. Somnambulizm chyba już minął,

Artur mówi, że przybieram na wadze. Aha, zapomniałam Ci powiedzieć, że Artur

jest u nas. Chodzimy razem na długie przechadzki, jeździmy konna, wiosłujemy,

gramy w tenisa i wędkujemy. Coraz bardziej go kocham. A on powiada, że kocha

mnie jeszcze bardziej. Znów mnie woła. Na razie tyle.

Twoja Lucy

PS. Pozdrowienia od mamy. Czuje się nieco lepiej. I jeszcze jedno: ślub mamy 28

września.

Dziennik dr Sewarda

20 sierpnia

Renfield ostatnio zachowuje się tak spokojnie, iż niekiedy sprawia wrażenie

normalnego. Jeszcze tydzień po swoim ataku przejawiał agresję, ale pewnej nocy,

podczas pełni księżyca, nagle się uspokoił. Pielęgniarz mówi, że od tego czasu pacjent

nieustannie powtarza: „Już czekam. Już czekam”.

Poszedłem go obejrzeć. Jeszcze wciąż był w kaftanie bezpieczeństwa i przebywał

w pokoju o wytapicerowanych ścianach. Mętne dotąd spojrzenie zastąpił wzrok pełen

służalczej pokory. Kazałem uwolnić go z kaftana. Pielęgniarze przez chwilę byli

niezdecydowani, ale w końcu wykonali moje polecenie. Pacjent zauważył ich

zawahanie, a gdy zbliżył się do mnie, powiedział:

- Zdaje się ci gamonie myślą, że mógłbym panu wyrządzić krzywdę. Pan sobie

wyobraża? Ja - i zrobić panu krzywdę. Głupcy!

Miło mi, że i chory umysł odróżnia mnie od pozostałych. Lecz i tak nie rozumiem

go do końca. Czyżby chciał dać mi do zrozumienia, że mamy jakieś wspólne interesy i

dlatego musimy trzymać razem? Nie udało mi się z niego niczego wyciągnąć.

Proponowałem mu kociaka i dorodną kocicę, lecz nie wykazał zainteresowania.

- Kicham na koty - powiedział z powagą. - Muszę teraz dużo myśleć i czekać,

czekać.

Poszedłem do siebie. Rano pielęgniarz zameldował, że Renfield aż do świtu

zachowywał się normalnie, lecz potem opanował go niepokój i znów nawiedziła go

background image

agresja, następnie miotały nim spazmy, które go na tyle wyczerpały, że padł

nieprzytomny.

To samo powtarzało się przez trzy następne doby - w ciągu dnia pacjent był

agresywny, a od wschodu księżyca do wschodu słońca zupełnie spokojny. Należy to

rozwikłać. Widocznie działa na niego coś zewnętrznego, mające ograniczone w czasie

działanie. Wymyślę jakiś fortel. Niedawno uciekł bez naszej pomocy; dziś w nocy musi

uciec przy naszym współudziale. Stworzymy mu po prostu okazję i będziemy go

ś

ledzić.

23 sierpnia

Zawsze stanie się to, czego się najmniej spodziewamy. Kiedy nasz ptaszek

stwierdził, że jego klatka jest otwarta - nie wyfrunął. Nasz wysiłek poszedł an marne.

Nabranego tylko przekonania, że jego „normalność” ma głębsze korzenie. Wydałem

pielęgniarzom dyspozycję, by nocą dawano pacjentowi więcej swobody. Pragnąłem

temu nieborakowi ulżyć przynajmniej w chwilach, gdy jego świadomość jest w stanie

fakt ten odebrać. No i co? Właśnie po mnie przysłano, bo pacjent znów ciekł.

Później

Przeżyłem następną nocną przygodę. Renfield chytrze zaczekał do rozpoczęcia

nocnego obchodu, sprytnie wyminął otwierającego drzwi pielęgniarza i popędził przez

korytarz. Nakazałem pielęgniarzom, by go śledzili. Raz jeszcze musieliśmy wejść na

teren opuszczonej posiadłości w sąsiedztwie. Pacjenta zastaliśmy znów przy drzwiach

starej kapliczki. Gdy mnie spostrzegł, wpadł we wściekłość i rzucił się na mnie.

Kiedyśmy go krępowali, stało się coś wyjątkowego. Renfield na chwilę podwoił swoje

siły, by nagle całkowicie spokornieć. Instynktownie się obejrzałem, lecz niczego

specjalnego nie zauważyłem. Podążyłem za wzrokiem pacjenta. Renfield wpatrywał się

w gwieździste niego. Nagle dostrzegłem dużego nietoperza. Trzepotał skrzydłami

niczym jaka zjawa, oddalając się w kierunku zachodnim. Nietoperze zwykle zataczają

mniejsze czy większe koła, lecz ten leciał prosto jak strzała, jakby do upatrzonego celu.

Pacjent szybko się uspokoił i po chwili rzekł:

- Nie musicie mnie wiązać, pójdę z wami jak baranek.

Do zakładu wróciliśmy bez żadnych komplikacji. Tej dziwnej nocy jednak długo

nie zapomnę. Z pokoju Renfielda powiało czymś złowieszczym...

background image

Dziennik Lucy Westenry

Hillingham, 24 sierpnia

Postanowiłam naśladować Minę i wszystko sobie notować. Gdy wreszcie znów

się spotkamy, będzie temat do rozmowy. Chciałabym, żeby już tu była. Wczorajszej

nocy męczyły mnie podobne sny, jakie miewałam w Whitby. Wynika to - być może - ze

zmiany powietrza. Dokucza mi jakiś bliżej nieokreślony strach, jestem słaba, ciągle

zmęczona. Artura bardzo mój wygląd martwi. Może powinien dzisiejszej nocy spać w

pokoju mamy.

25 sierpnia

Znów zła noc. Mam nie przystała na moją propozycję. Sama czuje się źle. Bałam

się zasnąć i przez cały czas jakiś nawet udanie walczyłam ze snem, lecz o północy z

lekkiej drzemki wyrwało mnie delikatne skrobanie, czy stukanie w okno. Więcej nie

pamiętam, a zatem musiałam zasnąć. Miałam ciężkie sny, ale nie mogę sobie

przypomnieć ich treści. Rano byłam słaba jak mucha. Twarz mam trupio bladą, coś

mnie boli na szyi. Pewnie coś stało się z moimi płucami, gdyż nie mogę swobodnie

oddychać. Muszę wziąć się w garść, ponieważ wkrótce ma przyjechać Artur i gotów się

mnie przestraszyć.

List Artura Holmwooda do dr Sewarda

Hotel „Albermarle”, 31 sierpnia

Drogi Jack,

pragnę prosić Cię o przysługę. Lucy zachorowała; trudno powiedzieć, czy chodzi

tu o konkretną chorobę, ale wygląda coraz gorzej i bardzo źle się czuje. O

przyczyny boję się zapytać tak samo Lucy, jak i jej matkę. Starszej pani nie wolno

się denerwować. Sama mi wyznała, że jej serce już długo nie wytrzyma, o czym

Lucy nic nie wie. Zaproponowałam ukochanej, żeby poddała się badaniom, o

których przeprowadzenie zwrócę się do Ciebie. Na początku nie chciała - wiesz

dlaczego, stary - ale w końcu ją przekonałem. To pewne, nie jesteś tym

zachwycony, lecz ufam, że mi nie odmówisz. Przyjdź jutro o drugiej do Hillingham

na obiad, żeby pani Westenry czegoś nie podejrzewała. Po obiedzie zostawię was

z Lucy samych, a wrócę dopiero na podwieczorek. Boję się i bardzo pragnę

porozmawiać z Tobą w cztery oczy. Nie możesz zawieść!

background image

Telegram Artura Holmwooda do Sewarda

MUSZĘ WRACAĆ DO DOMU STOP OJCU SIĘ POGORSZYŁO STOP

JESZCZE DZIŚ WIECZOREM NAPISZ DO RINGU STOP ALBO

ZATELEFONUJ STOP

List dr Sewarda do Artura Holmwooda

2 września

Drogi Przyjacielu,

jeżeli chodzi o zdrowie panny Westenry, muszę Cię poinformować, że nie chodzi

tu - moim zdaniem - ani o zaburzenia funkcji głównych organów, ani o żadną ze

znanych mi chorób. Jednakże przyznać muszę, że jej wygląd i mnie się nie podoba.

