Sieniewicz ,,Czwarte
niebo"
To opowieść o młodym człowieku,
Zygmuncie Drzeźniaku, żyjącym w prowincjonalnym mieście, którego
potrzeba mitologizacji popchnęła w obłęd. Tak sobie myślę, że
musiałem napisać "Czwarte niebo", aby moja twarz nie
zmieniła się w mordę i aby wziąć choć trochę odpowiedzialności
za świat nie do końca swój.
Powieść nazwano utworem
"zaangażowanym", choć ja wolałbym nazwać go intuicyjnym
rachunkiem wystawionym i sobie i rzeczywistości. W "Czwartym
niebie" wystawiam ten rachunek z perspektywy świata porażonego
frustracją i bezrobociem. Z perspektywy ludzi, którzy albo
radykalizują swoje postawy, stają się lewakami, narodowcami albo
socjalizują się za kromkę chleba, ofiarowaną przez biznesowych
cudotwórców. Są też i tacy jak Drzeźniak — uciekają w
fantastyczną baśń o tym "przeklętym" miejscu. Drzeźniak
budując swoją mitologię, nie zauważa, że wcale nie musi ona
służyć sensowi egzystencji. Wprost przeciwnie — budzą się
demony i Drzeźniak z miejsca wikła się w konflikt sił
potężniejszych od siebie: jawy i snu, Boga i Szatana, jak również
własnych pragnień i fantomów. Drzeźniak to dla mnie klasyczny
psychol, który szukaniem sensu pragnie egzorcyzmować w sobie zło,
lecz zamiast tego — sam ulega pokusie zła, pragnie magii, a
uzyskuje ordynarną i dotkliwą realność, której nie potrafi się
przeciwstawić.
Nominowana do Nike 2004 powieść Mariusza Sieniewicza jest silnie zakorzeniona w realiach współczesnych, dzieje się w Olsztynie, rodzinnym mieście autora.
Realność ma dla
Sieniewicza duże znaczenie i powinna się jego zdaniem wiernie
odbijać na kartach powieści. Już w pierwszych akapitach
Sieniewicz daje dokładny opis topografii Zatorza, dzielnicy
Zygmunta Drzeźniaka, bohatera "Czwartego nieba", które
"przesłonięte pasem strzelistych topoli, przywoływało na
myśl starca pogrążonego w śpiączce". Bar mleczny
Rodzynek, nieczynne kino Grunwald, lokalny browar Jurandowe
Źródełko, trzy cmentarze i dworzec - to najważniejsze miejsca
tej okolicy.
"Czwarte niebo" nie ogranicza się
jednak do ciekawej skądinąd, ale błahej lokalnej plotki -
znajomych miejsc i ludzi. To brak perspektyw, rozczarowanie i
niezgoda na rzeczywistość są prawdziwymi bohaterami tej
powieści: "Po fajeczce i kawie z czopem - pisze Sieniewicz -
Zygmunt wyszedł powłóczyć się po dzielnicy. Przedpołudniowe
włóczęgostwo dotykało co drugiego mieszkańca tej ziemi
bezrobotnych. Nie wypychała ich z domów nadzieja zarobku czy
pracy - wychodzili tylko po to, żeby kolejny dzień się w końcu
rozpoczął i nabrał identycznego rytmu z wszystkimi
wcześniejszymi dniami i miesiącami". "Bocian - poeta o
świcie oczyszczający ulice, Trawka - bezrobotna artystka po
studiach, z kilkoma bezużytecznymi wystawami. Rubin - muzykujący
jelonek na rykowisku miasta. Małgorzałka - pokojówka
notarialnych salonów, z kawą i ciasteczkami dymająca po dziesięć
godzin dziennie" - zwykle tak układają się losy
olsztyńskich przyjaciół Drzeźniaka.
Podział na tych, którzy
chcieli i umieli się sprzedać, i tych, którzy klepią biedę,
ale pozostali wierni sobie, jest tu klarowny, a sympatie - zarówno
bohatera, jak i autora - wyraźne. Tzw. sukces odnieśli m.in.
ambitny redaktor Kwieć z Radia Olsztyn, który jeździ niebieskim
fordem, Dziadek, były zomowiec, i Sychelski - "pracował w
zagranicznej firmie konsultingowej, srał kasą, za miesiąc miał
się żenić i dla takich jak Zygmunt był wrzodem na
dupie".
