Skazani w Wąsoszu mówią, że na co dzień nie ma tu zwierzania się ze swoich problemów. Każdy ma swoje, ceni się tych, którzy nie wyciągają ich na zewnątrz. Medytacja to również cisza. Ale w niej pociąga ich wolność.
Jednostka
ma charakter półotwarty: bez wysokiego muru i wież
strażniczych. Podlega częstochowskiemu aresztowi śledczemu. Do
jednej z sal w Oddziale Zewnętrznym w Wąsoszu
Górnym, 40 km na północ od Częstochowy, w każde piątkowe
popołudnie przychodzi kilkunastu mężczyzn.
Zastępca
dyrektora, mjr Urszula Wojciechowska-Budzikur, psycholog
i psychoterapeuta, opowiada czasem osadzonym ojcu Johnie Mainie,
benedyktynie, który w latach 70. ubiegłego wieku odkrył
w tradycji Ojców Pustyni zwyczaj medytacji i przypomniał
Zachodowi, że za sprawą św. Jana Kasjana, mistrza św. Benedykta,
praktyki kontemplacyjne były znane w chrześcijaństwie już
w V wieku. Zalecił, by chrześcijanie stosowali mantrę
„Maranatha”,
co w języku aramejskim, którym posługiwał się Chrystus,
oznacza: „Przyjdź, Panie”.
Dziś
robią tak niektórzy z osadzonych w Częstochowie
i Wąsoszu – gdzie dyrektor wprowadziła zajęcia z medytacji
chrześcijańskiej.
Oddech
Najpierw
pomyśl: „nie myśl”. I przestań się wiercić na tym
krześle. Zamknij oczy. Głowa do góry, dłonie na uda. Aby nie
zasnąć, wyprostuj plecy. Potem zacznij powtarzać w duchu:
„maranatha” – w jednym ciągu albo, jeśli wolisz, na dwa
razy: „ma-ra- –
wdech, -na-tha”
– wydech.
Na początku będzie nieporadnie, ale tym martwić się nie trzeba.
Każdy ma swój rytm, który powinien poznać, czasem nawet –
własne słowa, które musi znaleźć, by zgrały się z oddechem
i przez kilkanaście minut wyznaczały rytm życia. Wytrwaj
tylko w bezruchu. Myśli mogą wtedy odejść same, choć łatwe
to nie jest. Bo już w trakcie rozpraszać może
wszystko.
Jeśli
jesteś człowiekiem wolnym, a zwłaszcza gdy robisz to pierwszy
raz, przeszkadzać może, na przykład, świadomość, że gdzieś po
ścianie chodzi pająk, albo że ktoś wszedł na salę już po
uderzeniu gongu. Możesz usłyszeć – i to cię zdziwi,
a zdziwienie to emocja, myśl (nie wolno!) – że głośno
połykasz ślinę. Zobaczyć, jak jasno jest pod zamkniętymi
powiekami. Poczuć, jak oparte na udach dłonie stają się
gorące.
Jeśli
jesteś, jak się tu mówi, osadzonym, masz jednak gorzej. Rozproszyć
cię może nawet cień myśli o rodzinie, która żyje
w mieście; o kobiecie, którą zostawiłeś na wolności;
o rzeczywistości, na którą teraz nie masz wpływu. I do
tego ścieżka dźwiękowa korytarza: rozmowy, polecenia strażników,
szczęk zamykanego zamka, odgłos rozsuwania bramy. A słuch,
już po paru dniach, masz tu bardzo wyostrzony.
Oferta
–
Najgorsze
było uzyskać spokój, odłożyć na bok myśli – mówi Adam,
jeden z tymczasowo aresztowanych. – Gdy coś mi nie wychodzi
za pierwszym razem, zwykle szybko schodzi na boczny tor. Medytacja
wymagała ode mnie jakiegoś przełamania... Nie wiem, czy na
wolności by mi się to udało.
Wprowadzanie
programu „Medytacja chrześcijańska – szansa na wewnętrzną
wolność” rozpoczęło się w czerwcu ubiegłego roku od
spotkania z funkcjonariuszami Służby Więziennej.