Od tego czasu, kiedy widziałem ją po raz ostatni, bardzo się zmieniła. CO prawda

nie mogłem jej zbadać tak dokładnie, jak sztuka lekarska tego wymaga - nasza

przyjaźń stanowi pewną barierę, której nie odważyłem się przekroczyć. Na razie

opiszę Ci wszystko po kolei, żebyś mógł wyciągnąć własne wnioski. Jednocześnie

coś Ci zaproponuję.

Kiedy przyszedłem do Hillingham, panna Westenra udawała wesołość. Przyjąłem,

ż

e robiła tak ze względu na swoją matkę. Dostroiłem się więc do jej gry i razem

udało nam się stworzyć przy stole miły nastrój. Po obiedzie starsza pani udała się

na poobiednią drzemkę, a ja wykroczyłem za panną Lucy do jej buduaru. Ledwie

zamknęliśmy za sobą drzwi panna Lucy opadła na fotel i zanurzyła twarz w

dłoniach. Udawany humor prysnął jak bańka mydlana. Postawiłem jej kilka

pytań. Nie patrząc na mnie odpowiedziała:

- Pan sobie nie wyobraża, jak bardzo brzydzę się sobą. I jak tu opowiadać o

swoich kłopotach?

Nadmieniłem coś o dyskrecji lekarskiej i o tym, jak bardzo martwisz się o nią.

Zawołała bez namysłu:

Proszę Arturowi powiedzieć, że nie chodzi tu o mnie, ale o niego.

Twierdzę, że Lucy cierpi na niedokrwistość, chociaż nie stwierdziłem zwykłych

symptomów. Przez przypadek udało mi się zbadać jej krew. Przeciąg wybił szybę

w oknie, a panna Lucy skaleczyła się lekko w palec. Zabrałem odłamek szkła ze

ś

ladem jej krwi i w swoim laboratorium przeprowadziłem analizę. Wynik

background image

wskazuje na to, że panna Lucy jest fizycznie zupełnie zdrowa. Ponieważ wszystko

musi mieć swoją przyczynę, źródła dolegliwości Twojej narzeczonej należałoby

doszukiwać się - to tylko moja hipoteza - w sferach psychicznych. Narzeka na

trudności z oddychaniem i ma ciężki, letargiczny sen. Śnią jej się koszmary, ale

rano nic z nich nie pamięta. Podobno w dzieciństwie cierpiała na somnambulizm,

czy coś zbliżonego. W każdym razie chodziła w śnie, a przypadłość ta nawiedziła

ją ponownie niedawno w Whitby. Pewnej nocy zawędrowała we śnie aż na

Wschodnie Urwisko, gdzie znalazła ją panna Murray. Podobno ostatnio jej

lunatyzm minął i żadne nocne wycieczki już się nie zdarzają. Mimo to dręczą mnie

jednak liczne wątpliwości, dlatego uznałem za wskazane napisać do Amsterdamu,

do mojego byłego profesora Van Helsinga, który jest chyba największym

autorytetem na świecie w dziedzinie zagadkowych chorób. Poprosiłem go o

przyjazd, a skoro Ty deklarowałeś pokrycie wszelkich wydatków - wspomniałem

mu o Tobie i Twoich związkach z panną Westenrą. Pan Helsing może wydawać

się despotą, ale to tylko dlatego, iż jest mocno przekonany o słuszności swoich

poglądów. Jest filozofem, metafizykiem, jednym z najbardziej postępowych

naukowców. Cechują go: stalowe nerwy, zimna krew, zdecydowanie w działaniu,

opanowanie, umiejętność współżycia z otoczeniem, no i szlachetne serce.

Wspominam o tym wszystkim dlatego, żebyś zrozumiał moje bezgraniczne

zaufanie do tego człowieka. Jutro spotykam się z panną Lucy raz jeszcze, ale na

mieście, by jej matka czegoś się nie domyśliła, widując mnie u nich zbyt często.

Oddany Ci

John Seward

List prof. dr. Abrahama Helsinga do dr. Sewarda

2 września

Drogi przyjacielu!

Otrzymałem twój list i niezwłocznie wybieram się do Ciebie. Proszę powiedzieć

swojemu przyjacielowi, że dla człowieka, który - ryzykując własne życie - wyssał

mi z rany truciznę, zrobię wszystko. To samo odnosi się do przyjaciela mojego

przyjaciela. Proszę zarezerwować mi pokój w hotelu „Great Eastern”, żebym był

w pobliżu. Tę damę proszę przygotować do badania na jutrzejsze popołudnie,

background image

ponieważ wieczorem muszę wracać. Jeżeli będzie taka potrzeba, po kilku dniach

powrócę raz jeszcze i pozostanę dłużej.

Do zobaczenia, kolego.

Van Helsing

List dr. Sewarda do Artura Holmwooda

3 września

Drogi Arturze,

Profesor Van Helsing przyjechał w południe, a już wieczorem mógł odjechać z

powrotem, tak się bowiem szczęśliwie złożyło, że matka Lucy była na obiedzie

poza domem, a zatem Van Helsing mógł pacjentkę dokładnie zbadać. Mnie -

oczywiście - przy tym nie było. No i obawiam się, że przypadek wielce go

zaniepokoił. Kiedy mu opowiedziałam o naszej przyjaźni i o tym, jakie masz do

mnie w tej sprawie zaufanie, odrzekł:

- Powiedz mu wszystko, co o tym myślisz. Nawet swoje przypuszczenia. Wcale nie

ż

artuję. Mówię to ze śmiertelną powagą.

Zapytałem, co chce przez to powiedzieć, ponieważ profesor rzadko mówi

zagadkami. Lecz nie udzielił mi żadnych wyjaśnień. Znam go. Takim bywa tylko

wtedy, kiedy o czymś usilnie myśli. A jeśli on myśli głęboko - to sprawa na pewno

nie należy do tuzinkowych. Bardzo mu zależy na znalezieniu właściwej diagnozy i

jestem święcie przekonany, że ratowanie zdrowia Lucy uznał za swój

pierwszoplanowy obowiązek. Obaj możemy być pewni, Arturze, że w odpowiedniej

chwili profesor wszystko nam wyjaśni.

A teraz co do przebiegu naszej wizyty: Lucy zdawała się być w lepszej kondycji.

Już nie wyglądała tak mizernie, oddech miała dość równy. Wobec profesora

zachowywała się bardzo miło, serdecznie i było widać, iż dokłada wszelkich

starań, by czuł się On jak u siebie w domu. Owszem, obaj zauważyliśmy, ile ją to

kosztuje. Van Helsing to doskonały psycholog. Na początku rozmawiał o

wszystkim, tylko nie o nas, ani o żadnych chorobach. Dopiero wtedy, kiedy

wprowadził pannę Lucy w doskonały - jak na jej stan - nastrój, poprowadził

rozmowę w interesującym nas, a zwłaszcza jego, kierunku:

background image

- Miła panno - zaczął ciepło - cieszę się niezmiernie, iż mogę poznać tak cudowną

dziewczynę. Słyszałem od doktora Sewarda, że ma panienka trudności z

pozbyciem się bladości na swoich policzkach. To młokos, nie zna się na urodzie,

ale jeśli chcemy policzki mieć czerwone, bardzo proszę, żadna w tym sztuka.

W tym miejscu rzucił mi spojrzenie, które tak dobrze pamiętam jeszcze z jego

wykładów i kontynuował:

- Jak on może coś wiedzieć o młodych damach, skoro całymi dniami przebywa

tylko ze swoimi wariatami. Nie powiem, to także praca trudna i odpowiedzialna.

Jest on młody i na widok ślicznej panny traci głowę. Nie ma ani żony ani córki,

brakuje mu więc doświadczenia. Jest na to rada. Trzeba go wysłać do ogrodu na

papierosa, a my tymczasem pogadamy sobie w cztery oczy.

Zrozumiałem sugestię i wycofałem się z pokoju. Po dłuższej chwili profesor

zawołał mnie przez okno. Minę miał bardzo poważną.

- Zbadałem ją dość dokładnie - westchnął ciężko - lecz nie stwierdziłem żadnego

schorzenia. Zgadzam się z tobą, iż ostatnio straciła wiele krwi. A jednak to nie

anemia. Muszę jeszcze zadać kilka pytań jej służącej, ale chyba wiem, co mi

odpowie. Nie ma skutku bez przyczyny, a więc musimy dojść do sedna sprawy.

Przemyślę to. Proszę mnie codziennie informować telegraficznie, a jak tylko

zajdzie potrzeba, przyjadę ponownie.

