ROGER ZELAZNY & ROBERT SHECKLEY
Farsa, z którą należy się liczyć
Przełożył: Mirosław P. Jabłoński
Dla Nancy Applegate, w podzięce za krew, pot i łzy
Roger Zelazny
Mojej żonie, Gail, z miłością
Robert Sheckley
CZĘŚĆ PIERWSZA
ROZDZIAŁ l
Ylith gratulowała sobie szczęścia, ponieważ jej wycieczka z Nieba na niewielki
cmentarzyk leżący w pobliżu Yorku, w Anglii, przypadła we wspaniały dzień. Był późny maj i
cudownie świeciło słońce, małe ptaszki zaś podskakiwały radośnie na omszałych konarach drzew
i wydzierały się wniebogłosy. A już najlepsze ze wszystkiego było to, że dwunastka
pozostających pod jej opieką małych aniołków okazała się bardzo miła - nawet jak na anioły.
Dzieci bawiły się grzecznie razem i Ylith właśnie się odprężyła, gdy nagle nie dalej jak dziesięć
stóp od niej wybuchła chmura żółtego, siarczanego dymu. Kiedy opar rozwiał się, ujrzała przed
sobą niskiego, rudego demona o lisiej twarzy, otulonego w czarny płaszcz.
- Azzie! - wykrzyknęła Ylith. - Co ty tutaj robisz?
- Pomyślałem, że mógłbym wziąć sobie nieco wolnego od piekielnych spraw i trochę
odetchnąć świętością.
- Nie myślisz czasem o zmianie drużyny? - zapytała anielica.
- Nie tak jak ty - odparł Azzie, nawiązując do wcześniejszej kariery Ylith jako wiedźmy. -
Miłą gromadkę brzdąców dostałaś.
Machnął dłonią w stronę aniołków.
- Są nadzwyczaj grzeczne, jak widzisz - stwierdziła Ylith.
- To żadna nowina, kiedy anioł jest dobry - odparł Azzie.
W tej chwili aniołki poczęły biegać dookoła cmentarza i kłócić się. Ich głosy stawały się
coraz wyższe, piskliwe i cukierkowo słodkie.
- Popatrz, co znalazłem! To grób świętego Athelstana
Krzywoustego!
- Tak? A ja odkryłem kamień nagrobny świętej Anny Niespokojnej, która była dużo
ważniejsza!
Ze swoimi wydatnymi rysami twarzy i jednakowymi, gładkimi blond włosami w kolorze
miodu, zawijającymi się u dołu według tak modnej w tym wieku fryzury na pazia, wszystkie
anioły wyglądały nadzwyczaj podobnie. Miały tłuściutkie, toczone skrzydełka porośnięte nadal
dziecięcym puchem i skryte pod bladoróżowymi podróżnymi opończami, gdyż ukrywanie
skrzydeł należało do zwyczaju Niebian wizytujących Ziemię. Powodem nie było to, że ktoś
1 Athelstan (895?-940), król Anglii (925-940). (Wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza.)
mógłby być zdziwiony, widząc w 1324 roku anioła. Stało się wszak powszechnie znane, iż anioły
przemieszczały się regularnie pomiędzy Niebem a Ziemią - tak jak diabełki, demony oraz inne
nadprzyrodzone istoty (w tym kilka takich, których nikt nie był w stanie zidentyfikować),
posiadały zdolność pozostawania w swym bycie pomimo zmiany głównych bóstw. Z tego
powodu Renesans stanowił eklektyczną epokę.
- Co ty tutaj robisz, Ylith? - zapytał Azzie.
Piękna czarnowłosa wiedźma wyjaśniła, że zgodziła się zabrać tę grupę anielskich
niedorostków w objazd po słynnych grobach Anglii, traktując to jako część ich letnich praktyk
religijnych. Ylith, być może ze względu na swą przeszłość służącej Złu wiedźmy - zanim
powodowana miłością do młodego anioła Babriela nie zmieniła barw klubowych - była
zwolenniczką religijnej edukacji młodzieży. Adepci Dobra musieli coś wiedzieć na ten temat,
żeby w sytuacji, gdy ludzie zadadzą im dociekliwe pytania, Niebo nie musiało się wstydzić.
Punktem startu tej pouczającej wycieczki stało się położone na północy Anglii Pole Męczeństwa,
które obfitowało w wiele słynnych grobów. Aniołki były bardzo zajęte odkrywaniem, kto i gdzie
został pochowany.
- Oto, gdzie pogrzebano świętą Cecylię Nierozważną - powiedział jeden z nich. - Właśnie
niedawno rozmawiałem z Cecylią w Niebie i prosiła mnie o modlitwę nad swoim grobem.
- Dzieciaki zdają się dobrze bawić - powiedział Azzie. - Może zatem zjedlibyśmy razem
lunch?
Azzie i Ylith byli ze sobą w okresie, gdy oboje służyli w szeregach Zła, i Ylith nadal
pamiętała, jak szalała na punkcie tego żyjącego na pełnych obrotach demona o ostrej, lisiej
twarzy. Oczywiście, było to jakiś czas temu. Teraz natomiast szła w kierunku, który wskazywał
jej Azzie, i była mocno zdumiona strzelającym w niebo, w pobliżu dębu, rozbłyskiem światła, po
którym sceneria uległa gwałtownej zmianie. Wydało się jej raptem, że stoi na brzegu wielkiego
morza - z kołyszącymi się na plaży palmami oraz z wielkim, rozdętym, czerwonym słońcem,
wiszącym nisko nad horyzontem. Tuż przy krawędzi wody znajdował się zastawiony
smakołykami i dobrymi trunkami stół. Obok, także na plaży, stało szerokie łoże posłane
satynowymi prześcieradłami i zarzucone niezliczoną liczbą poduszek o rozmaitych wielkościach,
kształtach oraz kolorach. Nieco dalej śpiewał uwodzicielsko niewielki chór satyrów.
- Połóż się - zaproponował Azzie, ponieważ zamierzał zastosować wobec Ylith nową
taktykę. - Będę cię częstował winogronami i mrożonym sorbetem i będzie nam tak wspaniale, jak
dawniej, gdy się bawiliśmy - zbyt dawno temu.
- Hej, zaczekaj! - Ylith ostudziła zapały Azziego, wymykając się z jego miłosnych objęć.
- Zapominasz, że nadal jestem aniołem!
- Skądże - odparł Azzie. - Pomyślałem tylko, że nie musisz chyba być aż tak cnotliwa.
- Są pewne zasady, których musimy się trzymać.
- A jak się one mają do twoich niewielkich matactw związanych z doktorem Faustem?
- To był błąd - przyznała Ylith. - Przypadek złego osądu z mojej strony, wywołany przez
emocjonalny stres. Po fakcie żałuję tego jednak i teraz jestem w porządku. Tak jak przedtem.
- Z wyjątkiem tego, że ty i Babriel zerwaliście przez to ze sobą.
- Nadal się widujemy. A tak na marginesie, jak się o tym dowiedziałeś?
- Tawerny w Limbo stanowią wielką giełdę wymiany informacji pomiędzy Piekłem i
Niebem.
- Nie chce mi się wierzyć, żeby moje sprawy miłosne stanowiły szczególnie istotną
wiadomość.
- No cóż, byłaś niezwykle ważna, moja damo. Mieszkałaś kiedyś ze mną, nie pamiętasz?
- Och, Azzie, jesteś niemożliwy! - odparła Ylith. – Jeżeli chcesz mnie uwieść, powinieneś
mi mówić, jak jestem piękna i godna pożądania, a nie jakim ty jesteś ważniakiem!
- Prawdę mówiąc, wyglądasz cudownie - przyznał Azzie.
- A ty jesteś piekielnie mądry, jak zwykle - rzekła była wiedźma i rozejrzała się po
wybrzeżu. - Stworzyłeś tutaj wspaniałą iluzję, Azzie, ale naprawdę muszę wracać do swoich
dzieciaków.
Wyszła poza obręb oceanicznej fatamorgany, przybywając na przykościelny cmentarz w
samą porę, by przeszkodzić anieliczce Ermicie wytargać za uszy aniołka Dymitra. Wkrótce obok
niej zjawił się także i Azzie, nie wyglądając wcale na strapionego otrzymanym przed chwilą
koszem.
- Jednakże... Nie sądzę, Azzie, żeby to o mnie tak bardzo ci chodziło. Czym się
kłopoczesz? - zapytała Ylith. - Po co, tak naprawdę, zjawiłeś się tutaj?
- Mam przerwę między angażami - zaśmiał się gorzko demon. - Jestem bez pracy.
Chciałem się zastanowić, co mam dalej robić.
- Tutaj? W Anglii?
- Raczej w Średniowieczu. To jeden z moich najbardziej ulubionych okresów w historii
Ziemi.
- Jak to możliwe, że nie masz żadnego zajęcia? Powinnam raczej sądzić, że Siły Zła
zawaliły cię robotą po uszy; szczególnie po tym, jak w mistrzowski sposób pokierowałeś
sprawami w ostatnich zawodach z Faustem.
- Och! Nie mów mi o grze z tym magiem!
- Dlaczego nie?
- Sędziowie Piekła obrabowali mnie z należnych mi honorów, jakie powinienem był
otrzymać po tym, gdy Mefistofeles tak potwornie spartaczył sprawę. Głupcy w Piekle zachowują
się tak, jakby ich stanowiska zagwarantowane były po wieczność, i nie zdają sobie sprawy z tego,
iż stoją wobec niebezpieczeństwa, że wyjdą z mody i na zawsze znikną z myśli ludzi.
- Siły Zła na krawędzi przepaści? Ale co w takim razie stanie się z Dobrem?
- Zaniknie także.
- To zupełnie niemożliwe - stwierdziła Ylith. – Rodzaj ludzki nie może istnieć bez
zdecydowanych wartości Dobra i Zła.
- Tak sądzisz? Raz już tak żyli. Grecy z powodzeniem obywali się bez absolutów. To
samo Rzymianie.
- Nie jestem tego taka pewna - powiedziała Ylith. – Ale nawet jeśli to prawda, to nie
potrafię sobie wyobrazić, że ludzie ponownie zaczną żyć w ten twardy, ale moralnie
zbankrutowany, pogański sposób.
- Czemu nie? - zapytał Azzie. - Dobro i Zło to nie chleb i woda. Rodzaj ludzki może się
doskonale bez nich obejść.
- Czy to jest to, czego pragniesz, Azzie? - chciała wiedzieć anielica. - Świata bez Dobra i
Zła?
- Z pewnością nie! Zło jest istotą mojej pracy, Ylith, moim powołaniem. Wierzę w nie.
To, czego chcę, to przyjść z czymś wstrząsającym, działającym na korzyść tego, co nazywają
Ciemnością; z czymś motywującym rodzaj ludzki, przyciągającym jego uwagę, prowadzącym go
z powrotem w stronę starego, dobrego dramatu, jakim jest walka Dobra ze Złem - zysku i straty.
- I sądzisz, że jesteś w stanie tego dokonać? - zapytała.
- Oczywiście. Nie chcę się chwalić, ale potrafię zrobić wszystko, co pomyśli moja głowa.
- Przynajmniej nie masz problemów z własnym ego - zauważyła Ylith.
- Gdybym tylko mógł skłonić Ananke, by spojrzała na sprawy moimi oczami - powiedział
Azzie, nawiązując do duchowej personifikacji Konieczności, na swój niezbadany sposób
rządzącej bogami i ludźmi. - Ale ta stara wiedźma upiera się przy swojej nieokreśloności.
- Wymyślisz coś - powiedziała Ylith. - Ja zaś naprawdę muszę wracać do swoich spraw.
- Jak możesz cały czas wytrzymywać z tą dzieciarnią? - zainteresował się Azzie.
- Troska o to, by być takim, jakim powinno się być, to połowa sukcesu w stawaniu się
dobrym.
- A jaka jest druga połowa?
- Odpowiadać „nie” na pochlebstwa dawnych chłopaków. Szczególnie, jeśli są
demonami! Do widzenia, Azzie, i powodzenia!
ROZDZIAŁ 2
Przebrany za kupca Azzie poszedł do leżącego opodal Yorku. W stronę centralnego
punktu miasta płynęły tłumy i demon pozwalał im się nieść przez wąskie, kręte uliczki. Ludzie
byli w świątecznym nastroju i Azzie chciał poznać tego przyczynę.
Sztuka wystawiana była na drewnianej platformie znajdującej się na środku głównego
placu miasta; Azzie zdecydował się ją obejrzeć. Przedstawienia grane dla pospolitej publiczności
stanowiły całkiem nowy wynalazek, który nagle stał się modą ogarniającą całą Europę.
Wszystkie były bardzo proste i bezpośrednie. Aktorzy wychodzili na podwyższoną scenę,
wcielając się w inne postaci. Mogło to robić wstrząsające wrażenie na kimś, kto nigdy wcześniej
nie widział niczego podobnego. Azzie obejrzał w tamtych czasach wiele sztuk - i uważał się w
związku z tym za kogoś w rodzaju krytyka teatralnego. Bywał także widzem podczas nocnych
przedstawień wielkich dramatów Sofoklesa na świeżym powietrzu, jednak spektakl w Yorku
różnił się zasadniczo od kozich tańców satyrów; była to sztuka realistyczna, a dwoje aktorów
przemawiało niczym mąż i żona.
- Co słychać, Noe? - zapytała jego połowica.
- Kobieto, doznałem właśnie boskiego objawienia!
- I ty to nazywasz nowościami? - rzekła pogardliwie żona Noego. - Wszystko, co robisz,
sprowadza się do tego, że łazisz po pustyni i doznajesz boskich objawień. Czy nie prawda,
dzieci?
- Pewnie, mamo - potwierdził Japet.
- Racja - powiedział Cham.
- To więcej niż prawda - zgodził się Sem.
- Pan Bóg przemówił do mnie - ciągnął Noe. - Polecił mi wziąć łódź, którą właśnie
zbudowałem, i wprowadzić wszystkich na pokład; zamierza On bowiem zesłać deszcz, który
zatopi świat.
- Skąd to wiesz? - spytała pani Noe.
- Słyszałem głos Boga.
- Ty i te twoje szalone głosy! - stwierdziła małżonka. - Jeżeli ci się zdaje, że wraz z tobą i
dziećmi wsiądę na tę zwariowaną łódź tylko dlatego, że usłyszałeś jakiś głos, to grubo się mylisz.
- Wiem, będzie trochę tłoczno - zgodził się Noe. - Szczególnie, kiedy weźmiemy na
pokład wszystkie zwierzęta. Ale nie martw się, Bóg nas wspomoże.
- Zwierzęta? - zapytała połowica. - Nic nie wspominałeś o zwierzętach.
- Właśnie chciałem powiedzieć. To jest to, czego Pan chce ode mnie - mam ocalić przed
potopem całą faunę.
- O jakich to zwierzętach mówimy? O naszych domowych pieszczochach?
- Bóg chce od nas więcej, niźli wzięcia tylko udomowionych zwierząt - odparł Noe.
- Na przykład jakie, zatem?
- Na przykład wszystkie - brnął Noe.
- Jak wiele tych wszystkich?
- Po parze z każdego rodzaju stworzenia.
- Każdego? Ze wszystkich rodzajów?
- Na tym zasadza się cały pomysł.
- Czy masz na myśli także i szczury?
- Tak, parkę.
- I nosorożce?
- Przyznaję, że będzie nieco ciasno. Tak, nosorożce także.
- I słonie?
- Jakoś je zmieścimy na łodzi.
- I morsy?
- Oczywiście, że morsy również! Boskie instrukcje są bardzo jasne w tym względzie - po
parze z każdego rodzaju!
Pani Noe obdarzyła małżonka spojrzeniem w stylu: biedny, pijany, stary Noe ma znowu
swoje omamy.
Widownia była zachwycona. W tym zaimprowizowanym teatrze znajdowało się około
setki ludzi, siedzących niedbale na ławkach i wyjących z uciechy podczas kwestii pani Noe.
Tupiąc, okazywali swą aprobatę. Publiczność w większości składała się z miejskiej biedoty oraz
wieśniaków, wspólnie śledzących bliskie apokryfowi misterium, zwane Noe.
Azzie zajął miejsce w jednej z lóż wzniesionych na specjalnym rusztowaniu powyżej
sceny i nieco od niej w prawo. Miejsca te przeznaczone były dla dobrze sytuowanych obywateli.
Widział stąd aktorki grające żony synów Noego, kiedy zmieniały swe kostiumy. Mógł się
wyciągnąć wygodnie, nie czując jednocześnie fetoru nie mytych ciał ludzkich mas, dla których
wymyślano owe sztuki z poprawnymi postawami moralnymi oraz sztucznymi punktami sporu.
Przedstawienie toczyło się dalej. Noe załadował swą łódź, lunął deszcz. Jakiś kmiotek stał
z konewką na drabinie, symulując początek czterdziestu dni i nocy ulewy.
- Rób, co Bóg mówi, a wszystko pójdzie dobrze! Cóż za trywialna konkluzja. I jak nie
przystaje do codziennego życia, gdzie sprawy toczą się w najdziwniejszy sposób, bez
poszanowania dla praw skutku i przyczyny - odezwał się Azzie do dobrze ubranego mężczyzny
siedzącego za nim w loży.
- Rozsądna uwaga - odparł ów człowiek. - Ale zważ, panie, że te historie nie roszczą
sobie pretensji do udawania prawdziwego życia. One wskazują tylko, co człowiek powinien
starać się robić, by w rozmaitych okolicznościach być w zgodzie ze sobą.
- No tak, oczywiście, sir - powiedział Azzie. – Jednak wszystko to stanowi zwykłą
propagandę. Nie pragnąłbyś obejrzeć kiedykolwiek sztuki o większej inwencji, zamiast tych
steków łgarstw, które księża w kazaniach wiążą ze sobą tak, jak rzeźnik łączy kiełbasy? Nie
miałbyś ochoty zobaczyć przedstawienia, którego intryga nie sprowadzałaby się do zwyczajnego
determinizmu ogólnie obowiązującej moralności?
- Cóż to byłby za powiew świeżości - rzekł nieznajomy. - Jednak trudno uwierzyć, by tak
filozoficznie ugruntowana praca wyszła spod pióra duchownych piszących tego rodzaju rzeczy.
Być może, panie, chciałbyś dalej rozwinąć ten punkt widzenia już po przedstawieniu, nad kuflem
angielskiego piwa?
- Cudownie - stwierdził Azzie. - Jestem Azzie Elbub, szlachcic.
- A ja nazywani się Peter Westfall - odparł obcy - i jestem importerem zboża. Mój
magazyn znajduje się w pobliżu St. Gregory's in the Field. Ale widzę, że aktorzy znowu
zaczynają grę.
Sztuka nie stała się lepsza. Kiedy było już po wszystkim, Azzie towarzyszył Westfallowi i
kilku jego przyjaciołom „Pod Łaciatą Krowę” przy Holbeck Lane, obok High Street. Gospodarz
przyniósł im spływające pianą kufle z piwem, a Azzie zamówił dla wszystkich pieczeń baranią z
kartoflami.
Westfall odebrał pewną edukację w klasztorze w Burgundii. Był wielkim mężczyzną w
średnim wieku, trochę łysiejącym, zamaszyście gestykulował i miał skłonności do podagry.
Charakteryzowało go usposobienie sangwiniczne. Obserwując go, kiedy wymawiał się od
jedzenia mięsa, Azzie zaczął podejrzewać, iż hołduje on wegetarianizmowi, stanowiącemu jedną
z oznak zboczenia, przez które mogli być rozpoznani heretyccy katarzy. Azziemu nie robiło to
żadnej różnicy, ale zachował tę informację dla siebie na wypadek, gdyby miała się okazać
użyteczna w innym momencie. W czasie posiłku trwała dyskusja z Westfallem i kilkoma
członkami jego paczki.
Kiedy Azzie skarżył się na brak oryginalności w obejrzanej sztuce, Westfall powiedział:
- W istocie, sir, nikt nie oczekuje, by była ona oryginalna. To historia, która przekazuje
nam najbardziej pouczające przesłanie.
- Nazywasz to pouczającym przesłaniem? - natarł Azzie. - Bądź cierpliwy i pokorny, a
doczekasz się? Sam wiesz doskonale, że smaruje się skrzypiące koło; jeśli się nie poskarżysz, nic
w ogóle się nie zmieni. W historii Noego Bóg jest tyranem. Noe powinien Mu się przeciwstawić!
Kto mówi, że Bóg zawsze ma rację? Gdybym ja pisał sztuki teatralne, wystąpiłbym z czymś
daleko lepszym od tego!
Westfall uznał, że słowa Azziego stanowią prowokację i są wielce nieortodoksyjne. W
jego umyśle powstał zamysł dania mu nauczki, zauważył jednak, że było coś dziwnie
majestatycznego w postaci młodego człowieka; a stanowiło wszak tajemnicę poliszynela, że
członkowie dworu przebierali się często za zwykłych obywateli, by tym łatwiej wyciągać
zwierzenia z nieświadomych tego ludzi. W związku z tym Westfall powściągnął swe zapędy i
tłumacząc się w końcu późną porą, opuścił towarzystwo.
Kiedy i pozostali odeszli, Azzie posiedział jeszcze chwilę w gospodzie. Nie był pewien,
co ma dalej począć. Rozważał możliwość podążenia za Ylith i ponownego wypróbowania swych
uwodzicielskich sztuczek, ale stwierdził, że nie byłoby to dobre posunięcie. Zamiast tego
zdecydował się ruszyć na Kontynent, jak to wcześniej zamierzył. Myślał o wystawieniu własnej
sztuki; przedstawienia, które stałoby w opozycji do tych umoralniających sztuczydeł z ich
ckliwymi przesłaniami. Planował niemoralną farsę!
ROZDZIAŁ 3
Pomysł wystawienia niemoralnej sztuki owładnął i rozgrzał wyobraźnię Azziego. Pragnął
dokonać wielkich rzeczy, tak jak kiedyś w przeszłości - pierwszy raz w związku ze sprawą
Księcia Czarusia, a potem ponownie podczas afery z Johannem Faustem. Teraz znowu pragnął
uderzyć i zadziwić świat - tak duchowy jak i materialny.
Sztuka! Niemoralny dramat! Taki, który stworzy nową legendę dotyczącą ludzkiego losu
i poprzez to obróci Koło Fortuny na stronę Ciemności!
Wiedział, że nie będzie to łatwe zadanie. Zdawał sobie sprawę z tego, iż czeka go żmudna
praca, ale znał także człowieka, który mógłby mu pomóc stworzyć owe dzieło. Śmiertelnym tym
był Pietro Aretino, który swego czasu stanie się wybitny pomiędzy europejskimi
dramatopisarzami oraz poetami doby Renesansu. Gdyby udało się go przekonać...
Decyzję podjął po północy. Tak, powinien to zrobić! To była wspaniała noc, podczas
której gwiazdy błyszczały cudownie ze swojej niewzruszonej sfery. Wszyscy dobrzy, bogobojni
ludkowie spali już od wielu godzin w łóżkach. Widząc, że nie ma tutaj nikogo - bogobojnego czy
nie - Azzie zdjął satynowy płaszcz o podwójnym rzędzie guzików i rozpiął purpurową
kamizelkę. Był wspaniale umięśniony; istoty nadprzyrodzone, za stosunkowo skromną opłatą,
mają możliwość kształtować w sposób magiczny swe ciała, korzystając z piekielnej służby,
reklamującej się sloganem: „W zdrowym ciele zdrowy duch”. Rozebrany, odwinął lniany bandaż
mocujący podobne nietoperzym skrzydła demona płasko do ciała, by ukryć je podczas
przebywania pomiędzy rodzajem ludzkim. Jak dobrze móc je znowu rozpostrzeć! Bacząc, by
jego garderoba była dokładnie związana, użył płóciennych taśm do przytroczenia swego ubioru
na plecach. (Przez brak uwagi poświęconej rozmieszczeniu ładunku stracił kiedyś sporo
pieniędzy). A potem, po trzech krokach rozbiegu, wzniósł się w górę.
Gdy leciał, ślizgał się naprzód w czasie, radując się wstrzymującym dech zapachem.
Wkrótce znalazł się nad kanałem La Manche, kierując się na południowy wschód, a rześka bryza
zaniosła go nad francuskie wybrzeże w rekordowo krótkim czasie.
Ranek zastał go nad Szwajcarią i kiedy w polu widzenia znalazły się Alpy, wzniósł się na
większą wysokość. Następnie przebył znajomą Przełęcz Świętego Bernarda, a wkrótce potem
leciał już nad północną Italią. Powietrze stało się zauważalnie cieplejsze - nawet na tej
wysokości, na której się znajdował.
Italia! Azzie uwielbiał ją. Był to jego ulubiony kraj, a Renesans, do którego właśnie
przybył, stanowił ulubioną epokę. W pewnym sensie uważał się za rodzaj renesansowego
demona.
Frunąc ponad winnicami i gliniastymi polami oraz niewielkimi wzgórzami i
połyskliwymi rzekami, Azzie skierował się na wschód; dostosowawszy ułożenie skrzydeł do
gęściejszego powietrza wznoszącego się sponad lądu, leciał tam, gdzie ziemia i morze zdawały
się przenikać wzajemnie w postaci wielkiego błocka, rozpościerającego się barwami zieleni oraz
szarości, a w końcu przechodzącego w Adriatyk. Tak oto dotarł na peryferie Wenecji.
Ostatnie żółte promienie zachodzącego słońca oświetlały szlachetne stare miasto, skrząc
się na wodzie kanałów. W nadchodzącym wieczornym mroku widział gondole - każda z latarnią
zawieszoną na maszcie rufy - przesuwające się w tę i z powrotem po Canale Grande.
ROZDZIAŁ 4
Tymczasem w Yorku służąca stara Meg sprzątała właśnie gospodę, kiedy Peter Westfall
przyszedł na swój poranny garniec piwa.
- Czy nie zgubił pan czegoś ostatniej nocy? - spytała Meg. - Znalazłam to w miejscu,
gdzieście panowie siedzieli.
I wręczyła mu niewielki woreczek z irchowej skóry albo bardzo dobrej giemzy. W środku
coś było.
- Ach, tak - rzekł Westfall.
Pogrzebał w swojej sakiewce i znalazł ćwierć pensa.
- Masz na kufel za swoją fatygę.
Wrócił do domu przy Rotten Lane i poszedł do pokoju na najwyższym piętrze.
Pomieszczenie było przestronne, z oknami umieszczonymi w spadzistym suficie, i umeblowane
trzema stołami z grubej dębiny, na których Westfall miał rozłożone rozmaite przybory
charakterystyczne dla tych, którzy parali się praktykami alchemicznymi. W tamtych czasach
działania pokrewne alchemii oraz magii były dostępne dla wielu ludzi.
Odsunął stołek i usiadł na nim. Rozwiązał srebrny sznureczek zaciskający wylot mieszka,
wsunął doń dwa palce i wyciągnął ostrożnie gładki, żółty kamień, jaki namacał w środku. Był na
nim wygrawerowany znak, który można było rozpoznać jako hebrajską literę aleph. Westfall
wiedział, że musi to być talizman lub zaklęcie - przedmiot mocy tego rodzaju, jaki każdy mistrz
magii bezwzględnie winien posiadać. Dzięki temu dostępne staną się dlań rozmaite
czarodziejskie siły - z głębin zaświatów będzie mógł wywołać jednego lub więcej duchów,
zależnie od tego, jak amulet jest nastrojony. Peter zawsze pragnął posiadać podobny przedmiot,
gdyż bez niego większość jego magicznych poczynań była całkiem bezowocna. Podejrzewał, że
został on zgubiony przez tego nawiedzonego młodego człowieka, z którym rozmawiał ostatniej
nocy po przedstawieniu o Noem.
To na moment go otrzeźwiło. Zawahał się i zastanowił. Przecież to nie był jego talizman.
Prawdopodobnie właściciel wróci po coś równie niezwykłego oraz cennego; a jeśli tak się stanie,
Westfall winien, oczywiście, niezwłocznie mu go oddać.
Zaczął więc wsuwać amulet do jego miękkiej kryjówki, ale po chwili zaniechał tego.
Wszak nie powinno to mieć żadnego znaczenia, jeśli pobawi się nim trochę, zanim jego
dotychczasowy posiadacz zgłosi się po swą zgubę. Z pewnością nie będzie miał nic przeciwko
temu.
Westfall był zupełnie sam w swojej izbie na poddaszu.
- W porządku - zwrócił się do kamienia. - Zabierzmy się do pracy. Nie mam
najmniejszego pojęcia, jakiego magicznego zaklęcia użyć, ale jeżeli jesteś prawdziwie
czarodziejskim przedmiotem, powinno wystarczyć zwykłe polecenie. Sprowadź mi tutaj ducha
do wykonywania moich rozkazów, a pośpiesz się z tym!
Zdawało się, że przed jego oczami mały kamienny amulet uniósł się i westchnął. Czarny
znak na jego boku zmienił barwę, najpierw stając się złotym, a potem ciemnoczerwonym. Zaczął
przy tym wibrować, jakby zawierał w sobie małego, ale potężnego demona, i jednocześnie
wydobywało się z niego brzęczenie o wysokich tonach.
W pokoju zrobiło się nagle ciemniej, jak gdyby talizman czerpał swą moc ze światła
słonecznego. Z podłogi podniósł się słup kurzu i zawirował w kierunku przeciwnym do ruchu
wskazówek zegara. Prawdopodobnie z samego powietrza wydobyło się głośne rżenie konia -
sądząc po owych odgłosach, był to ogier monstrualnej wielkości. Pomieszczenie wypełniła
chmura zielonego dymu, powodując u Westfalla napad kaszlu. Kiedy wreszcie odzyskał oddech,
ujrzał, że dym się rozwiał, a przed nim stała piękna, młoda kobieta o połyskliwie czarnych
włosach i z impertynenckim wyrazem twarzy. Nosiła na sobie długą, fałdzistą spódnicę oraz
czerwoną, jedwabną bluzkę z pagonami oblamowanymi złotą nicią, a na nogach miała małe buty
na wysokim obcasie. Obrazu dopełniała dobrana ze smakiem biżuteria.
- Co to ma znaczyć? - natarła Ylith.
Była bardzo zła. Talizman porwał ją prawdopodobnie dlatego, że ostatnia myśl Azziego
dotyczyła właśnie jej osoby; amulet musiał to zapamiętać.
- No, cóż, zaczarowałem cię i teraz musisz spełniać moje polecenia. Czyż nie? - dodał
Westfall pełen nadziei.
- Nie - odparła Ylith. - Jestem albo aniołem, albo wiedźmą, ale nie zwykłym duchem, i
nie mam obowiązku siedzieć w twoim talizmanie. Podpowiem ci tylko, że możesz ponownie
skalibrować zaklęcie i spróbować jeszcze raz.
- Och, przepraszam - powiedział Westfall, ale kiedy to mówił, Ylith już zniknęła. Zwrócił
się więc do kamienia: - Uważaj bardziej i tym razem sprowadź mi odpowiedniego ducha. Do
dzieła!
Talizman zadrżał, jakby poczuł się dotknięty tą reprymendą. Dobyła się z niego
muzyczna nuta, a potem kolejna. Powietrze w izbie znów ściemniało, by po chwili wrócić do
pełnej jasności. Pojawił się kłąb dymu, a z niego wystąpił mężczyzna ubrany dziwnie w strój z
ciemnej satyny oraz stożkowy kapelusz. Z ramion spływał mu niebieski, również satynowy
płaszcz, cały wyszywany złotą nicią w magiczne znaki. Przybysz miał brodę oraz wąsy i
wyglądał na kogoś zupełnie nie w humorze.
- Co to znaczy? - zapytał. - Powiedziałem wszystkim, by mi nie przeszkadzano, dopóki
nie skończę kolejnej sekwencji moich eksperymentów. Jak mogę prowadzić swe dociekania,
skoro nie daje mi się spokoju? Kimże ty jesteś, u licha, i czego chcesz?
- Nazywam się Peter Westfall. A zaczarowałem cię dzięki mocy tego talizmanu.
Alchemik-amator podniósł w górę kamień.
- Zaczarowałeś mnie? - zapytał brodaty mężczyzna. - O czym ty mówisz? Niech no rzucę
okiem.
Spojrzał uważnie na amulet.
- Oryginalny, egipski, ale jakoś mi znajomy. Jeśli się nie mylę, pochodzi z grupy, w którą
dawno temu król Salomon zaklął większą kolekcję duchów. Myślałem, że wszystkie wyszły już z
obiegu. Skąd go masz?
- Nieważne - odparł Westfall. - Mam i już. To ważny przedmiot i musisz mi być
posłuszny.
- Muszę? Ja muszę? No, to zobaczymy!
Mężczyzna podwoił nagle swą wysokość i ruszył groźnie w kierunku Westfalla, który
chwycił talizman i ścisnął go. Hermes wrzasnął i cofnął się.
- Spokojnie - powiedział. - Nie musisz być tak brutalny.
- Ten czar daje mi władzę nad tobą!
- Och, przypuszczam, że tak - rzekł tamten. - Ale niech to szlag, to śmieszne! Jestem
byłym greckim bogiem i czołowym magiem. Hermes Trismegistos moje imię.
- No cóż, w obecnych czasach jesteś bankrutem, Hermesie - stwierdził Westfall.
- To był wypadek przy pracy - odrzekł Hermes. - A kim ty jesteś? Nie magiem, tego
jestem pewien - rozejrzał się wokół. - Ani królem, tylko kimś z ludu, gdyż z całą pewnością nie
jest to pałac...
- Handluję zbożem - rzekł Westfall.
- A jak wszedłeś w posiadanie tego talizmanu?
- To nie twój interes!
- Prawdopodobnie znalazłeś go na stryszku babuni!
- Nieważne, skąd go mam! - Pięść Westfalla zacisnęła się konwulsyjnie na amulecie.
- Spokojnie - powiedział Hermes, krzywiąc się z bólu. - W porządku, tak lepiej.
Grecki bożek wziął głęboki oddech i wyartykułował małe zaklęcie, by się opanować. To
nie była odpowiednia pora na wściekłość, choćby najzupełniej słuszną. Jednakowoż ten głupi
śmiertelnik, dzięki antycznemu amuletowi, miał nad nim przewagę. Jak go zdobył? Ten facet
musiał go ukraść, ponieważ było oczywiste, że wie niewiele, albo zgoła nic, na temat prawdziwej
Wiedzy.
- Panie Westfall - odezwał się Hermes. - Uznaję pańską władzę nad sobą. Rzeczywiście,
muszę ci być posłuszny. Powiedz mi, czego chcesz, i nie traćmy więcej czasu.
- To mi się podoba - rzekł Westfall. - Po pierwsze, chcę worka złotych pieniędzy, pięknie
wybitych, i takich, abym mógł je wydać jakkolwiek i gdziekolwiek będę sobie tego życzył.
Angielskie, hiszpańskie czy francuskie monety byłyby jak najbardziej na miejscu, ale nie włoskie
- oni zawsze okrawają brzegi. Chcę także staroangielskiego owczarka z rodowodem, takiego
jakiego ma król. To na początek, ale potem będę miał więcej życzeń.
- Nie tak szybko - rzekł Hermes. - Jak wieloma żądania mi zamierzasz mnie zaszczycić?
- Tyloma, iloma będzie mi się podobało! - krzyknął Westfall. - Ponieważ mam amulet!
Machnął kamieniem i Trismegistos skrzywił się z bólu.
- Nie tak ostro! Zdobędę to, co chcesz! Daj mi tylko dzień lub dwa. - I mówiąc to,
zniknął.
Hermes nie miał żadnych trudności ze skompletowaniem rzeczy, których życzył sobie
Westfall. Całe worki złotych monet trzymał w jaskini pod dnem Renu, pod opieką trolli,
pozostających bez zajęcia od czasu Zmierzchu Bogów. Zdobycie owczarka rasy staroangielskiej
także nie stwarzało wielkiego problemu - Hermes z łatwością ukradł go z hodowli w pobliżu
Spottiswode. Po czym wrócił do izby Westfalla w Yorku.
ROZDZIAŁ 5
- Dobry piesek - powiedział Westfall. - Teraz połóż się w kącie.
Na wpół dorosły owczarek staroangielski popatrzył na niego i zawarczał.
- Nie jest najlepiej wyszkolony - zauważył.
- Hola, nic nie mówiłeś o tym, że ma być tresowany - odparł Hermes. - Ma za to rodowód
tak długi, jak twoje ramię.
- Wygląda bardzo ładnie - zgodził się Westfall. - I złote monety też mnie satysfakcjonują.
Miał ich całą masę w małym, pękatym, skórzanym worku leżącym u jego stóp.
- Cieszę się, że jesteś zadowolony - rzekł Hermes. - Teraz, jeżeli powiesz amuletowi, by
mnie uwolnił oraz że nie pozostaję dłużej pod twoją władzą, obaj będziemy mogli zająć się
naszymi własnymi sprawami.
- Nie tak szybko - ostudził go Westfall. - Nadal mam wiele życzeń do spełnienia.
- Ale ja jestem bardzo zajęty - poskarżył się Trismegistos.
- Bądź cierpliwy. Muszę zatrzymać cię przy sobie nieco dłużej, mój drogi Trismegistosie,
i jeśli zrobisz to, o co poproszę, to wtedy zastanowię się nad uwolnieniem ciebie.
- To nie w porządku! - zaprotestował Hermes. - Jestem zobowiązany spełnić twoje jedno
lub dwa życzenia ze względu na zdobyty przez ciebie, w niejasnych okolicznościach, talizman, a
ty bezwstydnie wykorzystujesz sytuację!
- Magia jest po to, żeby ludzie dzięki niej uzyskiwali przewagę.
- Nie przeciągaj struny - ostrzegł Trismegistos. – Nie masz pojęcia, z czym igrasz.
- Dość tego gadania! - uciął Westfall. - Słuchaj uważnie, Hermesie! Wcześniej, zanim cię
wezwałem, amulet sprowadził mi kogoś innego. Kobietę. Bardzo piękną. Wiesz, o kim mówię?
Hermes Trismegistos zamknął oczy i skoncentrował się. Potem otworzył je ponownie.
- Mój zmysł poznania rzeczy post factum mówi mi, że zaczarowałeś jedną z boskich
anielic, byłą wiedźmę o imieniu Ylith.
- Jak się tego domyśliłeś? - zapytał Westfall.
- Drugie widzenie jest jednym z moich boskich atrybutów - odparł Hermes. - Jeżeli mnie
uwolnisz, nauczę cię tego.
- Nieważne. Pragnę, żebyś sprowadził tę damę - Ylith, jak mówisz? Żądam, żebyś ją tu
przywiódł.
- Wątpię, żeby chciała przyjść - rzekł Trismegistos, z zainteresowaniem mierząc
Westfalla wzrokiem. To był obrót sprawy, jakiego nie przewidział.
- Nie dbam o to, czy ona tego chce czy nie - rzekł Westfall. - Jej widok zapadł mi w
pamięć. Chcę ją mieć.
- Już widzę, jak Ylith się ucieszy - mruknął Hermes na stronie.
Wiedział, że anielica ma bardzo silną osobowość. Walczyła o równouprawnienie kobiet w
kosmosie, zanim jeszcze ten pomysł zrodził się na Ziemi.
- Będzie się musiała do mnie przyzwyczaić – stwierdził Westfall. - Mam zamiar posiąść
ją na wszelkie sposoby, na jakie mężczyzna może posiadać dziewicę.
- Nie mogę jej do tego zmusić - powiedział Hermes. - Istnieje granica moich mocy. Nie
potrafię wywierać wpływu na kobiecą psychikę.
- Nie musisz na nic mieć jej zgody - odparł Westfall. - Sam się tym zajmę. Ty masz po
prostu oddać ją pod moją władzę.
Trismegistos pomyślał chwilę, a potem powiedział:
- Westfall, muszę być z tobą szczery. Zawiadywanie magią przerosło twój zdrowy
rozsądek. Ta rzecz z Ylith nie jest dobrym pomysłem. Wdepnąłeś w coś, w pobliżu czego nie
chciałbyś się tak naprawdę znaleźć.
- Cicho bądź! I rób, co każę! - Oczy handlarza zbożem były wielkie i błyszczące.
- Na twoją odpowiedzialność - rzekł Hermes i zaklęciem wyprawił się stamtąd, zdumiony
niezawodnością sposobów, jaki mi ludzie pakują się w kłopoty.
Jednocześnie zaczął mu w głowie świtać plan, który mógłby przynieść korzyść jemu, a
także pozostałym Olimpijczykom, trzymanym pod kluczem w nierealnym świecie, zwanym
Poświatą. Najpierw jednak musiał się zabrać do stręczenia Westfallowi Ylith, a to mogło się
okazać piekielnie trudnym zadaniem.
ROZDZIAŁ 6
Hermes przeniósł się do jednego ze swoich najbardziej ulubionych miejsc - poświęconej
przez kilka tysięcy lat jego czci starej świątyni na egejskiej wyspie Delos. Tutaj usiadł i, patrząc
na morze w kolorze ciemnego wina, rozważył swoją sytuację.
Chociaż był jednym z dwunastu pierwszych Olimpijczyków, nie podzielił losu
pozostałych bogów, kiedy krótko po śmierci Aleksandra Wielkiego oraz narodzinach
przesądnego racjonalizmu w Bizancjum zawalił się cały grecki świat. Reszta bogów nie potrafiła
dostosować się do nowego porządku, powstałego w czasach helleńskich, i kiedy pojawiła się
kolejna religia, nie mieli w starciu z nią żadnych szans. Wszyscy wyznawcy opuścili ich;
ogłoszono, iż starzy bogowie nie istnieją; po czym zmuszono ich, by wiedli egzystencję cieni w
rzeczywistości zwanej Poświatą. Było to ponure miejsce, prawie takie samo, jak grecki antyczny
podziemny świat. Hermes czuł zadowolenie płynące z faktu, że nie musiał tam mieszkać.
Trismegistos wyrwał się ze świata antycznych Greków dzięki swym związkom z magią.
Od najwcześniejszych czasów był aktywny w czarodziejskich sztukach, a rozkwit większej
części tej wiedzy uznawany był za wynik jego inspiracji. Corpus Hermeticum, przypisywany
między innymi Korneliuszowi Agryppie, stał się duszą renesansowej magii, której Hermes był
przewodnim bóstwem. Wykazał także udowodnioną użyteczność dla rodzaju ludzkiego w innych
sprawach: okazał się pożyteczny przy lokalizowaniu różnych przedmiotów, a także - za sprawą
kaduceusza, który często nosił, prezentu z jego egipskich czasów, gdy występował jako Toth -
długo związany był z medycyną. Postrzegano go jako przyjacielskie bóstwo, bardziej przystępne
od innych. Przez lata, podczas których uczestniczył w dysputach z wieloma magami spośród
ludzi, zaskarbił sobie ich poważanie i należny respekt. Pierwszy raz zdarzyło mu się, by ktoś
zaklął go siłą, zmuszając do posłuszeństwa, czy tego chciał czy nie. Nie podobało mu się to.
Problem polegał na tym, że nie miał pojęcia, co powinien z tym zrobić.
Dumał nad tym, siedząc pod wielkim dębem i spoglądając na morze, kiedy usłyszał cichy,
szepczący głos. Nastawił uszu. Głos zwracał się do niego.
- Coś zdaje się martwić cię, mój chłopcze.
- Zeusie, to ty? - spytał Hermes.
- Tak - przyznał Gromowładny - ale wyłącznie w postaci duchowej esencji. Prawdziwy,
„ja” znajduję się w Poświacie, gdzie cała reszta nas przebywa na wygnaniu. Z wyjątkiem ciebie,
rzecz jasna.
- To nie moja wina, że wyciągnęli mnie stamtąd jako Hermesa Trismegistosa.
- Nikt cię nie potępia, synu. Stwierdzam tylko fakt.
- Nie rozumiem, jak w ogóle możesz tu przebywać? - powiedział Hermes. - Nawet jako
duchowa esencja.
- Mam specjalną dyspensę. Mogę się objawiać wszędzie tam, gdzie rosną dęby; co nie jest
złe, zważywszy na moją obecną sytuację oraz bogate występowanie tych drzew w przyrodzie.
Wydaje mi się, że coś cię martwi. Co to takiego, Hermesie? Możesz powiedzieć swojemu
staremu ojcu.
Hermes zawahał się. Nie ufał Zeusowi. Nikt z Olimpijczyków mu nie ufał. Dobrze
pamiętali, jak postąpił ze swoim ojcem, Kronosem. Wiedzieli, iż Zeus obawiał się, by nie spotkał
go ten sam los, w związku z czym wszyscy starali się upewnić go, że nikt z nich nie ma
odpowiedniej pozycji, by tego dokonać. Nawet najdrobniejsza myśl o tym czyniła go drażliwym;
i jeśli był perfidny i niestały, to dlatego właśnie, iż sądził, że jest to najlepszy sposób na ocalenie
swego przyrodzenia. Hermes wiedział to wszystko, ale był także przekonany, że Zeus jest
odpowiednią osobą do rozmowy o tym, co się stało.
- Ojcze, pewien śmiertelnik ma nade mną władzę.
- Doprawdy? Jak to się mogło stać?
- Pamiętasz te pieczęcie, którymi król Salomon związał różnych facetów? Nie wszystkie
jeszcze wyszły z obiegu.
I Hermes opowiedział Gromowładnemu całą historię, dodając na koniec:
- I co mam zrobić?
Zeus zaszeleścił swymi liśćmi i rzekł:
- Ten człowiek całkiem zgrabnie trzyma cię w garści. Graj z nim dalej, ale patrz uważnie,
co się dzieje, i kiedy zdarzy się cokolwiek takiego, co mógłbyś wykorzystać, musisz zadziałać -
w sposób pewny i natychmiastowy.
- Wszystko to wiem - stwierdził Hermes. - Dlaczego mówisz mi tak oczywiste rzeczy?
- Ponieważ znam twoje skrupuły, mój synu. Przebywasz pośród tych nowych ludzi i ich
skomplikowanych idei na temat starych bogów. Zostałeś oszukany przez ich wielkie gadanie.
Myślisz, że to wszystko jest bardzo głębokie, te ich magiczne głupstwa. No cóż, pozwól sobie
powiedzieć, i to jest cała kwestia władzy, że magia oraz moc są w dziewięciu dziesiątych sprawą
oszustwa.
- Już dobrze, wystarczy - powiedział Trismegistos. – Ale jak mam się zabrać do porwania
tej wiedźmy dla Westfalla?
- To najłatwiejszy ze stojących przed tobą problemów. Udaj się do swojej siostry,
Afrodyty, i poproś ją, by pozwoliła ci skorzystać z puszki Pandory. Ostatnio używa jej jako
szkatułki na swoje klejnoty. To będzie pierwszorzędna pułapka na duchy.
- Oczywiście! Łapka na duchy! Co mam z nią zrobić?
- To ty jesteś wielkim magiem. Sam wymyśl!
Jakiś czas później Hermes, przebrany za ekscentrycznego dżentelmena, zjawił się na
cmentarzu w Yorku. Pod pachą niósł paczkę, starannie zawiniętą w brązowy papier i obwiązaną
szpagatem. Podszedł do Ylith i powiedział zmienionym głosem:
- Panna Ylith? Mój przyjaciel prosił mnie, abym to pani oddał.
- Azzie zostawił dla mnie prezent? - spytała anielica. - To miło z jego strony.
Nie myśląc o tym, co robi, rozerwała opakowanie i otworzyła skrzynkę. W jej wieczku
znajdowało się lustro; skrzące się, zamglone, wielokolorowe zwierciadło w rodzaju tych, jakie
pamiętała z babilońskich i egipskich czasów; magiczne lustro, lep na dusze, niech to szlag! Ktoś
zastosował wobec niej tę starą sztuczkę. Szybko odwróciła wzrok, ale było już za późno: jej
dusza, ulatując w tym momencie z ust niczym drobny, przezroczysty motyl, została złapana przez
lustro i wciągnięta; w tej samej chwili ciało Ylith upadło jak nieżywe. Hermes pochwycił ją i
delikatnie ułożył na ziemi. Potem zdecydowanym ruchem zamknął pokrywkę pudełka. Kiedy
obwiązał już bezpiecznie puszkę Pandory tkanym, złotym sznurem, dał parę monet robotnikom,
którzy mieli właśnie przerwę śniadaniową, by podnieśli ciało i przetransportowali je przez miasto
do izby Westfalla.
- Tylko ostrożnie! Nie uszkodźcie go!
Robotnicy wydawali się nieco zakłopotani i nie do końca przekonani, czy słusznie
postępują, aż Hermes wyjawił im, że jest lekarzem, który mógłby ożywić tę nieszczęśliwą damę,
prawdopodobnie ofiarę szoku doznanego w wyniku zgubnych, zodiakalnych wpływów. Słysząc
to wiarygodne i naukowe wyjaśnienie, żaden z nich nie dociekał niczego więcej. W końcu
spełniali tylko polecenia pana doktora.
ROZDZIAŁ 7
Westfall zastanawiał się, co tak długo zatrzymuje Hermesa, ale uznał, że być może nie
jest łatwo zabrać tak po prostu tę kobietę z jej świata. Dziwił się samemu sobie; to nie był jego
zwykły sposób załatwiania spraw. Czy istoty nadprzyrodzone wpływają jakoś na niego i
wskazują mu subtelnymi środkami, że powinien o nią poprosić? Nie był pewny, ale czuł
działanie czegoś nienormalnego; czegoś spoza praw magii, czegoś, co działało na własną rękę i
objawiało się lub nie - zależnie od potrzeb.
Minęło długie popołudnie. Westfall znalazł w spiżarni kawałek sera i piętkę chleba.
Namoczył ją we wczorajszej zupie, którą podgrzał na niewielkim piecyku stojącym w kącie.
Spłukał to haustem wina, a potem zdrzemnął się w fotelu. W izbie panował spokój aż do
momentu, kiedy jego uszu dobiegł rozdzierający dźwięk. Krzycząc, skoczył na równe nogi.
- Przyprowadziłeś kobietę?
- Wykonałem swoją część - odparł Hermes.
Pomachał ręką, by rozwiać chmurę dymu towarzyszącą jego przybyciu. Ubrany był jak
poprzednio, ale tym razem trzymał pod pachą małą, bogato zdobioną, drewnianą szkatułkę.
- Masz ją tam? - zapytał Westfall.
Właśnie wtedy rozległ się odgłos ciężkiego stąpania na schodach, a stłumiony głos z
zewnątrz zawołał:
- Czy ktoś mógłby otworzyć drzwi?
Westfall podszedł i otworzył je. Do środka weszło dwóch ogromnych robotników,
taszczących ze sobą ciało pięknej, młodej kobiety, nieprzytomnej i bladej jak śmierć.
- Gdzie ją położyć? - zapytał ten trzymający ramiona i głowę.
- Tutaj, na posłaniu. Delikatnie!
Hermes zapłacił tragarzom i odprowadził ich do drzwi. Potem zwrócił się do Westfalla:
- Oddałem ją pod twoją władzę. Masz teraz jej ciało. Ale radzę ci: bez jej zgody niczego z
nim nie próbuj.
- Gdzie ona jest? - chciał wiedzieć Westfall. - Mam na myśli jej świadomość.
- Dusza, chciałeś powiedzieć - rzekł Hermes. – Znajduje się w tym pudełku.
Położył szkatułkę na stole Westfalla.
- Otwórz to, jeśli sobie życzysz, a jej dusza wyfrunie i ożywi ciało. Ale uważaj - ta dama
jest bardziej wściekła, niż ci się zdaje. Wcale nie przyjęła z radością faktu, że została
zaczarowana, kiedy miała ochotę robić coś zupełnie innego.
- Naprawdę jest w tej skrzynce? - zapytał Westfall. Podniósł małe, brązowe, inkrustowane
srebrem pudełko i potrząsnął nim. Z wnętrza usłyszał pisk i zduszone przekleństwo.
- Masz, czego chciałeś - powiedział Hermes.
- Ale co mam teraz zrobić?
- To twój kłopot.
Westfall podniósł szkatułkę i chwilę poruszał nią delikatnie.
- Panno Ylith? Jest pani tam? - zapytał.
- Jeszcze jak, ty świński pomiocie! - odparła Ylith. - Otwórz wieko, żebym mogła wyjść i
zająć się tobą!
Westfall pobladł i przyciskając mocno obiema rękami wieczko do skrzynki, popatrzył na
Hermesa.
- O mój Boże! - powiedział tylko.
Trismegistos wzruszył ramionami.
- Jest wściekła.
- Mnie to mówisz? - spytał Hermes.
- Co mam z nią począć?
- Chciałeś ją mieć - zauważył bożek. - Sądziłem, że przemyślałeś to sobie.
- No, wiesz, niedokładnie...
Radzę ci, żebyś spróbował dojść z nią do jakiegoś porozumienia. Będziesz musiał to
zrobić.
- Może po prostu odłożę tę szkatułę na chwilę na bok? - zaproponował Westfall.
- To byłby błąd.
- Dlaczego?
- Jeżeli puszka Pandory nie jest cały czas obserwowana, to to, co jest w środku, może się
z niej wydostać.
- To nie w porządku!
- Cały czas wykonuję twoje polecenia, Westfall. Powinieneś wiedzieć, że takie rzeczy
zawsze kryją w sobie jakiś podstęp. Życzę szczęścia.
Hermes zaczął wykonywać gesty zaklęcia, by wydostać się z Westfallowej izby.
- Pamiętaj - ostrzegł go handlarz.-Nadal mam talizman. Mogę cię wezwać, kiedy tylko
zechcę!
- Nie radzę ci próbować - odrzekł Hermes i zniknął.
Westfall poczekał, aż rozwieją się chmury dymu, a potem zwrócił się do szkatułki:
- Panno Ylith?
- O co chodzi?
- Czy moglibyśmy porozmawiać? Pani i ja?
- Otwórz skrzynkę i wypuść mnie. Wtedy pogadamy!
Słysząc wściekłość brzmiącą w jej głosie, Westfall wzdrygnął
się.
- Może powinniśmy chwilę odczekać - powiedział. - Muszę to przemyśleć.
Ignorując jej przekleństwa, poszedł na drugi koniec izby i usadowił się wygodnie, by
dobrze przemyśleć sprawę, ale nie spuszczał oczu ze skrzynki.
Westfall trzymał puszkę Pandory na nocnym stoliku. Spał nerwowo, budząc się co
chwilę, by sprawdzić, czy Ylith nadal tam tkwi; stawał się niespokojny, że mogłaby się wydostać
na wolność. Śniło mu się, że niemal uciekła z pudełka, lub że otwarło się ono w nocy. Czasem
budził się z krzykiem.
- Posłuchaj, panienko. Co byś powiedziała na to, żebyśmy zapomnieli o tym wszystkim?
Wypuszczę cię, a ty zostawisz mnie w spokoju. W porządku?
- Nie - odparła Ylith.
- Dlaczego? Czego chcesz?
- Zadośćuczynienia - powiedziała Ylith. - Nie możesz oczekiwać, Westfall, że ci to ujdzie
na sucho.
- Co mi zrobisz, jeśli cię wypuszczę?
- Z ręką na sercu - nie wiem jeszcze.
- Ale nie zabijesz mnie, prawda?
- Mogłabym. Właściwie mogłabym.
To był prawdziwy klincz.
ROZDZIAŁ 8
Pietro Aretino był nieco zdumiony pewnego dnia 1524 roku, widząc na progu swego
domu w Wenecji rudowłosego demona. Ale nie za bardzo zdziwiony. Aretino stawiał sobie za
punkt honoru nigdy i z żadnego powodu nie tracić kontenansu.
Był wielkim mężczyzną, a jego rude włosy odsłaniały wysokie czoło. W tym miesiącu
skończył trzydzieści dwa lata i całe swoje dorosłe życie spędził jako poeta i autor sztuk
teatralnych. Jego strofy łączyły w sobie największą wulgarność z najznakomitszym wyczuciem
rymu i recytowano oraz wyśpiewywano je jak Europa długa i szeroka. Dzięki prezentom, które
królowie, szlachta oraz prałaci wmuszali w niego, by go skłonić do zaniechania ataków na nich
oraz ich wykpiwania, był w stanie żyć na bardzo wysokiej stopie.
„Zechciej, proszę, przyjąć tę złotą tacę, drogi Aretino, i bądź tak miły wyłączyć moją
osobę ze swojej ostatniej pieśni.”
Kiedy rozległo się pukanie do drzwi, poeta spodziewał się właśnie czegoś podobnego.
Otworzył je osobiście, ponieważ tego dnia jego służący miał wychodne. Jedno spojrzenie
wystarczyło mu, by stwierdzić, że stojący przed nim facet nie jest posłańcem z tego świata. Nie,
ta jasnooka persona o lisiej twarzy miała postawę jednej z owych nadprzyrodzonych istot, o
których Aretino często słyszał, ale aż do tej pory nigdy nie spotkał osobiście.
- Dobry wieczór panu - powiedział zatem poeta pełnym uszanowania tonem, jaki
przybrał, odkąd był świadom, komu mógłby uchybić. - Ma pan do mnie jakąś sprawę? Chyba nie
poznaliśmy się jeszcze?
- Nie spotkaliśmy się nigdy wcześniej - przyznał Azzie - chociaż wydaje mi się, iż dzięki
soczystej przenikliwości jego strof, w których zdrowy moralny wydźwięk nie leży nigdy daleko
od śmiechu, znam dobrze boskiego Aretina.
- Miło z pańskiej strony, że pan to mówi, sir - odparł poeta. - Wielu utrzymuje jednak, że
w mych wierszach nie ma żadnej moralnej treści.
- Kłamią - stwierdził Azzie krótko. - Tak precyzyjne wykpiwanie pretensjonalnych
ambicji rodzaju ludzkiego, jak ty to robisz, drogi mistrzu, stanowi ukazywanie zalet, wobec
których duchowni nie pozostają obojętni.
- Śmiałe są twoje słowa, panie, i z pożytkiem dla tych czynów, które ludzie uważają za
złe.
- Nadal ludzkość popełnia siedem grzechów głównych z ochotą, której nie okazuje w
swych szlachetnych poszukiwaniach dobra. Nawet lenistwo jest milej widziane niźli
uczestniczenie w gonitwie pobożności.
- Panie - powiedział Aretino - pański punkt widzenia jest również i moim. Ale nie stójmy
na progu, plotkując niczym dwie stare baby. Wejdź do mego domu i pozwól nalać sobie kielich
wina, które dopiero co przywieziono mi z Toskanii.