–
Zaprezentowałam
tę praktykę jako uniwersalną dyscyplinę duchową i jako
technikę relaksacyjną, sposób na radzenie sobie ze stresem –
mówi pani dyrektor. – Pokazałam fascynujący, wielokrotnie
nagradzany film „Odsiedzieć swoje. Medytacja Vipassana
w indyjskich więzieniach”, rzecz o programie medytacji,
którą stosuje się z powodzeniem nie tylko w Indiach.
Powiedziałam o źródłach medytacji chrześcijańskiej. Odbiór
był różny: od zainteresowania po niedowierzanie, że praktyka ta
może przynosić takie pozytywne zmiany, i że ma także
korzenie w chrześcijaństwie.
Medytacja,
również w wersji chrześcijańskiej, budzi sporo uprzedzeń.
Do aresztu w Częstochowie i jego oddziału w Wąsoszu
wprowadziłam jej wersję w nurcie o. Maina, ponieważ sama
taką praktykuję – przyznaje inicjatorka programu. – Jeżeli
ktoś nie chce się identyfikować z przymiotnikiem
„chrześcijański”, może praktykować „niereligijnie”,
wybrać inną mantrę albo skoncentrować się na oddechu. Są
jednak osoby, dla których ten przymiotnik jest niezwykle
ważny.
Urszula
Wojciechowska-Budzikur medytację chrześcijańską zawsze określa
tak samo: „oferta”. Przetartym przez nią śladem poszły
niedawno inne jednostki penitencjarne w Polsce, m.in. we
Wrocławiu i Poznaniu, w których zaczęły się
organizować grupy medytacyjne.
–
Wśród
skazanych nie prowadzi się psychoterapii. Medytacja wprawdzie jej
nie zastępuje, ale działa terapeutycznie. Otwiera w ludziach
nowe przestrzenie. Jest świetną metodą na stres. Dzięki niej
w zasadzie każdego można nauczyć samodzielnej pracy nad
sobą.
Problem
z medytacją w areszcie śledczym wiąże się z rotacją
osadzonych: czynności procesowe trwają kilka miesięcy, a po
wyroku skazani trafiają zwykle do innych zakładów. A także
z tym, że ludzi trzeba od siebie izolować: wspólników
w sprawie, skazanych od tymczasowo aresztowanych, karanych po
raz pierwszy od recydywistów. Medytować trzeba najczęściej
również osobno. Dni są podobne do siebie: pobudka o szóstej
rano, zaraz potem apel. Przed południem wyjazdy do prokuratury
i sądu. Po południu – wizyty adwokatów, widzenia
z rodzinami. Obiad wydawany do cel, bo w areszcie nie może
być wspólnej stołówki. Osadzeni nie spacerują po korytarzach,
najwyżej są dokądś doprowadzani.
–
Doświadczają
wielu napięć wynikających z izolacji – opowiada dyrektor
Wojciechowska-
-Budzikur.
– Umysłowy chaos miesza się z poczuciem bezsilności. Myślą
o tym, co dzieje się z ich rodzinami, żonami,
konkubinami, obawiają się zdrady, boją się o przyszłość.
Na początku mają problemy z adaptacją do nowych warunków,
niektórzy reagują zaburzeniami rytmu snu i czuwania, śpią
w dzień, czuwają w nocy. Potem stres przynoszą
czynności procesowe. I wreszcie warunki – wiele osób na
małej przestrzeni – które sprzyjają konfliktom.
Buduję
sobie własny klasztor
Za
kratami trudno o ciszę. Niektórzy z medytujących
osadzonych na czas praktyk rozwieszają w celach wokół swoich
łóżek ręczniki, by choć trochę się odizolować. Większość
siada do medytacji wcześnie rano lub późno wieczorem, kiedy
więzienne życie zamiera.
