Ryszard Kapuściński Lapidaria DOC


Ryszard Kapuściński

Lapidaria

Mały, zadrzewiony skwer w centrum Queretaro. Codziennie o szóstej po południu robi się tu rojno. Najpierw przychodzą kobiety, same kobiety. Są to mamy z córkami na wydaniu. Mamy rozsiadają się na ławkach otaczających kępę starych drzew rosnących na środku skweru. Ławek jest kilkanaście, matek kilkadziesiąt, córek ponad sto. Dziewczyny witają się i zaczynają chodzić parami wokół skweru. Chodzą zgodnie z ruchem zegara, zawsze w tym samym kierunku, niezmiennie, bo to widocznie rytuał praktykowany od zamierzchłych czasów. Po chwili na skwerze pojawiają się chłopcy, miejscowa kawalerka.

Też witają się (ale tylko chłopcy z chłopcami) i zaczynają chodzić parami tworząc pierścień krążący na zewnątrz pierścienia dziewcząt. . Na zewnątrz i w przeciwnym kierunku.

To krążenie pierścieni trwa godzinę.

Mamy patrzą, są czujne.

Panuje cisza.

Słychać tylko rytmiczne kroki poruszających się par.

Regularne, wyraźne, dokładnie odmierzane staccato.

Chłopcy i dziewczęta nie rozmawiają ze sobą, nie wymieniają uwag, dowcipów ani okrzyków. Tylko mijając się, przyglądają się sobie w skupieniu. Te spojrzenia są raz dyskretne, raz natarczywe, ale zawsze obecne i uważne. Obie strony obserwując się oceniają, rozważają, dokonują wyboru. Między tymi dwoma krążącymi pierścienia. mi wibruje pełne napięcia pole, jest to przestrzeń magnetyczna, naładowana z trudem tłumioną emocją, ledwie powstrzymywanym przyciąganiem.

Po godzinie matki, wszystkie jednocześnie, wstają z ławek i zaczynają się żegnać (trwa to kilka minut). Następ, nie wołają dziewczęta i razem, powoli, odchodzą do domów. Pierścień chłopców też pęka i rozsypuje się, chłopcy znikają w sąsiednich uliczkach.

Plac pustoszeje.

Słychać tylko ogłuszający świergot ptactwa buszującego w zbitej, zwełnionej kępie drzew rosnących na skwerze.

Tu, w Ameryce Łacińskiej, widać najlepiej, jak świat żyje na różnych piętrach, właściwie - w różnych komórkach, podzielony, zatomizowany. Czy nierówność zawsze rodzi nienawiść? Tu - raczej frustrację, a u wielu nawet - pokorę. Pokora ta jest formą samoobrony, chytrym wybiegiem, który ma zmylić zło, osłabić jego działanie.

Ich siłą jest obrona, a nie atak, umieją przetrwać, ale nie potrafią zmieniać. Są jak krzew, który rośnie na pustyni - dość silny, aby żyć, zbyt słaby, aby rodzić.

Istnieją dwa rodzaje korupcji: korupcja bogactwa i korupcja nędzy. Zwykle mówi się o tej pierwszej, tylko o niej, ponieważ bogactwo rzeczywiście demoralizuje. A korupcja nędzy? Z nią mają do czynienia partyzanci w Ameryce Łacińskiej. Chłop, który za pięć dolarów wydaje na rzeź cały oddział, oddział walczący o jego ziemię, o jego życie.

Nędza jest demoralizująca. Jeżeli trzecia część społeczeństwa żyje w nędzy, całe społeczeństwo jest zdemoralizowane. Produktem nędzy jest strach i nakaz kategoryczny, marzenie gorączkowe, żeby wyrwać się z niej za wszelką cenę. Odgrodzić się szybą limuzyny, murem otaczającym willę, wysokim kontem bankowym. Nędza przygniata i odstrasza. Rozluźnia świadomość i skraca perspektywę. Człowiek myśli tylko o tym, co będzie jadł dziś, za godzinę, za chwilę. Nędza jest aspołeczna, jest niesolidarna. Tłum nędzarzy nigdy nie będzie solidarny.

Wystarczy rzucić w ten tłum kawałek chleba - zacznie się bójka. Obrazy nędzy nie ciekawią ludzi, nie budzą ich zainteresowania. Ludzie odruchowo odsuwają się od skupisk nędzy. Widocznie w nędzy jest coś wstydliwego, coś poniżającego, jakaś sytuacja porażki, znamię klęski.

Szereg konfliktów ideologicznych pochodzi stąd, że ideologia zmieniając swoje położenie geograficzne zabarwia się inną kulturą, niekiedy zmienia nawet swój sens pierwotny. Każde środowisko kulturowe opatruje tę samą ideologię innym odcieniem, coś jej dodaje i czegoś ujmuje, wędrówka idei jest procesem czynnym, u kresu tej wędrówki idea może wystąpić w najbardziej zaskakująco odmiennym wcieleniu. W każdym ruchu ideologii w przestrzeni - z kraju do kraju, z kontynentu na kontynent, z ' jednego obszaru kulturowego na inny - istnieje potencjalna groźba schizmy. Potencjalna, a może nawet nieuchronna. Przykład chrześcijaństwa, które przesuwając się na Wschód rozłamuje się na schizmy, zwalczane przez Centrum. Przykład islamu, który rozpada się na schizmy, w miarę jak rozprzestrzenia się na świecie. Centrum zwalcza schizmy argumentem, że schizma osłabia ideologię, że jest jej wroga. Ale dzieje chrześcijaństwa i islamu dowodzą czegoś innego. Schizma przez uterenowienie, przez znacjonalizowanie ideologii - wzmacnia ją, choć jednocześnie (i to jest prawdą) - osłabia Centrum. Słowem wzmacnia merytorycznie, a osłabia organizacyjnie.

Rodzaje demagogii uprawiane przez tutejszych polityków: konserwatyści, prawica - ci głoszą, że jest ciężko, ale ciężko wszystkim, stąd wyjście ku lepszemu leży w jedności, a jedność ta winna wyrażać się w skupieniu wokół władzy, we wspomaganiu jej, w rozumieniu itd., niby-postępowi - ci atakują bogaczy, obcy kapitał, mówią o nędzy jednych i bogactwie drugich, a potem nic nie robią, wypalają się w gadaniu, odurzają się gadaniem, jest wreszcie rodzaj demagogii - nazwijmy to - sprawozdawczej, np. expos‚ prezydenta republiki: dwieście stron zadrukowanych tysiącem cyfr, nazw, dat, po to, aby ukryć rzecz główną - że nie zostało zrobione nic ważnego.

M. zwraca uwagę na ważny element kultury życia w Meksyku (zresztą ogólnolatynoski). Nazywa to asystencją. To potrzeba uczestniczenia w ważnej uroczystości, w której biorą udział ważne osoby. Dla asystencji rzuca się wszystko - jest ona niezbędna dla życia, dla poczucia godności własnej. Powaga, pompa tych uroczystości mowy, bankiety, nastrój, formalizm. Nikogo to nie razi.

Federico Bracamontes, urzędnik bankowy i mój sąsiad, zaprasza mnie na przyjęcie. Okazja jest następująca: Federico maluje. Maluje kicze okropne, powiem nawet przerażające, czy - jeszcze lepiej: przygnębiające. Robi przyjęcie z okazji ukończenia takiego właśnie kolejnego kiczu. W czasie przyjęcia odsłania obraz. Obyczaj wymaga, aby w tym momencie rozległ się jęk zachwytu. Tak też i jest. Fotograf dokonuje zdjęć, a goście - którzy przybyli tłumnie - wznoszą toasty za kicze następne i gratulują autorowi kiczu właśnie odsłoniętego.

Polityka w Ameryce Łacińskiej jest rozumiana jako zajęcie dla bogatych. Działacz - to bogacz. Partia to rodzaj businessu, a po to, żeby uprawiać business, trzeba mieć kapitał. Biedny, zapytany o poglądy polityczne, odpowiada: „Nie mam poglądów. Jestem na to za biedny”.

Ta postawa jest wynikiem długich doświadczeń w krajach, gdzie polityka dawała zysk, bogactwo, była źródłem kolosalnych dochodów. Dlatego elity polityczne były i są tu tak zamknięte, tak niedostępne, ekskluzywne: żeby było więcej do podziału, do kiesy. Lud to tylko widz, słabo zorientowany świadek, przygodny kibic.

Umieć ustalić cel konkretny, o który walczy wieś, miasteczko. Ludzie z Santo Victorio walczą o swoje winnice.

„Bez wina jesteśmy niczym”. Ich talent, ich siła, ich solidarność - wszystko oddane jest walce o winnice. Chłop , nigdy nie walczy o ziemię w ogóle. Walczy o konkretny kawałek ziemi: od tego dużego kamienia - prosto - do drzew~, które stoi o - tam - na - lewo. Walczy o to, co jest w zasięgu ręki, co może objąć spojrzeniem. Poza granicą horyzontu zaczyna się już inny świat, który do niego nie należy, który jest mu obcy i często - wrogi.

Tegucigalpa: w Tegucigalpie nie ma czym myśleć.

W La Paz (Boliwia). Plaza Murillo jest centralnym punktem miasta. W niedzielę rano panowie politycy przychodzą tu czyścić buty. Każda partia zajmuje inną stronę placu. Każda partia ma swoich czyścibutów. Każda partia ma swoje ulice tradycyjnie zajmowane przez nią na spotkania i spacery. Dzielnice też mają różne. Ważne jest zorientować się w tym systemie, który pozwala wszystkim jakoś żyć, omijać się, siedzieć w swoich matecznikach.

Wielkie place, wielkie ulice mają na całym świecie wspólną cechę: miejsce człowieka zastępuje tłum. Trzeba dojść do małych uliczek. iść na peryferie, wejść w bramy, żeby znowu odnaleźć człowieka.

Teoria czasów lokalnych. Czas posuwa się z różną szybkością zależnie od miejsca na kuli ziemskiej, zależnie od tego punktu, w którym jesteśmy, zależnie od kultury.

Ten fakt, że kiedyś istniały różne miary czasu, dowodzi, że ludzie umieli różnicować je, umieli dostosowywać je do lokalnych warunków życia i geografii. Każdy, kto żył z koczownikami na pustyni czy wśród Indian Amazonii, wie, jak nasz zegarek traci tam sens i rację bytu. Jest zbędnym mechanizmem, abstrakcją oderwaną od życia.

Bujna roślinność tropiku myli, stwarza wrażenie łatwej i niezwykłej urodzajności. Tymczasem wszystko osiąga się tu za cenę wielkiego trudu i kosztów. Potrzeba ogromnych nakładów, aby wytrzebić roślinność tropikalną i oczyścić pole pod zasiewy i uprawy. Inne problemy plagi insektów, choroby tropikalne. Ale przede wszystkim - deszcze, które niszczą ziemię, zmywają próchnicę, przerywają komunikację. Ktoś przewiduje, że gdyby wyciąć dżungle Amazonii, rejon ten, w ciągu pół wieku, zamieni się w pustynię.

Wiadomość o gazecie elektronicznej, która błyskawicznie przeniesie informację do każdego domu. Tak, ale problem polega na tym, że procesowi przyspieszenia informacji towarzyszy zjawisko jej spłycenia. Coraz więcej informacji, ale coraz płytszych.

Flash - jest to jednozdaniowa informacja, która poprzedza szczegółowy opis zdarzenia. Ale jeżeli całą informację sprowadzi się do flash'ów - co zostanie? Potok wiadomości, który będzie tylko ogłuszał, stępiał wrażliwość, usypiał uwagę.

Jednozdaniowa informacja to często po prostu dezinformacja. Oto pojawiła się wiadomość: „Anguilla ogłosi niepodległość”. Anguilla to mała. piękna wysepka na Morzu Karaibskim. Stara, brytyjska posiadłość. Znalazł się tam sprytny człowiek, niejaki .lohn Webster. Zawarł cichą umowę z jedną z firm hotelowych z Miami, że sprzeda im Anguillę, która jest jedną wielką, gorącą plażą. Aby doprowadzić transakcję do skutku, Webster założył partię narodowowyzwoleńczą, a następnie ogłosił wyspę niepodległym państwem (mieszka tam dziesięć tysięcy ludzi). Skończyło się wysłaniem na miejsce oddziału policji londyńskiej i ucieczką Webstera do Miami.

Krajobrazy andyjskie - głębokie, plastyczne, rzeźbione z rozmachem, wypełniające całą przestrzeń. Nasze ludzkie zagubienie w tych krajobrazach.

„Druga religia” - temat i tytuł eseju o piłce nożnej w Ameryce Łacińskiej. Zaczyna się od szmacianki w dzielnicy slumsów - ciasne uliczki, podwórka, ścisk uganiającej , się, rozszalałej, rozkrzyczanej dzieciarni. W Brazylii tradycja lansowania króla futbolu, jak gdzie indziej lansuje się gwiazdę filmową lub - wodza ludu. Król kopnął piłkę, król strzelił gola - to napełnia ich dumą. Może dlatego, że ktoś, że jeden z nich potrafił coś zrobić. Mecz piłkarski - jako przyczyna wojny, jako przyczyna masakry, jako mechanizm patriotycznego wyładowania (miasto po meczu wygranym, miasto w ekstazie, Meksyk, Lima, Montevideo jak w czasie festynu, rozświetlone, kolorowe). Mecz ważniejszy niż zmiana rządu (w Ekwadorze zrobili zamach wojskowy w czasie, kiedy wszyscy siedzieli przed telewizorami oglądając swoją drużynę grającą z Kolumbią i nikomu nie przyszło do głowy wystąpić w obronie usuniętego gabinetu). Mecz jako przyczyna samobójstw (pewna dziewczyna w Salwadorze po utracie bramki na rzecz Chile), zabójstw popełnionych w euforii, w szczęściu (częsty przypadek w Brazylii). Nogi Pele (bardzo brzydkie, kosmate i krzywe) są dokładnie i nieustannie fotografowane - w Guadalajarze Pele siada na fotelu, a tłum fotoreporterów czołga się po murawie boiska, fotoreporterzy walczą ze sobą, rozpychają się, walą po głowach kamerami - każdy zabiega o lepsze zdjęcie nóg Pelego, którym później gazety poświęcą swoje kolorowe dodatki.

Diego Rivera. Jego freski w kaplicy Escuela Nacional de Agricultura, w Meksyku (rok 1926). Prowokacja! Bo stoi ołtarz, krzyż, są ławki dla wiernych. Ale na ścianach wymalowane sierpy i młoty, czerwone gwiazdy, nagie baby wiejskie. Zapata złożony w grobie. Chłopi z karabinami: Kaplica Sykstyńska Rewolucji Meksykańskiej, „Tym, którzy padli i którzy jeszcze padną w walce o ziemię”.

Rivera - witalny, śmiały, niby-prymitywny, mocny, zdecydowany. Bryły - bryły postaci, głów, pięści, kolb kukurydzy, skał. Bryła świadomie zamierzona, ciężka, masywna, dobrze osadzona na podstawie - na ziemi.. Rewolucja i religia - Rivera nie umie tego rozdzielić, a może nawet inaczej: mówi nam wprost, świadomy swojego przesłania, że rewolucja może być religią, nadzieją i uniesieniem, nim stanie się kapliczną liturgią, obrządkiem sakralnym, malowidłem naściennym.

Tepotzotlan, Monte Alban, Macchu-Picchu - religia Indian a religia katolicka. Ich religia wymagała otwartej przestrzeni, monumentalnej scenerii. Nasza religia - to zgęszczenie, ścieśnienie, to tłum zbity, spocony, napięty, ich religia - to człowiek w wielkim krajobrazie, to niebo rozpięte, to ziemia i gwiazdy. W takiej przestrzeni tłum znikał, wtapiał się w pejzaż uniwersalny, w tym gigantycznym krajobrazie tłum nie mógł unicestwić jednostki, człowiek mógł być sam na sam z Bogiem, czuć się wolny, złączony z nadziemską wielkością. Ich architektura sakralna sprowadza się do najprostszej geometrii. Żadne detale nie rozpraszają uwagi. Wzrok błądzi w przestrzeni. U nas - tłok i ciasnota, tam - swoboda i nieskończoność, u nas - mur ograniczający, tam - pejzaż nie ograniczony.

Z Kolumbii: zasada wydawania wyroku bez jego egzekucji. Zawiesić nad głową miecz i kazać żyć w cieniu tego miecza. Taki człowiek, z mieczem nad głową, żyjący w warunkach wolności zagrożonej, jest roznosicielem strachu, zatruwa strachem otoczenie. Zachowuje się tak, jakby wszyscy widzieli ten wiszący nad nim miecz. Stopniowo taki człowiek staje ' się coraz bardziej i n n y.

Oddala się, nie możemy się porozumieć, tracimy go. I choć miecz nie drgnie do końca, de facto wyrok jest wykonany.

Słowo: różnica między wagą słowa u nich i u nas. „I słowo stało się ciałem”. Otóż tutaj słowo nigdy nie osiąga tego stadium, tego stopnia krystalizacji. Tu słowo jest korkiem na wodzie, pierzem na wichrze. Pływa, fruwa, rozpada się, jest zmienne jak kalejdoskop; jest nieuchwytne, pojawia się i znika bez śladu, a często - bez wrażenia. Nie ma ciężaru, nie ma tej bezwzględnej, topornej natrętności, nie jest zagrożeniem. Czto napisano pierom, nie wyrubat' toporom. Stąd nabożeństwo odprawiane nad każdym słowem, gdyż jest ono traktowane magicznie, to znaczy wierzy się, że ono rządzi rzeczywistością, że może ją stworzyć, zmienić albo unicestwić.

Opisać proces przemiany białego w BIAŁEGO. Biały w Europie nie ma świadomości, że jest biały. Nie zastanawia się nad tym, nie żyje tą myślą. Natomiast biały w Trzecim Świecie staje się, w miarę upływu czasu, coraz bardziej biały. Jest ograniczony i izolowany przez to, że jest biały, a jednak sam będzie swoją białość umacniać, ponieważ dla niego białość - to wyższość (lub złudzenie wyższości).

Dyskryminacja rasowa jest znacznie bardziej odczuwalna i upokarzająca niż dyskryminacja ekonomiczna. Stąd w Stanach Zjednoczonych istnieje ruch Black Power czy Poder Chicano, natomiast nie ma np. ruchu Italian Power, ponieważ Włosi, choć często źle ekonomicznie sytuowani, nie są dyskryminowani rasowo, są biali. Dyskryminacja rasowa rodzi ruchy protestu i odwetu bardziej gwałtowne i niszczycielskie niż dyskryminacja ekonomiczna.

Charakterystyczne dla ewolucji politycznej inteligenta latynoskiego jest to, że z reguły zaczyna działać na lewicy, a kończy - na prawicy. Zaczyna od udziału w antyrządowej demonstracji studenckiej, a kończy za biurkiem ministerialnym. Od młodego buntownika do starego biurokraty - taka jest jego droga. Nigdzie na świecie przepaść między młodością a starością, między początkiem a końcem życiorysu nie jest tak drastyczna. Campo Salas, komunizujący jako student, kończy jako minister przemysłu i handlu w rządzie Diaza Ordaza (Meksyk). Ekonomista Aldo Ferrer, demaskator systemu argentyńskiego, kończy jako minister gospodarki w rządzie gen. Levingstona. Angel Asturias, pisarz-demaskator, buntownik studencki, kończy jako ambasador skrajnie despotycznego reżimu Montenegro (Gwatemala). Jakaż zdolność asymilacyjna tych reżimów! Przyswoją, wchłoną wszelką opozycję.

Niebezpieczeństwo stagnacji polega m.in. na tym, że stagnacja rodzi akomodację, że wewnątrz systemu niewygodnego wytwarza się podsystem wygodny, z którego część ludzi chętnie korzysta. Pojawia się cała warstwa heroicznych pasożytów podających się za ofiary systemu, ale w rzeczywistości zainteresowanych w jego utrzymaniu, ponieważ zapewnia im względnie wygodne życie.

Gomez Padilla z Dominikany opowiadał mi, że u nich istnieje system list - różne listy sporządzane przez policję, na tych listach różni ludzie zaliczani do opozycji. Na przykład on, Gomez, był na tzw. lista para encarcelar. Jeżeli cokolwiek zdarzyło się w kraju, zaraz był zamykany.

Najczęściej nie wiedział dlaczego. Czasem dowiadywał się w areszcie od kolegów, którzy byli na tej samej liście, czasem dopiero po wyjściu albo nawet z gazet. W miarę zaostrzania się represji, coraz więcej ludzi dostawało się na jakąś listę. Była i gradacja list - dzięki protekcjom i łapówkom można było zostać przesuniętym na lepszą, łagodniejszą listę. Ale jeżeli powinęła się noga, można było spaść na listę gorszą. Byli przyjaciele z tej samej listy, były znajomości, które się urywały, kiedy ktoś przechodził na inną listę.

Octavio Paz o Latynosach: „Mieszkańcy przedmieść historii”. Tenże: „Na naszych ziemiach wrogich myśleniu”.

Tenże: „Nasza tradycja ciągłego zaczynania od początku”. I jeszcze: „Jest w nas nieustanne poczucie frustracji”.

Meksyk. W nędznej wiosce rozmowa z chłopami. Pokorne, zabiedzone typy. Skarżą się na wszystko, wzdychają.

- Dlaczego nie walczycie? Cisza, po chwili odpowiedź: - Bo nie mamy świadomości, seńor.

Dla nich świadomość to narzędzie takie jak motyka, jak siekiera. To coś materialnego. To nawet jakby luksus.