Poeta poprowadził Azziego do wnętrza domostwa. Jego dom, a raczej pałac, był
niewielki, ale zbytkownie urządzony. Podłogi pokrywały grube dywany, przysłane osobiście
przez dożę; wysokie, woskowe, stożkowe świece płonęły w brązowym kandelabrze, a ich
płomienie kładły smugi światła na kremowe ściany.
Aretino powiódł gościa do nisko sklepionego pokoju, udekorowanego kobiercami oraz
wiszącymi na ścianach draperiami. Kosz z węglem drzewnym przeganiał mroźny chłód, który
nadal wisiał w powietrzu. Poeta wskazał gestem Azziemu, by ten rozgościł się wygodnie, i z
kryształowej karafki stojącej na małym, inkrustowanym stoliku napełnił mu kieliszek
błyszczącym, czerwonym winem.
- A zatem, panie - odezwał się Aretino, kiedy już wznieśli wzajemny toast za swoje
zdrowie - wyznaj, czym mogę ci służyć?
- Powiedz raczej - odparł Azzie - że to moim życzeniem byłoby usłużyć tobie, gdyż jesteś
europejskiej sławy wybitnym poetą oraz satyrykiem, ja zaś jedynie prostym mecenasem sztuk,
który życzyłby sobie sfinansować jakieś artystyczne przedsięwzięcie.
- Co dokładnie masz na myśli, sir? - zapytał Aretino.
- Chciałbym wyprodukować sztukę sceniczną.
- Cóż za wspaniały pomysł! - zakrzyknął poeta – Mam kilka, które bardzo dobrze
mogłyby służyć twoim celom. Pozwól, że przyniosę te rękopisy.
Azzie podniósł dłoń.
- Chociaż nie mam najmniejszych wątpliwości co do nadzwyczajnej doskonałości
wszystkiego, cokolwiek napisałeś, mój drogi Aretino, coś już istniejącego nie będzie spełniać
moich oczekiwań. Chciałbym zainwestować w całkiem nowy tekst, który mógłbym użyć w mojej
szczególnej koncepcji.
- Oczywiście - przytaknął poeta, gdyż doskonale znał usposobienie ludzi, którzy chcieli
promować sztukę, przychodząc z gotową już koncepcją, całą zaś nudną robotę pozostawiając
komu innemu. - A jaki temat proponujesz, mój panie?
- Pragnąłbym, żeby moje przedstawienie podnosiło pewne proste, codzienne prawdy -
stwierdził Azzie. - Mają to być zdarzenia z życia, których ludzie doświadczali przez wieki,
chociaż nie są uznawane przez naszych dramatopisarzy. Autorzy ci, do których nawiązuję,
podążając niewolniczo za Arystotelesem, upierają się przy udowadnianiu banałów: że zapłatą za
grzech jest śmierć, że żarłok kończy w rynsztoku, że lubieżnicy skazani są na rozczarowanie, a
ci, co kochają powierzchownie, nie zaznają nigdy prawdziwej miłości.
- To zwyczajowo przyjęte tezy moralne - zauważył Aretino. - Pragniesz im zaprzeczyć?
- W rzeczy samej, chcę - przyznał Azzie. - Nawet jeżeli stanowią one istotny składnik
powszechnej ludowej mądrości, niektórzy z nas wiedzą, że sprawy nie zawsze idą tym torem.
Moja sztuka winna udowodnić tezę przeciwną do tego, co jest ogólnie utrzymywane przez
mamroczących dobrodziejów. W moim przedstawieniu siedem grzechów głównych ma być
ukazane jako prawdziwa droga do wygodnego życia - a w żadnym wypadku jako przeszkoda na
drodze do niego. Krótko mówiąc, mój drogi Aretino, pragnę wystawić niemoralną sztukę!
- Cóż za szlachetny pomysł! - zakrzyknął poeta. - Och, przyklaskuję, panie, twemu
wielkiemu zamiarowi, by samotnie spróbować przeciwstawić się wiekom kłamliwej propagandy,
za pomocą której ludzie starali się przekonać do konwencjonalnych prawd, bez względu na to,
jak byli im przeciwni. Ale pozwól sobie zwrócić uwagę, sir, że trudne będzie wystawienie takiej
sztuki bez ściągnięcia na nasze głowy pełnego hipokryzji gniewu Kościoła i Państwa. Poza tym,
gdzie znajdziemy obsadę? Czy też scenę, do której Kościół nie rościłby sobie prawa?
- W przedstawieniu, które zaplanowałem - odparł Azzie - nie zamierzam rozważać takich
formalnych kwestii jak aktorzy, scena czy widownia. Sztuka winna rozwijać się w sposób
naturalny; my damy postaciom jedynie ogólne pojęcie o sytuacji i pozwolimy im samym tworzyć
fabułę na własną rękę, w nie zaplanowany wcześniej sposób.
- Jak zatem możesz oczekiwać, że twoja sztuka doprowadzi do spodziewanego morału,
skoro nie dasz ścisłych wskazówek prowadzących do niego?
- Mam na to kilka pomysłów - rzekł demon - którymi podzielę się z tobą, kiedy
dojdziemy już do porozumienia w kwestii całego projektu. Pozwól mi po prostu powiedzieć, że
mechanizm skutkowo-przyczynowy tego świata jest czymś, czym potrafię manipulować z
dobrym wynikiem, by uzyskać pożądany efekt.
- Będzie to wymagało zaangażowania do sprawy istot nadprzyrodzonych - stwierdził
poeta.
- Słuchaj mnie uważnie - powiedział Azzie.
- Zamieniam się w słuch - odparł Aretino, jakoś niemile uderzony nagłym,
komenderującym tonem, pobrzmiewającym w głosie jego rozmówcy.
- Nazywam się Azzie Elbub i jestem szlachetnie urodzonym demonem-rzekł gość,
czyniąc niedbały gest ręką, z której końca wystrzeliły niebieskie iskry świetlnych płomieni.
Poeta otworzył szeroko oczy.
- Czarna magia!
- Pozwoliłem sobie na ten teatralny efekt z piekła rodem - ciągnął Azzie - żebyś od razu
się zorientował, z kim masz do czynienia.
Ściągając razem palce, Azzie wyczarował olbrzymi szmaragd; a potem jeszcze jeden i
jeszcze. Stworzył w ten sposób sześć kamieni i ułożył je obok siebie na małym stoliku, na którym
stało wino. Potem wykonał nad nimi gest; szmaragdy zadrżały, po czym stopiły się w
pojedynczy, ogromny kamień - największy szmaragd, jaki kiedykolwiek widział ten świat.
- Zdumiewające! - szepnął Aretino.
- Za chwilę musi wrócić do swej pierwotnej postaci - stwierdził Azzie - ale widok jest
całkiem przyjemny, czyż nie?
- Zdumiewający! - powtórzył poeta. - Czy można się tego nauczyć?
- Tylko będąc demonem - odparł Azzie. - Ale jest mnóstwo innych rzeczy, które mogę dla
ciebie zrobić, Aretino. Przystąp ze mną do tego przedsięwzięcia, a nie tylko zapłata przejdzie
twoje najśmielsze oczekiwania, ale twa, już teraz wielka, sława wzrośnie dziesięciokrotnie;
ponieważ staniesz się autorem sztuki, która stworzy nową moralność na Ziemi. Przy niewielkiej
dozie szczęścia okaże się to zapowiedzią początku wieku takiej szczerości, jakiej ten stary, pełen
hipokryzji glob jeszcze nie widział.
Podczas tej przemowy oczy Azziego rzucały błyski - nie należał do tych, którzy skąpią
efektów, kiedy chcą przekonać kogoś do swych racji. Aretino cofnął się, widząc ten pokaz,
potknął się o nogę stołka i byłby runął, gdyby Azzie nie wyciągnął długiego, szczupłego
ramienia, porośniętego miłym, rudym futrem, i nie przywrócił zdumionego poety do równowagi.
- Nie potrafię wypowiedzieć, jak mi to pochlebia - stwierdził Aretino - że zechciałeś
właśnie do mnie zwrócić się w sprawie tej doskonałej idei. Zgadzam się w całej pełni z twoimi
życzeniami, drogi lordzie Azzie, ale sprawa nie jest całkiem prosta. Nie chciałbym ci zaoferować
niczego, co nie byłoby absolutnie doskonałe. Daj mi tydzień czasu, mój panie, podczas którego
mógłbym rozważyć sprawę, pomedytować i zapoznać się dokładnie z dawnymi historiami oraz
legendami, jakie słyszałem. Podstawą twojej sztuki, jakkolwiek to będzie wystawione, musi być
opowieść. Temu poszukiwaniu się poświęcę. Za tydzień o tej samej porze?
- Znakomicie powiedziane - stwierdził Azzie. - Cieszę się, że nie ważysz sobie lekce tej
sprawy. Tak, masz tydzień czasu.
Mówiąc to, Azzie uczynił znak i zniknął.
CZĘŚĆ DRUGA
ROZDZIAŁ
l
Kiedy demon opuszcza Ziemię z zamiarem udania się do Świata Ciemności, wspomagany
jest przez siły otchłanne, postrzegane jedynie przez zmysły, jakich nie posiada większość ludzi.
Tego wieczoru, niedługo po swej rozmowie z Aretinem, Azzie wpatrywał się w gwiaździste
niebo. Strzelił palcami - całkiem niedawno sprokurował nowe zaklęcie i teraz właśnie nadeszła
odpowiednia pora, by je wypróbować. Zaklęcie zaskoczyło i wyrzuciło go w powietrze; wkrótce
Azzie przemieszczał się z impetem przez przestrzeń, a trakt jego podróży był jaśniejszy niźli
spadająca gwiazda.
Przybierając na masie, zgodnie z prawem dotyczącym obiektów poruszających się z dużą
szybkością, rządzącym nawet diabłami podczas ich lotu, Azzie krzyknął poprzez przezroczystą
warstwę tworzącą powierzchnię Sfery Niebiańskiej w kosmosie. Gwiazdy, mrugając, zdawały się
przytakiwać jego przelotowi; wiatr hulający pomiędzy oboma światami napełnił go chłodem, a
odwieczny mróz ozdobił mu nos i brwi. Czuł okrutny ziąb na pozbawionych osłony częściach
ciała, ale nie zwalniał. Był w swoim diabelskim żywiole; kiedy Azzie miał jakiś pomysł, nie
można go było powstrzymać.
W związku z tak wielkim wydarzeniem, jak napisanie i wystawienie niemoralnej sztuki,
potrzebował pieniędzy. Musiał zapłacić aktorom; mnóstwo też będą kosztować efekty specjalne -
wszystkie te przypadkowe cuda, które miały się wydarzyć, by zachęcać jego postaci na ich
drodze ku niezasłużenie dobrej fortunie. Azzie pamiętał, że nadal nie została mu wypłacona
nagroda w kategorii Zły Uczynek Roku, jaką otrzymał za swój udział w aferze z Faustem.
Wreszcie jego szybkość wzrosła wystarczająco, by wykonać wielki skok, nadający istocie
impuls do przejścia z jednej rzeczywistości w drugą. Momentalnie opuścił sferę doczesnych
obiektów i energii, zbudowanych z atomów oraz ich cząstek elementarnych. Przeniknął przez
niewidzialną i niewyczuwalną przegrodę, oddzielającą zwyczajne obiekty, takie jak mezony i
tachiony, od subtelniejszych cząstek Świata Duchowego.
Znalazł się w miejscu pełnym wielkich, mglistych kształtów oraz niewyraźnych kolorów,
gdzie ogromne i nieokreślone przedmioty pływały w atmosferze barwy miodu. Był znowu w
domu.
Na wprost niego sterczały wielkie, groźne, czarnoniebieskie mury Piekielnego Miasta, na
wzór których wzniesiono fortyfikacje antycznego Babilonu. Czarcie warty patrolowały wysokie
bastiony; Azzie machnął ku nim swoją przepustką i pognał do środka.
Przeszedł przez ciemne, szatańskie suburbia i wkrótce znalazł się w centrum
administracyjno-handlowym, gdzie skupiały się wszelkie urzędnicze działania Piekielnego
Miasta. Minął oddział robót publicznych, który zupełnie go teraz nie interesował. Zewsząd
otaczały go wielkie biurowce; Azzie wybrał ten po prawej stronie i już wkrótce śpieszył wzdłuż
korytarza pełnego innych demonów oraz diabełków w uniformach gońców. Gdzieniegdzie widać
było nieodzowne, ubrane w kimona sukkuby, które tak przyjemnymi czyniły lunche wyższych
urzędników. Wreszcie dotarł do Księgowości.
Spodziewano się po nim, że wyląduje na końcu długiego ogonka petentów, niecierpliwie
oczekujących, by ktoś zechciał przychylić ucha do ich spraw. Była to banda kiepsko odzianych i
wyświechtanych osobników. Tymczasem, błyskając obramowaną złotem przepustką, którą dostał
od Asmodeusza, kiedy ponownie znalazł się w łaskach u tego wysokiego rangą diabła, Azzie
powędrował obok nich na czoło kolejki.
Urzędnik w dziale przeterminowanych płatności był szkaradnym diablo-goblinem o
długim nosie i okrutnie cuchnącym oddechu - nawet jak na piekielne standardy. Skłonny, jak i
reszta jego kumpli, robić najmniej jak to tylko możliwe, co oszczędzało ich własną energię oraz
piekielne pieniądze, poskarżył się, że Azzie niepoprawnie wypełnił swoje formularze i pod
żadnym pozorem nie chciał ich przyjąć. Azzie pokazał mu „Zrzeczenie się poprawności”,
podpisane przez samego Belzebuba. Znaczyło ono, że żadna zawada w papierkowej robocie nie
może hamować czy opóźniać wypłaty pieniędzy winnych rzeczonemu demonowi. Diablo-goblin
poczuł się tym niemile dotknięty, ale wynalazł ostatnią wymówkę.
- To przekracza moje uprawnienia. Jestem tylko małym, wstrętnym, diablo-goblińskim
urzędasem. Powinieneś pójść wzdłuż korytarza, wejść w pierwsze drzwi po prawej, potem po
schodach...
Azzie nie zamierzał robić żadnej z tych rzeczy. Wyjął kolejny formularz, „Urgens
natychmiastowego działania”. Stanowił on, iż przy zapłacie należności nie będą tolerowane
żadne wymówki, a jakiekolwiek uchylanie się ze strony odpowiedzialnego urzędnika spowoduje,
że spotka go grzywna pieniężna - to znaczy, zaległa kwota zostanie potrącona z jego
wynagrodzenia. Stanowiło to najbardziej drastyczną formę działania każdego, kto w Piekielnym
Mieście chciał cokolwiek odebrać, i Azzie skradł ów formularz w specjalnym biurze, gdzie
wręczano je tylko nielicznym wybrańcom.
Wywołany przezeń efekt polegał na tym, że diablo-goblin stał się bezpośredni i uprzejmy.
- To w końcu nie z mojej kieszeni - pośpieszył z zapew nieniem. - Gdzież mam ten
stempel?
Przetrząsnął biurko, znalazł pieczęć i ognistymi literami podstemplował nią papiery
Azziego: PILNE! WYPŁACIĆ NATYCHMIAST!
- Teraz zanieś je do okienka kasowego w hallu. A potem idź sobie łaskawie precz.
Całkowicie zepsułeś mi dzień.
Azzie zastosował się do polecenia. Na wypadek, gdyby napotkał jeszcze jakiekolwiek
kłopoty, ślubował sobie wrócić z kilkoma wstrętnymi sztuczkami w zanadrzu, ale urzędnik w
kasie, widząc napis WYPŁACIĆ NATYCHMIAST!, postawił na dokumencie parafkę i
bezzwłocznie wręczył mu kilka worków złotych monet - czyli pełną kwotę, jaka należała się
Azziemu.
ROZDZIAŁ 2
Azziego nie było w Wenecji sześć ziemskich dni. Nastała łagodna, przepiękna pogoda, a
zieleń w małych parkach wybuchnęła wspaniałością białych oraz żółtych kwiatów, grzejących się
w ciepłym słońcu. Korzystając ze sprzyjającej aury, po mieście paradowały Wenecjanki,
szczebiocząc z towarzyszącymi im mężczyznami o przygodach szlachciców oraz dam. Odpływ
odsłaniał śmieci i gruzy wyrzucone przez mieszkańców Wenecji do morza, a porywisty wiatr
rozsnuwał fetor wyziewów, czyniących z miasta ulubione miejsce wylęgania się europejskich
pomorów. Tak czy inaczej, był to dobry czas, by pozostawać żywym.
Azzie zamierzał zajrzeć do arsenału najsłynniejszych doków okrętowych w Europie, ale
zanim skręcił w prowadzącą do nich, wybrukowaną kocimi łbami, wąską uliczkę, wpadł na
wielkiego, niebieskookiego faceta, który zaledwie rzuciwszy nań spojrzeniem, serdecznie
grzmotnął go w plecy.
- Azzie! Nie do wiary! To ty?! - wykrzykiwał napotkany.
Był to anioł Babriel, stary znajomy z dawnych czasów. Chociaż w wielkiej bitwie
rozgrywanej pomiędzy Światłością oraz Ciemnością służyli po przeciwnych stronach barykady,
zostali przyjaciółmi - lub jeśli nawet niedokładnie przyjaciółmi, to na pewno czymś więcej niż
tylko znajomymi - wznosząc się ponad bieg dzielących ich zdarzeń. Łączyło ich jeszcze coś -
miłość, którą obaj zanudzali piękną, czarnowłosą wiedźmę Ylith. Azzie pomyślał teraz, iż
Babriel, który pracował dla archanioła Michała, mógł znaleźć się w Wenecji po to, by mieć na
niego baczenie; mógł nawet podejrzewać go - pamiętając poprzednie nieprawdopodobne
niebiańskie sztuczki - o snucie intrygi, jaką Azzie próbował uknuć.
Kiedy już Babriel wyraził swoje zdziwienie z ich spotkania w Wenecji, demon
powiedział:
Wziąłem sobie nieco wolnego od moich obowiązków w Piekle, by nacieszyć się
widokami tego miasta, które dla obecnego pokolenia ludzi jest z pewnością ziemskim rajem.
- To cudownie znowu cię spotkać - rzekł Babriel - ale muszę dołączyć do pozostałych.
Anioł Izrafel przybywa w porze nieszporów, by po weekendowym wypadzie zabrać nas
wszystkich z powrotem do Nieba.
- Życzę miłej podróży - pożegnał go Azzie.
I poszli każdy w swoją stronę. Demon nie podejrzewał, że Babriel go szpiegował, chociaż
dziwił się, że ten niebieskooki anioł znalazł się w Wenecji dokładnie w tym samym czasie, co i
on.
ROZDZIAŁ 3
Babriel cieszył się zawsze, kiedy wracał do Nieba, które ze swymi rzędami małych,
białych domków pośród soczystych, zielonych trawników oraz ze wspaniałymi, starymi
drzewami i ogólną atmosferą pretensjonalnego Dobra, stanowiło bardzo miłe miejsce.
Oczywiście, nie całe Niebiosa wyglądały w ten sposób, ale Zachodnie Niebo, czyli lepsza część
Raju, zamieszkiwana przez archaniołów oraz duchowe wcielenia, mające tutaj swoje letnie
mieszkania. Duchowe wcielenia były wysokimi i atrakcyjnymi kobietami i dla anioła było wiele
gorszych rzeczy niż ślub z jedną z nich - gdyż związek wspaniałych zalet był dopuszczalny w
Niebie. Choć były tak urodziwe, nie wydawały się pociągające dla Babriela. Jego serce wyrywało
się do Ylith. Być może, z powodu jej przeszłości nierządnicy Aten oraz pomocnicy nierządnicy
Babilonu w czasach, kiedy służyła Złu, uważał, że ma nieodparty urok. Ylith zdawała się czasem
zakochana w Babrielu - a czasami nie.
Poszedł na skróty do domu Ylith we Wschodnim Niebie, po prostu by się z nią przywitać,
ale nie zastał jej. Odnowicielski duszek natury, w postaci cherubina, kosił trawnik; była to
pokuta, jaką sam sobie zadał za przeszłe nierozważne czyny. Powiedział Babrielowi, że Ylith
wyjechała, prowadząc grupę młodych aniołów do świętych grobów na Ziemi.
- Doprawdy? - zdziwił się Babriel. - A którą epokę zwiedzają?
- Wydaje mi się, że nazywa się to Renesans - odparł duch natury.
Anioł podziękował mu i odszedł wielce zamyślony. Czy to zwykły przypadek, że Azzie
także wizytował tę samą epokę? Babriel nie był z natury podejrzliwy, za to zadziwiająco ufny
nawet jak na anioła; w bolesny jednak sposób przekonał się już, choć może się to wydawać
dziwne, że nie wszyscy są tacy jak on. A już szczególnie nie Azzie, dla którego udawanie było
drugą naturą, podobnie jak zaciemnianie wszystkiego stanowiło pierwszą; czegokolwiek miałoby
to dotyczyć. Babriel czasem wątpił w prawowierność Ylith, niezależnie od jej entuzjazmu dla
cnoty delikatności. Nie sądził, by mogła odwrócić się od swojego posłuszeństwa wobec Nieba,
ale była w stanie pokusić się o odszukanie swojego dawnego chłopaka albo - co bardziej
prawdopodobne - to on znalazł ją. Jeżeli tak było, dlaczego wybrali Renesans, by się w nim
spotkać? Może był to jednak tylko zbieg okoliczności?
Babriel dumał nad takimi sprawami, wędrując wzdłuż Cienistej Alei Oliwnej, aż doszedł
do dużego, białego domostwa na szczycie wzgórza, gdzie mieszkał Michał. Archanioł zajmował
się pielęgnowaniem swoich róż rosnących we frontowym ogródku. Rękawy białej, lnianej szaty
miał zawinięte, by odsłonić muskularne przedramiona.
- Witaj w domu, Babrielu! - powitał go, opuszczając nożyce i wycierając z czoła słodki
pot uczciwej pracy. - Jesteś zadowolony z pobytu w Wenecji?
- Niezmiernie, sir. Skorzystałem z okazji, by poszerzyć swoją wiedzę z zakresu sztuki. Na
większą chwałę Boga, oczywiście.
- Oczywiście - zgodził się Michał z przyjacielskim błyskiem głęboko osadzonych oczu.
- Wpadłem tam na Azziego Elbuba, sir.
- Widziałeś starego Azziego? - spytał archanioł, głaszcząc się w zamyśleniu po policzku.
Pamiętał doskonale demona z ich ostatniego spotkania podczas przygody z Johannem Faustem. -
Co tam porabiał?
- Powiedział, że zrobił sobie krótkie wakacje od swych piekielnych obowiązków, chociaż
podejrzewam, że mógł tam przybyć, by znaleźć się bliżej anielicy Ylith. Ona także jest na Ziemi.
- To możliwe - zgodził się archanioł. - Albo jest jakiś inny powód.
- Na przykład, sir?
- Jest wiele możliwości - odparł Michał wymijająco. - Muszę nad tym pomyśleć.
Tymczasem jeśli już odpocząłeś, to mam tutaj mnóstwo korespondencji, którą trzeba się zająć.
Michał był bardzo pedantyczny w odpowiadaniu na pocztę od swoich fanów, która
nadchodziła do niego tak ze Świata Duchowego, jak i z Ziemi.
- Zaraz się do tego zabiorę - powiedział Babriel. Pośpieszył do wnętrza domu, do swego
małego biura, które znajdowało się w skrzydle dla służby, zwanym teraz skrzydłem dla
honorowych gości mniejszego znaczenia.
CZĘŚĆ TRZECIA
ROZDZIAŁ l
Dla Ylith było szczególnie kłopotliwe, że została zamknięta w kasetce. Czegoś takiego
nie udało się nikomu wypróbować na niej od czasów, kiedy zakochany w diablicy król Troi,
Priam, skonstruował specjalną puszkę, za pomocą której miał nadzieję schwytać Ylith - ale nigdy
jej nie złapał. A teraz Troja już dawno odeszła w niebyt, a Priam wraz z nią, Ylith zaś nadal była
tutaj - przynajmniej częściowo.
„To tylko udowadnia, pomyślała, że nie warto być zbyt dumną. Tylko spójrzcie na mnie
teraz. Siedzę w pudełku!”
Blada, świecąca jasność wypełniła kasetkę, odsłaniając namalowane w tle pola,
ogrodzenia i linię gór. Przy swoim uchu usłyszała miękki, męski głos.
- Ylith, co ty tutaj robisz? Wygląda na to, że wpadłaś w tarapaty. Pozwól, że ci pomogę.
Światło w szkatułce stało się jaśniejsze.
- Kto mówi? - zapytała Ylith.
- Zeus - odparł głos. - Nadal potrafię robić takie rzeczy, nawet w swoich obecnych,
zredukowanych warunkach. Ale nie powiedziałaś mi, jak się tu znalazłaś?
- Jakiś facet mnie porwał i zamknął tutaj. - Ylith spotkała kiedyś Ojca Zeusa, gdy
uczestniczyła w próbach do roli ducha natury podczas okresu Greckiej Odnowy w Rzymie;
Gromowładny powiedział wówczas, że ją zawiadomi o wyniku, i od tej pory nie myślała o tym.
- Dlaczego nie chce cię wypuścić? - zapytał.
- Obawia się, że go zabiję. I zrobię to!
Zeus westchnął.
- Mówisz zupełnie jak Artemida, moja córka. Mam na myśli podobną nieugiętość!
Dlaczego nie spróbujesz podstępu?
- Co masz na myśli?
- Powiedz temu porywaczowi, że podoba ci się przebywanie w tym pudle.
- Nigdy w to nie uwierzy!
- Spróbuj. Porywacze są często niezbyt rozgarnięci. Powiedz mu cokolwiek. Po prostu
żeby się uwolnić.
- Masz na myśli kłamstwo?
- Oczywiście.
- To byłoby nieuczciwe!
- Później odpokutujesz. O ile pamiętam, ja tak zawsze robiłem. A dzięki temu byłabyś
wolna.
- Ale my nie dopuszczamy się kłamstwa - powiedziała Ylith, chociaż w jej głosie nie było
już poprzedniej pewności.
- Porozmawiaj teraz, moja droga, z tym człowiekiem i spraw, żeby spojrzał na sprawy
twoimi oczami. Wróć do świata. Jesteś zbyt ładna, by siedzieć w tej skrzynce.
- Nieco później, kiedy przygotowała się odpowiednio i poprawiła swój makijaż, Ylith
zawołała:
- Westfall? Jesteś tam nadal?
- Tak.
- A nie zamierzasz czasem zabrać się do jakiejś roboty albo czegoś takiego?
- Oczywiście, że tak. Ale szczerze mówiąc, obawiam się zostawić cię samą. Wciąż mi się
zdaje, że mogłabyś się wydostać i w najlepszym razie zaczarować mnie.
- Zaczarować cię mogę tak czy tak - powiedziała Ylith namiętnym głosem. - Czy
naprawdę sądzisz, że jestem aż tak złośliwą wiedźmą?
- No, cóż - rzekł Westfall - po tym, jak mnie oświeciłaś, mówiąc, co mnie czeka,
postanowiłem, że lepiej będzie, jeżeli przygotuję się na najgorsze.
- Sprawiasz mi przykrość - rzekła Ylith. - Żadna kobieta nie lubi być nagle odrywana od
tego, co właśnie robi, zamykana w skrzyni i dostarczana komuś, jakby była towarem. Wiedźmy
są tylko ludźmi, jak wiesz, nawet najbardziej anielskie spośród nas. Chcemy być traktowane jak
prawdziwe damy, a nie popychane z miejsca na miejsce niczym starożytne nierządnice.
- Rozumiem to teraz - stwierdził Westfall - Ale jest już za późno.
- Niekoniecznie-odparła Ylith, a jej głos ociekał miodem.
- Naprawdę? - zapytał kupiec.
- Podnieś wieczko, Westfall. Nie skrzywdzę cię. Daję ci słowo anioła. Zobaczmy, jak
nam będzie razem.
Westfall zrobił głęboki wdech i otworzył puszkę. Wraz z dymem wylatującym z pudła
Ylith wydostała się na zewnątrz i przyjęła swą postać wiedźmy Hekate.
- Obiecałaś mnie nie skrzywdzić! - wrzasnął kupiec zbożowy.
Izby stały się nagle całkiem puste. Westfalla wyniosło w najciemniejszy róg Limbo, a
Ylith ruszyła w przestrzeń, by zdać sprawozdanie Michałowi. Puszka Pandory stała nadal
otwarta, błyszcząc nieśmiało.
ROZDZIAŁ 2
Po upływie tygodnia, dokładnie co do minuty, Azzie zjawił się przed drzwiami Aretina.
Poeta zaprosił demona do środka i poprowadził go do pokoju na górze, gdzie mogli spocząć w
wyściełanych brokatem fotelach i cieszyć się widokiem świateł Wenecji, odbijających się w
kanałach. Gospodarz podał wino, które starannie wybrał na tę okazję, a służący przyniósł na
przekąskę trochę ciasteczek.
Miękki, niebieski zmierzch kładł się na miasto, wzmocniony stukrotnie przez atmosferę
magii i tajemniczości. Z dołu, z łodzi, dolatywała pieśń Vivat życie gondoliera! Przez kilka chwil
człowiek i demon słuchali jej w milczeniu.
Azzie przeżywał jedną z najlepszych chwil w swoim istnieniu. Był to moment
rozpoczęcia nowego przedsięwzięcia. Następne słowa, jakie wypowie, mogą poczynić wielkie
zmiany w życiu wielu osób - miał właśnie poczuć swą rangę jako główny sprawca dziejów. Mógł
powiedzieć, że wreszcie stał się jednym z tych, którzy tworzą historię, a nie są przez nią
kształtowani. Władza, własne wyniesienie - o to w tym wszystkim mniej więcej szło.
W imaginacji Azziego nowy projekt znajdował się już w realizacji. Zdawało mu się, że
wszystko jest wykonane niemal od ręki zaraz po tym, jak zostało wymyślone. Jego wizja była
niewyraźna, ale za to wielka.
Po dłuższej chwili przyszedł do siebie i stwierdził, że nadal nic nie zostało zrobione.
- Odczuwam pewną niecierpliwość, mój drogi Aretino, czekając na to, co usłyszę na
temat rezultatu twoich dociekań. A może, po rozważeniu sprawy, doszedłeś do wniosku, iż moja
sztuka, przekracza twoje możliwości?
- Sądzę, że jestem jedynym człowiekiem do tej roboty - rzekł poeta śmiało. - Sam jednak
to osądzisz, kiedy opowiem ci legendę, którą chciałbym uczynić podstawą naszej farsy.
- Legenda? Wspaniale! - ucieszył się Azzie. - Uwielbiam legendy. Czy to o kimś, kogo
znam?
- W mojej historii występują Bóg, Adam i Lucyfer.
- Wszystko starzy przyjaciele. Wal dalej, Pietro.
Aretino oparł się w fotelu, i pociągnąwszy łyk wina dla przepłukania gardła, zaczął
opowiadać...
- Adam leżał właśnie obok strumyka w Edenie, kiedy nadszedł Bóg i powiedział:
- Co porabiasz, Adamie?
- Ja? - Adam usiadł. - Właśnie siedziałem tutaj, oddają się pobożnym rozmyślaniom.
- Wiem, że prowadzisz pobożne rozmyślania - rzekł Bóg|
- Spoglądam w twą duszę na chwilę, co jakiś czas, po prostu żeby się przekonać, jak ci się
wiedzie. To największy dar Boga w najlepszym wydaniu. Ale co robiłeś wcześniej, przed swoimi
pobożnymi rozmyślaniami?
- Nie bardzo .pamiętam.
- Spróbuj sobie przypomnieć. Byłeś z Ewą, prawda?
- No tak, pewnie. Ale nie ma chyba w tym nic złego? Przecież jest moją żoną, jak wiesz.
- Nikt nie zamierza się w to mieszać, Adamie. Po prostu staram się ustalić pewien fakt.
Rozmawiałeś z Ewą, tak?
- W porządku, rozmawiałem. Wspomniała o czymś, co po wiedziały jej ptaki. Wiesz,
Boże, tak między nami mówiąc, jak na dorosłą kobietę, zbyt wiele mówi o ptakach.
- Co jeszcze robiłeś z Ewą?
- Rozmawiałem tylko o ptakach. Może o tym mówić cały czas. Powiedz mi szczerze, czy
ona jest tutaj całkiem obecna? To znaczy, czy jest normalna? Oczywiście, nie ma tu nikogo, by z
nią porównać, ponieważ nie spotkałem nigdy żadnej innej kobiety. Nie miałem nawet matki,
choć się nie skarżę. Ale wciąż gadać o ptakach, to już przesada.
- Ewa wyszła mi bardzo niewinna - powiedział Stwórca. - Nie ma w tym chyba nic złego?
- Sądzę, że nie - przyznał Adam.
- Więc o co chodzi? Uraziłem cię czymś?
- Ty? Czy mogłeś zawinić wobec mnie? Nie żartuj. Jesteś przecież Bogiem, więc jak
mógłbyś mnie obrazić?
- A co jeszcze robiłeś z Ewą oprócz tego, że z nią rozmawiałeś?
Adam potrząsnął głową.
- Szczerze mówiąc, nie chciałbyś tego wiedzieć. Chodzi mi o to: gdzie jest napisane, że
stojąc przed swoim Bogiem, mężczyzna powinien opowiadać sprośności?
- Nie mówię o seksie - powiedział Najwyższy nieco urażony.
- Słuchaj, jeśli wiesz, co zrobiłem, a czego nie, dlaczego dręczysz mnie pytaniami?
- Po prostu staram się wyjaśnić pewną ważną sprawę - rzekł Stwórca.
Adam dodał coś tak cicho, że Bóg musiał go poprosić, by mówił głośniej.
- Powiedziałem, że nie powinieneś być na mnie zbyt zły. W końcu, to ty mnie zrobiłeś na
swoje podobieństwo, więc czego się spodziewasz?
- Och! Tak na to patrzysz? Uważasz, że wykreowanie ciebie na mój obraz stanowi
usprawiedliwienie dla każdego zachowania z twojej strony?
- No cóż, poza tym uważam...
- Dałem ci wszystko, wszyściuteńko: życie, inteligencję, dobrą prezencję, ładną żonę,
wyobraźnię, dobre żarcie, łagodny klimat, smak literacki, zręczność do wielu sportów,
artystyczne uzdolnienia, umiejętność dodawania i odejmowania, i mnóstwo innych rzeczy.
Mogłem umieścić cię na Ziemi z jednym palcem i pozwolić ci spędzić całe życie na rachowaniu
do jednego. Za miast tego dałem ci ich dziesięć i możliwość liczenia do nieskończoności.
Wszystko to zrobiłem dla ciebie. A wszystko o co prosiłem, to byś korzystał ze wszelkich rzeczy,
jakie ci dałem, a pozostawił w spokoju te, których nie chciałem, żebyś dotykał. Tak było, czy
nie?
- Taaa... racja - mruknął Adam.
- Wszystko, co powiedziałem, sprowadzało się do tego, że zapytałem, czy widzisz jabłko
na tamtym drzewie, które nazywa my Drzewem Życia? A ty powiedziałeś, że tak. Ja zaś rzekłem
do ciebie: „Uczyń mi przysługę i nie jedz tego jabłka, dobrze?” A ty na to: „Pewnie, Boże, nie
ma sprawy”. Ale wczoraj, razem z Ewą, zjedliście zakazany owoc, czy tak?
- Jabłko? - zapytał Adam zdumionym tonem.
- Wiesz doskonale, co to jest jabłko! - powiedział Stwórca. - Okrągłe, czerwone, słodko
smakuje. Tylko że ty nie powinieneś znać jego smaku, ponieważ mówiłem ci, żebyś go nie tykał!
- Nigdy nie mogłem zrozumieć, dlaczego nie powinniśmy go zjeść.
- To także ci powiedziałem - odparł Bóg. - Pamiętałbyś, gdybyś tylko był łaskaw słuchać.
To dałoby ci wiedzę o Dobru i Złu. Oto, dlaczego nie powinieneś był go zjadać.
- A co jest złego w wiedzy o Dobru i Złu? - zapytał Adam.
- Słuchaj, każdy rodzaj poznania jest cudowny - rzekł Najwyższy.-Musisz jednak posiąść
najpierw pewną wiedzę, by móc manipulować nią. Prowadziłem ciebie i Ewę, miło i powoli, do
punktu, w którym moglibyście zjeść z drzewa wiadomości bez obawy, że zwariujecie od tego lub
pomyślicie, że wiecie już absolutnie wszystko. Ale ona musiała skusić cię do zjedzenia tego
jabłka, czy tak?
- To był mój własny pomysł - przyznał się Adam. - Nie potępiaj Ewy. Wszystko, na czym
się zna, to ptaki.
- Ale poparła cię w tym? Czyż nie?
- Może. I co z tego? Dochodziły pewne pogłoski, że nie będziesz bardzo zły, jeżeli jedno
z nas zje to jabłko.
- Gdzie to słyszałeś?
- Nie pamiętam - odparł Adam. - Może od ptaków albo pszczół? Jednak Ewa i ja,
wcześniej czy później, musieliśmy posmakować tego jabłka. Prawo konieczności
dramaturgicznej mówi, że nie mogłeś po prostu zostawić naładowanego jabłka na obramowaniu
kominka, żeby potem nie wystrzelić z niego. Nie możemy już zostać na zawsze w Rajskim
Ogrodzie, co?
- Nie, nie możecie - potwierdził Bóg. - Żeby wszystko było jasne, opuścicie go
natychmiast. I nie myśl, że kiedykolwiek tu wrócisz.
I tak Bóg wygnał Adama i Ewę z Raju, wysyłając do tej roboty anioła z ognistym
mieczem w garści. W takich to okolicznościach pierwszy mężczyzna oraz pierwsza kobieta
zetknęli się z urzędnikiem dokonującym eksmisji. Adam i Ewa obrzucili ostatnim, przeciągłym
spojrzeniem miejsce, które było ich domem, po czym odeszli przed siebie. Od tej pory żyli w
wielu miejscach, ale żadne nie zastąpiło ich pierwszego domostwa.
Zaledwie opuścili Eden, Adam zauważył, że Ewa jest naga.
- O rety! - zakrzyknął, gapiąc się na żonę. - Jesteś całkiem goła!
- Tak jak i ty - stwierdziła Ewa.
Wpatrywali się we wszystkie wstydliwe części drugiego. A potem wybuchnęli śmiechem.
Tak się narodził dowcip erotyczny.
Kiedy już się naśmiali do syta ze swej intymnej anatomii, Adam powiedział:
- Myślę, że może byłoby lepiej, gdybyśmy zakryli nasze oprzyrządowanie. Zbyt wiele
nam zwisa na zewnątrz, jeśli rozumiesz, o co mi chodzi.
- Śmieszne - rzekła Ewa - że nigdy wcześniej tego nie zauważaliśmy.
- Wszystko, na co ty zwracałaś uwagę, to była ornitologia - odparł Adam.
- Nie mam pojęcia, dlaczego - przyznała Ewa.
- Co to takiego, tam, przed nami? - zapytał Adam.
- Gdybym nie wiedziała, że to nieprawdopodobne, powiedziałabym, iż są to jacyś inni
ludzie - odparła Ewa wolno.
- Jak to możliwe? - zdziwił się Adam. - Przecież to my jesteśmy jedynymi ludźmi?!
- Już nie - stwierdziła Ewa. - Pamiętasz, rozważaliśmy kiedyś taką ewentualność.
- Oczywiście - potwierdził Adam. - Teraz sobie przypominam. Zgodziliśmy się co do
tego, że istnienie innych ludzi jest warunkiem wstępnym całej sprawy.
- Powinieneś o tym pamiętać - rzekła Ewa.
- Po prostu nigdy nie wierzyłem, że On w końcu to zrobi - stwierdził Adam. - Zawsze
myślałem, że chciał, żebyśmy byli jedynymi ludźmi.
Stwórca działał szybko. Istotnie, na początku Adam i Ewa byli sami na Ziemi, ale zrobili
coś złego. Nie słuchali jego poleceń i Bóg ukarał ich, tworząc innych ludzi. Trudno było pojąć,
co chciał przez to osiągnąć.
Adam i Ewa szli, aż doszli do miasteczka, a potem do pewnego domu.
- Co to za miejscowość? - zapytał Adam pierwszą napotkaną osobę.
- To miasto nazywa się Następne Po Raju - odparł zagadnięty.
- Ciekawa nazwa -- zauważył Adam. - A co to znaczy?
- Tylko tyle, że Eden jest najlepszy, ale nikt nie może tam wrócić; żyjemy zatem w
Następnym Po Raju.
- Skąd możesz znać Eden? - dopytywał się Adam. - Nigdy cię tam nie widziałem.
- Słuchaj, przecież nie musisz gdzieś mieszkać, żeby wiedzieć, że jest tam fajnie.
- Adam i Ewa osiedli w Następnym Po Raju. Wkrótce poznali swego najbliższego
sąsiada, Gordona Lucyfera, diabła, który otworzył w miasteczku pierwszą kancelarię prawną.
- Uważamy, że jest nam potrzebny adwokat - powiedział Adam pewnego dnia do
Lucyfera. - Naszym zdaniem, zostaliśmy bezprawnie wygnani z Raju. Po pierwsze, nigdy nie
dostaliśmy nakazu eksmisji. Nigdy nie zostaliśmy przesłuchani przed właściwym kolegium
orzekającym. Nie reprezentował nas prawnik.
- Trafiliście pod odpowiedni adres - stwierdził Lucyfer, prowadząc ich do swego biura. -
Naprawić wszelkie zło, oto dewiza Sił Ciemności - firmy, dla której pracuję. Zrozumcie, nie
twierdzę, że jest coś nie w porządku z tym Wielkim Facetem. Bóg przeważnie chce dobrze, ale w
tego rodzaju sprawach ma zdecydowanie zbyt długie ręce. Wydaje mi się, iż racja jest po waszej
stronie. Wniosę w tej sprawie skargę do Ananke, której niewidoczne wyroki rządzą nami
wszystkimi.
Ananke, Ta Bez Twarzy, wysłuchała uzasadnienia Lucyfera w swej komnacie
zbudowanej z szarych chmur, której wielkie okno, podzielone kwaterami, wychodziło na
niezmierzony ocean czasu, a powiewy wieczności poruszały białymi firankami.
Ananke osądziła, że powód został wyeksmitowany bezprawnie i winien zostać
przywrócony do Raju. Adam był pijany ze szczęścia, dziękował wszystkim naokoło, kazał Ewie
czekać i poszedł, by odzyskać Eden. Szukał bezskutecznie drogi do Raju, ale nie widział nawet
końca swego nosa, Bóg bowiem spuścił na cały obszar nieprzeniknioną ciemność. Wrócił więc
do Gordona Lucyfera i opowiedział mu, co zaszło. Gordon potrząsnął głową i wezwał swego
szefa.
- No cóż, to naprawdę nie jest w porządku - rzekł Szatan.
- Wszak uznał On twoje roszczenia za słuszne. Ale powiem ci coś. Masz tutaj siedem
lichtarzy o magicznych właściwościach. Użyj ich mądrze, a będziesz mógł oświetlić sobie drogę
do Raju.
Adam wyruszył, niosąc na plecach sześć świeczników w worku z wielbłądziej skóry, a
siódmy trzymał przed sobą. Jego nieziemskie, niebieskobiałe światło przenikało przez mrok z
surrealistyczną precyzją. Ten blask pozwolił Adamowi widzieć niespotykane obrazy, dzięki
czemu stał się śmiały.
Po przejściu pewnego dystansu, niosąc świecę rozpraszającą ciemność, Adam dotarł do
porośniętego bluszczem niskiego muru w pobliżu cichej, niezmąconej sadzawki. Zdawało mu się,
że jest to miejsce, w którym tak wiele razy drzemał i śnił podczas dawnych dni w Edenie, gdy
życie było takie proste. Stanął i rozejrzał się wokoło, a wtedy świeca wypaliła się do końca.
- Do licha! - zaklął Adam, gdyż nie znał mocniejszych wyrażeń od tego, które powstało
na wiek przed narodzinami prawdziwych inwektyw, i wyszarpnął ze swego plecaka drugi
kandelabr.
Świeca zapłonęła samorzutnie i Adam ruszył dalej. Podczas kiedy jej światło rozjaśniało
drogę, doszedł do błyszczącej o zmierzchu plaży, z majaczącą w pewnej odległości niewielką
wysepką, którą lekko owiewało ciepłe powietrze. Ponownie się zatrzymał, i tu także zapadła
ciemność, kiedy świeczka zgasła.
Zdarzyło się to potem kilkakrotnie. Boskie ciemności wprowadziły zamęt w umyśle
Adama, ukazując mu miejsca, które przez chwilę wydawały się podobne do jego Raju
utraconego, ale gdy nastał mrok, okazywały się czymś zgoła innym. Kiedy wypaliła się ostatnia,
Adam znalazł się dokładnie w tym samym miejscu, z którego wyszedł, i tam - chcąc nie chcąc -
został.
Po siedmiu niepowodzeniach Adama Ananke zarządziła, że się stało tak, jak miało być - i
unieważniła swój wcześniejszy wyrok. Podkreśliła, iż niezależnie od jej własnego sądu, Adam
nie mógłby wrócić do Raju, ponieważ wydalenie go oznaczało pierwszy obrót koła dharmy, a
niepowodzenie doznane podczas próby powrotu do Edenu, pomimo pomocy siedmiu magicznych
świeczników, objawiło pewne fundamentalne mechanizmy działania wszechświata. Wydaje się,
wskazała Ananke, że cały świat istot myślących oparty jest na błędzie popełnionym u zarania,
kiedy wprowadzony został kod rządzący karmiczną maszynerią. Adam zaś powinien uważać się
za pierwszą ofiarę boskiego związku przyczyny i skutku.
ROZDZIAŁ 3
Aretino zakończył swoją opowieść i wraz z Azziem siedzieli dłuższą chwilę w milczeniu
w ciemniejącym pokoju. Nastała noc i świece w cynowych kandelabrach dopalały się do
ociekających woskiem pieńków. Demon poruszył się i powiedział:
- Gdzieś ty to znalazł?
Aretino wzruszył ramionami.
- Mroczna, gnostyczna bajeczka.
- Nigdy jej nie słyszałem, a demony uważa się za te, które znają więcej teologicznych
spekulacji niż poeci. Jesteś całkowicie pewien, że sam tego nie wymyśliłeś?
- Czy to jakaś różnica, nawet gdyby tak było? - spytał Aretino.
- Ani trochę! Skądkolwiek pochodzi ta historia, podoba mi się. Nasza sztuka będzie o
siedmiu pielgrzymach; każdemu z nich damy złoty świecznik, którego posiadanie spełni ich
najskrytsze marzenia.
- Poczekaj no chwilę - przerwał Aretino. - Nigdy nie mówiłem, że występowały tam złote
lichtarze. Nie dosłownie. To tylko legenda, i jeśli istnieją jakieś złote kandelabry, to nie wiem,
czy mają jakąkolwiek moc.
- Zwykłe wykręty - stwierdził demon. - To wspaniała opowieść i musimy mieć złote
świeczniki, by na nowo ją zinterpretować; nawet, jeśli mielibyśmy je sami zrobić. Ale może one
nadal gdzieś istnieją. Jeżeli tak, to je znajdę. Jeśli nie, wymyślę coś.
- A co z ludźmi, którzy mają je nieść? Którzy mają odegrać tę historię? - zapytał poeta.
- Sam ich wyszukam - rzekł Azzie - Wybiorę siedmiu pielgrzymów, dam każdemu
lichtarz i szansę, by dostał wszystko, czego zapragnie. To co on - lub ona - musi uczynić, to
wziąć świecznik; reszta zostanie zrobiona za nich. Magicznie, rzecz prosta.
- A jakich cech będziesz wymagał od swoich bohaterów? - zainteresował się Aretino.
- Niczego nadzwyczajnego. Potrzebuję po prostu siedmiorga ludzi, którzy pragną łatwego
spełnienia marzeń. Nie powinno być trudności z ich znalezieniem.
- Czy nie należałoby obstawać przy tym, by ziścili swoje pragnienia dzięki wytrwałości i
dobremu charakterowi?
- Nie. Moja sztuka udowodni przeciwny punkt widzenia. Farsa pokaże, iż każdy człowiek
może aspirować do wszystkiego co najlepsze, bez potrzeby kiwnięcia choćby małym palcem,
żeby sobie w tym pomóc.
- To rzeczywiście bezprecedensowe - przyznał poeta. - Pragniesz wykazać, że ludzkim
życiem bardziej rządzi szczęśliwy traf i przypadek niźli moralne praktyki.
- Taki mam właśnie zamiar - potwierdził Azzie. - Oto cała istota Zła: udowodnić, że złe
postępowanie może nam dać wiele dobrego. Co myślisz o tej moralności, Aretino?
Poeta wzruszył ramionami.
- Przypadek rządzi? Jest to rodzaj spostrzeżenia uwielbianego przez ludzi słabych.
- No właśnie. To nam zjedna liczną publiczność.
- Jeśli to jest właśnie to, czego chcesz - rzekł Aretino - nie mam żadnych obiekcji. Czy
służę Dobru czy Złu, wszystko to jest propagandą i rzecznictwem dla dobra jednej sprawy. Ty za
to płacisz, a ja jestem zwykłym artystą przyjmującym zlecenia. Jeżeli pragniesz, by sztuka
udowadniała, iż zielone kamienie żółciowe sprowadzają majowe kwiatki, zapłać mi tylko, a
napiszę to dla ciebie. Jedyne pytanie brzmi, czy podoba ci się mój pomysł?
- Szalenie! - zawołał Azzie. - Musimy zabrać się do niego natychmiast.
- Powinniśmy rozważyć, z jakiego teatru skorzystać. To zawsze ma znaczenie, jeśli
chodzi o sposób, w jaki szkicuję swoje sceny. Masz na myśli jakichś konkretnych aktorów czy
aktorki? Jeżeli nie, to jest kilkoro, których mogę ci polecić.
Azzie oparł się o krzesło i roześmiał. Płomienie tańczące w pobliskim kominku rzucały
ostre cienie na jego wąską, lisią twarz. Zaczesał do tyłu rude włosy i powiedział:
- Wydaje mi się, Piętro, że niedostatecznie jasno wyłożyłem ci swój pomysł. To, co
zaplanowałem, nie jest zwykłą dramą, jaką wystawia się po kruchtach kościelnych lub w
miejscach publicznych zgromadzeń. Nie będę miał wynajętych aktorów, recytujących z
przesadną emfazą swoje kwestie i wystawiających na pośmiewisko moją koncepcję. Nie! Ja
naprawdę wezmę zwykłych mężczyzn i kobiety; ludzi, których własne żądze oraz obawy
poprowadzą niezawodnie ku rolom, jakie grają. A zamiast wzniesionej sceny z namalowanymi
dekoracjami dam im cały świat. Moich siedmiu pielgrzymów powinno odegrać tę historię, w
której oczywiście będą uczestniczyć, tak jakby w niej żyli. Opowieści będą ukazywać to, co
przydarzyło się każdemu pielgrzymowi po otrzymaniu lichtarza, a każda historia będzie inna.
Podobnie jak Dekameron czy Opowieści Canterbury - ale lepsze, gdyż będzie to dzieło twojego
pióra, maestro.
Aretino wykonał skromny ukłon.
- Nasi aktorzy powinni zachowywać się tak, jakby znajdowali się w realnym świecie -
kontynuował Azzie - i nie będą świadomi istnienia śledzącej ich poczynania widowni.
- Bądź pewny, że ja im tego nie powiem - rzekł Aretino. Poeta klasnął w dłonie i zjawił
się zaspany służący z tacą pełną nieświeżych, mrożonych ciasteczek. Azzie wziął jedno, by
okazać uprzejmość wobec gospodarza, chociaż z rzadka jadał ludzkie pożywienie. Preferował
raczej tradycyjne piekielne dania, takie jak kandyzowane szczurze głowy, gulasz z owadzich
tułowi czy udziec ludzki, uczciwie przyrumieniony i podany z mnóstwem skwarek. To jednak
była Wenecja, a nie Piekło, więc wziął, co dawali.
Po przekąsce Aretino ziewnął, przeciągnął się i przeszedł do pokoju obok, by obmyć
twarz w naczyniu z wodą. Kiedy wrócił, wyjął pół tuzina świec z kredensu i zapalił je wszystkie.
Oczy Azziego płonęły pośród tańczących płomyków światła, a jego sierść zdawała się
naładowana elektrycznością. Poeta usiadł ponownie naprzeciwko gościa, i powiedział:
- Jeżeli twoją sceną jest cały świat, to kto będzie stanowił prawdziwą publiczność? Gdzie
ich pomieścisz na Ziemi?
- Moja sztuka zamierzona jest po wsze czasy - odparł Azzie. - Najważniejsza publiczność
nawet się jeszcze nie narodziła. Tworzę, Pietro, dla przyszłych pokoleń, na które oddziaływać
będzie nasza farsa. To dla nich pracujemy.
Aretino starał się być praktyczny - niewielki wysiłek dla włoskiego dżentelmena doby
Renesansu. Ten wielki mężczyzna o potarganej brodzie, wielkim nosie i żywych rumieńcach
pochylił się do przodu na krześle, i spytał:
- A zatem, nie mam w końcu pisać żadnej dramy?
- Nie - powiedział Azzie. - Odtwórcy będą musieli wymyślić własne strofy, ty zaś, z
ukrycia, będziesz śledził wszelkie działania oraz rozmowy, będziesz widział i słyszał wszystkie
ich reakcje na zachodzące wydarzenia i z tego utkasz sztukę, która będzie odgrywana przyszłym
pokoleniom. Pierwsze przedstawienie, jednakże, będzie należało do świata legend, gdyż na tym
polega tworzenie mitów.
- Wielce szlachetna koncepcja-stwierdził Aretino. - Nie sądź, proszę, że jestem krytycznie
do niej nastawiony, jeśli zwierzę ci się, że widzę jedną lub dwie trudności.
- Jakie?
- Przypuszczam, że nasi aktorzy, bez względu na to, gdzie zaczną, niosąc te swoje
kandelabry, dotrą w końcu do Wenecji.
- Tak to sobie wyobrażam - potwierdził demon. - Po pierwsze, jako podstawę swej
opowieści chcę rozwinąć twoją historię o siedmiu świecznikach.
W tym miejscu Azzie wyjął mały, lecz ciężki saczek i wręczył go poecie. :
- Mam nadzieję, że uznasz to za wystarczającą kwotę na pokrycie początkowych kosztów.
Kiedy przyjdzie czas, dostaniesz więcej. Wszystko, co musisz zrobić, to napisać przewodnią nić
historii. Nie pisz konkretnych dialogów, pamiętaj. Nasi aktorzy, których osobiście wybiorę,
zrobią to sami. Będziesz słuchał ich i oglądał; staniesz się, wraz ze mną, reżyserem i
współproducentem. Później napiszesz na ten temat swoją własną sztukę.
- Jestem zachwycony tym pomysłem, mój panie. Ale jeśli weźmiesz wyobrażenie
Wenecji i przeniesiesz je gdziekolwiek bądź w czasie i przestrzeni, jak ja się tam dostanę, by
dokonać tego, co niezbędne przy wystawieniu dramatu?
- W celu doglądania naszej produkcji dam ci, dzięki czarom i talizmanom, możliwość
swobodnego poruszania się - powiedział Azzie.
- A co stanie się z Wenecją, kiedy już skończymy? - zapytał Aretino.
Wstawimy naszą odseparowaną Wenecję z powrotem na ścieżkę czasu prawdziwego
miasta kanałów, gdzie będzie pasować tak dobrze, jak cień przystaje do jego właściciela. Od tego
momentu licząc, nasza opowieść przestanie być zwykłą, prywatną sprawą, a stanie się częścią
uniwersalnego zbioru legend - z wszelkimi jej reakcjami oraz konsekwencjami zapisanymi w
annałach rodzaju ludzkiego.
- Mój panie, jestem zachwycony sposobnością, która została dana mnie jako artyście.
Nawet Dante nie otrzymał takiej możliwości.
- Zabierz się więc do pracy - rzekł Azzie, wstając. - Napisz mi na czysto legendę o
złotych świecznikach. Wkrótce zobaczymy się znowu. A teraz mam jeszcze coś do zrobienia.
I zniknął.
Aretino mrugnął i przeciął dłońmi powietrze tam, gdzie jeszcze przed chwilą znajdował
się demon; nie natknął się jednak na nic więcej poza pozbawionym wszelkiej treści powietrzem.
Ale mieszek złota, którym Azzie mu zapłacił, był solidny i pocieszający.
CZĘŚĆ CZWARTA
ROZDZIAŁ l
Opuszczając dom Aretina, Azzie był bardzo zadowolony, a wspomnienie opowieści o
Adamie nadal dźwięczało mu w głowie. Jednak, dzięki subtelnemu zmysłowi, jaki posiadają
demony, zaczął przeczuwać, że coś jest osobliwie nie w porządku. Pogoda nadal była piękna.
Małe, pierzaste chmurki, podobne galeonom ulepionym przez dzieci ze śniegu, żeglowały po
niebie o kolorze najczystszego lazuru. Dookoła niego Wenecja zajęta była oddawaniem się
przyjemnościom i pracy. Barki, ciężko wyładowane tkaninami i artykułami spożywczymi,
płynęły powoli po Canale Grande; ich prostopadłe, wesoło wymalowane burty kreśliły wodne
łuki, przecinające się z lekkimi falami. Przepłynęła barka pogrzebowa, cała błyszcząca czernią i
srebrem. Werniksowana trumna przywiązana była na dziobie, a czarno ubrani żałobnicy stali w
milczeniu na achterdeku. Biły kościelne dzwony. Tłumy Wenecjan przelewały się tam i z
powrotem po promenadach, w pobliżu przeszedł pstrokato odziany mężczyzna, kołysząc się
pyszałkowato i brzęcząc dzwoneczkami - bez wątpienia komediant związany angażem z jakimś
teatrem. Przemknęła grupa pięciu zakonnic, których białe skrzydła nakryć głowy wyglądały tak,
jakby były zdolne unieść je w powietrze. Na nabrzeżnym pachołku, w pobliżu rzędu
przycumowanych gondoli, usiadł olbrzymi mężczyzna w białym, satynowym ubraniu oraz
kapeluszu o szerokim rondzie; wyciągnął szkicownik i kolorowe kredki, starając się nimi
uchwycić wygląd Kanału. Azzie podszedł do niego.
- Znowu się spotykamy.