To wszystko, czego się od niego dowiedziałem. Mam nadzieję, iż Twojemu ojcu

zdrowie się poprawiło. To straszne, jeśli na raz chorują dwie ukochane osoby.

Jeżeli Cię telegraficznie zawezwę, wiedz o tym, że będziesz musiał przyjechać.

Nie martw się na zapas.

John Seward

Dziennik dr Sewarda

4 września

Mój zoofagiczny pacjent znów miał atak, i to w dość nietypowym czasie.

Wczoraj, na krótko przed południem, zaczął przejawiać oznaki niepokoju. Pielęgniarz

spostrzegł znajome symptomy i wezwał posiłki. Ludzie przybiegli w ostatniej chwili,

bowiem wraz z wybiciem dwunastej agresja pacjenta wzrosła do tego stopnia, iż trudno

go było utrzymać. Po pięciu minutach uspokoił się i popadł w melancholię, w której

tkwi do teraz. Według relacji pielęgniarza pacjent wydawał w paroksyzmie straszne

background image

okrzyki, którymi wystraszył resztę pacjentów. Jest po wizytacji, a pacjent siedzi w

kącie, strojąc marsowe miny.

Później

Następna zmiana. O piątej poszedłem skontrolować stan pacjenta. Ku mojemu

zdziwieniu kipiał szczęściem, będąc zadowolony jak dawniej. Znów łapał muchy,

połykał je, a liczbę złowionych okazów odnotowywał gwoździem na drzwiach, w

szparze między obiciami.

Ledwie mnie spostrzegł podbiegł z przeprosinami. Następnie błagał o powrót do

swojego pokoju, gdyż koniecznie musi mieć dostęp do swojego zeszytu. Udzieliłem

zezwolenia i już jest u siebie. Sypie na parapet cukier. W ten sposób złowił całą chmarę

much. Już ich nie zjada, lecz jak dawniej umieszcza w pudełku. I znów łapie po kątach

pająki. Podjąłem próbę wciągnięcia go w rozmowę, by dowiedzieć się o powodach jego

niedawnego zachowania, ale nic z tego nie wyszło. przez chwilę patrzył przed siebie,

następnie powiedział bardziej do siebie niż do mnie:

- Znów go nie ma! Przepadł! Opuścił mnie. Jeżeli sam się do tego nie zabiorę, to

nie ma nadziei.

Potem odwrócił się ku mnie i zapytał:

- Panie doktorze, czy mógłbym prosić o jeszcze jedną porcję cukru? Może mi się

przydać.

- A muchom?

- Muchom też. Muchy lubią cukier, a ja lubię muchy.

No i kto tu mówi, że wariaci nie mają swojego rozumu? Kazałem mu przynieść

podwójną porcję cukru, a kiedy odchodziłem, wyglądał na najszczęśliwszego człowieka

na świecie.

Północ

I jeszcze jedna zmiana. Właśnie wracałem od panny Westenry. Zatrzymałem się

przy bramie zakładu, by jeszcze przez chwilę popatrzeć na cudowny zachód słońca.

Wtem usłyszałem jego krzyk. Ponieważ okno pokoju Renfielda wychodzi właśnie na tę

stronę, słyszałem go jeszcze wyraźniej niż rano. W chwili, kiedy wchodziłem do pokoju

mojego niesfornego pacjenta, słońce całkowicie schowało się za horyzontem. Renfield

umilkł i całkowicie bez sił padł na podłogę. Po kilku minutach sam się podniósł,

rozglądając się wokół siebie, jakby się nic nie stało. Byłem ciekaw, co teraz zrobi.

background image

Podszedł do okna i zmiótł z parapetu wszystek pozostały tam cukier. Następnie sięgnął

po swoje pudełko z muchami, wytrzepał jego zawartość za okno, zamknął okiennice i

usiadł na brzegu łóżka. Zapytałem go, czy już nie będzie łapać much.

- Nie! - warknął gniewnie. - Mam tego świństwa po dziurki w nosie.

Nie rozumiem dlaczego jego paroksyzm nawiedza go właśnie w południe i

podczas zachodu słońca. Czyżby słońce, tak samo jak księżyc, miała na niektórych

ludzi zgubne działanie? Zobaczymy.

Telegram dr. Sewarda do Van Helsinga

4 września

PACJENTKA CZUJE SIĘ LEPIEJ STOP

Telegram dr. Sewarda do Van Helsinga

5 września

STAN PACJENTKI ZNACZNIE SIĘ POPRAWIŁ STOP MA APETYT STOP

SYPIA SPOKOJNIE STOP JEST W DOBRYM NASTROJU STOP NA JEJ

POLICZKI POWRACA KOLOR STOP

Telegram dr. Sewarda do Van Helsinga

6 września

OKROPNA ZMIANA STOP PROSZĘ PRZYJECHAĆ ZARAZ STOP DO

HOLMWOODA WYŚLĘ TELEGRAM AŻ PO PAŃSKIM PRZYJEŹDZIE

STOP

background image

Rozdział 10

List dr. Sewarda do Artura Holmwooda

6 września

Drogi Arturze,

nie mam dla Ciebie dobrych wiadomości. Dzisiejszego ranka u panny Lucy

nastąpiło coś w rodzaju nawrotu zaburzeń. Ma to tylko jedną dobrą stronę:

starsza pani Westenra zwróciła się do mnie o radę. Skorzystałem zatem z okazji i

powiedziałem jej, że właśnie oczekuję wizyty mojego byłego profesora, dużej klasy

specjalisty, Van Helsinga z Amsterdamu, i że razem zajmiemy się jej córką. A

zatem od teraz możesz spokojnie wchodzić do ich domu. Dotknęło nas

nieszczęście, przyjacielu, ale ufam, iż wszystko dobrze się skończy. Jeżeli

zaistnieje potrzeba wezwę Cię bezzwłocznie.

Twój

John Seward

Dziennik dr. Sewarda

7 września

Powitałem Van Helsinga na Liverpool Street. Jego pierwsze pytanie brzmiało:

- Czy zawiadomiłeś już naszego przyjaciela, jej narzeczonego?

- Jeszcze nie - odpowiedziałem zgodnie z prawdą. - Chciałem się najpierw

naradzić z panem profesorem. Dałem mu tylko znać, że panna Lucy nie czuje się dobrze

i że pan do niej przyjedzie. Dodałem także, iż będę z nim w kontakcie i że go

ewentualnie wezwę.

- To dobrze, kolego - rzekł z aprobatą Van Helsing. - Lepiej żeby jeszcze nie

wiedział. Może nawet nie będzie potrzeby, żeby informować go o szczegółach. Daj

Bóg, by tak było. Później ci wytłumaczę.

- Dlaczego nie teraz? Gdybym znał całą prawdę, może wtedy razem wcześniej

doszlibyśmy do konkretnych wniosków.

Profesor milczał przez chwilę, po czym rzekł z powagą:

background image

- Drogi kolego. Zawsze byłeś uważnym studentem, każdy przypadek szczegółowo

opisywałeś. Wierzę, że notowanie weszło ci w krew. Dlatego proszę z zapisywanie

każdego szczegółu, gdyż jesteśmy świadkami niezwykłego wydarzenia. Uczymy się na

błędach, nie zaś na powodzeniach.

Po drodze opowiadałem mu o stanie Lucy i o objawach, które były tym razem

wyraźniejsze, niż ostatnio. Van Helsing spoważniał, ale milczał. Niósł dużą torbę

lekarską z różnymi instrumentami i mnóstwem lekarstw.

W Hillingham przywitała nas pani Westenra. Była wielce przejęta. Od razu

wprowadziła nas do pokoju Lucy. Ostatnio widziałem ją wczoraj i uznałem jej stan za

alarmujący. Lecz to, co ujrzeliśmy z profesorem dzisiaj, napawało zgrozą! Lucy byłą

potwornie blada, jej wargi i dziąsła były niemalże białe jak śnieg, kości policzkowe

wyraźnie jej wystawały, oddychała ciężko, a jej twarz przepełniona była bólem. Van

Helsing stanął jak wryty, ściągnął brwi i szybko skinął głową, żebym z nim wyszedł za

drzwi.

- Mój Boże! - powiedział podekscytowany. - Coś strasznego. Nie wolno stracić

ani sekundy. Straciła tyle krwi, że w każdej chwili może ustać akcja serca. Tu potrzebna

jest natychmiastowa transfuzja. Kto będzie dawcą? Ty, czy ja?

- Jestem młodszy i silniejszy, panie profesorze.

- To proszę się szybko przygotować. Mam w torbie wszystko, co do tego

potrzeba. Szybko!