Człowieka biednego nie stać, żeby miał świadomość.

W górach Sierra Madre de Chiapas,. w czasie podróży przez Yucatan, widziałem pogrzeb w wiosce indiańskiej.

Uderzył mnie roboczy charakter tej uroczystości, w której właściwie nie było nic z uroczystości. Z początku myślałem, że to ludzie wracają z pracy. Szli gromadą, rozmawiali, spierali się. Żadnych strojów żałobnych. Ni śpiewu, ni płaczu. Nieśli dwie trumny, jedna z nich była maleńka pewnie chowali kobietę i dziecko, zmarłych w czasie połogu. Ów roboczy charakter pogrzebu podkreślał codzienność śmierci wśród tych ludzi, jej zwyczajność.

Chłopi nie wierzyli w śmierć Zapaty. Emiliano Zapata, przywódca rewolucji meksykańskiej, zginął w 1919 roku.

Profesor Soreló Inclan wspomina, że dwadzieścia lat później słyszał chłopów mówiących przed mauzoleum Zapaty: „Tutaj leży jakiś nieboszczyk. Zapaty tu nie ma”.

Strach w Urugwaju: Paco, cynik i złośliwiec, opowiadał mi o eksperymentach, jakie urządzał z ludźmi na ulicach Montevideo. A więc zaczynał iść za przygodnym człowiekiem. Człowiek przystawał - Paco przystawał. Człowiek ruszał - Paco za nim. Po jakimś czasie zaczynał się oglądać: Paco patrzył na niego przez ciemne okulary. Mijały chwile i Paco widział, jak na twarzy człowieka pojawia się pot. Jak jego koszula zaczyna być mokra na plecach. Wtedy Paco porzucał swoją ofiarę i odchodził.

Wszystko może być dowodem: oto prokuratura generalna Meksyku przedstawia jako dowody oskarżenia przeciw małej, podziemnej organizacji Ruch Akcji Rewolucyjnej m.in. peruki, sztuczne rzęsy.

okulary przeciwsłoneczne, maszyny do pisania, magnetofony, lampę naftową, pudełko zapałek, klej itd. Nawet kilka jednakowych łyżek. Wspólnie jedli, a więc stanowili organizację! Konspirowali! Cechy populizmu: ambiguo - dwuznaczny, nawet wieloznaczny, nieskonkretyzowany, mętny; transaccional - polityka przetargów, godzenia sprzeczności, kunktatorstwo, paktowanie; sin salida - polityka, która nie prowadzi do żadnych ostatecznych rozwiązań, która pozostawia struktury nienaruszone; demagogico - język ludu, ale działanie - bez ludu, ataki na oligarchię, ale słowne tylko, mgliste i bałamutne.

Nowa mentalność (mowa o ruchach studenckich w Ameryce Łacińskiej), jej cechy: potrzeba uczestnictwa, - potrzeba efektu natychmiastowego, kult fajerwerku, - potrzeba negacji totalnej, ciągłego przeczenia, - potrzeba emocji, przeżycia, - potrzeba akcji, czystego ruchu (od akcji do akcji, bez refleksji, bez analizy, aż do wyczerpania energii, aż do przejścia w przewlekły; przygnębiający stan odrętwienia)..

W sumie jest to mentalność subiektywna i spontaniczna, dla której cel jest tak daleki, że aż niewidoczny i dlatego zamiast celu widzi ona tylko środek, mitologizując go i składając mu ofiary.

Paragwaj. Młodzi konspiratorzy. Ich naiwność, niedojrzałość, często - nieodpowiedzialność. Ich kostium, gest, poza. Konspiracja - jako forma życia towarzyskiego, jako styl, jako temat ciekawej rozmowy. Konspirują, bo to należy do dobrego tonu, często konspirują z nudów, żeby coś robić, żeby się tym trochę ponarkotyzować. Ponieważ uważają władzę za wroga kultury, za jej niszczyciela, traktują konspirację jako udział w kulturze, jako rodzaj twórczości. Rzadko jednak myślą o działaniu skromnym, mrówczym, wytrwałym, częściej jest to działanie - manifestacja, w którym chodzi o to, aby się pokazać, dowartościować, coś przeżyć, stworzyć legendę. Przygoda, która czasem kończy się śmiercią. Bezradni, nie mogąc pokonać władzy, czerpią satysfakcję z tego, że nie szczędzą jej obelg, że nią gardzą. W sumie - obie strony są silne i na swoich miejscach. Silna jest władza, gdyż przeciwnik nie zagraża jej fizycznie, i silna opozycja - poczuciem swojej moralnej wyższości, swojej racji. W ten sposób od lat panuje między nimi impas, sytuacja patowa, układ napiętej równowagi, który mimo -upływu czasu nie przechyla się na żadną stronę.

Także władza ma własną konspirację. Aby zwalczać przeciwników, tworzy ona organizacje pseudokonspiracyjne, rodzaj półoficjalnego podziemia. Bojówki takie mają różne nazwy: Porras, Esquadron de Morte, Mano Blanca. To one sieją postrach w szeregach opozycji, grożą, terroryzują, wykonują wyroki. Policja udaje, że ma czyste ręce, nawet będzie stwarzać wrażenie, że ściga bojówkarzy (których sama werbowała i którymi kieruje). W rzeczywistości opozycja została zdemoralizowana i zniszczona nie przez frontalne działania aparatu represji, ale infiltracją i prowokacją, a więc dzięki temu, że policji udało się stworzyć dziesiątki niby-to-konspiracyjnych grup i związków i w ten sposób tak zamącić, zaciemnić obraz, tak zatrzeć granice i linie demarkacyjne, taką stworzyć niewyraźność, niepewność i dwuznaczność, że już nikt, poza samą policją, nie był pewien niczego, a i ona też, okresami, gubiła się w świecie, który sama powołała do życia.

Cechą charakterystyczną rozwoju Ameryki Łacińskiej jest to, że nigdy jedna rzecz nie likwiduje drugiej całkowicie, że tutaj „nowe” nie usuwa „starego”, że walka między nowym i starym nie kończy się zniszczeniem jednej ze stron, lecz kompromisem, że - słowem - proces rozwoju jest tu procesem nawarstwiania, gromadzenia, dodawania. Tym samym jest to proces kumulacji napięć, które jednak rzadko kończą się wyładowaniem ostatecznym.

Antonio Sanchez (meksykański „Excelsior”), przypominając termin Pawlesa i Bergera „kryptokracja” na określenie współczesnych rządów i ich tajności, pisze: „W państwie współczesnym życie przeciętnego obywatela jest warunkowane tajemniczymi decyzjami podejmowanymi przez grupy nie znanych mu ludzi, którzy mają wpływ na wszystkie dziedziny naszej egzystencji. Wejście do najbardziej zamkniętych elit polityczno-ekonomicznych przypomina ceremonie tajemnych inicjacji, urządzane przez tajne stowarzyszenia w rodzaju masonów”.

Siła władzy latynoamerykańskiej polega na jej słabości.

Władza pojawia się tylko w momentach ostatecznych.

Przez to w życiu codziennym nie jest odczuwana jako instytucja natrętna i wszechstronna, nie drażni. Człowiek porusza się tu w świecie rozluźnionym, który daje mu poczucie wolności.

Honduras. Na przyjęciu poznałem generała w stanie spoczynku - Rojasa Toledo. Przyszedł w mundurze, miał na piersi dwa rzędy orderów. Nie brał udziału w żadnej wojnie. .Górny rząd wypełniały ordery „Za Odwagę”, które otrzymał za udział w zamachach wojskowych.

Za każdego obalonego prezydenta republiki - order. W dolnym rzędzie wisiały ordery „Za Lojalność” - przyznawane w nagrodę, kiedy opowiadał się po stronie rządu - przeciw zamachowcom. Te dwa rzędy orderów bezkonfliktowo koegzystowały na jego piersi.

Ludzie w krajach Trzeciego Świata: ich osłabiony potencjał biologiczny, ograniczona percepcja wskutek niedożywienia, rozwinięte psychozy społeczne itd. Jeżeli w takim środowisku dojdzie do głosu instynkt walki, będzie on miał dwie cechy: a - brak ukierunkowania (bunt destrukcji ślepej), b - krótkotrwałość. Będzie to jednorazowe wyładowanie, po którym nastąpi odpływ, długi okres apatii, rezygnacji, nawet lęku i zwiększonej pokory (czarni, którzy po buncie płaczą, Indianie, którzy chowają się po domach, naciągają na głowy koce). Stąd niewytłumaczalne na pozór reakcje, kiedy np. zbuntowani zdobywają miasto, a potem sami, bez nacisku, wycofują się z niego.

Albo żołnierze, którzy po buncie z własnej inicjatywy oddają broń.

Ameryka Łacińska (ogólnie): zwraca uwagę, że wydarzenie polityczne ma tu z reguły płytki, powierzchowny charakter. Powierzchnia jest ruchliwa, wzburzona, a wnętrze, głębia - nieruchome, wnętrze to zastoina. Tutejsze struktury wytworzyły potężne mechanizmy samoobrony, których zbyt słaba opozycja (opozycja najczęściej etyczno-werbalna), nie może przełamać. Mój przyjaciel, Carlos Fereira, jest przykładem człowieka z takiej opozycji. Jego główna cecha to pesymizm posunięty do takiej skrajności, że staje się nieuświadomioną akceptacją status quo.

Wszystkie zjawiska negatywne Carlos przyjmuje kiwnięciem głowy oznaczającym: wiadomo, wiadomo, nie może być inaczej. A więc to, że jest źle - jest normalne. Natomiast wszystkie zjawiska pozytywne przyjmuje sceptycznie, nieufnie. Carlos nie stara się zmienić rzeczywistości - chce się od niej odciąć, izolować. Tak również zachowują się tutejsi konspiratorzy i partyzanci. Ich ruch jest przede wszystkim ruchem oczyszczenia moralnego. Cel polityczny jest w jakimś sensie wtórny i nawet niezbyt wyraźnie uświadomiony. Wielu młodych wstępuje do partyzantki, bo nie chce brać na siebie winy za nadużycia systemu. Walczą nie z pozycji pretendentów do władzy, ale z pozycji apostołów egalitaryzmu, rozumianego jako kategoria moralna. Nie myślą o tym, czy zwyciężą, myślą o tym, że chcą być czyści.

Cztery „legalne” metody likwidacji fizycznej przeciwników politycznych: 1 - desaparecido, tj. ten, który zniknął, wyszedł z domu i nie wrócił, szedł ulicą i nagle zniknął, nikt nie wie, co się z nim stało, przecież nie mógł wyparować, a jednak już go nie będzie; 2 - lex fuga, tj.

prawo ucieczki, inaczej: ktoś został zatrzymany, ale za- czął uciekać, ściślej - aby usprawiedliwić zabójstwo, policja ogłasza, że zatrzymany zginął, ponieważ usiłował uciekać i policjanci musieli otworzyć ogień, stąd, w rezultacie, ten niefortunny i przykry epilog; 3 - accidente, tj. wypadek. Bardzo częste usprawiedliwienie zabójstwa. Podejrzany jechał samochodem i albo sam wpadł na drzewo, albo ktoś na niego najechał, właściwie nie wiadomo, jak to było dokładnie, ale śledztwo wszystko kiedyś ustali, sprawa zostanie wyjaśniona; 4 - zabity przez „hombres desconocidos”, tj. przez ludzi nieznanych, po prostu ktoś go zabił, oczywiście, policja poszukuje morderców, ale czy to tak łatwo znaleźć mordercę? Przecież sam nie przyjdzie i nie przyzna się do winy. Tak, wiemy, że stało się wielkie nieszczęście, nie trzeba nas o tym przekonywać.

Notatka z dziennika „Ovaciones”, Meksyk 28.2.72: „Rafael Radilla Meganda, oskarżony o dokonanie 27 zabójstw, zginął wczoraj tak, jak żył - z pistoletem w ręku. Radilla, którego od wielu lat policja nie była w stanie ująć, został zaskoczony wczoraj w barze w Chilpancingo przez pięciu mężczyzn, którzy wpakowali w jego ciało 125 kul. Radilla wyciągnął swój pistolet automatyczny, ale powalony huraganem pocisków, nie zdążył wystrzelić.

Napastnicy uciekli na koniach w kierunku gór otaczających miasto. Policja twierdzi, że byli to bracia pewnego człowieka, którego Radilla zastrzelił w ubiegłym. tygodniu”.

W tymże mieście, w tym samym barze, człowiek zastrzelił człowieka. Nie znali się. Siedzieli naprzeciw i pili piwo. Żaden nie był pijany. W pewnym momencie jeden z nich wyciągnął pistolet i zabił tego z naprzeciwka. Później, zapytany przez sędziego, dlaczego to uczynił, odparł: „Ponieważ nie podobała mi się jego twarz”.

Z Gdańska 1980 Dwanaście sierpniowych dni spędzonych na Wybrzeżu.

Szczecin, potem Gdańsk i Elbląg. Nastrój ulicy spokojny, ale napięty, klimat powagi i pewności zrodzony z poczucia racji. Miasta, w których zapanowała nowa moralność.

Nikt nie pił, nie robił awantur, nie budził się przywalony ogłupiającym kacem. Przestępczość spadła do zera, wygasła wzajemna agresja, ludzie stali się sobie życzliwi, pomocni i otwarci. Zupełnie obcy ludzie poczuli nagle, że są - jedni drugim - potrzebni. Wzorzec tego nowego typu stosunków, który wszyscy przejmowali, tworzyły załogi wielkich zakładów strajkujących.

W tych dniach można było zobaczyć, jak kształtuje się stosunek między wielkim zakładem a miastem. Kilkusettysięczne miasto samorzutnie podporządkowuje swój los intencjom i dążeniom załogi stoczniowej, której walkę uważa za swoją i której zmagania wspiera solidarnie.

Wszelkie mówienie i pisanie w stylu „Zniecierpliwione społeczeństwo Wybrzeża oczekuje, że strajkujący podejmą pracę”, powtarzane ciągle w telewizji i prasie, brzmiało tam, na miejscu, jak ponury żart i przede wszystkim jak obraza. Rzeczywistość wyglądała inaczej: im bardziej przedłużał się strajk, tym silniejsza stawała się wola wytrwania. W tych dniach bramy stoczni i wejścia do innych zakładów tonęły w kwiatach. Bo też sierpniowy strajk był zarazem i dramatycznym zmaganiem się, i świętem: Zmaganiem o swoje prawa i Świętem Wyprostowanych Ramion, Podniesionych Głów.

Na Wybrzeżu robotnicy rozbili pokutujący w oficjalnych gabinetach i elitarnych salonach stereotyp robola.

Robol nie dyskutuje - wykonuje plan. Jeżeli chce się, żeby robol wydał głos, to tylko po to, aby przyrzekł i zapewnił. Robola obchodzi tylko jedno - ile zarobi. Kiedy wychodzi z zakładu, wynosi w kieszeniach śrubki, linki i narzędzia. Gdyby nie dyrekcja, robole rozkradliby cały zakład. Potem stoją pod budkami z piwem. Potem śpią.

Rano jadąc pociągiem do pracy grają w karty. Po przyjściu do zakładu ustawiają się w kolejkę do lekarza i biorą zwolnienie. Ciężkie to życie kierować robolami. Nie ma z nimi o czym rozmawiać. Na wszystkich ważnych naradach wiele jest wzdychania na ten temat.

Tymczasem na Wybrzeżu, a potem w całym kraju, spoza tego oparu zadowolonego samouspokojenia wyłoniła się młoda twarz nowego pokolenia robotników - myślących, inteligentnych, świadomych swojego miejsca w społeczeństwie i - co najważniejsze - zdecydowanych wyciągnąć wszystkie konsekwencje z faktu, że w myśl ideowych założeń ustroju ich klasie przyznaje się wiodącą rolę w społeczeństwie. Odkąd sięgam pamięcią, po raz pierwszy to przekonanie, ta pewność i niezachwiana wola wystąpiły z taką siłą właśnie w owe sierpniowe dni. To przez naszą ziemię zaczęła płynąć ta rzeka, która zmienia pejzaż i klimat kraju.

Nie wiem, czy wszyscy mamy tego świadomość, że cokolwiek jeszcze się stanie, od lata 1980 żyjemy już w innej Polsce. Myślę, że ta inność polega na tym, że robotnicy przemówili - w sprawach najbardziej zasadniczych .swoim głosem. I że są zdecydowani nadal zabierać głos.

Do lokalu Komitetu Strajkowego Stoczni Gdańskiej przyszło pięć kobiet z miejscowej spółdzielni rzemieślniczej. Byłem świadkiem tej sceny. Przyszły, aby przyłączyć się do strajku. Nie chciały podwyżek, nie domagały się nowego przedszkola. One zdecydowały się strajkować przeciw swojemu prezesowi, który był chamem. Wszelkie próby nauczenia go grzeczności i szacunku do nich kobiet i matek - kończyły się fatalnie, kończyły się szykanami i prześladowaniami. Wszelkie odwołania do wyższych czynników nie przyniosły nic - prezes był dobry, ponieważ zapewniał wykonanie planu. A one dłużej nie mogą tego znieść. One przecież mają swoją godność. Wobec doniosłych postulatów stoczniowych motyw strajku tych pięciu kobiet zdawał się być drugorzędny. Ileż u nas rozjuszonego chamstwa! Ale młodzi stoczniowcy, którzy wysłuchiwali tej skargi, odnieśli się do niej z największą powagą. Oni też walczyli przeciw rozpanoszeniu biurokracji, przeciw pogardzie, przeciw „róbcie, a nie gadajcie”, przeciw nieruchomej i obojętnej twarzy w okienku która mówi „nie!”. Kto stara się sprowadzić ruch Wybrzeża do spraw płacowo-bytowych, ten niczego nie zrozumiał. Bowiem naczelnym motywem tych wystąpień była godność człowieka; było dążenie do stworzenia nowych stosunków między ludźmi, w każdym miejscu i na wszystkich szczeblach, była zasada wzajemnego szacunku obowiązująca każdego bez wyjątku, zasada, według której podwładny jest jednocześnie partnerem.

W trakcie wspomnianej rozmowy jedna z kobiet powiedziała: „Czy ten nasz prezes nie mógłby także być człowiekiem?” Dla nich chamstwo było jakąś obcą naleciałością w naszej kulturze, w której tradycji, owszem, istniała szlachecka wyższość, ale nie rozmyślne upodlenie, nie ordynarność, perfidna szykana, brutalna wzgarda objawiana słabszemu. Te zachowania robotnicy Wybrzeża postawili pod pręgierz, nadając naszemu patriotyzmowi ten nowy walor: być patriotą - to znaczy szanować godność drugiego człowieka.

Na Wybrzeżu rozegrała się również batalia o język, o nasz język polski, o jego czystość i jasność, o przywrócenie słowom jednoznacznego sensu, o oczyszczenie naszej mowy z frazesów i bredni, o uwolnienie jej z trapiącej plagi - plagi niedomówień. „Po co to tak owijać wszystko w bawełnę - powiedział jeden ze stoczniowców. Nasz język jest zahartowany. On się nie przeziębi”. I pamiętam pierwsze spotkanie MKS-u z delegacją rządową.

Przewodniczący MKS: „Prosimy przedstawiciela rządu, aby ustosunkował się do naszych postulatów”. Przedstawiciel rządu: „Pozwólcie, że odpowiem na nie ogólnie”.

Przewodniczący MKS: „Nie. Prosimy o odpowiedź konkretną. Punkt po punkcie”. Ich naturalna nieufność do odpowiedzi ogólnych, do języka ogólnego. Ich protest przeciw wszystkiemu, co trąci fałszem, luką, wciskaniem kitu, rozmywaniem, kluczeniem. Występowali przeciw zdaniom zaczynającym się od słów: „Jak sami wiecie...” (właśnie nie wiemy!), „Jak sami rozumiecie...” (właśnie nie rozumiemy!). Jeden z delegatów stoczni: „Lepsza jest gorzka prawda niż słodkie kłamstwo. Słodycze są dla dzieci, a my jesteśmy dorośli”.

W ich rozgoryczeniu, które odczuwało się w pierwszych dniach strajku, w ich dążeniu, aby stworzyć instytucjonalne gwarancje, nieustannie przebijał duch nie spełnionej obietnicy. Tej, która była dana w latach 70-71. Oni potraktowali ową obietnicę rzeczywiście serio, jako początek dialogu, który będzie się rozwijać, a który - jak dowiodła praktyka - szybko i bez ich wiedzy ustał.

Ich rozwaga, ich rozsądek i - chcę użyć tego słowa humanizm. Najwyższą karą było - zostać usuniętym ze strajku. I oto scena (zresztą rzadka), kiedy w Gdańsku załoga stoczni postanawia usunąć człowieka, który ją skompromitował. Wałęsa: „Proszę wszystkich, aby pan ten mógł spokojnie i bez żadnej obrazy opuścić stocznię.

Proszę was o godne i szlachetne zachowanie”.

I jeszcze scena (też Stocznia Gdańska), kiedy przyjechało z Hiszpanii dwóch trockistów. Stoczniowcy poprosili mnie, abym był tłumaczem w tej rozmowie. Trockista: „Chcieliśmy się zapoznać z waszą rewolucją”. Członek prezydium MKS: „Panowie się pomylili. Nie robimy tu żadnej rewolucji. Załatwiamy nasze sprawy. Wybaczcie, ale proszę natychmiast opuścić teren stoczni, bez prawa powrotu”.