Babriel podniósł wzrok i znieruchomiał zdziwiony, a demon obszedł go dookoła, by
podziwiać jego dzieło.
- Czy to jest ten pejzaż, który rysujesz? - zapytał.
- Tak. A co, niepodobny?
- Trochę się różni - przyznał Azzie. - Te linie tutaj... Babriel skinął głową.
- Wiem, źle je uchwyciłem. Właściwa perspektywa to trudna sprawa, ale pomyślałem, że
spróbuję.
Azzie zerknął ponownie.
- To naprawdę jest całkiem dobre, jak na amatora. Zdziwiłem się, widząc cię tutaj.
Zdawało mi się, że miałeś wrócić do Nieba?
- Tak też zrobiłem, ale Michał odesłał mnie ponownie na Ziemię, bym wykonał kilka
szkiców i w ten sposób udoskonalił swoje pojecie o sztuce europejskiej. Przy okazji, przesyła ci
pozdrowienia oraz dopytuje się o zdrowie twojego przyjaciela, Aretina.
- Skąd wiesz o Aretinie?
- Widziałem, jak wychodziłeś od niego. Jest przecież całkiem sławny, chociaż większość
jego strof z trudnością zaledwie może być zaakceptowana przez Niebo. Jest także niepoprawny,
znajdując się na liście dziesięciu największych grzeszników Anno Domini 1523.
- Phi! - prychnął Azzie. - Moraliści zawsze są uprzedzeni do pisarzy, którzy przedstawiają
życie takie, jakie ono jest, za miast takie, jakie powinno być. Tak się składa, że jestem
wielbicielem Aretina i poszedłem do niego, by mu po prostu wyrazić swe uznanie; nic więcej.
Babriel zagapił się na niego. Nigdy nie przyszłoby mu na myśl wypytywać Azziego, co
robił w domu poety, ale teraz, kiedy demon sam zwrócił na to jego uwagę, anioł zaczął się
dziwić. Chociaż Michał napomykał, że może się knuć coś przewrotnego, w istocie Babriel nie
poświęcił temu zagadnieniu zbyt wiele uwagi. Azzie był jego przyjacielem i chociaż służył Złu,
anioł nie uważał go za tak naprawdę złego.
Od pierwszej chwili stało się dla niego jasne, że ów przyjaciel coś tutaj kombinuje, a on,
Babriel, powinien to odkryć.
Rozstali się pośród zapewnień o wzajemnym szacunku i obietnic, że wkrótce zjedzą
razem lunch. Potem Azzie odszedł ulicą w swoją stronę, a zamyślony Babriel odprowadzał go
wzrokiem, by po chwili ponownie zająć się rysunkiem.
Wczesnym popołudniem Babriel wrócił do hotelu. Trzypiętrowy budynek zapadał się i
zdawał się ściśnięty przez większe posesje, stojące z obu jego stron. Przebywało tutaj z pół tuzina
aniołów, gdyż signor Amazzi, groźny i pełen uszanowania właściciel, stosował specjalnie
przystępne ceny dla tych, którzy mieli coś wspólnego z religią. Niektórzy twierdzili, że signor
zdaje sobie sprawę z tego, iż owi cisi, dobrze ułożeni młodzi ludzie o regularnych rysach twarzy,
którzy przybywają okresowo z bliżej nie określonej północnej krainy, by pozostać pod jego
dachem czas jakiś, są aniołami. Kiedy Babriel wszedł, Amazzi siedział przy swoim małym
biurku.
- Ktoś czeka na ciebie w świetlicy - powiedział.
- Mam gościa! Jak to miło! - odparł Babriel i pognał, by zobaczyć, kto to taki.
Świetlica była przytulna i mała, a wznosząc się kilka stóp nad powierzchnią ulicy,
oświetlona była promieniami słonecznymi wpadającymi przez wysokie, wąskie okna, nadające
pomieszczeniu tak miły dla istot pobożnych kościelny charakter. Archanioł Michał siedział z
boku na wyplatanym krześle z wysokim oparciem i przeglądał papirusowy folder zachwalający
uroki górnego Egiptu. Zamknął pospiesznie broszurę, i powiedział:
- Ach, to ty, Babrielu! Wpadłem tylko zobaczyć, jak ci się wiedzie.
- Znakomicie - odparł anioł i, pokazując Michałowi swój szkicownik, zaznaczył: - Nadal
nie wpadłem na tę sztuczkę z perspektywą, sir.
- Musisz się jeszcze trochę postarać - poradził mu Michał. - Praktyczna wiedza o
malarstwie jest pomocna w oszacowaniu wielu mistrzowskich prac, jakie Niebo posiada w
swoich najwspanialszych kolekcjach. Czy spotkałeś może ponownie swego przyjaciela, Azziego?
- Istotnie, sir. Właśnie przed chwilą widziałem go wychodzącego z domu Pietra Aretina,
wielce znanego sprośnego poety i bezwstydnego autora sztuk.
- Rzeczywiście go spotkałeś? Jak sądzisz, co on tutaj robi? Czy była to tylko wizyta
wielbiciela?
- Chciałbym w to wierzyć - rzekł Babriel. - Jednakże pojawienie się pewnego niepokoju
w zachowaniu mego przyjaciela, kiedy wspomniałem imię Aretina, każe mi się zastanowić, czy
nie chodzi o coś innego. Ale nie znoszę oskarżać kogokolwiek o dwulicowość, sir; szczególnie
zaś kogoś, kto jest moim przyjacielem, niezależnie od tego, że i demonem.
- Twoje skrupuły przynoszą ci zaszczyt - stwierdził Mi chał. - Jakkolwiek niczego innego
nie powinniśmy się spodziewać po tobie, całkiem już opierzonym aniele. Ale zauważ jednak
-Azzie, jako sługa Ciemności, nie wykonywałby swojej roboty, gdyby nie przedsięwziął jakichś
podstępów wiodących ku panowaniu Zła nad światem. A zatem podejrzewanie go o skryte
złoczynienie jest zapewne słuszne. Oczywiście, to nic dobrego. Pytanie brzmi: co on tutaj robi?
- Jeśli o to chodzi, nie mam bladego pojęcia.
- Uważam, że powinniśmy to odkryć. Od tej pory Azzie nie jest już prywatną osobą.
Dwukrotnie służył Siłom Ciemności w wielkich milenijnych zapasach. Najpierw był to
przypadek Księcia Czarusia, którym zaczął swą karierę, a potem sprawa Fausta, której wynik
nadal pozostaje pod rozwagą Ananke. Rozumiem, że akcje Azziego wysoko teraz stoją w radach
nieprawomyślności. Wydaje się oczywiste, iż jest czołowym zawodnikiem w tych grach, które
pojawiają się od czasu do czasu, by uwieść rodzaj ludzki i skierować jego kroki na ścieżkę
potępienia.
- Czy mój przyjaciel naprawdę jest aż tak ważny? - zapytał Babriel, a oczy zrobiły mu się
okrągłe ze zdumienia.
- Tak się okazało w tych dniach - odparł Michał. - W końcu, słuszne się zdaje wyśledzić,
co go łączy z tym podstępnym i przemądrzałym Aretinem.
- Sądzę, że ma pan rację, sir - przytaknął Babriel.
- A ty, mój chłopcze, jesteś właściwym aniołem, by się tym zająć.
- Ja? Och, z pewnością nie! Wasze archanielstwo wie przecież, jakim jestem niezdarą,
gdy trzeba być przebiegłym. Gdybym próbował, przez obłudną rozmowę, wybadać jego zamiary,
Azzie momentalnie przejrzałby mnie na wylot.
- Wiem o tym - przyznał Michał.-Twoja prostolinijność jest dla nas wręcz przysłowiowa.
Ale to ci nie będzie potrzebne. Jesteś w idealnej sytuacji, by przeprowadzić maleńkie śledztwo,
ponieważ znajdujesz się już tu, na miejscu. Nie powinno stanowić dla ciebie trudności zawarcie
znajomości z tym Aretinem. Idź do niego i podawszy się za wieloletniego admiratora jego dzieł,
pomów z nim, rozejrzyj się po domu oraz zobacz wszystko, co jest do zobaczenia. Postaw mu
nawet lunch, by coś więcej z niego wyciągnąć. Wliczymy to w koszty Niebiańskiej
Dochodzeniówki.
- Naprawdę sądzisz, że to będzie moralne szpiegować swojego kumpla? - dociekał
Babriel.
- Jasne, że tak - stwierdził Michał. - Czasem trzeba zdradzić nie wroga, lecz przyjaciela.
Bez zdrady nie byłoby odkupienia.
Babriel pokiwał głową i zgodził się od razu na to, o co Michał prosił. Potem jednak
wyraźnie dotarło do niego, iż nigdy jeszcze archanioł nie odpowiedział mu wprost. Było jednak
już za późno, by się tym zajmować. Oszustwo wobec przyjaciela mogło lub nie mogło być
moralnie naganne, ale działanie na przekór poleceniom archanioła zdecydowanie nie było
zalecane.
ROZDZIAŁ 2
Następnego dnia, kiedy wybiła dwunasta w południe, Babriel zapukał do drzwi Aretina. Z
początku nie usłyszał żadnej odpowiedzi, chociaż z wnętrza dobiegały rozmaite dźwięki, które
zdawały się najdziwniejszą mieszaniną muzycznych instrumentów oraz ludzkich głosów,
zanoszących się śmiechem. Zapukał ponownie. Tym razem otworzył mu służący, mężczyzna
słusznego wzrostu, wyjąwszy może to, iż miał przekrzywioną perukę. Sprawiał wrażenie, jakby
zajmował się zbyt wieloma rzeczami naraz.
- Chciałbym rozmawiać z signorem Aretinem - powiedział Babriel.
- O, rany! - rzekł służący. - Wszystko jest wywrócone do góry nogami. Nie mógłbyś,
panie, przyjść innym razem?
- Nie, muszę się z nim widzieć teraz - uparł się anioł z niezwykłą stanowczością, którą
wzmacniała myśl, iż wkrótce będzie musiał zdać Michałowi sprawę ze swoich postępów - albo z
ich braku.
Służący cofnął się, wpuszczając Babriela, po czym zaprowadził go do salonu, i
powiedział:
- Zechce pan uprzejmie poczekać. Zapytam, czy mój pan może pana przyjąć.
Babriel kiwał się w przód i w tył na obcasach; sposób, jakiego nauczył się dawno temu,
by pomóc sobie zabijać czas. Rozejrzał się po pomieszczeniu i na małym, przesuwanym stoliku
tuż obok ujrzał leżący manuskrypt. Zdążył zaledwie dojrzeć słowa „Praojciec Adam”, kiedy
rozległ się hałas i do pomieszczenia weszła grupa ludzi. Babriel odskoczył jak ktoś przyłapany na
gorącym uczynku.
Przybyłymi okazali się muzycy, ale odrzucili oni swoje zewnętrzne okrycia i szli
swobodnie w samych koszulach, grzmiąc na instrumentach. To, co z siebie wykrzesywali, nie
stanowiło, bynajmniej, żadnej kościelnej melodii, ale raczej muzykę taneczną. Przeszli obok
Babriela, zaszczyciwszy go ledwie pobieżnym spojrzeniem, zamierzając zagłębić się we wnętrzu
innego pokoju, skąd dochodząca paplanina głosów, wysokich pisków oraz ryków ochrypłych
śmiechów zdradzała fakt, iż rozkwita tam jakaś radosna zabawa. Anioł rzucił kolejne ukradkowe
spojrzenie na rękopis i tym razem udało mu się przeczytać połowę zdania: „Praojciec Adam,
krótko po wygnaniu z Rajskiego Ogrodu, z powodu zjedzenia owocu z drzewa wiadomości...” W
tym momencie ponownie przerwały mu salwy dziewczęcego śmiechu.
Podniósł wzrok w samą porę, by ujrzeć przebiegające przez salon dwie panienki. Były to
młode piękności; jedna z ciemnymi, potarganymi włosami, a druga z zaplecionymi blond
warkoczami. Miały na sobie przezroczyste szatki, które powiewały za nimi, kiedy biegły - jedna
w żartobliwej pogoni za drugą. Babriel zarumienił się, gdy dotarło do niego, że ich ubrania były
wystarczająco rozwiane, by odsłonić karminowe koniuszki piersi i różowe uda. Dziewoje
zatrzymały się tuż przed nim.
- Tu jesteś! Widziałeś go? - spytała blondynka z najbardziej uroczym francuskim
akcentem.
- O kogo ci chodzi?
- O tego wstrętnego Pietro! Obiecał zatańczyć ze mną i z Fifi.
- Nie widziałem go - odparł Babriel, powstrzymując chęć przeżegnania się, ponieważ
uznał, że pannice mogłyby to wziąć za gest im niemiły.
- Musi być gdzieś tutaj - stwierdziła blondynka. - Chodź, Fifi, poszukajmy go i
przykładnie ukarzmy.
I popatrzyła na Babriela tak szczególnym spojrzeniem, że anioła przebiegło drżenie od
czubka głowy do najdalszych koniuszków palców nóg.
- Dlaczego i ty nie pójdziesz z nami? - spytała.
- Och, nie, nie-zaparł się Babriel. - Zamierzam zaczekać tutaj.
- Zawsze robisz to, co najpierw zaplanujesz? Jakie to nudne!
Śmiejąc się, dziewczęta wpłynęły do następnego pokoju, potem do korytarza, aż wreszcie
zniknęły z pola widzenia. Babriel zmarszczył czoło i ponownie zajrzał do rękopisu. Tym razem
był w stanie odczytać tytuł: Legenda o siedmiu złotych kandelabrach. Nagle usłyszał dźwięk
kroków i odsunął się od stolika.
Do salonu wszedł Aretino, brodę miał w nieładzie, kubrak nie zapięty, a spodnie wisiały
mu w okolicy kolan. Jego piękna, lniana koszula była poplamiona, prawdopodobnie winem.
Poruszał się ze zdecydowanym przechyłem na sterburtę, a oczy miał nabiegłe krwią i mętne -
oczy człowieka, który zbyt często widywał zbyt wiele, ale ciągle chce widzieć więcej. Trzymając
się niezbyt pewnie na nogach, niósł w ręku na wpół opróżnioną butelkę wina. Podszedł do
Babriela z niejaką trudnością, zatrzymał się przednim i natarł nań z kabotyńską godnością:
- Kimże ty, do diabła, jesteś?
- Studentem - odparł Babriel. - Biednym studentem z Niemiec. Przybyłem do Wenecji, by
wygrzewać się w jaskrawym słońcu twego geniuszu, drogi mistrzu, oraz by ci postawić lunch,
jeśli nie będzie to zbytnim zuchwalstwem z mojej strony. Jestem twoim największym
wielbicielem na północ od Aachen.
- Doprawdy? - zapytał Aretino. - Podobały ci się moje sztuki?
- „Podobały się” jest zbyt marnym określeniem, drogi mistrzu, by wyrazić to, co czuję w
stosunku do twojej twórczości. Ludzie nazywają cię Boskim Aretinem, ale i to jest diablo słabą
pochwałą dla twego geniuszu.
Babriel nie był z natury pochlebcą, ale wystarczająco długo obracał się w różnych
kręgach, by umieć posługiwać się wazeliną. Miał tylko nadzieję, że jego kłamstwa nie są szyte aż
tak grubymi nićmi, by nie można było dać im wiary. Jednakże Aretino, zwłaszcza w swoim
obecnym stanie, nie uznałby za przesadne żadnego określenia swego talentu.
- Dobrze mówisz, mój chłopcze. Powiem ci coś - przerwał, żeby stłumić czkawkę. -
Bardzo chciałbym zjeść z tobą lunch, ale musi się on odbyć w jakimś innym czasie. Właśnie trwa
przyjęcie, wydane przeze mnie dla uczczenia nowego zlecenia, jakie otrzymałem. Gdzie, do
diabła, podziali się moi goście? Gwarantuję, że są już na górze w sypialniach. Ale ja nie mam
jeszcze dosyć!
Co mówiąc, zatoczył się w stronę drzwi.
- Mogę spytać, drogi mistrzu, o temat twego kolejnego zamówienia? Twoi sympatycy w
całej Europie byliby radzi to usłyszeć.
Aretino zatrzymał się, pomyślał chwilę, a potem wrócił do pokoju i podniósł rękopis ze
stolika. Wkładając go pod pachę, powiedział:
- Nie, nie. Przysiągłem dochować w tej kwestii tajemnicy.
- Ale i ty, i reszta świata będziecie zdumieni, obiecuję. Już sama skala przedsięwzięcia...
No, ale ani słowa więcej.
Mówiąc to, wyszedł z pokoju. Poruszał się całkiem sprawnie - wyjąwszy jeden przechył
czy dwa.
ROZDZIAŁ 3
Śpiesząc z powrotem do Nieba, Babriel skierował się prosto na przedmieścia, gdzie
Michał miał dom - byłe gospodarstwo o różnopoziomowych podłogach. Wdarł się do archanioła,
który siedział właśnie w swym gabinecie i ze szkłem powiększającym oraz pincetką pochylał się
pod lampą od Tiffany’ego nad rozłożoną na stole z różanego drewna kolekcją znaczków
pocztowych. Nagłe wtargnięcie jasnowłosego anioła wywołało gwałtowny podmuch wiatru i
znaczki zatańczyły wesoło w powietrzu. Babriel ocalił przed wywianiem przez okno trójkątny
Capetown i położył na nim przycisk do papierów, by go zabezpieczyć na dobre.
- Bardzo przepraszam - wymruczał.
- Postaraj się po prostu być nieco mniej niecierpliwy - poradził Michał. - Nie masz
pojęcia jak trudno, nie narażając się przy tym na niezręczne pytania, przenieść tutaj z Ziemi te
rzadkie okazy. Rozumiem jednak, że odniosłeś jakiś sukces w swoim dochodzeniu?
Babriel wypaplał wszystko o rękopisie Aretina, jego tytule oraz pierwszym zdaniu, wraz z
informacją, że poeta świętował właśnie otrzymanie nowego zlecenia; a sądząc z wystawności
tegoż, dosyć popłatnego.
- Siedem złotych świeczników - zadumał się Michał. - Coś mi to przypomina, ale
chodźmy się skonsultować z komputerem, jaki zainstalowano niedawno w Niebieskim
Departamencie Atrakcyjnych Herezji.
I poprowadził Babriela wzdłuż korytarza do swej pracowni, gdzie obok gotyckiego
sekretarzyka oraz romańskiego biurka znajdował się terminal komputerowy wykonany w
kubistycznej manierze, zwanej nowoczesną. Archanioł zasiadł przy konsoli, nasadził okulary na
czubek nosa, wystukał kod identyfikacyjny i wkrótce z góry na dół ekranu popłynęły
pośpiesznym strumieniem dane - zielone na czarnym tle. Babriel zamrugał, ale jak dla niego,
wszystko to działo się zbyt szybko. Michał natomiast zdawał się nie mieć żadnych trudności z
odczytywaniem informacji; wkrótce pokiwał głową i podniósł wzrok.
Sprzeciwy wobec obecności komputerów w Niebie ciągle rosły. Główny argument,
przemawiający na ich korzyść wskazywał, że są zwykłym rozwinięciem kamiennej tabliczki oraz
gęsiego pióra, które to narzędzia w duchowych miejscach są powszechnie używane, służą
opisywaniu rzeczywistości w celach informacyjnych. W swoich pierwotnych funkcjach komputer
nie różni się od wcześniejszych technik zapisywania, a ma tę zaletę, że może zmagazynować
olbrzymią ilość informacji w niewielkiej przestrzeni - w przeciwieństwie do kamiennych
tabliczek, które stały się nieporęczne, a przenosząca je obsługa wołała o wzmocnienie stropów w
miejscach, gdzie je składowano. Nawet pergaminy, chociaż tak lekkie w porównaniu z
kamiennymi tablicami, miały swoje niedogodności, spośród których wcale nie najmniejszą było
ich samorzutne niszczenie.
- I cóż ci powiedział komputer? - zapytał Babriel.
- Wygląda na to, że istnieje stara, gnostyczna legenda o Szatanie dającym Adamowi
siedem złotych, magicznych świeczników, za pomocą których wygnaniec miał odnaleźć
powrotną drogę do Raju.
- I co? Udało mu się? - spytał zaciekawiony anioł.
- Oczywiście, że nie! - powiedział sucho Michał. - Nie sądzisz, że słyszelibyśmy coś o
tym, gdyby tak się stało? Nie zauważyłeś, że cała historia ludzkości bazuje na fakcie, że Adam
nie wrócił do Raju, i że od tej pory on i wszyscy pozostali ludzie bez przerwy usiłują tego
dokonać?
- Oczywiście, sir. Wcale tak nie uważam.
- Jeżeli wróg majstruje coś wokół historii o początkach stworzenia, kiedy ustalane były
podstawowe zasady wzajemnych relacji pomiędzy ludźmi a duchami, musi się to stać
przedmiotem naszego zainteresowania. Siedem złotych świeczników! No, no!
- Czy one w ogóle istniały? - chciał wiedzieć Babriel.
- Prawdopodobnie nie.
- Zatem nie istnieją także i dzisiaj, a wiec nie powinna nas o nie boleć głowa.
- Nie śpiesz się z pochopnym wyciąganiem wniosków - rzekł Michał. - Mity to
najbardziej złośliwe bestie. Gdyby te lichtarze istniały, to jeśli wpadną teraz w niepowołane ręce,
mogą stać się przyczyną mnóstwa kłopotów. Ryzyko jest tak duże, iż na wszelki wypadek
musimy założyć, że one istnieją, zanim nie udowodnimy, że tak nie jest; a nawet wówczas
musimy zachować czujność!
- Tak jest! Gdyby jednak Azzie miał te świeczniki, to co mógłby z nimi uczynić?
Michał potrząsnął głową.
- To nadal pozostaje dla mnie tajemnicą. Ale nie na długo. Zamierzam osobiście zająć się
tą sprawą.
- A co ze mną, sir? - zapytał Babriel. - Mam wrócić do szpiegowania Azziego?
Archanioł potaknął skinieniem głowy.
- Zaczynasz chwytać - pochwalił go.
Babriel pośpieszył zatem do Wenecji, ale najpierw pobieżne, a potem bardziej dokładne
poszukiwania przekonały go, że Azziego nie ma już w mieście.
ROZDZIAŁ 4
W trybie natychmiastowym Azzie wezwany został do Piekła. Gdy stanął w bawialni
Szatana, w domu o białych ścianach, gdzie Naczelnik załatwiał wiele swoich spraw, nadal kręciło
mu się w głowie.
Pojawił się demon w niebieskim garniturze oraz rypsowym krawacie i oznajmił:
- Jego Ekscelencja przyjmie cię teraz.
W ten sposób Azzie znalazł się w prywatnym pokoju Szatana. Pomieszczenie wyglądało
jak gabinet w jednym z tych ekstrawaganckich domów z najlepszych dzielnic podmiejskich na
Long Island. Nie było w nim nic szczególnie satanicznego - znajdowały się tu tylko trofea
golfowe, myśliwskie sztychy oraz unosił się zapach starej, dobrej skóry.
Szatan miał, oczywiście, wszystkie te skomplikowane diabelskie rekwizyty - narzędzia
tortur czy archiwa Czarnych Mszy - ale znajdowały się one w innej części domostwa,
przeznaczonej do oficjalnej działalności.
Diabeł był maławy, o przyjemnych, lecz nadmiernie poprawnych rysach, łysiejący i w
okularach. Mógł przybrać dowolny wygląd, jakiego by sobie zażyczył, preferował jednak
skromną powierzchowność. W tej chwili ubrany był w żółtą togę i wzorzysty, fularowy krawat
zawiązany dookoła szyi.
- Ach, Azzie! Kopa lat! Nie widziałem cię od tamtych dni, kiedy chodziłeś na moje
zajęcia z etyki Zła, w dawnych, dobrych, uniwersyteckich czasach.
- To był naprawdę złoty okres - przyznał Azzie. Przebywając w towarzystwie Szatana,
znajdował się zawsze pod jego urokiem, gdyż był on głównym architektem oraz teoretykiem Zła
i przez wiele lat stanowił wzór postaci demona.
- A zatem - ciągnął Szatan - cóż ja takiego słyszę o wystawianiu jakiejś sztuki?
- Och, tak - przyznał Azzie. - To prawda.
Sądził, że Szatan powinien być zadowolony z podjętej przez niego inicjatywy; zawsze
wszak napominał młode demony, by wychodziły na zewnątrz i robiły coś złego.
- Podczas oglądania innego, zupełnie odmiennego autoramentu przedstawienia -
powiedział Azzie - wpadłem na pomysł wystawienia niemoralnej farsy. Widzi pan, sir, nasi
oponenci na każdym kroku starają się udowodnić, że jedynie dobre postępki stanowią drogę do
osiągnięcia pozytywnych rezultatów. To czysta propaganda i zupełna nieprawda. Moja sztuka
zmierza do tego by wykazać, jak absurdalny jest to pogląd.
Szatan roześmiał się, ale było coś boleściwego w wyrazie jego twarzy, kiedy powiedział:
- No, cóż. Nie powinienem tego mówić, ale Zło nie jest tak dokładnie przeciwieństwem
Dobra. Pamiętaj, że podkreślałem to podczas moich zajęć z podstaw logiki piekielnej.
- Tak, sir. Nie zamierzam stawiać Zła w takiej pozycji, byś zrozumiał, że wystarczy nic
nie robić, aby być za to nagrodzonym.
- Mam nadzieję! - rzekł Szatan. - Nie jest to także twierdzenie, które stosowałoby się do
Dobra. To nieprzyjemna prawda - bez względu na to, czy jesteś dobry czy zły.
- Tak, sir - zgodził się Azzie. - Sądzę, że nigdy w pełni nie patrzyłem na to w ten sposób.
Mam przez to rozumieć, że nie mogę wystawić sztuki, która podnosiłaby pewne pozytywne
cechy Zła?
- Oczywiście, że możesz! Ale dlaczego użyłeś w tym celu tego raczej nudnego
przykładu? Dlaczego nie ukażesz, że Zło jest mądre i bardzo szykowne?
- A jest? No tak, oczywiście, że jest. Nie wiem, sir, po prostu pomyślałem sobie, że
byłaby to pożyteczna rzecz do zrobienia. To zabawne, a nasi oponenci mają do wszystkiego tak
poważne nastawienie!
- Chcesz przez to dać do zrozumienia, że my tutaj, w Piekle, nie jesteśmy poważni?
- W żadnym wypadku nie miałem tego na myśli, sir!
- Byłbym raczej ostrożny wobec tego projektu - ciągnął Szatan.-Nie chcę ci bezpośrednio
rozkazywać, żebyś to porzucił, ale dlaczego nie miałbyś tego odłożyć na jakiś czas? A ja znajdę
ci jakieś inne zlecenie.
- Odłożyć? Nie mógłbym. Mam już ludzi, którzy nad tym pracują - powiedział Azzie. -
Złożyłem obietnice. Nie chciał bym powstrzymywać działań swoich aktorów i wracać do mojego
świata. Jeżeli, oczywiście, nie zostanie mi to polecone.
- Och, nie, nie - pośpieszył z zapewnieniem Szatan. - Nie mówię ci, byś z tego
rezygnował. Czyż nie wystawiłoby mnie to na pośmiewisko, gdybym polecił jednemu z moich
demonów przerwać prace nad sztuką wychwalającą piekielną aktywność? Nie, mój drogi, jest to
całkowicie twój własny wybór. Pamiętaj tylko -jeśli to nie zagra tak, jak ty sobie, raczej głupio i
zarozumiale, wyobrażasz, to, no cóż - zostałeś ostrzeżony. Pytaliśmy, czy nie chciałbyś swojego
projektu odłożyć do czasu, zanim byś go sobie dobrze nie przemyślał.
Azzie tak był wstrząśnięty tym, co usłyszał, że wyszedł, nie pytając nawet o jedną ze
swoich głównych trosk: czy opowieść o lichtarzach była w ogóle prawdziwa? Oddalił się jednak
zdecydowany kontynuować swoje działania, a także odwiedzić jedną z istot, o której sądził, że
mogłaby mu pomóc w tej materii rozstrzygnąć sprawę - na tak lub na nie.
ROZDZIAŁ 5
Azzie zdecydował się wyjaśnić kwestię istnienia magicznych kandelabrów. Miał plan na
każdą okoliczność: jeżeli świeczniki istnieją, użyje ich w swojej sztuce, by pokierować losami
ludzi i duchów; a jeśli nie, znajdzie jakiegoś rzemieślnika, który zrobi ich kopie.
Miał jednak nadzieję, że lichtarze istnieją.
Wszyscy w Piekle wiedzą, że jeżeli szybko potrzebujesz jakiejś odpowiedzi, idziesz
prosto do Autorytetu - Korneliusza Agryppy, figury szczególnie ważnej w poprzednich stuleciach
i nadal kontrowersyjnej w Renesansie. Autorytet mieszkał w pewnej idealnej sferze, która nie
była ani duchowa, ani materialna, ale miała swój własny, Osobliwy wystrój, dotąd nie
zdefiniowany. Agryppa sam był zdumiony, kiedy się toto wylęgło i nie miał jeszcze czasu, by
rzecz włączyć do swego systemu filozoficznego.
System ten zbudowany był na podstawie stwierdzenia tak banalnego, że zrozumiałego
samo przez się, chociaż rodzącego zadziwiające trudności, kiedy próbowano je udowodnić bądź
zastosować w praktyce: kosmos, wraz ze wszystkim, co w nim się zawiera, egzystuje jako
harmonia, a wszystkie jego elementy są wzajemnie od siebie zależne. Z tego Agryppa wywodził,
iż każda część wszechświata oddziałuje na inną; oraz że znak lub symbol czegoś może wpłynąć
na jego desygnat materialny - gdyż w jedności, która łączy wszystko, są one równoważne. Jak
dotąd, wszystko było w porządku. Kłopoty zaczynały się przy próbie udowodnienia powyższego.
Jakkolwiek Agryppa potrafił wpłynąć na wiele rzeczy poprzez inne, nadal nie odniósł sukcesu w
oddziaływaniu na wszystko, o czym by sobie zamarzył. Ponadto, nie oszacował także
prawdopodobieństwa, z jakim w jego obliczeniach pojawiały się czasami błędy w sposób, który
zdawał się przypadkowy - a zatem zabroniony w planie budowy wszechświata. Tym właśnie,
oraz podobnymi problemami, Agryppa trudził się w swoim starym domu nakrytym stromym
dachem i stojącym w tym punkcie przestrzeni, który nie istniał ani w sferze materialnej, ani
duchowej.
- Azzie! Jak miło cię znowu widzieć! - zakrzyknął arcymag. - Masz, potrzymaj to.
Możesz? Właśnie zamieniam złoto w ciemny opar.
- Czy to doprawdy konieczne? - zainteresował się demon, biorąc wręczoną mu przez
Agryppę retortę.
- Tak, jeśli chcesz potem odwrócić ten proces.
- A nie mógłbyś zacząć właśnie od tego, skoro o to ci chodzi? - zapytał Azzie. Retorta w
jego rękach zaczęła bulgotać, a znajdujący się wewnątrz płyn z przezroczystego stał się
brunatnożółty, mieniąc się zielenią. - Co to takiego?
- Niezastąpiony lek na gardło - wyjaśnił Agryppa. Mag był niski, za to obdarzony
atrybutami filozofa, jakie stanowią broda oraz wąsy, a nawet miał pejsy niczym chasydzki rabin,
z którym od czasu do czasu rozmawiał w gospodzie w Limbo, gdzie spotykali się, żeby coś
przekąsić i prowadzić uczone dysputy. Miał na sobie długi płaszcz oraz wysoką, szpiczastą
czapkę z cynową sprzączką dla ozdoby.
- Dlaczego taki intelekt jak twój trudzi się, by sporządzić lek na gardło? - zainteresował
się Azzie.
- Staram się być użyteczny - odparł Agryppa. - Podobnie jak w operacji ze złotem, gdy
szukam procesu odwrotnego do stopienia go w czarną maź, by móc potem przeistoczyć dowolny
szlam w szlachetny kruszec.
- Dałoby to mnóstwo złota - powiedział Azzie, myśląc o całym ogromie paskudztwa,
jakie widział w swoim życiu.
- Tak by było. Ale mnóstwo kruszcu to jest to, czego chcą ludzie, zaś nauki hermetyczne
stoją ponad całą humanistyczną filozofią. A teraz, co mogę dla ciebie zrobić?
- Czy słyszałeś kiedykolwiek - zapytał go Azzie - o siedmiu złotych lichtarzach, które
Szatan dał Adamowi, by ten mógł znaleźć powrotną drogę do Raju?
- Brzmi to znajomo. Gdzie moja sowa?
Słysząc to wezwanie, olbrzymi śnieżnobiały ptak z cętkowanymi skrzydłami sfrunął cicho
ze swojej żerdzi pod sufitem, gdzie ściany schodziły się pod ostrym kątem.
- Przynieś mój rulon - polecił uczony i sowa, zatoczywszy w pokoju krąg, wyleciała przez
okno.
Agryppa rozejrzał się wokoło zakłopotany, a potem jego wzrok padł na trzymaną przez
Azziego retortę.
- Ach, tutaj jest.
Schylił się nad naczyniem i powąchał zawartość.
- Tak, o to właśnie chodziło. Jeśli to nie jest lekarstwo na kaszel, niech mnie świerzb
oblezie. Jestem bardzo bliski wynalezienia uniwersalnego panaceum na wszelkie choroby. A
teraz obejrzyjmy nasz szlam.
Agryppa zajrzał do małego piecyka hutniczego, gdzie kipiało złoto, i zrobił
niezadowoloną minę.
- Nawet szlam całkiem się spalił. Mógłbym spróbować odzyskać złoto wyłącznie dzięki
pamięci o nim, ponieważ doktryna uniwersalnej zgodności zakłada brak niemożliwych
warunków, i co język potrafi wypowiedzieć, to umysł może sobie wyobrazić, a ręce ująć, ale
łatwiej będzie zacząć od nowa z kolejnym kawałkiem złota. Oho, otóż i moja sowa jest z
powrotem.
Trzymając w dziobie wielki zwój pergaminu, ptaszysko sfrunęło mu na ramię. Agryppa
wziął rulon, a sowa wróciła na grzędę ponad jego głową. Arcymag rozwinął pergamin i szybko
przebiegał po nim wzrokiem.
- Aha! - wykrzyknął. - Tutaj jest! Siedem złotych świeczników istnieje naprawdę. Wraz z
pozostałymi zapomnianymi mitami, znanymi temu światu, zmagazynowane są w zamku katarów
w Krak Herrenium.
- Gdzie to jest? - zapytał Azzie.
- W Limbo, na południe wzdłuż zerowego południka Czyśćca. Wiesz, jak się tam dostać?
- Nie ma sprawy - rzekł Azzie. - Serdeczne dzięki. I wyszedł.
ROZDZIAŁ 6
Babriel uważnie śledził powrót Azziego. Anioł znalazł sobie kwaterę w pobliżu domu
Aretina - niewielkie mieszkanko, gdyż nie potrzebował niczego większego. Przyjął także służącą,
starą kobietę o zapadniętych ustach i czarnych, błyszczących, okrągłych jak guziki oczach.
Gotowała dla niego wspaniały kleik owsiany, który Babriel przedkładał ponad inne smakołyki.
Płukała także jego pędzle, kiedy wracał po swoich malarskich studiach nad perspektywą, i ciągle
się o niego troszczyła.
Sam Babriel mógł przeoczyć powrót Azziego do Wenecji, demon bowiem, niczym
piorun, przemknął ognistym śladem prosto do domu Aretina, ale Agata, jak zwała się ta stara
baba, trzymała straż wraz z całą swoją rodziną, zatrudnioną do tego zadania. Jej ojciec,
Menelaus, jako pierwszy zauważył poruszający się na zachodnim niebie ognik i poszedł ją o tym
powiadomić. Zapaliwszy świecę, kobieta powędrowała przez ciemne korytarze do pokoju
Babriela, zapukała do drzwi i weszła do środka.
- Ten, którego szukasz - powiedziała - jest już w Wenecji.
- Nareszcie! - ucieszył się Babriel i owinąwszy się pierwszym lepszym płaszczem, jaki
udało mu się znaleźć w ciemności, ruszył przed siebie.
Decydując się na skorzystanie z podstępów, o jakich wiele dane mu było słyszeć, Babriel
wspiął się na altanę Aretina i przycupnął na małym balkonie pod oknem pierwszego piętra.
Wewnątrz widział Azziego oraz poetę, ale nie słyszał ich głosów. Zirytowany powiedział:
- Nadszedł czas na skromny cud.
Na te słowa mały robaczek świętojański oderwał się od grupy swych, grających w berka,
pobratymców i przyleciał do niego.
- Witam, mój panie. Co mogę dla ciebie zrobić?
- Chcę wiedzieć, co się mówi tam wewnątrz.
- Nie ma sprawy. Jestem tym chłopakiem, o którego ci chodziło.
Świetlik odleciał, a po chwili znalazł w okiennej ramie szczelinę. Przecisnął się przez nią
akurat na czas, by usłyszeć, jak Azzie mówi:
- Nie wiem, co masz na myśli, Aretino, ale spróbujemy to zrobić. I zrobimy to teraz!
Po czym nastąpił rozbłysk światła, w którym obaj zniknęli; zaś świetlik wrócił i
opowiedział wszystko Babrielowi, który stwierdził, że stopień komplikacji spraw przerasta go,
gdyż w ogóle nie zrozumiał, co się stało.
A wewnątrz domu, tuż przed włamaniem się do środka robaczka świętojańskiego, Azzie
mówił:
- Wpadłem tylko, by ci powiedzieć, że znalazłem nasze świeczniki.
- Naprawdę? Gdzie one są?
- Zgodnie z tym, co mówił Korneliusz Agryppa, znajdują się w pewnym zamku w Limbo.
Skoczę tam, by się przekonać, czy nadal są osiągalne, a potem ustanowię z nich nagrody.
- Nagrody?
- Doprawdy, Pietro, przypomnij sobie. Wymyśliłeś siedem lichtarzy. Albo wyczytałeś
gdzieś tę historię, obojętne. Jest siedem kandelabrów, więc będziemy mieć siedmiu pielgrzymów.
Wszystko, co mają oni zrobić, sprowadza się do zdobycia świeczników, dzięki czemu ziszczą się
ich najgorętsze pragnienia. Jak ci się to podoba?
- Bardzo - przyznał Aretino. - To jest to, czego zawsze chciałem - móc wziąć coś do ręki,
wypowiedzieć życzenie, a ono stałoby się rzeczywistością.
- I nie dlatego, że zrobiłeś cokolwiek, by sobie na to zasłużyć - uściślił Azzie - a tylko z
tego powodu, że posiadasz magiczny przedmiot. Oto, jak sprawy powinny się toczyć. Czasami
tak właśnie się to odbywa, a przynajmniej ma to wykazać nasza sztuka. Zamierzam wyjaśnić
moim ochotnikom, że wszystko, co muszą zrobić, to znaleźć kandelabry - a ich problemy
skończą się. Gruntownie.
Aretino uniósł brwi, ale pokiwał potakująco głową i wymruczał:
- No tak, gruntownie. Ale jak oni zdobędą te świeczniki?
- Dam każdemu z pielgrzymów zaklęcie, a ono zaprowadzi ich do lichtarzy.
- Jak dla mnie, brzmi to rozsądnie - zgodził się poeta. - A więc udajemy się do Limbo.
Czy to daleko stąd?
- Bardzo daleko, według jakichkolwiek obiektywnych standardów - wyjaśnił Azzie. -
Jednak uczynimy to w taki sposób, że droga zajmie niewiele czasu. Jako autor sztuk powinieneś,
Pietro, uznać to za interesujące doświadczenie. Według mojej wiedzy, żaden żywy człowiek nie
był w Limbo - poza Dantem. Jesteś pewny, że chcesz odbyć tę podróż?
- Jak niczego innego na świecie - stwierdził Aretino.
- A zatem, już nas tu nie ma! - Azzie wykonał znak i obaj zniknęli.
Pierwsze wrażenie Aretina z Limbo graniczyło z zawodem. Miejsce w całości utkane było
z szarych cieni. Przed nimi znajdowały się prostokątne bryły, które mogły być belkami, na jakiej
stał Azzie. Albo może stali za drzewami. Trudno było w tym miejscu powiedzieć, co się za czym
chowa.
Trójkątne kleksy za nimi, jaśniejsze w kolorze i mniejsze, przypominały góry. Pomiędzy
drzewami a górami rozciągały się pokreskowane na krzyż przestrzenie, wyglądające na nie
wiadomo co. Nie wiał najlżejszy nawet wiatr, a odrobina wody, która tam występowała,
gromadziła się w stojących, martwych kałużach.
W tej chwili wzrok Aretina przyciągnęła mała, ciemna plamka na horyzoncie. Ruszyli w
tamtym kierunku, podczas gdy ponad nimi skrzeczały nietoperze, a dołem przemykały się
gryzonie.
ROZDZIAŁ 7
Ponad wejściem do zamku Krak Herrenium znajdował się napis głoszący: PORZUĆCIE
FANTAZJE ROZUMU, KTÓRZY TU WSTĘPUJECIE. Z wnętrza budowli sączyła się delikatna
muzyka. Jej melodia miała żywy rytm, choć było w niej także coś pogrzebowego. Aretino nie był
tym w najmniejszym stopniu przerażony - trudno wymagać od poety, żeby czuł się struchlały ze
strachu, wędrując przy boku swego demona.
Przez niskie łukowato sklepione wejście przeszedł jakiś człowiek, schylając się, by się w
nim zmieścić. Był to olbrzymi i wysoki mężczyzna, ubrany w fałdzistą pelerynę na pendencie i
kurtce oraz w szpiczaste buty z wysokimi cholewami. Miał śmiałą, gładko ogoloną twarz o
dużych, wyrazistych oczach i znamionach wielkiej przebiegłości.
Mężczyzna postąpił naprzód i skłonił się nisko.
- Nazywam się Fatus. A kim wy jesteście?
- A więc to jest zamek Fatusa! - zdumiał się Aretino. - Fascynujące!
- Sądząc z twojej, dobrze znanej, reputacji osoby ciekawej nowinek - powiedział Azzie -
wiedziałem, że ci się spodoba.
- Mój głód nowości bardziej dotyczy ludzi niż rzeczy - odparł poeta.
- Dzień dobry, demonie - odezwał się Fatus, mrugając oczami. - Jak widzę,
przyprowadziłeś ze sobą przyjaciela.
- To jest Pietro Aretino - przedstawił towarzysza Azzie. - I jest człowiekiem.
- Wspaniale.
- Przybyliśmy tutaj w sprawie, w której mógłbyś nam pomóc, jak sądzę.
Fatus uśmiechnął się i uczynił znak; znikąd pojawiły się trzy krzesła oraz stolik, na
którym stało wino i misa ze słodyczami.
- Może mielibyście ochotę na przekąskę, podczas gdy będziemy o tym mówić -
zaproponował gospodarz.
Azzie skinął głową i usiadł. Jedli i rozmawiali, a po chwili Fatus wykonał gest
przywołujący coś ku rozrywce. Na ten sygnał z tylnego pokoju weszła trupa kuglarzy. Ludzie ci
pochodzili z klanu, zwanego żonglerami jurysdycznymi, wyrzucili w powie trze wstęgę szkód
prawniczych oraz represaliów, po czym przerzucali je sobie z ręki do ręki, w górę i w dół, przed i
za siebie - a Azzie wielce się zdumiewał ich zręcznością. Po pewnym czasie Fatus uśmiechnął się
i powiedział:
- Wystarczy już tych iluzji. Czym mogę wam służyć?
- Słyszałem - zaczął demon - że przechowujesz w swoim zamku wiele zabytkowych i
ciekawych rzeczy.
- Istotnie - potwierdził Fatus. - Wszystkie one trafiają i w końcu do mnie, cokolwiek by to
było, a ja znajduję dla nich miejsce. Przeważnie są to zwykłe śmieci, ale czasem zdarza się realny
przedmiot. Niekiedy owe skarby są prawdziwie prorocze, a czasami nie mają w sobie nawet
cienia prawdy. Nie dbam o to, nie czynię różnicy pomiędzy realnym a nierealnym,
urzeczywistnionym a nieurzeczywistnionym, istniejącym i wirtualnym. Jakiegoż to skarbu
poszukujecie?
- Siedmiu złotych kandelabrów - odparł Azzie - ofiarowanych praojcu Adamowi przez
Szatana.
- Wiem, o czym mówisz. Mam kilka ich obrazów, które mógłbyś obejrzeć.
- Potrzebne mi są wyłącznie materialne przedmioty - rzekł Azzie.
- A co zamierzasz z nimi uczynić, kiedy już je dostaniesz?
- Mój drogi Fatusie, zaczynam wielkie przedsięwzięcie a te lichtarze są jego częścią. Być
może jednak potrzebujesz ich dla jakiegoś własnego celu?
- Wcale nie - stwierdził Fatus. - Będę zachwycony, mogąc ci je wypożyczyć.
- To, co mam na myśli - wyjaśnił demon - to oddanie ich ludziom, którzy za ich pomocą
będą mogli zaspokoić swoje najskrytsze pragnienia.
- Idea godna pochwały - wyraził swoje uznanie Fatus. - Doprawdy, coś takiego powinno
częściej występować na świecie. A jak zamierzasz je stąd zabrać?
- Dzięki zaklęciom - odparł Azzie.
- Czary! Wspaniały pomysł - zachwycił się Fatus. - Zaklęcia mogą właściwie wykonać
każdą robotę.
- Tak - potwierdził demon. - To jest w nich właśnie cudowne. A teraz, jeśli pozwolisz,
Fatusie, Aretino i ja zbierzemy po prostu te lichtarze, wrócimy na Ziemię i rzucimy zaklęcia.
ROZDZIAŁ 8
Azzie ukrył świeczniki w jaskini w pobliżu Renu, a potem poleciał do Wenecji, gdzie
udał się na spoczynek do domu Aretina. Następna część jego intrygi, wspomagana przez
zaklęcia, mogła się doskonale obejść bez czyjejkolwiek pomocy.
Nie zwlekając, Azzie odleciał natychmiast, korzystając ze swojej okresowej przepustki po
tajemnych drogach Piekła, dającej mu bezpośrednie połączenie przez firmament ze Styksem.
Tajemna trasa wyrzuciła go w wielkiej hali Dworca Centralnego, gdzie wszystkie piekielne cele
podróży wyświetlone są na szatańskiej tablicy informacyjnej, której płomieniste litery pokazują
najbliższe godziny odjazdu pociągów. Długie składy, niektóre napędzane parą, ciągnęły się
daleko, jak okiem sięgnąć. Na początku każdego z nich stał popatrujący niecierpliwie na zegarek
konduktor, wyjadający drugie śniadanie z brązowej, papierowej torby.
- Czym mogę służyć, sir?
Do Azziego zbliżył się profesjonalny przewodnik z rodzaju tych, którzy zawsze się kręcą
po wielkich terminalach. Był to goblin w naciągniętej głęboko na czoło czapce. Schował do
kieszeni podaną przez Azziego monetę i poprowadził go prosto do pociągu. Demon miał jeszcze
tyle czasu, by znaleźć wagon restauracyjny i wypić espresso, zanim skład wytoczył się z
Piekielnej Stacji i sapiąc, ruszył prosto przez jałowe Złe Kraje do rzecznej krainy, gdzie mieściło
się Zaopatrzenie. Po jakiejś godzinie, czy coś koło tego, przybyli na miejsce.
Nie było tu wiele do oglądania. Zaopatrzenie było apatycznym i monotonnym
miasteczkiem, z rozrzuconymi tu i ówdzie tanimi, za to głośnymi tancbudami oraz barami
szybkiej obsługi. Tuż za nimi leżało właściwe Zaopatrzenie - wielki kompleks budynków
położonych na brzegach Styksu, dostarczający mieszkańcom Piekła wszystkiego, czego
potrzebowali do prowadzenia swych łotrowskich działań.
Zaopatrzenie składało się z szeregu ogromnych magazynów, wybudowanych według
zawsze popularnego wzoru na wpół cylindrycznych, blaszanych baraków. Teren, na którym stały
składy, spływał bagniście w dół, w stronę niskich, błotnistych brzegów Styksu. Wszystkie
piekielne ścieki oraz odpady zrzucano bezpośrednio do rzeki, bez żadnej utylizacyjnej obróbki.
Nie zanieczyszczało to bardziej Styksu, gdyż jego wody były skażone w maksymalnym stopniu
już w chwili ich powstania. Odpadki i brudy, płynące bezustannie z innych źródeł, dawały
paradoksalny efekt, polegający na oczyszczaniu się rzeki Piekła.
Azzie znalazł odpowiedni magazyn, gdzie przechowywano zaklęcia, i zwrócił się
bezpośrednio do urzędnika, długonosego goblina, który podniósł na niego wzrok sponad książki
z dowcipami.
- Co za zaklęcia? Co będziesz z nimi robił?
- Potrzebne mi są zaklęcia doprowadzające ludzi do siedmiu świeczników.
- Brzmi to wystarczająco jasno - stwierdził urzędnik. - W jaki sposób, według ciebie,
mają one działać? Najprostsze zaklęcie wskazuje zwykle kierunek, czyli podaje adres. Przeważ
nie jest to skrawek pergaminu lub gliniana skorupa albo strzępek skóry, na którym znajdują się
jakieś słowa; na przykład takie: „Idź prosto do skrzyżowania, skręć w prawo i idź dalej, aż
spotkasz wielką sowę”. Jest to typowa instrukcja z zaklęcia.
Azzie potrząsnął głową.
- Potrzebne mi są takie, które doprowadzą moich ludzi do kandelabrów ukrytych gdzieś w
realnym świecie.
- Mam nadzieję, że chciałeś powiedzieć: w pozornie realnym świecie - sprostował
urzędnik. - W porządku, potrzebujesz zatem czaru, który nie tylko powie obdarowanemu, dokąd
ma iść, ale da mu także moc dostania się tam.
- Dokładnie tak - potwierdził Azzie.
- A w jakim stopniu twoi ludzie znają się na zaklęciach?
- Minimalnie, jak sądzę - przyznał demon.
- Tego się właśnie obawiałem. Czy oczekujesz od czaru, że będzie także ochraniał jego
właściciela podczas drogi ku lichtarzom?
- To by więcej kosztowało, co?
- Oczywiście.
- No to nie, bez ochrony. Muszą podjąć jakieś ryzyko.
- A więc tak - chodzi o zaklęcie z wbudowaną siłą, która będzie wskazywać jego
nosicielowi przez stukanie, błyskanie, śpiewanie czy co tam jeszcze, że znajduje się na właściwej
drodze, a potem, jak sądzę, zasygnalizuje, kiedy osiągnie on cel - miejsce, gdzie znajdują się
świeczniki.
- No cóż, to powinno być coś więcej niż sygnał - rzekł Azzie. - Chcę, żeby nie było
najmniejszych wątpliwości, kiedy już znajdą te kandelabry.
- W takim razie zrobiłbyś lepiej, posługując się operacją połówkowych zaklęć.
- Nie wydaje mi się, żebym słyszał o czymś podobnym - przyznał się Azzie.
- To sposób chaldejski. Zaklęcie takie składa się z dwóch części. Czarownik - w tym
wypadku ty - kładzie jedną połówkę w miejscu, do którego obdarowany chce się dostać. Potem
delikwent, czyli nosiciel połówki zaklęcia, uczestniczy, powiedzmy, w bitwie.
Niebezpieczeństwo narasta. Obraca on więc połowę zaklęcia, a ono duchem przenosi go tam,
gdzie znajduje się druga połówka. Jest to najlepszy sposób, jeśli szybko chcesz przemieścić
człowieka lub rzecz.
- To mi się podoba - stwierdził Azzie. - Mogę położyć siedem połówek zaklęć w pobliżu
siedmiu świeczników, a pozostałe ich części wręczyć moim ludziom, i kiedy je uruchomią,
zaklęcia dostarczą ich na miejsce.
- Właśnie. A teraz, czy potrzebujesz także kompletu zaczarowanych koni?
- Magicznych wierzchowców? A na cóż mi są potrzebne na Ziemi zaczarowane konie?
Czy są niezbędne?
- Niezupełnie, ale jeżeli planujesz rozegrać to wszystko na oczach publiczności, magiczne
rumaki dostarczą porywającego przedstawienia. Dodają także kolejny poziom komplikacji.
- Niezbyt poważnych, mam nadzieję? - zapytał Azzie. - Nie wiem, do jakiego stopnia
sprytni okażą się moi zawodnicy. Zakładając, że są na poziomie większości ludzi...
- Punkt dla ciebie - rzekł urzędnik. - Trudności związane z magicznymi końmi powinny
okazać się dosyć łatwe, by przez nie przebrnąć. Poza tym, dodają klasy.
- Dołóż mi siedem zaczarowanych wierzchowców - zdecydował Azzie.
- Zgoda - powiedział urzędnik, bazgrząc po formularzu zapotrzebowania. - A czy chcesz,
żeby konie miały jakieś nad zwyczajne cechy?
- Na przykład jakie?
- No wiesz, jakieś ekstraumiejętności, szlachetność, urodziwość, zdolność do latania lub
mówienia, możliwość metamorfozy w jakieś inne zwierzę...
- Oznacza to chyba bardzo drogie dodatki.
- Możesz dostać wszystko, co tylko chcesz - potwierdził goblin - ale musisz za to
zapłacić.
- Uczyń je zatem magicznymi końmi, ale bez żadnych nadzwyczajnych cech -
zdecydował Azzie. - To powinno wystarczyć.
- Dobra. Czy są jakieś inne przeszkody, które chciałbyś umieścić pomiędzy odbiorem
połówki zaklęcia a przybyciem do świeczników?
- Nie. Jeśli zrobią tę odrobinę, jaką mają do wykonania, będzie dobrze - powiedział
Azzie.
- W porządku. Jaki ma być kaliber zaklęcia?
- Kaliber? A od kiedyż to zaklęcia są kalibrowane?
- Nowe przepisy; wszystkie zaklęcia muszą być zamawiane podług kalibru.
- Nie mam pojęcia, jaki kaliber jest mi potrzebny.
- Wykombinuj coś.
Azzie wręczył urzędasowi łapówkę i powiedział:
- Każde zaklęcie powinno być zdolne do przeniesienia istoty ludzkiej z położenia w
jednej rzeczywistości omawianego biegu wypadków do położenia w innej. Potem musi go zabrać
do kolejnego celu.
- A zatem potrzebujesz raczej podwójnego zaklęcia, a nie połówkowego - odparł goblin. -
Tego, co powiedziałeś, nie można oczekiwać od zwykłego czaru. Zmiana rzeczywistości biegu
wypadków wymaga mnóstwa energii. Zastanówmy się. Ile ważą ci ludzie?
- Nie wiem - powiedział Azzie. - Jeszcze ich nie widziałem. Powiedzmy, maksymalnie
trzysta funtów każdy.
- Kaliber ulega podwojeniu, jeżeli zaklęcie musi przenieść więcej niż dwieście
pięćdziesiąt funtów.
- Załóżmy więc dwieście pięćdziesiąt. Upewnię się, by żaden nie ważył więcej.
- Zgoda - rzekł urzędnik. Złapał jakiś świstek i zrobił zestawienie. - Zobaczmy, czy
wszystko zapamiętałem. Chcesz siedem podwójnych zaklęć, z których każde przeniesie
dwustupięćdziesięciofuntowej wagi człowieka - wliczając w to wszystko, co ów będzie miał ze
sobą - do dwóch różnych miejsc, leżących w dwóch różnych rzeczywistościach biegu wypadków.
Powiedziałbym, że to będzie zaklęcie kalibru czterdzieści pięć. Jakiej marki ma ono być?
- A są różne? - zapytał Azzie naiwnie.
- Wierz mi na słowo - rzekł goblin. – „Moronia Mark II” to dobra marka. Tak samo
„Idiota Magnifica 24”. Dla mnie to bez różnicy.
- Daj mi którekolwiek.
- Hej, co z tobą? Sam musisz zdecydować. Czy mam wszystko robić za ciebie?
- Zamów zaklęcia „Idioty”.
- Wyszły. Spodziewam się dostawy w przyszłym tygodniu.
- Wezmę zatem „Moronie”
- W porządku. Wypełnij tu i tu. Podpisz tutaj. Inicjał tu. Oto twoje zaklęcia.
Urzędnik wręczył Azziemu niewielką, białą paczuszkę. Demon otworzył ją i obejrzał
zawartość.
- Wyglądają jak małe, srebrne klucze - stwierdził.
- To dlatego, że są to „Moronie”. „Idiota Magnifica” wyglądają inaczej.
- Będą działać tak samo dobrze?
- Nawet lepiej.
- Dzięki! - zawołał Azzie i już go nie było.
Ponownie odbył nużącą drogę powrotną na Ziemię, z przesiadką na Dworcu Centralnym.
Ale był radośnie podniecony. Miał wszystko, czego potrzebował. Legendę. Intrygę. Lichtarze.
Zaklęcia. Teraz pozostało już tylko znaleźć ludzi, którzy odegrają tę opowieść, ale to powinno
być raczej zabawne.
2 Moronia znaczy debil
CZĘŚĆ PIĄTA
ROZDZIAŁ l
W przepiękny czerwcowy poranek na niewybrukowanej wiejskiej drodze na południe od
Paryża, otoczony pobrzękiwaniem uprzęży i stukotem podków, wyłonił się na zakręcie, spoza
kępki majestatycznych kasztanów, czterokonny pojazd. Przez hałas wywołany końskimi
kopytami oraz skrzypieniem kołyszącej się karocy, nie było słychać nic więcej oprócz brzęczenia
cykad i głośnych okrzyków woźnicy: „Wiśta, wio!”
Kareta była duża, pomalowana na żółto i czerwono, a na wierzchu, za woźnicą,
znajdowali się dwaj lokaje. Pięćdziesiąt stóp za pojazdem poruszał się podobny powóz, a za nim
kilku jeźdźców jadących eleganckim cwałem. Na końcu truchtał tuzin mułów.
W wiodącym powozie siedziało sześć osób. Dwoje dzieci - przystojny chłopiec
dziewięcio- lub dziesięcioletni oraz jego siostra, czternastoletni podlotek o kędzierzawych,
rudych lokach i zuchwałym wyrazie na ładnej buzi. Pozostali pasażerowie byli dorośli. Stłoczeni
w niewygodzie, robili dobrą minę do złej gry.