Jednak senna, prowincjonalna egzystencja
ulega przyspieszeniu, kiedy w mieście pojawia się firma Belzekom
Edwarda Beli-Belowskiego. Hochsztapler proponuje pracę ponad stu
kobietom - po dwóch dniach szkolenia dobre zarobki, telefon
komórkowy i atrakcyjne premie. W sali dawnego kina Grunwald ma
ponoć działać jego zakład montujący sprzęt
elektroniczny.
Pojawienie się tajemniczego biznesmena
wprowadza wątek spoza realistycznego porządku. Zygmunt zacznie
niebawem odbierać dziwaczne i niepokojące telefony od Północnego,
jednego z pracowników firmy, który wie o Zygmuncie niepokojąco
dużo. Już sama nazwa firmy - Belzekom - wskazuje więc, że te
wątki powieści mają jakieś diabelskie konotacje. "Czwarte
niebo" ma tu być dalekim echem "Mistrza i Małgorzaty"
Michaiła Bułhakowa. Zaprzedać się firmie to zaprzedać duszę
diabłu.
CZWARTE NIEBO OPIS
Rozgrywająca się na pograniczu jawy i snu historia młodego, wyalienowanego polonisty. Zygmunt Drzeźniak spędza czas na rozmyślaniach, a jego ulubionym zajęciem jest obserwacja nieba i szczegółowa analiza przebogatego świata chmur i chmurek. Pewnego wieczoru, stojąc na kominie z rękoma zanurzonymi w wilgotnym futrze chmury przypominającej żubra, Zygmunt spotyka nieznajomego. Ów tajemniczy mężczyzna otwiera mu oczy na rozgrywające się wokół niecodzienne wydarzenia. Oto w miasteczku pojawia się demoniczny biznesmen wraz ze swą barwną świtą. Jego rozległe plany i wielkie inwestycje dzielą mieszkańców na dwa zwalczające się obozy: jedni widzą w nim zbawcę, drudzy zaś narzędzie szatańskiego spisku. Zygmunt odrzuca pokusę zaangażowania się w zagadkową historię i powraca do labiryntu własnej świadomości. Okazuje się jednak, że po tych doświadczeniach świadomość została sprowadzona na ziemię. Powieść napisana barwnym i sugestywnym językiem przynosi intrygujący obraz ułomnego, a zarazem magicznego świata podmiejskich dzielnic, ulic, parków, kamienic i ich mieszkańców.
Na początek cytat z czwartej strony okładki. Wypowiedź Sieniewicza, która miała posłużyć celom promocyjnym: „Mam już dość wielkiego bezzębnego cynizmu, w którym sam uczestniczę z rozdziawioną gębą (…). Ta książka powstała ze złości (…)”. Jednak złość zaślepia i nie pozwala trzeźwo ocenić własnej twórczości. Jeśli by jednak przytaknąć stwierdzeniu, że najlepsze teksty powstają z miłości bądź nienawiści, to nienawiść Sieniewicza była niezwykle słabej próby. Cały ten akapit składa się z truizmów. Posłużę się więc jeszcze jednym: powiadają, że miłość jest ślepa. Analogicznie – złość czy nienawiść Sieniewicza musiała być głucha. Zdaję sobie sprawę z tego, że atakuję dzieło uznane przez krytyków za wybitne. Opatrzone etykietką najlepszej reprezentacji literatury zaangażowanej. Książkę, której autor okrzyknięty został jednym z najwybitniejszych pisarzy roczników lat 70. Ale w końcu od kogo wymagać, jeśli nie od „najlepszych”? Zacznijmy od warsztaty i domniemanej wady literackiego słuchu Sieniewicza. Niezależnie od przeznaczenia książki, język powieści powinien być warstwą podlegającą szczególnej uwadze. Tymczasem Sieniewicz sprawia wrażenie, jakby nie słyszał własnego tekstu. Fonetycznie „Czwarte niebo” jest zupełnie nieudane. Warstwa brzmieniowa zatrzymuje na sobie uwagę czytających (do tego