„Załatwiamy nasze sprawy' ~. Ważne było też to, jak je załatwiali. W tym działaniu nie było żadnego elementu zemsty, żadnej chęci odkucia się, ani jednej próby rozgrywania spraw personalnych na żadnym szczeblu. Zapytani o taką postawę odpowiadali, że „to nie są rzeczy istotne” i że, poza tym, byłoby to „niehonorowe”. W tych sierpniowych dniach wiele słów nagle odżyło, nabrało wagi i blasku: słowo - honor, słowo - godność, słowo - równość.

Zaczęła się nowa lekcja polskiego. Temat lekcji: demokracja. Trudna, mozolna lekcja, pod surowym i bacznym okiem, które nie pozwala na ściągawki. Dlatego będą także dwójki. Ale dzwonek już się rozległ i wszyscy siadamy w ławkach.

W okresie kryzysu dotkliwiej niż kiedykolwiek odczuwa się sprzeczność między czasem subiektywnym a obiektywnym, między czasem mojego życia, osobistym, prywatnym, a czasem pokoleń, epok, historii. Zdaje nam się, że im bardziej bezwzględnie historia realizuje swoje wielkie, dalekosiężne cele, tym mniejszą mamy szansę na spełnienie naszych zamierzeń, osobistych, jednostkowych. Im większą przestrzeń uzurpuje sobie historia, tym mniej miejsca znajdujemy dla siebie samych. W takich momentach człowiek odczuwa swoją zbędność, zdaje mu się, że został wtrącony w sytuację, w której musi tłumaczyć się, że istnieje (w każdym razie sam fakt istnienia, to, że jestem, może być wystarczającym powodem, aby mnie oskarżyć i prześladować). Twoje plany, ambicje, marzenia? Wszystko to zdaje się błahe, wygląda jak strzępy dekoracji w teatrze, w który przed chwilą uderzyła bomba.

Wszystko utraciło znaczenie, rację bytu, sens. Do kogo zwrócić się? Co powiedzieć? Bunt człowieka przeciw molochowi historii, przeciw nieokiełznanej pazerności tego molocha, sprzeczność między człowiekiem-twórcą i człowiekiem-ofiarą historii. Jednoczesność tej antynomii, męczące napięcie, jakie w niej tkwi.

W epoce bezprawia pułapki ustaw i dekretów są tak gęsto rozstawione, że codziennie (często o tym nie wiedząc, nie zdając sobie sprawy) wpadasz w jakąś pułapkę.

To znaczy codziennie, chcąc nie chcąc, musisz naruszyć jakieś prawo. Chodzi bowiem o to, abyś stale żył w osłabiającym cię poczuciu winy. W ten sposób na widok władzy, nawet na samą myśl o niej będziesz odczuwać strwożenie, lęk, pokorę. W dodatku w twojej zdeformowanej, spokorniałej świadomości zacznie pojawiać się myśl, że, być może, rzeczywiście jesteś winowajcą, a władza jakąś tam rację ma. Jeżeli władza dopuści się bezprawia, ludzie odnoszą się do tego bardziej tolerancyjnie, niż gdyby uczynił to człowiek prywatny. Oto został aresztowany ktoś zupełnie niewinny. Wiemy, że jest niewinny, ale co najmniej raz, choćby przelotnie, pomyślimy: może rzeczywiście coś złego zrobił? Coś naruszył? Oficjalne bezprawie żeruje na takich chwilach naszego zachwiania, dezorientacji.

A teraz - stosunek władzy do ciebie, obowiązujące w tej dziedzinie reguły gry. Władza wie, że codziennie łamiesz prawo, że - tym samym - jesteś przestępcą. Ale czeka, jest przebiegła i pewna siebie; patrzy, obserwuje twoje ruchy, słucha tego, co mówisz. Niech cię nie myli to, że poruszasz się w miarę swobodnie, że - na razie nie siedzisz pod kluczem: po prostu korzystasz z prawa łaski. Ale uważaj! Będziesz poruszać się tylko dotąd, dopóki nie zrobisz kroku, który władza zakwestionuje, który uzna za wrogi. W tym momencie nastąpi uderzenie. I dowiesz się, że całe twoje życie było pasmem niewybaczalnych błędów i karygodnych, groźnych przestępstw.

Starganie losu polskiego: co kilka lat nowy etap, nowa scena, nowy układ. Żadnej ciągłości. To, co przychodzi, nie wynika z tego, co było. Co było wczoraj, dziś jest zwalczane albo straciło znaczenie, już się nie liczy. Nic się nie sumuje, niczego nie można zgromadzić, niczego uformować. Wszystko zaczynaj od początku, od pierwszej cegły, od pierwszej bruzdy. Co zbudowałeś - będzie porzucone, co wzeszło - uschnie. Dlatego budują bez przekonania, na niby. Tylko irracjonalne jest trwałe - mity, legendy, złudzenia, tylko to jest osadzone.

Są dwa rodzaje ubóstwa: ubóstwo materialne i ubóstwo potrzeb. Oba są wygodne dla władzy. W pierwszym wypadku - ponieważ bieda osłabia i przygniata człowieka, czyni go bardziej uległym, pogłębia jego poczucie niższości; w drugim - ponieważ ktoś, czyje potrzeby są ubogie, nawet nie wie, że istnieją rzeczy, których mógłby domagać się, zabiegać o nie i walczyć.

Każdy tekst jest odczytywany u nas jako aluzyjny, każda opisana sytuacja, nawet najbardziej odległa w czasie i przestrzeni, jest natychmiast, niemal odruchowo, przekładana na sytuację polską. W ten sposób każdy tekst jest u nas jakby tekstem podwójnym, pomiędzy liniami druku poszukuje się przekazu napisanego atramentem sympatycznym, w dodatku ten utajony przekaz jest traktowany jako ważniejszy i - przede wszystkim - jedynie prawdziwy. Wynika to nie tylko z trudności mówienia językiem otwartym, językiem prawdy. Dzieje się tak również dlatego, że kraj nasz zaznał wszelkich możliwych doświadczeń i jest nadal wystawiany na dziesiątki prób tak najprzeróżniejszych, że już każdemu w naturalny sposób wszelka historia nie-nasza z naszą będzie się kojarzyć.

Stopnie barbarzyństwa: najpierw niszczy się tych, którzy tworzą wartości. Potem zostają zniszczeni również ci, którzy wiedzą, co to są wartości i że ludzie, których przed nimi zgładzono, właśnie je tworzyli. Rzeczywiste barbarzyństwo zaczyna się w momencie, kiedy nikt już nie potrafi ocenić, nikt już nie wie, że to, co czyni, jest barbarzyństwem.

Kiedy pojawiają się pytania, na które nie ma odpowiedzi, oznacza to, że nastąpił kryzys.

W czasie rozmowy ze Szwajcarem nagle zjawia się pokusa, żeby powiedzieć mu - mój drogi, cóż ty wiesz o życiu! Żyjesz jak lord, wszystko masz, nikogo się nie boisz...

W takiej chwili z jednej strony odczuwamy wobec Szwajcara zazdrość, ale z drugiej - rekompensujący tę zazdrość przypływ dziwnej satysfakcji, że to my właśnie - nie on! - dotarliśmy do prawdy życia, że posmakowaliśmy jego gorzkiej istoty i zgłębili jego tragiczną tajemnicę. Ten rodzaj filozofii zakłada, że życie jest piekłem i że takie sytuacje, jak spokój, dobrobyt, zadowolenie, są z natury rzadkie, przypadkowe i nietrwałe i ten tylko wie, co znaczy życie prawdziwe, kto cierpi, przegrywa, doznaje krzywdy, zmierza od klęski do klęski.

Umarł.

Był bestią, był podłością. Ale teraz leży w ziemi i wszystko mu wybaczamy. Nie jest zdolny wywołać w nas żadnych silniejszych uczuć - ani grozy, ani nienawiści, ani potępienia. Tak! Naprawdę, szczerze, rzeczywiście, pozwalamy spoczywać mu w spokoju wiecznym, amen.

Zachwycałem się jego poezją. A potem dowiedziałem się, że popełnił wielkie świństwo. I ta poezja nagle mi zgasła. Już nie chciałem po nią sięgać. Nie umiałem oddzielić literatury od życia.

Wszystko jest tu oparte na pewnej zasadzie weryfikacji asymetrycznej, a mianowicie - system obiecuje, że sprawdzi się później (zapowiadając powszechną szczęśliwość, ale dopiero w przyszłości), natomiast żąda od ciebie, abyś sprawdził się już dzisiaj, dając dowody swojej aprobaty, lojalności i pilności. W ten sposób masz zobowiązać się do wszystkiego, system - do niczego.

W społeczeństwie na niskim szczeblu rozwoju powszechnej biedzie towarzyszy powszechna bezczynność.

Sposobem na przeżycie nie jest tu walka z naturą, wzmożone wytwarzanie, stały wysiłek pracy, ale - odwrotnie - minimalne wydatkowanie energii, ciągłe dążenie, aby osiągnąć stan bezruchu. Filozofią, która towarzyszy takiemu zachowaniu, takiej egzystencji, jest - fatalizm.

Człowiek nie czuje się panem natury, ale jej niewolnikiem przyjmującym z pokorą nakazy i impulsy, jakie odbiera z otaczającego go świata~ Jest niemym sługą losu nieuchronnego. Los to dla niego wszechpotężne bóstwo, tabu.

Przeciwstawić mu się, to popełnić świętokradztwo i skazać się na piekło.

Nie ma gorszego połączenia niż broń, głupota i strach.

Wszystkiego najgorszego można się wówczas spodziewać.

Uważajcie, bo mają broń, a nie mają wyjścia.

Tylko wystąpienie przeciw władzy jest uważane za przestępstwo rzeczywiste i niewybaczalne. Wszystkie inne nadużycia mogą, ale nie muszą, być uznane za przestępstwo.

Nasze ocalenie? W dążeniu do osiągnięcia rzeczy niemożliwych do osiągnięcia.

Dezorientacja, zagubienie człowieka biorą się także stąd, że ma on zakłócony sens czasu, że sens ten jest dla niego trudno uchwytny. Cała przeszłość jest niejasna, ciągle przywracana i odwoływana, uznawana lub potępiana, w rezultacie człowiek nie widzi w niej trwałego oparcia, wskazówki, zdecydowanej inspiracji. Teraźniejszość jest również pozbawiona ducha pewności i zachęty, częściej czujemy się w niej jak goście, czy nawet - ofiary, niż jak twórcy i rządcy. A przyszłość? Ta bardziej przypomina potrzask i loch niż kryształowy pałac, w którym za chwilę służba zapali światła i zacznie przygotowywać nam ucztę.

Terror niczego nie tworzy, jest jałowy. Zajmowanie się terrorem, jako tematem - jest jałowe. Mechanizm terroru to mechanizm rozwijającego się i złośliwiejącego raka.

Świat straszny i monotonny, przerażający i pusty, ziemia szara, wydrążeni ludzie, skowyt, krzyki, wielkie obszary milczenia, nieustający spacer więzienny - chodzenie w koło, w kręgu otępienia i bólu.

Tak zwany człowiek z ludu (mówią też - człowiek prosty) traktuje życie takim, jakim ono jest - więc dosłownie, przyzwalająco, fatalistycznie. Jego stosunek do kaprysów historii jest taki jak do kaprysów przyrody (suszy, powodzi itp.), dla niego są to naturalne odmiany losu, stara się do nich przystosować. Stąd jego rzadkie tylko odruchy buntu. Albowiem źródłem siły buntowniczej nie są utrapienia, jakie przynosi bieda (która bardziej tłumi, niż rozpala energię protestu), ale żywa i niezależna świadomość, przekonana o swojej racji.

Człowiek napotkawszy przeszkodę, której nie może zniszczyć - zaczyna niszczyć sam siebie. Straszliwe sprzężenie, które jest przyczyną załamań i depresji, źródłem alkoholizmu i narkomanii.

Człowiek kompromisu, elastyczny. U nas nie lubią takich. Powiedzą o nim, że dwuznaczny. U nas człowiek musi być jednoznaczny. Albo biały, albo czarny. Albo tu, albo tam. Albo z nami, albo z nimi. Wyraźnie, otwarcie, bez wahań! Nasze widzenie jest manichejskie, frontowe.

Denerwujemy się, jeżeli ktoś zakłóca ten kontrastowy obraz. Wynika to z braku tradycji liberalnej, demokratycznej, bogatej w odcienie. W zamian mamy tradycję walki, sytuacji skrajnych, gestu ostatecznego.

Odwrót od sytuacji demokratycznej do totalitarnej jest zawsze cofnięciem cywilizacyjnym.

Z., którego los ciężko doświadczył, daje mi radę: „Kończ, powiada, każdy dzień mówiąc do siebie - tak dobrze jak było dzisiaj, już nigdy więcej nie będzie!” Nieszczęście - roślina samowysiewająca się. Jeżeli jeden człowiek jest nieszczęśliwy, czyni nieszczęśliwymi tych, którzy go otaczają, zatruwa ich, pogrąża w nieszczęściu.

Łatwość, z jaką można manipulować umysłem ludzkim, wynika z samej natury człowieka. Jest on bardziej odbiorcą niż poszukiwaczem, chętnie (z powodu lenistwa, bierności i braku wyobraźni) zadowoli się pierwszą z brzegu informacją lub opinią, a ta im bardziej będzie uproszczona, ubarwiona i bzdurna - tym lepiej. Bzdura ma coś z konwencji bajki (i często - kiczu), przemawia więc łatwo do wyobraźni potocznej.

Są ludzie, którzy traktując prawdę jako najwyższą wartość samą w sobie, nie zastanawiają się, czy jest ona do statecznie atrakcyjna, aby pozyskać tzw. człowieka z ulicy, który bardziej pragnie coś przeżyć, niż racjonalnie zgłębić. Prawda może być tak oczywista, że nie wzbudzi żadnego zainteresowania, może też być zwyczajnie nudna.

Tymczasem w bzdurze (dobrze podanej) jest często jakaś fantastyczność, jakaś zwracająca uwagę, intrygująca deformacja, zaklęcie, baśń.

Część ludzi uważa, że powiększy strefę swojej prywatnej wolności, jeżeli pomniejszy strefę swojej publicznej działalności (czy po prostu: swojej obecności). Starają się więc skurczyć, zubożeć, przemienić w pyłek. Ludzie ci liczą, że wówczas władza przestanie się nimi interesować, ponieważ dla władzy istnieje tylko ten, kto jest widoczny, albo ten, komu można coś zabrać.

Chętnie idziemy śladem mistyków, ponieważ wierzymy, że wiedzą, dokąd idą. Ale oni też błądzą. Tyle że błądzą mistycznie, mrocznie, tajemniczo - i to nas wciąga.

W czasie nieszczęścia, tragedii, grozy, przyroda, jej barwy, jej przemiany, jakby znikają nam z oczu. W takich momentach cały obszar naszego postrzegania wypełnia człowiek i jego dramat. Zajęci sobą, nie dostrzegamy drzew, nie dostrzegamy nieba. Jaka była jesień roku 1348, kiedy na Europę spadła Czarna Śmierć? Co widział przez okno Johann Wolfgang von Goethe, kiedy umierał pewnego marcowego dnia roku 1832? Blade, ledwie wiosenne słońce? Deszcz padający od rana? Im bardziej pogrążamy się w ludzkim dramacie, tym słabiej odczuwamy nasz związek z przyrodą. Tragiczni odwracamy się od natury, która w swojej istocie nie jest tragiczna. Stąd marzenie, aby do niej powrócić, marzenie o przejściu ze stanu napięcia w stan uspokojenia, zawsze z takim trudem osiągany.

System anachroniczny to taki, który udziela starych odpowiedzi na nowe pytania.

Zasada podstawowa: nic nie może być dobre, w każdym razie: nic nie może być dobre przez dłuższy czas.

Dobre musi być zniszczone. Robić dobrze to ściągać na siebie podejrzenie, prowokować wyrok skazujący. Zniszczenie tego, co dobre, efektywne, twórcze, jest odruchem samoobronnym systemu źle funkcjonującego i mało ; wydajnego. Mechanizmy takiego systemu poruszają się tylko na wolnych obrotach. Wszelkie przyspieszenie zmusza je do najwyższego napięcia i wysiłku, co grozi awarią, zawałem. Dlatego instynktownie system broni się przeciw takiemu przyspieszeniu w obawie, że nadmiar energii, nadmiar woli działania i tworzenia doprowadzi go do przeciążenia i katastrofy. W tych warunkach robić coś dobrze, coś pomnażać i doskonalić, to jakby uprawiać swoistą opozycję, zagrażać istniejącemu porządkowi, demaskować jego słabość.

Stosunek między ideą a strukturą. Na początku jest idea (na początku było słowo), idea powołuje do życia strukturę (które stało się ciałem). Stosunek między nimi jest stosunkiem napięcia, konfliktu. Im bardziej struktura anektuje i wchłania ideę, tym bardziej ją formalizuje i niszczy. Im bardziej idea przenika i opanowuje strukturę, tym bardziej ją usztywnia i odrywa od życia, tym samym przygotowując jej upadek.

Warunkiem ujarzmienia jakiejś społeczności, warunkiem zasadniczym, jest zepchnięcie jej na niski poziom egzystencji. Dlatego obniżenie tego poziomu (tj. ogólna degradacja życia, spadek jego jakości, zmniejszenie wygody, a zwiększenie zagrożenia) nie jest czymś niepojętym lub absurdalnym, nie wynika z błędów lub tzw. woluntaryzmu, lecz jest następstwem polityki tych, którzy chcą umocnić swoje panowanie. Wiedzą oni, że człowiek osłabiony, człowiek wyczerpany walką z tysiącem przeciwieństw, żyjący w świecie nigdy-nie-zaspokojonych-potrzeb i nigdy-nie-spełnionych-pragnień jest łatwym obiektem manipulacji i podporządkowania. Bowiem walka o przetrwanie to przede wszystkim zajęcie szalenie czasochłonne, absorbujące, wyczerpujące. Stwórzcie ludziom takie anty-warunki, a macie zapewnioną władzę na sto lat.

Są sytuacje, w których zło działa szybko, gwałtownie, z nagłą, miażdżącą siłą. Natomiast dobro z reguły działa wolniej, potrzebuje czasu, aby się objawić i dać świadectwo. Więc dobro często się spóźnia i - przegrywa.

Nieustanne wstrząsy i napięcia, jakie przeżywa świat, są w dużym stopniu wynikiem jednoczesnego pojawienia się w drugiej połowie XX wieku trzech wielkich i nie znanych dotąd w historii fenomenów: - konfliktu uzbrojonych ideologii o wielkiej sile zniszczenia, walczących o panowanie nad światem i wciągających w tę walkę całą ludzkość; - narodzin ponad stu nowych państw - wyznawców filozofii rozwoju, nawet: religii rozwoju, która ma już swoją mistykę, swoje dekalogi i swoich kapłanów, ale która nie może zaspokoić oczekiwań (na domiar - stale rosnących oczekiwań), ponieważ brak jest na ziemi środków materialnych, odpowiednich warunków politycznych i systemowych oraz wystarczającej ilości przygotowanych wytwórców; - migracji (na nie znaną w dziejach skalę) ludności wsi do miast, wiedzionej mirażem lepszego życia, szansy znalezienia pracy i większych możliwości awansu społecznego. Zawód, jaki spotyka tych ludzi, jest źródłem ciągłych i powszechnych frustracji, napięć i rewolt.

Udział najnowszej techniki (elektroniki, komputerów itd.) w życiu świata, w tworzeniu historii, jest już na tyle wielki (i stale rosnący), że wszelkie analogie z przeszłością, wszelkie tzw. nauki płynące z przeszłości będą miały coraz bardziej ograniczoną i wątpliwą wartość. Elektronika otwiera nowy, jakościowo inny etap historii ludzkości.

W tym sensie będzie ona odcinać nas, odrywać, oddzielać od przeszłości, czynić z przeszłości coraz bardziej znikający punkt.

Poczucie niepewności i zagubienia wynikające z faktu, że słowa zostały pozbawione ich naturalnych, pierwotnych znaczeń; że język przestał być oparciem, busolą, instrumentem rozpoznania i orientacji; że myli, bałamuci.

Na przykład określenie - rewolucja kulturalna. Rewolucja kulturalna powinna oznaczać postęp, rozkwit, światło w ciemnościach, a oznacza - zniszczenie, zaszczucie, triumf histerii i ciemnoty. Słowem, określenie to, zamiast aprobaty, budzi odrazę i lęk. Coraz bardziej dosłownie walka o przyszłość świata, o kształt przyszłej świadomości człowieka, rozegra się w sferze języka. Wojny językowe, wojny na słowa, są częścią całej historii ludzkości.

Nasiliły się one wraz z pojawieniem się środków masowego przekazu i powstaniem społeczeństw masowych. Propaganda stała się jednym z głównych narzędzi działania każdej władzy współczesnej. Ktoś użył na określenie propagandy terminu - agresja. Jest on o tyle trafny, że istotą propagandy jest nieustanny atak i podbój (świadomości człowieka).

Zasadniczym celem systemów autorytarnych jest zatrzymanie czasu (ponieważ bieg czasu niesie zmiany).

Jeżeli spośród wielu prawd wybierzesz tylko jedną i za tą jedną będziesz ślepo podążać, zmieni się ona w fałsz, a ty staniesz się fanatykiem.

Fanatyzm wyzwala w człowieku więcej energii niż łagodność i dobroć. Dlatego fanatyk może łatwiej narzucić swoją wolę, łatwiej ustanowić swoje rządy.