Nagle dało się słyszeć energiczne kołatanie do drzwi. Służąca zbiegła na dół,

otworzyła, a do holu wbiegł Artur, wołając w progu:

- Przyjacielu, tak się bałem! Ojcu się cokolwiek poprawiło, więc od razu

przyjechałem. A to chyba doktor Van Helsing, nieprawdaż? Jestem panu niezmiernie

wdzięczny, że zechciał pan przyjechać profesorze.

Van Helsing jednym spojrzeniem ocenił nową sytuację. Widząc młodego, silnego

mężczyznę, rzucił prosto z mostu:

- Zjawił się pan w ostatniej chwili, kochany. Stan Lucy jest więcej niż zły. Musi

jej pan pomóc. Teraz wszystko zależy od pana!

- A co mogę uczynić? - zapytał Artur, opadając na fotel. - Moje życie należy do

niej. Oddałbym jej ostatnią kroplę krwi.

- Nie żądam aż tyle, ale chętnie trzymam pana za słowo.

- A zatem, cóż powinienem zrobić?

background image

- Pannie Lucy właśnie potrzeba jest krew. Jeżeli jej nie dostanie - umrze. Musimy

wykonać transfuzję. Musimy przelać nieco krwi z żył pełnych w żyły puste. Pan do tego

nadaje się najbardziej. Już mieliśmy skorzystać z uprzejmości obecnego tu Johna, który

chętnie się zgodził, lecz pan ma do tego większe prawo, czy tak?

Artur rzucił nam dziękczynne spojrzenie i pośpiesznie zawijał rękaw koszuli.

- Wspaniały chłopiec - mruknął Van Helsing. Jeszcze będzie pan szczęśliwy, iż

własną krwią uratował swoją miłość. A teraz do roboty, ale starszej pani o całej sprawie

ani słowa. Chodźmy!

W trójkę weszliśmy do pokoju Lucy. Usłyszała nas i lekko odwróciła głowę w

naszą stronę, ale nie była w stanie wypowiedzieć jednej zgłoski. Jej siły znajdowały się

u kresu. Profesor rozłożył na stoliku swoje instrumenty i przystąpił do

przygotowywania narkozy. Uwinął się z tym bardzo szybko, podszedł do Lucy, podał

jej „Morfeusza”, mówiąc łagodnie:

- Lekarstwo, proszę panienki. Trzeba grzecznie wypić, o tak, zaraz panienka

poczuje się lepiej, przyrzekam.

Kiedy Lucy zasnęła, Van Helsing powiedział:

- Pan Artur jest młodym, silnym i zdrowym mężczyzną. Jego krwi nie trzeba

będzie filtrować. Do roboty, panowie!

Już podczas przebiegu transfuzji widać było, jak pannie Lucy powraca róż na

policzki. Za to Artur bladł, ale z jego oczu i wyrazu całej twarzy tryskała jedna wielka

radość. Profesor z kamienną miną patrzył na zegarek, zerkając od czasu do czasu to na

pannę Lucy, to zaś na Artura. Wreszcie wyszeptał:

- Wystarczy. Proszę się przez chwilę nie ruszać. John, opatrz dawcę, ja zajmę się

panną Lucy.

Dopiero wtedy spostrzegłem, jak Artur osłabł. Profesor poprawił panience

poduszki, a kiedy układał ją wygodniej, na jej szyi obsunęła się aksamitna chusteczka,

odsłaniając dwie małe, czerwone ranki. Artur wcale tego nie zauważył, lecz Van

Helsing westchnął głęboko. Potem odwrócił się ku mnie i rzekł:

- Proszę odprowadzić tego młodzieńca na dół, dać mu szklankę porto, coś

dobrego do jedzenia i niech się na chwilę położy. Musi odzyskać tyle, ile ofiarował

ukochanej. Tu zostać nie może.

Odprowadziłem Artura i wróciłem do profesora na górę. Lucy spała spokojnie,

oddychała nieregularnie. W nogach jej łóżka siedział Van Helsing i obserwował ją w

skupieniu. Czerwone ranki znów zakrywała aksamitna chusteczka.

background image

- Co pan sądzi o tym skaleczeniu na gardle? - zapytałem profesora, starając się

mówić jak najciszej.

- A kolega? - odpowiedział pytaniem na pytanie.

- Jeszcze się temu dokładnie nie przyjrzałem - odrzekłem zgodnie z prawdą, i

delikatnie odchyliłem chusteczkę na jej szyi. Tuż przy tętnicy widniały dwie małe ranki,

jakby ukłucia. Pomyślałem, że może to jest przyczyna tak znacznego ubytku krwi.

Zaraz jednak od tej hipotezy odstąpiłem, gdyż na pościeli nie było nawet śladu

krwawienia.

- No i? - zagadnął mnie Van Helsing.

- Szczerze mówiąc - odpowiedziałem - nie bardzo wiem, co o tym sądzić.

Profesor wstał.

- Jeszcze dziś wieczorem muszę wrócić do Amsterdamu - rzekł głosem nie

znoszącym sprzeciwu. - Mam tam potrzebne rekwizyty i odnośną literaturę. Będziesz

przy pannie Lucy czuwać przez całą noc?

- Czy nie lepiej wezwać pielęgniarkę?

- Najlepszymi pielęgniarzami jesteśmy my dwaj. Nie wolno ci ani na chwilę

zmrużyć oka. Wrócę tak szybko, jak tylko będę mógł. A potem zaczniemy.

- Zaczniemy? Na Boga, co zaczniemy?

- Ciszej, proszę. Zobaczymy. Nie zapominaj, proszę, że powierzyłem pacjentkę

twojej opiece. Jeżeli coś się wydarzy, nie zaznasz spokoju do końca życia. Żegnam cię.

Dziennik dr. Sewarda - ciąg dalszy

8 września

Całą noc siedziałem przy Lucy. Środek nasenny działał aż do zmroku. Obudziła

się sama. Wyglądała jak niegdyś, pełna życia i dobrego nastroju. Poprzednie

wyczerpanie pozostawiło jednak na jej twarzy pewne ślady. Musiałem wyjaśnić matce

Lucy, iż zgodnie z zaleceniem profesora muszę i tej nocy czuwać przy jej córce aż do

rana. Pani Westenra starała się mnie odwieść od tego postanowienia, podkreślając

zupełnie dobre samopoczucie córki. Nie dałem się jednak przekonać. Usadowiłem się

na swoim stanowisku i udawałem, że nie dostrzegam wdzięcznych spojrzeń panny

Lucy. Morzył ją sen, ale ona wyraźnie się przed nim broniła. Zapytałem dlaczego to

robi?

- Gdyby pan był an moim miejscu... Gdyby dla pana sen znaczył okropność...

- Okropność? Jak to? Co panienka chce przez to powiedzieć?

background image

- Nie wiem. Boże drogi! Naprawdę nie wiem. To straszne, ale siły opuszczają

mnie właśnie zawsze podczas snu - nawet myśleć o tym się boję!

- Panno Lucy, dzisiejszej nocy możesz wypoczywać spokojnie. Przyrzekam, że w

razie jakichś oznak męczącego snu, zaraz panienkę obudzę.

Na pewno? Obudzi mnie pan, doktorze? W takim razie mogę spać spokojnie -

powiedziała z ulgą i po chwili już nie wiedziała o bożym świecie.

Przez całą noc nie spuściłem z niej oka. Lucy nawet się nie poruszyła, spała

głębokim, przywracającym siłę i zdrowie snem. Usta miała lekko rozchylone, jej pierś

unosiła się i opadała regularnie. Uśmiechała się nawet, to znaczy, że sny miała

spokojne.

Wczesnym rankiem przyszła służąca. Oddałem Lucy pod jej opiekę i

pośpieszyłem do zakładu, ponieważ przez te dwa ostatnie noce dyżury u panny Lucy

zaniedbałem poniekąd własne obowiązki. Wysłałem krótkie telegramy: jeden do Van

Helsinga, a drugi do Artura. Informowałem ich o doskonałych wynikach

przeprowadzonej transfuzji. Przez cały dzień miałem wiele zajęć, tak że dopiero

wieczorem mogłem zapytać o mojego zoofaga. Raport, jaki otrzymałem w jego sprawie,

był zadowalający. Renfield zachowywał się ponoć spokojnie i dniem, i nocą. Przy

kolacji otrzymałem telegram z Amsterdamu. Profesor życzy sobie, bym i dzisiejszą noc

spędził przy łóżku Lucy. On zaś wsiada w nocny pociąg i rano będzie w Londynie.