stopnia, że razi w bezgłośnej lekturze) – niestety nie jest to efekt zamierzony. Błędy i niedopatrzenia są w tym wypadku jawnym lekceważeniem czytelników i prezentowaniem niesprawności warsztatowej oraz kompletnego braku wyczucia brzmień. Przytoczę jeden akapit na potwierdzenie tych słów. Jest to jednocześnie pierwszy akapit powieści – czyli fragment, który powinien przyciągać uwagę i zachęcać do dalszej lektury. Ten fonetycznie jest obrzydliwy, odrzuca: „Zdarzały się czasami chwile, których Zygmunt Drzeźniak nie mógł zdzierżyć! Nudne do granic zmysłów – zwłaszcza w niedzielne popołudnia – zjawiały się znienacka w kamienicach starego Zatorza”. Zastanawiam się, czy konieczna jest tu iście jakobsonowska analiza instrumentacji głoskowych i aliteracji, czy poprzestać na zacytowaniu. Elementów powieści świadczących przeciwko autorowi nie zabraknie. Dziwi ta nieudolność czy niesprawność lingwistyczna pisarza w zestawieniu z fonetycznym zapisywaniem wyrazów i fraz obcojęzycznych (chociaż przy „drynczku” Sieniewicz przesadził). Przepis na metaforykę i porównania, jakimi ponad miarę okrasza Sieniewicz swoją powieść, jest prosty. Wystarczy wziąć dwa sprzeczne ze sobą pojęcia bądź obszary konotacyjne i połączyć je czasownikiem niekoniecznie pasującym do całości („czas wydrążał oczodoły godzin”) lub do standardowego obrazka dopisać nieszablonowe uzupełnienie („lokatorzy otwierali szeroko okna, wygrzewając w słońcu kości chudych i tłustych wspomnień”). Kiedy z takiej materii składają się kolejne strony i quasi-rozdziały powieści, całość staje się do bólu przewidywalna i – co tu dużo mówić – po prostu kiczowata. Doprawdy nie wiem, czy Sieniewicz, faszerując kolejne zdania niestrawnymi przenośniami próbuje uzyskać efekt poetyckości, czy też może ukryć bezlitośnie obnażającą się miałkość tekstu. Nie muszę chyba dodawać, że przesada nie działa na korzyść autora… Ku tej pierwszej wersji kierowałaby nas teoria niebologii, stworzona przez bohatera, gdyby nie brak jej uzasadnienia. Podobnie rzecz ma się z porównaniami („zafajdane majtki leżały daleko, odrzucone aż pod okno niczym odcięty od ciała embrion”). Jak można obrzucić coś „wstrętnym spojrzeniem”? Jak ustosunkować się do „mętnego krajobrazu”? Tu nie pomoże nawet „parasol przygaszonych gwiazd” i „trupy iluzji”. To już nie jest na granicy kiczu. To kicz w najczystszej postaci. Oddalone porównania, przytępiałe metafory i nietrafione epitety – oto krótka charakterystyka stylu. Ale wróćmy jeszcze na chwilę do błędów – niezgrabne powtórzenia, wykorzystywanie słów o tym samym rdzeniu słowotwórczym (bez względu na zbieżność bądź rozbieżność etymologiczną) to przecież błędy stylistyczne, wyłapywane już w szkolnych wypracowaniach i taktowane jako wyraz niezdarności językowej. Ale może Sieniewicz nie miał dobrych nauczycieli języka polskiego, brak słuchu, rzecz jasna, nie może mu pomóc w eliminowaniu podobnych niedociągnięć. Fonetycznej niespójności towarzyszy też rozchwianie perspektywy. Jeszcze jeden zarzut w stosunku do stylu, a raczej do narratorskich pseudoumiejętności Sieniewicza. Autor ma wyraźne problemy z klasyfikowaniem uczuć i emocji bohaterów. Zdradza to choćby komentowanie wypowiedzi postaci. Sieniewicz stara się zmieniać określenia