W pewnej chwili karoca zaczęła się niebezpiecznie przechylać. Gdyby któryś z jadących
z tyłu jeźdźców przygalopował do niej, to zobaczyłby, że prawe przednie koło zakreśla jakiś
pijany ruch w kształcie pętli. Woźnica zauważył zmianę i wstrzymał konie właśnie w momencie,
gdy koło odpadło, a pojazd oparł się na jego osi. Pierwszy jeździec, korpulentny mężczyzna z
czerwoną twarzą, podjechał pod okno powozu.
- Halo! Czy nic się nikomu nie stało?
- Mamy się świetnie, proszę pana - odpowiedział chłopiec. Jeździec pochylił się i zajrzał
do środka. Skłonił się dorosłym pasażerom, ale jego wzrok spoczął na Puss.
- Nazywam się sir Oliver Denning z Tawkesbury - przedstawił się jej.
- Ja jestem miss Carlyle - odparła Puss. - A to mój brat, Quentin. Czy pan także należy do
pielgrzymki?
- Tak - rzekł mężczyzna. - Jeżeli wszyscy wysiądziecie z powozu, każę mojemu słudze,
Wattowi, zobaczyć, co się da zrobić z tym kołem.
Wskazał ruchem głowy na Warta, małego, ciemnego Walijczyka.
- Będziemy panu bardzo zobowiązani - powiedziała Puss.
- To zupełny drobiazg - stwierdził sir Oliver. - Moglibyśmy nawet urządzić mały piknik,
podczas gdy Wart będzie przymocowywał koło.
Jego spojrzenie zaledwie omiotło pozostałych pasażerów powozu.
Sir Oliver zwrócił uwagę na Puss już przed wypadkiem; prawdopodobnie, gdy
rozwiązywała chustkę. Obojętne zniesienie widoku jej wspaniałej głowy z rudymi lokami i
ujmujących rysów twarzy okazało się czymś ponad jego siły. Mężczyźni, nawet wypróbowani
wojownicy, szaleli na punkcie Puss.
Niedaleko od powozu znaleźli na małej polanie słoneczne, porośnięte trawą miejsce i sir
Oliver rozłożył obozowy koc, przyjemnie zalatujący zapachem konia. Widocznie był
doświadczonym żołnierzem, gdyż w skórzanej torbie przy siodle miał zapakowane prowianty i
nawet pewne naczynia stołowe.
- To jest naprawdę bardzo smaczne - odezwał się sir Oliver, kiedy się usadowili; trzymał
w ręku pięknie przypieczoną kurzą nóżkę. - Jakże często jadłem tak podczas niedawnych wojen
we Włoszech, gdzie miałem zaszczyt służyć pod słynnym sir Johnem Hawkwoodem!
- Czy widział pan wiele bitew? - zapytał Quentin, bardziej z grzeczności niż z
jakiegokolwiek innego powodu; sądził bowiem, iż sir Oliver spędzał większość czasu obok wozu
kwatermistrza.
- Bitwy? O tak, sporą liczbę - odparł rycerz, po czym mówił o potyczce w pobliżu Pizy
tak, jak gdyby cały świat powinien był o niej słyszeć.
Wspomniał potem od niechcenia o innych zbrojnych starciach we włoskich miastach lub
w ich pobliżu, co nazywał zaciętymi walkami. Quentin miał powody, by w to wątpić, gdyż
pamiętał jak jego ojciec mówił mu, iż większość działań militarnych w Italii sprowadzała się do
wojowniczych publicznych wypowiedzi oraz pozafrontowych prywatnych negocjacji, po których
miasto poddawało się lub odstępowano od jego oblężenia - w zależności od tego, co zostało
ustalone. Słysząc to, przypomniał sobie także, że było prawdą, iż brali w tym udział Francuzi,
którzy częściej zajmowali się handlem pomiędzy Włochami a Wolnymi Kompaniami. Sir Oliver
ani słowem nie wspomniał o Francuzach, tylko o Colonnasach, Borgiach i Medyceuszach oraz o
innych obcokrajowcach, noszących podobnie brzmiące nazwiska. Rycerz miał w zanadrzu
mnóstwo porywających opowieści o wczesnoporannych potyczkach, w których małe grupki
wojowników ścierały się na lance i miecze z podobnymi oddziałkami przeciwnika. Mówił o
nocnym czuwaniu na południu Italii, gdzie nadal trzymali się Saraceni, oraz o nagłych,
desperackich atakach na małe, obwarowane miasta, gdzie śmierć mogła spłynąć na ciebie z góry
pod postacią wrzącego oleju lub stopionego ołowiu.
Sir Oliver był niskim, krępym mężczyzną, zbudowanym na podobieństwo drewnianego
kloca. W średnim wieku i łysiejący, miał zwyczaj potrząsać stanowczo głową dla podkreślenia
wypowiadanych kwestii; a kiedy to czynił, chwiała się jego kozia bródka. Stanowczymi
chrząknięciami stawiał często znaki przestankowe w swojej niezwykle strasznej wymowie. Puss,
która była zawsze skora do figli, zaczęła go naśladować i Quentin z najwyższym trudem
powstrzymywał się od śmiechu.
Po dłuższym czasie nadszedł Watt oznajmiając, że koło zostało naprawione. Sir Oliver
powiedział, że było mu bardzo miło, a powszechne podziękowania przyjął z męską skromnością.
Stwierdził, że skoro są uczestnikami pielgrzymki do Wenecji, spodziewał się widzieć wielką
współpracę ogółu jej członków, przyjmując najwyraźniej za zupełnie zrozumiałe, iż towarzystwo
tak zręcznego i wyróżniającego się wojownika, jak on, powinno być miłe każdemu. Puss na to
oświadczyła najbardziej poważnym tonem, że wszyscy chętnie widzą jego osobę - i to nie dlatego
bynajmniej, iż jego usługi mogą się w przyszłości okazać znowu przydatne, jeśli odpadnie inne
koło. Sir Oliver nie dostrzegł w tym nic śmiesznego, ale przyjął to jako należną mu
sprawiedliwość; nie był nawet zdziwiony faktem, że jednocześnie Puss, Quentin i kilka
pozostałych dam dostało niespodziewanego ataku kaszlu.
Później, tego samego dnia, pielgrzymka spotkała w końcu zakonnicę, która miała
wędrować wraz z nimi od samego początku podróży, ale nie zjawiła się na miejscu zbiórki całej
grupy. Nadjechała na wierzchowcu wraz z podążającym za nią służącym, wiozącym jej sokoła.
Powóz zatrzymał się, nastąpiło kilka pośpiesznych rozmów, po czym zrobiono jej miejsce
wewnątrz pojazdu.
Matka Joanna była przełożoną w zakonie urszulanek mieszczącym się opodal Gravelines
w Anglii. Jej rodzina nosiła nazwisko Mortimer i przeorysza była pewna, iż wszyscy doskonale
wiedzą, że jest blisko spokrewniona ze znanymi Mortimerami ze Shropshire. Miała wielką,
szeroką, zbrązowiałą od słońca twarz, a swego sokoła taszczyła ze sobą wszędzie, dokądkolwiek
się ruszała; podczas postojów nie zmarnowała też ani jednej szansy, by wziąć ptaka, poluźnić
jego pęta i wysłać go na poszukiwanie jakiejś odpowiedniej zdobyczy w pobliżu. A kiedy
przynosił zakrwawioną mysz czy pogruchotaną nornicę, składała modlitewnie dłonie, mówiąc:
- Dobry wynik, pani Sfiwtly.
Tak brzmiało imię sokoła. Quentin nie mógł znieść sposobu, w jaki mówiła do ptaka,
szczebiocząc piszczącym głosem, i cały czas myślał, że wybuchnie chichotem. W końcu kilku
członków - towarzystwa nakłoniło ją, by pozostawiła sokoła na dachu karety pod opieką
służącego. Matka Joanna dąsała się, dopóki nie ujrzała jelenia, który wyszedł z ukrycia na
krawędzi lasu. Próbowała przekonać pozostałych pielgrzymów, by się zatrzymać i
zaimprowizować polowanie, ale z wyjątkiem czyjegoś mopsa, którego trudno byłoby skłonić do
zapolowania na szczura, nie mieli psów.
Towarzystwo dowiedziało się również, że matka Joanna nie tylko nosiła nazwisko
Mortimer, ale była także starszą siostrą Konstancji, która poślubiła markiza St. Beaux, wspaniałą
partię. Ona sama, nie pragnąc małżeństwa (lub nie znajdując nikogo, kto by ją chciał, pomimo jej
majątku oraz nazwiska, jak to później wyszeptała Puss do ucha Quentina), wymogła na swym
ojcu, by osadził ją jako przełożoną żeńskiego zakonu. Oświadczyła mu, że byłaby zadowolona z
klasztoru w Gravelines, z powodu możliwości polowań w tej okolicy, jakich nastręczały, nie
mające sobie równych, tereny myśliwskie oraz pobliski las, także będący do jej dyspozycji. W
dodatku zakonnice, powiedziała, pochodziły z dobrych domów, w związku z czym nigdy nie
brakowało miłych rozmów podczas obiadu.
I tak minął ten długi dzień.
ROZDZIAŁ 2
Sir Ołiver wychylił się do tyłu w siodle i rozejrzał. Nadal znajdowali się na otwartej
przestrzeni. Przyjemnie dla oka zaokrąglone małe wzgórza po lewej strome ciągnęły się na wiele
mil. Z prawej błyszczał bystry strumień. Przed sobą widział oddalone kępy wielkich drzew,
oznaczających początek lasu.
Było jednak tam coś jeszcze; jakaś czerwona kropka sunąca w dół ze wzgórz, kierująca
się tak, by przeciąć drogę jakieś pół mili przed pielgrzymką. Matka Joanna podjechała do sir
Olivera na swym dobrze ułożonym gniadoszu.
- O co chodzi? - zapytała. - Dlaczego się zatrzymaliśmy?
- Chciałem się przyjrzeć okolicy - wyjaśnił zagadnięty - zanim w nią wjedziemy.
- A co masz nadzieję ujrzeć na ziemi, panie? - dociekała Joanna.
- Szukam jakichś śladów istnienia bandytów, od których roi się podobno w tej części
kraju - wyjaśnił Oliver.
- Mamy wszak ochronę - stwierdziła przeorysza. - Tych czterech kuszników, których
utrzymujemy ze swoich zapasów.
- Niezupełnie im ufam - rzekł rycerz. - Faceci, tacy jak oni, zdolni są uciec przy
najmniejszej zapowiedzi kłopotów. Chcę się właśnie przekonać, czy problemy nie ujawniły się
wcześniej same.
- To śmieszne - stwierdziła Joanna. - Tysiące bandytów mogłoby się ukrywać zaledwie o
kilka stóp od nas w zieloności drzew, i nigdy byśmy ich nie zobaczyli, gdyby nam na to nie
pozwolili.
- Mimo wszystko rozejrzę się - upierał się Oliver. - Ktoś zbliża się do nas.
Joanna popatrzyła na drogę. Minęła dobra chwila, zanim, pochylając się z powodu
krótkowzroczności, zidentyfikowała czerwoną kropkę jako mężczyznę.
- Skąd wziął się ten człowiek? - powiedziała częściowo do siebie.
- Nie wiem - odparł Oliver. - Zmierza ku nam, więc pewnie się tego dowiemy.
Siedzieli w milczeniu w siodłach, podczas gdy jeździec się zbliżał. Orszak pielgrzymów
rozciągał się za nimi na drodze - dwa powozy, cztery zapasowe konie i dwanaście mułów
niosących w sumie trzydzieści osób tworzących całą grupę. Niektórzy spośród nich dołączyli w
Paryżu, gdzie zrobili tylko krótki postój dla uzupełnienia zapasów. Także w Paryżu wzięli ze
sobą czterech kuszników, weteranów włoskich kampanii, dowodzonych przez sierżanta imieniem
Patrice, który zadeklarował, że on i jego ludzie gotowi są wynająć się do ochrony pielgrzymów
podczas niebezpiecznej podróży po nawiedzanych przez rozbójników terenach południowej
Francji.
Pielgrzymi nie stanowili całkowicie zgodnej grupy. W Paryżu sprzeczali się cały wieczór
o marszrutę, jaką powinni udać się do Wenecji. Niektórzy pragnęli zupełnie uniknąć jazdy przez
góry i obrać łatwą drogę przez środek Francji, ale tutaj sprawiali kłopoty Anglicy. Nawet jeśli
byłeś Anglikiem, tej trasy należało unikać.
Większość pielgrzymów skłaniała się do drogi wiodącej bardziej na wschód, przez
Burgundię, a potem wzdłuż zachodniego brzegu Renu, aż po ciemne lasy Langwedocji i przejście
przez nie do Roussillon. Ten punkt widzenia przeważył. Jak do tej pory, nie spotkały ich żadne
przykre incydenty, ale cały czas byli czujni, gdyż w tym przeklętym kraju wszystko mogło się
zdarzyć.
Jeździec jechał ku nim zgrabnym kłusem. Miał na sobie szkarłatny kubrak, a z ramion
spływał mu ciemnoczerwony płaszcz sukienny, okraszony gdzieniegdzie pasmami purpury. Na
nogach miał wysokie buty z miękkiej, brązowej skóry, a na głowie zielony, filcowy kapelusz, na
którym powiewało pojedyncze orle pióro. Podjechał do stojących i wstrzymał konia.
- Dobry wieczór - zawołał Azzie, przedstawiając się jako Antonio Grespi, Wenecjanin. -
Jestem kupcem weneckim i podróżuję po Europie, sprzedając znakomite weneckie złotogłowie,
przede wszystkim handlarzom z północy kontynentu. Pozwólcie, że pokażę wam kilka próbek.
Azzie przygotował się do tego występu, nabywszy próbki materiałów od prawdziwego
kupca weneckiego, którego odesłał do domu gołego, ale szczęśliwego z powodu otrzymania
woreczka czerwonego złota.
Sir Oliver dociekał, skąd to przybywa sir Antonio, pojawiwszy się na ich drodze -
zdawałoby się - znikąd? Azzie odparł, że jechał na skróty, dzięki czemu zaoszczędził wiele mil
ze swej wędrówki.
- Podróżuję cały czas pomiędzy Wenecją a Paryżem, i byłoby to rzeczywiście dziwne,
gdybym nie znał skrótów i najbezpieczniejszych dróg - Azzie uśmiechnął się najgrzeczniej, jak
umiał. - Sir, jeżeli nie byłoby zbytnią śmiałością z mojej strony prosić o coś, to chciałbym
dołączyć do waszej kompanii. W tych stronach samotny wędrowiec trzyma swoje życie we
własnych rękach. Mogę się przydać, ofiarowując swój miecz, gdy zajdzie taka potrzeba, oraz
służąc jako przewodnik w trudniejszych miejscach podróży. Mam własne zapasy i nie będę
sprawiał żadnych kłopotów.
- Co pani na to, matko Joanno? - zapytał Oliver, spoglądając na przeoryszę, która
zmierzyła Azziego od stóp do głów; było to ostre, krytyczne spojrzenie.
Azzie, który przez wielu bywał oglądany, odchylił się spokojnie do tyłu w siodle,
opierając jedną rękę na zadzie wierzchowca. Jeżeli nawet nie przyjmą go jako członka grupy
pielgrzymów, to był pewien, że wykombinuje coś innego. Pomysłowość w działaniu na własną
rękę była specjalnością Piekła.
- Nie widzę przeszkód - powiedziała w końcu Joanna. Podjechali z powrotem do wozów i
Oliver dokonał prezentacji nowego towarzysza podróży. Azzie zajął miejsce na czele kolumny,
które przysługiwało mu z racji tego, iż chwalił się znajomością terenu. Sir Oliver jechał przez
chwilę obok niego.
- Co znajduje się przed nami w najbliższej okolicy? - zagadnął.
- Głębokie bory przez następnych pięćdziesiąt mil, albo coś koło tego - odparł Azzie. -
Tej nocy będziemy obozować w lesie. W ostatnich latach nie odnotowano tutaj aktywności
bandytów, więc wszystko powinno być w porządku. Pod wieczór jutrzejszego dnia dotrzemy do
obsługującej ten obszar gospody. To pierwszorzędne miejsce, utrzymywane przez mnichów i
szczycące się kuchnią lepszą, niż tylko odpowiednia.
Oliver i Joanna ucieszyli się z tych wiadomości. Z przyjemnością pomyśleli o dobrym
posiłku i ciepłym łóżku. Poza tym, Antonio okazał się wesołym kompanem. Młody rudowłosy
kupiec znał wiele historii na temat życia na dworze weneckiego Doży. Niektóre z nich były nieco
dziwne, inne zupełnie nieprzyzwoite, ale to czyniło je tym bardziej zabawnymi. Część opowieści
dotyczyła demonów i diabłów, o których mówiło się, iż odwiedzają Wenecję częściej, niż inne
miejsca.
I tak mijał powoli długi dzień. Słońce pięło się po niebie, nie spiesząc do zakończenia
wyznaczonej rundy. Małe, białe chmurki płynęły po niebie, niczym lekkie statki, zmierzające do
portu zachodzącego słońca. Lekki powiew kołysał wierzchołkami drzew, Pielgrzymi jechali
stępa, poruszając się ostrożnie wzdłuż zarośniętego leśnego duktu, niezbyt szybko, gdyż nie było
nic naglącego w tym dniu, który upływał przy rozmyślaniach nad wiecznością.
Zdawało się, iż w sposób zupełnie nadprzyrodzony ciągle otaczał ich las i tylko las. Nie
było nic słychać, z wyjątkiem pobrzękiwania uprzęży i głosów kuszników, intonujących od czasu
do czasu jakąś pieśń. Wreszcie słońce osiągnęło zenit i zaczęło swój powolny, ospały zachód po
drugiej stronie nieba.
Karawana posuwała się wciąż głębiej i głębiej w wielki bór, gdzie blask dnia odbijał się w
zielonych cieniach liści. Podróżni w powozach poczęli skłaniać się ku drzemce, a konni kiwali
się nad wodzami. Przed najbardziej wysuniętymi do przodu wierzchowcami przebiegła łania i
wolno zniknęła jak rozmywająca się plama w odcieniach brązu oraz bieli, po drugiej stronie
traktu. Matka Joanna dała koniowi ostrogę, ale nie miała dosyć energii na pościg. Cała natura, tak
jak i podróżujący wśród niej, zdawali się zauroczeni leśnym czarem.
Sprawy szły tym torem aż do chwili, kiedy znienacka spadł na nich wieczór. Wówczas,
znalazłszy płaską, trawiastą, małą polankę, Azzie oświadczył, że byłoby dobrym pomysłem
zatrzymać się tutaj na noc, gdyż teren przed nimi jest bardziej nierówny i trudny. Pielgrzymi z
radością podążyli za jego sugestią. Służący wyprzęgli konie i napoili je w pobliskim strumieniu.
Podróżni wysiedli z powozów, a jeźdźcy zeskoczyli z koni i uwiązali swe wierzchowce. Dorośli
znaleźli bądź przygotowali miejsca do spania, podczas gdy dzieci, pod wodzą Puss, zaczęły się
bawić w kucanego berka.
Azzie i sir Oliver powędrowali na skraj drzew, gdzie zwalony dąb utworzył naturalną
osłonę dla ognia. Zebrali trochę chrustu oraz gałęzi, a potem Oliver schylił się, dobywając hubki i
krzesiwa. Nigdy nie był szczególnie sprawny w rozniecaniu ognisk, ale nie chciał prosić sir
Antonia, a nie wydawało się, by ktokolwiek inny miał to zrobić. Iskry upadły na suchą hubkę,
lecz niemal natychmiast zgasły. Złośliwy podmuch wiatru wiał tuż ponad poszyciem lasu, na
przekór zwykłym prawom przyrody. Oliver ponawiał swe próby, ale uparty wietrzyk niweczył
jego wysiłki. W końcu miał już nawet kłopoty z samym krzesaniem iskier. Im bardziej się starał,
tym mizerniejsze były jego efekty. Snujący się przy ziemi powiew wiatru zachowywał się, jakby
był kierowany własnym rozumem - kiedy Oliverowi udało się wreszcie rozdmuchać mały
ogienek, nagły podmuch z innego kierunku zgasił go. Wstał przeklinając i rozprostował bolące
kolana.
- Może pozwolisz, abym ja spróbował? - zapytał Azzie.
- Z wielką chęcią - powiedział Oliver, wyciągając ku niemu krzesiwo.
Azzie odmówił jego przyjęcia, potarł palec wskazujący prawej ręki o dłoń lewej, a potem
skierował go na hubkę. Z palca spłynęła na nią niewielka strzała niebieskiego światła, pozostała
tam przez moment, a potem zniknęła. Kiedy przepadła, przed nimi płonął wesoły, mały ogienek.
Żaden powiew go nie zgasił, jakby wiatr poznał swego pana. Sir Oliver usiłował przemówić, ale
nie wydobył z siebie ani słowa.
- Nie chciałem cię przestraszyć - rzekł Azzie uprzejmie. - To tylko mała sztuczka, której
nauczyłem się na Wschodzie.
Spojrzał na sir Olivera, a tamten zauważył słabe, czerwone ogniki tańczące w jego
źrenicach. Azzie odwrócił się i powędrował w stronę powozów.
ROZDZIAŁ 3
Azzie znalazł matkę Joannę, kiedy stawiała swój mały namiot, jaki zabierała ze sobą na
pielgrzymki. Był on uszyty z ufarbowanej na zielono bawełny, co w miły sposób współgrało z
kolorami lasu. Miał, nadające mu kształt, bambusowe pręty oraz rozmaitość sznurków, służących
przymocowaniu go do podłoża. W tej właśnie chwili ksieni zmagała się z nimi, gdyż podczas
podróży splątały się w jeden kłąb, przedstawiający teraz sobą gmatwaninę wielkości koziej
głowy - i były tak samo uparte.
- Rozplatać ten supeł to robota dla diabła - oznajmiła.
- Zatem lepiej, żebym ja to zrobił - stwierdził Azzie radośnie.
Przeorysza wręczyła mu splątane sznurki. Azzie uniósł palec wskazujący lewej ręki i
dmuchnął na niego. Cały palec przybrał jaskrawokanarkową barwę, z wyjątkiem paznokcia,
który wyciągnął się w stalowoszary pazur. Demon postukał nim w węzeł, nad którym pojawiła
się na moment zielona chmurka tańczącego ognia. Kiedy opadła, Azzie rzucił pęk z powrotem do
matki Joanny. Usiłowała go złapać, ale linki upadły, zanim zdążyła po nie sięgnąć. Schyliła się i
podniosła sznurki, które jeszcze chwilę temu były nieodwołalnie splątane w węzeł nieomalże
gordyjski.
- Jak, na Boga... - zaczęła przeorysza.
- Zwykła fakirska sztuczka, której się nauczyłem na orientalnym bazarze - powiedział
Azzie, szczerząc się do niej.
Matka Joanna popatrzyła na niego i dostrzegła niewielkie czerwone płomyczki igrające w
jego oczach. Ulżyło jej, kiedy Azzie odszedł pogwizdując.
Późnym wieczorem pielgrzymi zgromadzili się dookoła ogniska. Wszyscy, oprócz
Azziego, który zadeklarował chęć odbycia spaceru po lesie przed udaniem się na spoczynek.
Oliver i matka Joanna usiedli nieco na uboczu od pozostałych podróżnych; nie było
najmniejszych wątpliwości, o czym też zamierzają rozmawiać.
- Co myślisz, matko, o tym nowym towarzyszu wędrówki? - zapytał sir Oliver.
- Doprawdy, zrobił mi w głowie groch z kapustą - rzekła ksieni, posługując się
wyrażeniem używanym przez jej nianię.
- Tak - zgodził się rycerz. - W tym człowieku jest coś niesamowitego, nieprawdaż?
- Istotnie. Zaledwie przed godziną miałam z nim mały incydent, który dał mi wiele do
myślenia.
- To samo ze mną! - rzekł sir Oliver. - Gdy miałem kłopot z rozpaleniem ognia, sir
Antonio zrobił to bez najmniejszego trudu - palcem wskazującym!
- Palec? I co jeszcze? - zapytała Joanna.
- Nic. Wskazał nim i buchnął ogień. Powiedział, że to fakirska sztuczka, jakiej nauczył się
na Wschodzie, ale powiedziałbym raczej, że wyglądało to na czary.
Matka Joanna patrzyła na niego przez chwilę, a potem opowiedziała o swojej przygodzie
z Azziem i splątanym kłębem sznurków.
- To nie jest normalne - zdecydował Oliver.
- Nie. Z całą pewnością nie jest.
- Nie jest to także żadna sztuczka wschodnich fakirów.
- Nie - zgodziła się Joanna. - Poza tym, ma on w oczach małe, czerwone ogniki.
Zauważyłeś je?
- Jak mógłbym to przeoczyć? - rzekł Oliver. - To diabelski znak, czyż nie?
- Jak najbardziej - przyznała przeorysza. - Czytałam o tym w Podręczniku
egzorcyzmowania demonów.
Właśnie w tej chwili z lasu wynurzył się pogwizdujący Azzie. Niósł młodego jelonka,
przerzuconego przez ramiona.
- Byłoby mi miło - rzekł Azzie - gdybyście pozwolili, abym dostarczył zaopatrzenie na
dzisiejszą kolację. Być może któryś z waszych pachołków mógłby oprawić to szlachetne zwierzę
i upiec je dla nas, ja zaś wykąpię się tymczasem w strumieniu. Pościg za jeleniem to dosyć
męczące zajęcie!
I odszedł pogwizdując, tak jak przyszedł.
ROZDZIAŁ 4
Pielgrzymi obudzili się przed pierwszym świtem. Kiedy poranne słońce przesączało się
przez liście drzew, spakowali się, zjedli pośpiesznie śniadanie i byli gotowi do drogi. Cały dzień
podróżowali przez las, wypatrując uważnie najmniejszych śladów niebezpieczeństwa, ale nie
spotkało ich nic przykrego poza ukąszeniami komarów.
Od wczesnego wieczoru sir Oliver i matka Joanna wypatrywali niespokojnie poprzez
drzewa pierwszego znaku obiecanej przez Azziego gospody. Obawiali się, że przybysz okłamał
ich. Okazało się jednak, iż jego słowa były prawdziwe, gdyż nagle oberża ukazała się wyraźnie
przed nimi - sporej wielkości piętrowe zabudowanie wzniesione z kamienia, z zapasem drewna
opałowego w stosie ułożonym po jednej stronie oraz zagrodą dla zwierząt i szopą dla czeladzi.
Podróżni powitani zostali w drzwiach przez brata Françoisa - wielkiego, krzepkiego,
brodatego mężczyznę; ściskał ich dłonie, kiedy gęsiego wkraczali do wnętrza. Azzie był tym,
który wchodził ostatni i przekraczając próg, wręczył braciszkowi worek srebrnych monet.
- Zapłata za nasz pobyt.
Roześmiał się i obdarzył Françoisa dosyć szczególnym spojrzeniem, pod wpływem
którego tamten cofnął się jakby uderzony przez jakąś nieprzyjemną myśl.
- Sir - rzekł dominikanin - czy myśmy nie spotkali się już wcześniej?
- Mogłeś mnie widzieć w Wenecji - odparł Azzie.
- Nie, to nie była Wenecja tylko Paryż, i miało to coś wspólnego z przywróceniem do
życia człowieka.
Azzie pamiętał ten incydent, ale nie widział najmniejszego powodu, by w tym względzie
objaśniać mnicha. Skłonił tylko uprzejmie głowę. Po tym wszystkim brat François wydawał się
niespokojny i nieobecny duchem. Udzielał pielgrzymom wskazówek o ich pokojach oraz posiłku,
ale zdawał się prawie nie zwracać uwagi na to, co mówi. Mrucząc do siebie pod nosem, śledził
spojrzeniem Azziego i gdy tylko był pewien, że nikt tego nie widzi, czynił wokół siebie znaki
krzyża. Kiedy Azzie poprosił o użyczenie mu małej sypialni na górze, François szybko się
zgodził, ale wyglądał na jeszcze bardziej oszołomionego niż przedtem. Nie przestawał patrzeć na
leżące w jego dłoni monety i potrząsać głową. W końcu zbliżył się do sir Olivera i matki Joanny.
- Czy dobrze znacie tego człowieka, tego Antonia, który jest z wami?
- Prawie wcale - odparł Oliver. - Czy oszukał cię przy zapłacie?
- Nie, nie. Wprost przeciwnie.
- Co przez to rozumiesz?
Zgodziliśmy się na cenę sześciu centymów za pokój, a on położył na mojej dłoni
miedziaki; potem powiedział: „Co, do diabła, mogę wszak być wspaniałomyślny!” I dotknął
monet palcem, a one zamieniły się w srebro.
- Srebro! - zawołała matka Joanna. - Jesteś tego pewny?
- Oczywiście! Sami popatrzcie.
Mnich wyjął srebrne centymy. Wszyscy troje zagapili się na nie, jakby to był diabeł we
własnej osobie.
Jakiś czas potem matka Joanna wraz z Oliverem poszukiwała Françoisa, by omówić z
nim kwestię menu na jutrzejsze śniadanie, ale nigdzie nie mogli go znaleźć. Wreszcie natknęli się
na przybitą do drzwi spiżami notatkę.
„Jaśnie państwo! - przeczytali. - Proszę mi wybaczyć, ale przypomniałem sobie o
ważnym spotkaniu, jakie muszę odbyć z przeorem od Świętego Bernarda. Modlę się, by Bóg
miał pieczę nad waszymi duszami”.
- Zdumiewające! - rzekł Oliver. - O co tu chodzi? Usta przeoryszy zacisnęły się.
- Ten człowiek był oszalały ze strachu; oto, dlaczego uciekł.
- Jeśli jednak uważa, że Antonio jest demonem, dlaczego nas nie ostrzegł?
- Sądzę, że bał się powiedzieć choćby słowo - rzekła Joanna - gdyż ten demon wybrał
sobie nas jako kompanię do podróży.
Zastanowiła się przez chwilę.
- Mógł nas postrzegać tak samo, jak jego - dodała.
Żołnierz i zakonnica spoglądali w płomienie, siedząc długą chwilę w milczeniu, Oliver
poszturchiwał węgle na palenisku, nie podobały mu się bowiem twarze, jakie majaczyły w ogniu.
Matka Joanna wzdrygnęła się bez żadnego widocznego powodu, gdyż żaden powiew wiatru jej
nie owiał. Po chwili odezwała się:
- Nie możemy pozwolić, by to dalej tak trwało.
- Nie, z całą pewnością - potwierdził sir Oliver.
- Jeśli jest demonem, musimy podjąć jakieś kroki, żeby się obronić.
- Ach! Ale co takiego?
- Pójdziemy do niego i zapytamy go wprost - stwierdziła matka Joanna.
- Zrób więc to. Będę ci bardzo wdzięczny - powiedział Oliver.
- Miałam na myśli, że ty powinieneś to uczynić. Jesteś wszak żołnierzem. Stań z nim
twarzą w twarz!
- Nie chciałbym mu ubliżyć - odparł sir Ołiver po rozważeniu sprawy.
- Ten Antonio nie jest człowiekiem.
- Kimkolwiek by był, może mu się nie spodobać, że o nim coś wiemy - upierał się Oliver.
- Ktoś musi z nim porozmawiać.
- Też tak sądzę.
- Ale jeżeli w ogóle nie jesteś mężczyzną...
- Och, w porządku, pogadam z nim.
- On zdecydowanie jest demonem - rzekła matka Joanna z przekonaniem. - Te małe
czerwone światełka, które tańczą mu w oczach, całkiem mimowolnie go zdradzają. A widziałeś
jego zadek? To więcej niż sugestia, że ma tam ogon!
- Demon! W samym środku nas wszystkich! - zawołał Oliver. - Jeżeli to prawda, to sądzę,
iż powinniśmy go zabić. Albo to coś, czym jest.
- Ale jak moglibyśmy zgładzić demona? Sądzę, że jest to niezwykle trudne zadanie.
- Doprawdy? Nie mam żadnego doświadczenia w tych sprawach.
- I ja mam niewielkie - przyznała matka Joanna. - Nie należy do obowiązku mojej odnogi
Kościoła angażowanie się w wypędzanie diabłów. Zwykle pozostawiamy te sprawy innym
zakonom. Ale słyszy się różne historie...
- Które powiedziały ci... - podrzucił rycerz.
- Że zabicie demona jest trudne, jeśli nie wręcz niemożliwe - rzekła przeorysza. - Z
dodatkowym zastrzeżeniem, że jeżeli udało ci się go zgładzić, to prawdopodobnie w ogóle nie
był to demon, tylko jakiś bogu ducha winny pechowiec, który miał czerwone błyski w oczach.
- Wydaje mi się to diabelnie trudnym położeniem - rzekł Oliver. - Co zrobimy?
- Proponuję ostrzec pozostałych, a potem zebrać do kupy wszystkie relikwie, jakie mamy
ze sobą, i usiłować egzorcyzmować tego nieczystego ducha.
- Nie sądzę, żeby mu się to spodobało - rzekł Oliver z namysłem.
- To nie ma znaczenia. Naszym obowiązkiem jest egzorcyzmować demony.
- Tak, oczywiście - potwierdził rycerz, ale był zaniepokojony tym pomysłem.
Pozostali członkowie grupy nie okazali specjalnego zdziwienia na wiadomość, że matka
Joanna podejrzewa, iż wraz z nimi podróżuje demon z piekła rodem. Były to rzeczy, których
każdy mógł się spodziewać w tych niepewnych czasach. Słyszało się wszak o płaczących
rzeźbionych figurach, gadających obłokach i wielu innych dziwach. Ogólnie było wiadomo, że
istnieje mnóstwo piekielnych złych duchów, spędzających większość swego czasu na Ziemi i
próbujących kusić ludzi. Było wręcz dziwne, że nie widywało się ich dużo częściej.
ROZDZIAŁ 5
Wszyscy czekali, ale Azzie nadal nie wychodził ze swej sypialni na piętrze gospody. W
końcu uchwalili, by wysłać Puss, żeby zaprosiła go na dół, na rozmowę z nimi. Puss zapukała do
drzwi Azziego bez swojej zwykłej zuchwałości.
Azzie otworzył drzwi. Był wspaniale wystrojony w nowy, długi płaszcz z czerwonego
aksamitu oraz szmaragdowozieloną kamizelkę, włosy zaś miał starannie wyszczotkowane w
lśniący, pomarańczowy busz. Wyglądał tak, jakby oczekiwał zaproszenia.
- Chcą z tobą pogadać - rzekła Puss, wskazując na wspólną izbę na dole.
- To dobrze. Oczekiwałem tego - rzekł Azzie.
Przygładził po raz ostatni włosy, poprawił płaszcz i zszedł na dół za dziewczyną.
Wszyscy szlachetnie urodzeni spośród pielgrzymów znajdowali się w izbie biesiadnej.
Pospólstwa nie wprowadzono w sprawę, więc znajdowało się ono na zewnątrz, w stajniach,
gryząc swoje skórki z chleba i śledziowe łebki.
Sir Oliver wstał, skłonił się nisko i rzekł:
- Mam nadzieję, że pan nam wybaczy, sir, ale myśleliśmy, a raczej rzekłbym,
martwiliśmy się. Jeśli mógłbyś, panie, rozproszyć nasze wątpliwości, bylibyśmy ci wdzięczni.
- Na czym polega problem? - zapytał Azzie.
- No cóż, sir - ciągnął Oliver. - Zmierzając do sedna sprawy, czy nie jesteś czasem
demonem?
- Istotnie - przyznał Azzie. - Jestem.
Ciężkie westchnienie przetoczyło się pośród obecnych.
- Nie jest to dokładnie to, co chciałem usłyszeć - powiedział Oliver. - Mam nadzieje, że to
nieprawda? Powiedz proszę, że tak nie jest!
- A właśnie, że jest! - stwierdził Azzie. - Wszak dałem wam wcześniej dowody; po prostu
po to, by skończyć w ten sposób z nudnym przekonywaniem was słowami. Czy mi się udało?
- Istotnie, sir! - rzeki Oliver, a Joanna skinęła głową.
- To dobrze - powiedział Azzie. - Wiecie zatem, na czym stoimy.
- Dziękujemy, panie. A teraz, czy byłbyś tak uprzejmy i poszedł sobie, pozwalając nam w
spokoju kontynuować naszą świętą pielgrzymkę?
- Nie bądź głupi - odparł Azzie. - Pokonałem mnóstwo kłopotów, żeby doprowadzić do
całej sprawy. Mam do przedstawienia pewną propozycję.
- Och, mój Boże! - zawołał Oliver. - Pakt z diabłem!
- Przestań tak mówić - powiedział Azzie. - Po prostu wysłuchajcie mnie. Jeśli moja oferta
was nie zainteresuje, nie będę wam zawracał głowy i rozejdziemy się w swoje strony.
- Istotnie tak sądzisz?
- Na mój honor Księcia Ciemności. - Azzie nie był tak naprawdę Księciem Ciemności, ale
drobna nieścisłość wobec tych wysoko urodzonych panów i dam nie robiła żadnej różnicy.
- Sądzę, że nic się nie stanie, jeśli cię wysłuchamy - przyznał Oliver.
ROZDZIAŁ 6
Azzie przemówił głośno, dźwięcznym głosem:
- Panie i panowie, rzeczywiście jestem demonem. Mam jednak nadzieję, że nikt nie ma
mi tego za złe. Czym w istocie jest demon? Zwyczajną nazwą dla kogoś, kto służy jednej z
dwóch sił, zmagających się o rządy nad wszystkimi istnieniami - ludzkimi i nadludzkimi.
Nawiązuję, oczywiście, do przykładów Dobra i Zła, Światła oraz Ciemności - jak są one
nazywane. Pozwólcie mi najpierw wykazać absolutną konieczność istnienia tych dwóch stron
wszelkiej rzeczy, albowiem bez tego sprawy stają się niemożliwie bezbarwne. Wykażę także, iż
obie siły winny trwać w większej lub mniejszej równowadze; a to dlatego, że gdyby istniało tylko
Dobro, jak to niektórym wydaje się pożądane, nikt nie byłby w stanie uczynić żadnego
moralnego wysiłku w kierunku doskonalenia swych kwalifikacji, co jest jedyną esencją
ludzkiego postępu. Nie byłoby różnicy pomiędzy rzeczami, ani żadnego sposobu rozróżnienia
lepszego od gorszego, pożądanego od nagannego.
Azzie poprosił o trochę wina, przepłukał gardło i mówił dalej.
- Z ustanowienia stosownego współzawodnictwa pomiędzy tymi dwiema wielkimi
jakościami wynika, że jedna ze stron nie może cały czas brać góry. W przeciwnym razie nasza
rywalizacja nie byłaby współzawodnictwem. Wynik zmagań musi pozostawać wątpliwy; raz
jedna strona ukazuje swą wyższość, raz druga, i żaden końcowy rezultat nie może być
zauważony, dopóki cała rzecz nie jest niemal skończona. W trakcie tych zmagań podążamy za
prawem tak starym, jak żadne inne - za prawem dramaturgii, które daje najlepsze wyniki przy
wyrównanych siłach. Nie przewiduje się wcale, by Dobro miało być potężniejsze od Zła,
ponieważ jeśli wynik nie jest wątpliwy, współzawodnictwo staje się nieciekawe.
Jeżeli możemy zgodzić się z tym, przejdźmy do następnego punktu, który z moich
poprzednich rozważań wypływa. Jeżeli jest zatem dopuszczalne, aby Ciemność była
przeciwstawiona Światłości albo Zło istniało w opozycji do Dobra, to ten, kto służy jednej
stronie, nie jest bardziej godny pogardy od tego, kto służy przeciwnej. Nie wolno pozwolić, by
stronniczość przesłoniła nasze racje! Jeśli Zło jest niezbędne, to ten, kto dla niego pracuje, nie
może być uważany czy to za niepotrzebnego, czy też podłego, pełnego nieprawości lub mało
znaczącego. Nie mówię, że osobnicy owi muszą być naśladowani, ale winni być co najmniej
wysłuchani.
Wykażę następnie, że Zło, którego siły niejednokrotnie doświadczyliście, ma dużo
wspólnego z wesołością; jeśli nawet nie jest czymś więcej. Można powiedzieć, że stanowi to
podstawową zasadę Zła; jak i tamta przynależna Dobru - co prowadzi do wniosku, że ludzie
mogą dokonywać wyboru wedle wolnej swej woli. Mówiąc jeszcze prościej, Zło może być pełne
radości i nikt nie powinien czuć się gorszy z powodu wyboru Zła, ponieważ jest ono w zasadzie
równie czcigodne oraz warte szacunku, jak Dobro. Czy jednak człowiek nie zostanie ukarany za
to, że miał coś wspólnego ze Ziem? Moi przyjaciele, to jest zwykła propaganda ze strony Dobra i
całkowicie nieprawdziwe przedstawienie sprawy. Jeżeli słuszne jest istnienie Zła, musi także być
w porządku służenie mu.
Azzie pociągnął łyk wina i rozejrzał się po obecnych. Tak, przykuł ich uwagę.
- Teraz jestem przygotowany, by przejść prosto do mojej propozycji. Panie i panowie,
jestem Azzie Elbub, demon pochodzący z pewnej starożytnej epoki oraz impresario z bardzo
dalekich stron. Cel, w jakim tu przybyłem, moi przyjaciele, to wystawienie sztuki scenicznej.
Chciałbym znaleźć do niej siedmioro ochotników. Jako nagrodę dostaną oni to, co jest ich
największym marzeniem na tym świecie. W istocie jest to główna konkluzja mojego
przedstawienia: zademonstrować światu, że człowiek może osiągnąć spełnienie swoich
najskrytszych pragnień, bez potrzeby choćby kiwnięcia w tym celu palcem. Czy nie jest to
pociągająca moralność? Naprawdę sądzę, że to powinno krzepić nadzieje nas wszystkich. Oto, w
jaki sposób toczą się nasze losy. Nie zaś tak, jak się sądzi, że tylko poprzez ciężką pracę oraz
posiadanie pewnych zalet charakteru można osiągnąć urzeczywistnienie marzeń. Moją sztuką
udowodnimy, że nie musicie być cnotliwi, ani nawet szczególnie pracowici, by uzyskać nagrodę.
Pomyślcie zatem o tym, panie i panowie. Przy okazji - wasze dusze nie będą narażone na
jakiekolwiek niebezpieczeństwo.
Azzie wykonał zamaszysty ukłon i wrócił do siebie na górę. Miał czas na lekki obiad
składający się z sera oraz chleba i szklanki wina na koniec. Pogrzebał w ogniu na palenisku i
rozsiadł się wygodnie.
Nie musiał długo czekać.
ROZDZIAŁ 7
Azzie siedział w swoim pokoju, słuchając odgłosów nocy podczas czytania stęchłego,
starego rękopisu, jakie zawsze są dostępne na półkach bardziej popularnych piekielnych
bibliotek. Uwielbiał klasyków. Pomimo swoich ciągot ku innowacjom, dzięki czemu wplątał się
w obecną przygodę, stanowił okaz tradycjonalisty.
Rozległo się pukanie do drzwi.
- Wejść - powiedział Azzie.
Drzwi otworzyły się, ukazując sir Olivera. Rycerz był bez zbroi i wyglądało na to, że nie
ma przy sobie żadnej broni. Prawdopodobnie wiedział, że lepiej nie być uzbrojonym w obecności
diabła.
- Mam nadzieję, że nie przeszkadzam...
- Nie - rzekł Azzie. - Proszę wejść i usiąść. Kieliszek wina? Czym mogę służyć?
- Przyszedłem w związku z przedstawioną propozycją...
- Intrygująca, nieprawdaż?
- Istotnie. Powiedziałeś, panie, iż widzisz taką możliwość, by człowiek uzyskał spełnienie
swych najskrytszych marzeń.
- Rzeczywiście, powiedziałem tak.
- A także, iż nie trzeba posiadać żadnych specjalnych cech, by zostać nagrodzonym?
- Dokładnie tak - potwierdził demon. - Zastanów się tylko: jeśli ktoś ma szczególne
zdolności, by zacząć samodzielnie, na cóż byłaby mu moja pomoc?
- Znakomicie powiedziane - rzekł Oliver.
- Jesteś nazbyt uprzejmy. A teraz, co mogę zrobić dla ciebie?
- Widzisz, panie, to, na czym najbardziej mi zależy, to stać się szeroko i daleko znanym
jako żołnierz dorównujący memu imiennikowi, Oliverowi, który w czasach Karola Wielkiego
walczył w tylnej straży Rolanda.
- Tak - powiedział Azzie. - Mów dalej.
- Chcę także odnieść znakomite zwycięstwo nad przygniatającą siłą wroga, ale bez
wielkiego ryzyka dla mnie samego.
Azzie wyjął niewielki arkusz pergaminu oraz stylus z samoostrzącą się końcówką i
napisał: „Bez ryzyka”.
- Chcę być szeroko znany w świecie, niczym Aleksander Wielki albo Juliusz Cezar.
Pragnę także zostać dowódcą niewielkiego oddziału doborowych żołnierzy, niezrównanych
szermierzy; to zaś, czego by im brakowało ze względu na małą liczebność, musieliby nadrabiać
zwykłym okrucieństwem oraz niebywałą zręcznością.
- Okrucieństwo i zręczność - zanotował Azzie i podkreślił „okrucieństwo”, gdyż
wydawało mu się to dobrą rzeczą do podkreślenia.
- Ja, oczywiście - ciągnął Oliver - byłbym najlepszym szermierzem z nich wszystkich.
Moja biegłość w robieniu bronią byłaby niezrównana. Pragnę to zdobyć, mój drogi demonie, ale
nie osobistym kosztem czy wyrzeczeniami. Chcę także ładną i usłużną młodą damę - księżniczkę,
jeśli to możliwe - żeby była moją żoną i urodziła mi synów; i chciałbym móc się usunąć do mego
własnego królestwa, które ktoś mi da za darmo, gdzie już po wszystkim pędziłbym szczęśliwy
żywot. To ostatnie jest szczególnie ważne. Nie życzę sobie żadnych zaskakujących
niespodzianek na koniec, które napełniłyby mnie goryczą bądź smutkiem.
Azzie napisał na dole „musi żyć szczęśliwie nawet potem”, ale nie podkreślił tego.
- To ogólna idea, sir - rzekł Oliver. - Możesz ją spełnić w całości?
Demon przeleciał wzrokiem listę: „bez własnego ryzyka, okrucieństwo i zręczność,
szczęśliwe życie na koniec”. Zmarszczył się, a potem podniósł wzrok.
- Mogę spełnić niektóre spośród tych punktów, ale nie wszystkie, mój drogi sir Oliverze.
Nie dlatego wszakże, bym nie był w stanie tego uczynić, ale z tej prostej przyczyny, iż sztuka,
którą zamierzam wystawić, dotyczy tak samo ciebie jak i pozostałych, i załatwienie wszystkich
twoich żądań w całości pochłonęłoby moc niebiańskich cudów i zabrałoby mnóstwo czasu
Piekłu. Nie, mój drogi panie, ja wynajdę sposób, dzięki któremu będziesz i mógł, bez
niebezpieczeństwa dla siebie, odnieść znakomite zwycięstwo i zostać za to bogato
wynagrodzonym oraz zająć wysoką pozycję w ludzkim poważaniu. Tak czy tak, wyjdziesz na
swoje.
- No, cóż - rzekł Oliver. - Miałem nadzieję na wszystko, ale to, co możesz dla mnie
zrobić, nie będzie złą pozycją do startu. Jeśli zacznę jako bogaty i słynny bohater, to jestem
pewien, że samodzielnie zdobędę całą resztę. Przyjmuję twoją ofertę, mój drogi demonie! I
pozwól mi powiedzieć, że nigdy nie byłem tak przeciwny siłom Zła, jak wielu innych. Czułem
często, że Diabeł ma raczej kilka punktów przewagi i jest według mnie bardziej zabawnym
facetem, niźli jego surowy Oponent w Niebie.
- Doceniam twoją wolę zadowolenia mnie - odparł Azzie - ale nie chcę słyszeć żadnych
oszczerstw pod adresem naszego zacnego Oponenta. My, charaktery Dobra i Zła, zbyt blisko
współ pracujemy ze sobą, by zniesławiać jedni drugich. Światłość i Ciemność muszą żyć w tym
samym kosmosie.
- Nie miałem nic obraźliwego na myśli - zapewnił sir Oliver. - Nie mam także nic,
oczywiście, przeciwko Dobru.
- Nikogo nie obraziłeś, a już szczególnie nie mnie - rzekł Azzie. - Zaczynamy zatem?
- Tak, mój panie. Czy chcesz, abym podpisał się krwią 1 tym pergaminie?
- To nie będzie konieczne - stwierdził demon. - Wyraziłeś swoją zgodę i zostało to
zarejestrowane. Jak wyjaśniłem, twoja dusza nie uczestniczy w tej transakcji.
- Co mam teraz robić? - zapytał sir Oliver.
- Weź to. - Azzie sięgnął do swego płaszcza i wyjął mały, srebrny klucz o zawiłym
kształcie.
Sir Oliver uniósł go do światła i zdziwił się jego misterną robotą.
- Co on otwiera, drogi lordzie demonie?
- Nic. To jest podwójne zaklęcie firmy „Moronia”. Schowaj je w bezpiecznym miejscu.
Kontynuuj swą pielgrzymkę. W pewnym momencie - może za kilka sekund, a może godzin, lecz
prawdopodobnie nie później niż za parę dni - usłyszysz dźwięk gongu. Jest to odgłos,
towarzyszący temu, gdy zaklęcie „Moronia” przechodzi na pozycję „Gotowe do działania”.
Będziesz musiał wziąć je wówczas i pośpieszyć, by połączyć z jego drugą połówką. Jest ono do
tego wewnętrznie zaprogramowane. Zaprowadzi cię do pozostałej części, ulokowanej w pobliżu
magicznego konia, który będzie miał przy siodle juki, a w jednym z nich znajdziesz złoty
lichtarz. Czy jasne jak dotąd?
- Całkowicie - potwierdził sir Oliver. - Znaleźć świecznik.
- Potem musisz udać się do Wenecji - jeżeli nie byłbyś tam właśnie. Wkrótce po twoim
przybyciu, a może i wcześniej, przekonasz się, że twoje życzenia się spełniły. Kiedy wszyscy
skończą swą grę, odbędzie się, z odpowiednią pompą, finałowa ceremonia. Potem będziesz
wolny, by cieszyć się blaskami swej fortuny.
- Brzmi całkiem dobrze - zgodził się Oliver. - A w czym tkwi podstęp?
- Podstęp? Nie ma żadnego podstępu.
- Zwykle jakiś kryje się w sprawach podobnego autoramentu - powiedział sir Oliver
uparcie.
- Skąd, do diaska, możesz wiedzieć, co jest zwyczajne, a co nie, w magicznych
historiach? Słuchaj - chcesz tego, czy nie?
- Och, zrobię to, zrobię - stwierdził Oliver. - Staram się tylko być ostrożny w stosunku do
sprawy, w którą się wpakowałem. Ale wydaje mi się, sir, jeśli wybaczysz mi to co mówię, że jest
z tym wszystkim zbyt wiele zamieszania. Dlaczego nie mogę iść prosto po magiczny świecznik?
- Ponieważ jest kilka rzeczy, które musisz zrobić zanim zaklęcie osiągnie gotowość do
działania, abyś mógł szczycić się twoim wspaniałym zwycięstwem.
- Te rzeczy, jak sądzę, nie będą zbyt trudne? – zaniepokoił się Oliver.
- Słuchaj no - głos Azziego stwardniał. - Lepiej będzie, jeżeli przygotujesz się do
zrobienia wszystkiego, co będzie trzeba. , Jeśli masz jakiekolwiek wątpliwości, oddaj mi klucz.
Jak nawalisz, spotkają cię srogie przykrości.
- Och, nie obawiaj się - powiedział Oliver, podnosząc zaklęcie, jakby chciał upewnić sam
siebie, że słusznie postąpił.
- Jak powiedziałem, dostaniesz dalsze instrukcje. - Możesz mi coś podpowiedzieć?
- Będziesz musiał podjąć pewne decyzje.
- Decyzje? O mój Boże - rzekł Oliver. - Nie jestem całkiem pewny, czy mi się to podoba.
Zresztą, nieważne. Muszę po prostu przyjąć wszystko, co się zdarzy, a reszta zostanie zrobiona
za mnie, czy tak?
- To ci właśnie mówiłem - potwierdził Azzie. - Zło nie oczekuje od człowieka nic więcej
prócz tego, by wykonał swój obowiązek najlepiej jak potrafi.
- To dobrze - rzekł sir Oliver. - Mogę teraz odejść?
- Dobranoc - pożegnał go Azzie.
CZĘŚĆ SZÓSTA
ROZDZIAŁ l
Po swym uwolnieniu z puszki Pandory, Ylith udała się do archanioła Michała, by zdać
mu relację z wydarzeń. Znalazła go w starym budynku wszystkich świętych w Zachodnich
Niebiosach, gdzie biedził się nad wielkim stosem zapisanych pergaminów. Było późno i inne
anioły oraz archanioły dawno już wyszły, jednak w biurze Michała nadal jasno płonęły świece,
gdyż archanioł czytał rozmaite sprawozdania dotyczące mnogości jego działań we
wszechświecie. To, co mówiły niektóre z nich, wielce go niepokoiło. Kiedy Ylith weszła,
podniósł wzrok znad dokumentów.
- Witaj, moja droga. Stało się coś? Wyglądasz na nieco wzburzoną.
- Prawdę mówiąc, sir, miałam pewną przygodę.
- Istotnie? Opowiedz mi o niej.
- To nic wielkiego, doprawdy. Jakiś głupi człowiek zaczarował mnie, Hermes zamknął w
puszce Pandory i w końcu uwolniłam się dzięki pomocy Zeusa.
- Samego Zeusa? Czy ten staruch nadal się tu pęta? Sądziłem, że znajduje się w
Poświacie.
- Jest tam, ale dzięki projekcji samego siebie znalazł się w magicznej szkatułce wraz ze
mną.
- Och, tak. Zapomniałem, że ci starzy bogowie znają podobne sztuczki. Co się jednak
stało z tymi małymi aniołami, które wzięłaś na Ziemię, by zwiedzić święte miejsca? Czy ktoś
został z nimi?
- Jak tylko odzyskałam swobodę ruchów, zaprowadziłam dzieci do Błogosławionej
Panienki i przybyłam tutaj, by złożyć ci raport.
- Błogosławiona Panienka nie miała nic przeciwko niańczeniu dzieci?
- Była zadowolona, że mogła wyjść na chwilę ze złotej klatki Niebios i zrobić coś
pożytecznego. Czyż to nie głupie, sir, w jaki sposób modlitwy zamrażają nas w posągi, z których
nie możemy się wydostać?
Michał skinął głową i powiedział:
- Mam dla ciebie ważne zadanie do wykonania na Ziemi.
- To fajnie - odparła Ylith. - Lubię spacerować po cmentarzach.
- Tym razem to coś więcej, niż tylko zwiedzanie zabytków - rzekł Michał. - Ono dotyczy
Azziego.
- Ha! - wykrzyknęła Ylith.
- Zdaje się, iż twój demoniczny przyjaciel znowu coś kombinuje. Coś bardzo
podejrzanego.
- To dziwne - powiedziała Ylith. - Całkiem niedawno widziałam go w Yorku i nie
zajmowało go nic więcej poza oglądaniem moralizatorskiej sztuki.
- Wydaje się, że ta farsa podsunęła mu pewien pomysł - rzekł Michał. - Mamy pewne
wskazówki, by sądzić, że zamierza coś więcej. Moi obserwatorzy donieśli mi, że włączył w to
Pietra Aretina, to sprośne nasienie Szatana. Dodając do tego znaną już nam skłonność Azziego
do niespodzianek, jestem pewien, że zamierza jakąś psotę.
Ylith skinęła głową.
- Ale dlaczego zajmujesz się zwykłą sztuką sceniczną?
- Podejrzewam, że jest to coś więcej niż „zwykła” farsa - odparł Michał. - Sądząc z jego
wcześniejszych dokonań, w szczególności ze spraw Księcia Czarusia i Johanna Fausta, to nowe
przedsięwzięcie, czymkolwiek ono jest, może doprowadzić siły Światłości i Ciemności do
otwartego konfliktu, co wszystkich nas postawi w sytuacji bez wyjścia. I to dokładnie w chwili,
kiedy się nam zdawało, że w kosmosie panuje pokój! Zrozum, to tylko pogłoski, musimy jednak
dać im pewną wiarę i zmobilizować naszych agentów, których mamy w samym środku Sił Zła,
do obserwowania wroga. Ylith, potrzebuję cię, żebyś się trochę rozejrzała wokół.
- Przez „rozglądanie się” rozumiesz, jak sądzę, szpiegowanie - stwierdziła Ylith. - A kogo
masz na myśli, mówiąc „nam”?
- Mnie i Boga - odparł Michał. - Proszę cię o to w Jego imieniu, rzecz jasna.
- Jak zwykle - powiedziała Ylith; jej twarz wyrażała rozdrażnienie. - Dlaczego On nigdy
nie powie mi tego osobiście?
- Wielu z nas zastanawia się, czemu nie słyszymy Bóstwa bezpośrednio - przyznał
Michał. - Ze mną także nie rozmawia wprost. Jest w tym pewne misterium i kwestionowanie go
nie jest naszym zadaniem.
- A dlaczego nie? - zapytała Ylith.
- Pewne sprawy musisz przyjąć na wiarę. To, co powinniśmy uczynić, to odkryć
knowania Azziego. Idź i przyjrzyj się jego pielgrzymce. Wymyśl jakieś wytłumaczenie, dlaczego
się tam znalazłaś; zobacz, co on tam naprawdę robi. Jeśli się nie mylę, nasz dumny młody demon
nie będzie w stanie ukryć przed tobą swych zamiarów, gdyż jego projekt, cokolwiek to jest,
powinien znajdować się w pełnym toku.
- Dobrze. Skoro tak, natychmiast tam ruszam.
- Zrób tak. I kieruj się własnym osądem. Jeżeli okaże się, że Azzie Elbub realizuje tajny
plan akcji wywrotowej przeciwko rodzajowi ludzkiemu, mając na celu gloryfikację Zła, nie
będzie żadnego nieszczęścia, jeśli - gdy nadarzy się po temu okazja - włożysz kij w szprychy
jego maszynerii, by tak powiedzieć.
- Myślę dokładnie tak samo - potwierdziła Ylith.