9 września

Do Hillingham przyszedłem zmęczony jak koń. Przez dwie ostatnie noce oka nie

zmrużyłem. Zaczęła mnie ogarniać apatia - oznaka przepracowania mózgu. Lucy

jeszcze nie spała, a jej nastrój był wyjątkowo dobry. Witając się ze mną, omiotła mnie

wzrokiem od stóp do głów, zajrzała głęboko w oczy, po czym stwierdziła z przekąsem:

- Dzisiejszej nocy nie wolno panu czuwać przy moim łóżku. Jest pan kompletnie

wyczerpany. Za to ja czuję się wyśmienicie. Może to ja właśnie powinnam w rewanżu

czuwać dziś przy panu?

Nie byłem w nastroju do żartów, by się z nią przekomarzać. Do kolacji - ku

mojemu zadowoleniu - podano wyśmienite porto, które znakomicie mnie pokrzepiło.

Potem Lucy zaprowadziła mnie do pokoju przylegającego do jej sypialni, wskazała

leżankę i udzieliła mi przyjacielskiej rady:

- Pan zostaje tutaj. Drzwi do mnie zostaną otwarte, a gdybym czegoś

potrzebowała - zawołam.

background image

Musiałem się zgodzić, ba! nawet - przy mojej kondycji - bardzo mi to

odpowiadało. Z całej mojej garderoby zdjąłem li tylko buty, wyciągnąłem się na

kozetce - i zasnąłem snem sprawiedliwego...

10 września

Nagle poczułem, że ktoś dotyka mojego czoła. Otworzyłem oczy i zobaczyłem

pochylonego nade mną profesora.

- Jak się ma nasza pacjentka?

- W momencie naszego rozstania czuła się całkiem nieźle - odpowiedziałem,

wskakując pośpiesznie w buty.

Wkroczyliśmy do sypialni Lucy. Podczas gdy ja poszedłem rozsunąć kotary,

profesor na plecach podszedł do łóżka panny. Pokój został zalany porannym słońcem.

Van Helsing pochylił się na pacjentką i... jego „Gott im Himmel!” - nie wymagało

ż

adnych wyjaśnień.

Lucy leżała zemdlona! Była bardziej blada niż kiedykolwiek. Nawet wargi miała

niemalże białe, a jej zęby zdawały się wychodzić z dziąseł.

- Prędzej, brandy! - wykrzyknął Van Helsing.

Pobiegłem do jadalni i wróciłem z butelką. Profesor zwilżył alkoholem usta Lucy,

masował jej dłonie, nadgarstki i klatkę piersiową w okolicy serca. Potem zbadaliśmy jej

puls. Sytuacja była krytyczna, lecz nie beznadziejna.

- Jeszcze nie jest za późno, kolego! - zawołał profesor. A ponieważ nie ma pod

ręką Artura, musisz ty podarować jej nieco krwi. Szybko!

Van Helsing przygotował instrumenty, a ponieważ Lucy była nieprzytomna, nie

trzeba było zastosować opium. Transfuzja przebiegała sprawnie, lecz w pewnej chwili -

w miarę jak policzki Lucy nabierały rumieńców - dziewczyna zaczęła się budzić. Wtedy

profesor wstrzyknął jej, przygotowanego na wszelki wypadek „Morfeusza”. Lucy

znieruchomiała, a my już bez przeszkód dokończyliśmy zabieg.

- Teraz proszę zjeść obfite śniadanie i napić się wina - powiedział mój mistrz z

wyraźną ulgą. - Lucy oddycha regularnie, ja przy niej jeszcze posiedzę, a ty musisz

wypocząć. Potem wróć. I jeszcze jedno: o tej transfuzji nikomu ani słowa. Artur mógłby

być zazdrosny, albo co? Jasne?

Jak zawsze i tym razem posłuchałem go bez słowa sprzeciwu. Po posiłku

wyciągnąłem się na kanapie i usilnie myślałem o tym, jaka mogła być przyczyna

nawrotu dolegliwości Lucy. To nie do pomyślenia, by człowiek utracił tyle krwi - i

background image

nigdzie nie powstał ślad po obfitym krwawieniu. Przyłapałem się na tym, że coraz

częściej kojarzę jej stan z małymi rankami na szyi.

Lucy spała spokojnie i twardo, a kiedy się obudziła, była różowiutka jak

noworodek, chociaż o wiele słabsza, niż wczoraj. Van Helsing okazywał widoczne

zadowolenie z jej stanu, co podkreślił udając się na spacer. Przed wyjściem zapytał o

najbliższą pocztę, ponieważ potrzebuje wysłać telegram.

Lucy rozmawiała ze mną o różnych sprawach i wcale nie była świadoma tego, co

przed chwilą miało tu miejsce. Odwiedziła nas jej matka, która także niczego nie

zauważyła. Starsza pani zwróciła mi tylko uwagę, bym się bardziej oszczędzał, bo w

oczach blednę!

- Powinien się pan ożenić - dodała, a po tym słowach Lucy jakby się lekko

zarumieniła, położyła porozumiewawczo palec na wargach i opadła na poduszkę.

Chyba po godzinie wrócił Van Helsing. Uprzedził mnie, że od teraz będziemy

czuwać przy pannie Lucy na zmianę, ponieważ wytrzymałość ludzkiego organizmu jest

ograniczona, a ryzyko zbyt wielkie. Dodał, iż całą sprawę musimy trzymać w

tajemnicy, gdyż istnieją po temu ważkie powody.

- Kolego, proszę naprawdę nie lekceważyć nawet tych najbardziej fantastycznych

domysłów - powiedział na pożegnanie profesor i zwolnił mnie do domu.

W holu na dole zatrzymały mnie dwie służące. Prosiły by załatwić im u „tego

obcego pana” zgodę na opiekowanie swojej chlebodawczyni. Wróciłem do mojego

zakładu, odwiedziłem pacjentów i z zadowoleniem stwierdziłem, że wszystko jest w

porządku.

11 września

Kiedy po południu wróciłem do Hillingham, zastałem Van Helsinga w

doskonałym nastroju. Profesor otrzymał właśnie dużą paczkę z zagranicy. Na stole leżał

spory bukiet białych kwiatów.

- Te kwiaty są dla pani - powiedział, wręczając bukiet pannie Lucy.

- Dla mnie? - Jak to, panie profesorze? Za co?

- Nie za co, ale na co, słodka panno. Nie wręczam tych kwiatów li tylko ku

obopólnej przyjemności. To lekarstwo.

Na twarzy Lucy odmalowało się zakłopotanie.

- Proszę się nie obawiać - uspokoił dziewczynę Van Helsing. - Nie mam zamiaru

sporządzać jakiegoś wstrętnego naparu. Może panna spokojnie wyprostować swój

background image

pomarszczony nosek. Jest to lekarstwo, jakiego świat nie widział! Rozłożymy je na

oknie, zrobimy ładny wianuszek na szyję panienki, a wszystko po to, by panna Lucy

mogła spać spokojnie. Te kwiaty mają podobne właściwości co lotos - powodują, że

człowiek zanurza się w bycie-niebycie, przynoszą ulgę, a między nimi śpi się na

wszystkie cztery boki.

Lucy zanurzyła nosek w bukiecie i roześmiała się serdecznie.

- Doskonały z pana żartowniś, panie doktorze! To przecież zwyczajny czosnek!

Van Helsing powoli uniósł się z fotela, mówiąc ze śmiertelną powagą:

- Ja nigdy nie żartuję, panno Lucy. Wszystko co robię, ma swój sens. Proszę się ze

mną nie przekomarzać. Jeżeli już nie ze względu na siebie, to ze względu na innych.

Zauważywszy, że Lucy ściągnęła brwi, dodał już łagodniej:

- Proszę się niczego nie obawiać, gdyż działam wyłącznie w pani interesie. Te

kwiaty mogą się okazać wielce pomocne w naszej terapii. Muszę je pozostawić w pani

pokoju. Uwinę wieniec i zawieszę go na szyi panienki. Ale nikomu o tym ani mru-mru.

Nie możemy prowokować pytań ciekawskich osób. Kolega pomoże mi przystroić pokój

tym czosnkiem. Nadszedł on aż z Haarlemu, od mojego przyjaciela Vanderpoola.

Wczoraj wysłałem telegram, a dziś już mamy przesyłkę. A teraz, do dzieła!