w partiach dialogowych. Zamiar chwalebny, realizacja… cóż, realizacja od idei różni się boleśnie. Udane rozmowy natychmiast psują narratorskie wstawki. Warto byłoby czasem zrezygnować z komentarza, poluzować sztywną kanwę relacji z rozmowy. Wyszukiwanie coraz wymyślniejszych określeń nie wychodzi Sieniewiczowi na dobre (raz Rubin przymyka uspokajająco oczy w nieuzasadnionym momencie, następnie jego gest parodiuje – dlaczego? – Zygmunt. Kiedy jeden bohater zagadnie, drugi natychmiast spieszy mu z odpowiedzią. Jakby mało inteligentny czytelnik gubił się przy pierwszej ripoście. Długo trzeba by szukać lepszego sposobu na uwypuklenie nieumiejętności narracyjnych. Jeśli autor nie potrafi oddać emocji w słowach bohaterów, nie nadrobi tego w podsuwaniu odbiorcy gotowych rozwiązań. Uporczywe trzymanie się w jednym dialogu nomenklatury militarnej też nie wychodzi Sieniewiczowi na dobre (bohaterowie kolejno strzelają, wypalają, załadowują, repetują… żal patrzeć). Swoją drogą, Bogu dzięki, że Sieniewicz rymować nieudolnie próbuje od czasu do czasu i niezbyt często… Dwuwiersz „dres mam lekko ujebany / ktoś dziś będzie pałowany” czy uporczywe trzymanie się złudnego pseudorymu „silny – winny” nie zachęca do kontynuowania tego kierunku twórczości. Twórczości przez wielkie TFU. Po tym wszystkim sprawa treści wydaje się naprawdę zagadnieniem drugorzędnym. „Drzeźniak zdychał z nudy” – głosi jedna z fraz powieści. A razem z Drzeźniakiem zdychali z nudy czytelnicy, chciałoby się dodać. Bohater mieszka w ogarniętym marazmem Olsztynie. W wyniku lenistwa i kłótni z przełożonym traci pracę, staje się przedstawicielem rzeszy bezrobotnych. W mieście swoją fabrykę – firmę zakłada niejaki Bela-Belowski, prezes „Belzekomu”. Aluzja do Belzebuba, poza nazwą powraca też w domniemanych orgiach piwnicowych. Dalekie echa balu u Wolanda nie dodają powieści Sieniewicza erudycyjności. Casting na pracownice firmy – jedyna scena, warta uwagi – jest połączeniem turpizmu i rozrachunku z programami typu reality shows (rijaliti szoł, napisałby Sieniewicz). Oprócz marazmu i bezrobocia Zygmunt Drzeźniak musi walczyć ze swoim alter ego, Północnym. Ponieważ wszystko z góry skazuje się na niepowodzenie, fabryka wylatuje w powietrze, Drzeźniak nie potrafi policzyć się z prześladowcą. „Zaangażowanie” jak sprytny termin reklamowy nie ma swojego odniesienia w tekście. Bo czy można uznać za zaangażowaną literaturę, która tylko rejestruje (jednostronnie oświetlając) rzeczywistość i nie niesie przy tym żadnych prób rozwiązania istniejącego stanu rzeczy? Powieść jest beznadziejnie płaska, przy wszystkich niedoróbkach i błędach aż śmieszne wydaje się porównywanie jej do Gombrowicza czy Bułhakowa. Jeśli nawet jakiekolwiek motywy (poza wspomnianym balem u Wolanda) z „Mistrza i Małgorzaty” przeniknęły do „Czwartego nieba”, to jest ich tyle, ile Kochanowskiego w Bułhakowie. Gombrowicz powraca w bezpośrednich „nawiązaniach” (czyli: w używaniu słowa „Gombrowicz”) i w chwilach wpadania w formy, dorabiania bohaterom gęby. I na tym koniec. Powieść przereklamowana, nagłośniona – żeby z niczego zrobić „coś” uruchomiona została cała machina promocyjno-krytyczna. Niestety, nadmiarem komentarzy nie da się nadrobić braków literackich.