W miarę jak awansował, jak wspinał się w górę, rósł w nim poziom obcości, zimna, zła. Potem, kiedy stracił fotel, był znowu dostępnym i na swój sposób znośnym człowiekiem.

Zależność między poziomem kultury a możliwością kompromisowego rozwiązywania konfliktów. Im wyższy ten poziom, tym większa możliwość kompromisu.

Środki masowego przekazu, nawet jeżeli im nie wierzymy, jeżeli uważamy, że kłamią, mają na człowieka olbrzymi wpływ, ponieważ ustalają mu listę tematów, ograniczając w ten sposób jego pole myślenia do informacji i opinii, jakie decydenci sami wybiorą i określą. Po pewnym czasie, nawet nie zdając sobie z tego sprawy, myślimy o tym, o czym decydenci chcą, abyśmy myśleli (najczęściej są to sprawy błahe, lecz celowo wyolbrzymione, albo fałszywie przedstawione problemy). Dlatego ktoś, kto mniema, że myśli niezależnie, ponieważ jest krytyczny wobec treści przekazywanych mu przez środki masowego , przekazu - jest w błędzie. Myślenie niezależne to sztuka myślenia własnego, osobnego, na tematy samodzielnie wywodzone ze swoich obserwacji i doświadczeń, z pominięciem tego, co usiłują narzucić mass media.

Można wprowadzić takie rozróżnienie systemów: - jedne, w których głównym źródłem awansu są rzeczywiste kwalifikacje; - drugie, w których źródłem takim jest lojalność.

Pierwsze są dynamiczne, drugie - statyczne. Dynamika potrzebuje ciągłego dopływu energii i tej energii społeczeństwo dynamiczne domaga się od człowieka. W ustrojach statycznych cel jest inny - chodzi tam o utrzymanie równowagi wewnętrznej, o konserwację struktury, o niezmienność. Zamiast przedsiębiorczej, samodzielnej jednostki potrzebny jest wierny i czujny strażnik istniejącego porządku.

Dorabianie twarzy do czapki - tj. wyrazu twarzy, rysów, spojrzenia do rodzaju noszonej czapki - policjanta, marszałka. Jak z czasem czapka zacznie jej właścicielowi zmieniać twarz, jak ukształtuje ją zgodnie z wymogami czapki.

W stosunkach między człowiekiem a człowiekiem rozmiar winy można także określić stopniem odczuwania tej winy przez stronę pokrzywdzoną.

„Pesymizm - notuje w swoim „Dzienniku” Jean Guitton - jest zjawiskiem wynikającym z widzenia rzeczy w małej skali, m.in. w małej skali czasu”.

Widać tu wpływ filozofii Teilharda de Chardin, która jest optymistyczna m.in. dlatego, że rozpatruje byt z perspektywy kosmicznej.

Problem rasizmu to problem kultury. Rasistą jest czło? wiek prymitywny, bezmyślny. Agresywny sekciarz. Cham.

Ludziom, którzy uważają się za coś wyższego, niż są i niż na to zasługują, rasizm jest potrzebny jako mechanizm dominacji i samowyniesienia. Jako trampolina, która wyrzuci ich w górę. Ciemny poszukuje jeszcze ciemniejszego, by dowieść, że sam nie jest najciemniejszy. Szuka gorszego, ponieważ chce się pokazać lepszym. Musi kimś gardzić, gdyż to daje mu poczucie wyższości, pozwala zapomnieć, że on sam jest marnością.

W miesięczniku „Odra” (1982, nr 12) relacja Emila Górskiego o śmierci Brunona Schulza. Schulz zginął 19 listopada 1942. Zastrzelił go na ulicy gestapowiec nazwiskiem Gunter, aby w ten sposób dokuczyć swojemu antagoniście, gestapowcowi Landauowi, u którego Schulz pracował ; (Gunter wiedział, że Schulz robił portret Landaua i malował freski w jego mieszkaniu, więc, że Schulz jest człowiekiem sztuki, jest artystą). Otóż powiedzieć, że Schulza zabił gestapowiec, faszysta - to ograniczyć definicję Guntera w taki sposób, że umknie nam istota rzeczy.

Chodzi o to, że Gunter, nim stał się faszystą, był tępym, brutalnym chamem. Schulza zabił rozjuszony, nienawistny cham. Gdyby nie było chamstwa, nie byłoby faszyzmu, faszyzm bez chamstwa jest nie do pomyślenia.

Chamstwo jest nosicielem pogardy i przemocy, podłości i woli zniszczenia.

Historia jako walka klas? Jako walka systemów? Historia to również walka między kulturą i chamstwem, między człowieczeństwem i bestialstwem.

Wzorce konsumpcji upowszechniają się łatwiej niż wzorce pracy. Owe wzorce dostatniego, sytego bytowania są dziś przekazywane do najdalszych zakątków ziemi przez telewizję, radio, prasę. Ale to, co najczęściej oglądamy na ekranach i fotografiach, należy do świata konsumpcji, a nie produkcji, widzimy efekty wydajnej pracy, nie samą pracę. Stąd tylko krok do naiwnego przekonania, że można osiągnąć wysoką konsumpcję bez wydajnej pracy i znakomitej organizacji. Ten typ myślenia (a raczej nie-myślenia) jest przyczyną wszelkich frustracji i nerwic społecznych. Trafna jest definicja rewolucji, którą przy tej okazji daje Herbert Marcuse: „Jest to bunt ludzi, którym zaszczepiono potrzeby, jakich nie mogą zaspokoić”.

Marks sądził, że postępująca koncentracja kapitału będzie powodować gromadzenie się coraz większych bogactw na jednym biegunie społeczeństwa i coraz większej nędzy - na drugim. Wizja ta nie spełnia się w stosunku do społeczeństw rozwiniętych. Natomiast znalazła potwierdzenie w skali świata, w skali ludzkości, która dzieli się dziś na narody bogate, nadal pomnażające swoje bogactwo, i biedne, pogrążające się w coraz większej biedzie.

Wytykają mu, że się zmienił. Ale czy to zasługuje na potępienie? Przecież trzeba zacząć od pytania - z kogo na kogo się zmienił? Robią mu wyrzut, że dawniej brał.

Mają mu za złe, że więcej brać nie chce. Stracili wspólnika - stąd ich wściekłość. Typowa moralność gangu przestępczego: wspólnota poprzez udział w nadużyciu. W momencie, kiedy przestajesz czynić zło, skazujesz się na potępienie ze strony tych, których zdemaskowałeś swoim aktem odmowy. Im dłużej przebywasz w gangu, tym bardziej będziesz odczuwać, że jesteś skazany na gang. Przyjdzie ci ochota, aby wyjść z gangu. Ale natychmiast pojawi się pytanie - czy druga strona uzna mnie za swojego? Siłą, która sprawia, że pozostajemy w gangu, jest nie tyle strach przed zemstą gangsterów, co lęk, że nie będziemy akceptowani przez tych, którzy byli poza gangiem. Ta zewnętrzna siła bardziej niż cokolwiek innego rozstrzyga o tym, że pozostajemy wewnątrz gangu.

Cynizm - jako postawa. Każdy dokonuje nadużyć w taki sposób, jakby popełniał je kto inny. Każdy zmierza najprostszą drogą do celu - niszcząc innych. Lekceważenie wszelkich wartości i zasad, pogardliwy do nich stosunek. Panuję, jestem ponad, więc mam prawo do łamania prawa.

Cechy społeczności plemiennej: znikoma mobilność, miejsce wyznaczone we wspólnocie otrzymuje się raz na zawsze; wartością, do której się dąży i którą się chroni; nie jest ruch, postęp i rozwój, lecz równowaga, stabilizacja i zasada hierarchii; silnie rozwinięte poczucie odrębności, wyraźny podział na my i oni, przekonanie, że podział ten ma charakter antagonistyczny, że więc oni to przeciwnicy, a świat zewnętrzny jest z natury nieprzyjazny, jest pułapką.

Im wyższy szczebel, na którym dokonano zbrodni, tym większe prawdopodobieństwo, że będzie ona uznana nie za zbrodnię, lecz za konieczne posunięcie polityczne.

A. zastanawiając się nad tym, jak ludzie bardzo potrafią się zmienić, dochodzi do przekonania, że człowiek może w ciągu jednego życia przejść kilka reinkarnacji. Był potworem, a stał się aniołem, był świnią, a przekształcił się w gołębia. Może nawet nie pamiętać swojego poprzedniego wcielenia, może chciałby zupełnie o nim zapomnieć.

Umiera i zmartwychwstaje, pada i podnosi się, znika i żyje ponownie - tak inny, tak niepodobny do tego, którym był.

Ze „Zmartwychwstania Tołstoja: „Gdyby dać do rozwiązania takie zadanie psychologiczne: co zrobić, żeby ludzie żyjący w naszej epoce, chrześcijanie, humanitarni, po prostu dobrzy ludzie, zaczęli popełniać najokropniejsze łajdactwa, nie czując, że są winni? Możliwy jest tylko jeden sposób: trzeba, żeby ci ludzie zostali gubernatorami, naczelnikami więzień, oficerami, policjantami, to jest, żeby, po pierwsze, byli przekonani, że istnieje taka instytucja, zwana służbą państwową, która pozwala obchodzić się z człowiekiem jak z rzeczą, bez ludzkiego, braterskiego stosunku do niego, a po drugie, żeby organizacja tej służby państwowej była tak pomyślana, aby odpowiedzialność za skutki ich postępowania z ludźmi nie spadła osobiście na nikogo. Są to jedyne warunki, w których możliwe jest w naszych czasach dopuszczenie się takich okrucieństw jak to, które widziałem dzisiaj”.

Świat nasz jest światem państw - przynależność do państwa to główny znak rozpoznawczy. Potem dopiero następuje podział na rasy, klasy i religie. Człowiek jest identyfikowany z państwem, z jego siłą lub słabością: biedny Hindus, bogaty Amerykanin itd.

To kryterium państwowe, narzucone światu przez biurokracje wszelkiej maści i rangi, stwarzają często absurdalne sytuacje. Pamiętam, że Kolumbia odmawiała wiz naszym misjonarzom, utrzymując, że są to komuniści (mieli polskie paszporty).

Znaleźć się bliżej natury - co to znaczy? Znaczy to dalej od fabryk, od spalin, zatrutej wody, zatłoczonych ulic. Ale także (a czasem - przede wszystkim) znaczy to: dalej od podłości, od kłamstwa i jego rzeczników, od tych, którzy chcą cię poniżyć i zniszczyć.

Jeżeli jestem sam w lesie, nie może spotkać mnie żadna podłość, nie mogę usłyszeć kłamstwa ani świstu bata.

Korupcja: dać łapówkę nie tylko po to, aby coś osiągnąć, ale również - aby odpocząć, odpocząć po nieustannej szarpaninie, ciągłym wysiłku, napięciu, jakie towarzyszą zdobywaniu wszelkich rzeczy, uprawnień, poświadczeń, ulg itd.

Łapówka to przystań, w której przez moment odpoczywa się, nim przyjdzie pora, aby znowu wyruszyć na burzliwe morze codziennych utrapień. To także forma zbliżenia, zalążek jakiejś przewrotnej i podziemnej wspólnoty, którą tworzymy zawierając ów pakt przestępczy.

Postęp nie jest koniecznością dziejową, jest zaledwie możliwością (a często i niemożliwością).

Mariano Aguirre w madryckim „El Pais” (lipiec 83): - „Można powiedzieć, że trzecia wojna światowa już się odbyła” (w Trzecim Świecie od 1945 do 1983 stoczono 140 wojen, w których zginęło 25 milionów ludzi. W wyniku tych wojen powstało też masowe, wielomilionowe wychodźstwo); - „Biorąc pod uwagę, że 300 milionów ludzi żyje w nędzy, 500 milionów jest niedożywionych, a 1300 milionów ma dochody poniżej minimum życiowego, wyścig zbrojeń w Trzecim Świecie jest aktem przemocy, nawet jeżeli nie został wystrzelony ani jeden pocisk”.

Mimo woli (bo sam o tym nie wspomina) Aguirre wskazuje na związek między wyścigiem zbrojeń a władzą totalitarną. System totalitarny jest „pożądany” w krajach o niskiej wydajności, gdyż ułatwia kierowanie maksimum środków na zbrojenia kosztem poziomu życia społeczeństwa. Zwykle mówi się: ograniczmy zbrojenia, a będzie więcej pieniędzy, aby wyżywić ludzkość. A powinno także mówić się: ograniczmy zbrojenia, a będzie więcej demokracji! Podwajanie rzeczywistości jako mechanizm samoobrony: działamy, a działając jednocześnie obmyślamy alibi, które chroniłoby nas przed prześladowaniem i karą. Znaleźć alibi - ileż poświęcamy temu czasu, energii, wyobraźni! Bywa, że myślenie o alibi pochłania nas bardziej niż myślenie o działaniu, tworzenie fikcji (tj. alibi) wypija z nas więcej soków, zabiera nam więcej sił niż prace istotnie podejmowane.

Działanie jest rzeczywiste, natomiast alibi jest kłamstwem. Ponieważ nieustannie, instynktownie wymyślamy coraz to nowe i nowe alibi, stopniowo kłamstwo staje się naszym sposobem myślenia. Na domiar wiedząc, że ono nas chroni, przestajemy uważać, że jest złem.

Profesor Pigoń w swoich wspomnieniach obozowych daje receptę na przeżycie w sytuacjach najcięższych: „Nie dać dostępu zwątpieniu, prostracji, zaszyć się w swym najciaśniejszym ostępie i - trwać jak kamień w gruncie.

Niechże mnie wysadzą!” Trwać jak kamień w gruncie. Mocne, wspaniałe! Każdej inflacji towarzyszy moralne rozluźnienie. Wynika to po części z tego, że inflacja zabija wiarę w trwałość czegokolwiek. Odbiera wiarę w przyszłość. A człowiek pozbawiony tej wiary nie ma zobowiązań - ani wobec innych, ani wobec siebie. Toteż inflacja jest nie tylko zjawiskiem ekonomicznym, ale także problemem etycznym, chorobą, która atakuje i niszczy kulturę.

Rozumienie przeszłości, jej odtwarzanie. Problem polega nie tylko na niedostatku źródeł, ale i na ubóstwie naszej wyobraźni. Wyobrazić sobie ludzi, którzy nie znają elektryczności i tysiąca rzeczy w rodzaju samolotu, telefonu, kina - przedstawić sobie ich widzenie świata, ich pojmowanie przestrzeni, czasu. Jest to trudność, której nie sposób całkowicie pokonać. Tak więc ani szansy przewidzenia przyszłości, ani sposobu cofnięcia się w przeszłość. Bo też umysł nasz jest osadzony w jednym tylko wymiarze czasu - w teraźniejszości. A i tu porusza się niepewnie i niezdarnie! Przysłowie łacińskie: violenta non durant (gwałty nie trwają długo). Ta sama myśl u Nadieżdy Mandelsztam.

Że terror nie jest zjawiskiem o jednolitym natężeniu. Jest ruchem falowym. Ma przypływy i odpływy.

Zasadnicza różnica między kolonializmem a neokolonializmem, czyli między tradycyjną a współczesną formą podporządkowania słabszych państw - silniejszym, polega na nowej koncepcji dominacji, na nowej formie zależności.

W dawnych czasach panowała teoria, że najlepszym obrońcą narodu jest państwo, że więc należy za wszelką cenę utrzymać i umacniać państwo, ponieważ jest ono jedyną formą ocalenia narodu. Jednakże w sytuacji neokolonialnej (tj. takiej, w której na terytoriach zależnych powstały państwa formalnie niepodległe, lecz w rzeczywistości rządzone przez klasy [elity] zaprzedane obcym interesom), społeczeństwo nie odczuwa państwa jako siły, która chroni naród, służy jego wartościom, rozwija jego materialne i duchowe zasoby. Raczej będzie traktować ono takie państwo jako strukturę uciskającą. Bo też coraz bardziej powszechne jest przekonanie, że rzeczywistym celem metropolii nie jest dziś zabór i likwidacja zależnego i podległego jej państwa, lecz osłabienie, deprawacja i rozbicie narodu mieszkającego w tym państwie jako groźnego depozytariusza i obrońcy niepodległości. A więc nie państwa zależne są dziś zagrożone, ale narody, które usiłuje się rozbić i zdziesiątkować właśnie przy pomocy tych poddanych metropoliom państw. Słowem, dążeniem metropolii wobec podbitych i podległych jest wzmocnić im państwo! Świadomość etniczna - jako rosnąca siła polityczna w świecie współczesnym. Świadomość ta jest czynnikiem, który dezintegruje szersze, ponad etniczne struktury.

Rak. Co mówią patolodzy? Mówią m.in. to, że im bardziej komórki neoplazmy są prymitywne, tym większa agresywność cechuje ich zachowanie. Związek między prymitywizmem, agresywnością i chamstwem. Chamstwo jest aktywne, zaciekłe, natarczywe; to niestrudzona siła, zło, które ciągle atakuje.

Polityka, jeżeli długo się nią zajmować, paczy, korumpuje umysł. Cechuje ją ekspansywność, żarłoczność. Chce wszystko sobie podporządkować, objąć, zagarnąć. Chce wszędzie przeniknąć. Jest destrukcyjna jak narkotyk. Sposób myślenia polityka i narkomana jest podobny: jednokierunkowość, niespokojna, obsesyjna potrzeba nieustającego zaspokajania swojej żądzy. Zwraca uwagę monotematyczność, powtarzalność, a z wiekiem - rosnący autyzm tego sposobu myślenia. Podobnie jak narkoman, który codziennie potrzebuje następnej dawki narkotyku, tak polityk musi stale wstrzykiwać sobie kolejne porcje politykowania.

Unikaj hołoty, bo źle skończysz, bo ona cię pogrąży, zniszczy. Traktuj tych ludzi jako roznosicieli zarazy, omijaj ich z daleka. W hołocie jest jakaś wola podboju, zawistna pasja unicestwienia wszystkiego. Dążeniem hołoty jest burzyć twój spokój, uniemożliwiać ci pracę, a ludzkości - uniemożliwiać postęp. Ruch hołoty to zawsze ruch wstecz, do tyłu, to ruch - w bezruch. Chce ona tylko jednego - wciągnąć cię w bagno. Tego wciągania w bagno nie będziesz w stanie powstrzymać, ponieważ jesteś zbyt słaby. Masz tylko takie wyjście - nie dopuścić do zrobienia pierwszego kroku w kierunku bagna. Ten pierwszy krok rozstrzyga. Ale ileż jest sytuacji, w których trudno zorientować się, że był to właśnie ów pierwszy i zarazem już ostateczny krok! Celem systemu jest kontrola. Nieustająca, nieustępliwa, wszechobecna. Wszyscy wszystkich powinni mieć ciągle na oku, grzebać im w papierach, w torebkach, w lodówkach, w stodołach. Czy jest ktoś taki, kto nigdy nie był kontrolowany lub nikogo nie kontrolował? Filozofia, która animuje tego typu działania, jest skrajnie pesymistyczna, nawet - fatalistyczna. Zakłada ona, że człowiek już z definicji jest istotą złą, kierującą całą swoją energię na działania aspołeczne, złośliwe, nieetyczne. Aby go uratować, trzeba mu stale patrzeć na ręce. Przenikliwy i niestrudzony nadzór jest więc przejawem wspaniałomyślności tych, którzy mu patronują, ich nigdy nie gasnącym aktem łaski.

- Są to ludzie podli. Ale tam tylko czyniąc podłości, można się było ratować. Przestać być podłym? To jakby dobrowolnie położyć głowę pod topór.

- Wszyscy tutaj dyskutują o polityce. Ale czy rzeczywiście dyskutują? Czy jest to dyskusja, rzeczowy spór? Powiem, że nie. Jest to składanie deklaracji, wygłaszanie stanowczych opinii. Każdy mówi swoje, z przejęciem i furią, po czym wszyscy rozchodzą się zaperzeni, rozdygotani, wściekli.

Artykuł Stefana Czarnowskiego pt. „O potrzebie życia duchowego”, wydrukowany w „Tygodniku Polskim” w 1912: - walka o przyszłość narodu rozgrywa się nie w gospodarce, ale na polu kultury. Wiedzą o tym nasi sąsiedzi, pisze Czarnowski, i dlatego „zarówno w dzielnicach podległych berłu Hohenzollernów, jak pod panowaniem rosyjskim rozwój nasz duchowy krępowany jest stanowczo i konsekwentnie”.

- „Zasada naszych wieszczów - pisze - pomnażania przede wszystkim potęgi duchowej narodu nie była li tylko mistyczno-romantycznym urojeniem. Wypływała ona z genialnego ujęcia istoty zjawisk społecznych w ogóle, a warunków życiowych narodu polskiego w szczególności”.

- Czarnowski wymienia Finlandię („Kraik ubogi, w ludzi niezasobny”) jako przykład narodu, który zachował niezależność dzięki temu, że „w ciągu stu lat obywatele tego kraiku wytrwale pracowali nad wzmożeniem własnej kultury”.

Scenariusz: zamach stanu. Rzecz dzieje się nad ranem, w mieście, które jeszcze śpi. Czołg (tylko jeden, bo to kraj mały, armia mała i źle uzbrojona) oraz dwie ciężarówki z żołnierzami zatrzymują się przed stacją telewizji.

Zaspany wartownik w budce przy bramie. Ciemno.

Gmach główny pusty, nie ma w nim nikogo. Stopniowo zaczynają przywozić zaskoczonych i wylękłych techników, inżynierów, operatorów kamer, światła i dźwięku. Budynek ożywia się, robi się ruch na korytarzach, w studio. O świcie spiker odczytuje pierwsze komunikaty i rozporządzenia nowej władzy.