ROZDZIAŁ 2
Puss i Quentin leżeli na składanych łóżeczkach w izdebce obok kuchni, obserwując
wędrujące po suficie cienie. - Sądzisz, że Antonio naprawdę jest demonem? - zapytał Quentin,
który jako bardzo młody chłopak nie był jeszcze zupełnie pewny co jest, a co nie jest
rzeczywiste.
- Myślę, że tak - odparła Puss.
Puss bardzo długo i usilnie myślała nad tym, czego pragnie najbardziej w świecie.
Pierwsze, co jej przyszło na myśl, to blond włosy - takie, jakie miał jej brat. Jedwabiste, kręcone i
długie, o lnianym odcieniu, a nie mosiądzowozłotym, jaki podoba się niektórym dziewczętom.
Ale czy naprawdę była to rzecz, której pragnęła ponad wszystko inne? Puss czuła się nieco
zawstydzona tak skromnym marzeniem, a więc - choć nie leżało to w jej zwyczaju - słuchała
uważnie wynurzeń Quentina o tym, o co poprosiłby demona, gdyby już przyszło co do czego.
- Własny koń dla mnie, to po pierwsze - rzekł chłopiec , zdecydowanie. - I miecz. To
śmieszne, co mówi pan ojciec, że zbyt drogie jest wykucie dla mnie miecza, skoro wyrosnę z
niego za rok czy dwa. Chodzi mi o to, że jaki w takim razie jest sens w byciu bogatym, skoro i
tak nie kupuje się rzeczy, z których się wyrasta?
- Bardzo rozsądnie - pochwaliła Puss. - Zatem, miecz. Co jeszcze chcesz?
- Nie pragnę własnego królestwa - powiedział Quentin w zamyśleniu. - Musiałbym
siedzieć na miejscu i zajmować się nim. Moim zdaniem król Artur, mimo że władał Camelotem,
nie był specjalnie szczęśliwy. Jak sądzisz?
- Wątpię, by był - odrzekła Puss.
- Chciałbym wyruszyć na poszukiwanie wielu przygód - ciągnął Quentin.
- Jak Lancelot? On także wcale nie był szczęśliwy.
- Nie, ale to dlatego, że był głupi, zakochując się w królowej, kiedy obok było tyle innych
kobiet do wyboru. Dlaczego nie wybrał żadnej z nich? Wolałbym raczej żyć na podobieństwo
Gawaina, podróżować, mieć wiele dziewcząt, wpadać w tarapaty, zdobywać skarby, a potem
znowu je tracić. Tym sposobem miał przyjemność zdobywania bogactwa i nie musiał później
troszczyć się o nie.
- To tak, jakby otrzymać wszystkie zabawki, jakich się pragnie, bez potrzeby sprzątania
ich potem? - zapytała Puss.
- No właśnie - potwierdził Quentin.
- Bardzo trafnie - zgodziła się Puss. - Co jeszcze byś chciał?
- Zaczarowane zwierzę do zabawy - odparł Quentin bez wahania. - Najchętniej lwa, który
słuchałby tylko mnie i zabijał ludzi, których bym nie lubił.
- No cóż, to trochę zbyt błahy powód, nie uważasz? - zapytała Puss.
- Miałem na myśli to, że ludzi, którzy mi się nie podobają, zabijałby tylko wtedy, gdybym
mu na to pozwolił. Ale, oczywiście, nie pozwalałbym. Gdyby stali się zbyt kłopotliwi, sam bym
ich zabijał w długich pojedynkach, w których odnosiłbym poważne rany. A pani matka by mi je
opatrywała.
- Ran bohaterów nie obwiązują matki - zauważyła Puss.
- Mogłyby, skoro to jest moja przygoda - stwierdził Quentin. - Ja ustalam reguły.
- Jaka szkoda, że jesteś zbyt młody, by wchodzić w układy z demonami.
- Nic o tym nie wiem - powiedział chłopiec. Usiadł wyprostowany na łóżku i spojrzał
bardzo poważnie. - Jestem prawie zdecydowany natychmiast iść do niego.
- Quentin! Nie mógłbyś tego zrobić! - zawołała Puss myśląc, że jeżeli Quentin uprze się
przy tym, jej obowiązkiem, jako starszej siostry, będzie towarzyszenie mu i być może wyrażenie
także własnego życzenia tylko po to, by być razem z bratem.
Quentin wstał z łóżka i zaczął się ubierać. Jego wąskie wargi drżały, gdy rozważał własną
śmiałość, ale wydawał się zdecydowany. W tym momencie w rogu pokoju nastąpił rozbłysk
światła. Dzieci wskoczyły z powrotem do łóżek. Pojawił się spory kłąb dymu, a kiedy się
rozwiał, ukazała się śliczna, ciemnowłosa, młoda kobieta.
- Jak to zrobiłaś? - zapytał Quentin. - Nie pamiętam, żebyś uczestniczyła w naszej
pielgrzymce.
- Przyszłam zaoferować pielgrzymom jajka na sprzedaż - odparła kobieta. - Mieszkam na
pobliskiej farmie i właśnie przybyłam do gospody. Nazywam się Ylith.
Dzieci przedstawiły się grzecznie. Były szczególnie ożywione chęcią przekazania tego, co
sir Antonio opowiedział tego wieczoru na temat spełnienia życzeń siedmiu szczęśliwców. Z
opisu, Ylith poznała w Antoniu Azziego.
- Ja także chcę wyrazić swoje życzenie - stwierdził Quentin.
- Ani się waż! - rzekła Ylith twardo.
Wyglądało na to, że Quentinowi wyraźnie ulżyło, ale momentalnie zapytał:
- Dlaczego nie mogę?
- Ponieważ nie jest przyjęte, by dobrze wychowane dzieci prosiły diabła z piekła rodem o
spełnienie życzeń.
- Ale inni proszą - zauważyła Puss. - Będą mieli wspaniałą zabawę.
- Sądzę, iż zrozumiesz, że to nie jest tak do końca prawdziwe - rzekła Ylith. - Niektórzy z
nich przekonają się, że są dużo bardziej zamieszani, niżby chcieli, w pewne sprawy, o które się
targowali.
- Skąd ty to możesz wiedzieć? - zapytała Puss.
- Po prostu wiem - odparła Ylith. - A teraz, dzieci, może postaracie się usnąć? Opowiem
wam bajkę, jeżeli się na to zgodzicie.
ROZDZIAŁ 3
Ylith opowiedziała im historyjkę o dzieciach i jagniętach swawolących pośród wzgórz jej
rodzinnej Grecji. Już wkrótce Quentin i Puss spali, więc anielica otuliła je i zgasiła świecę, a
potem wymknęła się z pokoju. We wspólnej izbie znalazła kilkoro pielgrzymów, siedzących przy
stole w pobliżu ognia i rozmawiających o przygodach minionego dnia.
- Czy to pewne, że on jest demonem? - zapytała jedna ze służących kudłatego gościa,
który był lokajem sir Olivera.
-A czymże by innym? - odparł tamten.
Nazywał się Morton Kornglow, miał dwadzieścia dwa lata i był smukłym człowiekiem z
aspiracjami mocno przerastającymi jego urodzenie. Ylith usiadła obok kobiety i lokaja.
- Co ten demon proponuje? - zapytała.
- Mój pan - odparł Kornglow - powiedział mi, że musi na jego polecenie odbyć magiczną
podróż, by w nagrodę zostały spełnione jego najskrytsze życzenia. Kiedy wszedłem do jego
pokoju, już go nie zastałem. Zniknął.
- Może spaceruje sobie na zewnątrz? - zasugerowała Ylith.
- Nie widzieliśmy go, by schodził na dół - odparł lokaj - a nie jest do niego podobne
nurkować z okna prosto w jeżyny. Wykonuje zadanie demona, bez dwóch zdań. I powiem ci
szczerze, że wygląda to na zajęcie, które by mi piekielnie odpowiadało.
- Ani się waż! - zawołała służąca, obdarzając go pełnym podziwu spojrzeniem.
- Zastanawiam się nad tym - ciągnął Kornglow. - Równie dobrze mogę grać w sztuce
demona, jak i człowieka; tak długo, aż przed moim imieniem nie znajdzie się „sir”.
Ylith spojrzała na niego.
- W sztuce?
Kornglow skinął głową.
- Tak powiedział sir Oliver. Demon wystawia pewien rodzaj farsy. Wystarczy, byśmy
robili to co zwykle, a zostaniemy za to wspaniale wynagrodzeni. To jest właśnie życie, które chcę
wieść.
Ylith poderwała się na równe nogi.
- Wybaczcie mi. Muszę się z kimś zobaczyć.
Pośpieszyła w stronę drzwi frontowych i wyszła przez nie w ciemność.
- Jak myślisz, dokąd ona poszła? - zapytała służąca.
Kornglow wzruszył ramionami i cmoknął przez zęby.
- Jeżeli ma z kimś spotkanie, to z diabłem albo aniołem. Na zewnątrz nie ma nic prócz
wilków.
- A więc zamierza to zrobić! Wystawić niemoralną sztukę! Zaczekaj, niech no Michał się
o tym dowie - powiedziała Ylith do siebie.
ROZDZIAŁ 4
Wystawia niemoralną sztukę? - zapytał Michał.
- Na to wygląda, sir.
- To bezczelność!
- Tak, sir.
- Wracaj tam i miej baczenie na rozwój wypadków. Jeżeli udałoby ci się znaleźć jakiś
subtelny sposób, by mu przeszkodzić w jego planach, nie byłoby od rzeczy zrobić to. Nic
spektakularnego, sama rozumiesz.
- Rozumiem - potwierdziła Ylith.
-A zatem, już cię tu nie ma - powiedział Michał. - Mogę także posłać na dół Babriela do
pomocy.
- Byłoby miło - rzekła Ylith nieco tęsknie.
Chociaż obecnie nie stanowili z Babrielem pary, nadal przechowywała miłe wspomnienia
z ich związku. Ylith pamiętała bardzo dobrze, jakie miłe było grzeszenie i czasem całe jej ciało
wyrywało się do starych, dobrych czasów. Wróciły także jej wspomnienia romansu z Azziem.
Było to coś, co uważała kiedyś za niezłą zabawę.
Potrząsnęła głową, nie chcąc zbyt wiele myśleć na ten temat. Mogło jej to tylko
przysporzyć kłopotów.
ROZDZIAŁ 5
Po odprawieniu Kornglowa, sir Oliver siedział długą chwilę na brzegu łóżka, rozmyślając
nad śmiałą rzeczą, jaką uczynił. Był, oczywiście, przestraszony; jakiż człowiek nie byłby przejęty
po takiej rozmowie z demonem? A oferta sir Antonia była stanowczo zbyt dobra, by przejść nad
nią do porządku dziennego. Pomimo księżych żalów, że Siły Ciemności zawsze starają się
uwieść rodzaj ludzki, tak naprawdę zdarzało się to nadzwyczaj rzadko. Nie spotkało to nikogo
spośród wielu znajomych sir Olivera, a już z pewnością nigdy dotąd jego samego.
Oliverowi podobał się ten pomysł. Od dzieciństwa płonęła w nim ogromna żądza - dostać
coś wielkiego, cennego i ważnego drogą możliwie najmniejszego wysiłku. Nie są to sprawy, o
których wiele rozmawia się z ludźmi. Oni tego nie rozumieją.
Chociaż było bardzo późno, nie odczuwał senności. Napełnił kieliszek winem i wydobył
kilka sucharów, które potajemnie ściągnął ze stołu podczas obiadu, by mieć na przekąskę w nocy.
Wyjmował właśnie suchar z kieszeni, kiedy jego spojrzenie padło na ścianę po prawej stronie.
Jednym haustem przełknął wino, rozlewając część na kamizelce. Patrzył na drzwi w ścianie.
Zwykłe, pospolite drzwi. Tyle tylko, iż sir Oliver był całkowicie pewien, że wcześniej nie
istniały!
Wstał, podszedł do nich i uważnie się im przyjrzał. Czy mógł je przeoczyć, kiedy
pierwszy raz wszedł do izby? Tkwiła w nich gałka. Dotknął jej. Drzwi były zamknięte.
A zatem - wszystko w porządku. Usiadł z powrotem. A później nawiedziła go inna myśl,
która spowodowała, że wyjął z kieszeni otrzymane od Azziego zaklęcie „Moronia” pod postacią
srebrnego klucza i podszedł ponownie do drzwi. Ostrożnie wsunął klucz do dziurki. Klucz
wśliznął się z odgłosem mlaśnięcia. Naparł nań lekko, obracając go w lewo - tylko po to, by
zobaczyć co się stanie. Klucz obrócił się sam z siebie i zamek odskoczył. Oliver wyciągnął rękę i
przekręcił gałkę. Drzwi stanęły otworem. Wyjął klucz i schował go do kieszeni.
Zerknął za próg. Długi, skąpo oświetlony korytarz po drugiej stronie zdawał się ciągnąć
bez końca, ginąc wreszcie w mroku. Sir Oliver był przekonany, że nie prowadzi on do żadnego
miejsca wewnątrz gospody, ani nawet do rozciągającego się dookoła niej lasu. Prowadził za to
Bóg wie dokąd, a od niego oczekiwano, że pójdzie tam.
Przerażające...
Ale pomyśl o nagrodzie!
Przed oczami rozbłysła mu krótkotrwała wizja. On sam, ubrany w czerwoną zbroję,
dosiadający potężnego rumaka, wjeżdżający na czele gromady bohaterów do miasta i witany
owacyjnie przez wszystkich jego mieszkańców bez wyjątku!
- To naprawdę byłoby coś - powiedział Oliver głośno.
Wszedł do korytarza, nie całkiem gotów do przyjęcia na siebie zobowiązania, ale bardziej
powodowany przez ducha małego chłopca, wkładającego palec do czegoś, co może się okazać
bardzo zimną wodą. Gdy przekroczył próg, drzwi oddzielające korytarz od jego pokoju w
gospodzie zatrzasnęły się z hukiem.
Sir Oliver zakrztusił się z wrażenia, ale nie próbował zawrócić. Jakieś niewyraźne
przeczucie mówiło mu, że coś takiego prawdopodobnie musiało się stać. Jak inaczej miałyby się
zaczynać przygody, jeśliby coś nie dawało ci porządnego kopniaka, po którym nie ma już
odwrotu?
Zaczął iść wzdłuż korytarza, z początku bardzo ostrożnie, a potem coraz odważniej.
ROZDZIAŁ 6
Chociaż było tam wystarczająco dużo światła, by wszystko widzieć, Oliver nie miał
pojęcia, skąd się ono brało. Był to jednostajny, szary blask, coś jak półmrok - smutny i prawie
złowróżbny. Szedł dalej, a wydawało się, że pasaż ciągle się wydłuża. Po obu stronach ze ścian
zwisały cienkie, liściaste gałęzie; dawało to przyjemny, rustykalny efekt.
Nadal szedł. Podłoga pod jego stopami zamieniała się powoli w prawdziwe leśne
poszycie, a jego drogę oświetlała teraz naturalna, dzienna poświata. Nie mógł jednak widzieć
zbyt daleko przed sobą, bo perspektywę zasłaniały konary drzew.
Po chwili leśna gęstwina stała się rzadsza i wydostał się na łąkę. Na drugim jej końcu stał
mały zamek z mostem zwodzonym, położony na niewielkiej wysepce otoczonej fosą. Most był
opuszczony.
Wszedł na teren fortecy i ujrzał przed sobą drzwi, które rozwarły się przed nim szeroko,
kiedy się zbliżył. Za nimi znajdował się ładnie urządzony pokój, z ogniem wesoło buzującym na
kominku. Jakaś dama siedziała na małym taborecie z jednej strony wejścia; wstała teraz i
zwróciła się do niego.
- Witaj, panie rycerzu - powiedziała. - Jestem Alwyn, pisane przez „y”, i witam cię. Mój
mąż jest nieobecny, zabija gdzieś ludzi, ale gościnność mojego domu wymaga, abym zaprosiła
cię na obiad, a potem zaoferowała ci nocleg, a także i śniadanie rano.
- Miło to słyszeć - stwierdził Oliver. - Ale chciałbym wiedzieć, czy przypadkiem nie
przechowujesz dla mnie magicznego konia?
- Magicznego konia? A jakiej maści?
- Widzisz, właśnie o to chodzi, że naprawdę nie wiem. Powiedziano mi, że jest dla mnie
przygotowany zaczarowany rumak, który zaprowadzi mnie do złotego świecznika. Potem... Tak
w istocie, jest dla mnie nieco niejasne, co dokładnie powinno stać się „potem”. Zdaje się, iż mam
zostać dowódcą dużego oddziału zbrojnych mężczyzn. Ty nic pewnie o tym nie wiesz,
nieprawdaż?
- Nie - przyznała Alwyn. - Doprawdy, uczestniczę w tej sprawie w minimalnym stopniu.
Uśmiechnęła się. Jej ciemne włosy były śliczne i rozwichrzone, a piersi wysokie i dobrze
zaokrąglone. Oliver wszedł za nią do wnętrza. Przemierzyli kilka pokoi; wszystkie ozdobione
były czerwienią, czernią oraz srebrem, i udekorowane wszelaką bronią, zbrojami i pociemniałymi
portretami przodków o surowym wyglądzie. W każdym kominku wesoło iskrzył się i żarzył
ogień. W sumie, przeszli przez sześć pomieszczeń. A w siódmym stał stół nakryty białym,
lśniącym obrusem, ze srebrną zastawą.
- O, to cudownie! - wyraził swoje zadowolenie Oliver, zacierając ręce.
Przed nim pyszniły się wspaniałe wiktuały: gęsi pasztet i dżem agrestowy, jajka i
gruboziarnisty chleb oraz wielka rozmaitość napoi. Stół nakryty był na dwie osoby, i Oliver
zaczął się zastanawiać, czy był to jedyny mebel przygotowany dla dwojga?
- Siadaj, panie - zaprosiła go Alwyn. - Czuj się jak u siebie.
Biały kotek przeszedł, podskakując i miaucząc, aż wturlał się do komnaty. Alwyn
zaśmiała się wesoło i schyliła, aby się z nim pobawić. Oliver skorzystał z tej okazji i szybko
wymienił z nią talerze. Oba były prawie identyczne, z tą jedynie różnicą, iż na brzegu jego talerza
leżały dwie rzodkiewki, a na jej - tylko jedna. Szybko umieścił jedną ze swoich rzodkiewek na
talerzu gospodyni, by zamaskować zamianę. Gdy Alwyn się wyprostowała, wyglądało na to, że
niczego nie zauważyła.
Jedli, a Alwyn napełniła dwa kieliszki burgundem z dużej butelki, stojącej na stole
przykrytym adamaszkiem. Oliver ponownie znalazł chwilkę, kiedy uwaga jej skierowana była na
małego foksteriera, który podskakując, wkroczył do pomieszczenia. Uchwyciwszy ten moment,
Oliver zamienił i kieliszki. Alwyn nic nie spostrzegła.
Gratulując sobie przebiegłości, Oliver podjął teraz atak na potrawy - stanowiło to
ulubiony przez niego rodzaj walki. Jadł łapczywie i pił do dna, bo jedzenie było szczytem
smakowitości. Było to fantazyjne pożywienie, magiczne kulinaria - po prostu nic innego w
świecie nie dorównywało temu posiłkowi. Wkrótce poczuł działanie środka nasennego, który
zaatakował jego mózg i wywoływał zawrót głowy oraz ospałość.
- Czy coś nie w porządku, panie rycerzu? - zapytała Alwyn, gdy zapadł się w głąb swego
siedzenia.
- Tylko chwila zmęczenia - odparł Oliver.
- Zamieniłeś talerze - rzekła gospodyni, wpatrując się w brudny odcisk kciuka na swoim
talerzu; dostateczny dowód na to, co Oliver starał się zamaskować.
- Nie zamierzałem nic złego - powiedział Oliver sennie. - To stary zwyczaj mojego
narodu. Czy ty zażywasz ten środek celowo?
- Oczywiście. Bez mego leku nasennego tracę w nocy mnóstwo czasu, nim zasnę -
stwierdziła Alwyn.
- Ogromnie mi przykro, że cię go pozbawiłem - rzekł Oliver zwiotczałymi ustami i
potoczył oczami, które zdawały się wpadać w głąb czaszki, co stanowiło nieomylny znak, że
przechodzi w senną otchłań, czego pragnął raczej uniknąć. - Jak długo to działa?
Jej odpowiedź zagubiła się w przygniatającej go fali snu, która załamała mu się nad
głową. Szamotał się w niej niczym człowiek -porwany przez szalejącą powódź; potem znalazł się
poza nią, i wpadł w głębię czarnego stawu, oblewającego go jak ciepła kąpiel. Wysilał się, by
utrzymać głowę ponad przysyłanymi przez Morfeusza mydlanymi, marmurowymi falami.
Walczył z dziwnymi myślami, z niewytłumaczalnymi wyobrażeniami. A potem, zanim się nawet
spostrzegł, odpłynął w sen.
Kiedy się ocknął, kobiety nie było. Zamku nie było. Znajdował się w zupełnie innym
miejscu.
ROZDZIAŁ 7
Gdy Ylith wróciła do pielgrzymów, znalazła wszystkich w stanie wielkiego pomieszania.
Sir Oliver przepadł nagle podczas nocy, nie zostawiając żadnego śladu, a jego służący, Morton
Kornglow, nie umiał inaczej wytłumaczyć jego zniknięcia, jak poprzez czary.
Ylith rozejrzała się wokół i poszła w końcu do pokoju, który zajmował Oliver. Słaby
zapach kwasu pruskiego był dowodem, że w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin użyto tu
zaklęcia „Moronia”. To było wszystko, czego Ylith potrzebowała. Zaczekała, dopóki nie została
w pokoju Olivera sama, a potem szybko wykonała swoje własne zaklęcie. Użyła składników z
noszonej przez nią zawsze skrzynki czarownicy - której nigdy się nie pozbyła pomimo swego
nawrócenia - i wkrótce, przybrawszy mglistą postać, wyruszyła tropem Olivera, przemieszczając
się przez wielki las, w którym rycerz zniknął.
Natknęła się na jego ślad i doszła po nim aż do zamku Alwyn. Ylith znała ją nieco z
dawnych czasów. Alwyn była inną wiedźmą, starego, niezreformowanego rodzaju, i anielica
sądziła, że tamta wykonywała prawdopodobnie jakąś pracę dla Azziego. Nadszedł czas, by
wywróżyć najbliższą przyszłość. Zebrała wystarczające dane, aby nadać odpowiedni kierunek
wróżebnym instrumentom; teraz wprawiła je w ruch.
Wyniki okazały się takie, jakich się spodziewała. Sir Oliver znajdował się w trakcie
przygody z Alwyn. Azzie obmyślił tę scenę, aby można było przejść przez nią całkiem szybko;
inaczej Oliver miałby przydługą wędrówkę. Potem powinien wyjść z borów i ruszyć do swego
celu, który leżał na południowym zboczu Alp, na terytorium włoskim.
Odpowiedni moment do tego, aby mu przeszkodzić, wypadał gdzieś tam - zanim Oliver
wyjdzie z lasu. Mogła przeciąć mu drogę. Ale co wtedy? Potrzebny był jej taki sposób, aby go
zatrzymać, nie czyniąc mu jednocześnie nic złego.
- Mam! - powiedziała.
Spakowała swój wróżebny ekwipunek i przywołała zaklęciem znajomego efreta. Ten
zjawił się szybko; duży i czarny, ze złym spojrzeniem. Ylith wyjaśniła mu, iż sir Oliver musi być
powstrzymany albo opóźniony w swojej wędrówce.
- Musisz go zatrzymać - powiedziała.
- Będę szczęśliwy, mogąc spełnić twoje życzenie - rzekł, dawniejszymi czasy zły osobnik,
który ostatnio nawrócił się na stronę Dobra. - Czy mam go zabić?
Istoty tego rodzaju nadal miały pewną skłonność do przemocy (co było tolerowane w
Niebie w spokojniejszych czasach, kiedy panował pewien liberalizm; ale to nie był spokojny czas
i nie można się było nadal przejmować uczuciami intelektualistów niebieskich).
- Nie, to by zaszło za daleko - stwierdziła Ylith. - Ale pamiętasz może ten zwój
niewidzialnego ogrodzenia, który kilka lat temu wzięliśmy od czarnoksiężników Baala?
- Tak, pani. Został on uznany za osobliwość i złożony w jednym ze składów.
- Dowiedz się zatem, w którym, i weź spory jego kawał. A oto, co chcę; żebyś z nim
zrobił.
ROZDZIAŁ 8
Oliver usiadł powoli i powiedział do siebie:
- Co to wszystko było, u licha?
I chwycił się za głowę, w której silne pulsowanie zapowiadało migrenę. Stało się coś
bardzo niedobrego. Nie wiedział co, ale czuł, że było to złe. Wstał i rozejrzał się dookoła.
Miejsce było prawie całkowicie pozbawione jakichkolwiek cech, i mimo dużej ilości światła nie
mógł nic zobaczyć. Wszystko, co mógł stwierdzić, sprowadzało się do tego, że ze wszech stron
otaczała go szarość. Rozległo się trzepotanie skrzydeł i na ramieniu usiadła mu mała sowa,
pstrząc na niego niezgłębionym spojrzeniem, idealnie dopasowanym do nieprzenikliwości oraz
tajemniczości otoczenia.
- Mogłabyś mi powiedzieć, gdzie jestem?
Sowa przechyliła na bok głowę.
- Trudno powiedzieć. To nieco śmierdząca sprawa, stary.
- Co przez to rozumiesz?
- Że jest pewne, iż zostałeś otoczony niewidzialnym ogrodzeniem.
Sir Oliver nie wierzył w niewidzialne ogrodzenia. Nie wierzył tak długo, dopóki nie
zaczął iść i nie zderzył się delikatnie z jego przypuszczalną powierzchnią, przez którą nawet
palec sir Olivera nie przechodził. Wydawało się, że nie można okrążyć pułapki. Powiedział to
sowie.
- Oczywiście - potwierdził ptak. - To dlatego, że jest to ślepy tor.
- Ślepy tor? A dokąd on prowadzi?
- Ślepe tory prowadzą wyłącznie po okręgach. Taka jest ich specyfika.
- Ale to jest nie w porządku! Nie mogę teraz kręcić się w kółko! Muszę znaleźć
magicznego konia.
- Nic takiego tutaj nie ma - poinformowała go sowa.
- Tak naprawdę, to szukam złotego świecznika.
- Brzmi nieźle, ale też go nie mam.
- Nawet magiczny pierścień byłby w sam raz.
Sowa wzdrygnęła się w poczuciu winy.
- O, pierścień! Akurat mam go przy sobie.
Ptak pogrzebał w piórach, znalazł pierścień i podał Oliverowi. Rycerz obrócił go w
palcach. Był to ładny pierścień, z dużym szafirem w prostej, złotej oprawie. Zdawało mu się, iż w
głębi klejnotu dostrzega poruszające się cienie.
- Nie powinieneś zbyt długo gapić się na niego - ostrzegła sowa. - On nie jest do
oglądania, ale do uprawiania czarów.
- Jakich czarów? Co powinienem z nim zrobić?
- Nie powiedzieli ci?
- Nie.
- Ach, w takim razie ktoś się tu nie za bardzo spisał. Uważam, że masz pełne prawo, by
się na to poskarżyć.
Rycerz rozejrzał się dookoła, ale nie było nikogo, do kogo można by było wnieść
zażalenie. Była tylko sowa.
- To diabelnie zła wiadomość - powiedział sir Oliver. - Jakim sposobem mam przeżyć
wspaniałe przygody, skoro utknąłem nie wiadomo gdzie?
- Moglibyśmy zagrać w karty - rzekła sowa. - Dla zabicia czasu.
- Nie sądzę - skrzywił się Oliver. - Nie grywam w karty z ptakami.
Sowa wyjęła spod skrzydła małą talię kart i zaczęła ją tasować. Posłała Oliverowi kpiące
spojrzenie.
- No, dalej - ponaglił rycerz. - Rozdawaj.
Wkrótce zatopił się w grze. Zawsze lubił karty. Pomagały spędzać czas.
- Twoja kolej - powiedziała sowa.
ROZDZIAŁ 9
Znalazłszy się z powrotem w gospodzie, Azzie przetarł swą kryształową kulę i zapatrzył
się w nią. Pozostawała mętna, dopóki nie przypomniał sobie, że trzeba powiedzieć: „Pokaż mi,
co porabia Oliver”. Kula rozbłysła, potwierdzając przesłanie, i wewnętrzną mglistość zastąpiła
scena w lesistej okolicy, a przedstawiająca sir Olivera, grającego z puchaczem w karty.
- Nic takiego nie miało się zdarzyć! - powiedział Azzie do siebie. Potrzebny był mu teraz
Aretino do pomocy. - Gdzie mój posłaniec? - zapytał demon.
Drzwi otworzyły się momentalnie, wpuszczając małego wzrostem osobnika.
- Natychmiast zanieś tę wiadomość do Aretina - Azzie nagryzmolił szponem na kawałku
pergaminu dwa słowa: „Przybądź niezwłocznie”.
Złożył go dwukrotnie i wręczył posłańcowi.
- Gdzie go znajdę?
- W Wenecji; bez wątpienia pije za moje pieniądze.
- Czy mógłbym dostać zaklęcie, które by mnie tam zaniosło?
- Powinieneś mieć swoje własne - gderał Azzie. - Ale weź ogólne zaklęcie z tamtego
stołu.
Posłaniec wsadził do kieszeni kilka sztuk wyjętych z czaszy z rżniętego szklą.
- Do Wenecji - powiedział do zaklęcia.
I wyruszył.
W pośpiechu Azzie nie rozpoznał w nim Quentina, który skorzystał z okazji, żeby także
włączyć się do akcji.
ROZDZIAŁ 10
Tymczasem w Wenecji Aretino uznał, że wpłata Azziego bardzo mu się przyda. Poeta
zawsze chciał wydać naprawdę wielkie przyjęcie; takie, które wprawiłoby w osłupienie stare,
kochane miasto, i udowodniłaby jeszcze raz, jak wspaniałym człowiekiem jest Pietro Aretino.
Takie właśnie wymarzone przyjęcie odbywało się już od kilku nocy oraz dni - odkąd tylko Azzie
wyjechał.
Na swoje uroczystości poeta sprowadził niemiecką orkiestrę. Ludzie dużo jedli, dużo pili
i popuszczali pasa. Był to miły i przyjazny czas. Jaka szkoda, że miał być przerwany przez
posłańca!
Goniec okazał się całkiem młody, po prostu dziecko jeszcze - ubrany w koszulę nocną
młody chłopak z głową pełną jasnych loków. Był to Quentin, zadyszany z lekka po powietrznej
podróży, w czasie której zaklęcie, jakie wziął od Azziego, koziołkowało nim ponad Alpami, a
potem w dół, do Wenecji. Gdy sługa wprowadził chłopca do Aretina, Quentin ukłonił mu się
zamaszyście i powiedział:
- Aretino, przynoszę ci wiadomość.
- Jestem pewien, że nie potrzebuję jej właśnie teraz - rzekł poeta. - Tutaj jest bardzo
zabawnie.
- To od Azziego - rzekł Quentin. - Chce, abyś natychmiast przybył.
- Rozumiem, A kim ty jesteś?
- Jestem jednym z pielgrzymów. Kiedy moja siostra Puss, to skrót od imienia Priscilla,
zasnęła, postanowiłem rozejrzeć się trochę. Widzisz, ja tak naprawdę prawie nigdy nie śpię.
Poszedłem więc na pierwsze piętro. Zobaczyłem drzwi i zajrzałem do środka, a potem
zrozumiałem, iż należę do cechu posłańców.
- W jaki jednak sposób potrafisz się przemieszczać? - spytał Aretino. - Jesteś
śmiertelnikiem jak i ja, czyż nie ?
- Oczywiście, ale wziąłem od Azziego garść zaklęć.
- Mam nadzieję, że to prawda - rzekł poeta w zamyśleniu. - Czego Azzie żąda ode mnie?
- Twojego natychmiastowego stawiennictwa.
- Gdzie on jest?
- Zabiorę cię do niego dzięki magii - odparł Quentin.
- Jesteś całkiem pewny, że na tych zaklęciach można polegać?
Quentin nawet nie zaszczycił go odpowiedzią. W krótkim czasie przyzwyczaił się do
czarów i nie mógł się doczekać chwili, kiedy powie Puss, iż podróżowanie za pomocą magii nie
jest wcale wielką sztuką.
ROZDZIAŁ 11
Zanim wszystko się zaczęło, Azzie planował uczcić moment, gdy sir Oliver znajdzie się
wreszcie w drodze przez tajemniczy pasaż, gdyż miało to oznaczać, że jego niemoralne
przedstawienie dobrze się zaczęło. Aretino miał tylko śledzić Olivera w jego wędrówce, a potem
zdawać demonowi z tego relacje. Jednak zaledwie rycerz wyruszył, stało się natychmiast jasne, iż
napotka jakieś trudności.
Azzie nie tracił czasu, by zbadać, co jest nie w porządku. Śledził podróż sir Olivera do
krainy fantazji, wykorzystując wskazówki, za pomocą których Zło potrafi iść za Niewinnością. I
tak Azzie wkroczył w ten dziwny obszar w lesie, w którym krainy rzeczywistości oraz fantazji
były ze sobą przemieszane.
Po długiej wędrówce mrocznymi leśnymi duktami, demon doszedł do polany. Po
przeciwnej jej stronie ujrzał sir Olivera siedzącego na pniu, z sową usadowioną naprzeciw niego.
Grali w karty małą, wąską talią; dokładnie takiej wielkości, aby puchacz mógł ją utrzymać w
swych szponach. Azzie nie wiedział, czy na ten widok ma się śmiać, czy raczej płakać; wszak
przeznaczył sir Olivera do wielkich czynów! Pośpieszył do nich, mówiąc:
- Hej, Oliver! Przestań się wygłupiać i ruszaj w drogę!
Jego słowa nie zostały jednak dosłyszane, a on sam nie był w stanie podejść bliżej, niż na
około dwadzieścia stóp od pielgrzyma. Coś w rodzaju niewidzialnej, gumowej ściany zagradzało
mu drogę. Wyglądało na to, że przegroda ta nie przepuszcza także dźwięków, a może nawet i fal
świetlnych, bo Oliver nie widział go. Azzie ruszył wzdłuż niewidzialnego koła, aż doszedł
dokładnie do tego miejsca, gdzie spojrzenie sir Olivera nieuchronnie musiałoby paść, gdyby
tylko przypadkiem podniósł wzrok. Usadowił się w tym miejscu i czekał. Po chwili głowa
Olivera uniosła się i wyglądało, że patrzy dokładnie w kierunku Azziego; po czym szybko
powrócił do gry w karty.
Demon wiedział, że dzieje się coś tajemniczego i dalece wykraczającego poza zwykłe
fortele, w których to on był mistrzem. Ciekaw był, kto w tym maczał palce. Jego pierwsze
podejrzenie padło na Babriela, ale wydawało się, iż pomysł i wykonanie czegoś podobnego
przekraczało zdolności umysłowe anioła. A zatem, kto to zrobił? Michał? Jakoś nie nosiło to
subtelnego szlifu Michała. To nie było w jego stylu, choć doprowadzony do rozpaczy archanioł
mógł być zdolny do wszystkiego.
Pozostała tylko Ylith, tego nie mógł wykluczyć. Ale co właściwie zrobiła? Chwilę potem
to właśnie ona stała już obok niego.
- Cześć, Azzie - przywitała go. - O ile nie myli mnie mój nos byłej czarownicy, to
myślałeś właśnie o mnie.
Jej uśmiech był prosty i śliczny. I nie zdradzał niczego.
- Co tutaj zmajstrowałaś? - zapytał bez wstępów demon.
- Wymyśliłam małą psotę. Byłam pewna, że się uda - odparła Ylith. - To co widzisz, jest
niewidzialnym ogrodzeniem standardowej miary.
- Bardzo sprytne - przyznał Azzie. - A teraz usuń je.
Ylith podeszła do niewidocznego płotu i pomacała dookoła dłonią.
- Dziwne - powiedziała wreszcie.
- Co takiego? - spytał Azzie.
- Nie mogę znaleźć anomalii, która daje moc temu ogrodzeniu. Powinna być dokładnie
tutaj.
- Tego już za wiele - stwierdził demon. - Idę do Ananke.
ROZDZIAŁ 12
Ananke zaprosiła swoje stare przyjaciółki, trzy Parki, na herbatkę. Lachesis upiekła na tę
okazję ciasto, Kloto obleciała sklepy z pamiątkami w Babilonie, aż znalazła odpowiedni prezent,
a Atropos przyniosła mały tomik poezji.
Ananke nie zjawiała się na ogół w ludzkiej postaci. „Nazywajcie mnie po prostu starą
obrazoburczynią” - zwykła była mówić. - „Nie uważam, żeby coś naprawdę ważnego dało się
zobrazować”. Dziś jednak, aby okazać się towarzyską, a także dlatego, że lubiła Parki, wystąpiła
jako dosyć korpulentna Niemka w średnim wieku, w szytym na miarę kostiumie i z włosami
upiętymi w kok.
Ananke i Parki miały swój piknik na zboczach góry Icon, gdzie macierzanka oraz
rozmaryn nasycały swym zapachem powietrze wyżynnych łąk. Niebo było ciemnoniebieskie, a
gdzieniegdzie przelatywały chmurki, niczym spłoszone szczury-albinosy. Ananke nalewała
właśnie herbatę, kiedy Lachesis zauważyła jakąś plamkę na firmamencie. Plamka przybliżała się.
- Patrzcie! -zawołała. - Ktoś nadlatuje!
- Poleciłam, aby mi nie przeszkadzano - zagderała Konieczność.
Któż to taki ośmielił się jej sprzeciwić? Ananke przywykła do tego, iż ludzie trzęśli się ze
strachu na sam dźwięk jej imienia, i uważała to za naczelną zasadę obowiązującą w świecie; albo
coś równie ważnego. Lubiła myśleć o sobie jako to Tej, Której Musi się Słuchać, chociaż było to
trochę pretensjonalne. W tym czasie z nadlatującej plamki wyłoniła się postać, w której po chwili
można było rozpoznać latającego demona. Po chwili Azzie wylądował z wdziękiem w pobliżu
miejsca, gdzie odbywał się piknik.
- Pozdrowienia! - zakrzyknął, kłaniając się nisko. - Przepraszam, że przeszkadzam. Mam
nadzieję, że cieszycie się dobrym zdrowiem?
- Powiedz mi, o co chodzi - zwróciła się do niego Ananke surowo. - I lepiej, żeby to było
coś ważnego.
- Ależ jest - odparł Azzie. - Postanowiłem oto stworzyć nowy rodzaj przedstawienia na
świecie - niemoralną farsę - która stanowić miała przeciwwagę dla wielu sztuk umoralniających,
jakie moi przeciwnicy rozpowszechnili w świecie, mimo że ich wartość propagandowa jest tyleż
nieskuteczna, co i bezsensowna.
- Przeszkodziłeś mi w pikniku tylko po to, aby przynieść mi wiadomość o twoim
przedstawieniu? Znam cię od dawna, łajdaku, i nie obchodzą mnie twoje gierki. Co ta sztuka ma
wspólnego ze mną?
- Przeciwnicy przeszkadzają mi w pracy - wyjaśnił Azzie - a ty bardziej stoisz po ich
stronie, niż po mojej.
- No cóż, Dobro jest piękne - powiedziała Ananke tłumacząc się.
- Przypuśćmy. Niemniej wolno mi się jemu przeciwstawiać, prawda? Ty zaś jesteś tu od
tego, żebym mógł wykazać swoją słuszność.
- Tak, wszystko to prawda - przyznała Konieczność.
- Powstrzymasz zatem Michała oraz jego anioły, by mi nie utrudniali pracy?
- Sądzę, że tak. Teraz zostaw nas same. Chcemy kontynuować nasz piknik.
I tym Azzie musiał się zadowolić.
CZĘŚĆ SIÓDMA
ROZDZIAŁ l
Michał znajdował się w swoim gabinecie, odpoczywając w platońskiej idei fotela -
archetypie wszystkich foteli i, z definicji, najlepszym ze wszystkich kiedykolwiek
zaprojektowanych. Wszystko, czego mu było teraz brak, to cygaro. Ale palenie było nałogiem,
który dawno porzucił, wiec tak naprawdę nie brakowało mu niczego.
Michał nie czuł się jednak usatysfakcjonowany, gdyż osiągnięcie pełni zadowolenia było
tak samo trudne dla archanioła jak i dla człowieka. I choć cieszyły go te błogie chwile, w głębi
siebie zastanawiał się, jak długo będzie trwać owo rozkoszne leniuchowanie.
Rozległo się pukanie do drzwi.
Michał odniósł przykre wrażenie, że cokolwiek przez nie wejdzie, nie przyniesie mu
niczego miłego. Zastanawiał się czy nie udawać, że go nie ma? Albo odpowiedzieć: „Won!”
Zdecydował jednak przyjąć gościa. Gdy się jest archaniołem, nawet kozioł ma prawo zatrzymać
się przy drzwiach twojego gabinetu.
- Proszę - powiedział.
Drzwi otworzyły się i wszedł posłaniec. Gońcem było małe dziecko ze złotymi lokami,
ubrane w nocną koszulę, z pakunkiem w jednej ręce, a wiązką zaklęć w drugiej. Quentin z
gorliwością spełniał nadal rolę posłańca.
- Mam przesyłkę dla archanioła Michała.
- To ja - przyznał Michał.
- Podpisz tutaj - polecił Quentin.
Michał postawił swoją parafkę na konosamencie ze złotej blachy, który podał mu
Quentin. Chłopiec złożył go i odsunął na bok, po czym wręczył Michałowi ciężki pakunek.
- Ty nie jesteś aniołem? - upewnił się Michał.
- Nie, proszę pana.
- Jesteś chłopczykiem, ludzkim dzieckiem, nieprawdaż?
- Jak najbardziej - przyznał się Quentin.
- Dlaczego zatem pracujesz w nadprzyrodzonej służbie posłańczej?
- Doprawdy, sam nie wiem - wyznał Quentin. - Ale to wspaniała zabawa. Jeszcze coś?
- Sądzę, że nie - odparł Michał.
Quentin uruchomił swoje zaklęcia i ulotnił się.
Michał podrapał się po głowie i zwrócił w stronę otrzymanej paczki, zawiniętej w
zwykły, szary papier pakunkowy. Rozerwał go i wyjął dużą cegłę odlaną z brązu, a obróciwszy ją
ujrzał, że jej powierzchnia jest zapisana. Podniósł prezent do światła, by móc rozpoznać litery;
przeczytał: „Michale, natychmiast przestań się wtrącać do przedstawienia demona Azziego.
Jeżeli chcesz, wymyśl własne, ale nie bądź obłudny i zostaw jego sztukę w spokoju. Z
poważaniem, Ananke”.
Michał odłożył cegłę. Jego dobre samopoczucie zostało zupełnie zrujnowane. Za kogóż
uważała się ta Ananke, żeby wydawać rozkazy archaniołowi? On sam nigdy tak naprawdę nie
pogodził się z myślą, że Konieczność rządzi zarówno Dobrem, jak i Złem. Kto powiedział, że tak
ma być? To był głupi pomysł i tyle. Michał zawsze pragnął, aby Bóg nie odchodził. On był
naprawdę jedynym, który mógł panować nad tym bałaganem. Wycofał się jednak i to właśnie
Ananke przejęła niejako kuratelę nad wszystkim. A teraz próbowała powiedzieć Michałowi, jak
ma on postępować!
- Nie wolno jej ustanawiać praw w ten sposób i działać na moją szkodę - powiedział
Michał. - Być może jest Przeznaczeniem, ale nie Bogiem.
Zdecydował, że lepiej będzie zrobić coś w tej sprawie. Krótki rekonesans ujawnił, że
istniało przynajmniej kilka sposobów utrudnienia zadania Azziemu. Aby pokrzyżować mu szyki
może wystarczyć nawet zwykła zwłoka.
ROZDZIAŁ 2
Spróbuj jeszcze raz - polecił Hefajstos.
- Próbuję - odparł Ganimedes. - Mówię ci, że nie mogę się przedostać;
Wszyscy bogowie stali zgromadzeni przy ściance, po drugiej stronie której znajdowało
się wnętrze puszki Pandory, w izbie Westfalla na Ziemi. Była to droga, jaką obrał Zeus, aby się
uwolnić, a teraz wszyscy bogowie i boginie chcieli pójść jego śladem - ale przegroda nie
przepuszczała ich. Hefajstos, rzemieślnik bogów, próbował różnych sposobów powiększenia
przejścia; jednak nigdy wcześniej nie pracował na przegrodach.
Nagle zastawka wydała słaby, brzęczący dźwięk i wszyscy się cofnęli. Chwilę później w
przejściu ukazał się Zeus i stanął przed nimi w całej swej sile i chwale.
- A więc wraca wielki człowiek - stwierdziła Hera; zawsze miała ostry język.
- Spokój, kobieto - powiedział Zeus.
- Łatwo ci mówić - odparła Hera. - Ty idziesz sobie odstawiać te swoje brudne gierki,
podczas gdy my wszyscy trwamy uwięzieni w tym wstrętnym miejscu. Jakiego autoramentu
bogiem jesteś?
- Najlepszego - stwierdził Zeus skromnie. - Nie próżnowałem, mam pewien plan. Musicie
jednak zrobić wszystko, co wam powiem, bo od tego zależy wasza wolność. A najbardziej od
waszej współpracy, nie zaś od permanentnych kłótni. Chciałbym wam powiedzieć, że wkrótce
przyjdzie tu archanioł Michał.
- Ha! Wróg! - zakrzyknął Febus Apollo.
- Nie - sprostował Zeus. - Potencjalny sprzymierzeniec. Pojawi się, prosząc o coś.
Musimy mówić z nim rozsądnie i zrobić to, czego zażąda.
- A potem?
- Potem, dzieci, będziemy mieli szansę na ponowne przejęcie świata. Ach, oto ten nowy
kamerad - zakończył Zeus, kiedy Michał wreszcie przybył.
Sposób, w jaki wyraził się Zeus, przedstawiając nowego towarzysza, wydał się
archaniołowi bardzo niemiły - jakby był jakimś podrzędnym bóstwem, które wyskoczyło
niedawno nie wiadomo skąd, a nie duchową istotą o władzy równej Zeusowej.
- Uważaj na swoje maniery - obciął Gromowładnego. - Nadal mamy siłę, która zdolna jest
zdmuchnąć do najgłębszego Piekła ciebie i tę twoją pomaga bandę sybarytów.
- Właśnie stamtąd przyszliśmy - rzekł Zeus. - Gdy raz się posmakuje najgorszego, nie ma
to już potem takiej samej siły oddziaływania, jak przedtem. Wracając do tematu, w jakiej to
kwestii pragnąłeś się ze mną zobaczyć?
- Sądzę, że zdajesz sobie sprawę - odparł Michał - że na kosmiczną scenę wkroczyła
nowa siła?
- Nie uszło to mej uwadze - przyznał Gromowładny. - I co z tego?
- Czy wiesz także o tej niemoralnej sztuce, którą próbuje wystawić demon Azzie?
- Słyszałem o niej - potwierdził Zeus. - Wygląda mi to na przebiegły pomysł.
- Jeśli będzie ona miała na ludzkość taki wpływ, jak się tego obawiam, nie przysłuży się
to dobrze ani tobie, ani nam.
- Jak to sobie wyobrażasz? My, greckie bóstwa, nie mamy wiele do czynienia z pojęciami
Dobra i Zła.
- Ten projekt pozostaje poza Dobrem i Złem.
- Więc... Co?
- Jego plan nie tylko jest niemoralny - on wręcz podkopuje przekonanie, że charakter jest
przeznaczeniem.
- Co, co powiadasz? - spytał Zeus.
- Wiedziałem, że to przykuje twoją uwagę - stwierdził Michał. - Ale to jeszcze nie
wszystko. Sztuka Azziego udowodni, iż charakter nie tylko nie jest przeznaczeniem, ale że
bardzo opłaca się prowadzić pozbawione kontroli życie.
- Tego już za wiele - zdenerwował się Zeus. - Jak może my temu zaradzić?
- Musimy zastosować taktykę grania na zwłokę - zauważył archanioł. - Sam osobiście nie
mogę nic zrobić; zostałem już w tej sprawie ostrzeżony przez Ananke. Gdybyś jednak ty, albo
jeszcze lepiej - jedno z twoich dzieci - zechciało wyświadczyć mi drobną przysługę...
Febus wstał i uśmiechnął się.
- Pomogę z wielką chęcią - powiedział. - Powiedz mi tylko, co chcesz, abym uczynił?
- Potrzebni tu będą Cyklopi - rzekł Michał. - Myślę o czymś podobnym do tego, co
Apollo zmontował przeciwko Odyseuszowi, tylko tym razem lepiej. Potem będę miał inną małą
robótkę dla tego spośród was, kto produkuje burze, deszcze i wichury.
Atena pomyślała chwilkę, a potem odezwała się:
- Podzieliliśmy tę funkcję pomiędzy wielu bogów - łącznie z Posejdonem oraz tobą,
3 Heraklit z Efezu (ok. 540-480 pne.) twierdził, iż charakter człowieka jest jego losem.
wielki Zeusie.
- To prawda - przytaknął Gromowładny. - Sprawę pogody przydzielimy komuś. Aresie,
jak by ci się podobał ekologiczny sposób prowadzenia wojny?
- Jeśli tylko rani i zabija ludzi, to nie ma sprawy - przyznał Ares.
- Posłuchaj zatem - rzekł Michał. - Jest kilka rzeczy, które powinieneś wiedzieć o
robieniu pogody.
ROZDZIAŁ 3
Kobiecy głos zawołał:
- Znalazłam to wreszcie!
A potem słychać było odgłos odciąganej zasuwki i moment później dźwięk
przewracającego się płotu.
Oliver wstał, by zbadać granice swego więzienia.
Nie było granic. Zaczął więc iść.
Nie był pewien, dokąd zmierza, ale skoro miał przy sobie zaklęcie „Moronia” to
wyobrażał sobie, że wszystko będzie dobrze. Ciągnęło go ono i holowało, i nie było
najmniejszych wątpliwości, w którą stronę powinien się kierować. Zdawał sobie sprawę z tego,
że w krótkim czasie pokonywał wielkie odległości. Zaklęcie zaczęło spychać go w lewą stronę,
zatem uległ mu.
Wkrótce znalazł się na plaży. Szedł dalej i po chwili ujrzał dużą jaskinię. Było w niej coś
odpychającego, miał więc zamiar ominąć ją z daleka, ale wtedy zobaczył przybity nad wejściem
prymitywny szyld: POSIADACZE PIERŚCIENIA MILE WIDZIANI. Wszedł. Tuż za progiem
siedział sobie na stołku olbrzymi olbrzym.
- Masz pierścień? - zapytał.
- Pewnie, że mam - odparł Oliver, okazując inkryminowany klejnot.
Wielkolud przyjrzał mu się uważnie.
- Dobrze, to o ciebie chodzi.
Wstał i do wejścia jaskini przytoczył głaz.
- Po co to zrobiłeś? - zainteresował się Oliver.
- Rozkazy - wyjaśnił lakonicznie kolos, siadając z powrotem na swoim stołku.
- Co teraz? - spytał sir Oliver.
- Wierz mi, nie chciałbyś tego wiedzieć.
- Ależ chcę. Powiedz mi.
- Zjem cię - stwierdził wielkolud krótko.
- Nie mówisz chyba tego serio?!
- Całkiem poważnie. Czy znałeś kiedykolwiek olbrzyma, który by kłamał?
- Nigdy nie zrobiłem ci nic złego - powiedział Oliver, nie odpowiadając wprost na
pytanie.
- To nie ma nic do rzeczy.
- Więc o co ci chodzi?
- Przykro mi, bracie, ale mam tu przy sobie rozkaz. „Zjedz faceta z pierścieniem” - oto jak
on brzmi.
- Jakiego faceta? Z jakim pierścieniem? - dociekał sir Oliver.
- Tego nie wiem. Mówi się tylko o „człowieku z pierścieniem”.
- Ale to mógłby być ktokolwiek.
- Słuchaj, bracie, może oni nie mieli czasu, żeby wypisać coś więcej.
- A co się stanie, jeżeli zeżresz niewłaściwą osobę?
- No cóż, byłby to niewątpliwie czyjś pech, ale nie stanowiłoby to mojej winy.
- Oczywiście, że nie - potwierdził ugodowo Oliver. - Ale może mieliby ci to za złe.
- Jak to sobie wyobrażasz?
- Przypomnij sobie, czy nie ganią cię i tak, gdy stanie się coś złego, bez względu na to,
czyja to była wina?
- Masz rację - przyznał olbrzym.
Wszedł z powrotem do jaskini, gdzie w głębi stał fotel, łóżko oraz latarnia. Oliver
rozejrzał się za jakąś bronią, ale nic takiego nie dojrzał. Zobaczył natomiast, że do koszuli
olbrzyma przypięty był kawałek papieru.
- Co tam masz przyczepione na barku? - zainteresował się rycerz.
- To instrukcja, którą mi dano.
- Co ona mówi?
- Tyle tylko, że mam tu pozostać, aż zjawi się facet z pierścieniem.
- Nic więcej?
- Nie, o ile wiem.
- Pozwól mi rzucić okiem.
Wielkolud nie uznał tego za dobry pomysł. Chronił swój przepis działania i wcale nie
zamierzał go pokazywać jakiemuś nieznajomemu. A już zwłaszcza nie takiemu, którego miał
zjeść. Oliver rozumiał to wszystko, ale był zdecydowany przyjrzeć się wyrokowi na siebie.
Jedyna rzecz, jaka przyszła mu w związku z tym do głowy, to zaproponować olbrzymowi masaż
pleców.
- Dlaczego miałbym pragnąć masażu? - zdumiał się kolos podejrzliwie.
- Ponieważ dobrze się po nim poczujesz; oto dlaczego.
- I tak czuję się dobrze - zapewnił go olbrzym, chociaż i było widać, że to nieprawda.
- W rzeczy samej - przyznał Oliver. - Widzę, że czujesz się nieźle. Ale co to znaczy
„dobrze”? Dobrze to wcale niedużo. To prawie nic. Czy nie chciałbyś się poczuć bardzo dobrze?
- Nie wiem, czy mi to potrzebne - zawahał się wielkolud.
- Kiedy ostatni raz czułeś się wyśmienicie? Mam na myśli, tak naprawdę wspaniale?
- Sądzę, że było to dosyć dawno temu. Nikogo nie obchodzi to, jak czuje się olbrzym.
Nikt nawet nie pomyśli, że ma on w ogóle jakieś czucie. Nikt nie pyta o jego zdrowie i ogólną
kondycję psychofizyczną. Ludzie uważają, że olbrzymi to głupcy, ale jesteśmy dostatecznie
bystrzy, aby zauważyć, że nikt się o nas nie troszczy.
- Trafnie to ująłeś - przyznał Oliver. - To co z tym masażem pleców?
- Zgoda - odparł olbrzym. - Ale czy muszę zdjąć koszulę?
- Nie, jeśli nie chcesz.
Kolos położył się na długiej płycie skalnej, której używał jako posłania. W ciągu dnia
robił z niej kanapę, z głazami zamiast poduszek.
Oliver zsunął do góry jego koszulę i zaczął rozcierać oraz ugniatać mu plecy - najpierw
łagodnie, ale potem z większą siłą, bo pacjent skarżył się, że nic nie czuje. Rycerz rozciągał,
uderzał i walił, cały czas starając się rzucić okiem na przypiętą na lewymi barku instrukcję,
przymocowaną do koszuli klamrą z brązu.
W końcu udało mu się odczytać napis na etykietce: „Olbrzym ten może zostać zraniony
tylko pod lewą pachą, która nie jest opancerzona, ze względu na potrzebę wentylacji wyżej
wymienionego. Olbrzym powinien uważać, aby nic nie zbliżało się do tego miejsca”. Pod
spodem znajdował się znak fabryczny, lecz uległ rozmazaniu.
Było to już coś, ale nie dosyć, gdyż Oliver nie miał pojęcia, jak się ma dostać pod lewą
pachę olbrzyma. Nawet prawa była niedostępna.
W wejściu do jaskini mignął jakiś cień i Oliver uniósł wzrok. Stał tam wysoki, dobrze
ubrany osobnik, z pozoru wyglądający na Włocha.
- Cześć, jestem Aretino - przedstawił się przybyły. - Przysłał mnie Azzie. Jeśli skończyłeś
swój masaż, to sądzę, że moglibyśmy wrócić do poważnej pracy?
- Kto to? - zapytał sennie kolos.
- Nie bój się - odparł Oliver. - To ktoś do mnie.
- Powiedz mu, żeby sobie poszedł. Po masażu powinienem cię zjeść.
Oliver potoczył oczyma i odrywał rękę z pleców pacjenta tak powoli, że drugą zdążył
wykonać błagalny gest. Teraz dopiero Aretino na dobre zdał sobie sprawę z obecności olbrzyma.
Zachowując stosowną ostrożność na wypadek, gdyby znajdowało się w niej więcej potworów,
wszedł powoli w głąb jaskini.
- Czy on jest opancerzony? - szepnął do Olivera.
- Tak - potwierdził rycerz - ale z wyjątkiem lewej pachy.
- Powinieneś wykorzystać moment, kiedy wyciągnie się na całą długość.
- Z pewnością; Tylko jak tego dokonać?
- Czy rosną tu gdzieś winogrona? - ściszył znowu głos poeta.
- Zapytam - powiedział Oliver, domyślając się natychmiast, w czym rzecz.
- Winogrona? Po co ci winogrona? - zdziwił się olbrzym.
- Ostatni posiłek przed śmiercią. Taki jest zwyczaj.
- Nigdy o nim nie słyszałem. Sądzę jednak, że moglibyśmy ci znaleźć nieco winogron. To
był bardzo dobry masaż.
Wielkolud stanął na nogi.
- Chodź ze mną.
I wyprowadził Olivera na zewnątrz. Tuż obok jaskini rósł bardzo wysoki krzew winorośli.
- Nie mogę ich dosięgnąć - poskarżył się Oliver.
- Podam ci trochę - zaofiarował się olbrzym i podniósł ramię, odsłaniając pachę. W tym
momencie Aretino rzucił Oliverowi swój miecz. Rycerz złapał go. Kolos nadal, co prawda, unosił
swe ramię, ale było ono prawym ramieniem. Oliver zawahał się.
- Wal mimo wszystko! - zachęcił go Aretino.