–
Medytuję
od półtora miesiąca. Wieczorem, przed zaśnięciem – mówi
Damian, lat 23, skazany. – Początki były naprawdę trudne. Kiedy
zaczynałem się koncentrować, rozpraszało mnie wszystko. Zdarzało
się, że moja fantazja szła w innym kierunku. Teraz czuję
się już uspokojony. Pogodziłem się z mamą, z którą
wcześniej nie miałem żadnego kontaktu. Była nawet u mnie na
widzeniu. Wydaje mi się, że to wszystko właśnie przez moją
modlitwę. Z powrotem zacząłem wierzyć w Boga. – Coś
takiego jej ostatnio powiedziałem.
–
W czasie
medytacji czuję się tak, jakbym budował sobie swoje własne
miasto albo klasztor, który nie ma murów. Wyciszenie, spokój
i koncentracja, jestem tylko ja i moje myśli –
dodaje.
Jakie
są reakcje towarzyszy w celi, tych, którzy nie medytują?
Ludzie,
których znam z wcześniejszych odsiadek, to jakby moja druga
rodzina, tylko że po tej stronie muru – odpowiada Damian. –
Niektórzy są tacy, że gdy zobaczą coś nowego, to się
wyśmiewają. Ale ja nie zwracam na nich uwagi. Wiem, że kiedy się
śmieją, to tak, jakby znaleźli sobie jakieś zajęcie.
Norbert,
tymczasowo aresztowany: – Dziś podczas widzenia namawiałem do
medytacji swoją siostrę. Tłumaczyłem, co to jest. Napisałem jej
słowo-mantrę, które ma powtarzać. Reakcją rodziny na to, że
medytuję, był uśmiech. Mówili: ocenimy, gdy zobaczymy, jak
praktykujesz. Wiedzą, że charakter mam taki, że w miejscu
nie usiedzę. A tu nagle medytacja. Zdziwieni byli.
–
Dzięki
medytacji inaczej patrzę na wszystko – przyznaje Mariusz,
współtowarzysz Norberta z celi numer 19. – Kiedyś byłem
dominujący, lekceważyłem ludzi. Teraz rozumiem, że postępowałem
źle. Mamy tu kolegę z Francji, który jeszcze nie miał
widzenia. Przeżywamy to z nim, razem martwimy się o jego
rodzinę. Rozumiemy, czujemy, co przeżywa. A przedtem?
Położyłbym się pewnie, ręce założył za głowę i zero
reakcji.
Efekty
medytacji zauważają współosadzeni, rodzina, więzienny personel
– ale jej praktykowanie w areszcie nie przynosi formalnych
korzyści. Nie wpływa na częstotliwość widzeń lub przepustek.
To po to, by zminimalizować próbę instrumentalnego
wykorzystywania udziału w programie. Do akt osobowych
opuszczających areszt w Częstochowie trafia jedynie
zaświadczenie o udziale w spotkaniu edukacyjnym na temat
medytacji chrześcijańskiej. Udział w praktykach jest
dobrowolny, nikogo się z niego nie rozlicza, a rezygnującym
nie grożą sankcje.
Z osadzonymi
rozmawiam w niewielkiej kaplicy aresztu. W oknie witraż
przypominający znak paragrafu. Za nim – kraty.
–
Jeżeli
nadarza się jakakolwiek okazja, żeby przyjść do kaplicy, zawsze
się na to piszemy – deklaruje Mariusz. – Francuz też
przychodzi. Nie umie zbyt dobrze po polsku, ale jakoś się
dogadujemy. Próbuje z nami medytować, choć jeszcze nie
bardzo rozumie, o co w tym chodzi.
–
Powiedzcie
mu, że w bibliotece jest też coś po francusku o medytacji
– wtrąca pani dyrektor.
–
Wcześniej
w życiu bym się nie przyznał, że chodzę do kościoła.
A zrobiłem to. Pierwszy raz od kilkunastu lat przystąpiłem
do komunii. Teraz wyrażam otwarcie to, co czuję. Serce boli, że
tu jestem – ale wiem, że żyję, bo mam serce – kończy
Mariusz.
Kiedy
człowiek medytuje, staje się otwarty na bodźce z zewnątrz.
– Także te przykre. Czy to nie jest bolesne?
–
Czytamy
każdy list, który przychodzi do naszych kolegów. Wczuwamy się
w nie, wszystko jest teraz inaczej – odpowiada jeden.