W tym samym czasie - pałac prezydenta. Nikt się nim teraz nie interesuje. Gońcy krążą po mieście, informują ministrów, że prezydent oczekuje ich u siebie. Część ministrów przybywa, inni nie pokażą się. W pałacu zdenerwowanie, panika, apokalipsa. W pośpiechu uchwalają apel do narodu, w którym przypominają, że są jedyną władzą legalną. Ale apel pozostaje skrawkiem papieru nikomu nie znanym - telewizja, radio i redakcja, jedynej w tym kraju gazety, są w rękach zamachowców. Prezydent i jego otoczenie znaleźli się poza nawiasem wydarzeń, przestali istnieć. Zamachowcy zrobili swój sztab w gmachu telewizji, stamtąd, ze studia, wydają dekrety i rozkazy.

Novum tego zamachu: obiektem ataku nie jest pałac, ale gmach telewizji. To najlepiej dowodzi, gdzie przesunął się rząd dusz, to podkreśla, że kto ma telewizję, ten rządzi krajem. Światło i dźwięk, obraz i ruch, magia tych elementów razem połączonych - oto królestwo, w którym człowiek żyje dziś bardziej zniewolony niż chłop w feudalizmie.

Potęga wielkich liczb. Przewaga tego prawa nad wszelkim innym. Trudność pokonania tego, co jest wielką liczbą, nie kończącą się, nieobjętą masą. Stu zginęło - a idą następni, tysiąc padło - a nowi nadciągają, milion poległo - a dziesięć dalszych milionów już się zbliża.

Północ - Południe: pomoc dla krajów Trzeciego Świata ma charakter przede wszystkim ekonomiczny. W eksplozji demograficznej dostrzega się to, co jest związane z biologią, a mianowicie - jak wyżywić tę stale rosnącą masę ludzi? A przecież chodzi też o to, jak nauczyć ją myśleć. Rzadko mówi się na ten temat. Tymczasem to, co można by nazwać biologicznymi zasobami ludzkości, ciągle powiększa się, natomiast jej zasoby myślowe wzrastają znacznie wolniej.

Pisarz węgierski Istvan Nemere mówił mi, że w swojej książce (z gatunku science fiction) przewiduje, iż w przyszłości ciało człowieka, jego mięśnie i kończyny będą kurczyć się i zanikać, a pozostanie tylko mózg. Świat będzie zamieszkany przez mózgi. Powstanie cywilizacja, w której inteligencja zastąpi wszystko, zastąpi np. odczuwanie. Ale słuchając go myślałem, że jeśli o dziś chodzi, ewolucja człowieka zmierza w odwrotnym kierunku. Fizycznie - jest on coraz wyższy i waży coraz więcej, natomiast nie wiem, czy jego mózg i jego zdolność myślenia zwiększają się równie szybko.

Z Nowego Jorku 1983 Praga, lotnisko. Padał deszcz,: gwałtowny jak w tropiku, potem nagle ustał. Zrobiło się cicho. Nie startował i nie lądował żaden samolot. Przez szklaną ścianę widziałem las, na jego tle umocowane na latarniach duże, czerwone gwiazdy.

Więcej tu świata niż na warszawskim lotnisku: wycieczka emerytów z Anglii, grupa młodych ludzi z Nigerii, kilku jakby odbitych na powielaczu Japończyków, śpiący pokotem na podłodze Hindusi.

Zdolność Hindusów do spania na wszystkim, co twarde: na deskach, na chodnikach, na gwoździach. Widziałem miliony Hindusów śpiących wprost na jezdniach Delhi, Bombaju, Kalkuty. Kiedy nad ranem stygnął asfalt, dzieci budziły się i płakały z zimna. Biedny Hindus, którego obserwowałem z okna mojego pokoju w Bangalore.

Mieszkał, żył, istniał (nie wiem, jak to powiedzieć, jak określić) na chodniku, w jednym miejscu, którego (miałem wrażenie) nigdy nie opuszczał. Rano budził się, siadał, podkurczał nogi i w tej pozycji tkwił nieruchomo przez cały dzień. Wieczorem, jak kwiat nagle zwiędły, wiotczał, osuwał się i (ciągle w tym samym miejscu) zasypiał. Nigdy nie widziałem, aby w ciągu dnia poruszył ręką albo nogą, żeby jadł, rozmawiał z kimś, oddawał mocz czy zwrócił na kogokolwiek uwagę. Sposób bycia tego nędzarza pozostaje dla mnie jedną z tajemnic ludzkiej egzystencji. Czym żywił się? Dlaczego żył? Prawdopodobnie nie mogąc zdobyć pożywienia, obrał jedyną w takiej sytuacji strategię przetrwania: zapaść w bezruch, nie używać żadnego mięśnia i w ten sposób oszczędzać każdą iskierkę energii.

Na ekranie telewizora grała czeska orkiestra wojskowa, którą zapowiadał spiker ubrany w czarny smoking.

Chciałem coś kupić w sklepie, ale sklep był zamknięty.

Start z Pragi do lotu przez Atlantyk. IŁ-62, pełny. Z lewej strony mam dziadka (który zaraz zasypia), z prawej - babcię (która też natychmiast zasypia).

W miarę jak płyną lata: życie (to życie myślane, rozważane) staje się coraz bardziej podróżą w głąb naszej własnej przeszłości, w głąb siebie. Czuje się to. Ci nowi, którzy przybywają na świat, coraz mniej nas obchodzą. Nie przybywają już dla nas, nie będą dla nas.

Pisać o tłumie jest łatwiej niż o pojedynczym człowieku. Masa upraszcza, masa jest uproszczeniem (człowiek w masie jest uproszczony).

W Nowym Jorku nad ranem: szum miasta, który momentami cichnie i wtedy słychać śpiew ptaka. Jakiś samotny ptak, który na kilka sekund - w tej orgii hałasu - dostał prawo głosu.

Ilekroć chodzę po Manhattanie, zawsze wydaje mi się, że jestem na pokładzie wielkiego okrętu. Mam wrażenie, że wszystko wokół mnie ciągle się kołysze. Te wieżowce są jak gigantyczne maszty, nad którymi przelatują stada chmur. Czuje się morze. Ono gdzieś tu jest, pode mną.

Rozmowa z K. na temat tutejszej szkoły. Już od pierwszej klasy zaczynają selekcję. Wybierają najlepszych, tylko oni liczą się, tylko im będą poświęcać uwagę. Reszta jest pozostawiona sobie, mogą uczyć się albo nie - ich sprawa. Ale właśnie ta reszta mnie zaciekawiła, reszta, która odmawia udziału w nieustającym konkursie, jakim jest tutejsze życie. Oni - tłumaczy K. - chcą być po prostu takimi sobie, chcą zająć tylko tyle miejsca, ile uważają za wystarczające.

W „New York Times Book Review” recenzja Alfreda Kazina z książki Miłosza „Świadectwo poezji”. Kazin podkreśla głęboką różnicę między doświadczeniem człowieka Wschodu i Zachodu, głęboką różnicę między obu cywilizacjami: „Zachodnią - zaniepokojoną, i Wschodnią - udręczoną”.

Wizyta u Alvina Tofflera. Stoi w drzwiach na końcu długiego korytarza. Powitanie bardzo serdeczne. Pokazuje mi swój nowy komputer, potem pokazuje mi, co i gdzie nacisnąć. Kto jest w Ameryce, musi nauczyć się pisać na komputerze (tylko Susan Sontag programowo pisze nadal zwyczajnym, szkolnym ołówkiem). Idziemy we trójkę (bo jest jeszcze żona Alvina - Heidi) na kolację, następnie odwożą mnie do domu na Forest Hills. Toffler - nowojorczyk - ciągle w Nowym Jorku błądzi. Pyta jakiegoś kierowcę taksówki o drogę do Forest Hills. Panie, odpowiada kierowca, sam nie wiem, gdzie jestem! W samochodzie Toffler mówi o swoich najbliższych planach. Ma dużo spotkań, jeździ po całym świecie, wygłasza odczyty. Wszędzie go zapraszają, jest głośnym, modnym nazwiskiem.

Mówi, jak w historii zmieniło się pojęcie własności.

Dawniej była nią przede wszystkim ziemia, potem - fabryka, a dzisiaj najcenniejszą własnością staje się myśl.

Metro: pospieszne mijanie się ludzi. Twarze zamknięte, nieczytelne. Obojętne przepływanie obok siebie milionów ludzkich losów, myśli, uczuć - niewidoczna, a najważniejsza materia świata.

Deszcz i potworna, ogłuszająca wichura. Parasol porywa mnie do góry. Lecę nad Manhattanem.

W biurze paszportowym, które mieści się na końcu Broadwayu, w pobliżu Wall Street. Na parterze - kolejka. Posyłają mnie na ósme piętro, to krążenie od okienka do okienka. W końcu posyłają mnie na trzecie piętro znowu krążenie od okienka do okienka. Wszędzie - kolejki. (Nasza obsesja wobec kolejek. Nasz podświadomy podział świata na kraje, w których są i w których nie ma kolejek).

Po południu z Carol wysoko, wysoko w restauracji nad East River. Słońce. Rzeką ciągną barki. Powierzchnia wody, ponieważ ustaje wiatr, zaczyna nieruchomieć, tężeje, robi się ciemna, przypomina zastygłą lawę.

TV: uśmiech jako zajęcie, jako praca, jako zawód.

W metrze (linia E) jakaś pijana kobieta zachęca wszystkich, aby pojechali z nią na plażę.

- Let's go to the beach! - woła rozbawiona.

Przede wszystkim domaga się, aby pojechali z nią Chińczycy.

- I love Chinese! - wykrzykuje, a ludzie w wagonie pokładają się ze śmiechu.

Wysiada przy 71 Ave. i lekko chwiejąc się wymachuje nam ręką na pożegnanie.

Obiad z Helen Wolf w greckiej restauracji „Xenia” na 2 Ave. Helen wspomina swoją przyjaciółkę - Hannę Arendt. Była taka kobieca, taka ciepła - mówi Helen.

- Kiedyś spytano ją, jak pani czuje się jako kobieta? Ach - odparła Hanna - jestem do tego przyzwyczajona! Pytam ją, czy nie myśli wydać dzieł zebranych Hanny Arendt. Nie - odpowiada strapiona - tutaj nikt tego nie kupi.

Od rana do nocy w kawiarniach, w barach, w klubach, w restauracjach - jedzą. Tematy rozmów: gdzie będzie- my jedli, co będziemy jedli, co wybraliśmy z karty, co podali, jakie to było. Długo o tym wszystkim. Kończą wnioskiem - za dużo jemy. Część postanawia biegać. Inni studiują czasopisma poświęcone odchudzaniu. Są sympatyczni w tym swoim zatroskaniu o linię i sprawność.

Ich stosunek do Polski (zresztą do innych krajów też): życzliwie-obojętny: - Ach, tak? - Czyżby? - Niesłychane! - No, no: W Waszyngtonie, w domu Tadeusza Schultza. Siedzimy na tarasie w cieniu wielkich, starych drzew. Tad mówi o zjawisku, które określa trwałą marginalizacją bezrobotnych. Automatyzacja, elektronizacja i ogólnie high-technology revolution sprawiają, że kto utracił pracę na rok, dwa, wróci już do zupełnie innej, unowocześnionej fabryki, w której nie potrafi pracować. Słowem, kto raz został bezrobotnym, grozi mu, że zostanie bezrobotnym na całe życie.

Załamuje się system oświaty - mówi Tad. Ludzie nie chcą płacić podatków na oświatę, poziom nauczania obniżył się do tego stopnia, że wkrótce będą miliony komputerów, którymi nikt nie potrafi się posługiwać.

Bukowski: Zachód - to wymiana poglądów; Wschód - to narzucanie poglądów.

Ludność Ameryki (1.7.1982): 232 miliony, w tym: 119 milionów kobiet 113 milionów mężczyzn 32 tysiące ludzi ma ponad 100 lat.

2,4 miliona ludzi ma ponad 85 lat.

Jest 27,7 miliona Murzynów.

Waszyngton, róg N Street i Connecticut Ave. Na szczycie narożnego budynku znajduje się tablica z napisem WORLD POPULATION. Pod napisem pędzi elektroniczny strumień zmieniających się nieustannie cyfr.

Jest 2 czerwca 1983. Godz. 8.41 rano.

4 556157 EVERY MINUTE ANOTHER 172 PERSONS Kto umieścił tu tę tablicę? Ktoś, kto chciał powiedzieć - Najdrożsi, przerwijcie choćby na chwilę! Dajcie odetchnąć! Teraz, latem, tablicę zasłania wielki, zielony kasztan.

Pod kasztanem stragan z owocami - pomarańcze, ananasy, jabłka, truskawki.

Palo Alto, Kalifornia: Z Zojką i Mariuszem w kinie. Budynek stary, gzymsy gipsowe pozłacane, tandetny wariant secesji hiszpańsko-meksykańskiej (dużo tego w Kalifornii). Kino - to jednocześnie: kawiarnia, bar, restauracja. W patio ktoś daje koncert na gitarze. Film nazywa się HARD ROCK LIFE SHOW.

Widowisko (ale nie na ekranie, tylko na widowni!) niezwykłe. Bo widownia składa się z nastolatków. Sądząc po ich zachowaniu, muszą znać ten film na pamięć i przychodzą do kina, żeby wziąć udział w tym, co dzieje się na ekranie, przychodzą, żeby współuczestniczyć. Więc: - ciskają w ekran garściami ryżu, kiedy pojawia się na nim młoda para; - zapalają zapalniczki, kiedy bohater filmu błądzi w ciemnych lochach zamku; - rozrzucają po podłodze jedzenie, kiedy na ekranie pokazana jest uczta; - schodzą tłumnie z widowni na scenę przed ekranem, żeby odtańczyć rocki grane i tańczone na ekranie.

Wychodzą z kina rozbawieni, rozgorączkowani, jakby opuszczali dyskotekę.

Wielka popularność wszelkich biografii (duży, osobny dział książek biograficznych w każdej księgarni). Jest w tym jakiś odruch samoobrony człowieka przed postępującą anonimowością świata. W ludziach nadal istnieje potrzeba obcowania (choćby poprzez lekturę) z kimś konkretnym, jedynym, kto ma imię, twarz, nawyki, pragnienia.

Wziętość biografii bierze się też stąd, że ludzie chcieliby zobaczyć, jak ten wielki doszedł do wielkości, chcieliby podpatrzyć styl.

Człowiek może sam dla siebie stać się takim kłopotem, że już nie wystarczy mu czasu na zajmowanie się czymś więcej.

od pewnego czasu celowo mówię o sobie - „my”, świadomie używam liczby mnogiej. Robię to, ponieważ chcę wyłonić z siebie dodatkową istotę, lepszą niż moja obecna, ta, którą jestem. Nie wierzę w to, żebym mógł się poprawić, zmienić się cały, zdecydowanie i zupełnie. Natomiast chcę spróbować czegoś znacznie mniej ambitnego, ale przez to może bardziej realnego, a mianowicie uformować z siebie i w sobie własne alter ego, drugie ja, które sprawowałoby pieczę nad ja pierwszym, ja wyjściowym, nie chcącym czy nie umiejącym zmienić się na lepsze.

Jakie ogromne są w nas obszary, które pozostawiamy, może na zawsze, nie zbadane.

W 1981 roku „Washington Post w drukował reportaż młodej dziennikarki Janet Cook pt. „Jimmy's World” o ośmioletnim murzyńskim dziecku - narkomanie. Cook dostała za ten reportaż nagrodę Pulitzera, ale w momencie przyznania jej nagrody okazało się, że reportaż jest mistyfikacją. Nagrodę cofnięto.

Zachód: tematem literatury jest człowiek wewnętrzny, to, co się w nim dzieje, jego prywatne rozterki i burze, a także jego stosunki z innym człowiekiem.

Wschód: człowiek jest tu często oceniany z punktu widzenia jego relacji do systemu. To człowiek zewnętrzny, zwierzę społeczne, ważna jest jego postawa, jego zachowanie.

Jeżeli na Zachodzie mówi się - „To porządny człowiek”, rozumie się, że jest on porządny np. w stosunku do swojej żony czy przyjaciela. Na Wschodzie oznacza to co innego, mianowicie, że nie jest on politycznie dwulicowy, że nie pisze donosów, nie podlizuje się władzy.

Poniżej pewnego poziomu egzystencji polityka traci znaczenie, traci sens. Etiopia jesienią ogłasza się państwem socjalistycznym. Jednocześnie ośmiu milionom ludzi grozi śmierć głodowa. Ale zawsze umierali tam z głodu. W stosunku do społeczeństw tradycyjnych współczesna polityka jest czymś bardzo zewnętrznym, powierzchownym.

Głos Ameryki podał, że w Stanach wynaleziono szczepionkę przeciw malarii. Na świecie przybędzie nowych zasobów energii, które dotąd pochłaniała malaria.

Energii komu potrzebnej? Jest patriotyzm wartości.

Jest patriotyzm pieniądza.

Jest patriotyzm ziemi.

Cecha ludu: nabożny stosunek do słowa. Słowo jest Słowem Bożym. Słowo przyjmuje się dosłownie. Z powagą, z namaszczeniem.

Jeżeli ktoś jest grafomanem, jego grafomania (tj. brak smaku i umiaru) przejawia się nie tylko w pisaniu, ale we wszystkim, w całym zachowaniu, całym sposobie bycia tego człowieka.

O głupocie: głupota jako rodzaj zamroczenia, odurzenia, mózgowej zaćmy. Stan na pograniczu choroby psychicznej: słuchając durnia mamy wrażenie, że słyszymy ' człowieka, który j‚st obłąkany.

Jest to czas zdominowany przez politykę, zatruty polityką. Każda rozmowa, wcześniej czy później, zejdzie na = politykę. Na tym firmamencie postać polityczna jest gwiazdą najsilniej świecącą. Wszechwładztwo polityki jest tak zupełne, że nawet twierdzenie, „nie znam się na polityce” albo „polityka mnie nie interesuje”, jest właśnie postawą na wskroś polityczną, ponieważ jest wyrazem oportunizmu (a oportunizm to kategoria polityczna).

Istotą polityki jest bowiem to, że ciągle wytrąca ona z neutralności, z obojętności, ciągle spędza z pola niczyjego i zmusza, abyś zajmował stanowisko, opowiadał się, był ' na froncie itd.

Czas dyktatury to wieczna teraźniejszość, ciągłe odtwarzanie tych samych zachowań.

Ważna rzecz dla polityka: mapa. Każdy prezydent ma w swoim gabinecie mapę. Widziałem to wiele razy. Mapy te mają wspólną cechę - wszystkie są ogromne, wypełniają całą ścianę. Jest zrozumiałe, że każdy prezydent patrząc na taką mapę, zaczyna w końcu myśleć, że stoi na czele wielkiego państwa. Widzi, jak imponujące są jego rozmiary, jak nieskończenie wiele w nim miast, wsi, gór i rzek, dróg i lasów. I z pozycji takiego mocarstwa zaczyna przemawiać do innych, do świata. Ludzie dziwią się dlaczego ma tak donośny głos, skąd w nim tyle pychy? Ale gdyby spojrzeli na mapę w jego gabinecie, zrozumieliby od razu.

Każdy system posiada własną racjonalność, ona nim kieruje. Nie można mierzyć racjonalności jednego systemu racjonalnością systemu innego. To absurd. Dlatego należy przede wszystkim ustalić, co jest racjonalnością danego systemu.

Każdy system jest wydajny w ramach własnej racjonalności. Gdyby tak nie było - nie mógłby istnieć.

Przyjmując racjonalność jako kryterium, systemy można podzielić na trzy typy: 1 - głównym celem jest zachowanie równowagi, 2 - głównym celem jest maksymalizacja dóbr, 3 - głównym celem jest maksymalizacja władzy.

Kilka cech systemu maksymalizacji władzy: a - energia mas wyładowuje się w walce o zapewnienie elementarnego poziomu życia, b - każdy człowiek jest potencjalnym przestępcą i zawsze może być oskarżony i skazany, c - rządzi zasada negatywnej selekcji (kryterium lojalności, a nie kwalifikacji), d - działa prawo partycypacji, tj. częściowego interesu w utrzymaniu status quo, e - nie ma żadnych stałych reguł gry, poza regułą maksymalizacji władzy, f - wymagana jest strategia nieustającej ofensywy, g - w języku obowiązuje reguła odwróconych znaków, h - tendencja do inercji - ciągły wysiłek, aby powracać do stanu bezwładności.

' Władza stwarza tu taką sytuację, że wszystko, co jest ci należne w sposób prawny, naturalny, odbierasz jako przywilej, uważasz, że zostałeś wyróżniony, dziękujesz, cieszysz się, opowiadasz innym i zamiast czuć się poniżonym (bo po drodze trzeba było żebrać, dawać łapówki, tolerować chamstwo) - czujesz się wywyższonym! Przywileje można mierzyć wartością sytuacyjną, niekoniecznie ściśle materialną. Na przykład domek przeciętnego Amerykanina może - przeniesiony choćby do Gujany - stać się pałacem prezydenta republiki.

Do ważnych, a często materialnie niewymiernych przywilejów w krajach totalitarnych należy poczucie bezpieczeństwa wynikające z partycypacji w elicie władzy. Być ponad prawem. Mieć tzw. mocną legitymację. Uwalnia ona od codziennych udręk, jakich doświadcza człowiek nie uzbrojony w taki dokument.