Profesor najpierw uszczelnił okno i zawiesił na jego ramie kilka kwiatów. Potem

porozmieszczał kwiaty czosnku wszędzie tam, gdzie były jakiekolwiek szpary, zarówno

przy drzwiach, jak też przy kominku. Zacząłem pytać, czy wygania złe duchy?

- Może i tak - burknął autorytet światowej sztuki medycznej, następnie spoczął w

fotelu i zaczął wić wianek.

Kiedy Lucy już się przyszykowała do spania, Van Helsing zawiesił jej ów wieniec

na szyi i powiedział:

- Przez całą noc nie wolno go zdejmować. Nie wolno także do samego rana

otwierać okna lub drzwi, nawet gdyby było panience nie wiem jak duszno.

- Obiecuję - odrzekła Lucy z powagą.

Wsadziłem profesora do mojej bryczki i powiozłem go do hotelu. Po drodze

cieszyliśmy się obaj, iż wreszcie można będzie odespać zarwane ostatnio noce.

Umówiliśmy się na spotkanie wczesnym rankiem, by się czym prędzej przekonać, jak

działają owe niekonwencjonalne lekarstwa.

Stary doktor był pewny siebie, lecz mnie krążyły po głowie liczne wątpliwości.

Jak także byłem do wczoraj pewny siebie - i wiadomo, czym to się skończyło. Ogarnęła

background image

mnie zgroza, kiedy pomyślałem, że takie imperatywy jak: na pewno, zawsze, nigdy -

mało są praktyczne w życiu codziennym.

background image

Rozdział 11

Dziennik Lucy Westenry

12 września

Wszyscy są wobec mnie bardzo mili. Także Van Helsing. Któż wie, dlaczego tak

bardzo mu zależy na tych kwiatach! Zdaje się, że jednak ma rację. Odczułam bowiem

znaczną ulgę, przestałam się bać samotności. Z tym wieńcem na szyi czuję się jak

Ofelia. Nigdy nie lubiłam czosnku. Lecz dzisiejszej nocy pachnie mi rozkosznie. Jego

woń wypełnia sypialnię jakimś spokojem. Chyba już zmaga mnie sen. Dobranoc

wszystkim...

Dziennik dr Sewarda

13 września

Wstąpiłem do hotelu „Berkley”. Van Helsing był już gotów, a przed hotelem

czekał kocz. Profesor, jak zwykle, zabrał ze sobą swoją torbę, z którą ostatnio nie może

się rozstać.

Do Hillingham przybyliśmy o ósmej. Był śliczny, słoneczny ranek, w powietrzu

wyczuwało się nadchodzącą jesień. Liście mieniły się wszystkimi kolorami, chociaż

jeszcze nie opadły. Na progu domu spotkaliśmy panią Westenrę. Zawsze wstawała

wcześnie. Przywitała nas serdecznie, po czym powiedziała:

- Mam dla was, panowie, dobrą nowinę! Lucy czuje się lepiej. Zajrzałem do jej

pokoju. Śpi jak suseł.

Profesor uśmiechnął się i zatarł dłonie.

- Aha! - zawołał tonem pogromcy golfowego mistrza Anglii. - A jednak udało mi

się postawić właściwą diagnozę! I znaleźć właściwe lekarstwo!

- Niechże pan nie będzie taki nieskromny - przerwała mu pani Westenra. - To, że

córka czuje się lepiej jest po części i moją zasługą.

- Niewątpliwie, madame - przytaknął stary dżentelmen. - Można wiedzieć, jak

pani dochodzi to tak wspaniałych wyników?

- Serce matki, panie profesorze, to najlepszy podręcznik medycyny. Zajrzałam w

nocy do córki, wiadomo, boję się o nią, ale spała tak twardo, że wcale mnie nie

usłyszała. W pokoju było strasznie duszno, pełno porozrzucanych śmierdzących

kwiatów wydzielało potworny zapach, a nawet wkoło jej szyi miała to paskudne

background image

zielsko. Jakże można spać w takim smrodzie? Lucy gotowa się udusić. Powyrzucałam

te śmiecie i otworzyłam okno, by przewietrzyć. Świeże powietrze dobrze jej zrobiło.

Pewnie was ucieszy jej widok.

Pożegnała nas i udała się do swego buduaru. Spojrzałem na profesora. Był siny

jak trup. W obecności lady starał się opanować, ale kiedy zostaliśmy sami, całkowicie

się załamał. Pociągnął mnie za sobą do przedpokoju, opadł na fotel i dosłownie

zajęczał:

- Mój Boże! Za co ta dziewczyna tak cierpi? Matka chcąc dobrze, wystawiła

córkę na śmiertelne niebezpieczeństwo. To straszne, że lady nie może o niczym

wiedzieć, ale przy stanie jej serca, mogłoby ją to zabić. A teraz, szybko do Lucy!

Tym razem jej kredowobiała twarz wcale nas nie zaskoczyła. Van Helsing, z

ogromnym żalem, wyszeptał:

- Tego właśnie mogłem się spodziewać. Dzisiaj dam krew ja, ty już jesteś zanadto

wyczerpany. Prędzej do roboty!

Jeszcze jedna transfuzja, jeszcze jedna narkoza. I znów powrót różowego koloru

na jej policzki. I znów regularny oddech. Van Helsing zszedł na dół, by nieco

wypocząć. Spotkawszy po drodze panią Westenrę, wytłumaczył jej, że bez konsultacji z

nim nie wolno w pokoju Lucy niczego ruszać. Te kwiaty były lecznicze, a wąchanie ich

zapachu jest elementem kuracji. Gdy powrócił, postanowił, że następne dwie noce sam

będzie czuwał przy Lucy, a jeśli zajdzie potrzeba, przyśle po mnie.

Po godzinie panna Lucy odzyskała świadomość. Była świeża i wesoła, jakby

nigdy nic. Co to wszystko może znaczyć? Obawiam się, czy aby długotrwałe

przebywanie wśród chorych umysłowo, nie padło mi na mózg.

Dziennik Lucy Westenry

17 września

Cztery spokojne dnie i noce. Ponownie czuję się silna. Jak gdybym dopiero co

obudziła się z koszmarnego snu; patrzę na cudowne słońce i oddycham świeżym,

porannym powietrzem. Z niejasnych wspomnień wyłaniają mi się godziny męczącego

oczekiwania i strachu, godziny ciemności bez najmniejszego promyka nadziei oraz

godziny powrotu do życia, gdy czułam się jak nurek, walczący z niesamowitym

ciśnieniem wody. Odkąd czuwa przy mnie Van Helsing wszystkie złe sny gdzieś

odeszły. Jakby ustał reszcie ten łoskot na szybach i zamilkł ów odległy głos -

nadchodzący nie wiadomo skąd - i każący mi robić to, czego wcale nie pamiętam. Już

background image

nie boję się zasypiać. A nawet polubiłam czosnek. Codziennie nadchodzi paczka z

Haarlemu. Dziś wieczorem profesor odjeżdża na jeden dzień do Amsterdamu. Opiekun

już mi niepotrzebny. Czuję się tak dobrze, że spokojnie mogę być sama. Wczorajszej

nocy Van Helsing dwa razy przysnął na swoim krzesełku i nic mi się nie stało, spałam

sobie dalej, chociaż o szyby coś stukało. Może gałęzie, może nietoperz?

Pall Mall Gazette

18 września

Wilk - uciekinier

Niebezpieczna przygoda naszego reportera

Thomas Bider, pracownik ogrodu zoologicznego, jest dozorcą w sektorze, w

którym eksponowane są m. in. wilki. Mieszka w niskiej chatce, tuż za pawilonem słoni.

Państwo Bider przyjęli mnie w porze tradycyjnej herbaty. Kiedy już sprzątnięto ze

stołu, dozorca przypalił sobie fajeczkę i powiedział:

- Teraz, mój panie, można pytać o wszystko, co pana interesuje. Przepraszam, że

przed lunchem nie byłem zbyt rozmowny. Widzi pan, łaskawco, ja na przykład i

wilkom i hienom daję najpierw pożreć, a dopiero potem z nimi konwersuję.

- W jaki sposób, na Boga, pan to czyni? - zapytałem zaciekawiony, gdyż trudno

mi było sobie wyobrazić dialog pomiędzy człowiekiem i dzikimi bestiami.

- A wie pan, głaskam je po łbach, drapię za uszami, albo coś w tym rodzaju...

Postępuję zupełnie jak z ludźmi. Zaraz od progu zarzucił mnie pan tysiącem pytań. To i

nic dziwnego, że trochę na pana warczałem. Natomiast teraz, kiedy już pojadłem i

popiłem, może mnie pan drapać za uchem i wypytywać, o co pan chce. Jeżeli się nie

mylę, chodzi o tego wilka, co nam uciekł.