–
A dla
mnie bardziej przypomina się ta wolność... – mówi
drugi.
Mariusz,
Adam i Norbert są w sytuacji uprzywilejowanej – w celi
siedzą razem. W „dziewiętnastce”, oprócz nich, jest
jeszcze tylko dwóch osadzonych. Gorzej ma 23-letni Artur, jedyny
z czterech w innej celi, który medytuje.
–
To
wy sobie śpijcie, a ja pomedytuję – powiedział któregoś
wieczoru do swoich towarzyszy.
–
Chyba
myśleli, że jest to trochę naciągane – uśmiecha się teraz. –
Medytacja kojarzyła mi się wcześniej z religiami Wschodu.
Dowiedziałem się jednak o pustelnikach, pierwszych mnichach
chrześcijańskich. Pomyślałem: skoro jestem katolikiem, to czemu
nie spróbować? Teraz czasem siedzę nawet po półtorej godziny.
W wygodnej pozycji powtarzam mantrę „Jezu, ufam Tobie” –
to mi jakoś bardziej pasuje. Mówiłem o tym mamie, ale trudno
było jej to wytłumaczyć – ona myśli, że to coś złego,
słucha ciągle Radia Maryja. Odkąd medytuję, jestem
spokojniejszy. Prawie przestałem palić.
Przed
sądem toczy się właśnie proces Artura. Na początku, kiedy
wracał tu po rozprawie, był coraz bardziej zirytowany.
–
Wcześniej
nie wiedziałem, co do mnie mówią, jakby rozprawa toczyła się po
chińsku. Za drugim razem, po tym, jak zacząłem medytować, było
lepiej, już miałem zamiar zadać pytanie na rozprawie, bo mam do
tego prawo, ale jeszcze się nie zdecydowałem. Już bardziej
rozumiem i wiem, co mówi do mnie sędzia i co odpowiada
mój adwokat.
Każdemu
jego przypowieść
Do
Oddziału Zewnętrznego w Wąsoszu trafia się za mniejsze
przestępstwa: niepłacenie alimentów, prowadzenie pojazdów
w stanie nietrzeźwym, drobne oszustwa. Niektórzy z osadzonych
są nawet zatrudniani przez miejscowych przedsiębiorców, kilka
godzin dziennie spędzając poza zakładem. Stare, wybudowane
jeszcze za Polski Ludowej pawilony zaskakująco dobrze komponują
się z otoczeniem: pięknym lasem i zielonym otoczeniem
doliny Warty. Okolica jest zresztą wyjątkowo penitencjarna:
z drugiej strony lasu, w niedalekich Kulach, znajduje się
ośrodek szkolenia Służby Więziennej.
W maju
gościł w Wąsoszu o. Joseph Pereiro z Indii, rzymskokatolicki
ksiądz, nauczyciel medytacji chrześcijańskiej, założyciel
i dyrektor Kripa Foundation (Fundacji Łaska), zajmującej się
pomocą uzależnionym i ludziom ulicy. Miesiąc później, przy
pięknej pogodzie, odbyły się tu pierwsze rekolekcje medytacyjne
pod hasłem ,,Droga do prawdziwej wolności”, które prowadził o.
Wojciech Czwichocki z klasztoru św. Wojciecha we Wrocławiu.
Słońce sprzyjało medytacji na świeżym powietrzu.
Ale
to jednak ciągle więzienie. Przed pawilonem stoi jeden ze
skazanych, pan Stanisław, który w każdy piątek organizuje
tu wspólną medytację. Od stycznia jest liderem grupy, to on
dysponuje ważnymi akcesoriami: gongiem (oznajmia początek
i koniec) oraz świeczką (ustawia ją w środku kręgu,
wśród medytujących).
Urszula
Wojciechowska-Budzikur nadzoruje proces medytacyjny, woli jednak,
gdy skazani organizują się sami.
–
Sama
prowadzę tylko spotkania edukacyjne. Nie medytuję z nimi. –
To z uwagi na pełnioną rolę. W naszych relacjach
obowiązują jasne granice – wyjaśnia.