Etyka w erze elektroniki. Nowy wymiar kłamstwa: list prywatny, jeżeli zawiera kłamstwa, może oszukać jedną względnie - kilka osób. Fałszywy przekaz TV może oszukać miliard ludzi.

Chodzi o stworzenie społeczeństwa bez pamięci. Kłamstwo staje się wówczas bezkarne: nie ma znaczenia, co mówiło się, co obiecywało jeszcze wczoraj. Brak pamięci daje kłamstwu wolne pole działania.

Zwrócił moją uwagę pewien typ młodego mężczyzny często go ostatnio spotykam. Wiek - 25-35 lat. Wygląd dosyć niedbały, koszula kolorowa, rozpięta, niezbyt czysta. Wszystko w tym człowieku jest mało eleganckie jego ubiór, jego sposób poruszania się i wysławiania, to, jak zwraca się do innych. Mimo młodego wieku już początki otyłości, już zarys brzucha.

Cechuje go niechęć do nawiązywania kontaktów, wychodzenia poza najbliższy krąg znajomych, rodziny.

W tym wszystkim najbardziej zwracają uwagę twarze, ich główną cechą jest brak wyrazu, nijakość. Są one zawieszone gdzieś w pustce, gdzieś pomiędzy jakimiś dwiema niewiadomymi. Niczego nie komunikują.

Czy za tą twarzą bez charakteru kryje się człowiek bez charakteru - gotowy na wszystko? Jest coś w tych twarzach niedookreślonego, niedopisanego, niedopowiedzianego, czego się boję. Jest w nich jakaś strukturalna, wewnętrzna obojętność, wyłączenie się, nieprzychylna obcość.

To twarze ludzi, do których nie dociera coś ważnego, coś istotnego.

Jeden cham zburzy przyjemną zabawę, natomiast jeden kulturalny człowiek to zbyt mało, aby podnieść poziom zabawy chamów.

Jakość przeciwnika, jego poziom, mogą cię wywyższyć albo zepchnąć na dno. Z kim się wadzisz - to określa również ciebie, wyznacza ci szczebel.

Ludzie kultury, twórcy - mogą porozumieć się na całym świecie. Tworzą instynktowną wspólnotę, są do siebie podobni. Są jakby zakonem uniwersalnym, oddanym tej samej, najwyższej istocie - sztuce.

20.10.

Z Hanią Krall w Hortexie na MDM-ie. Wspominając naszych niedawno zmarłych, Hania pokazuje na wnętrze kawiarni, w której siedzimy, i pyta: - I wierzysz, że ich duchy tak tutaj krążą? - Nie, nie wierzę - odpowiadam - ponieważ dla mnie oni nie umarli. Mogę spotykać się z nimi i rozmawiać. Rzadko, ale mogę. Zresztą zawsze spotykałem się z nimi rzadko. Nic się nie zmieniło. Czy istnieje śmierć? Nie wiem. To, co na pewno istnieje, to lęk przed śmiercią, obawa śmierci. Ale poza tym, nie wiemy nic. Człowiek może istnieć nieskończenie długo, jeśli tylko został zauważony i jest uznawany przez innych. Wielu ludzi znika, ponieważ przestano ich dostrzegać i nikt nie uznaje, że są.

31.10.

Zbliża się 19.30. W mieszkaniu Janka S. siadamy przed telewizorem, bo - a nuż - powiedzą coś o zabójcach księdza Popiełuszki. Ale na ekranie ukazuje się twarz Indiry Gandhi, a lektor czyta wiadomość, że zginęła od kul zamachowców.

Jaga: - Obłęd na całym świecie! Potem poszliśmy z Jankiem do kościoła św. Stanisława Kostki. Był ciemny, chłodny wieczór, na drzwiach zaczynała osiadać mgła. Wokół kościoła, na chodnikach, na trawnikach, na ogradzającym dziedziniec murze płonęły setki świec, zniczów, lampek.

- Popatrz - powiedział Janek zatrzymując się na chwilę i pokazując mi kościół (w tym momencie kościół wyglądał jak płonący w ciemnościach grobowiec, wokół którego poruszały się nieskończone tłumy cieni) - tak będzie wyglądać nasza przyszłość.

W. zwraca mi uwagę, że w strukturach mafijnych decyzje zapadają w sytuacjach niejasnych i nie są wyraźnie formułowane. W ten sposób nie można nikogo z ważnych schwytać za rękę. Tu podwładny sam odgaduje myśli przełożonego, myśli nigdy wprost nie wypowiedziane.

Morderstwo rodzi się bardziej z klimatu niż z pisemnego wyroku.

7.11.

Wystawa rysunków Kulisiewicza w Kordegardzie.

Wielki Kulis żegna się z nami cyklem „Krajobrazy spalone” ( 1979 - 81 ). Jeżeli taki obraz zabiera ze sobą pod powieką... Smutne to. Na rysunkach tylko czerń i biel, ale z przytłaczającą przewagą czerni. Słońce - jeśli w ogóle pojawia się - jest naciemnione, jest martwe. Wszystko tu skamieniałe, zastygłe, nieruchome. Żadnego światła, żadnego dźwięku. Potwory, dinozaury, glątwy, ET. Zastygłe fale. Skorupy wyrzucone na brzeg. Wszystko tu groźne, zimne, obce. Obojętność i milczenie świata są w tych rysunkach najbardziej przejmujące. Kulisiewicz pokazuje nam krajobrazy, z których nie ma wyjścia, w których musimy zabłądzić i w których na koniec zginiemy. Ja już tam jestem - zdaje się mówić 85-letni artysta - a to, co oglądacie, to mój reportaż nadesłany z tamtego świata.

Starzy znajomi opuszczają mnie w dwojaki sposób: jedni - odchodząc na cmentarz, na zawsze. Inni natomiast pozostają żywi, ale tracę z nimi kontakt myślowy. Są tacy, jakby nie przybywało nam wszystkim lat, doświadczeń, przemyśleń. Mówią językiem sprzed 20 - 30 lat i myślą w ten sam znieruchomiały sposób. Aż nie wiem, co im odpowiedzieć, jak mówić. Świadomość tych ludzi przypomina mi obiektyw fotograficzny, w którym raz tylko otworzyła się przesłona. Błona zanotowała pewien obraz świata, przesłona zatrzasnęła się na zawsze i tak już zostało.

Dwa wybitne polskie talenty filozoficzne okresu międzywojennego: Karol L. Koniński i Bolesław Miciński.

Zmarli młodo (obaj w 1943), a więc o rok wcześniej niż dwaj nasi wielcy poeci tego okresu - też ofiary ostatniej wojny - Krzysztof K. Baczyński i Tadeusz Gajcy.

Jak różna jest dziś pamięć o tych ludziach! Nazwiska Baczyńskiego i Gajcego są powszechnie znane, ich wierszy młodzież uczy się na pamięć. A kto, poza wąskim gronem filozofów, słyszał o Konińskim lub Micińskim? Kto wznowi ich książki i kiedy? Poezja, nie filozofia jest naszą muzą narodową. Nastrój, emocje, są nam bliższe niż krytyka i refleksja. Przeżycia stawiamy wyżej niż przemyślenia. Parafrazując Mickiewicza: „Czucie i wiara silniej mówią do nas niż mędrca szkiełko i oko”. I to już tak jest, to się nie zmienia.

Im wyższy postawisz sobie cel, tym bardziej będziesz samotny.

Piekło jest rajem masochistów. W prawdziwym raju masochista przeżywałby nieludzkie męki.

Rok 1886: do czego przyczepić taki rok? Rok bez wyrazu, zawieszony, bez związku z żadnym przełomem, z żadną pamiętną datą. Daleko już odszedł od wielkiego roku 1848, a daleko mu jeszcze do wielkiego roku 1914.

O sto metrów dalej zaczyna się szaleństwo, kolorowy obrządek, wielkie misterium! To Hohestrasse - główna handlowa ulica miasta.

Porzucamy mroczną mistykę katedry i bezwzględny protest bojowników, porzucamy modlitwę i walkę, zanurzamy się w tłumie. Bo przez Hohestrasse ciągnie tłum, niezliczony, nieskończony, mrówczy. Ciągnie procesja rzeka. Ludzie idą stłoczeni, ożywieni, przejęci. Czuje się, że łączy ich to samo oczekiwanie, ta sama potrzeba.

Ta procesja nigdy nie dotrze do katedry, choć katedra jest tuż, obok. Jest to bowiem procesja ku czci innych bogów, których rozległy i bogaty panteon błyszczy neonami, reflektorami, lustrami, mosiądzem i niklem. Wzdłuż całej ulicy ciągną się ich świątynie: C&A KAUFHALLE HANSEN BOECKER PARISCOP MALKOWSKY FOTOQUELLE DUGENA LANGHAROT GETTNER W przeciwieństwie do wyludnionej katedry, w tych bazylikach - tłok, gorączka, jakieś wewnętrzne pobudzenie ludzi, ich zupełne pochłonięcie, pogrążenie w obrządku zakupów: religia świata konsumpcji, jego siła napędowa i liturgia, jego ciągle ponawiany akt strzelisty.

Dopiero tutaj można odpowiedzieć, co skłania ludzi do wydajnej pracy, do wysiłku, do udziału w wyścigu, żeby zrobić więcej, lepiej, sprawniej: widok towaru.

Nie obietnica towaru, ale właśnie jego widok, jego materialna, namacalna obecność, jego kształt i kolor, jego obfitość, erupcja, lawina; to, że jest w zasięgu ręki, że jest go tyle, że cię opętał, że już poddałeś się temu niezmiennemu rytmowi tygodnia - pięć dni ciężkiej, pilnej pracy, aby szóstego dnia rano, w sobotę, wziąć udział w misterium zakupów.

Zakupy jako forma życia towarzyskiego, jako rodzaj rozrywki i odprężenia. Jako gra.

Ludzie umawiają się: pójdziemy razem na zakupyjest w tym coś z klimatu wschodniego rynku, coś z perskiego bazaru czy arabskiego suku, a więc z miejsc, które są jednocześnie królestwem towaru i królestwem kultury: zdobycie towaru nie jest tu celem samym w sobie i nie odbywa się w walce, w atmosferze konfliktu i agresji, ale przeciwnie - chodzi tu o kontakt, o zbliżenie, o wspólnotę.

Obrządek sobotnich zakupów trwa kilka godzin.

Po południu Hohestrasse pustoszeje.

Znika procesja.

Ekspedienci zamykają domy towarowe, właściciele zamykają sklepy. Znikają kataryniarze, znikają graficy, którzy zarabiają rysując twarz Chrystusa na chodniku, znika skrzypek grający zawsze Mendelssohna i zespół rockowy grający na kawałkach szkła. Nie widać ludzi obładowanych torbami, nie widać sprzedawców kasztanów, nie słychać tramwajów.

Kolonia przestaje istnieć.

Wtedy właśnie, w to puste, martwe, nudne i beznadziejne sobotnie popołudnie, kiedy wszystko jest zamknięte na kłódkę, zaryglowane, zatrzaśnięte i z tego powodu nie ma żywego ducha na ulicach, na placach, na przystankach, nigdzie, wtedy najlepiej widać, skąd bierze się miasto: bierze się z handlu; miasto bierze się ze sklepów pełnych towaru, z chodzenia od wystawy do wystawy, z patrzenia, z oglądania, z dotykania, z pytania o cenę; bierze się ze wspólnego siedzenia przy barze, przy stoliku w restauracji, na tarasie kawiarni; z rozmowy, z wymiany, z dyskusji, ze sporu, z szukania czegoś nowego, z szukania czegoś ważnego; W niedzielę, piątego, jeszcze w Warszawie: wieczór gorący, ociężały, jak wieczory w Dire Dawa. Powietrze rozgrzane, odurzające, w którym jest jakaś namiętność, coś przypominającego oddech dziewczyny, kiedy mówi chodź! To godziny, w których natura jest przychylna, ogarnia cię ciepłym ramieniem.

W poniedziałek, już w samolocie (BA lot numer sześćset i coś tam), dwaj trzydziestoletni brodacze patrzą na siebie: - Ty z Potulic? - Tak, ja ciebie też pamiętam z Potulic! - Na stałe? - Tak, do Calgary.

Może przyjadą tu za dziesięć, dwadzieścia lat - w odwiedziny. Będą mieli kolorowe krawaty i marynarki w dużą jaskrawą kratę. Żony - okulary w złoconych oprawach, różowe kapelusze. A te dzieci, które są z nimi, może nie będą już chciały przyjechać tu nigdy.

W Londynie, na Heathrow, czeka na mnie Clara Harington z Pan Books. Wsadza mnie do taksówki. Są to najbardziej przestronne i wygodne taksówki na świecie: od razu czujesz się lordem.

Droga z Heathrow do centrum Londynu. To samo wrażenie co w Nowym Jorku czy Paryżu, kiedy przyjeżdża się tu ze Wschodu: jest się rzuconym na ruchomą taśmę - to fale samochodów płynących autostradą w obu kierunkach.

Londyn - odmalowany, zadbany, czysty. Ciągle coś tu zmywają, szorują, polerują. Różnica między Wschodem i Zachodem polega nie tyle na ilości wyprodukowanej stali, co na ilości wyprodukowanej białej farby.

To miasto jest jak muszla - nieustannie szumi. Szum jest częścią otaczającej cię natury.

Z mojego wywiadu dla tygodnika „Observer”: „U mnie fabuła, forma, nastrój - kształtują się dopiero w trakcie pisania. Kiedy siadam przed czystą kartką papieru, nie wiem właściwie nic: jeszcze nie wiem. Wszystko zaczyna się dziać dopiero potem. Trochę upraszczam, ale mogę powiedzieć, że objętość tego, co napisałem, można mierzyć ilością czasu spędzonego przy maszynie do pisania”.

Żeby uzyskać dużą ekspresję, trzeba wybrać jakiś jeden przedmiot i wokół niego zorganizować obraz. Potrzebna jest stanowcza selekcja. Na przykład lampa Prousta, w opowiadaniu jego służącej: „Nigdy nie widziałam pana Prousta inaczej niż w świetle lampy, która stała koło jego łóżka” (z książki Stanisława Balińskiego „Antrakty”). To jest plastyczne, zostaje w pamięci.

Tłumy Japończyków. Biegają, fotografują, robią notatki. We wszystko wpatrują się w skupieniu, przejęci. Z najwyższą uwagą słuchają objaśnień przewodnika. Jest to turystyka pilna, nawet ofiarna, nie znająca wytchnienia.

Wiersze Charlesa Peguy w tłumaczeniu Bogdana Ostromęckiego. Kilka fragmentów pięknych.

Niech wasze rachunki sumienia i wasze pokuty nie będą jakimś napięciem i upartym oglądaniem się wstecz, lecz niech będą rozluźnieniem.

My wszyscy: tu coś zobaczymy, tam coś usłyszymy. I już dalej i dalej. Następna ulica, następne miasto, tłumy przepływające obok nas, jak rzeki, twarze pojawiające się na moment i znikające, jak fale, coraz to inne i zarazem takie same, nieprzerwane migotanie, ruch obrazów przed naszymi oczami (kiedy jedziemy samochodem, oglądamy telewizję, film, przerzucamy magazyny ilustrowane)jak zatrzymać ten nie kończący się show świata, jak przysiąść pod drzewem i oddać się rozmyślaniom? (King Vidal w wywiadzie dla „Le Nouvel Observateur”: „Były czasy, kiedy podróż statkiem pozwalała poznać mnóstwo ciekawych ludzi. Miało się czas na rozmowy, zawieranie znajomości, nawiązywanie przyjaźni. ~Dziś nikogo się już nie poznaje. Wszyscy podróżują samolotami. Poruszają się szybko, w lewo, w prawo, ale nie w głąb”.) Nocami w moim pokoju (Basel Street Hotel, p. 276) oglądam transmisje z olimpiady w Los Angeles. Dominują kolorowi, przede wszystkim - czarni (notabene: a biały to nie kolor? Biali są też kolorowi!). Za dziesięć lat olimpiada będzie imprezą Trzeciego Świata.

Na podium zwycięzców sztafety 4 x 100: USA, Jamajka i Kanada. Dwunastu sprinterów z trzech krajów - ale wszyscy czarni - jakby to były Igrzyska Środkowej Af ryki! Jeszcze olimpiada: zbliżenia twarzy zawodników przed startem. Koncentracja. Decyduje koncentracja. Umiejętność skupienia. Stopień skupienia całej uwagi i całej energii w jednym punkcie, na jednym celu.

Dopiero tu, na Zachodzie, widać, jak Trzeci Świat wtargnął i osiedlił się na dobre w Europie i Ameryce, tj.

w Zachodniej Europie i w USA. Jakaż to ogromna rewolucja dokonała się w drugiej połowie XX wieku! Jadę metrem w Nowym Jorku, a zdaje mi się, że jestem w Nairobi - sami czarni. W Paryżu mieszkam w hotelu „Rex”.

Jestem tu jedynym Europejczykiem - reszta to Algierczycy, Tunezyjczycy. W Bonn na placu bawią się dzieci - tureckie? Irańskie? Sudańskie? Ani jedno nie jest Niemcem.

Kraje Europy Wschodniej pozostały ostatnią enklawą „czystej” białej rasy.

Jose Vasconcelos - „La raza cosmica”. Ten pisarz i filozof meksykański utrzymywał (jeszcze w latach dwudziestych), że powstanie kiedyś jedna rasa ludzka - owa rasa kosmiczna, która będzie syntezą najlepszych fizycznych i umysłowych cech wszystkich ras zamieszkujących ziemię, najpiękniejsza, najmądrzejsza, braterska.

Być może to, co czeka ludzkość, to „utrzecioświatowienie świata”. Gdyby to właśnie miało nastąpić, wyprawa do krajów Trzeciego Świata nie byłaby dziś wyprawą w przeszłość, w poszukiwaniu pierwszych ogniw historii (Morgan, Frazer, Malinowski, Mead, L‚vi-Strauss), ale odwrotnie - wyprawą w przyszłość! Już w następnym stuleciu 90 procent ludzkości żyć będzie w krajach zaliczanych dziś do Trzeciego Świata.

Niedziela, południe. Park Kensington. Słońce, staw, kaczki. Cały czas słychać startujące odrzutowce.

Drzewa dają spokój, ratują, to ostatni przyjaciele, ostatni obrońcy.

Staruszkowie idą wolno i tak ostrożnie, jakby obawiali się, że za chwilę wejdą na minę.

Mnóstwo tu piesków. Te pieski jakieś zdziecinniałe.

A oto Highgate. Tu kiedyś mieszkał Samuel Coleridge, poeta, który napisał: „Myśl i rzeczywistość są jak gdyby dwoma odpowiadającymi sobie brzmieniami, o których żaden człowiek nie może powiedzieć z pewnością, które z nich jest głosem, a które echem”. (tłum. Zygmunt Kubiak) Kolacja u K.P. Przy stole kilka osób z różnych stron świata. Żadnego wspólnego tematu - każdy mówi o sobie, o sprawach swojego kraju. Nikt nie jest zdolny wykroczyć poza ten krąg. Granice mentalne zdają się być trudniej przekraczalne niż te chronione przez zasieki i wieże wartownicze. (Przypomniało mi się, że na początku roku „Le Monde” przedrukował listę 10 najlepszych książek, jakie zdaniem czytelników londyńskiego „The Sunday Times” ukazały się w ubiegłym roku w Anglii. Komentarz gazety: „Żadna z tych książek nie została przetłumaczona we Francji. Nawet nie wiedzieliśmy o ich istnieniu!” A przecież z Paryża do Londynu można latać kilka razy dziennie, bez żadnych problemów paszportowych!) W czasie tej kolacji M. mówi do mnie: - Dzisiaj trudno jest gdzieś pojechać i coś zwiedzić.

Wszędzie jakieś wojny! Podsłuchane (mężczyzna do mężczyzny): - Wolę tamtą. Tamtej jest jakoś więcej! Richard Kisch, kuzyn wielkiego Kischa. Niski, tęgi, włosy siwe, długie, rozrzucone, rozwichrzone. Okulary, bielmo na lewym oku. 72 lata. Ruchliwy, chaotyczny, wszystko w nim zdaje się być osobno. Kręci się niespokojnie, macha rękami albo podciąga spodnie. Ciągle z niego coś wylatuje - papierosy, tytoń, ołówki, zapałki.

Jakby był trzęsącym się na kocich łbach wozem asenizacyjnym. Idąc, wszędzie zostawia za sobą ślady - jakieś papierki, bilety, popiół z fajki, a gdyby miał pieniądzegubiłby również i pieniądze. (Clare: Na przyjęciu oblał mnie całą winem, nawet nie zwrócił uwagi!) Poznaliśmy się w Dar es-Salaam w roku 1962. Potem nie widzieliśmy się dwadzieścia lat. Ale teraz, w Londynie, Richard rozmawia ze mną tak, jakbyśmy ostatni raz spotkali się wczoraj. Myślę, że w swoim kosmicznym roztargnieniu nawet nie zauważył, że od naszego rozstania minęło tyle lat.

Próbował być doradcą różnych polityków: Kambony z Tanzanii, Sihanouka z Kambodży, Pio Pinto z Kenii.

Niestety, ci, którym doradzałem - przegrali (mówi to z odrobiną smutku).

Wszystko, czego się dorobił: stary motorower Honda, który stoi przed domem. Ale boi się ze mną jechać - jestem ślepy (mówi) i mógłbym cię zabić.

Wyjmuje, otrzepuje maszynopisy książek, których nikt mu nie chciał wydać. Ze stosu zakurzonych papierów wygrzebuje listy od Carl..., która była z nami w Dar es-Salaam (pulchna, ochocza Amerykanka z Peace Corps), a teraz pisze gdzieś ze Stanów, otoczona tłumem dzieci, u boku trzeciego męża.