Oliver zazgrzytał zębami i zanurzył miecz w pachę wielkoluda. Jak się tego obawiał, była
uodporniona, ale niewystarczająco. Miecz wbił się w nią.
- Och! Dlaczego to zrobiłeś?
- Musiałem. Miałeś mnie zabić!
- Mogłem się jeszcze rozmyślić.
A skąd ja to miałem wiedzieć?
Olbrzym upadł na ziemię.
- Mogłem to przewidzieć - zazgrzytał zębami. - Czy słyszał kto kiedykolwiek o
zwycięskich olbrzymach? A propos, ten świecznik, którego szukałeś... Mam go w głębi jaskini.
Po czym wstrząsnęły nim śmiertelne drgawki i zmarł.
- Szybko - ponaglił Aretino. - Weź lichtarz!
Oliver wbiegł z powrotem do jaskini i za jakimś głazem znalazł kandelabr. Miał już teraz
pierścień, klucz i lichtarz. Zrobił dwa kroki w przód i cofnął się zdumiony. Aretino zniknął.
Przed nim stał zupełnie inny człowiek.
ROZDZIAŁ 4
Kim jesteś? - spytał Oliver.
- Pańskim adiutantem - odparł mężczyzna. - Nazywam się Globus. Mam służyć wielkim
tego świata.
Kątem oka Oliver spostrzegł, że jest w zupełnie innym miejscu. Zdaje się, iż ta sztuczka
dokonała się, kiedy wziął świecznik. Plaża zniknęła; stał na sporej łące rozciągającej się opodal
jakiejś wsi. Z jednej strony piętrzyły się góry, z drugiej ciągnęła rozległa równina. W jej środku
połyskiwała rzeka; na brzegu znajdowało, się pełne ludzi oraz namiotów obozowisko.
- Jaki to szwadron? - spytał znowu Oliver.
- Biała Kompania - odrzekł Globus.
Biała Kompania była sławna. Jej pierwszy komendant, sir John Hawkwood, prowadził tę
grupę do wielu wybitnych zwycięstw po całych Włoszech. Liczyła ona około dziesięciu tysięcy
walecznych mężczyzn z każdego zakątka Europy: smagli Łotysze, Polacy z włosami jak u
chochlików, wąsaci Niemcy, Włosi z kolczykami w uszach, Francuzi z wyondulowanymi
fryzurami, Szkoci z krzaczastymi brwiami. To wojsko było najlepsze, najweselsze, najbardziej
żądne krwi, a jednak także najbardziej karne ze wszystkich wojsk w cywilizowanym - i nie tylko
- świecie.
- Gdzie jest Hawkwood? - zapytał Oliver o słynnego dowódcę kompanii.
- Sir John przebywa w Anglii na płatnym urlopie - wyjaśnił Globus. - Nie chciał odejść,
ale mój pan zapłacił mu kwotę nie do odrzucenia.
- Kto jest twoim panem?
- Nie nazwę go wprost - odparł adiutant. - Powiem tylko, że jest to diabelnie fajny facet.
Polecił mi dać tobie to.
Globus wyjął z plecaka długi, cienki przedmiot, po czym wręczył go Oliverowi, który
natychmiast rozpoznał w nim buławę, jaką nosił zwykle marszałek polny.
- To są twoje insygnia dowódcze - wyjaśnił adiutant. - Kiedy pokażesz je swoim ludziom,
pójdą za tobą wszędzie.
- A dokąd powinienem iść?
- W tej chwili znajdujemy się po południowej stronie Alp - Globus wskazał stosowny
kierunek. - Maszerujemy prosto tą drogą, a potem wzdłuż brzegu rzeki do Wenecji.
- Czy wszystko, co mam zrobić, to zaprowadzić tam wojsko?
- Tak jest.
- W takim razie chodźmy się do nich przyłączyć - wykrzyknął Oliver z triumfem.
ROZDZIAŁ 5
Oliver wszedł do, zarezerwowanego dla niego, purpurowego namiotu. Wewnątrz czekał
nie kto inny, jak sam Azzie, siedząc na obozowym stołku i piłując pazury srebrnym pilniczkiem.
- Cześć, szefie! - zawołał rycerz.
- Witaj w swojej kwaterze, Marszałku Polny - odparł Azzie. - Czy wszystko przebiega
zgodnie z twoim życzeniem?
- Jest wspaniale - zapewnił go Oliver. - Dałeś mi cudowną paczkę żołnierzy. Przyjrzałem
się niektórym z nich, kiedy tu szedłem. Istni twardziele. Ktokolwiek chciałby mi stawić czoło,
będzie tego mocno żałował. Nawiasem mówiąc, czy jest ktoś, z kim będę musiał walczyć?
- Oczywiście. W swoim marszu na południe, który chcę żebyś rozpoczął natychmiast po
skończeniu tej odprawy, spotkasz skandynawskich wojowników z Naczelnej Brygady Śmierci.
- Brzmi to przerażająco. Czy aby naprawdę uważasz, że powinienem, rozpoczynając swą
karierę, walczyć z ludźmi, którzy są aż tak groźni?
- Wcale nie są. Nadałem im taką nazwę, bo to dobre dla prasy. W istocie jest to banda
wywłaszczonych chłopów, wieśniaków z tej okolicy, wyrzuconych z ziemi za niepłacenie
podatków, które notabene były ponad ich siły. Są uzbrojeni tylko w siekiery i kosy, nie mają
zbroi, łuków ani strzał, a nawet porządnych lanc. Poza tym, jest ich tylko dwustu przeciwko
twoim dziesięciu tysiącom. Ci ludzie nie tylko są źle przygotowani, ale można ręczyć, że zdradzą
swoich towarzyszy i pierzchną przy pierwszym szczęku oręża.
- To już wygląda dużo lepiej - przyznał Oliver. - A co potem?
- Później wmaszerujesz do Wenecji. Będziemy mieli przy gotowaną prasę.
- Prasę? Naprawdę nie zrobiłem nic takiego, żeby zasłużyć na tortury.
- Nie rozumiesz - rzekł Azzie. - Prasą nazywamy osoby, które innych ludzi informują o
różnych wydarzeniach - malarzy, poetów, pisarzy i tego rodzaju hałastrę.
- Nic o tym nie wiem - powiedział Oliver.
- Lepiej się dowiedz, jeśli chcesz stać się sławny ze swoich zwycięstw. Jakim sposobem
zostaniesz legendarną postacią, jeżeli nie będzie się o tobie pisać?
- Zdawało mi się, że to już się stało.
- Wcale nie. Wynająłem najlepszych poetów oraz pisarzy naszego czasu, z boskim
Aretinem na czele, by głosili twoją chwałę. Tycjan wykona olbrzymi plakat propagandowy
dowolnej victorii, o której przedstawienie go poprosimy. Wynajmę także kompozytora, by
napisał utwór upamiętniający zwycięstwo - jakie by ono było.
Azzie wstał i podszedł do wejścia do namiotu. Duże, czarne chmury wyszły spoza Alp i
spadło kilka pękatych kropli deszczu.
- Wygląda na to, że zanosi się na niepogodę. Niewątpliwie wkrótce to przejdzie i będziesz
mógł zabrać swoich ludzi w drogę do Wenecji. Nie przejmuj się tym, jak masz do nich
przemawiać, ani w jakim języku. Po prostu powiedz Globusowi, a on już dopilnuje, żeby każdy
zrozumiał.
- To dobrze, bo martwiłem się o to - rzekł Oliver, który wcale się nad tym nie
zastanawiał, ale chciał udawać, że myślał.
- Życzę szczęścia - powiedział Azzie. - Sądzę, że niedługo spotkamy się w Wenecji.
CZĘŚĆ ÓSMA
ROZDZIAŁ l
Ciemność panowała nad Europą, a największa w małej oberży, w której Azzie - mimo
krótkich wypadów rekonesansowych i zaopatrzeniowych - nadal pilnie werbował ludzi do
swojego przedstawienia.
- Jakie nowiny, Aretino? - zapytał demon.
- Cóż, panie, miasto huczy od pogłosek, iż dzieje się coś dziwnego i bezprecedensowego.
Nikt nie wie co, ale mówi się, że Wenecjanie nie są wtajemniczani w sekrety istot
nadprzyrodzonych, chociaż z pewnością powinni być, gdyż jesteśmy wyjątkowi wśród narodów
świata. Obywatele w dzień i w nocy spotykają się na placu św. Marka, aby porozmawiać o
ostatnim dziwie dostrzeżonym na niebie. Ale pan nie przysłał po mnie, aby rozmawiać o
plotkach.
- Wezwałem cię tu, Pietro, abyś mógł spotkać się z niektórymi moimi zawodnikami,
dzięki czemu tym lepiej będziesz mógł pomagać im w pracy dla mnie. Szkoda, że rozminąłeś się
z sir Oliverem. Jest bardzo dobrym wzorem rycerza i sądzę, że da nam niejeden powód do dumy.
- Widziałem, go przelotnie, kiedy jechałem konno - rzekł Aretino bez wielkiego
entuzjazmu w głosie. - Dość to niezwykły sposób rozdzielania ról, jeżeli bierze się pierwszego
lepszego, który się sam zgłasza, i - chcąc nie chcąc - korzysta się z niego, Ale, bez wątpienia,
poradzi sobie. Kto jest następny?
- Pożyjemy, zobaczymy - odparł Azzie. - Jeśli się nie mylę, słychać kroki na schodach.
- Rzeczywiście - przyznał poeta - a z ich odgłosu wnoszę, że należą do osoby o
nieszczególnej pozycji społecznej.
Jak ty to potrafisz rozpoznać? Bardzo bym chciał zgłębić, na czym polega twój sekret
percepcji na odległość.
Aretino uśmiechnął się przemądrzale.
- Zauważ, że jego buty skrzypią, słyszymy je przez drzwi i z odległości połowy długości
korytarza. To jest, proszę pana, niewątpliwy odgłos niegarbowanej skóry. Ponieważ ten dźwięk
ma wysoki ton, należy stwierdzić, że są sztywne; zaś jeden ocierający się o drugi to niczym dwa
trące o siebie kawałki metalu. Żaden wykwintny człowiek nie nosiłby obuwia z takiego
materiału, musi więc ono należeć do kogoś biednego.
- Pięć dukatów, jeżeli masz rację - powiedział Azzie; odgłos kroków ucichł przy drzwiach
i rozległo się pukanie. - Proszę wejść - rzekł rudowłosy demon.
Drzwi otworzyły się i do wnętrza wszedł powoli, rozglądający się na boki mężczyzna,
jakby niepewny przyjęcia, jakie go tu spotka. Był wysokim osobnikiem o jasnych włosach,
noszącym wystrzępioną koszulę z samodziału oraz buty z wołowej skóry, które wyglądały, jakby
były przyrośnięte do jego stóp.
- Później ci zapłacę - zwrócił się Azzie do Aretina; do nieznajomego zaś powiedział. - Nie
znam cię. Czy uczestniczysz w naszej pielgrzymce, czy też przypadkiem natknąłeś się na nas w
ciemności?
- W sensie cielesnym stanowię część grupy - odparł nie znajomy - ale pod względem
duchowym nie należę do tego towarzystwa.
- Facet jest wcale bystry - zauważył Azzie. - Jak się nazywasz bracie, i jaka jest twoja
pozycja w świecie?
- Nazywają mnie Morton Kornglow - odparł przybyły - a moim zwykłym zajęciem jest
opiekowanie się końmi, gdyż zawsze byłem zręczny do zgrzebła, ale zmuszono mnie do pracy w
charakterze lokaja u sir Olivera, ponieważ mieszkam w jego rodowej wsi. Tak więc mogę śmiało
mienić się jednym z was, jeśli chodzi o fizyczne ciało, zwykle jednak uważa się, iż towarzystwo
składa się z członków o jednakowej pozycji oraz poglądach, i nie obejmuje błąkających się przy
nich psów ani kotów, oraz sług, którzy nie są niczym więcej od zwierząt, chociaż są może trochę
więcej warci. Muszę pana od razu spytać, czy mój niski stan nie będzie przeszkodą w
uczestniczeniu w tym przedsięwzięciu? Czy pańskie zawody dostępne są tylko dla dobrze
urodzonych, czy też może się na ochotnika zgłosić prosty człowiek z brudem za paznokciami?
- W świecie duchowym rozróżnienia, jakie ludzie czynią między sobą, nie mają
znaczenia. Uważamy was wszystkich za dusze, które przybierają oraz noszą chwilowo ciała, i
wkrótce się ich pozbywają. Ale dosyć o tym. Czy pragnąłbyś być jednym z poszukiwaczy
świeczników, Kornglow?
- W rzeczy samej, chciałbym, panie demonie - odrzekł Morton. - Bo chociaż jestem tylko
prostym człowiekiem, istnieje l coś takiego, czego pożądam. Zadałbym sobie trochę trudu, aby to
zdobyć.
- Jakie jest twoje życzenie? - spytał Azzie.
- Zanim przyłączyłeś się do naszego towarzystwa, zboczyliśmy z drogi, aby zwiedzić
dobra Rodriga Sforzy. Panowie jedli przy wykwintnym stole w jadalni, podczas gdy prości
ludzie, tacy jak ja, siedzieli w kuchni; jednak przez otwarte drzwi widzieliśmy wszystko, co się
działo. I tam ujrzałem Cressildę Sforza, żonę samego lorda Sforzy. Panie, ona jest najpiękniejszą
z kobiet, z włosami o barwie kukurydzianych wąsów, leżącymi gładko na policzku o
adamaszkowym rumieńcu, który zawstydziłby nawet anioły. Jest cieniutka w pasie, a ponad nim
wzdyma się...
- To wystarczy - przerwał Azzie. - Zaoszczędź nam reszty swych grubiańskich
zachwytów i powiedz, czego chcesz od tej damy?
- Oczywiście, żeby wyszła za mnie za mąż - odparł Kornglow.
Aretino wybuchnął głośnym śmiechem i stłumił go kaszlem. Nawet Azzie musiał się
uśmiechnąć, tak źle dobrany był prostacki i obdarty Kornglow do jakiejkolwiek pięknej
szlachcianki.
- Cóż, panie - rzekł demon - nie boisz się mierzyć wysko w swoich zalotach.
- Biedny człowiek może się ubiegać nawet o Helenę Trojańską, jeśli chce - odparł
Kornglow. - W jego wyobraźni może go ona wybrać spośród wszystkich innych mężczyzn i
uważać za najbardziej pożądanego oraz atrakcyjniejszego niż sam Parys. We śnie może się
zdarzyć wszystko, czego sobie życzysz. A czyż nie jest to coś w rodzaju snu, ekscelencjo?
- Tak, sądzę, że jest - zgodził się demon. - A zatem, jeśli mielibyśmy spełnić twoje
pragnienie, musielibyśmy cię uszlachcić, aby nie było przeszkody w ceremonii zaślubin.
- Chciałbym tego - przyznał Morton.
- Musielibyśmy także uzyskać zgodę lady Cressildy - zwrócił uwagę Aretino.
- Zostaw to mnie, kiedy nadejdzie czas - odparł Azzie. - Jest to wyzwanie, ale damy temu
radę.
Poeta zmarszczył się i wysunął kolejną obiekcję.
- Faktem jest, iż ta dama pozostaje już od jakiegoś czasu zamężna, mój panie. Może to
stanowić niejaką przeszkodę.
- Mamy w Rzymie urzędników, którzy zajmą się tego rodzaju drobiazgami - zlekceważył
to Azzie; zwrócił się ponownie do lokaja sir Olivera. - Jest kilka rzeczy, które będziesz musiał
zrobić. Czy jesteś gotów zadać sobie trochę trudu?
- Tak, proszę pana, o ile to nie będzie zbyt męczące. Człowiek nie powinien działać
niezgodnie ze swoim wrodzonym usposobieniem, nawet dla zdobycia najbardziej
ekstrawaganckiej fortuny; zaś moje wrodzone usposobienie to lenistwo. Tak skrajne, że gdyby
świat dowiedział się o nim, nazwano by mnie jego cudem.
- Nie czeka cię nic nadzwyczaj trudnego - przyrzekł demon. - Myślę, że możemy cię
zwolnić od zwykłej walki na miecze, bo nie byłeś w tym ćwiczony.
Azzie włożył rękę do kieszeni kamizelki i wyjął jeden z magicznych kluczy. Wręczył go
Kornglowowi, który przez chwilę obracał go w palcach.
- Pójdziesz stąd - wyjaśnił demon - a ten klucz zaprowadzi cię do drzwi. Przejdziesz przez
nie i znajdziesz konia z magicznym świecznikiem w jukach przy siodle. Kiedy go dosiądziesz,
przeżyjesz swoją przygodę, a na jej końcu spotkasz swą Cressildę o jedwabistych,
kukurydzianych włosach.
- Wspaniale - ucieszył się Morton. - To cudowne, gdy i szczęście przychodzi tak łatwo!
- Tak - przyznał Azzie. - Łatwość zdobywania jest jedną z wielkich rzeczy tego świata.
Morał, który należy głosić ludziom, to fortuna przychodzi bez trudu; po cóż wiec harować na nią
w pocie czoła?
- To wspaniała maksyma - przyznał stajenny. - Podoba mi się ta historia.
I ściskając w ręku klucz, wybiegł z pokoju. Demon uśmiechnął się dobrotliwie.
- Jeszcze jeden szczęśliwy dureń.
- Ktoś następny jest przy drzwiach - zaraportował Aretino.
ROZDZIAŁ 2
Matka Joanna siedziała w swoim pokoju w oberży. Była mocno zaniepokojona
dochodzącymi z zewnątrz, z korytarzy, odgłosami szurania. Mogły one być czymś absolutnie
naturalnym, albo też nadprzyrodzonym, ale przeorysza podejrzewała, że to pielgrzymi, którzy
postanowili skorzystać z oferty sir Antonia, byli w drodze do jego sypialni.
Pomimo świątobliwego stanowiska, Joannie nie były obce ludzkie pragnienia. Istniały
rzeczy, które pragnęła posiadać; a ponieważ była osobą nieumiarkowaną, przeto owe żądze
również paliły się w niej w niepohamowany sposób. Jako świecka matka przełożona, a nie
zakonnica, patrzyła na swoją pracę jak na prowadzenie jakiegoś wielkiego interesu. Jej żeński
klasztor w Gravelines, z siedemdziesięcioma dwiema zakonnicami i mnóstwem służby oraz ludzi
do opieki nad zwierzętami, stanowił przedsiębiorstwo podobne małemu miastu. Joanna
rozkoszowała się tym od samego początku; wydawało się, iż jest do tego stworzona. Nigdy nie
była taka, jak inne dziewczynki, bawiące się lalkami i marzące o zamążpójściu. Już jako dziecko
lubiła wydawać polecenia swoim ptakom oraz spanielom - ty siedź tam, a ty tam - karcąc je za
nieposłuszeństwo odebraniem podwieczorku.
Zwyczaj wydawania rozkazów nie opuścił jej i wtedy, gdy wyrosła na kobietę. Może
sprawy przyjęłyby inny obrót, gdyby była piękna, ale upodobniła się do rodziny ze strony
Mortimerów. Tak jak oni miała dużą białą twarz, krótkie suche włosy bez połysku, krępe ciało
bardziej nadające się do pracy przy łopacie czy pługu, niż do uganiania się w poszukiwaniu
miłości. Pragnęła być bogata, i budzić respekt, a służba w Kościele wydawała się dobrym
sposobem na osiągnięcie tego celu. Jej religijność była często konwencjonalna, a silny zmysł
praktyczny podpowiadał, że tuż obok, za ścianą, mogła znaleźć dużo lepszą sposobność realizacji
pragnień, niż wieczne wyczekiwanie, aż papież będzie skłonny awansować ją na przełożoną
jakiegoś większego klasztoru.
Myślała i myślała. Chodziła tam i z powrotem po swoim pokoiku, biorąc pod rozwagę
drążące ją pragnienia oraz pytając się, które z nich jest najważniejsze? Za każdym razem, kiedy
zza drzwi dolatywał jej uszu jakiś odgłos, wzdrygała się na myśl, iż właśnie w tej chwili inni
korzystali ze wspaniałomyślnej oferty sir Antonia, by spełnić swoje serdeczne życzenia. Wkrótce
zbierze się siedmiu wspaniałych i dla niej zabraknie szansy. W końcu postanowiła działać.
Matka Joanna wyśliznęła się ze swojej izdebki i cicho sunęła ciemnymi korytarzami
oberży. Wchodziła na górę po schodach, cofając się niepewnie za każdym skrzypnięciem stopnia.
Dotarłszy wreszcie do drzwi pokoju sir Antonia, zdobyła się na odwagę, podniosła rękę i
zapukała lekko. Z drugiej strony usłyszała głos Azziego, który powiedział:
- Wejdź, moja droga. Spodziewałem się ciebie.
Miała wiele pytań. Demon uważał, że jest męcząca, ale udało mu się ją uspokoić. Gdy
jednak zaczął wypytywać przybyłą o pragnienia jej serca, stwierdził, że nie bardzo miała ochotę
je wyjawić. Na jej szerokiej, białej twarzy pojawił się wyraz smutnego zażenowania.
- Czego chcę – rzekła - o tym nawet nie lubię mówić. Jest to zbyt haniebne, zbyt
poniżające.
- Ależ powiedz - zachęcał Azzie. - Jeśli nie wyjawisz tego swojemu demonowi, to komu?
Joanna już zebrała się w sobie, ale wskazała jeszcze kciukiem na Aretina.
- A co z nim? Czy on także ma tego słuchać?
- Oczywiście - potwierdził demon. - Jest wynajętym poetą. Jak mógłby opisać nasze
przygody, gdyby nie był przy nich obecny? Doprawdy, zbrodnią byłoby nie uwiecznić tych
wybitnych zdarzeń. Skazałoby to nas na przebycie życia anonimowo, jak to czyni większość
ludzi. Jednakże Aretino unieśmiertelni nas, moja droga; weźmie nasze czyny, choćby nawet
wydawały się mało znaczące, i utka z nich wiekopomny wiersz.
- Dobrze, panie demonie, przekonałeś mnie - rzekła Joanna. - Wyznam ci, że w swoich
marzeniach chciałam zawsze naprawiać krzywdy; ale tak, aby powszechnie było o tym wiadomo,
i żebym zbierała za to w ludowych balladach wszelkiego rodzaju pochwały. Coś jak Robin Hood
w spódnicy - w dodatku z mnóstwem czasu na polowania w przerwach pomiędzy świetnymi
czynami.
- Wymyślę coś - obiecał Azzie. - Weź ten klucz.
Powiedział Joannie, co się ma wydarzyć w związku z pierścieniem, drzwiami oraz
magicznymi świecznikami i końmi, i na koniec wyprawił ją w drogę.
- A teraz, Aretino - rzekł demon - sądzę, że zanim zgłosi się następny kandydat, mamy
chwilę czasu na szklanicę wina. Jak nam idzie do tej pory, twoim zdaniem?
- Szczerze mówiąc, sir, nie mam pojęcia. Zwykle sztuki sceniczne układa się wcześniej i
wszystko jest z góry wiadome. W twojej zaś farsie role są mętne i niepewne. Co ma
reprezentować ten facet, ten Komglow? Czy jest Zbyt Pewną Siebie Zarozumiałością? Ludowym
Humorem? Nieposkromioną Odwagą? A matka Joanna - czy należy ją ganić, czy raczej jej
współczuć? Czy jedno i drugie po trosze?
- Jest to zagmatwane, nieprawdaż? - powiedział Azzie. - Ale bardzo życiowe, z tym się
chyba zgodzisz?
- Och, niewątpliwie. Tylko jak w tym wszystkim mamy znaleźć stosowne nauki moralne?
- Nie martw się, Aretino. Niezależnie od tego, co postaci dramatu będą robić, znajdziemy
sposób, aby przedstawiały dokładnie to, o czym przez cały czas mówiliśmy. Musisz pamiętać, że
ostatnie słowo należy do autora sztuki, i dlatego zawsze może on powiedzieć, iż jego idea została
udowodniona - bez względu na to, czy tak jest istotnie, czy nie. A teraz - dawaj tu tę butelkę.
ROZDZIAŁ 3
Gdy Komglow wrócił do swego kąta w starej stajni, poczuł się bardzo zdziwiony,
ujrzawszy przywiązanego konia tam, gdzie przedtem go nie było. Gdy stajenny zbliżył się do
niego, wysoki, biały ogier zastrzygł uszami. Skąd się wziął ten szlachetny rumak? Po chwili
Morton stwierdził, że nie znajduje się już w stajni, a w zupełnie innym miejscu. Magiczny klucz
przeprowadził go widocznie przez drzwi, o których mówił Azzie - i jego przygoda mogła się już
zacząć.
Musiał się co do tego upewnić. Spostrzegłszy torby zawieszone u siodła, Komglow
otworzył najbliższą z nich i sięgnął do środka. Jego dłoń natrafiła na coś masywnego,
metalowego, cienkiego i długiego. Wyciągnął przedmiot do połowy. Świecznik! O ile się nie
mylił, z prawdziwego złota. Ostrożnie wsunął go z powrotem do torby.
Koń zarżał do niego, jakby zapraszając, aby wsiadł i odjechał wierzchem, ale Komglow
potrząsnął głową, opuścił stajnię i rozejrzał się na zewnątrz. Okazały dwór, stojący w odległości
niniejszej niż dwadzieścia jardów, był niewątpliwie domem lorda Rodriga Sforzy. Tym samym,
w którym Morton Kornglow po raz pierwszy - i jedyny - ujrzał przełomie lady Cressildę.
To jej dom. A ona znajdowała się w środku.
Niewątpliwie, był tam także i lord Sforza. Tak samo jak jego słudzy, straże, oprawcy...
Wtargnięcie do wnętrza nie miało żadnego sensu. Cień wątpliwości ogarnął duszę Kornglowa i
stajenny począł się zastanawiać. Dopiero teraz po raz pierwszy zaczął rozmyślać o swojej
przygodzie i doszedł do wniosku, że była bardziej niż tylko nierozważna. Tego rodzaju czynów
dokonywali zwykle szlachcice. Co prawda, w baśniach prości ludzie także bywali niekiedy
zamieszani w podobne afery, ale czy on nadawał się na bohatera ludowej opowieści? Wątpił w
to. Wiedział, że był obdarzony fantazją; wszak inaczej nie wdałby się w tę przygodę. Czy miał ją
jednak kontynuować? Czy owa dama była tego warta?
- Dlaczego, panie - rozległ się cichy głos obok niego - wpatrujesz się w ten dwór takim
wzrokiem, jakby czekał tam na ciebie ktoś bardzo wyjątkowy?
Morton Kornglow odwrócił się. Obok niego stała drobna dojarka w wydekoltowanym
staniku i obszernej plisowanej spódnicy. Miała zmierzwione, ciemne, kędzierzawe włosy,
zuchwały wyraz twarzy oraz pełną i zgrabną figurę jak na tak małą osóbkę, a także uśmiech,
który był jednocześnie łagodny i lubieżny. Niezwykła kombinacja.
- To jest dom lorda Sforzy, nieprawdaż? - zapytał stajenny.
- Tak - przyznała dzieweczka. - Czy rozmyślałeś może o porwaniu lady Cressildy?
- Skąd ci to przyszło do głowy?
- Bo trafia w samo sedno sprawy - rzekła mała kobietka. - Toczy się pewna gra,
zapoczątkowana przez demona, którego znają moi przyjaciele.
- On powiedział, że Cressilda będzie moja - rzekł Kornglow.
- Łatwo mu obiecywać - zauważyła dojareczka. - Nazywam się Leonora, z pozoru może
wyglądam na prostą mleczarkę, ale naprawdę jestem czymś więcej, zapewniam cię. Znalazłam
się tu, aby ci powiedzieć, iż dama, z którą zamierzasz się związać, jest okropną i nieznośną
złośnicą. Każdy, kto ją zdobędzie, skazuje się na najgłębszą otchłań piekła.
Słysząc to, Kornglow zdziwił się mocno. Patrzył na Leonorę z zainteresowaniem, które
wzrastało z minuty na minutę.
- Pani - rzekł - nie wiem, co zrobić. Może mogłabyś mi coś doradzić?
- Mogłabym - stwierdziła Leonora. - Powróżę ci z ręki, a to powie wszystko. Chodźmy
dokądś, gdzie nam będzie wygodnie.
I zaprowadziła go z powrotem do stajni, w której pachnące siano ułożone było w miękkie,
wygodne stosy. Oczy Leonory były wielkie i dzikie, i miały kolor magii, a jej dotknięcie było
lekkie jak piórko. Biorąc jego dłoń, przyciągnęła go do siebie.
ROZDZIAŁ 4
Wszystkie doniesienia zdawały się wskazywać na to, że projektowane przez Azziego
przedstawienie wzbudzało znaczne zainteresowanie w świecie duchowym, a nawet, iż zakładano
się o jego powodzenie; zdarzały się także różne zadziwiające rzeczy. Jedną z nich było
uwolnienie się starych bogów, Zeusa i całego jego towarzystwa. Poza tym doszły inne liczne
wypadki, wymagające natychmiastowej ingerencji Michała, i mając to na uwadze, zgodził się
przyjąć anioła Babriela.
Spotkanie Babriela z archaniołem odbyło się w sali ministerialnej budynku Urzędu Bramy
Niebieskiej, w śródmieściu centralnego Nieba. Brama Niebieska była wysokim, imponującym
gmachem i anioły bardzo lubiły tam pracować. Oprócz niewymownej radości płynącej z faktu, iż
znajdują się blisko Najwyższego, odczuwały także przyjemność z urzędowania wewnątrz perły
architektury niebieskiej.
Był wczesny wieczór i na miasto Pozytywnych Wibracji, jak nazywano także Centralne
Niebo, padał drobny deszczyk. Babriel śpieszył przez marmurowe korytarze, wykonując małe,
szybujące loty na dwadzieścia, trzydzieści stóp, aby zaoszczędzić czas, chociaż wszędzie
znajdowały się, zakazujące tego procederu znaki: „Latanie w korytarzach zabronione”.
Dotarł wreszcie do apartamentów biurowych Michała, mieszczących się w prawym
skrzydle budynku, zapukał i wszedł.
Michał siedział przy biurku, a rozmaite prace z interesującego go zakresu otwarte miał na
stole obok. Z jednej strony cicho mruczał komputer. Oświetlenie było łagodne i złociste.
- Rychło w czas - powiedział Michał z lekką nutą rozgoryczenia w głosie. - Muszę znowu
natychmiast cię wysłać.
- Co się dzieje, sir? - spytał Babriel, siadając na jednym z wyściełanych krzeseł naprzeciw
biurka archanioła.
- Sprawa z Azziem i jego sztuką o wiele bardziej poważna, niż przewidywaliśmy.
Wygląda na to, że nasz demon uzyskał dyspensę od samej Ananke, co daje mu wyraźne prawo
dokonywania cudów dla osiągnięcia swego celu. Ponadto, Konieczność postanowiła, że nam,
należącym do Światłości, nie należy przyznawać żadnych przywilejów po prostu dlatego, że
jesteśmy po stronie Dobra. Wiem także z wiarygodnego źródła, iż Azzie planuje oderwać
Wenecję od rzeczywistego czasu i stworzyć z niej miasto wydzielone. Czy wiesz, co to znaczy?
- Niezupełnie, sir. Nie, nie wiem.
- Oznacza to, iż ten obrzydliwy demon może, przynajmniej potencjalnie, ku swemu
niewątpliwemu zadowoleniu, napisać na nowo historię!
- Ale, sir, oddzielona Wenecja nie miałaby wpływu na główny nurt ludzkich dziejów!
- To prawda, mogłaby jednak posłużyć jako przykład dla tych niezadowolonych dusz,
które uważają, że historia powinna być inna niż jest - czyli przestać być tworzoną poprzez
ludzkie męczarnie i cierpienia. Jeśli uda się napisać dzieje na nowo, to podminuje to całą
doktrynę przeznaczenia. Przenosi to ludzkość do królestwa, gdzie Przypadek może grać nawet
większą rolę niż obecnie.
- Hm, to istotnie poważne, sir - przyznał Babriel. Michał przytaknął.
- Mógłby zostać zagrożony cały porządek kosmosu. Rzucono wyzwanie naszej, od dawna
ustanowionej, wyższości. Zakwestionowana została sama zasada Dobra.
Babriel gapił się na niego.
- Ma to jednak dla nas choć jedną dobrą stronę - ciągnął Michał.
- Jaką, sir?
- Zwalnia nas z irytujących ograniczeń, jakie nakłada uczciwość. Możemy zdjąć białe
rękawiczki. To już nie jest sprawa pomiędzy dżentelmenami. Możemy odłożyć wreszcie na bok
nasze skrupuły i wziąć się do prawdziwej walki.
- Tak jest, sir! - powiedział Babriel, chociaż wcale mu się nie wydawało, by
dotychczasowym postępowaniem Michała kierowały jakieś wielkie skrupuły.
- Dowiedzieliśmy się - mówił dalej archanioł - że Azzie realizuje teraz część projektu, w
którym wykorzystuje magicznego konia.
- To do niego podobne - Babriel skinął głową.
- Nie ma żadnego powodu, żebyśmy mieli nadal pozwalać sprawom toczyć się tak, jak on
to zaplanował. Udaj się na Ziemię, Babrielu, do domu lorda Rodriga Sforzy, i zrób coś z tym
zaczarowanym rumakiem, który właśnie teraz czeka w stajniach na Kornglowa.
- Słyszeć, znaczy wykonać! - wykrzyknął Babriel i zerwał się na równe nogi.
Leciał przez korytarze, mocno uderzając skrzydłami. Sprawa była poważna.
Już po chwili był z powrotem na Ziemi. Zatrzymawszy się tylko na moment, by
zorientować się w swoim położeniu, poleciał do domu Sforzów i lekko wylądował na dziedzińcu.
Było tuż po świcie i domownicy hrabiego jeszcze spali. Babriel rozejrzał się, a potem poszedł do
stajni. Z jej wnętrza dochodził pełen zestaw, łatwych do odgadnięcia odgłosów, towarzyszących
zwykle uciechom mężczyzny z dziewczyną na sianie, a więc chichoty i ciche szmery. Usłyszał
także rżenie, a potem ujrzał przywiązanego obok białego ogiera z pięknie wykonanymi torbami
przy siodle. Pogłaskał szlachetnego rumaka i odwiązał jego cugle.
- Chodź ze mną, mój ty piękny - powiedział.
ROZDZIAŁ 5
Kornglow leżał na posłaniu ze słomy, uwięziony w plątaninie rąk oraz nóg, z których
tylko połowa należała do niego, W szczelinach na wpół wykończonych ścian stajni świeciło
słońce, a zapach siana, nawozu i koni atakował jego nozdrza. Uwolnił się z objęć kobiety, z którą
z takim zapamiętaniem uprawiał miłość, szybko założył ubranie i wstał.
- Po co ten pośpiech? - zapytała Leonora, budząc się. - Zostań jeszcze.
- Nie mam czasu, nie mam czasu - powtarzał Morton, wciskając koszulę do spodni, a nogi
do butów. - Powinienem wziąć udział w przygodzie.
- Zapomnij o awanturze - rzekła Leonora. - Ty i ja odnaleźliśmy się. Po co chcieć czegoś
więcej?
- Nie, nie wolno mi zwlekać. Muszę dalej prowadzić tę grę. Gdzie jest mój magiczny
koń?
Kornglow przeszukiwał stajnie, ale wierzchowca nigdzie nie było. Wszystko, co zdołał
znaleźć, to mały, łaciaty osioł, przywiązany do ogrodzenia. Zwierzak zaryczał do niego,
obnażając w otwartym pysku żółte zęby. Morton obejrzał go uważnie.
- Czy to jakieś czary odmieniły tak mojego rumaka? Musiało tak być. Jeśli wyjadę na
nim, z pewnością w odpowiednim czasie zmieni się ponownie.
Odwiązał osła i dosiadł go. Kopnął stworzenie mocno w żebra, zmuszając je do biegu
kłusem na dziedziniec. Wierzchowcowi niej podobał się ten pomysł, ale stajenny popędzał go bez
wytchnienia. Osioł przebył więc truchtem podwórze dla kurcząt, potem przebiegł obok ogrodu
warzywnego i całą drogę do dworskich wierzei.
- Hej, tam! - zawołał Kornglow przy bramie. Z wnętrza odezwał się mocny, męski głos.
- Kto tam?
- Ktoś, kto chciałby się starać o rękę lady Cressildy!
Na te słowa ukazał się duży, łysiejący mężczyzna w koszuli, pantalonach i z czapką
mistrza kucharskiego na głowie. Był nachmurzony i nieprzyjazny.
- Czyś stracił zmysły? Dama jest zamężna! Jej mąż właśnie nadchodzi.
Drzwi otwarły się szerzej i wyszedł z nich szlachcic o surowej twarzy, w pięknym stroju,
wyniosły i z rapierem u boku.
- Jestem Rodrigo Sforza - odezwał się głosem, który brzmiał złowieszczo. - O co chodzi?
Kucharz skłonił się nisko i wyjaśnił:
- Ten prostak twierdzi, że przyszedł po rękę lady Cressildy, pańskiej małżonki.
Sforza spojrzał na Kornglowa stalowym wzrokiem.
- Czy tak, bratku?
W tej chwili Morton Kornglow zorientował się, że coś najwyraźniej nie szło jak należy -
wszak droga dla niego miała być usłana różami. Prawdopodobnie utrata magicznego konia
wpędziła go w tarapaty. Zawrócił więc i spróbował zmusić osła do galopu, ale bydlę najpierw się
zaparło, a potem wierzgnęło gwałtownie, zrzucając stajennego na ziemię.
- Zawołajcie straże! - krzyknął Sforza.
Jego ludzie wypadli z pośpiechem spoza rogu dworu, dopinając kaftany i przypasując
miecze.
- Do lochów z nim! - zawołał Sforza.
I tak Morton Kornglow znalazł się wkrótce w ciemnym dole - za jedynego towarzysza
mając szum w głowie, który pozostał mu po licznych ciosach, jakie zarobił.
ROZDZIAŁ 6
No, Morton - powiedział Azzie - narobiłeś sobie niemało kłopotów.
Stajenny usiadł, mrużąc oczy. Jeszcze chwilę wcześniej był zupełnie sam w lochach
Sforzy, opatrując posiniaczoną głowę i medytując nad swym nieszczęściem. Cela była pusta, ze
spleśniałą słomą rzuconą na podłodze, i Kornglow nie mógł zrobić absolutnie nic, żeby urządzić
się wygodniej. Teraz jednak znajdował się ponownie na zewnątrz. Był już strasznie zmęczony
tymi wszystkimi gwałtownymi zmianami miejsca, a wywołane przez nie dziwne, kołyszące ruchy
sprawiały, iż robiło mu się niedobrze. Przed nim stał Azzie, wspaniały w krwistoczerwonym
płaszczu i miękkich, skórzanych butach.
- Ekscelencjo! - wykrzyknął stajenny. - Tak się cieszę, że pana widzę!
- Doprawdy? Obawiam się, iż muszę powiedzieć, że zawaliłeś swoją przygodę, zanim się
jeszcze w ogóle zaczęła. Jakim sposobem, do licha, zgubiłeś magicznego konia?
Morton posłużył się wytłumaczeniem, jakie w tamtych czasach stosowali wszyscy
mężczyźni.
- Skusiła mnie czarodziejka, bardzo szlachetna. Jestem tylko mężczyzną. Co mogłem
zrobić?
A potem opisał swoją przygodę z piękną Leonorą. Azzie natychmiast domyślił się, kto
maczał w tym palce.
- Czy koń był jeszcze w stajni na początku twojej przygody? - zapytał.
- Rzeczywiście stał tam, ekscelencjo! Gdy jednak popatrzyłem ponownie, zniknął, a na
jego miejscu znalazłem tylko osła. Mógłbyś mi dać innego rumaka, sir, abym spróbował jeszcze
raz?
- Magicznych koni nie zdobywa się tak łatwo - odparł demon. - Gdybyś wiedział, ile
trudu kosztowało nas znalezienie tamtego, lepiej byś go pilnował.
- Ale z pewnością jest jakiś inny zaczarowany przedmiot, którym moglibyśmy się
posłużyć zamiast wierzchowca? - podsunął Kornglow. - Czy musi to być akurat koń?
- Sądzę, że możemy coś na to poradzić.
- Tym razem zrobię to jak należy, ekscelencjo! Ach, ale jest jeszcze jedna sprawa.
- Co takiego?
- Chciałbym zmienić swoje życzenie.
- O czym ty mówisz? - Demon popatrzył na niego.
- Prosiłem o rękę pięknej Cressildy, ale od tamtego czasu rozmyśliłem się. Ona może
mieć coś przeciwko mnie, ponieważ nie jestem szlachetnie urodzony. Jednak piękna Leonora
odpowiada mi w zupełności. Ją chciałbym otrzymać jako moją nagrodę.
- Nie bądź głupi - rzekł Azzie. - Zapisano już w księgach, że masz dostać Cressildę.
- Ale ona jest zamężna!
- Wiedziałeś o tym i wcześniej. Jaką ci to robi różnicę?
- Bardzo dużą, sir. Musiałbym nadal żyć w tym samym świecie co jej mąż. Nie mógłbyś
spędzać całego czasu na ochranianiu mnie.
- Masz dobry argument - przyznał Azzie. - Dokonałeś jednak już swojego wyboru. Mimo
wszystko musi to być Cressilda.
- W umowie nie było zastrzeżone - upierał się Kornglow - że nie mogę zmienić zdania.
Lekkomyślność to jedna z moich najwybitniejszych cech, milordzie, i nie jest ładnie wymagać
ode mnie, żebym porzucił swoją niestałość.
- Rozważę to - obiecał Azzie. - Wkrótce oznajmię ci swoją decyzję.
Co mówiąc zniknął, a Kornglow ułożył się do drzemki, jako że nie było nic innego do
roboty. Po jakimś czasie został brutalnie zbudzony; to Azzie przybył z nowym białym koniem, o
którym każdy musiałby powiedzieć, iż z pewnością zwierzę było magiczne - taką promieniowało
pięknością.
Spotkanie z Leonorą potwierdziło tylko to, co Azzie podejrzewał cały czas - dziewka nie
była wcale ziemską kobietą, ale raczej dużą elficą ukrywającą się pośród ludzi.
- Elfy są złośliwe - wyjaśniła Azziemu. - A ponieważ jestem wyższa niż większość z nich,
śmieją się ze mnie, uważając za olbrzymkę, i żaden z nich nie ożeni się ze mną. Jako kobieta
natomiast, uważana jestem za małą, zgrabną i bardzo pożądaną. Jeśli poślubię człowieka, jest
rzeczą pewną, iż przeżyję go o wiele lat. Zapewnię mu jednak przyjemny byt, dopóki będzie na
ziemi.
W tym właśnie momencie nadjechał Kornglow na zaczarowanym koniu i elficzka zrobiła
się nagle nieśmiała. Kto by zresztą nie poczuł onieśmielenia, gdyby nagle zadziałały Złe Moce,
by zapewnić mu szczęście?
- Milordzie - rzekła Leonora do Azziego. - Wiem, iż nasze szczęście nie stanowiło
pańskiego celu, ani nie było nawet przedmiotem jego zainteresowania, ale z całego serca dziękuję
za nie. Czego wymagasz od mojego mężczyzny?
- Tylko tego, by zabrał cię ze sobą i pośpiesznie wyruszył do Wenecji - odparł demon.
-Mam dla was dużo roboty, kiedy znajdziecie się już na miejscu. Nie wiem natomiast, czy będę
miał czas zaplanować dla was jakąś przygodę podczas waszej podróży.
- Pojedziemy zaraz, jak sobie tego życzysz - zgodziła się Leonora. - Przypilnuję Mortona,
aby zajął się tą sprawą.
I tak kochankowie odjechali do Wenecji na zaczarowanym koniu. Spoglądając na nich,
Azzie potrząsnął głową; sprawy wcale nie rozwijały się tak, jak to sobie zaplanował. Żaden aktor
nie robił tego, co powinien. Przypuszczał, iż wynikało to z tego prostego faktu, że nie napisano
im ról.
ROZDZIAŁ 7
Z ręczną robótką na podołku lady Cressilda siedziała na rzeźbionym krześle z drewna
palisandrowego, ustawionym w głębokim wykuszu jej, mieszczącego się na piętrze, pokoju.
Haftowała scenę sądu Parysa w seledynowym oraz różowym kolorze, ale jej myśli błąkały się
zgoła gdzie indziej. Odłożyła robótkę, westchnęła i wyjrzała przez otwarte okno. Jej żółto
jedwabiste, zaczesane do tyłu włosy okalały twarz niczym skrzydło gołębicy. Na drobnej buzi
rysowało się zamyślenie.
Był dopiero wczesny ranek, ale czuło się już, że będzie to kolejny upalny dzień. Na dole,
na podwórzu, kilka kurcząt dziobało kłos zboża; Cressilda słyszała także dochodzący z szopy, z
lewej strony gospodarstwa, śpiew. Kobiety robiły tam comiesięczne pranie. Jej uszu doszło
dalekie rżenie konia i pomyślała, że nieco później mogłaby pojechać na polowanie; wszelako
zastanawiała się nad tym bez specjalnego entuzjazmu, bowiem grubszą zwierzynę - dziki i jelenie
- wytrzebiły już dawno pokolenia Sforzów, którzy posiadali te dobra od niepamiętnych czasów.
Ona sama była wytrawną łowczynią; dworscy poeci nazywali ją prawdziwą Dianą. Nie
obchodziła jej jednak ani ich głupia gadanina, ani wymuszone żarty Rodriga, z którym spotykali
się od czasu do czasu przy stole podczas śniadania.
Coś białego poruszyło się na dole na dziedzińcu, i Cressilda spojrzała uważniej, by
przekonać się, że to mlecznej barwy wierzchowiec stąpał powoli po twardo ubitej ziemi. Koń
kroczył ostrożnie, z dumnie podniesioną głową i rozdętymi chrapami. Przez krótką chwilę damie
wydawało się, jakby przy jego łbie poruszał się migotliwy zarys skrzydlatego mężczyzny,
prowadzącego rumaka. Patrzyła na to z zakłopotaniem. Nie mogła sobie przypomnieć, by taki
koń znajdował się w stajniach Sforzy, a znała każdego z nich - od nowo narodzonych źrebiąt po
stare kawaleryjskie ogiery wypuszczone na letnie pastwisko. Znała także większość co lepszych
wierzchowców w okolicy, ale ten nie był żadnym z nich.
Nie było także widać ani śladu jeźdźca. Skąd mogło przywędrować to szlachetne zwierzę,
o lśniącej, białej grzywie i niesamowitych oczach? Ten koń najwyraźniej był zaczarowany...
Pobiegła do schodów i zeszła nimi szybko na dół, przemknęła przez duże, zakurzone
salony, i dalej, na dziedziniec. Biały rumak podszedł do drzwi. Wyglądał tak, jakby ją poznawał i
kiwnął nawet zachęcająco swą szlachetną głową, kiedy się do niego zbliżyła. Cressilda
pogłaskała aksamitne nozdrza zwierzęcia. Ogier zarżał i ponownie skinął łbem.
- Co mi chcesz powiedzieć? - spytała Cressilda.
Mając nadzieję, iż znajdzie jakąś informację o właścicielu wierzchowca, otworzyła
najbliższą torbę wiszącą przy siodle. Wewnątrz znajdował się wysoki świecznik, który, jeśli
wierzyć pozorom, wykonany był z najczystszego, czerwonego złota. W otworze na świecę
znajdował się zwinięty w rulonik kawałek pergaminu. Rozprostowała go i przeczytała: „Chodź za
mną i wypowiedz dowolne życzenie. Ono się spełni”.
Jej życzenie! Od lat nawet nie pomyślała o tym. Czy ten szlachetny rumak mógł spełniać
marzenia? Czy przysłało go samo Niebo? A może był darem Piekieł?
Prawdę mówiąc, było jej to obojętne. Wskoczyła na siodło, Ogier drgnął, zastrzygł
uszami, a potem uspokoił się pod jej dotknięciem.
- Zabierz mnie do tego, kto cię posłał! Zawieź mnie do samego sedna zdarzeń, bez
względu na to, dokąd mnie to zaprowadzi! - powiedziała Cressilda.
Mlecznobiały ogier ruszył zgrabnym truchtem.
ROZDZIAŁ 8
Kawaleryjski koń? Mówicie, że moja żona odjechała wierzchem na kawaleryjskim
ogierze?
Mówiono, że lord Sforza był nieco ociężały umysłowo - ale znał się na koniach i na
odjeżdżających na nich ludziach; a już szczególnie rozumiał swoją żonę. Nadworny czarodziej
opowie dział mu to wszystko jeszcze raz.
- Tak, milordzie. To był koń, jakiego nikt wcześniej nie widział w tych stronach. Zupełnie
biały, szlachetny z wyglądu, ognisty z usposobienia. Lady Cressilda zobaczyła go i bez chwili
wahania wskoczyła na siodło. Nie wiemy, dokąd pojechała.
- Czy sam widziałeś to wszystko?
- Na własne oczy, milordzie.
- Czy sądzisz, że był to magiczny wierzchowiec?
- Nie wiem - wyznał czarnoksiężnik. - Ale mogę sprawdzić.
Rozmowa odbywała się w jego pracowni alchemicznej, mie zczącej się w wysokiej
wieży. Nie tracąc czasu, czarodziej pod sycił ogień pod alembikiem. Gdy płomień rozpalił się na
dobre, wsypał doń rozmaite proszki, po czym rozbłysnął najpierw zielenią, a potem purpurą.
Kiedy rozmaitego koloru dymy unosiły się w górę, mag obserwował je uważnie. Potem zwrócił
się do Sforzy.
- Moje demony sygnalizują mi, że był to istotnie koń maści magicznej. Prawdopodobnie
widzieliśmy naszą lady Cressildę ostatni raz, kobiety bowiem odjeżdżające na zaczarowanych
rumakach rzadko kiedy wracają; a jeśli nawet, to mówiąc szczerze, sir, nie ma z nimi życia.
- Przekleństwo - powiedział Sforza.
- Może pan wnieść skargę poprzez moje demony. Może jeszcze istnieć szansa na jej
odzyskanie.
- Nie pragnę jej powrotu - odparł milord. - Jestem bardzo szczęśliwy, że pozbyłem się
Cressildy. Już mnie ona nie bawi i cieszę się, że odeszła. Złości mnie tylko to, że ma
zaczarowanego konia. Te zwierzęta nie pojawiają się zbyt często, co?
- Bardzo rzadko - przyznał czarnoksiężnik.
- A ona musiała akurat zagarnąć go dla siebie! Może ten rumak przeznaczony był dla
mnie? Jak śmiała wziąć jedynego magicznego wierzchowca, jaki od niepamiętnych czasów
pokazał się w tych stronach?
Mag uspokajał Sforze jak mógł, ale hrabia był niepocieszony. Ciężkim krokiem wyszedł z
wieży i pomaszerował do dworu. Był uczonym, w swoim mniemaniu w każdym razie, i złościło
go, iż tak ciekawe wydarzenie zaczęło się - i skończyło! - zanim miał sposobność być jego
świadkiem. Najbardziej jednak gniewało go to, że czarodziejskie wierzchowce przynoszą ze sobą
zwykle spełnienie marzeń, a i to go ominęło. Miał szansę, która się już nigdy nie powtórzy.
Przekonany o tym, był w największym stopniu zdziwiony, kiedy wyszedłszy godzinę
później powałęsać się po stajniach, ujrzał stojącego tam drugiego konia, którego nigdy przedtem
nie widział.
Był to ogier białej maści. Chociaż niezupełnie tak imponujący, jak się tego spodziewał po
zaczarowanym wierzchowcu, wyglądał jednak dostatecznie magicznie. Bez chwili namysłu,
hrabia wskoczył na siodło.
- Teraz zobaczymy! - zakrzyknął. - Zabierz mnie tam, dokąd zwykle zabierasz ludzi w
takich okolicznościach!
Koń ruszył truchtem, potem kłusem, a jeszcze później pełnym galopem.
„Zaczęło się” - pomyślał Sforza, z wielkim trudem utrzymując się w siodle.
ROZDZIAŁ 9
Był wczesny ranek. Pozostali pielgrzymi znajdowali się w oberży, przygotowując się do
zjedzenia płatków owsianych i pszennego chleba, podczas gdy ich słudzy sposobili konie do
drogi. Azzie oddawał się rozmyślaniom w swojej izbie, a Aretino był wraz z nim. Werbowanie
ochotników nie szło najlepiej.
- Dlaczego inni się ociągają? - zastanawiał się demon głośno.
- Może się boją? - zasugerował Aretino. - Czy naprawdę potrzebujemy całej siódemki?
- Sądzę, że nie. Posłużymy się tymi, których będziemy mieli. Może powinniśmy
zakończyć już poszukiwania?
W tym momencie rozległo się pukanie do drzwi.
- Aha! - powiedział demon.-Wiedziałem, że zdobędziemy dalszych uczestników. Otwórz
drzwi, mój drogi Pietro, a zobaczymy kto do nas przyszedł.
Aretino wstał i ociągając się nieco, przeszedł przez izbę, by otworzyć drzwi. Weszła
przez nie piękna, młoda blondynka z białą cerą i niepokojąco kształtnymi ustami. Miała na sobie
niebieską suknię, a we włosach złote wstążki.
- Pani - powiedział Aretino - czy jest coś, co możemy dla ciebie zrobić?
- Myślę, że tak - odparła kobieta. - Czy to wy przysłaliście mi zaczarowanego konia?
- Sądzę, iż chce pani rozmawiać z obecnym tu moim przyjacielem, sir Antoniem - rzekł
Pietro.
Azzie wskazał jej miejsce, by usiadła, a potem przyznał, że miał do czynienia z
magicznymi rumakami, oraz że każdy z nich przynosił spełnienie życzenia; jedyny zaś warunek
otrzymania owych darów polegał na odegraniu pewnej roli w wystawianej przezeń sztuce. Potem
wyjaśnił, iż jest demonem, ale nie strasznego rodzaju; a nawet wcale miłym, jak mu mówiono.
Ponieważ wyglądało na to, że nie odstraszyło to Cressildy, zapytał ją, w jaki sposób weszła w
posiadanie zaczarowanego zwierzęcia.
- Koń wyszedł z moich stajen na podwórze - rzekła Cressilda. - Dosiadłam go i
popuściłam mu cugli, on zaś przyniósł mnie tutaj.
- Ja jednak nie posyłałem go pani - zauważył Azzie. - Ten rumak przeznaczony był dla
kogoś innego. Czy na pewno, kochanie, nie ukradła go pani?
Oburzona Cressilda wyprostowała się.
- Śmiesz twierdzić, że jestem koniokradem?
- Nie, oczywiście, że nie - wycofał się demon. - Nie wyglądasz na to. Prawda, Pietro, że
nie wygląda? Ta sprawka z koniem to musiał być żarcik naszego przyjaciela, Michała. A więc,
Cressildo, ten wierzchowiec istotnie wprowadza właściciela do świata, w którym może się
spełnić najśmielsze życzenie - jego lub jej. Przypadkiem brakuje mi jednego czy dwóch aktorów,
więc gdybyś chciała się zgłosić na ochotnika - zważywszy, że masz już tego konia...
- Tak! - wykrzyknęła Cressilda. - Zgadzam się!
- A jakie jest twoje pragnienie? - spytał Azzie, spodziewając się usłyszeć zwykłą,
wylewną i głupią gadaninę o pięknym królewiczu i długim życiu w szczęśliwym małżeństwie.
Zamiast tego, Cressilda powiedziała:
- Chcę zostać wojownikiem. Wiem, że jest to niezwykłe dla kobiety, ale mamy przykład
Joanny d’Arc, a przed nią Boadicei.
Chcę prowadzić żołnierzy do boju!
Azzie zastanawiał się, obracając pomysł w głowie to w tę, to w drugą stronę. Czegoś
takiego nie było w jego pierwotnym planie; ani też Aretino nie był tym zachwycony. Demon
wiedział jednak, że wszystkimi siłami musi posuwać naprzód sprawę swojego przedstawienia; a
także, że pogodził się już wcześniej z myślą, iż przyjmie każdego, kto mu się nawinie pod rękę.
- Sądzę, że możemy coś dla ciebie zrobić - odezwał się w końcu. - Będę jednak
potrzebował trochę czasu, żeby to zaaranżować.
- To wspaniale! - ucieszyła się Cressilda. - A propos, gdybyś spotkał mojego męża,
Rodriga Sforzę, nie musisz mu koniecznie mówić, że tu jestem.
- Stanowię uosobienie dyskrecji - zapewnił ją Azzie, Gdy dama odeszła, demon usiadł
wraz z poetą, aby zaplanować dalszy ciąg farsy. Zanim jednak zaczęli, za oknem ukazał się
ciemny kształt i rozległo się natarczywe pukanie w szybę.
- Aretino, bądź tak dobry, załatw to - powiedział Azzie. Piętro podszedł do okna i
otworzył je. Do pokoju wleciał mały elf z długim ogonem, z rodziny diablików używanych przez
Ciemne Moce do przekazywania wiadomości tam i z powrotem. Gdy poeta otworzył okno,
stworek frunął do wnętrza.
- Ty jesteś Azzie Elbub? - spytał skrzat. - Nie chcę tu zrobić żadnych pomyłek.
- To ja nim jestem - rzekł Azzie. - Jaką masz dla mnie wiadomość?
- Dotyczy ona matki Joanny - odparł posłaniec. - I lepiej będzie, jak opowiem to wszystko
od początku.
4 Boadicea - królowa celtyckiego plemienia Icenów, lojalnych sprzymierzeńców Rzymian.
ROZDZIAŁ 10
Matka Joanna jechała konno drogą do Wenecji. Podążyła na skróty przez bór, planując
spotkać się z sir Oliverem, by resztę podróży odbyć w jego towarzystwie. Była w dobrym
nastroju, bo dzień był piękny i cały las ożywiał śpiew ptaków. Łagodne włoskie niebo wisiało
nad głową, a strumyki połyskiwały i zapraszały, aby je przeskoczyć. Jednak Joanna nie
pozwalała sobie na żaden taki nonsens. Prowadziła swego zaczarowanego konia statecznym
krokiem i posuwała się w coraz głębsze ostępy. Właśnie dotarła do najciemniejszej i najbardziej
ponurej części boru, gdy usłyszała pohukiwanie sowy. Ogarnęło ją nagłe przeczucie grożącego
jej niebezpieczeństwa.