- Nie myli się pan. Chodzi mi dokładnie o to, co pan, jako doświadczona i

kompetentna osoba, myśli o ucieczce dzikiego zwierzęcia.

- No, dobrze, jaśnie panie. Tego wilka nazwaliśmy Bójkarz. Pochodzi z Norwegii

i zakupiliśmy go cztery lata temu. Zawsze zachowywał się spokojnie, był bardzo

przyzwoitym podopiecznym, nigdy nam nie sprawiał kłopotu. Tym większe było nasze

zaskoczenie, że uciekł właśnie Bójkarz. Powinien pan się orientować, że wilkom nie

można udać więcej niż kobietom. Tak jakoś w dwie godziny po karmieniu zauważyłem,

ż

e z Bójkarzem coś nie tak. Był rozdrażniony. Ponieważ mam i inne obowiązki, więc

poszedłem do małpiarni i tam akurat usłyszałem głośne warczenie, a następnie wycie

wilków. Pobiegłem do nich. Bójkarz rzucał się na kratę i szarpał ją zębami. O tej porze

background image

bywa już tylko niewielu zwiedzających. Przy jego klatce stał tylko jeden człowiek -

wysoki i bardzo chudy chłop, miał krzywy nos, posiwiałą brodę i, o dziwo, czerwone

oczy. Od razu mi się łobuz nie spodobał, bo to pewnie on rozdrażnił moje wilczki,

najbardziej irytując Bójkarza. Dłonią, wbitą w białą rękawiczkę, wskazał an zwierzęta i

powiedział do mnie tak:

- Panie dozorco, te wilki coś denerwuje.

- Chyba pan - odpaliłem ze złością, bo nie znoszę takich mądrali. Chłop wcale się

nie obraził, wyszczerzył tylko białe, ostre zębiska w bezczelnym uśmieszku i odparł:

- Nie byłbym dla nich zbyt smaczną przekąską, proszę pana.

- A to się pan mylisz - palnąłem prosto z mostu i dalej mu wyjaśniać, że takie

wilki lubią po obiedzie schrupać jeszcze parę kości, by sobie oczyścić paszczę, a

patrząc na takiego chudzielca pewnie nabierają apetytu... Dobrze mu powiedziałem, no

nie? Zwierzęta, widząc, że tego gościa nie walę po pysku, uspokoiły się i pochowały po

kątach, a Bójkarz, pan sobie wyobraża nadstawił ucho do podrapania. Wie bestia, że tak

delikatnie jak ja nie pieści go nikt. Wtedy ten cholerny drab także wsadził swoją

tykowatą łapę za kraty i dalej drapać wilka - chlubę królestwa Norwegii - po karku.

- Ostrożnie! - zawołałem ostrzegawczo. - Bójkarz jest ostry!

- Nie szkodzi! - uśmiechnął się chudzielec kpiąco. - Znam się na wilkach.

Całkowicie mnie tym zastrzelił, proszę jaśnie pana, ponieważ człowiek, który

także zajmuje się wilkami, nie może nie być moim przyjacielem. Uchyliłem zatem

kapelusza i zapytałem już grzecznie:

- Pan zapewne też pracuje w Zoo?

- Nie, panie dozorco - odrzekł. - W Zoo nie, ale chowałem wilki dla własnej

przyjemności - i sądzę, że ku ich także. Tak powiedział, ukłonił mi się, łaskawco, i

odszedł.

Stary cwaniak, Bójkarz, patrzył za nim, dopóki typ nie zniknął a zakrętem, potem

zamruczał i polazł do kąta. Wieczorem, jak tylko wzeszedł księżyc, wilki, ma się

rozumieć zaczęły wyć. Noc była spokojna, łaskawco, cicha, tylko gdzieś od strony Park

Road jakiś człowiek nawoływał swojego psa. Ze dwa razy wyszedłem na obchód, by się

przekonać, że wszystko jest - jak zwykle, u mnie, jaśnie panie łaskawco - w

stuprocentowym, a nawet ponad, porządku. Nawet wilki już były spokojne i przestały

wyć. Następny obchód zrobiłem - ja tak zawsze chodzę, łaskawco - o północy. Wtedy

trzeba było widzieć moją gębę: wytrzeszczyłem gały, bo w klatce Bójkarza wyłamane

background image

zostało kilka prętów, a po zwierzęciu ani śladu. I tyle, jaśnie panie łaskawco. W tej

sprawie więcej nic mi nie wiadomo.

- Czy ktoś może zauważył Bójkarza po jego ucieczce?

- W tym czasie, łaskawco, wracał z knajpy pewien ogrodnik. Podobno widział on

dużego, siwego psa, jak przeskakuje żywopłot. Lecz nie przykładamy do jego

ś

wiadectwa zbyt dużej wagi, ponieważ ogrodnik nikomu, nawet swojej starej, o tym nie

wspomniał, a ze swoją relacją wyskoczył dopiero, kiedy rzecz cała przestała być

tajemnicą, proszę łaskawcy. Chyba, ma się rozumieć, za dużo wypił.

- Panie Bider, mógłby się pan pokusić o wyjaśnienie, dlaczego Bójkarz uciekł?

- Myślę, że tak - odpowiedział z podejrzaną skromnością, drapiąc się w brodę. -

Pewnie zapragnął wydostać się z klatki na wolność.

- Nie mam ochoty na żarty, panie Bider - rzekłem surowo. Wiedząc jednak, jak

rozwiązać mu język, dodałem łagodniej: - Powiedzmy, ze te pół funta, które dostał pan

na początku naszej rozmowy, już pan odpracował. Druga połówka czeka w mojej

kieszeni i zapewniam, tęskni do tej pierwszej.

- Prawdę powiedziałem, łaskawco. Wcale z pana nie kpię. Natura ciągnie wilka do

lasu, powiadają - w tym przypadku trudno coś konkretnego ustalić. Zwierzę zbyt długo

przebywało w niewygodnej dla niego niewoli. Sądzę, że Bójkarz gdzieś się ukrył.

Ogrodnik twierdził jakoby zwierzę galopowało na północ, szybciej niż koń. Temu nie

można wierzyć, jaśnie panie łaskawco, ponieważ wilki, tak samo jak psy, galopować nie

mogą. TO nie mieści się w ich naturze. Wilki są groźne tylko w bajkach, albo w dużej

sforze. W rzeczywistości wilk jest dość gapowatym stworzeniem, ani w połowie tak

odważnym i mądrym jak pies, proszę jak łaskawcy, a już bez porównania mniej od

niego walecznym. Wiem to na sto procent, a nawet i ponad. Bójkarz, ma się rozumieć,

właściwie nigdy się nie bił, gdyż sam nie musiał się o nic starać, a co dopiero walczyć.

Prawdopodobnie ukrył się gdzieś w parku, trzęsie się jak osika i łamie sobie łeb tym,

kto mu da jakie śniadanie. Albo też wlazł był do jakiejś piwnicy, leży na kupie węgla i

duma o swojej pragmatycznej wolności. Oho! łaskawco, już widzę tę służącą, jak

wpada do piwnicy z kubełkiem, a tu coś na nią łypie zielonym ślepiem! Tu nie ma,

jaśnie panie, niczego do śmiechu, go jeżeli Bójkarz nie dostanie niczego na ząb, to

będzie zmuszony sam coś upolować. Być może napadnie na rzeźnika i ogołoci mu

wędzarnię albo na niańkę, która - ratując własną skórę - porzuci na pastwę Bójkarza

wózek razem z dzidziusiem. Tak do wygląda, łaskawco.

background image

Właśnie podawałem dozorcy obiecane drugie pół funta, kiedy coś wskoczyło na

zewnętrzny parapet okna. Twarz pana Bildera wydłużyła się co najmniej dwukrotnie.

- A niechże mnie licho! - krzyknął radośnie. - Bójkarz!

Podbiegł do drzwi, otwierając je na oścież. Jakby wcale nie słyszał moich,

pełnych grozy protestów. Kto słyszał, by wpuszczać do mieszkania dziką bestię! Lecz

państwo Biderowie witali Bójkarza niczym pieska pokojowego, on zaś, merdając

ogonem, sprawiał wrażenie wilka w bajce o Czerwonym Kapturku udającego babcię.