Pan
Stanisław czeka dziś na wieści z sądu – mają decydować
o jego przedterminowym zwolnieniu. Swoje obowiązki ma
przekazać młodszemu, wybranemu w głosowaniu
koledze.
Skazani
w Wąsoszu mówią, że na co dzień nie ma tu zwierzania się
ze swoich problemów. Każdy ma swoje, ceni się tych, którzy nie
wyciągają ich na zewnątrz, nie pogarszają i tak już
kiepskiej sytuacji. Medytacja to też cisza. Ale mówią również,
że pociąga ich w niej wolność: tu nikt niczego nie nazywa,
nie zakazuje. To też prawdziwe chrześcijaństwo, ale jednak inne
niż w kościele. Nikt nie wychodzi wyżej od innych, aby
powiedzieć: tego nie wolno. W medytacji granice wyznaczają
sobie sami. Mówią: „jak już zaczniesz...”. Jeden z nich
zrezygnował po miesiącu. Minęły trzy następne. Wrócił.
Brakowało mu tego. Inny przyznaje, że specyficzne miejsce,
w którym teraz jest, nastraja do zastanawiania się nad sensem
życia.
W więziennej
bibliotece prawie wszystkie książki są w okładkach z szarego
papieru. Tylko półka o medytacji pozostaje kolorowa. Na
spotkaniu edukacyjnym skazani omawiają przeczytaną literaturę.
Zdarza się, że wspólnie analizują fragment Pisma Św. – pod
kątem duchowym, ale i psychologicznym. Niedawno rozmawiali
o książce Thomasa Mertona „Mądrość pustyni”. Każdy
losował po jednej przypowieści. Mógł ją odnieść do siebie, do
swoich doświadczeń.
Własnym
samochodem, raz na 2-3 miesiące, przyjeżdżają do Wąsosza
wolontariusze z grupy medytacyjnej duszpasterstwa akademickiego
w Katowicach. Dziś jest ich trzech: pisarz, przedsiębiorca
oraz młoda architekt.
–
Mówienie
o tym, czym jest medytacja, to niepotrzebne naznaczanie umysłu
człowieka – słyszę od nich. – Każdy znajdzie swoją
odpowiedź. Medytować może każdy, bo cisza jest wspólna dla
wszystkich. Dopóki nie ma słów, nie różnimy się. Ale dla nas
w medytacji bardzo ważny jest przymiotnik „chrześcijańska”.
Medytacja to spotkanie z Chrystusem – mistrzem, który jest
w nas. To forma osobistego kontaktu z Bogiem, na tyle
bliskiego, na ile stać nas w danej chwili. Na spotkaniach
z więźniami widzimy czasami twarze jakby nieobecne. Coś
jednak spowodowało, że przyszli na spotkanie. Z nami jest tak
samo. Nie wiemy, dlaczego tu jesteśmy i jak to się ma
zmieniać. Po prostu jesteśmy.
Po
obiedzie sala ponownie zapełniła się osadzonymi – przyszło
kilkunastu. Usiedliśmy wszyscy w wielkim kole. Cisza, prosta
postawa, koncentracja, synchronizacja oddechu. Mantra. Dwadzieścia
minut z samym sobą było pełne wydarzeń – choć czas
upłynął szybko.
Stanisław
nie wyszedł tego dnia na wolność. Jego prośbę sąd odrzucił.
Zostanie tu jeszcze rok – chyba że szczęście dopisze mu przy
wniosku, z którym mogłoby wystąpić kierownictwo zakładu.
Kiedy informacja dotarła do Wąsosza, zamknął się na chwilę
w swoim pokoju. Potem jednak wrócił na medytację
z wolontariuszami z Katowic.
–
Chciałabym,
żebyście go wsparli – powiedziała wcześniej reszcie skazanych
Urszula Wojciechowska-Budzikur. – Widocznie musi tu jeszcze
z jakichś powodów pobyć, może ma tu jeszcze coś dobrego do
zrobienia.
Tylko
w kwestii medytacji chrześcijańskiej w wąsoskim
zakładzie pozbawienia wolności panuje całkowita wolność.