- Jest tam kto? - zawołała, bo głusza przed nią stała się nagle wroga.
- Zatrzymaj się tam, gdzie jesteś - odezwał się gruby, męski głos - albo przeszyję cię
strzałą z kuszy.
Joanna rozejrzała się dzikim wzrokiem, ale nigdzie wokół nie było miejsca, dokąd
mogłaby uciekać; las był tu tak gęsty, że nie potrafiłaby nawet zmusić swego konia do
przyzwoitego kłusa. Decydując się poddać narzucanej jej woli, zatrzymała wierzchowca i
powiedziała:
- Jestem przeoryszą klasztoru i narazisz się na wieczne potępienie, jeżeli mnie tylko
tkniesz.
- Miło mi cię poznać - odrzekł właściciel grubego głosu. - Ja jestem Hugh Dancy, znany
jako Bandyta z Niebezpiecznego Lasu.
Rozsunęły się gałęzie, i wyszedł spośród nich mocno zbudowany mężczyzna. Był
osobnikiem w kwiecie wieku, brunetem, ubranym w skórzaną kurtkę i buty po kolana. Z
poplątanych zarośli wynurzyli się także inni członkowie bandy, a było ich około tuzina. Z
pożądliwego wyrazu twarzy mężczyzn Joanna mogła wnosić, iż od dawna nie widzieli kobiety.
- Zsiadaj z konia - rozkazał Hugh. - Wrócisz ze mną do obozu.
- Ani mi się śni - zaprotestowała matka Joanna i szarpnęła lejcami; jej zaczarowany
wierzchowiec zrobił dwa kroki, a potem zatrzymał się, gdy Hugh chwycił go za uzdę.
- Zsiadaj - powtórzył Dancy. - Bo inaczej sam ściągnę cię z siodła.
- Co zamierzasz zrobić?
- Uczynić z ciebie uczciwą kobietę - odparł zbój. - Nie pochwalamy twego zakonnego
celibatu. Pod koniec dnia wydamy cię za mąż za jednego z nas.
- Po moim trupie - powiedziała spokojnie Joanna.
- Wszystko jedno jak - odparł Hugh.
W tym momencie z gęstwiny za nim doleciał ogłuszający hałas. Bandyci pobledli,
rzucając wokół siebie trwożliwe spojrzenia. Hałas zbliżał się do nich, nasilając się jednocześnie.
- Ach! Koniec z nami! - zawołał jeden ze zbójców.
- To ten wielki dzik! - krzyknął drugi.
- Biada nam! - wrzasnął trzeci.
Matka Joanna zeskoczyła z siodła na ziemię. Bywało, że polowała nie tylko z sokołami.
Wyrwawszy dzidę jednemu z rzezimieszków, zwróciła się w stronę nadciągających głośnych
trzasków i pomruków. Kilka chwil później z gęstwiny na polanę wypadł wielki, czarny dzik;
przeorysza ustawiła się przed nim, grubszy koniec dzidy wbijając głęboko w ziemię.
- No chodź, ty głupia świnio! Dziś wieczorem będziemy mieli na kolację kotlety
wieprzowe!
Dzik pognał w jej stronę, a Joanna oparła się mocno o drzewce. Szarżujący zwierz nabił
się na jej oręż i po chwili leżał, krwawiąc pośród sapań, drgawek i kwików. Po jakimś czasie
wydał ostatnie śmiertelne chrząknięcie i wyzionął swego dziczego ducha. Przydepnąwszy nogą
martwe cielsko, Joanna wyrwała zeń ostrze dzidy, po czym zwróciła się do Hugh.
- Mówiliśmy coś niedawno o czyimś trupie?
Dancy cofnął się, inni także.
- Myśleliśmy o tak zachwycającej rozrywce, jaka właśnie przed chwilą rozegrała się na
naszych oczach - odparł zbójca. - Mam nadzieję, że przyjmiesz zaproszenie na kolację?
- Oczywiście! - krzyknęli mężczyźni, zabierając się do oprawiania dzika.
- Być może - rzekła przeorysza.
- Jesteś prawdziwą Dianą - powiedział Hugh. - I będziesz traktowana jak ona.
ROZDZIAŁ 11
Azziego zmartwiły te nowiny. Właśnie zbierał się do odjazdu, by uwolnić matkę Joannę,
gdy znów zapukano do drzwi oberży, a zaraz potem wszedł Rodrigo Sforza.
- Czy to ty wysyłasz magiczne konie? - zagadnął hrabia śmiało.
- I co z tego, nawet jeśli to ja? - spytał Azzie.
- Mam takiego i chcę, by zostało spełnione moje życzenie.
- Nie jest to tak całkowicie pewne - odparł Azzie. - Najpierw musisz wykonać określoną
pracę.
- Jestem na to przygotowany. Ale powiedz mi, czy możesz spełnić moje najgorętsze
marzenie?
- Tak-przyznał Azzie. - Mogę to uczynić. Jakie ono jest?
- Chcę być daleko i szeroko znany jako uczony - rzekł Sforza. - Pragnę być słynniejszy
niż Erazm i uważany za wzór mądrości.
- Nic prostszego - stwierdził demon.
- Powinienem chyba wspomnieć, że nie umiem ani czytać, ani pisać.
- To nie jest żadną przeszkodą.
- Jesteś pewien? Sądziłem, iż znajomość czytania i pisania stanowi warunek wstępny
wielkiej uczoności.
- I tak jest - przyznał Azzie. - Nam chodzi tutaj jednak o reputację, a nie o rzecz samą w
sobie. Słuchaj uważnie: będziesz musiał przedsięwziąć pewną przygodę.
- Niezbyt niebezpieczną, mam nadzieję?
- Ja też ją mam - rzekł demon. - Najpierw jednak muszę coś załatwić. Poczekaj na mnie.
Wkrótce wrócę.
Zrzucił płaszcz, uwolnił i rozwinął skrzydła i z diablikiem u boku (by mu wskazywał
drogę) uniósł się w powietrze.
Matkę Joannę znalazł w obozie leśnych bandytów. Siedziała wraz z Hugh przy stole i
pochylona nad mapą omawiała coś, co już na pierwszy rzut oka bardzo przypominało plan
napadu na karawanę przemytników alkoholu, mającą przejeżdżać tu za dwa dni. Gdy Azzie
wyciągnął rękę, żeby rozpłatać rozochoconego mężczyznę, Joanna powstrzymała jego dłoń.
- Daj spokój, Azzie - rzekła. - Tutaj ja jestem szefem, a to są moi ludzie.
- Co? - zdumiał się demon.
- Moje życzenie spełniło się nawet wcześniej, niż przewidywałam - stwierdziła
przeorysza. - Jestem ci za to winna wielkie dzięki.
- Nie ma o czym mówić - mruknął Azzie. - Bądź tylko w Wenecji na ceremonię.
- Oczywiście. I zachowam swoją duszę?
- Z pewnością. Taka była umowa.
- Dobrze, będę tam.
Kiwnąwszy głową, demon wzniósł się w powietrze i odleciał.
CZĘŚĆ DZIEWIĄTA
ROZDZIAŁ l
Pierwsza wzmianka o tym, że greccy bogowie w całości wyrwali się z Poświaty, nadeszła
o godzinie 013.32 uniwersalnego czasu gwiezdnego, gdy kierownik studiów demonicznych przy
Siarczanym Uniwersytecie Piekła zauważył, iż jeden z podległych mu pracowników nie powrócił
z ekspedycji. Asystent zaginionego uczonego zameldował, iż widział, jak grupa uwolnionych
bóstw pochwyciła badacza, gdy grzebał w stosie starych gnatów w wykopalisku
archeologicznym w pobliżu Olimpu.
Kierownik zatelefonował do więzienia świata podziemi w Limbo, aby się dowiedzieć, czy
coś się ostatnio wydarzyło.
- Halo, z kim mówię?
- Cicero, dozorca Oddziału Niepotrzebnych Bóstw Zakładu Karnego Wszelkich Form
Życia w Limbo.
- Chcę zapytać o starych bogów Grecji; Zeusa i całą tę zgraję. Czy przebywają nadal
bezpiecznie zamknięci pod kluczem?
- Przykro mi to powiedzieć, sir, ale właśnie zdarzyła się ucieczka. Znajdują się na
wolności.
- Kiedy, według twoich przewidywań, zostaną schwytani?
- Obawiam się, że nie jest to takie łatwe. Musisz wiedzieć, panie, że ci starzy greccy
bogowie są wcale potężni i ponowne ich zaniknięcie będzie wymagało ze strony Ananke sporego
wysiłku.
- Dziękuję. Będę w kontakcie.
ROZDZIAŁ 2
Znowu w realnym kosmosie!!! - zawołał Febus.
- Mógłbym się schylić i ucałować Ziemię - powiedział Hefajstos.
Pierwsze, co zrobili, to urządzili sobie małą uroczystość - wspólny obiad, podczas którego
nabijali się z Zeusa. Śpiewali „Sto lat, sto lat” oraz w komiczny sposób naśladowali jego
wyszukany i groźny sposób bycia. Złożyli ofiarę z tych zwierząt, co zwykle, i upaprali wszystko
krwią, bo dawniej brudną robotę przy ofiarach wykonywali zawsze słudzy, a nie bogowie; po
czym upili się i zachowywali w sprośny sposób.
Stukając w stół, Zeus poprosił o głos.
- Chcę wam wszystkim podziękować. Bardzo to miło z waszej strony, że urządziliście dla
mnie to przyjęcie.
- Po trzykroć, niech żyje Zeus!
- Dziękuję, jeszcze raz dziękuję. Przejdźmy teraz do czegoś trochę poważniejszego.
Rozważałem, co możemy ze sobą począć; teraz, gdy opuściliśmy Poświatę. Mówię o nas
wszystkich razem.
- Razem? - zdziwiła się Atena. - Przecież nigdy nie robimy niczego wspólnie!
- Teraz jednak musimy - rzekł Gromowładny stanowczo. - To właśnie brak solidarności
doprowadził ostatnim razem do naszego upadku. Drugi raz nie popełnimy tego samego błędu!
Potrzebny jest nam plan, nad którym wszyscy będziemy mogli pracować; coś co będzie służyło
naszemu wspólnemu dobru. Doszły mnie słuchy, że najważniejszym wydarzeniem,
rozgrywającym się teraz tam, na Ziemi, jest sztuka, jaką pewien demon nowoczesnego wyznania
próbuje wystawić dla zbudowania świata. Piekielnik ów, Azzie Elbub, zamierza przyznać, bez
żadnego uzasadnienia, wspaniałe nagrody siedmiu aktorom. Czy słyszeliście kiedyś o czymś
takim?
Zeus przerwał, oczekując pytań. Bogowie oraz boginie nie wypowiedzieli ani słowa, lecz
siedząc na swoich złotych, składanych krzesełkach, słuchali pilnie.
- Pierwsza rzecz - ciągnął Gromowładny - jaką musimy zrobić, to położyć kres tego
rodzaju mglistemu i bezcelowemu moralizatorstwu parweniuszowskich mocy duchowych jak
wyżej wymieniony demon. Czy my, starożytni bogowie, nie powiedzieliśmy, że charakter jest
przeznaczeniem? Czy nie jest to prawdą tak dziś, jak było nią zawsze?
- Jeżeli zaczniemy działać - zgłosił obiekcję Hermes - to Mocom Zła nie będzie się
podobało, że unicestwiamy ich plany.
- Nic mnie nie obchodzi stan ich uczuć - odparł Zeus. - Jeśli im się to nie spodoba, niech
wymyślą, co mogą w tej sprawie uczynić.
- Czy powinniśmy jednak tak szybko wplątywać się w nowe problemy? - dociekał dalej
Hermes. - Czy nie byłoby lepiej poddać to pod dyskusję? Jestem pewien, że znaleźlibyśmy coś
odpowiedniego. Tymczasem moglibyśmy trochę przeczekać w ukryciu.
- To by nam wcale nie wyszło na zdrowie - zaoponował Zeus. - Tamci, Moce Ciemności
oraz Światłości, będą ponownie próbowali umieścić nas w rezerwacie Limbo. A zresztą - dokąd
mielibyśmy pójść? Nie ma takiego miejsca we Wszechświecie, gdzie moglibyśmy się ukryć.
Prędzej czy później rządzące Moce przyjdą po nas; zabawmy się więc trochę, póki możemy, i
wypijmy za nasz zwykły sposób załatwiania spraw - za boski podstęp!
Wszyscy obecni wznieśli okrzyk na cześć boskiego podstępu, ich uświęconej doktryny.
Spojrzeli z Olimpu hen, daleko, i ujrzeli posuwający się przez niskie pagórki oddział sir Olivera.
- Cóż to takiego? - spytała Atena, patrząc wraz z innymi na duży oddział uzbrojonych
jeźdźców; wyglądało na to, że przyłączyły się do nich także rzesze pielgrzymów.
- Co się stanie, kiedy dotrą do Wenecji? - chciał wiedzieć Hermes.
- Ich przywódca otrzyma to, czego najbardziej pragnie - wyjaśnił Zeus. - Inni może także
w pewnym sensie.
- Nie możemy pozwolić, aby tak się stało, nieprawdaż? - zapytała znowu Atena.
Gromowładny roześmiał się i przywołał różnych bogów wiatru, a wśród nich Zefira oraz
Boreasza. Pognali oni przez Europę, Azję Mniejszą i część Azji właściwej, zbierając po drodze
zabłąkane podmuchy wiatru i wpychając je do skórzanego worka, który wręczyli Zeusowi. Bóg
rozluźnił rzemyki zaciskające jego wylot, a wiatr zachodni wystawił stamtąd głowę, i zapytał:
- Co się dzieje? Któż to chodzi i ujarzmia wiatr?
- Jesteśmy greckimi bogami i ujarzmiamy wiatry, kiedy się nam podoba - wyjaśnił mu
Gromowładny.
- Och, przepraszam, cofam pytanie. Co chcesz, abyśmy zrobili?
- Wywołajcie porządną burzę.
Wiatr zachodni poweselał wyraźnie.
- Ach, burzę! To co innego! Myślałem, że pragniesz któregoś z tych łagodnych
wietrzyków, o jakie ludzie stale proszą.
- Nie obchodzi nas, czego chcą ludzie - rzekł Zeus. - Jesteśmy bogami i pragniemy
pogody iście dramatycznej!
- Gdzie chcesz mieć tę „dramatyczną pogodę”? - zapytał zachodni wiatr, zacierając
przezroczyste ręce.
- Aresie? - zagadnął Gromowładny. - Dlaczego nie idziesz z tymi wiatrami i nie pokażesz
im, gdzie mają wiać? Mógłbyś przy tej okazji pokierować także deszczem.
- Z przyjemnością - rzekł wezwany. - Zwłaszcza że złą pogodę uważam za kontynuację
wojny innymi środkami.
ROZDZIAŁ 3
Była to najgorsza pogoda, jaką ta część Europy widziała od Bóg wie jak długiego czasu.
Burzowe chmury unosiły się na niebie niczym nabrzmiałe, granatowe, rozdęte do monstrualnych
rozmiarów pęcherze, wypełnione deszczem, który zdawał się posiadać zaciekłość żywej istoty.
Wicher wyrywał lance z dłoni żołnierzy, a kiedy trafiał na tarczę, zamieniał ją w żagiel; zaś
trzymający ją tracił wówczas równowagę i był miotany po okolicy niczym piórko. Deszcz smagał
wszystko, rozbijany przez wiatr na maleńkie, pędzone nadzwyczajną siłą kropelki. Potrafił
wcisnąć się do najdrobniejszej szczeliny oraz pęknięcia zbroi czy rozdarcia ubioru. Aby być
słyszanym, sir Oliver musiał wrzeszczeć wprost do ucha swego podwładnego.
- Lepiej schowajmy się!
- Tak, sir. To chyba jedyne wyjście. Ale jak wydamy rozkaz? Kto nas usłyszy w tym
hałasie?
- Coś tu nie gra - stwierdził Oliver. - Powinniśmy zawiadomić o tym Antonia.
Tak rycerz nazywał Azziego.
- Nie ma go nigdzie w pobliżu, milordzie.
- Musisz go natychmiast znaleźć!
- Tak, sir, ale gdzie?
Dwaj mężczyźni spojrzeli na siebie, a potem na rozległą, szarą, nasiąkniętą deszczem
równinę, na której stali.
ROZDZIAŁ 4
Zeusa nie zadowalało samo wywołanie złej pogody; on i jego dzieci zaczęli opracowywać
oddzielne plany, aby dać znać ludziom, że powrócili.
Gromowładny opuścił ich towarzystwo. Chciał zbadać stan ludzkości w obecnych
czasach. Na początek odwiedził Grecję. Tak jak się tego obawiał, od dawnych czasów, wielkich
dni Agamemnona, siła bojowa jej armii fatalnie zmalała.
Rozglądał się dookoła, by stwierdzić, jakie inne wojska byłyby do dyspozycji. Reszta
armii Europy Zachodniej była zaangażowana w taką czy inną wojnę, a Zeus potrzebował nowych
zastępów żołnierzy. Wiedział teraz, dokąd chciał je posłać - szybkim przemarszem przez samo
serce Europy do Włoch, gdzie zamierzał założyć dla siebie nowe królestwo. Jego armia
dokonałaby podboju i pilnowała, by każdy go czcił; albo prowadziłaby wojny przeciwko tym,
którzy by tego zaniechali. W nagrodę otrzymaliby chwałę i zdradę. Był to stary sposób, a
sprawdzone sposoby są zawsze najlepsze - zwłaszcza, jeśli są krwawe.
Najpierw jednak musiał znaleźć wróżkę, która powiedziałaby mu, gdzie jest jakaś nie
zatrudniona armia. Szybko uzyskał informację w Zarządzie Stowarzyszenia Proroków, co
pozwoliło mu zlokalizować Pytię Delficką, ukrywającą się obecnie pod postacią praczki w
restauracji w Salonikach.
Na miejscu wepchnął w duży pęcherz chmurę ciemności i zatkał go, aby była w
pogotowiu, gdyby pragnął jej użyć. Potem poszedł na rynek główny i zapytał o praczkę z Łaźni
Miejskich. Handlarz ryb wskazał mu drogę. Zeus poszedł, mijając po drodze zrujnowane
Koloseum oraz zniszczony tor wyścigowy; a potem znalazł ją - zgnębioną troskami, starą kobietę
pochyloną nad skorupą żółwia, która służyła piorącej za balię.
Musiała żyć w przebraniu i wieszczyć w tajemnicy, Kościół bowiem nie pozwalał
wróżkom na wykonywanie ich zwykłego zawodu. Sprzeczne z prawem było nawet posiadanie
węża z gatunku dusicieli, jako „służące do zabronionych praktyk magicznych w starym,
bezprawnym stylu”. Pytia przepowiadała jednak nadal dla przyjaciół i niektórych
niezadowolonych z obecnych porządków arystokratów.
Zeus podszedł do niej szczelnie zawinięty w płaszcz, ale wieszczka poznała go od razu.
- Potrzebuję wróżby - rzekł Gromowładny.
- Ach, to najszczęśliwszy dzień w moim życiu! - ucieszyła się Pytia. - Pomyśleć tylko, że
spotkam twarzą w twarz jednego ze starych bogów... Ach, powiedz mi, co mogę dla ciebie
zrobić?
- Chcę, abyś wprawiła się w trans i powiedziała mi, gdzie mogę zdobyć armię.
- Tak, panie. Ale skoro twój syn, Apollo, jest bogiem wróżby, dlaczego nie zapytasz jego?
- Nie chcę pytać Febusa, ani nikogo podobnego - stwierdził kochający papa Zeus. - Nie
ufam im. Z pewnością istnieją inni bogowie, którym zadajesz pytania, oprócz nas,
Olimpijczyków? Co z tym żydowskim osobnikiem, który kręcił się gdzieś tutaj, kiedy byłem u
ciebie ostatnim razem?
- Jehowa uległ pewnym interesującym przemianom, ale nie jest osiągalny, jeśli chodzi o
wróżby. Zostawił ścisłe rozkazy, aby mu nie przeszkadzać.
- Są jeszcze inni, prawda?
- Oczywiście, ale nie wiem, czy to dobry pomysł naprzykrzać się im pytaniami. Oni nie są
tacy, jak ty, Zeusie, z którym każdy może porozmawiać... Są nikczemni i dziwni.
- Nie obchodzi mnie to - rzekł Gromowładny. - Zapytaj ich. Jeśli jeden bóg nie może
poprosić drugiego o drobną radę, to nie wiem do czego ten wszechświat zmierza?!
Wyrocznia wprowadziła go do swej izby, zapaliła święte liście laurowe, na których
ułożyła konopie. Wzięła kilka innych uświęconych wróżebnych akcesoriów i rozrzuciła je
naokoło; z wiklinowego koszyka wyjęła węża, owinęła go sobie dookoła ramion i zapadła w
trans. Wkrótce oczy stanęły jej w słup i odezwała się głosem, którego Zeus nie poznał, ale który
sprawił, że włosy zjeżyły mu się na karku.
- O Zeusie Gromowładny! Wypróbuj ludy mongolskie.
- Czy jest jeszcze coś? - spytał Zeus.
- Koniec przekazu - rzekła wróżka. A potem zemdlała.
- Sądziłem - odezwał się Gromowładny, kiedy już przyszła do siebie - iż wyroki
wieszczów są zwykle wyrażone w sposób zawiły i dwuznaczny; ten natomiast jasno i stanowczo
powiedział, co mam uczynić. Czy w procedurze zaszły jakieś zmiany?
- Myślę - odparła Pytia - że w wysokich sferach panuje ogólne zniechęcenie do
dwuznaczności. Nigdy nie doprowadziła nikogo do niczego dobrego.
Zawinięty w obłok ciemności, Zeus opuścił Saloniki i zwrócił się na pomocny wschód.
ROZDZIAŁ 5
Gromowładny odwiedził Mongołów, którzy niedawno podbili południowe Cesarstwo
Chińskie. Uważając się za niezwyciężonych, byli gotowi wysłuchać go, gdy wjechał konno do
ich obozu. Bóg znalazł mongolskiego wodza w jego kwaterze głównej.
- Ty i twoi ludzie dokonaliście wspaniałego czynu, zdobywając ten olbrzymi kraj, ale
teraz wylegujecie się, nic nie robiąc. Jesteście ludem poszukującym celu, ja zaś bogiem
poszukującym ludzi. Może połączymy w takim razie nasze potrzeby i dokonamy czegoś, co
będzie z korzyścią dla nas obu?
- Możliwe, iż jesteś bogiem - odparł Jagotai - wszelako nie naszym. Dlaczego miałbym
cię słuchać?
- Bo proponuję zostać nim - rzekł Zeus. - Byłem i jestem bogiem Greków. Interesujący i
pomysłowy to naród, ale niezadowalający dla boga, który starał się im przynosić tylko dobre
rzeczy.
- Co nam oferujesz?
Wkrótce mongolscy jeźdźcy, wznosząc wysoko sztandary z byczych ogonów, cwałowali
przez karpackie przełęcze w stronę równin Friuli - Venezia Giulia, odbywając jednocześnie
podróż w czasie do szesnastego wieku. Zeus musiał użyć wszystkich swoich mocy, aby udało się
tego dokonać. Łatwiej, co prawda, byłoby przenieść ich wprost przez czas oraz przestrzeń, ale
przestraszyłoby to konie. Pośród ludności wszystkich okolic, przez które posuwały się wojska,
szerzyła się panika już na długo przed nadejściem mongolskich hord. „Mongołowie nadciągają!”
- słyszało się wszędzie. Całe rodziny wsiadały na konie, osły albo na wozy zaprzęgnięte w woły.
Większość brała ze swego dobytku na barki tyle, ile tylko zdołała udźwignąć, i uciekała, usiłując
szukać schronienia przed prześladowcami - diabłami o płaskich twarzach z wąskimi, czarnymi
wąsami. Niektórzy uciekali do Mediolanu, inni do Rawenny; jednak największa część
uchodźców kierowała się ku Wenecji - miastu, które dzięki otaczającym je bagnom i kanałom
uważano za nie zagrożone najazdem.
ROZDZIAŁ 6
Mongołowie nadciągali i zarządzono nadzwyczajne środki, aby ochronić Wenecję. Doża
zwołał specjalną sesję Rady, której przedstawił pewne propozycje. Uzgodniono, iż główne mosty
prowadzące do właściwego miasta muszą zostać zniszczone; potem Wenecjanie spenetrowaliby
otaczające ich wybrzeża, konfiskując w okolicy wszystkie łodzie zdolne pomieścić dziesięciu lub
więcej żołnierzy. Krypy te należało następnie zabrać do samego miasta lub zatopić, gdyby
okazały się zbyt ciężkie do przeniesienia.
Problem obrony był bardzo skomplikowany z powodu poważnych niedoborów w
zaopatrzeniu. W normalnym czasie artykuły spożywcze napływały codziennie, przywożone
okrętami z całej południowo-wschodniej Europy oraz Bliskiego Wschodu. Niedawne burze
zamieniły jednak Morze Śródziemne w rozszalały żywioł i uniemożliwiały wszelką wymianę
handlową drogą morską. Już w tej chwili miasto musiało się ograniczyć do skąpych, racji
żywnościowych, a zapowiadało się, iż będzie jeszcze gorzej.
Wenecjanom zagrażały także rozprzestrzeniające się pożary. Ludzie starali się mieć w
domach sucho i ciepło, a paląc w piecach, byli nieostrożni. Liczba szalejących w mieście
czerwonych kurów była większa niż kiedykolwiek. Nieuchronnie w związku z tym szerzyły się
pogłoski, iż niektóre spośród pożarów rozniecali agenci nasłani przez wrogów Wenecji.
Obywatelom nakazano bacznie śledzić przybyszów i stale podejrzewać w swoim otoczeniu
obecność szpiegów.
Deszcz padał z nieustającym szumem, przypominającym rozmowę bogów wilgotnych
wiatrów, którym za języki służyły rozklekotane okna. Woda kapała z obramowań kominów oraz
gzymsów, a wiatr pędził deszcz i rozbijał duże krople na małe. W całej Wenecji bez przerwy
podnosił się poziom wody, która zalewała kanały, wlewała się na skwery i place. Na placu
Świętego Marka osiągnęła głębokość trzech stóp i nadal jej przybywało. Nie był to pierwszy raz,
kiedy Wenecję nawiedziły deszcze oraz powodzie, ale tym razem było to o wiele gorsze od
wszystkiego, co wcześniej widziano.
Silne wiatry z północnego wschodu, niosące ze sobą arktyczny mróz, wiały wytrwałe
przez wiele dni i nic nie wskazywało na to, aby miały przestać. Naczelny meteorolog Republiki
zrezygnował ze swojego dobrze płatnego, dziedzicznego stanowiska; tak mu obrzydło
przepowiadanie katastrofy. Ludzie modlili się do świętych, diabłów, obrazów, do wszystkiego,
co im przyszło do głowy, mając dzięki temu nadzieję doznać jakiejś ulgi. Na domiar złego
doniesiono, iż w niektórych miejscach pojawiły się ogniska zarazy. Mówiono też, że
mongolskich wojowników widziano w odległości jednego dnia jazdy i nie można było
przewidzieć, jak szybko posuwają się naprzód.
Wenecjanie byli wyczerpani swoimi ustawicznymi troskami, przerażeni siłą wojsk
zbliżających się do granic Republiki, a nawet podejrzliwi względem siebie nawzajem.
Zwyczajowe uroczystości na cześć różnych świętych zostały zawieszone. W zapełnionych dniem
i nocą kościołach modlono się o ocalenie miasta i rzucano klątwy na najeźdźców. Dzwony biły
bezustannie. To wszystko wywoływało z kolei nastrój straceńczej wesołości.
Była to pora wspaniałych przyjęć, balów maskowych oraz uczt. Panował ustawiczny
karnawał i nigdy jeszcze, od tej strony patrząc, Wenecja nie przedstawiała się bardziej
korzystnie. Na przekór burzom, w pałacach bogaczy jasno paliły się świece, a muzyka
rozbrzmiewała wzdłuż kanałów. W drodze z jednej zabawy na drugą ludzie śpieszyli przez ulice
w płaszczach i karnawałowych maskach na twarzach. Zdawało się, że temu dumnemu, staremu
miastu pozostało jedno, ostatnie szaleństwo.
Uwagi ludzi nie uszło, oczywiście, że w tym, co się działo, tkwiło coś dziwnego; coś, co
przekraczało ziemską logikę, co kojarzyło się ze światem nadprzyrodzonym i przywodziło na
myśl dni sądu ostatecznego. Astrologowie badający stare pergaminowe rękopisy znaleźli w nich
przepowiednie, iż świat ma się wkrótce skończyć, tak jak to podejrzewali, i że tylko patrzeć, jak
pojawią się czterej jeźdźcy Apokalipsy, jadący po płonącym niebie podczas ostatecznej zachodu
słońca.
Pewnego dnia zaszło dziwne wydarzenie. Robotnik wysłany przez miasto, aby oszacować
szkody wyrządzone przez burzę, odkrył dziurę w grobli w pobliżu Arsenału; woda jednak nie
przepływała przez otwór. Zamiast tego biło stamtąd oślepiające światło i człowiek ów ujrzał po
przeciwnej stronie coś, czego kształtu nie dało się opisać. Zdawało się, iż miało to dwa cienie.
Robotnik przybiegł do Rady i opowiedział wszystko, co widział.
Zjawisko poszła zbadać grupa uczonych. W tym czasie dziura w grobli powiększyła się;
olśniewający żółty blask zniknął, a zamiast tego pojawił się w niej teraz wyraźny, nieziemski
błękit, chociaż powinno się widzieć burzowe, deszczowe chmury oraz ciemnobrunatną ziemię.
Wyglądało to na otwór przechodzący na wskroś przez wszystko - zarówno przez niebo, jak i
przez Ziemię.
Uczeni badali to dziwo z należną temu zjawisku powagą i przerażeniem. Widzieli, jak do
wnętrza wciągane są małe grudki ziemi oraz piasek. W celu eksperymentu wrzucili w dziurę
zbłąkanego psa; kundel przepadł, gdy tylko przeniknął przez niewidzialną płaszczyznę
powierzchni otworu.
- Z naukowego punktu widzenia - rzekł jeden z mędrców - dziura owa wygląda mi na
lukę lub rozdarcie w tworzywie istnienia.
Drugi miał co do tego pewne wątpliwości.
- Jakim sposobem tworzywo istnienia może ulec rozdarciu?
- Tego nie wiemy - odparł pierwszy. - Możemy jednak wnioskować, że w świecie
duchowym dzieje się coś niesłychanego; tak doniosłego, iż ma to wpływ nawet na nas - tu, na
dole, na fizycznej płaszczyźnie ziemskiego istnienia. Nawet rzeczywistości nie można już ufać -
tak dziwne stało się życie.
Nadchodziły doniesienia o pokazaniu się innych otworów w tworzywie rzeczywistości.
Zjawisko nazwano Antyświatem, a jego przypadki zdawały się pojawiać wszędzie, nawet w
wewnętrznej kaplicy kościoła Świętego Marka, gdzie powstała dziura szeroka na trzy stopy,
skierowana pochyło w dół i prowadząca do miejsca, którego niepodobna było ustalić bez odbycia
podróży w jedną stronę,
O innym osobliwym wydarzeniu doniósł pewien zakrystianin. Do budynku wszedł obcy
człowiek, a było w nim coś odmiennego od innych ludzi. Może tyczyło to uszu albo dziwacznego
kąta pochylenia oczu? Stworzenie chodziło po świątyni oraz jej bezpośrednim sąsiedztwie,
patrząc na przybudówki i robiąc notatki na zwoju pergaminu. Gdy kościelny zapytał, co przybysz
porabia, nieznajomy odparł:
- Robię po prostu pewne pomiary, aby donieść innym, jak wygląda sytuacja.
- Jakim innym?
- Takim jak ja.
- Ale dlaczego ty i ci inni mielibyście się interesować stanem naszych budowli?
- Jesteśmy prowizorycznymi formami życia, ja i mnie podobni, tak nowymi, że nawet nie
mamy jeszcze nazwy. Istnieje możliwość, iż przejmiemy istniejącą rzeczywistość, i w tym
przypadku odziedziczylibyśmy wszystko, co po sobie zostawicie. Sądzimy, że byłoby dobrze być
na to przygotowanym, więc sporządzamy inwentaryzację.
Sprawozdanie z tego dziwacznego wydarzenia zostało zbadane przez uczonych Kościoła,
którzy stwierdzili, że nie miało ono nigdy miejsca. Oficjalnie przypisano zakrystianinowi, że
uległ jakiejś niezwykłej halucynacji. Orzeczenie to przyszło jednak zbyt późno; szkoda została
już wyrządzona, ludzie słyszeli opowiadanie kościelnego, uwierzyli w nie i nastrój paniki w
całym mieście wzrósł jeszcze bardziej.
ROZDZIAŁ 7
Pielgrzymi siedzieli stłoczeni we wspólnej izbie w oberży i oczekując na następne
rozkazy, kolejno pilnowali ognia. Powinni być bardzo zadowoleni, bo ukończyli swoje przygody,
ale panująca pogoda pomniejszała ich zwycięstwa.
Znieśli tyle trudów, aby dostać się tu, gdzie byli, lecz sprawy - podobnie jak aura -
okazały się pod zdechłym psem. Nie tak miało być. A już nikt nie przeżywał tego bardziej
dotkliwie niż sam Azzie, który czuł się oszukany przez swoją własną historię, chociaż nie był w
stanie zrozumieć, jak mogło do tego dojść.
Tego wieczoru, gdy Azzie siedział przy kominku i próbował wymyślić, co robić dalej,
rozległo się pukanie do drzwi oberży.
- Mamy komplet! - zawołał gospodarz. - Proszę iść gdzie indziej!
- Jest tam w środku ktoś, z kim chciałabym porozmawiać - odpowiedział z zewnątrz
przyjemny, kobiecy głos.
- Ylith! - zakrzyknął demon. - Czy to ty?
Skinął na oberżystę, który z niezadowoleniem otworzył drzwi. Kilka wiader deszczu
wpadło do wnętrza, a wraz z potopem zjawiła się piękna, czarnowłosa kobieta, której rysy były
na wpół anielskie, a na wpół diaboliczne - co sprawiało, że wyglądała nad wyraz ponętnie. Miała
na sobie prostą, żółtą sukienkę, a na niej lamowany srebrem błękitny płaszcz; na głowie zaś
gustowny, czerwony kwef.
- Azzie! - zawołała, przechodząc przez izbę. - Dobrze się czujesz?
- Naturalnie - odparł demon. - Wzrusza mnie twoja troska. Czy zmieniłaś może zdanie w
kwestii odrobiny frywolności?
- Ten sam, stary Azzie - zachichotała Ylith. - Przyszłam tu, wierzę bowiem w uczciwość
we wszystkich sprawach; zwłaszcza zaś w tych, które dotyczą Dobra i Zła. Zdaje się, że ktoś ci
robi niedźwiedzią przysługę.
Ylith opowiedziała Azziemu, że została porwana przez Hermesa Trismegistosa, który dał
ją śmiertelnemu, niejakiemu Westfallowi, a także o tym, jak była zamknięta w puszce Pandory i
jak z niej uciekła dzięki pomocy Zeusa.
- Wiem, że uważasz Hermesa za przyjaciela - zakończyła - zdaje się jednak, iż on knuje
coś przeciwko tobie. Tak jak chyba i reszta Olimpijczyków.
- Niewiele mogą zdziałać, przebywając w Poświacie - stwierdził Azzie.
- Już ich tam nie ma. Uciekli. I obawiam się, że to ja jestem za to odpowiedzialna, chociaż
wcale tego nie chciałam.
- Może to ci faceci wszystko teraz nakręcają - rzekł demon. - Sądziłem, iż to sprawka
Michała; wiesz przecież, jak się sprzeciwia choćby najdrobniejszemu mojemu powodzeniu.
Jednak to, co się dzieje, przerasta go. Ktoś podburzył Mongołów, Ylith!
- Nie rozumiem, dlaczego Olimpijczycy są przeciwko tobie? - powiedziała anielica. - Co
ich to obchodzi, czy wystawisz swoją niemoralną sztukę?
- Bogowie zawsze chcą ustanawiać swoją moralność - wyjaśnił Azzie. - Dla drugich, nie
dla siebie. Sądzę, że to wtrącanie się starych bogów ma służyć innym celom. Nie zdziwił bym
się, gdyby stanowiło to próbę ich powrotu do władzy.
ROZDZIAŁ 8
Taka pogoda nie mogła po prostu być dłużej tolerowana. Azzie zmobilizował się i
przyjrzał dokładnie zjawisku. Już pobieżna inspekcja wykazała, iż burze nie nadciągały z jednego
kierunku. Powstawały, co prawda, na północy, skąd zwykle przychodzi zmiana pogody, ale co to
znaczy „na północy”? Jak daleko na północy? Na północ od czego? I co, na północy, było
takiego, co kształtowało pogodę? Azzie zdecydował, że dowie się tego i coś z tym zrobi.
Wytłumaczył Aretino, co zamierza uczynić, a potem podszedł do okna i otworzył je.
Wyjący wiatr wpadł do izby gwałtownym podmuchem.
- To może być niebezpieczne - rzekł poeta.
- Prawdopodobnie jest - przyznał demon i rozwinąwszy skrzydła, wzniósł się w
powietrze.
Opuścił Wenecję i udał się na północ w poszukiwaniu miejsca, z którego przychodzi
pogoda. Przeleciał całe Niemcy i widział bardzo złą aurę, ale nadchodziła z jeszcze dalszej
pomocy. Poszybował nad Morzem Północnym, zahaczył o Szwecję i przekonał się, że i ona nie
jest miejscem tworzenia się burz, a jedynie obszarem, przez które one przechodzą. Wziął
kierunek na oko cyklonu, co zaprowadziło go do Finlandii, słynącej z zaklinających pogodę
Lapończyków. Dokądkolwiek poszedł w tym równinnym, śnieżnym, porośniętym sosnami kraju,
zawsze przekonywał się, że burza nie przychodziła „stąd”, ale ciągle „stamtąd” - z jakiegoś
innego miejsca, położonego jeszcze dalej na północ. Dotarł wreszcie do szczytu świata, skąd
wichury waliły pełną mocą, z godną uwagi szybkością oraz regularnością. Wiatr wiał przez
zamarzniętą tundrę równomiernym, nie kończącym się strumieniem, a był tak silny, że bardziej
przypominał morskie fale niż strumienie powietrza.
Azzie parł dalej, dążąc ciągle na północ, chociaż zdawało się, iż świat zwęża się tutaj do
punktu. Wreszcie dotarł do najbardziej północnego krańca północy i znalazł wysoką, wąską górę
lodową. Na jej szczycie stała wieża tak stara, że mogła zostać tam umieszczona w czasach, zanim
jeszcze istniało cokolwiek innego.
Na szczycie owej wieży znajdował się taras, na którym stał gigantyczny nagi człowiek o
splątanych włosach i niesamowitym wyrazie twarzy. Golas pracował przy dużym, skórzanym
miechu; wicher wydostawał się z jego otworu. Oto była kolebka wszelkiego wiatru na świecie.
Powietrze wychodziło z miecha miarowym strumieniem i wpadało do rur dosyć szczególnie
wyglądającej maszynerii.
Jakaś inna dziwaczna istota siedziała przed czymś, co przypominało klawiaturę organów,
a jej dłonie, o palcach podobnych do wielu giętkich macek, grając na klawiszach, wytwarzały
oraz kształtowały wiatry, które przechodziły przez instrument. Była to maszyna alegoryczna;
taka, jaką tworzą religie, starając się wytłumaczyć, jak się jakieś sprawy dzieją. Ukształtowane i
uregulowane wiatry, wytworzone przez pompę miecha, kierowała ona do okna, skąd zaczynały
swoją wędrówkę na południe, do wszystkich miejsc globu, a szczególnie do Wenecji.
Dlaczego jednak właśnie do Wenecji? Azzie przestawił swoje oczy na podgląd w
promieniach rentgenowskich - pożyteczną tę zdolność posiadają wszystkie demony, wszelako
mało który z niej korzysta, gdyż jest w praktyce równie trudna, Jak dzielenie przez siebie w
pamięci wielocyfrowych liczb. Przyglądając się, widział teraz, że pod lodem przeciągnięte były
ołowiano - cynowe przewody, które kierowały wiatrami i zwiększały ich gwałtowność.
A co z deszczem? Wszystko tu, w najdalszym zakątku północy, było suche, kruche i bez
najmniejszego choćby śladu wilgoci.
Azzie rozejrzał się dookoła, ale nie zobaczył nic prócz człowieka pracującego przy
miechu i tego drugiego, obsługującego maszynę wiatrów.
- Moi drodzy panowie - powiedział zatem do nich obu. - Robicie spore zamieszanie w tej
części Ziemi, w której mieszkam, a ja nie mogę na to pozwolić. Mam zamiar coś z tym zrobić, o
ile natychmiast nie zaniechacie swego procederu.
Przemówił odważnie, chociaż nie miał pojęcia, czy może mieć przewagę nad tymi dwoma
dziwnymi osobnikami. Leżało jednak w jego naturze postępować śmiało, a odwaga nie opuściła
go i w tej chwili. Tamci przedstawili się. Byli obaj tylko wcieleniami boga Baala. Ten przy
miechu był Baal-Hadadem, ten drugi - Baal-Quarnainem, kananejskimi bóstwami żyjącymi w
zapomnieniu przez kilka tysięcy lat, odkąd umarł ostatni ich wyznawca. Kiedy Zeusowi
wyczerpał się worek wiatrów, wciągnął ich do swojej służby mówiąc, iż nikt lepiej nie wywoła
takiej burzy, jakiej pragnął. Gromowładny sam był bogiem pogody, ale ostatnio bywał zbyt
zajęty, aby wykonywać żmudne, meteorologiczne operacje.
Pomimo swych lśniących, czarnych, falistych włosów, haczykowatych nosów, wydatnych
oczu i śmiałych rysów, mimo smagłej skóry, olbrzymich rąk oraz nóg, stare kananejskie bóstwa
były bojaźliwe. Gdy Azzie powiedział im, że jest zły, w związku z czym gotów jest sprawić im
wiele kłopotu, obaj okazali się skłonni do ustępstw.
- Możemy wstrzymać wicher - powiedział Baal-Hadad - ale deszcz nie do nas należy. Nie
mamy z nim nic wspólnego. Wszystko, co stąd wysyłamy, to czysty wiatr.
- Czy wiecie kto zawiaduje deszczem?
Obaj wzruszyli ramionami.
- A więc to musi zaczekać - zdecydował Azzie. - Powinienem wracać; teraz właśnie
nadeszła pora na uroczystość.
ROZDZIAŁ 9
Aretino upewnił się, że w oberży wszystko jest w pogotowiu. Potem poszedł do Azziego.
Demon ubrany był w zielony szlafrok z wyhaftowanymi na nim złotymi smokami;
siedział przy stole, schylony nad pergaminem, z gęsim piórem w dłoni.
- Proszę wejść - powiedział, nawet nie podnosząc wzroku. Aretino wszedł,
- Jeszcze nie ubrany? Mój drogi demonie, uroczystość zaraz się zacznie.
- Jest jeszcze dużo czasu - odparł Azzie. - Czuję się, trochę zmęczony, a cały mój
ekwipunek wyłożony jest w drugim pokoju. Chodź, Aretino, pomóż mi. Muszę zdecydować,
komu przyznać nagrody. Po pierwsze: czy wszyscy są obecni?
- Tak - rzekł poeta i nalał sobie kieliszek wina.
Był w znakomitym nastroju; to przedstawienie wyniesie jego, i tak bardzo sławnego, pod
same niebiosa. Będzie słynniejszy niż Dante, bardziej znany niźli Wergili, przewyższy nawet
Homera. Była to wielka chwila w jego życiu i kiedy rozległo się pukanie do drzwi, nie
podejrzewał żadnego kryjącego się za nimi kłopotu. Zjawił się diablik, posłaniec od Ananke.
- Wzywa cię - powiedział do Azziego - i jest wściekła.
Pałac Sprawiedliwości, którym władała Konieczność, stanowił olbrzymią budowlę
złożoną z kamiennych bloków, z których każdy był większy niż ziemska piramida, a frontowe
kolumny były grubsze niźli stado słoni. Mimo tych rozmiarów, Pałac zaprojektowano według
ściśle przestrzeganych, klasycznych proporcji. Teren wokoło gmachu był pięknie urządzony, a na
starannie wystrzyżonym trawniku opodal białego balkonu, na czerwonym kocu w kratkę,
siedziała Ananke z rozłożoną obok zastawą do herbaty.
Tym razem nie istniała kwestia jej wyglądu. Wiadomo, że Konieczność może przybierać
różne postaci, Jedną z nich, tę Nie do Opisania stosuje wówczas, kiedy chce zniechęcić
pochlebców. Jest to sposób jej istnienia, który wręcz się opiera wszelkim próbom opisu. Ten
rodzaj postaci wybrała na tę okazję. Jedyne, co można powiedzieć, to iż Ananke nie wyglądała
jak ekskawator.
Kiedy Azzie znalazł się w jej obecności, powiedziała:
- Za dużo już kombinacji z tymi magicznymi końmi.
- Co chcesz przez to powiedzieć? - zapytał Azzie.
- Ostrzegałam cię, łobuzie - rzekła Ananke. - Magia to nie panaceum na wszystko, a
szczególnie na twoją chorą ambicję. Nie można jej używać do rozwiązywania wszelkich
problemów. Jest przeciw naturze rzeczy zakładać, że sprawy mogą potoczyć się w inny sposób,
niż im właściwy, kiedy tylko spodoba ci się poprosić je o to.
- Nigdy jeszcze nie widziałem cię w takim stanie - stwierdził Azzie.
- Ty też byłbyś wściekły wiedząc, że cały wszechświat jest w niebezpieczeństwie.
- Ale jak do tego doszło?
- To te zaczarowane konie - wyjaśniła Konieczność. - Korzystanie z magicznych
świeczników było jeszcze dopuszczalne; kiedy jednak wywołałeś także i te rumaki, zanadto
zmieniłeś prawa natury.
- Co przez to rozumiesz? - zapytał Azzie. - Nigdy nie słyszałem, żebyś mówiła w ten
sposób.
- Powiedz mu, Otto - rzekła Ananke.
- Spoza drzewa wyszedł Otto, duch, który z sobie tylko wiadomych powodów przybrał
postać otyłego Niemca w średnim wieku, z ciężkimi białymi wąsami oraz w grubych okularach.
- Czy sądzisz, że Wszechświat może wytrzymać dowolną liczbę manipulacji? - zapytał. -
Bawiłeś się metamaszynerią, czy o tym wiesz, czy nie. Psułeś szyki innym.
- Zdaje się, że on nie rozumie - zauważyła Ananke.
- Czy dzieje się, coś niedobrego? - chciał wiedzieć Azzie.
- Ja, dzieje się coś niedobrego w samej naturze rzeczy.
- Natura rzeczy? Ależ z pewnością nie ma w tym wszystkim aż tyle złego!?
- Słyszałeś, co powiedziałem? Została naruszona struktura; wszechświata, w dużej mierze
dzięki tobie i twoim zaczarowanym koniom. Wiem, co mówię, zajmuję się tym kosmosem od
niepamiętnych czasów.
- Nigdy nie słyszałem o opiekunie wszechświata.
- To chyba logiczne, co? Jeżeli w ogóle chcesz mieć wszechświat, to potrzebujesz kogoś,
kto by się nim opiekował, a nie może to być ta sama osoba, która nim kieruje. Ona ma mnóstwo
innych zajęć, a opiekowanie się jest specjalnością samą w sobie i nie może być łączone z innymi
obowiązkami. To ty wprowadziłeś te magiczne bucefały, tak?
- Tak - przyznał Azzie. - Ale co z tego? Co może się stać z powodu zaczarowanych koni?
- Użyłeś ich zbyt dużo, ot co! Czy ty naprawdę uważasz, że możesz w jednym obszarze
zgromadzić wszystkie magiczne wierzchowce, jakimi pragniesz się posłużyć? A to w tym celu,
aby łatwo przeprowadzić to, co powinieneś był uprzednio opracować, ale jesteś zbyt leniwy?!
Nie, mój miły, młody demonie, tym razem narobiłeś bigosu. Po tych wszystkich latach, kiedy
utrzymywałem go w dobrej formie, ten nieszczęsny wszechświat zmienia się na naszych oczach,
i ani ty, ani Ananke, ani ja, i wreszcie nic już nie może na to poradzić. Wyzwoliłeś błyskawice
Jego straszliwego, szybkiego miecza, jeżeli rozumiesz, co mam na myśli, i trzeba będzie zapłacić
straszliwą cenę. Igrałeś z rzeczywistością o jeden raz za dużo.
- Co to ma wspólnego z rzeczywistością? - chciał wiedzieć Azzie.
- Słuchaj teraz uważnie, mój miły demonie. Rzeczywistość jest kulą twardej materii,
złożoną z warstw różnych substancji. Gdzie jedna warstwa styka się z drugą, tam, można
powiedzieć, istnieje potencjalna linia pęknięcia; zupełnie tak samo, jak w głębi Ziemi. Anomalie
wywołane w tkance rzeczywistości powodują powstanie na tych granicznych powierzchniach fal
uderzeniowych. Twoje niedozwolone posługiwanie się magicznymi rumakami stanowiło właśnie
jedno z takich zaburzeń. Miały także miejsce inne anormalne wydarzenia. Fakt ucieczki z
Poświaty starych bogów jest wypadkiem tak niemożliwym, że jego zaistnienie wstrząsnęło
wszechświatem, a skutki tej wywołanej przez ciebie kosmicznej katastrofy uderzyły w biedną
Wenecję. Miasto miało pecha stać się ogniskiem zdarzeń, których działanie spowodowało
naprężenie siatki jego rzeczywistości. Powodzie, inwazja Mongołów oraz zaraza, która wkrótce
potem wybuchła, nie stanowiły wcale części głównego biegu historii Wenecji; tak naprawdę w
ogóle nie miały mieć miejsca, stanowiąc jedynie marginalne ewentualności o znikomych
szansach urzeczywistnienia się w normalnym łańcuchu zdarzeń. Wszelako za twoją sprawą
uaktywniły się i całość zapisanej historii przyszłości stanęła pod znakiem zapytania.
- Jakim sposobem przyszły czas może być zagrożony? - spytał Azzie.
- Musisz myśleć o przyszłości jak o czymś, co już zaszło, i co grozi ponownym
wydarzeniem się, wymazując jednocześnie wszystko to, co było przedtem. A tego za wszelką
cenę musimy uniknąć.
- Przed nami stoi wiele spraw - rzekła Ananke. - Najpierw jednak trzeba wyprawić z
powrotem do domu tych twoich pielgrzymów.
Azziemu nie pozostało nic innego, jak zadowolić się tym, ale w głębi jego umysłu, wśród
narastającego niepokoju, zaczęło coś świtać. Ananke powiedziała, że nie działał zgodnie z
rzeczywistością. Ale czymże była rzeczywistość, jeżeli nie równowagą, układem pomiędzy
Dobrem a Złem? Gdyby mógł nakłonić Michała do zmiany tego układu, dla ich wspólnej
korzyści... Najpierw jednak musiał wpaść na chwilkę do swoich pielgrzymów.
CZĘŚĆ DZIESIĄTA
ROZDZIAŁ l
Kiedy Azzie opuszczał Pałac Sprawiedliwości, ogon miał podkulony pod siebie, a kąciki
jego brązowych oczu dziwnie błyszczały. Próbował pogodzić się z myślą, iż jego niemoralne
przedstawienie, które miało zadziwić świat, nigdy nie doczeka się premiery. Legenda, tak ważna
legenda o złotych lichtarzach, nie będzie mogła być dograna do końca. Miał bezpośrednie i
niedwuznaczne rozkazy od samej Ananke, aby przerwać sztukę w połowie ostatniego aktu.
Musiał jednak istnieć jakiś sposób, aby obejść ten zakaz. W ponurym nastroju poszedł do
mieszczącej się obok Pałacu Sprawiedliwości stacji zasilania i naładował swoje zaklęcie
podróżne. W pobliżu, gdzie sprzedawano posiłki, znalazł budkę specjalizującą się w gotowych
daniach na wynos dla demonów i kupił worek kocich głów przyrządzonych w dobrym,
skrzepłym, czerwonym sosie. Miało mu to posłużyć za przekąskę w drodze powrotnej na Ziemię.
Potem uruchomił swoje zaklęcie i z wielkim szumem pognał przez przezroczyste welony, z
których składa się duchowa przestrzeń.
Lecąc, chrupał kocie łby i myślał zaciekle. Mimo skrajnych wysiłków, nawet w
transcendentnej kazuistyce nie udawało mu się znaleźć sposobu obejścia poleceń Ananke.
Prędzej czy później dowiedziałaby się o tym i surowo go ukarała, A musiał się obawiać nie tylko
Konieczności. Było także faktem, że przez nadużywanie magicznych koni naruszył równowagę
kosmosu. Gdyby tego nie zaprzestał, wszechświat mógłby się rozpaść, a wszystko, całość
stworzenia, zostałoby pochłonięte przez czysty, biały płomień samosprzeczności. Gdyby doszło
do tego, sam kosmos mógłby się zapaść; w końcu obaleniu uległyby prawa rozumu.
Wkrótce był z powrotem nad Wenecją, a widok tego miasta z lotu ptaka był iście żałosny.
Wzbierające wody pochłonęły już niektóre nisko leżące zewnętrzne wyspy. Wiatr osłabł, ale
wody powodzi podniosły się i zalały plac Świętego Marka do wysokości dziesięciu stóp. Starsze i
mniej solidne budynki zapadały się, ponieważ słone wody przypływowe wymyły starą zaprawę
murarską, trzymającą razem ich cegły i kamienie.
Azzie wylądował obok domu Aretina i zastał poetę na zewnątrz, bez marynarki,
próbującego oszalować swój dom workami piasku. Już na pierwszy rzut oka była to
bezużyteczna praca, więc Aretino odłożył swoje narzędzia i poszedł smutno za Azziem do domu.
Na piętrze znaleźli suchy pokój.
- Gdzie są teraz pielgrzymi? - zapytał demon, nie tracąc czasu.
- Nadal w oberży.
Azzie musiał zmienić plany, zebrać wszystkie złote świeczniki i dopilnować, aby z
powrotem dostały się do zamku Fatusa w Limbo; potem należało pozbyć się z Wenecji
pielgrzymów. Nie widział jednak powodu, aby powiedzieć to wszystko poecie właśnie teraz.
Dowie się, gdy i innym stanie się wiadome, że nie będzie uroczystości końcowej.
- Musimy wyprawić stąd pielgrzymów - rzekł Azzie do Aretina. - Trwając pomiędzy
powodziami a Mongołami, to miasto skazane jest na zagładę. Wiem z pewnego źródła, że nastąpi
zmiana biegu czasu, w którym rozgrywa się obecna historia świata.
- Jaka zmiana? Co masz na myśli?
- Świat przędzie nić swego losu, z której wyłaniają się różne wydarzenia. To, co się dzieje
teraz, wskazuje, jakoby Wenecja miała być zniszczona; dla Ananke jednak jest to nie do
przyjęcia, a zatem linia czasu miasta zostanie przerwana tuż przed wprowadzeniem przeze mnie
na arenę zdarzeń złotych świeczników. Stanie się to nowym, głównym nurtem historii, a ta linia,
w której jesteśmy teraz, zostanie przeniesiona do Limbo.
- A co to oznacza? - zapytał poeta.
- Limbowska wersja dziejów Wenecji nie będzie trwała dłużej niż tydzień od chwili,
kiedy po raz pierwszy poprosiłem cię o napisanie sztuki, aż do północy tej doby, której, jak
przewiduje się, nadejdą Mongołowie, a powódź przeleje się przez wały. W pewnym sensie
będzie to trwało tylko tydzień, ale te siedem dni będzie się rozgrywało wciąż na nowo,
zaczynając się ponownie, gdy tylko osiągną swój koniec. Mieszkańcy limbowskiej wersji
Wenecji będą mieli wieczność tygodni, z których każdy będzie się kończył katastrofą i zagładą.
- Ale jeśli usuniemy pielgrzymów z Wenecji?
- Jeżeli zrobimy to przed północą, będą mogli nadal wieść swoje normalne życie
dokładnie tak, jakby mnie nigdy nie znali. Powrócą do czasu, zanim mnie spotkali.
- Czy będą coś pamiętać?
Azzie potrząsnął głową.
- Tylko ty, Pietro. Tak to urządzam, abyś na podstawie naszych zawodów mógł napisać
swą farsę.
- Rozumiem - rzekł poeta. - Cóż, jest to trochę nieoczekiwane. Nie wiem, czy będzie się
im to podobać.
- Nie musi - stwierdził Azzie. - Mają tylko poddać się temu albo ponieść konsekwencje,
jeśli tego nie uczynią.
- Dołożę starań, aby to zrozumieli.
- Zrób to, najwspanialszy Pietro. Spotkam się z tobą w kościele.
- Dokąd idziesz?
- Mam jeszcze jeden pomysł, który mógłby może uratować całą tę sprawę.
ROZDZIAŁ 2
Azzie przeniósł się błyskawicznie do systemu Ptolemeusza, zbudowanego z
kryształowych sfer, z gwiazdami umieszczonymi na stałych orbitach. Zawsze cieszył go widok
uporządkowanego ruchu gwiazd i ustalonych płaszczyzn istnienia. Spieszył dalej, aż znalazł się
przy prowadzącej do Nieba Bramie Gości. Jest to jedyne wejście, przez które powinni wchodzić
odwiedzający; zaś dla demonów, usiłujących dostać się przez którąś z bram przeznaczonych dla
aniołów przewidziane są surowe kary.
Brama Gości to były wrota w dosłownym tego słowa znaczeniu - z brązu, wysokie na sto
stóp i osadzone w marmurze. Dojście do niej roiło się od barankowatych, białych obłoczków, a
anielskie chóry śpiewały w powietrzu alleluja. Przed bramą stał stół i krzesło z mahoniowego
drewna, na którym siedział starszawy, łysiejący mężczyzna z długą siwą brodą, obleczony w
białe, atłasowe prześcieradło. Miał przypiętą plakietkę z imieniem, które wraz z tytułem oraz
pozdrowieniem brzmiało: „Święty Zachariasz, do usług. Życzę świętego dnia”.
Azzie nie znał go. Zwykle to któryś z pomniejszych świętych pełnił funkcję odźwiernego.