Cristine obiecała, że do soboty przyśle mi program na następny tydzień, a także wiadomość, w którym hotelu będę mieszkać. Jest piątek w południe, wkrótce kończą tu pracę, a Cristine milczy. A jednak jestem spokojny. Nawet nie usiłuję jej szukać, pytać, ponaglać. Lata doświadczeń nauczyły mnie wierzyć w ich rzetelność, w ich słowo.

Rzetelność - jakież to daje poczucie bezpieczeństwa, jaki spokój! Nicolas Spice z „London Review of Books” mówi mi: w roku 1983 wydano w Anglii 51 tysięcy nowych tytułów.

W tej powodzi książek zatracono już wszelkie kryteria, normy, skale ocen. Bardzo dobra powieść Michela Tourniera zniknęła w tym potopie, nikt jej nie zauważył, nie przeczytał, nie wydobył na światło. Literatura zanikamówi i dodaje - instead of literature we have textuality.

Przybosia „Zapiski bez daty”, Kuncewiczowej „Fantomy”, Brezy „Spiżowa Brama”, Stępowskiego „Eseje dla Kassandry”, Irzykowskiego „Notatki z życia”. Jaki to gatunek? Reportaże? Eseje? I jedno, i drugie, ale zarazem i coś więcej. To nowa literatura. Polega ona na budowaniu refleksji, nastrojów, scen, zamiast tworzenia postaci i intrygi. Budowanie wielkich (ważnych, nowych) postaci jest dziś coraz trudniejsze. Ale czy ta nowa literatura jest czymś zamiast, czy też tylko czymś obok - to okaże przyszłość.

Z daleka wyglądało to na księgarnię. Podszedłem bliżej. Tak, była to księgarnia nowego typu. Na półkach, zamiast książek, stały rzędami videokasety (zresztą wyglądem przypominające książki w sztywnych oprawach). Coraz częściej zamykają tu księgarnie z książkami, a otwierają t‚ właśnie księgarnie videokasetowe.

- Pan chciałby „Wojnę i pokój”? Ale w jakim wariancie? Filmowym? Telewizyjnym? Teatralnym? W czyjej adaptacji? Mamy siedem różnych przeróbek.

Speszony, dziękuję i wychodzę.

Na Oxford Street, Clare mówi: „Kiedyś było tu wiele eleganckich sklepów, w których można było dostać towar najwyższej jakości. A teraz?” Zatłoczona, hałaśliwa ulica coraz bardziej przypomina bazar w Madrasie, suk w Damaszku, rynek w Bogocie.

Inwazja taniochy, jej rozpychanie się łokciami, jej żywotność, jej tupet i władztwo.

Przemiana Oxford Street: w tym jest zawarta wielka metafora.

Oxford: z profesorem Kirkwoodem doszliśmy do Radcliffe Square, gdzie zatrzymałem się, żeby w nabożnym nastroju podziwiać piękno tego placu i całej otaczającej go architektury, kiedy nagle, na trawniku przed Radcliffe Camera, zobaczyłem leżącą i odpoczywającą dziewczynę, a ściślej - zobaczyłem jej jasne, pełne, jędrne udo. Nie widziałem jej twarzy, nie wiem, kto to był, zresztą nie miało to znaczenia, w tym momencie istotne było to, że w ułamku sekundy to nie znane mi bliżej, uniesione i lekko kołyszące się udo przesłoniło mi wszystko - genialna fasada All Souls, cudowny St. Mary's Church, wspaniałe budowle Brasenose i Bodleian, przed którymi idąc tu, zamierzałem paść na kolana, rozpłynęły się i zniknęły bez śladu, teraz nie było już nic, tylko fragment zielonego trawnika i na jego tle to magnetyczne, doskonale wyrzeźbione udo nieświadomej niczego dziewczyny.

Biedni wy, pracowici mistrzowie średniowiecza (pomyślałem), skoro tyle waszego trudu, poświęcenia i geniuszu znika nagle, ginie, jakby zapadło się w ziemię, przekreślone, zresztą bez żadnej złej woli, przez anonimową turystkę, która odpoczywając na trawniku uniosła nogę.

Jak przez ścianę dobiegały mnie objaśnienia profesora Kirkwooda. Nic nie rozumiałem z tego, co mówił, byłem gdzie indziej. Dopiero znacznie później uświadomiłem sobie, że od pewnego czasu profesor patrzy na mnie z niepokojem, nie rozumiejąc, co się stało.

Lot z Londynu do Warszawy. Gdzieś nad Danią, a może już nad Bałtykiem zaczynają się chmury. Lądowanie w chmurach.

Pierwszy telefon. Pierwsza wiadomość - umarł Bogdan Gotowski. Pogrzeb w poniedziałek.

W ciągu miesiąca umarło czterech moich kolegów: Olek Wallis, Karol Małcużyński, Zbyszek Kubikowski, Bogdan Gotowski. Ktoś mówi - umierają najlepsi, najbardziej rzetelni i wrażliwi, ci, którzy wszystko najsilniej przeżywali. Uczucie zakłopotania, które ogarnęło mnie, kiedy to usłyszałem. Absurdalność naszej sytuacji, w której człowiek musi usprawiedliwiać się, że jeszcze żyje.

Są dni (czasem całe ciągi takich dni) myślowo i uczuciowo puste. Dni - jamy, dni - jak ulatniająca się para.

Nasz czas subiektywny można by podzielić na dni przeżywane i dni przebywane. Zdolność człowieka do przeżywania - jakże jest ograniczona. Chętnie ucieka on od przeżywania do przebywania.

Jeszcze Coleridge: „Nikt nie może przeskoczyć swego cienia”.

Jakob Boehme: królestwo Boże jest wewnątrz człowieka.

Umysł człowieka kultury masowej to jest inny umysł.

Różnica między takim umysłem a umysłem intelektualisty nie jest różnicą stopnia, ale różnicą gatunku. Są to mózgi zadrukowane różnymi kodami. Nie można wprowadzać tu rozróżnienia wyższy - niższy, chodzi bowiem o inność, o odmienność struktur mentalnych. Cechy umysłu człowieka kultury masowej: a) brak ciekawości świata, nie chce wiedzieć, b) obojętność, pasywność, myślowa drzemka, c) jeżeli jakieś myślenie, to powolne, bez tempa, bez polotu, d) ślepa wiara w stereotypy, mity, brednie; niechęć, aby je rewidować, odrzucać, e) nieufność.

H. mówi mi, że widział film Perskiego o Powązkach.

Jest to film o tym, jak nasze życie kulturalne i towarzyskie przeniosło się na cmentarze i tam się toczy. Ludzie witają się, padają sobie w objęcia, spacerują, dyskutują.

Waldorff w roli mistrza ceremonii.

Terroryzm to dla tych, którzy go uprawiają, rodzaj narkomanii, z tym że w narkomanii siła niszczycielska jest zwrócona do wewnątrz człowieka, a w terroryzmie - na zewnątrz, przeciw bliźniemu, któremu nałożyło się przedtem maskę wroga.

Zło, które czynią inni, sprawia, że nie wolno mi czuć się zadowolonym. Ja też odpowiadam.

Denis de Rougemont: „Nie chodzi o to, żeby przewidywać przyszłość, ale żeby ją tworzyć”.

Poeta jugosłowiański - Milivoj Slavićek - mówi mi: „Pisarz wie, czy to, co napisał, jest dobre. Jeżeli mówi, że nie wie, to znaczy, że udaje”. Slavićek ma rację.

Brain S. Johnson (1933-73), pisarz angielski: „Jedyną rzeczą, jaką pisarz może dziś uważać za swoją własność, jest wnętrze jego czaszki i to właśnie powinien badać i opisywać”.

15.3.

(Praga, lotnisko. Tak samo pochmurno i deszcz jak wtedy, dwa lata temu.

Krzyk niemowlęcia w hali lotniska. Ależ siła, ale intensywność! Jakież burze, jakie napięcia, jakie lęki i cierpienia musimy przeżywać w tym wieku, skoro wydobywamy z siebie tak rozdzierające wołanie! Jakby nas wbijali na pal, wrzucili do beczki wrzącego oleju. I wszystko potem zapominamy. Jakby to nie był nasz ból, nasz krzyk! Nowy Jork 22.3.

Pierwszy tydzień w Ameryce. Żadnego w pamięci obrazu, żadnych słów. Świat Nowego Jorku przepływa przeze mnie, ale nie osadza się i nie pobudza myśli.

Stacja metra przy 7 Avenue. Opisać moment, kiedy przez stację przelatuje pociąg. Jak jego łoskot przenika nas, stojących na peronie, przenika i łączy, jak wszyscy zaczynamy wibrować. W tym samym rytmie. Jak przeszyci tą samą stalową strzałą pociągu tworzymy jedno ciało, spójnię, tożsamość, jeden rozdygotany, skurczony organizm. Jest to chwila oszołomienia, uniesienia, którą przeżywamy wspólnie, identycznie.

Ale pociąg przejeżdża, ostatni wagon znika w czerni tunelu. I wówczas, niemal w jednej sekundzie (a może właśnie: w jednej sekundzie) nasza wspólnota rozpada się, dzieli i wyrusza w różne strony: kto w górę Manhattanu, kto w dół, kto na Bronx, kto na Queens i Jamajkę.

w Vancouver B. opowiada o naszej emigracji, o tym, jak tu Polacy „znikają” i „pojawiają się”. Przed wyborem papieża i powstaniem „Solidarności zdawało się że w mieście jest niewielu Polaków. Po wyborze papieża nagle pojawiło się ich mnóstwo (tj. wielu ludzi ujawniło się, zaczęli przyznawać się, że są Polakami). Po utworzeniu „Solidarności” zrobiło się ich jeszcze więcej. Teraz, mówi B., znowu ich mało (choć w rzeczywistości nowa emigracja podwoiła liczbę Polaków w tym mieście).

Brzeg Pacyfiku, wysoki cypel, na którym stoją zabudo wania tutejszego uniwersytetu. Na brzegu - kamienie.

Lubię zbierać kamienie, z całego świata zwoziłbym książki i kamienie. Kamienie świecą, kiedy są mokre, kiedy wyschną - ich światło gaśnie. W deszczu to kamienisko musi wyglądać jak łąka; jak kwietnik. Ale wystarczy tro chę słońca, a wszystkie barwy zszarzeją.

W oddali zalesione wzgórze, zalesiony wąwóz - jak w Kazimierzu. Podszedł do mnie Japończyk - a byłem na tym brzegu sam - i zapytał: - Czego szukasz? - Kamieni - odpowiedziałem.

Odszedł bez słowa.) Trafna obserwacja Krystyny Jagiełło: , Kłamali wszyscy. Ale kłamstwo wszystkich staje się rzeczywistością - dymną zasłoną dla sumień. Wspólnota kłamstwa jest dobrotliwa - z każdego zdejmuje cząstkę” winy.

Klasy, warstwy a antropologia. Klasa a twarz: kształt twarzy, jej wyraz. Rodzaj spojrzenia. Wpływ środowiska, warunków kulturowych na rodzaj twarzy, na jej układ, rysy, wyrazistość. Na Zachodzie twarze są znacznie mniej zróżnicowane niż na Wschodzie: tu arystokrata i chłop są to dwie różne rasy.

Cisza między słowami bywa tak ważna jak słowa. Nadaje im siłę i sens. Ale także słowa oddziałują na ciszęnadają jej barwę i głębię.

Kłamstwo: jeżeli można oszukać zło za pomocą kłamstwa - czy wówczas wolno kłamać? Kiedyś Grace Budd powiedziała mi: - Nie ma nic piękniejszego niż przestrzeń.

A było to w jednej z małych, brudnych, ciemnych stacji metra w Nowym Jorku.

Chodziło jej o przestrzeń nie tę, która nas otaczała, ale tę, która dawała się pomyśleć, dawała się stworzyć mocą wyobraźni.

Ze Stefanem Bratkowskim u Ernesta Brylla. Bryll opowiada o tłumie ludzi, którzy przyszli do kościoła na jego wieczór poetycki. Zastanawia się, czy aby nie przyszli dla komfortu psychicznego: że w czymś trochę opozycyjnym (a przecież w gruncie rzeczy niekaralnym) wzięli udział? - Janku - pytam - nie było mnie w kraju kilka miesięcy, powiedz, co słychać? - A wiesz - odpowiada - wszystko to samo, tylko wszystkiego jakby więcej.

Cenzor przejrzał tygodnik literacki i odkładając go powiedział z ulgą: „Na szczęście nie ma tam nic do czytania!” Z wiekiem człowiek staje się sam dla siebie coraz bardziej postacią wymyśloną, bohaterem literackim.

Człowiek i człowieczek. Rola człowieczka w systemach totalitarnych (Hanna Arendt o banalności zła).

Na kolacji ze Slavićkiem.

Mówi: - Zachowujemy się jak nomadzi. Myślimy, że zniszczymy ten kawałek ziemi i pójdziemy dalej, na lepszy. Ale gdzie? Dokąd? Przecież wszystko zajęte! Zmiana przedmiotu współczesnej refleksji humanistycznej: w miejsce człowieka wyzyskiwanego pojawił się człowiek manipulowany.

Nie dać się złapać w pułapkę własnej przeszłości! Zachód: władzę ma ten, kto ustanawia prawa. Wschód: władzę ma ten, kto je łamie.

Życzę ci, żebyś zawsze się dziwił. W dniu, w którym przestaniesz się dziwić - przestaniesz myśleć, a przede wszystkim - czuć.

M. powiedziała mi: - Mam mało wolności, ale trochę mam. Na przykład tyle, żeby nie patrzeć na tego skurwysyna.

Lepiej pamięta się postać niż wypowiedziane przez nią słowa. Pamiętamy sylwetki tych; których spotkaliśmy, ale czy pamiętamy dokładnie, co mówili? Obraz ma wielką siłę. Stąd przyszłość cywilizacji audiowizualnej, komunikowania się obrazami, przekazu obrazem.

Z Jana Strzeleckiego „Prób świadectwa”: „...że istnieje codzienność, z której wykraczać można jedynie w stałym wysiłku”.

„...ich sakralizacja państwa”.

„...ciosy rozcinające więź z ludźmi i zmierzające do zamknięcia człowieka w kręgu biologii, bezsilnej i pełnej lęku”.

„...sytuacje graniczne są to sytuacje, w których nie ma środka, w których człowiek staje wobec nieuchronności wyboru, wobec próby siebie; następny krok jest krokiem bezpowrotnym, nadającym nam niezatarte piętno”.

Nagle - fascynacja średniowieczem. Moje miasta średniowieczne zaczynają żyć, wypełniają się gwarem, barwą, zapachem. (Marguerite Yourcenar: „Miasta rzeźbione jak szkatuły”). Pociąga mnie ich mały format, ich ludzki wymiar - wąska uliczka, mała kamienica, mieszkania-labirynty pełne rupieci i zakamarków. Panuje tu harmonijna i proporcjonalna jedność, przychylny związek między człowiekiem a otoczeniem. Ludzie mogą się spotykać, przechadzać się, dyskutować, czuć, że tworzą pewną rozpoznawalną wspólnotę. W moim średniowieczu ważne są szczegóły, drobiazgi, które trzeba ozdabiać i pielęgnować.

Każda rzecz musi mieć swój własny, odrębny byt, swój kształt i wyraz.

Nieustający wysiłek ludzi, ich dążenie, aby w miejsce istniejącego świata, otaczającej ich rzeczywistości, postawić własne życzenia, zastąpić byt obiektywny subiektywnym wyobrażeniem bytu, choćby to wyobrażenie było najbardziej absurdalne. Umysł ludzki nie przechowuje obrazów świata obiektywnego, ale dzieła własne, obrazy przez siebie wytwarzane, często zresztą bardzo kiczowate.

Ta konstrukcja, dzięki której utrzymujemy się w normie etycznej, jest bardzo słaba. Łatwo ją zniszczyć przemieniając samego człowieka w narzędzie zniszczenia albo samozniszczenia.

Wpadły mi w ręce. „Collected Poems” W. B. Yeatsa.

Na końcu książki jest „Index to First Lines”. To bardzo ważny klucz do zrozumienia procesu twórczego poezji.

Trzeba mieć pierwszą linijkę i (prawie!) ma się wiersz. Ta pierwsza linijka jest snopem światła, które rozbłyskuje nagle i wydobywa z ciemności cały obraz. Powstanie w naszej myśli pierwszej linijki jest zawsze przypadkowe, spontaniczne, zaskakujące nas samych.

K.: - Dobro nie zna gradacji, natomiast istnieje gradacja zła. Każde zło ma swojego obrońcę - jest nim perspektywa jeszcze większego zła. Może dlatego zło jest tak rozpowszechnione, tak pewne siebie - bo czuje się bezpieczne, bo w każdej chwili może nam pogrozić: chcecie jeszcze większego zła? Problem w tym, że tak długo, jak dopuszczamy alternatywę większego i mniejszego zła, tak długo nie możemy go w ogóle zniszczyć. Tylko wykroczenie poza tę alternatywę stwarza szanse pokonania zła.

W „Radarze” (49/84) jeden z lepszych wierszy (Ryszard Sobieszczański - „Przyjacielowi przerażonemu stabilizacją”) o polskich nastrojach AD 1984: A na szafę nie trzeba z siekierą po co z siekierą na szafę szafa to jest szafa nie trzeba na nią z siekierą tam niech zawiesi ktoś sukienkę i położy twoje ubranie a stół niech będzie stołem on jest na chleb i książkę i na wasze ręce.

Ktoś, pop jakiś: - Bożeż, kak twaja mudrost' ostajotsa dla nas nieponiatnoj! Prusy - podział, rozdarcie na etykę powinności i etykę przekonań.

Rozróżniam dwa rodzaje wywiadu prasowego: 1) wywiad - portret, tj. wywiad, `którego celem jest zarysowanie postaci rozmówcy, jego biografii, sposobu bycia, poglądów itd.

2) wywiad - problem, taki, w którym zasięgamy opinii jakiegoś autorytetu na dany temat.

Są dwa sposoby przeprowadzania wywiadu: 1) atakujący, agresywny, w którym reporter stara się narzucić ci kierunek myślenia, zmylić cię, uplątać w sprzecznościach, doprowadzić do furii; 2) współdziałający, otwarty, w którym reporter chce zbliżyć się do prawdy o tobie i cierpliwie czeka na twoją chwilę szczerości.Perspektywa antropologiczna: - żyjemy w okresie nowego dzieciństwa: przez setki tysięcy lat człowiek przystosowywał się do otoczenia naturalnego, teraz - musi od początku uczyć się przystosowania do środowiska stworzonego przez samego siebie; - na organizm człowieka ogromny wpływ mają nasze stany emocjonalne. Ale kiedyś emocje były związane z wysiłkiem fizycznym (pogoń za pożywieniem, ucieczka przed napastnikiem), ten wysiłek sprzyjał ich rozładowaniu. Dziś zostały tylko emocje (lęk, agresja), pozbawione mechanizmu rozładowującego: - pytanie o ogniwo pośrednie: bo najpierw jest człowiek prymitywny ze swoim prostym kijem kopacza, kamiennym toporkiem, igłą z rybiej ości, a potem od razu - arcydzieła: Sumerowie, Cyklady, Lescaux, Mohendżo-Daro. A co - pomiędzy? Gdzie to? Gdzie tego szukać? W sztuce i tylko w niej najgroźniejsza jest średniość. W życiu codziennym, sprawna, wydajna średniość - jest siłą nowoczesnej cywilizacji.

Przejmująca książka (Paul Peikert: „Kronika dni oblężenia”). Są to zapiski niemieckiego proboszcza parafii św.

Maurycego we Wrocławiu, kiedy miasto to było oblężone zimą i wiosną roku 1945.

„Kronika” to przede wszystkim studium człowieka, który z żelazną konsekwencją postępuje według zasadyrobić swoje niezależnie od wszelkich przeciwności. W każdej sytuacji wypełniać swój obowiązek, nie załamywać się, nie ustępować. Całe miasto, cały świat wali się w gruzy, a ksiądz codziennie o tej samej godzinie odprawia swoje msze przy ołtarzu, na który sypią się cegły i szkło z witraży, spowiada, grzebie zmarłych na cmentarzu, na którym właśnie pękają bomby, jest punktualny, sumienny, niezachwiany, mocny.

Peikert pokazuje w swoich zapiskach, jak system totalitarny im głębiej pogrąża się w kryzysie, tym bezwzględniej obraca się przeciw własnemu społeczeństwu, tym brutalniej zaostrza i rozszerza terror, tym silniej odzywa się w nim instynkt niszczycielski. Słowem, totalitaryzm im bardziej czuje się zagrożony, tym bardziej staje się niebezpieczny, nawet dla swoich wyznawców, swoich najbliższych (proboszcz opisuje egzekucje notabli hitlerowskich oskarżonych o upadek ducha, cytuje zarządzenia ostatniego komendanta Festung Breslau - Karla Hankegoz 3 marca 1945 ustalające karę śmierci dla „panikarzy i siewców pogłosek”).

Sam Hanke, na kilka godzin przed kapitulacją, ucieka z miasta samolotem. Małość, tchórzostwo, nędza tych ludzi, którzy najpierw wszystkich i wszystko niszczą, a potem uciekają Wiele rzeczy zaczynamy rozumieć późno, jeszcze więcej - bardzo późno, najwięcej - zbyt późno.