Cała scena miała coś z tragikomedii. Wilka, który przez pół dnia trzymał w

szachu cały Londyn i wymiótł z ulic wszystkie dzieci... jakby się kajał, a Biderowie

witali go niczym syna marnotrawnego. Poczciwy dozorca obejrzał podopiecznego ze

wszystkich stron, pogłaskał go pieszczotliwie i powiedział z troską:

- Wiedziałem, że ta wycieczka nie wyjdzie mu na zdrowie. Cały łeb ma

pokaleczony odłamkami szkła. Musiał przełazić przez jakiś mur. Że też ludziom nie

wstyd rozkładać na murach rozbite flaszki. Chodź no, malutki. Dobry wilczek, dobry!

Zaprowadził Bójkarza do klatki, rzucił mu kawał mięsa i poszedł złożyć raport.

Pożegnałem się pośpiesznie i pobiegłem do redakcji, bym mógł was - Drodzy

Czytelnicy - natychmiast poinformować o szczęśliwym zakończeniu niecodziennego

wydarzenia w naszym ogrodzie zoologicznym.

Dziennik dr. Sewarda

17 września

Po kolacji postanowiłem trochę poczytać. Nawał innych obowiązków i częste

wizyty w Hillingham nie zostawiły mi czasu na studiowanie fachowej lektury. I tym

razem nic z mojego zamiaru nie wyszło. Drzwi gabinetu rozwarły się z hukiem, a do

pokoju wbiegł Renfield. Tego jeszcze nie było, żeby pacjent wtargnął do pokoju

dyrektora. CO gorsza, był on uzbrojony w nóż kuchenny i z groźną miną sunął prosto

na mnie. Widząc, że jego zamiary są jednoznaczne, osłoniłem się odręcznym stolikiem.

Moja obrona okazała się an tyle skuteczna, że odniosłem li tylko lekkie obrażenia -

skaleczenie ramienia, ale za to obficie krwawiące. Po zadaniu mi rany pacjent opadł na

ziemię jak ścięty. Myślałem, że zemdlał. Na dywanie zaległa tymczasem spora plama

krwi. Wbiegli pielęgniarze. Pochyliliśmy się nad Renfieldem, by go związać i wtedy

zobaczyliśmy coś okropnego. Pacjent, będąc całkowicie przytomny, niczym pies

zlizywał z dywanu krew. Bez trudu założyliśmy mu kaftan bezpieczeństwa, gdyż wcale

background image

z nami nie walczył. Oblizywał tylko czerwone od mojej krwi usta i powtarzał: - Krew,

to życie! Krew, to życie!

Telegram Van Helsinga do Sewarda

17 września

PROSZĘ PRZYJŚĆ DZIŚ WIECZOREM DO HILLINGHAM STOP KWIATY

MUSZĄ BYĆ NA MIEJSCU STOP TO BARDZO WAŻNE STOP ZARAZ PO

TWOIM PRZYJŚCIU MUSZĘ SIĘ Z TOBĄ ZOBACZYĆ STOP

Dziennik dr. Sewarda

18 września

Niezwłocznie udaję się na stację. Telegram Van Helsinga został mi doręczony z

dwudziestoczterogodzinnym opóźnieniem i bardzo mnie przestraszył. Przez to

opóźnienie straciłem całą noc, a dotychczasowe gorzkie doświadczenia nauczyły mnie,

jak wiele może się wydarzyć w ciągu zaledwie jednej nocy. Być może nic się nie stało,

ale licho przecież nie śpi. Czułem unoszące się nad nami bezlitosne przeznaczenie,

które niweczy wszystkie wysiłki. Zabieram ten wałem z sobą i dokończę zapisu na

fonografie panny Lucy.

Oświadczenie Lucy Westenry

17 września, wieczorem

Pragnę oświadczyć, co następuje: relacja ta jest - na miarę moich możliwości

fizycznych i psychicznych - wiernym opisem tego wszystkiego, co miało miejsce

dzisiejszego wieczora. Czuję się śmiertelnie zmęczona, ale wiem, że muszę złożyć

ś

wiadectwo prawdzie, chociażbym miała przez to umrzeć.

Wieczorem skontrolowałam, czy kwiaty znajdują się wszędzie tam, gdzie

porozmieszczał je Van Helsing, założyłam na szyję swój czosnkowy wieniec i

położyłam się do łóżka. Z zaśnięciem nie miałam kłopotu.

Obudził mnie trzepot skrzydeł o szyby okienne. Prześladuje mnie on od czasu

moich lunatycznych dolegliwości w Whitby, a konkretnie od pamiętnej wyprawy na

wzgórze cmentarne. Nie odczuwałam strachu, jednak muszę przyznać, że zapragnęłam

nagle, by w sąsiednim pokoju znajdował się teraz doktor Seward, którego mogłabym w

każdej chwili zawołać. Przecież Van Helsing zapewniał mnie przed swoim wyjazdem,

ż

e doktor na pewno przyjedzie wieczorem, wysłano do niego telegram.

background image

Próbowałam od nowa zasnąć, ale daremnie - znów zaczął krążyć mi po głowie lęk

przed przykrymi snami. Postanowiłam zatem czuwać, chociaż oczy mi się kleiły. Nie

chciałam zostać sama, dlatego otworzyłam drzwi i zawołałam: jest tam kto?

Nikt mi nie odpowiedział. Natomiast na zewnątrz, zza okna, odezwało się czyjeś

wycie. Podeszłam do okna. Zobaczyłam dużego nietoperza, który skrzydłami uderzał o

szybę. Wróciłam do łóżka, lecz niepokój nie pozwalał mi zasnąć. Przepełniły mnie

bliżej nieokreślone podejrzenia. Po chwili weszła mama.

- Jak się czujesz, kochanie? Usłyszałam, że chodzisz po pokoju. Potrzebujesz

czegoś? - zagadnęła z troską i usiadła w nogach mojego łóżka.

Przez chwilę gawędziliśmy sobie o tym i o owym, gdy znów odezwało się

szuranie po szybie. Mama zadrżała i zawołała: „Co to się dzieje?”

Ledwie zdążyłam ją uspokoić, gdzieś z krzaków odezwało się wycie i w następnej

chwili na podłogę posypało się rozbite szkło. Wiatr uniósł kotarę, a my zobaczyłyśmy w

potłuczonym oknie wyszczerzoną paszczę szarego wilka. Mama krzyknęła z

przerażenia, opadła na łóżko, a przewracając się zahaczyła ręką o mój wieniec, kwiaty

spadły pod łóżko. Jeszcze raz uniosła się, drżącą ręką wskazała na wilka, w gardle jej

dziwnie zacharczało i bezwładnie upadła na mnie. Przez rozbite okno wdzierały się do

pokoju miliardy drobnych punkcików, wirujących niczym trąba powietrzna. Nie

mogłam się ruszyć, gdyż martwiejące ciało mamy całkowicie mnie unieruchomiło.

Wtedy musiałam na krótko zemdleć. Gdy się ocknęłam usłyszałam ujadające i wyjące

psy całej okolicy. Ten hałas obudził nasze służące. Rozległ się tupot

background image

Przypisy:

001. Słynna w historii bitwa, w toku której wojska sułtana Sulejmana II zadały druzgoczącą

klęskę armii Ludwika II. Na polu walki zginęło około dwudziestu tysięcy Węgrów. Bitwa

ta przesądziła o upadku politycznym Węgier (przyp. wydawnictwa).

002. Zoofagia - żywienie się zwierzętami; mięsożerność.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
bram stoker dracula PA6XYITA5CBMZ5EELCHLZOQDGNULGKCK7SYNECY
Bram Stoker Dracula
Bram Stoker - Dracula, inne, Bram Stoker - Dracula
Stoker Dracula
Bram Stoker Lair of the White Worm
Bram Stoker Drakula(1)
Bram Stoker Gość Drakuli
Stoker, Bram L enterrement Des Rats & Autres Nouvelles
automat bram garazowych key wiper
Opanowanie bram nieprzyjaciela 591108
Fred Saberhagen Dracula 04 Thorn
O znaczeniu otwarcia bram Szambali, DUCHOWA WIEDZA, Wyższe Wymiary SWIATŁA - Przekazy
Histora draculi
Anonimo El Conde Dracula
Diagnoza psychologiczno pedagogiczna i budowanie indywidualnych bram wsparcia w przedszkolu i szkole
Paraboliczne znaczenie Bram raju Jerzego Andrzejewskiego
Fred Saberhagen Vlad Tepes 02 The Holmes Dracula File
March i Stoker - Instytucjonalizm, Teoria i socjologia polityki

więcej podobnych podstron