- Czym mogę służyć? - zapytał Zachariasz.
- Muszę się widzieć z archaniołem Michałem.
- Czy umieścił twoje imię na liście gości?
- Wątpię. Nie wiedział, że przyjdę.
- W takim razie, mój drogi panie, obawiam się...
- To jest pilna sprawa. Proszę tylko przekazać mu moje imię. Będzie ci za to wdzięczny.
Gderając, Zachariasz pofatygował się do złotej tuby głosowej, wiszącej z boku
brakowych odrzwi. Wypowiedział do niej kilka słów i mrucząc do siebie, czekał na odpowiedź.
Ktoś przemówił z drugiego końca akustycznego przewodu.
- Jesteś pewien? Nie jest to, oczywiście, właściwa forma... Tak... Oczywiście, sir.
- Możesz wejść - Zachariasz otworzył małe drewniane drzwiczki, osadzonej podstawie
tych ogromnych wierzei z brązu.
Azzie wszedł i pomaszerował przed siebie, mijając rozrzucone na zielonym trawniku
Nieba budynki. Wkrótce znalazł się przy biurowcu w Zachodnim Niebie, a Michał stał na
schodach, oczekując go.
Archanioł wprowadził demona do swego gabinetu. Nalał mu kieliszek wina. Niebo ma
najlepsze na świecie wino, ale po dobrą wódkę trzeba iść do Piekła. Gwarzyli przez chwilę o tym
i owym. Potem Michał zapytał, co Azziego doń sprowadza.
- Chcę dobić z tobą targu - rzekł demon.
- Interes? Jakiego rodzaju?
- Czy wiedziałeś o tym, że Ananke kazała mi wstrzymać moje niemoralne
przedstawienie?
Michał spojrzał na niego, a potem uśmiechnął się szeroko.
- Naprawdę? Poczciwa, stara Ananke.
- Tak uważasz? - spytał demon lodowatym tonem.
- Oczywiście - odparł Michał. - Chociaż uważa się, że jest ponad Dobrem i Złem, i nie
obchodzi jej ani jedno, ani drugie, to jednak cieszę się, że wie, która strona moralności
posmarowana jest masłem.
- Chcę ubić interes - powtórzył Azzie.
- Pragniesz, abym pomógł ci sprzeciwić się Konieczności?
- Właśnie.
- Zdumiewasz mnie. Dlaczego miałbym to zrobić? Ananke powstrzymuje cię od
wystawienia twojej niemoralnej farsy, a to mi właśnie odpowiada.
- Czy nie kierujesz się w tym osobistą urazą? - zapytał demon.
- Och, może troszkę - uśmiechnął się Michał. - Złoszczą mnie twoje posunięcia, ale moja
decyzja, by wstrzymać przedstawienie, nie opiera się na osobistych względach. Dla mnie
korzystnie jest przerwać to podstępne przedsięwzięcie, które chcesz zmontować. To całkiem
proste.
- Może uważasz, że to zabawne, ale sprawa jest o wiele bardziej poważna, niż ci się
wydaje.
- Poważna dla kogo?
- Dla ciebie, oczywiście.
- Jakim to sposobem? Wszak Konieczność zrobiła to, czego my chcemy.
- Już sam fakt, że ona w ogóle coś robi jest złą nowiną - powiedział Azzie.
- Jak to rozumiesz? - Archanioł wyprostował się.
- A kiedyż to Ananke zajmowała się rutynowymi działaniami, twoimi i moimi, w naszych
zmaganiach pomiędzy Światłością a Ciemnością?
- To pierwszy raz, jak sięgam pamięcią, kiedy ingeruje bezpośrednio - przyznał Michał. -
Do czego jednak zmierzasz?
- Czy uznajesz Ananke za swoją władczynię? – zapytał demon.
- Oczywiście, że nie! Ona nie ma wpływu na decyzje Dobra czy Zła. Jej rola w
prowadzeniu kosmosu polega na dawaniu przykładu, a nie na działaniu ustawodawczym.
- A jednak robi to - zabraniając mi wystawić farsę, stanowi prawo.
Archanioł uśmiechnął się.
- Nie mogę brać jej tego za złe.
- Brałbyś, gdyby to tobie zdjęto sztukę z afisza.
Uśmiech Michała zastygł.
- Ale to nie jest moje przedstawienie.
- Tym razem nie - zgodził się Azzie. - Jeśli jednak przystaniesz na ten precedens, to
jakich argumentów użyjesz, kiedy podobnie zachowa się względem Dobra?
Archanioł nachmurzył się. Wstał i zaczął spacerować nerwowo po swoim biurze. W
końcu zatrzymał się i zwrócił do Azziego.
- Masz rację. Chociaż dla nas, twych przeciwników, zatrzymanie niemoralnej farsy
stanowi dobrodziejstwo, jest jednocześnie przekroczeniem reguł, które rządzą nami wszystkimi.
Jak ona śmie to robić?
W tym momencie w drzwiach wejściowych zabrzęczał dzwonek. Archanioł zrobił
niecierpliwy gest, a drzwi otworzyły się szeroko.
- Babriel! Świetnie, właśnie miałem posłać po ciebie!
Przynoszę wiadomość - rzekł anioł.
- Będzie musiała poczekać - zdecydował Michał. - Właśnie się dowiedziałem, że Ananke
uprawia kłusownictwo na naszym terenie, że się tak wyrażę. Będę musiał natychmiast
porozumieć, się z Gabrielem i niektórymi innymi.
- Tak, sir. Oni także chcą z panem rozmawiać.
- Chcą?
- Dlatego mnie przysłali, sir.
- Przysłali cię? A o co im chodzi?
- Nie powiedzieli mi, sir.
- Zaczekaj tutaj - polecił Michał.
- Kogo masz na myśli? - zapytał Babriel.
- Was obu - sprecyzował Michał i wyszedł z pokoju. Niebawem był z powrotem.
Wyglądał na przygnębionego i unikał wzroku Azziego.
- Obawiam się, że nie będzie mi wolno mieszać się do tej sprawy z Ananke.
- A co z kwestią, którą podniosłem? Z potencjalnym ograniczeniem twojej władzy?
- Myślę, że w tej chwili nie jest to najważniejsze - odparł Michał.
- A co, w takim razie, jest ważne?
- Utrzymanie kosmosu. O to tu chodzi, stwierdziła Rada Najwyższa.
- Michale, w grę wchodzi sprawa wolności - powiedział Azzie. - Prawa Dobra i Zła
działają zgodnie z tym, co dyktuje im rozsądek, ograniczony wyłącznie przez prawo naturalne, i
nie mogą być skutkiem dowolnej decyzji Ananke.
- Mnie też to nie odpowiada - powiedział Michał. - Ale tak się sprawy mają. Zrezygnujmy
z twego przedstawienia, Azzie. Zostałeś pokonany i osądzony. Wątpię, czy nawet twoja Rada Zła
zdołałaby cię w tym poprzeć.
- Jeszcze zobaczymy - stwierdził Azzie i wyszedł, trzaskając drzwiami.
ROZDZIAŁ 3
Gdy Azzie wrócił, pielgrzymi byli jeszcze w oberży, Rodrigo i Cressilda siedzieli w rogu
izby; chociaż nie rozmawiali ze sobą, to jedno dla drugiego stanowiło jedyną osobę o
dostatecznie wysokiej pozycji, aby czuli się razem dobrze. Kornglow oraz Leonora byli, jak
zwykle, zajęci tylko sobą. Puss i Quentin bawili się w kocią kołyskę, a matka Joanna zabrała się
do robótki na drutach, podczas gdy sir Oliver pucował, aż się świeciła, wysadzaną klejnotami
rękojeść paradnego miecza, który zamierzał przypasać na uroczystość.
- Obawiam się, że mamy pewien kłopot - zaczął Azzie obcesowo. - Nasze przedstawienie
zostało odwołane; dziękuję wam jednak za całą pracę, którą w nie włożyliście. Wszyscy
spisaliście się bardzo dobrze.
- Co się dzieje, Antonio? - spytał sir Oliver. - Czy nasze życzenia będą spełnione, czy nie?
Mam już przygotowaną mowę dziękczynną. Musimy zaczynać.
Pozostali przyłączyli się ze swoimi pretensjami. Azzie uspokoił ich ruchem ręki.
- Nie wiem, jak wam to powiedzieć, ale Najwyższa Możliwa Władza nakazała mi
zaniechać wystawienia tej sztuki. Nie będzie uroczystości złotych świeczników.
- Ale co zrobiliśmy nie tak? - zapytała matka Joanna.
- Zdaje się, że przekroczyliśmy jakieś głupie, stare prawo natury.
Przeorysza wyglądała na zaintrygowaną.
- Ludzie cały czas łamią prawa natury. I co z tego?
- Zwykle nie ma to żadnego znaczenia - przyznał demon. - Obawiam się jednak, że tym
razem przyłapano nas na gorącym uczynku. Powiedziano mi, że użycie przeze mnie magicznych
koni było przesadną gorliwością.
- Z pewnością tym można się będzie zająć później - stwierdził Oliver. - Na razie chcemy
kontynuować naszą grę.
- Ja także bardzo bym tego pragnął - zgodził się Azzie. - Ale, niestety, nie możemy.
Aretino przejdzie teraz wśród was i pozbiera lichtarze.
Z posępną miną, poeta okrążył izbę, odbierając świeczniki, które podawano mu z
niechęcią.
- Będziemy musieli wydostać się stąd - ciągnął Azzie. - Wenecja skazana jest na zagładę.
- Tak szybko? - zdziwiła się ksieni. - Nie zaczęłam nawet jeszcze zwiedzać słynnych
grobowców świętych.
- Jeśli nie chcesz, żeby znalazł się tam i twój, uczyń jak, mówię - powiedział Azzie.
-Wszyscy musicie iść za Aretinem. Słyszysz, Pietro? Trzeba usunąć tych ludzi z wysp Wenecji.
- Łatwo mówić - gderał poeta. - Ale zrobię, co w mojej mocy.
Złożył zebrane kandelabry w kącie obok ołtarza.
- A teraz, co mam z nimi począć?
Azzie miał właśnie odpowiedzieć, kiedy poczuł lekkie pociągniecie za rękaw. Popatrzył
w tamtą stronę. Był to Quentin, obok którego stała Puss.
- Proszę pana - powiedział mały - wyuczyłem się całego tekstu, który mam powiedzieć na
tej uroczystości. Puss i ja wymyśliliśmy go razem i oboje nauczyliśmy się go na pamięć.
- To bardzo ładnie, dzieci - przyznał pan demon.
- Czy nie będziemy mieli okazji go wygłosić? - dociekał Ouentin.
- Możecie mi wyrecytować swoje role później, gdy już bezpiecznie wydostanę was z
Wenecji.
- Ale, proszę pana, to już nie będzie to samo. Nauczyliśmy się tego na uroczystość!
- Nie będzie żadnej uroczystości - skrzywił się Azzie.
- Czy ktoś z nas zrobił coś złego? - dopytywał się mały uparciuch.
- Nie, nie o to chodzi.
- Czy w takim razie była to zła sztuka?
- Nie! - krzyknął demon. - To nie była zła farsa! To było wspaniałe przedstawienie!
Każdy z was grał po prosta siebie samego, a to jest najlepsza praca, jaką może wykonać aktor.
- Skoro nie było to złe przedstawienie - dociekał Quentin - i nie zrobiliśmy nic złego, to
dlaczego nie możemy go dokończyć?
Azzie otworzył usta, by odpowiedzieć, ale zawahał się. Przypomniał sobie siebie samego,
jako młodego demona, gardzącego wszelkimi autorytetami, postępującego dobrze lub źle, ale bez
względu na wszystko kierującego się tylko swoją dumą oraz wolą. No cóż, bardzo się zmienił od
tamtego czasu. Teraz rozkazywała mu zwykła baba, a on słuchał jej bez szemrania. Co prawda,
Ananke nie do końca była taką zwyczajną kobietą - raczej nieokreśloną, ale nieodpartą boską
zasadą z biustem. Zawsze widniała jakby za mgłą, unosząc się ponad wszystkim - władcza, ale
daleka. I oto zdarzył się precedens, naruszono ustanowioną od początku czasu regułę
nieingerencji. A kogo wybrała za ofiarę tego naruszenia zasad? Azziego Elbuba!
- Moje drogie dziecko - powiedział demon. - Kontynuowanie tej uroczystości mogłoby
oznaczać śmierć dla nas wszystkich.
- Sądzę, że wszyscy pewnego dnia musimy umrzeć, sir - zauważył Quentin roztropnie.
Azzie spojrzał na niego, bo chłopak miał bezczelność demona, a zimną krew świętego.
Czy miał być gorszy od niego?
- Dobrze, dziecko - rzekł. - Przekonałeś mnie. Ludzie, weźcie swoje świeczniki i
zajmijcie miejsce na ustawionej naprzeciwko szynkwasu scenie.
- Doprowadzają to do końca! - zawołał radośnie Aretino. - Jestem bardzo wdzięczny, sir,
gdyż inaczej jakie miałbym zakończenie dla sztuki, którą zamierzam napisać na podstawie tego
materiału?!
- Teraz masz o czym pisać - zauważył demon. - Czy orkiestra jest gotowa?
Orkiestra była na miejscu, a muzycy uradowani, bo Aretino zapłacił im potrójną
wysokość zwykłej stawki, aby czekali na Azziego gdzieś w pobliżu; a miasto i tak było zalane
powodzią, więc nie planowano w tym czasie żadnych innych występów muzycznych.
Orkiestra zaczęła grać. Azzie skinął dłonią. Uroczystość zaczęła się.
ROZDZIAŁ 4
Przedstawienie toczyło się z całą pompą oraz ceremoniałem, tak jak podoba się to
demonom oraz ludziom renesansu. Niestety, nie było widzialnego audytorium; musiała to być
prywatna impreza, ale i tak robiła wielkie wrażenie - tam, w opuszczonej gospodzie, z deszczem
dudniącym nad głową.
Pielgrzymi, odświętnie ubrani, maszerowali przez izbę, niosąc swoje, odebrane ponownie
od Aretina, świeczniki. Kroczyli przez przejścia pomiędzy krzesłami i wychodzili na scenę.
Azzie, teraz mistrz ceremonii, przedstawiał każdego, wygłaszając o postaci kilka pochlebnych
słów.
Zaczęły się dziać dziwne rzeczy. Okiennice pękały z głośnym trzaskiem. Wiatr zmienił
się w niesamowity jęk. Gryzący, nieziemski zapach nasycił powietrze. Najbardziej wybijał się
wicher, który wył niczym głos umęczonej duszy, próbującej dostać się do środka.
- Nigdy jeszcze nie słyszałem, żeby wiatr brzmiał w ten sposób - stwierdził Aretino.
- To nie jest wiatr - powiedział Azzie.
- Proszę?
Ale demon odmówił wyjaśnień. Rozpoznał inwazję nieprzychylnych mocy, kiedy ją tylko
usłyszał. Przewodniczył zbyt wielu takim wydarzeniom, aby się teraz mylić, gdy nieziemski
chłód osiadał na budynku, a ze wszystkich stron dobiegały dziwne, grzmiące hałasy.
Azzie miał tylko nadzieję, że ta nowa siła, czymkolwiek była, wycofa się po swym
inauguracyjnym występie. Zdawało się, że ma ona trudności ze znalezieniem właściwej drogi. A
najgorsze było to, że Azzie nie wiedział nawet, kto - lub co - na niego poluje. Była to niezwykła
sytuacja - coś, co wyglądało na ducha, ścigało demona. Azzie wyobrażał sobie ewentualny
rozwój wypadków; przepastne otchłanie absurdu zagrażały pochłonięciem kruchych struktur
logiki oraz zasady przyczynowości. Zdawało się, że prawidła te mogłyby przestać istnieć przy
najlżejszym poruszeniu.
Po przemówieniach nastąpiło krótkie, gustowne interludium, odśpiewane przez
miejscowy chór chłopięcy - zespół na europejskim poziomie, który Aretino wynajął na tę okazję.
Niektórzy z obecnych byli przekonani, iż w trakcie ceremonii ukazał się jako zjawa sam święty
Grzegorz, w pobliżu drzwi bowiem poczęła się materializować wysoka, chuda postać. Cokolwiek
to było, nie udało mu się; widmo zniknęło, zanim zdołało się w pełni ukształtować i uroczystość
mogła toczyć się dalej.
Uczestnicy zgromadzili lichtarze na ołtarzu i zapalili w nich świece. Azzie wygłosił
krótkie przemówienie, gratulując swoim zawodnikom i podkreślając, że dobrze się spisali,
wykonując po prostu swoje zwykłe zajęcia. Bez wielkiego wysiłku ze swej strony wygrali
szczęśliwy los, a ten pomyślny traf nie był wcale nagrodą za dobry charakter czy wytrwałość w
pracy. Przeciwnie, szczęście stanowi jakość neutralną, która byle komu może przypaść w udziale.
- Jako dowód na to - mówił Azzie - stoją tu moi zawodnicy, którzy dziś wieczór wszyscy
zdobyli złote nagrody za to, że byli po prostu sobą - z wszelkimi swoimi wadami.
Przez cały czas Aretino siedział w pierwszym rzędzie, pilnie robiąc notatki. Obmyślał już
utwór sceniczny, który zamierzał wysnuć z tego materiału. Niech tam sobie Azzie myśli, że
wystarczyło wystawić coś na kształt boskiej komedii, ale to nie był sposób tworzenia utworu
scenicznego. Naprawdę dobra sztuka musiała być obmyślona, a nie improwizowana - i właśnie to
Aretino zamierzał zrobić.
Poeta tak był zajęty pisaniem, iż nie zdawał sobie sprawy z tego, że uroczystość ssą
skończyła, dopóki pielgrzymi nie otoczyli go kołem, szturchając w plecy i pytając, czy podobały
mu się ich recytacje. Aretino pohamował swoją wrodzoną zgryźliwość i przyznał, że wszyscy
świetnie się spisali.
- A teraz - zadysponował Azzie - czas się stąd wydostać. Wasze świeczniki nie będą wam
już potrzebne. Po prostu złóżcie je tam w kącie, a ja dokonam małego cudu, aby z powrotem
znalazły się w Limbo. Aretino, czy jesteś gotów zaprowadzić tych ludzi w bezpieczne miejsce?
- Owszem - powiedział poeta. - Jeśli jest jakiś sposób na opuszczenie tej wyspy, znajdę
drogę. Czy nie będziesz nam towarzyszył?
- Mam zamiar, ale z przyczyn ode mnie niezależnych moje odejście może się nieco
opóźnić. Jeśli tak się stanie, Pietro, wiesz, co masz robić. Zaprowadzić ich w spokojne miejsce.
- A co z tobą?
- Będę robił co w mojej mocy, aby ocalić życie - rzekł Azzie. - My, demony, mamy
wysoce rozwinięty instynkt dbania o własną skórę.
Azzie, Aretino i grupka pielgrzymów weszli w burzliwą noc zagłady, jaka spadła na
Wenecję.
ROZDZIAŁ 5
Opuścili oberżę i wkroczyli w burzę. Ulice pełne były ludzi, usiłujących uciec z miasta;
woda sięgała teraz do pasa i nadal przybierała. Aretino wziął ze sobą mnóstwo pieniędzy na
łapówki, ale nie było ani jednego gondoliera, którego by mógł przekupić. Różne przystanie nad
Canale Grande zostały porzucone wiele godzin temu.
- Nie mam pojęcia, co robić - powiedział poeta do Azziego. - Zdaje się, że każda łódź w
mieście została rozbita lub jest już dawno wynajęta.
- Istnieje jeszcze pewien sposób uratowania pielgrzymów - rzekł demon. - Niewątpliwie
wyniknie z tego kolejna anomalia, za którą będę odpowiedzialny, ale spróbujemy jej mimo
wszystko. Musimy znaleźć Charona; jego łódź zawsze znajduje się w pobliżu miejsc takich jak to
- obfitujących w tylu zmarłych i umierających. Jest on znawcą tragedii na wielką skałę,
- Prawdziwy Charon z greckich mitów?
- Z pewnością. W jakiś sposób nadal potrafi przewozić ludzi w ciągu całej epoki
chrześcijaństwa. To także jest anomalia, ale za nią nie można już winić mnie.
- Czy on zabierze żywych? Słyszałem, iż łódź Charona służy tylko tej drugiej kategorii
ludzi?
- Znam go wcale dobrze; robiliśmy razem interesy. Sądzę, że zrobi wyjątek, gdyż jest to
katastrofa w jego guście.
- Gdzie go znajdziemy?
Azzie poprowadził ich we właściwym kierunku; Aretino chciał wiedzieć, skąd ten wielki
pośpiech w wyprowadzaniu pielgrzymów.
- Czy sytuacja jest naprawdę tak zła? - zapytał.
- Tak; upadek Wenecji to dopiero początek, który zapowiada rozpad całego
wszechświata. Zarówno system kopernikowski jak i ptolemeuszowski przeżywają trudności, a
wszędzie można dostrzec oznaki wstrząsu wywołanego przez anomalie. Już teraz ulice pełne są
rozmaitych dziwów i cudów. Ustał wszelki handel i nawet miłość wygasła.
- Nie rozumiem - rzekł Aretino. - Co to za eksplozja anomalii? Co się stanie? Jak objawi
się ta katastrofa? Po jakich znakach się ją rozpozna?
- Nie obawiaj się, zauważysz ją bez wątpienia - zapewnił go Azzie. - Nastąpi nagła
nieciągłość w biegu życia. Pomiędzy przyczynami oraz ich skutkami nie będzie już żadnego
sensu. Wnioski nie będą gładko wypływać ze swoich przesłanek. Jak ci już powiedziałem,
rzeczywistość rozwidli się na dwie gałęzie; jedna potoczy się dalej z historią Europy i Ziemi, jak
gdyby ta pielgrzymka nigdy nie miała miejsca, podczas gdy druga będzie kontynuowała to, co się
teraz dzieje, przynosząc ze sobą skutki wywołane moją farsą. Ta gałąź, ta katastrofa, zostanie
odesłana do Limbo, gdzie będzie się powtarzać w nieskończoność, w pętli większej niż cała
zewnętrzna przestrzeń. Musimy wyprowadzić stąd pielgrzymów, zanim się to stanie.
Jednak Charona nie można było nigdzie znaleźć. Azzie i Aretino dokładali wszelkich
starań, prowadząc swoich podopiecznych z miejsca na miejsce, w nadziei ocalenia ich. Niektórzy
spośród mieszkańców miasta postanowili popłynąć wpław do stałego lądu i tonęli; wielu z nich
było wciąganych pod wodę przez innych pływaków borykających się z odmętami.
Kilka nielicznych pozostałych gondoli było już zajętych przez pasażerów. Ci, szczęśliwi,
że dostali się na łódź, wyciągnęli miecze i grozili nimi każdemu, kto się do nich zbliżył. Demon i
poeta przeszukiwali kręte, wąskie uliczki, mając nadzieję znaleźć przewoźnika zmarłych. W
końcu natrafili na jego niekształtną łódź z drewnianymi burtami, pomalowanymi na czarny,
matowy kolor. Azzie podszedł do relingu w tabaczkowym kolorze i oparł na nim swą wąską
stopę, wołając:
- Hej, przewoźniku!
Z małej kabiny wyszedł w światło latarni wysoki, chudy starzec o zapadłych szczękach
oraz oczach płonących nienaturalnym blaskiem.
- Azzie! - powiedział na powitanie. - Masz niezwykłą skłonność wyskakiwać nagle tam,
gdzie nikt się ciebie nie spodziewa.
- Co robisz w Wenecji, Charonie, tak daleko od twego zwykłego szlaku na Styksie?
- Wszyscy przewoźnicy zmarłych otrzymali rozkaz rozszerzenia swych usług na tę
okolicę. Wiem z wiarygodnego źródła, że odbędzie się tu wymieranie, jakiego świat nie widział
od czasów Atlantydy.
- Chciałbym wynająć twoją łódź.
- Czy to naprawdę konieczne? Miałem zamiar przespać się trochę, zanim zacznie się ten
wielki exodus zmarłych,
- Cała struktura rzeczywistości jest w wielkim niebezpieczeństwie - rzekł Azzie. -
Potrzebuję twojej pomocy, aby usunąć stąd przyjaciół.
- Nie pomagam nikomu - stwierdził Charon. - Mam własny rozkład jazdy. Jest tu całe
mnóstwo nieboszczyków, czekających na przewiezienie do kramy umarłych.
- Zdaje mi się, iż nie doceniasz powagi sytuacji.
- Dla mnie nie jest ona poważna - odparł Charon. - W jaki sposób przychodzi Śmierć, to
sprawa Wyższego Świata. W Królestwie Zmarłych panuje absolutny spokój,
- Właśnie usiłuję ci wytłumaczyć, że ten porządek może nie trwać już zbyt długo - nawet
w Królestwie Zmarłych. Czy nigdy nie przyszło ci do głowy, że i Śmierć może umrzeć?
- Martwa Śmierć? Cóż za niedorzeczny pomysł?!
- Mój drogi, jeżeli Bóg może umrzeć, to Śmierć także - i to bardzo boleśnie. Próbuję ci
właśnie wyjaśnić, że wszystko się wali. Wraz z innymi możesz zostać zmieciony z powierzchni
istnienia.
Charon był sceptyczny, ale pozwolił się przekonać.
- Co mam zrobić?
- Muszę usunąć stąd pielgrzymów i odprowadzić ich tam, skąd przyszli. Tylko w tym
wypadku Ananke będzie mogła przywrócić wszystko do normalnego stanu.
Gdy tego chciał, Charon potrafił działać szybko. Kiedy tylko pielgrzymi znaleźli się na
pokładzie, pokierował łodzią, stojąc na rufie z rumplem steru pod pachą i wyglądając niczym
ubrany w przeciwdeszczowy płaszcz strach na wróble. Rozklekotana stara łajba nabierała
szybkości, napędzana ramionami martwych wioślarzy siedzących pod pokładem, poza zasięgiem
wzroku pasażerów. Wokół, w oblężonym mieście wybuchały pożary, strzelając w
czarnoniebieskie niebo upiorną czerwienią i żółcią. Krypa przepłynęła przez odnogę zatoki i
wkrótce zaczęła się ślizgać przez trzciny oraz moczary. Otoczenie wyglądało bardzo dziwnie;
Charon płynął na skróty przez wodne połączenie, stanowiące przejście z jednego świata do
drugiego.
- Czy tak wyglądał początek świata? - spytał Aretino.
- Nie byłem przy samym początku - odparł Charon - ale dość blisko niego. Taką, postać
miał świat przed wszelkim stworzeniem, kiedy nie istniały prawa fizyczne, gdy nie było rozumu i
wszystko było magią. Ten dawny świat odwiedzamy jeszcze czasem w naszych snach. Niektóre
krajobrazy wywołują jego wspomnienie - tego miejsca starszego niż Bóg, starszego niźli
wszystko, co wokół nas istnieje. Świata przed powstaniem wszechświata.
W tyle łodzi Aretino sprawdzał listę obecności, by przekonać się, czy są wszyscy
pielgrzymi. Wkrótce doliczył się dwóch czy trzech sprytnych Wenecjan, którzy skorzystali ze
sposobności wywołanej ogólnym zamieszaniem, aby przedostać się łodzią Charona na stały ląd.
Nie było w tym nic złego; znalazło się dość miejsca dla kilku dodatkowych pasażerów, zwłaszcza
że nigdzie nie można było doszukać się Kornglowa oraz Leonory. Poeta zapytał, czy ktoś wie coś
o nich, ale nikt ich nie widział od czasu uroczystości że świecznikami. Reszta była w łodzi -
wszyscy z wyjątkiem Azziego, który stał na pirsie i odwiązywał cumę.
- Nie ma Kornglowa i Leonory! - zawołał do niego poeta.
- Nie możemy dłużej czekać! - stwierdził Charon. - Śmierć ściśle trzyma się rozkładu
jazdy.
- Ruszajcie bez nich - zdecydował demon.
- Ale co z tobą? - chciał wiedzieć Aretino.
- Jest coś, co mnie zatrzymuje - rzekł Azzie.
Wtedy to poeta zauważył jakiś cień za plecami demona, który, jak mu się zdawało,
schwycił Azziego za szyję. Demon rzucił linę na pokład. Gdy wiosła umarłych uderzyły o wodę,
łódź Charona zaczęła płynąć.
- Czy nie możemy nic dla ciebie zrobić? - zawołał poeta.
- Nie! - odkrzyknął Azzie. - Nie zatrzymujcie się! Uciekajcie stąd.
Patrzył, jak łajba ślizgała się po mrocznych wodach, aż zniknęła w trzcinach i bagnach
przeciwległego brzegu.
Wtłoczeni pomiędzy martwych wioślarzy, którzy nie stanowili najprzyjemniejszej
kompanii, pielgrzymi starali się w miarę możliwości wygodnie urządzić.
- Cześć - odezwała się Puss do zakapturzonej postaci, siedzącej obok niej na ławce.
- Witaj, mała damo - odparło indywiduum. Była to kobieta, która chyba umarła dość
dawno, chociaż jakimś sposobem potrafiła nadal mówić.
- Dokąd płyniecie? - spytała Puss.
- Nasz przewoźnik, Charon, wiezie nas do piekła - odparła zakapturzona.
- Och, tak mi przykro - użaliła się dziewczyna.
- Nie ma czym się przejmować - odparła tamta. - Wszystko tam zmierza.
- Nawet ja?
- Nawet ty. Ale nie musisz się już teraz tym martwić. Zanim to nastąpi, upłynie jeszcze
dużo czasu.
Siedzący z drugiej strony Quentin zapytał:
- Czy na tej łodzi jest coś do jedzenia?
- Nic dobrego - powiedziała zakapturzona postać. - To, co mamy, jest gorzkie.
- Tak naprawdę, wolałbym coś słodkiego - stwierdził Quentin.
- Bądź cierpliwy - poradziła mu Puss. - Nikt, kto nie utracił życia, nie otrzyma
pożywienia na łodzi umarłych. Zdaje mi się, że widzę brzeg przed nami.
- To dobrze - przystał Quentin.
Jego pragnieniem było nadal służyć duchom jako posłaniec; to było takie zabawne.
CZĘŚĆ JEDENASTA
ROZDZIAŁ l
Wenecja zdawała się nieodwołalnie skazana na zagładę. Istniał jednakże sposób, w jaki
Azzie mógłby ją jeszcze ocalić. Musiałby się w tym celu udać do Zakulisowego Wszechświata,
gdzie znajdowała się Kosmiczna Maszyneria - było to w tej części kosmosu, w której panuje
symbolizm.
Aby się tam dostać, zmuszony byłby postępować według całego szeregu instrukcji, z
których nigdy wcześniej nie korzystał i o których sądził, iż nigdy nie będą mu potrzebne. Teraz
jednak nadszedł właściwy czas. Znalazł osłonięte miejsce pod balustradą mostu i wykonał
skomplikowany znak. Bezosobowy głos jednego ze Strażników Drogi zapytał:
- Jesteś aby pewien, że chcesz to zrobić?
- Tak - odparł Azzie.
I zniknął.
Pojawił się ponownie w małej poczekalni. Pod jedną ścianą stała długa, wyściełana sofa,
przy drugiej dwa krzesła. Duża lampa rzucała łagodne światło na stos czasopism leżących na
pobliskim stoliku. Pod trzecią ze ścian siedziała ubrana w togę osoba przyjmująca interesantów;
przed nią stało coś, co wyglądało na biurowy interkom. Postać przypominała kobietę z tym
jednym wyjątkiem, że na ramionach nosiła głowę aligatora. Jej widok ostatecznie przekonał
Azziego, iż istotnie znalazł się w miejscu, gdzie światem rządziła symbolika.
- Czym możemy panu służyć, sir? - zapytała recepcjonistka.
- Jestem tu, aby zrobić przegląd symbolicznej maszynerii.
- Wejdź. Spodziewaliśmy się ciebie.
Przez zwykle drzwi Azzie wkroczył w byt o konsternujących właściwościach - była to
zarówno zamknięta, jak i nieskończona uniwersalna przestrzeń, zapełniona niezliczonymi
elementami. Wyglądała niczym fabryka lub szydercza, trójwymiarowa impresja na temat zakładu
produkcyjnego, której końca nie było widać. To miejsce, znajdujące się poza realną przestrzenią i
czasem, zdawało się całkowicie wypełnione pracującą maszynerią - z niezliczoną rozmaitością
zawieszonych w powietrzu trybów i wałów, obracających się z brzękiem, sykiem i szczękiem, za
pomocą pasów transmisyjnych, które je napędzały.
Przedzielone wąskimi ścieżkami, we wszystkich kierunkach biegły w nieskończoność
rzędy maszyn. Na jednej z dróżek stał wysoki, chudy mężczyzna w szarym roboczym
kombinezonie w wąskie białe prążki oraz w czapce z daszkiem z tego samego materiału. Chodził
naokoło z oliwiarką w ręku, pilnując, aby maszynerią pracowała z minimalnym tarciem.
- Co się tutaj dzieje? - spytał Azzie.
- Cały czas Ziemi ściskany jest w pojedynczy, wąski pasek i przepuszczany przez rolki. A
tu wychodzi jako tkanina - szeroka i cienka niczym pajęczyna.
Starzec pokazał mu długie wałki, gdzie linie czasu tkane były w draperię przedstawiającą
(i w pewnym sensie będącą nią) całą historię świata - aż po chwilę obecną. Azzie przyjrzał się
uważnie i znalazł uszkodzone miejsce.
- A to? - zapytał.
- Ach, ten fragment dotyczy momentu, kiedy została zburzona Wenecja - odparł starzec. -
Widzisz, stanowiła ona jedną z głównych nici w strukturze cywilizacji, w związku z czym
powstanie pewna nieciągłość, jeśli chodzi o kulturowy aspekt struktury czasoprzestrzeni, dopóki
inne miasto nie przejmie jej roli. Możliwe też, że cała ta tkanina utraci swoją świetność skutkiem
braku jednego z jej najlepszych fragmentów. Trudno przewidzieć doniosłość konsekwencji tak
wielkiego upadku jak ten.
- Chyba szkoda to zostawić - rzekł Azzie; ponownie przyjrzał się niciom tworzącym
osnowę. - Spójrz, gdybyśmy się cofnęli i wyrwali tę jedną nić, Wenecja byłaby ocalona.
Azzie znalazł pasemko odpowiadające momentowi, w którym zaczął swoją grę ze złotymi
kandelabrami; w tym punkcie przypieczętowana została zagłada Wenecji. Trzeba koniecznie
wymazać tę chwilę z przyczynowo-skutkowej tkaniny historii świata, by odsunąć kosmiczną
katastrofę.
- Mój drogi, młody demonie, wiesz przecież bardzo dobrze, że nie możemy robić
bałaganu w splocie czasu. Zgadzam się, że byłoby to bardzo łatwe; ale nie polecam ci tego.
- A co, jeżeli mimo wszystko nie posłucham cię?
- Spróbuj, to się przekonasz.
- Nie będziesz starał się mnie powstrzymać?
Starzec potrząsnął głową.
- To nie należy do moich obowiązków. Moim zadaniem jest jedynie doglądanie procesu
tkania draperii.
Azzie wyciągnął rękę i zdecydowanym ruchem wyrwał nić oznaczającą jego spotkanie z
pielgrzymami. Kiedy ją zerwał, nitka zapłonęła gwałtownym ogniem. Wynik swego działania
mógł dostrzec natychmiast. Tkanka materiału zabliźniała się powoli. Wenecja została ocalona.
Nic prostszego.
Azzie odwrócił się, aby odejść, ale zatrzymał się, kiedy w plecy postukał go lodowaty
palec. Obejrzał się; dozorcy maszyn nigdzie nie było.
- Azzie Elbub? - zapytał złowieszczy głos.
- Tak, to ja. Kim jesteś?
- Mów mi Bezimienny. Wygląda na to, że znowu to zrobiłeś.
- Co takiego?
- Wywołałeś jeszcze jedną anomalię nie do przyjęcia.
- No... a czy ci to przeszkadza?
- Jestem zjadaczem anomalii - rzekł Bezimienny. - Stanowię specjalną okoliczność, która
powstaje w przepaści wszechświata, gdy sprawy zachodzą zbyt daleko. Jestem tym, przed którym
Ananke próbowała cię ostrzec. Przez swoje działanie powołałeś mnie do istnienia.
- Przykro mi to słyszeć - stwierdził Azzie zupełnie szczerze. - Nie zamierzałem budzić cię
z twojego snu nieistnienia. A co będzie, jeśli przyrzeknę, że już nigdy więcej nie wywołam
żadnej anomalii?
- To nie wystarczy - powiedział Bezimienny. - Tym razem odpokutujesz za to, mój
chłopcze. Zbyt często majstrowałeś przy maszynerii wszechświata. A skoro już przy tym jestem,
to myślę, że może mógłbym zburzyć kosmos, obalić Ananke i zacząć wszystko od początku - ze
mną jako Najwyższym Bóstwem?
- Jest to najbardziej przesadna reakcja, o jakiej kiedykolwiek dane mi było słyszeć -
stwierdził Azzie. - Aby zniszczyć jedną anomalię proponujesz spowodować jeszcze większą?
- Cóż, w ten sposób rozpada się wszechświat - rzekł Bezimienny. - Obawiam się, że będę
zmuszony cię unicestwić.
- Sądzę, że będziesz musiał spróbować - zgodził się Azzie. - Dlaczego jednak nie
załatwisz tego z Ananke? Ona jest tu najwyższą władzą.
- Nie prowadzę interesów w ten sposób - powiedział Bezimienny. - Zacznę od ciebie. Gdy
zjem twoją duszę i spłuczę ją haustem twego ciała, pomyślę o tym, do kogo mam się udać w
następnej kolejnosci. Taki mam rozkład dnia.
ROZDZIAŁ 2
Bezimienny machnął czymś, co mogło być ramieniem. Zanim Azzie miał choćby okazję
pożegnać się z dozorcą, doprowadzony ciupasem znalazł się przy stoliku w kawiarni pod gołym
niebem w mieście, którego architektura bardzo przypominała Rzym.
Ten transfer, którego Bezimienny dokonał bez żadnej widocznej aparatury, zrobił na
Azziem spore wrażenie, ale uważał, żeby w żaden sposób nie okazać swego podziwu. W każdym
razie wyglądało na to, że Mister B. ma tęgi łeb, Sam Bezimienny był wraz z nim, w ludzkim ciele
z nadwagą i w tyrolskim kapeluszu na głowie. Zjawił się kelner w białym garniturze; Azzie
zamówił cinzano i zwrócił się do towarzysza:
- W porządku. Teraz co do tej walki. Czy będziemy mieli jakieś reguły, czy cały czas
wolnoamerykanka?
Demon zdawał sobie sprawę z faktu, że nie potrafi pokonać Bezimiennego, w którym
domyślał się dopiero co zrodzonego superbóstwa; robił jednak dobrą minę do złej gry, starając
się blefem osiągnąć jakąś korzyść.
- W którym stylu walki jesteś lepszy? - chciał wiedzieć jego przeciwnik.
- Jestem znany jako mistrz zapasów bez reguł - odparł Azzie.
- Tak? W takim razie sądzę, że będziemy mieli pewne zasady.
Azzie wiedział, iż z regułami mógł się uporać. Przeciwstawiał się im od urodzenia, a więc
miał już pewien plus. Uważał jednak, by nie okazywać swego zadowolenia.
- Według jakich zasad chcesz walczyć? - spytał Bezimienny.
Azzie rozejrzał się dookoła.
- Jesteśmy w Rzymie?
- Tak.
- W takim razie walczmy według przepisów zapasów gladiatorskich.
Zaledwie wypowiedział te słowa, doznał zawrotu głowy, a kiedy oprzytomniał, ujrzał, iż
znajduje się na arenie wielkiego amfiteatru; puste miejsca siedzące wznosiły się ponad nim ze
wszystkich stron. Azzie był nagi, tylko z przepaską na biodrach. Widocznie nowe bóstwo było
nieco pruderyjne; warto było o tym pamiętać. Oglądając się zobaczył, że trzyma tarczę w
antycznym stylu i klasyczny, krótki rzymski miecz.
- Szybki jesteś - powiedział demon.
- Chwytam wszystko w lot - odparł Bezimienny, którego głos: nie docierał z żadnego
określonego kierunku.
- Co teraz?
- Walka wręcz - rzekło bóstwo. - Tylko ty i ja. Oto nadchodzę.
Z jednej strony amfiteatru otwarły się drzwi. Rozległ się hałaśliwy, warczący dźwięk iż
tunelu wytoczył się duży, metalowy przedmiot na gąsienicach. Azzie widział już kiedyś coś
podobnego, gdy podczas pierwszej wojny światowej zwiedzał pola bitew we Francji. Miał przed
sobą normalnej wielkości wojskowy czołg, ze standardowym uzbrojeniem oraz armatą.
- Czy siedzisz w czołgu? - zapytał Azzie ciekawie.
- Ja jestem tym czołgiem - sprecyzował Bezimienny.
- Nie jesteśmy całkiem równo dobrani, nie uważasz?
- Nie marudź - rzekło bóstwo.
Czołg poturkotał naprzód, jego niebieskie gazy spalinowe ryczały chórem wyzwania, a z
obu burt maszyny wystawały macki zakończone brzęczącymi piłami. Azzie cofał się, aż poczuł
na plecach ścianę.
- Zaczekaj! - krzyknął. - A gdzie jest publiczność?
- Co takiego? - zdziwił się czołg, hamując.
- Nie możemy odbyć prawdziwej walki gladiatorskiej bez widowni na trybunach - upierał
się Azzie.
Otworzyły się drzwi stadionu i do amfiteatru poczęły napływać tłumy ludzi. Azzie znał
ich wszystkich. Na początku kroczyli greccy bogowie w swoich udrapowanych jak na posągach
białych szatach. Potem weszła Ylith z Babrielem, idąc kilka kroków przed Michałem.
Bezimienny przyjrzał się im i chyba nie spodobało mu się to, co zobaczył.
- Chwileczkę - powiedział. - Krótka przerwa, dobrze?
Wraz z Bezimiennym, Azzie znalazł się w dziewiętnastowiecznym pokoju mieszkalnym.
ROZDZIAŁ 3
Zastanów się - powiedziało bezimienne bóstwo. - Widzisz, że przewyższam cię klasą i
mam nad tobą przewagę. Ale nie masz się czego wstydzić, bo nikt nie może mi się oprzeć.
Jestem widocznym znakiem tego, co ma przyjść.
- Zabij mnie więc i skończmy z tym - rzekł Azzie.
- Nie. Mam znacznie lepszy pomysł. Chcę darować ci życie. Pragnę, abyś znalazł się wraz
ze mną w tym nowym wszechświecie, który stworzę.
- Do czego jestem ci potrzebny?
- Nie potrzebuję cię. Wyjaśnijmy to sobie dokładnie. Chodzi tylko o to, że gdy już raz się
urządzę, to chciałbym mieć przy sobie kogoś, z kim mógłbym porozmawiać. Kogoś z tych
dobrych, starych czasów, które są teraz. Kogoś, kto nie został stworzony przeze mnie.
Podejrzewam, że byłoby nudno, gdybym nie mógł pogadać z nikim innym, jak tylko z
emanacjami własnego jestestwa. Wyobrażam sobie, że to dlatego wasz Bóg odszedł - zmęczył się
tym, że nie miał z kim toczyć rozmów. Z nikim z dawnych czasów, mam na myśli. Z nikim, kto
w takim czy innym sensie nie był nim samym. Ja nie popełnię tego błędu. Ty reprezentujesz
odmienny punkt widzenia, a ja mogę z tego skorzystać - chcę więc, byś ze mną został.
Azzie wahał się. Była to, naturalnie, wielka okazja. Ale jednak...
- Dlaczego zwlekasz? Mogę całkiem łatwo zetrzeć cię w pył, a zamiast tego ofiarowuję ci
szansę przyłączenia się do mnie. Ty i tylko ty z całego obecnego wszechświata, Azzie, będziesz
żył nadal po ostatecznej zagładzie. Zmieciemy ich wszystkich - bogów, diabły, ludzi, przyrodę,
przeznaczenie, przypadek, wszelkie dzieła. Zaczniemy od samego początku, z lepszą obsadą.
Pomożesz mi w zaplanowaniu tego. Możemy stworzyć co tylko zechcemy. Będziesz uczestniczył
w budowie nowego wszechświata! Staniesz się jednym z jego założycieli. Nie można już chyba
bardziej uczciwie postawić sprawy.
- Ale wszyscy inni...
- Zabiję ich. Muszą odejść. Nie próbuj zmieniać mojej decyzji.
- Jest młody chłopak, nazywa się Quentin...
- Będzie żył w twojej pamięci.
- Jest czarownica Ylith...
- Czyż nie masz na pamiątkę pukla jej włosów?
- A nie możesz zostawić jej przy życiu? - spytał Azzie. - I chłopca także? Resztę zabierz.
- Oczywiście, że mogę ich ocalić. Mogę zrobić wszystko, co zechcę. Ale nie pozwolę jej
żyć. Ani dziecku. Ani nikomu innemu. Tylko tobie, Azzie. Widzisz, jest to też pewien rodzaj
kary.
Azzie spojrzał na Bezimiennego. Odniósł wrażenie, iż nowy kosmiczny porządek nie
będzie się bardzo różnił od dotychczasowego. Ale nie zamierzał być tego świadkiem. Czas było
walczyć i umierać.
- Nie, dzięki - powiedział.
ROZDZIAŁ 4
Czołg turkotał naprzód; teraz była to piękna maszyna z amalgamatu aluminium i
jarzącego się chromu. Rozgrzana do białości, żarzyła się i zbliżała do Azziego. Demon odskoczył
w bok. Ponieważ czołg był w stanie topnienia, koła napędowe gąsienic wykrzywiły się i nagle
pojazd począł poruszać się z wielkim trudem. Tego to szczegółu Bezimienny nie wypracował
zbyt dobrze.
Czołg wystrzelił z armaty. Z jej otworu wyleciała wypełniona powietrzem plastikowa
kula, która pękła w zetknięciu z piaskiem, a z jej wnętrza wysypały się pchły i młode myszki.
Wszystkie razem zabrały się do kopania czegoś, co wyglądało na dół do pieczenia mięsa. Azzie
uważał jednak, by niczego nie osądzać zbyt pośpiesznie: nie wiedział, co Bezimienny planował.
Jeżeli miał w ogóle jakiś pomysł.
Działo wystrzeliło ponownie, ale tym razem wyleciał z niego plik nut zapisanych na
liniowanym papierze. Azzie usłyszał, jak Bezimienny mówił:
- Miała być kanonada, a nie kanon muzyczny!
Najwyraźniej Bezimienny miał problemy z opanowaniem swej wybujałej wyobraźni.
Armata dała ponownie ognia i tym razem wyrzuciła kaskadę różnokolorowych stożków, które
mamrotały, bulgotały i rozbryzgiwały wokół żrący, musujący płyn.
Pojazd doczołgał się do środka areny. W jego ruchach zauważało się jakieś wahanie, bo
chociaż przekonał się, że Azziego można było lekceważyć jako przeciwnika, to sam Bezimienny
był największym swoim wrogiem. Azzie uniósł w górę duży, gotowy do rzutu kamień.
A wtedy, wychodząc z bryły Bezimiennego, pojawił się tłum znanych z historii ludzi bez
głów: Czarnobrody, Anna Boleyn, lady Jane Gray, Jeździec bez Głowy, Jan Chrzciciel, Ludwik
XIV, Maria Antonina, Maria Stewart, Meduza, sir Thomas More i Maksymilian de Robespierre.
Wetknąwszy swe czerepy pod lewe ramiona, utworzyli w wojskowy sposób falangę, w prawych
rękach trzymając długie lance o srebrzystych grotach. Prowadził ich Robespierre, który
powiedział później, iż było to najtrudniejsze, co kiedykolwiek zrobił.
Azzie przywołał swoje własne zastępy, które zjawiły się natychmiast z ciężką bronią, ale
jeszcze szybciej rozpłynęły się w powietrzu. Jedna z reguł Bezimiennego stanowiła, że Azzie
będzie musiał zrobić wszystko sam.
Potem Bezimienny rozwarł pełną mułu oraz głazów paszczę i wznosząc się nad Azziem,
zamierzał go połknąć.
- Jesteś szalony! - krzyknął Azzie.
- Nie - odparł Bezimienny. - Dlaczego nie umierasz?
- Bo jesteś marnym stworzeniem - stwierdził demon,
- Czy jesteś pewny, że ta walka jest nam potrzebna? Nie możesz po prostu umrzeć i
skończyć z tym?
- Przykro mi, ale nie - wymamrotał Azzie.
ROZDZIAŁ 5
Demon rozejrzał się dookoła. Dwunastu Olimpijczyków, z Zeusem na czele, siedziało na
marmurowych schodach obok Babriela, Ylith i Michała. Byli tam także ludzie z nowszych
czasów - królewicz Czaruś z księżniczką Scarlet oraz Johann Faust i Małgorzata. Wstali i jak
jeden mąż weszli na arenę.
- To nie fair. Nie wolno ci sprowadzać pomocy.
- Nie wezwałem ich - powiedział Azzie, - Sami przyszli.
- Ja nie miałem jeszcze czasu, by stworzyć sobie przyjaciół i sprzymierzeńców.
- Wiem - przyznał Azzie. - Postanowiłeś rozegrać to samodzielnie.
- Teraz jest już za późno - rzekł archanioł Michał, stojąc na czele Zastępów Niebieskich. -
Sądzę, że wszyscy się zgadzamy co do tego, że ty, Bezimienny, zupełnie nie nadajesz się do
pełnienia roli Najwyższego Bóstwa. Połączymy teraz nasze siły i pozbędziemy się ciebie.
A potem rozległ się śpiew, w którym silny, męski głos prowadził podniosłą melodię. Był
to Aretino intonujący renesansową wersję pieśni Naprzód chrześcijańscy rycerze. Chór składał
się z pozostałych postaci farsy - Quentina, Puss, Kornglowa, Leonory, sir Olivera, Matki Joanny,
Rodriga oraz Cressildy. Utworzyli wokół walczących ciasne koło i dopingowali Azziego.
„Jak to głupio z ich strony” - myślał Azzie, bo przecież nie mógł nic zrobić. Potęga tego
stworzenia, wyklutego w najczarniejszych ostępach nieprawdodopodobieństwa, już teraz okazała
się dla niego zbyt wielka.
- Nie musisz umierać - powiedziała do niego Ylith. - Ananke zostanie pokonana tylko
wtedy, jeżeli i ty przegrasz. Miałeś odwagę wyreżyserować swoje przedstawienie, więc walcz
dalej!
ROZDZIAŁ 6
W porządku - powiedział Bezimienny, przybierając coś w rodzaju ludzkiej postaci. - Mała
grecko-rzymska potyczka na śmierć i życie.
I złapał Azziego w mocny chwyt.
- Nie możesz go zabić! - zawołał Quentin.
- Nie mogę? A to dlaczego?
- Bo on jest moim przyjacielem.
- Młody człowieku, chyba nie zdajesz sobie sprawy z tego, w jak niebezpiecznej sytuacji
się znalazłeś. Jestem zjadaczem dusz, mój chłopcze; a twoja duszyczka będzie niczym
maraskinowa wisienka na bitej śmietanie lodów z tego głupiego demona.
- Nie! - Quentin uderzył Bezimiennego w głowę otwartą dłonią.
Kreatura cofnęła się na swoich kołach, odsłaniając zęby, a Puss walnęła superbóstwo w
żołądek. Bezimienny upadł na skrwawiony piasek, a na arenę wszedł sir Oliver, niosąc lancę i
przy pomocy matki Joanny wykłuł mu oko.
- O, tego już za wiele! - stwierdził Bezimienny z urazą, gdy drzewce przeszyło jego
głowę.
I umarł.
Ponad nimi, na niebie, pojawiła się Ananke, a jej twarz starej, jowialnej damy jaśniała
uśmiechem.
- Dobrzeście się spisały, moje dziatki - zawołała. - Wiedziałam, że w krytycznej sytuacji
będziecie umieli ze sobą współpracować.
- A więc to dlatego uknułaś ten plan! - wykrzyknął Azzie.
- To był tylko jeden z powodów, mój kochany - wyjaśniła Konieczność. - Zawsze są
powody w powodach, a każdy powód powodu może sam być rozłożony na składające się nań
powody. Nie kwestionuj tego, mój przyjacielu. Żyjecie.
I wtedy wszyscy zaczęli tańczyć. Trzymali się za ręce i wznosili w powietrze. Lecieli
szybciej i wyżej, wszyscy razem, wszyscy z wyjątkiem...
ROZDZIAŁ 7
Aretino zbudził się nagłe, ziewając. Usiadł na łóżku i popatrzył przez okno. Nad Wenecją
świeciło słońce, a obok niego, na poduszce, leżał manuskrypt: Legenda o siedmiu świecznikach.
Poeta przypomniał sobie teraz, że miał fantastyczny sen; to było jedyne wytłumaczenie.
Azzie odpokutował za wszystko, dzięki temu, że udało mu się schować Wenecję w
Limbo.
Wyjrzał przez okno. Ulicą przechodzili ludzie, a wśród nich spacerowali Kornglow i
Leonora.
- Co słychać? - zawołał poeta.
Kornglow podniósł wzrok.
- Uważaj, Aretino. Mówi się, iż lada chwila przyjdą tu Mongołowie.
A więc jednak Wenecja była zgubiona? W chwilę później zrozumiał wszakże, że
wszystko jest w porządku. Jedyne, czego potrzebował, to zacisznego miejsca, gdzie mógłby
usiąść i pracować dalej nad sztuką.
Aretino obudził się w przepiękny poranek i przypomniał sobie, iż w nocy miał dziwny
sen, w którym przyszedł do niego demon i kazał mu napisać sztukę sceniczną. Jej tematem mieli
być pielgrzymi i złote świeczniki, a wynik przedstawienia tak zbulwersował Moce
Wszechświata, iż Wenecja została skazana na zagładę. Potem jednak Ananke postanowiła ją
ocalić, więc bieg czasu miasta, który stanowił kontynuację działalności demona, został odcięty i
odesłany do Limbo. On zaś obudził się w prawdziwym świecie.
Poeta wstał i rozejrzał się dookoła. Wszystko wyglądało tak jak zawsze. Ciekaw był, co
działo się z tą drugą Wenecją, tą w Limbo.
ROZDZIAŁ 8
Fatus był nieco przerażony, gdy mu powiedziano, że do Limbo przybyło nowe miasto.
Limbo mieściło wiele regionów, które niegdyś istniały, a także wiele takich, których nigdy nie
było. Znajdował się tutaj ogród Hesperyd, dwór Artura z Camelotu i zagubione miasto Lys.
Nową miejscowością okazała się Wenecja; Wenecja Katastrof. Fatus spacerował po niej i
podziwiał jej piękno. Zamieszkujący ją ludzie nie wiedzieli, że miasto zanikało i umierało, aby
każdego dnia znowu się odrodzić. Chodził pomiędzy scenami śmierci i umierania; i bardzo żywo
to odczuwał. Codziennie będzie się to zaczynać na nowo. Chciał powiedzieć ludziom, by się nie
bali, ale Wenecjanie nie słuchali go; żyli więc zawsze w stanie trwogi, zaczynającej się co dzień
od nowa.
Fatus podszedł do zakochanych, Kornglowa i Leonory. Krzepiące było znaleźć tych
dwoje ludzi, dla których życie i wzajemna miłość stanowiła ciągłą rewelację i stałą radość.
„Idźcie i nauczajcie innych” - powiedział im, ale śmiali się z niego. „To, jak należy żyć, jest
proste - mówili - każdy może to zrobić; tu nie ma czego uczyć.”
Fatus wrócił do swego zamku i dumał o własnych dawnych sprawach; był ciekaw, co
może nastąpić dalej.
ROZDZIAŁ 9
W Wenecji, tej w Limbo, Kornglow i Leonora rozmawiali o Aretinie.
- Ciekawa jestem, czy kiedykolwiek napisze swoją sztukę?
- Może napisze, ale nie tę prawdziwą. Tę, w której umieramy każdego wieczora i
odradzamy się każdego ranka. Mam nadzieję, iż nie boisz się śmierci, kochanie?
- Może troszeczkę. Ale jutro znowu będziemy żyli, prawda?
- Takie jest moje przekonanie. Jednak kiedy nadejdzie, śmierć będzie odczuwana jak
śmierć.
- Musimy teraz umrzeć?
- Cała Wenecja umiera dziś wieczorem.
Rozległ się stukot podków. Jeźdźcy w mieście! Mongołowie! Kornglow walczy dzielnie,
lecz zostaje przeszyty lancą. Azjaci usiłują pochwycić Leonorę, ale elficzka jest dla nich zbyt
szybka - nie urodził się jeszcze taki Mongoł, który potrafiłby poruszać się równie szybko, jak
córka elfów! Leonora wybiega na ulicę, skacze do wody i odpływa daleko od miasta. Fale są
wysokie, mury padają, Wenecja płonie. Patrzy na to przez chwilę, ale nie może już dłużej
utrzymać się na powierzchni wody. To jest umieranie po raz pierwszy, i chociaż jest trudne, wie,
jak to zrobić. Jej głowa ześlizguje się pod fale.
ROZDZIAŁ 10
Azzie poczuł zaciskającą się na nim olbrzymią rękę. Potem była ciemność. Gdy się
obudził, na jego czole spoczywała chłodna dłoń. Otworzył oczy.
- Ylith! Co ty tutaj robisz? Nie wiedziałem, że demony i czarownice mają jakieś życie po
śmierci?
- Tak się składa, że oboje nadal żyjemy.
Azzie rozejrzał się. Znajdował się w Przyjacielskiej Oberży w Limbo, miejscu neutralnym
dla Dobrych i Złych Duchów.
- Co się stało z wszechświatem?
- Dzięki tobie Ananke była w stanie go ocalić. Wszyscy powinniśmy być ci wdzięczni,
chociaż obawiam się, że wielu ludzi będzie się gniewać. Rada Zła rozważa możliwość udzielenia
ci nagany; przede wszystkim za rozpoczęcie całej hecy. Ja jednak kocham cię pomimo wszystko.
Obawiam się, że zawsze będę cię kochać.
Azzie wziął ją za rękę
- Córko ciemności - powiedział, uśmiechając się słabo. - Jesteśmy ulepieni z tej samej
gliny.
Przytaknęła zadowolona i uścisnęła jego dłoń.
- Wiem - odrzekła.