Stopniowo, w miarę upływu czasu, odkrywamy w samym sobie coraz trudniejszego przeciwnika.

Dobrze to czy źle, że masy są bierne, że ludzkość w swojej pięciomiliardowej masie jest bierna? Ale gdyby nagle wyzwolić wszystkie drzemiące w niej energie, emocje, żądze, ambicje - czym by się ten wybuch skończył? Zagładą czy spełnieniem utopii? Religie, jakby w obawie o fatalne skutki rozbudzenia tych energii, starają się raczej podtrzymać bierność ludu. Buddyzm zaleca, aby pogrążyć się w medytacjach. Islam propaguje cierpliwość obiecując szczęście w innym świecie itd.

W telewizji reportaż z Irlandii. Rozmowa z ofiarami terroru. W czasie rozmowy ich twarze są niewidoczne, głowy pochylone albo odwrócone tyłem do kamery. Twarze terrorystów, z którymi rozmawia później reporter, są też niewidoczne, bo szczelnie zakapturzone w kominiarkach albo elastycznych pończochach. Przemoc nie ma twarzy, ale jej ofiary, żeby przetrwać, też muszą ukrywać twarz.

Londyn, 22 kwietnia. O 17-tej spotkanie z Adamem Czerniawskim w Oxford and Cambridge Club przy Pall Mall. Idąc na to spotkanie przypadkowo zajrzałem w małą uliczkę, przy której stał prosty, stary dom, raczej ubogi w tej luksusowej dzielnicy, a na jego ścianie zobaczyłem tablicę: From This house in 1848 Frederic Chopin 1810-1849 went to Guilthall to give his last public performance W tej samej dzielnicy Londynu stoi pomnik kapitana Roberta Falcona Scotta. Scott i jego czterej towarzysze zginęli w marcu 1912 roku wracając z Bieguna Południowego. Ostatnie słowa znalezionego później dziennika Scotta są najbardziej dramatyczną definicją reportażu: „Those rough notes and our dead bodies must tell the tale” (i tylko te surowe zapiski i nasze martwe ciała opowiedzą historię).

Ostatni wywiad z Jeanem Genetem: - Dla mnie ojczyzna to trzy, cztery osoby.

Winnie Mandela z Południowej Afryki, Corazon Aquino z Filipin, Benazir Bhutto z Pakistanu i tyle innychnowa generacja kobiet - przywódców, porywających masy, spędzających władcom sen z powiek. Kobiety te mają jedno wspólne: przyczyną, która sprawia, że postanawiają działać, jest mężczyzna (ojciec, mąż), jego krzywda, więzienie, śmierć. Na jego przykładzie przeżywają niesprawiedliwość i przemoc świata. Chcą swoim działaniem wypełniać wolę swojego mężczyzny, przedłużać jego istnienie. Chcą go pomścić. Są dzielne tą niezłomną kobiecą dzielnością, która budzi respekt i sympatię.

Późno zrozumiałem, że pracuje się tylko przy warsztacie. To znaczy, że musi istnieć fizyczny kontakt między mną a narzędziem, instrumentem pracy, warsztatem. Musi być stół, papier, maszyna do pisania, ołówek, wokół sterty książek, luźne kartki rozrzucone na podłodze.

Kwiecień '86, co za miesiąc!: - 14-go umiera Simone de Beauvoir (78), - następnego dnia w jednym z hoteli paryskich umiera na raka Jean Genet (75), - tego samego dnia Amerykanie bombardują Tripolis i Benghazi, - w tydzień później umiera w Chicago Mircea Eliade ; (79), - jednocześnie w Paryżu umiera księżna Windsoru, owa Bessie Simpson, dla której Edward VIII zrzekł się w 1938 korony brytyjskiej, - 26-go Czarnobyl, - Samuel Beckett skończył 80 lat: „Od szeregu lat milczy - pisze o nim Vicky Elliott w „International Herald Tribune” z 25.4. - i mówią, że to go boli”.

4.5 Wczoraj po południu rowerem do Woodstock. Krajobraz spokojny, odpoczywający, linie horyzontu łagodnie ugięte, nachodzące na siebie. Zielone pola pod lasem, pod bezchmurnym niebem. Daleko - las, cały czas las przesłonięty lekką, szarobłękitną mgłą. Ta mgła jest ważna - wtapia las w nieostry, nie dorysowany obraz, który przemawia właśnie tym, że nic nie jest w nim dopowiedziane do końca, nic nie jest dosłowne. Anglicy nie lubią, jeżeli ktoś twierdzi, że impresjonizm powstał we Francji.

Dla nich ojcem impresjonizmu jest William Turner, który malował takie właśnie przymglone drgające pejzaże rozjaśnione światłem wewnętrznym.

Przed Woodstock, na lewo pałac Blenheim, siedziba Księcia Malborough, w której urodził się Churchill. Długa, długa droga od bramy do pałacu. Długość tej drogi - niezwykle istotna! Odległość, która ma znaczenie i symboliczne, i psychologiczne. Symboliczne - podkreśla dystans, jaki dzieli nas, prostaczków, nas, poddanych, od majestatu rezydującego hen, hen daleko. Psychologiczne, bo przebywając tę długą drogę stopniowo wprawiamy się w nastrój, w pokorę, w podległość, ogarnia nas wzruszenie, zbliżamy się do innego, wyższego świata, który na chwilę przyjmie nas do siebie.

6.5. Londyn W redakcji „The Guardian” u Billa Weba. Wszystkie redakcje na całym świecie wyglądają jednakowo. Gorączkowa bieganina na korytarzach, bałagan na biurkach, pełno kartek na krzesłach, w koszach, na podłodze. Stuk maszyn do pisania, hałas telefonów, ostry zapach farby drukarskiej. W każdym pokoju - półki, na półkach w nieładzie książki, stare, zakurzone, do których nikt nigdy nie zagląda, ale i nikt ich nie układa ani wyrzuca. Lubię ten świat zaaferowany, napięty, rozgadany, trochę obskurny i pomylony, od razu czuję się na swoim terenie, u siebie w domu.

Wieczorem kolacja u Billa. Jest Neal Ascherson. Bill mówi, że na całym świecie klasa średnia rozrasta się, robi się coraz liczniejsza i spycha na dół stan robotniczy i chłopstwo.

Dr John Simmons, All Soul's College. U niego w gabinecie, na kawie. Rozmowa o Trzecim Świecie. Jego uwagi: - H. T. Buckle twierdził, że los społeczeństw jest zdeterminowany przez glebę i klimat; - Simmons uważa, że każdy kraj ma swój odrębny, optymalny poziom cywilizacyjny (w danym okresie) i próba gwałtownego przekroczenia tego poziomu kończy się katastrofą; - mówiąc o kryzysie w Anglii twierdzi, że imperializm korumpuje także imperialistę (społeczeństwo w metropolii żyje na wysokim poziomie, z którego później, po utracie imperium, nie umie zrezygnować); - wzrasta ilość i siła czynników emocjonalnych w polityce - religia, nacjonalizm itd.

Album starych fotografii „The Russian Empire 1855 -1914” (Chloe Obolensky, London 1980). Typy ciężkie, masywne, jakby wyrastające z ziemi. Na jednym zdjęciu sprzedawczyni mleka w Moskwie chodzi od domu do domu z krową. Wielki rynek dzwonów w Niżnym Nowgorodzie. Pierwszy uniwersytet założono w Rosji dopiero w 1755! Fotografie: setki ludzi w mundurach. Gradacja - ci, co są ważni (poczynając od cara), noszą mundury. Ubiór cywilny to raczej symbol niższego stanu, wręcz - biedy. Widać wielu biedaków - żaden nie nosi munduru. Dwa społeczeństwa - umundurowane i cywilne. Rządzi - umundurowane. Na tych zdjęciach Rosja to państwo umundurowane.

12.5.

Tulipany rosnące wprost przed moim oknem (mieszkam przy Bradmore Road w suterenie) zauważyłem dopiero wówczas, kiedy jednemu z nich opadł płatek. To znaczy zobaczyłem obraz poprzez nieregularność, która się w nim nagle objawiła. Dopiero w tym momencie! George Steiner. Ciemne, żywe oczy, w których jest błysk chłopięcej radości z powodu ciągle odkrywanego świata. Twarz ciepła, o ruchliwej mimice.

- miłość? męcząca strata czasu. Dużo wyżej stawiam przyjaźń, wielką przyjaźń; - muzyka: najbardziej tajemniczy rodzaj sztuki. Napisano tysiące książek o literaturze, o malarstwie, a nie ma właściwie doniosłego dzieła o muzyce. Sztuka najbardziej metafizyczna, najbardziej zbliżająca do Boga. Kobiety nie potrafią tworzyć muzyki, bo ich umysł jest realistyczny, jest od razu dojrzały, tymczasem tworzenie muzyki wymaga czegoś z dziecka, z jego niedojrzałości, naiwności (przykład: Mozart); - Europa Środkowa? Przestarzałe pojęcie. Dla Europy Zachodniej linia konfrontacji nie przebiega dziś wzdłuż granicy Europy Wschodniej (na tym froncie panuje spokój i chęć współpracy), ale przez Morze Śródziemne (inwazja terroryzmu, zagrożenie energetyczne, konflikty z arabskimi gastarbeiterami, agresja fundamentalizmu itd.).

Europa powróciła do sytuacji z czasów Karola Młota: nowe Poitiers, nowa konfrontacja Zachód-Arabowie.

Talent przetrwa, talent obroni się zawsze. Tego, kto ma talent, można zabić, ale żywy - będzie tworzyć na przekór wszystkiemu. Co to jest talent? Istnieje wiele deƒinicji tego zjawiska. Moje określenie: to umiejętność schodzenia w głąb zjawisk, zdolność przebijania się przez powierzchnię, odkrywania wnętrza, ukrytych związków.

Wielkość w sztuce jest tam, gdzie zaczynamy zbliżać się, dotykać tego, co niewidoczne, co przeczuwamy, że istnieje, ale co musimy dopiero odnaleźć, wydobyć na światło.

W tym przeczuciu niewidocznego, w jego poszukiwaniu i nadawaniu mu kształtu - wyraża się talent.

Czy ktoś może stać się hombre culto w ciągu jednego pokolenia? Wyjątkowo i tylko wówczas, jeśli to szczególna indywidualność i nadzwyczajny zbieg okoliczności.

Najczęściej na poziom kultury jednostki składa się już poziom kultury i wykształcenia jej dziadka, ojca, całej rodziny, środowiska. Może dopiero w trzecim, czwartym pokoleniu osiąga się status hombre culto.

Zło zła polega na tym, że zło absorbuje siły dobra: dobro musi koncentrować się na zwalczaniu zła, w tej walce zużywa swoją energię i nie może pójść dalej, rozwinąć skrzydeł do samodzielnego lotu, stać się twórcze, pomnażać najlepsze wartości. Stąd zapobieganie złu jest takie ważne - pozwala oszczędzać energię dobra.

Czarnobyl. Śmierć traci kształt, znika jako postać, jako obraz. Przestaje być kostuchą, zjawą o pustych oczodołach, widmem poległego żołnierza w zabłoconym i pokrwawionym mundurze. Jest bezbarwna, bezwonna, bezgłośna. Nie widzimy jej, nie słyszymy, jak nadciąga.

Jest słonecznym dniem, przyjemnym, rześkim powietrzem, upragnioną ciszą. Giniemy, nie widząc ręki, która się nad nami podniosła, ani sztyletu zatapianego w naszym sercu.

Tu: jest w nas poczucie pewnej pychy frontowej. My tu walczymy i najlepiej wiemy, co i jak robić. Zdaje nam się, że tylko bezpośredni udział w walce daje prawo do mówienia i sądzenia. Jak gdyby ryzyko, wyczerpanie, odniesione rany były jednoznaczne z mądrością, przenikliwością, refleksją.

Wystarczy trochę tylko postraszyć, a będą bać się, będą przerażeni. W wypadku lęku reakcja na bodziec jest niewspółmiernie wielka w stosunku do siły bodźca. Strach ma wielkie oczy - to trafne.

Głęboka uwaga Zinowiewa, że siła komunizmu polega na tym, iż samoczynnie odradza się już na poziomie najniższej komórki. Nie przesadzajcie z tą odgórnością, mówi Zinowiew, spójrzcie, jak komunizm tworzy się i rozwija oddolnie! Weźcie, zbierzcie trzech ludzi i uformujcie ich w kolektyw. Bez niczyich poleceń będą działać zgodnie z wszelkimi regułami realnego socjalizmu. Zaraz zaczną się kontrole, sprawozdawczość, korupcja, donosy, zastraszenie i tysiąc temu podobnych plag.

Wyspiański w liście do Lucjana Rydla (14.1.1896) narzeka na polską literaturę: „(...) z czego właściwie składa się nasza literatura - okropność to, co jest, lepiej by jej nie było (...) żadnej myśli prócz Sienkiewicza. Ja każdą książką, którą czytam, jestem zawstydzony, wstydzę się za nas (...) Gdzie tu mowa o jakimś odrodzeniu, życiu, wszystko śpi (...) Inteligencje bardzo rzadkie, bardzo spo- radyczne”.

To samo, trzydzieści lat później, Stanisława Przybyszewska, która uważa, że w ogóle nie ma literatury polskiej, są tylko pisarze piszący po polsku.

Wyobraźnia ludzka zmienia się. Nie możemy wierĄŹ‚ zrekonstruować tej wyobraźni, która np. stworzyła świat katedr czy - później - świat secesji. Ale tak, jak nie możemy posiąść ponownie wyobraźni minionej i.

wygasłej, tak też nie możemy przedstawić sobie wyobraźni, jaka ożywiać będzie przyszłe pokolenia, a która może odmienić nasz świat dzisiejszy w sposób dla nas właśnie niewyobrażalny.

Rozmowa z I. Mówi tak, jakby w tym kraju nic się w ostatnich latach nie stało. Dla niej czas zatrzymał się dawno, dawno temu. Była na przyjęciu z okazji zjazdu nowych związków zawodowych i cieszy się, że wszyscy funkcjonariusze partyjni chętnie udzielają jej wywiadów.

W ogóle spotykam coraz więcej ludzi, dla których czas zatrzymał się dawno, dawno temu. Czasem czytam, jak krytykują tych, którzy zmienili poglądy. Ale okazuje się, że zmiana poglądów jest czymś niezwykle rzadkim i trudnym. Ci, co nie zmieniają poglądów, czynią z tego zasadę moralną. Dogmatyzm jako dowód czystości etycznej! Masa swoją masą dodaje sobie wagi również w sensie przenośnym.

„Badać przedmioty w bezpośredniej naoczności”. (Husserl) Miciński przeciw postawie, którą określa zwrotem: to jest cieeekaaaweee! (tj. przeciw sprowadzaniu wszystkiego do ciekawostki turystycznej, politycznej, obyczajowej etc., odbieranej bez angażowania się emocjonalnego, bez stosunku etycznego, bez serca).

To na marginesie moich podróży. Nie chodziło mi nigdy o zwykłe gromadzenie faktów, nazwisk, anegdot itd., lecz o poznawanie i przeżywanie innych losów i światów o badanie zachowań i emocji ludzi usytuowanych w różnych kontekstach kulturowych i historycznych.

Micińskiego irytuje to, o czym można by dziś powiedzieć, że jest sprowadzaniem wszystkiego do obrazu na ekranie telewizyjnym. Zacieranie różnicy między rzeczywistością a światem fikcji może prowadzić do zgubnych następstw. W dodatku - ponieważ oglądamy więcej wojen, zabójstw, ofiar, krwi na ekranie telewizora niż w życiu realnym - dramat telewizyjny zaczyna wydawać nam się bardziej rzeczywisty niż ten, z którym możemy zetknąć się na ulicy. Widzę, jak człowieka mordują w bramie? Nieciekawe to. Wczoraj w serialu telewizyjnym kogoś torturowali tak, że ciarki chodziły po plecach! Dlaczego ludzie robią dziwne miny, kiedy mówię: - Czemuż to narzekacie na rząd? Przecież były wybory, poszliście głosować i ten właśnie rząd sami wybraliście! Uśmiechają się, eee, mówią, czy byśmy głosowali, czy nie - i tak byliby ci sami, co są.

- Ale skoro wasze głosowanie nie miało, jak twierdzicie, znaczenia, to-po co głosowaliście? - A bo - odpowiadają - straszyli, to człowiek bał się.

- Czego baliście się? Czy znacie przypadek, aby kogoś, kto nie głosował, torturowali albo rozstrzelali? Nie znają.

Rozmowa toczy się dalej, po jakimś czasie na sali wytwarza się nastrój beztroski, nawet zabawy. Rodzi się on z poczucia, że przecież oni za nic nie odpowiadają. Nikt za nic nie odpowiada, system zwolnił wszystkich z wszelkiej odpowiedzialności. Głosują, bo kazali, strzelają, bo był rozkaz. Człowiek jest wolny, nie dźwiga na sobie żadnego ciężaru, wszystkie decyzje zapadają poza nim i ponad nim, na szczęście nikt go o zdanie nie pyta, nie zmusza do myślenia, nie zmusza do wyboru.

Skoro nie da się pokonać przeciwnika, trzeba go kompromitować. Oto co robią dziś coraz częściej. Ich taktyka: ośmieszać, poniżać, poniewierać. Dawniejubierali cię w strój więzienny, dziś - próbują odziać cię w szaty błazna.

Żeby pisać, trzeba wprowadzić się w nastrój skupienia, jaki towarzyszy nam, kiedy zaczynamy wchodzić w tajemniczy bór albo opuszczamy się na dno zatoki, albo metr po metrze zgłębiamy niezbadane lochy. Potem robimy~ krok następny: opanowuje nas nastrój mistyczny, przekraczamy granicę, wchodzimy w kontakt z tym, co wewnętrzne i co wyższe, z tym staramy się nawiązać łączność, odbierać, odczuwać, zespalać się.

Cmentarz w grudniu: widok nie kończących się alei grobowców skutych mrozem i osypanych śniegiem sprawiał wrażenie takiego stężenia zimna, że chłód paraliżował mnie, nie mogłem oddychać. Mróz na tym cmentarzu był stokrotnie bardziej dotkliwy niż zimno poza jego murami.

Łoże boleści korzonkowej. Ból uświadamia nam naszą fizyczność i że ta fizyczność jest naszym zagrożeniem, jest przeciwnikiem, który chwycił nas w żelazny potrzask. Ból jest degradacją, odbiera siły, gasi energię, ogranicza, a wreszcie zabija myślenie, paraliżuje nam skrzydła, zamienia dusze w puste worki, a ciała w odkryte, odpychające rany. Godfried Ben tak właśnie pisał o cierpieniu - jako o rzeczy wstrętnej, cuchnącej (także Biblia - Hiob).

Kiedy cierpię, jestem na siebie zły, wściekły, jest to słabość, której nie znoszę. Ból jest spodleniem, nie wiem, skąd wzięło się absurdalne powiedzenie, że cierpienie uszlachetnia. Obnoszenie się z własnym cierpieniem i chorobami - to okropność. Choroba jest osobistą porażką, jest przegraną. Amerykanie mają rację, że uważając nasze klęski ciała (choroby, bóle) za rzeczy wstydliwe, zatruwające atmosferę otoczenia i nie mówią o nich, traktując je jako sprawy najbardziej intymne.

Najgorsze w bólu - nie sposób skupić się, nie sposób pracować. Choroba - czas stracony. Zostaje po niej jałowy obszar, miejsce wydrążone.

„Wielkość rozsiana jest skąpo w planie świata”.

(Schulz) - Przecież widzisz: nie mają nic do powiedzenia.

- Tak, ale ich siła nie polega na tym, że mają coś do powiedzenia. Ich siła polega na dysponowaniu siłą.

Wystawa notesów-szkicowników Pabla Picassa w Nowym Jorku. Na wystawie, mówi katalog, pokazana jest tylko część notesów, których są podobno setki. Picasso miał zwyczaj „obrysowywać” nowe miejsca, w których się znalazł (np. pokoje hotelowe, widoki z okien tych pokoi itp.) niejako oswajając je w ten sposób, zbliżając się do nich. Szkicowanie było tu nie tylko badaniem nowej rzeczywistości, jej analizą i utrwalaniem, ale i rodzajem porozumienia, paktem przymierza.

Książka, której czytelnicy aktualnie poszukują we wszystkich księgarniach: Jean Orieux - Wolter”. Nikt dziś nie czyta Woltera (jego dzieła, w edycji Molanda, składają się z 52 tomów), natomiast wszyscy uganiają się za jego biografią. Życie pisarza - nie jego książki - staje się prawdziwym tematem i rzeczywistym przedmiotem zainteresowania. Daje to przewagę pisarzom o niezwykłych życiorysach, pisarzom, którzy stworzyli własną legendę (Hemingway, Saint-Exup‚ry). Piszę nie po to, żeby być czytanym, ale żeby czytano o mnie. Podobnie większym zainteresowaniem niż same dzieła cieszą się wywiady (w prasie, w książkach, w radio i telewizji) z ich autorami. W tym wszystkim przejawia się dążenie współczesnego czytelnika, aby mieć wszystko w j‚dnej pigułce, aby przy minimum wysiłku i czasu poznać twórcę i jego dzieło.

Piero di Cosimo (1462-1521) całe życie spędził we Florencji, Rembrandt - w Amsterdamie, Kant - w Królewcu. Nie ruszać się - jako warunek koncentracji.

Zamknięcie we własnym dziele, we własnym świecie jest tak szczelne, tak zupełne, że inny, zewnętrzny świat nie jest potrzebny i na dobrą sprawę - nie istnieje.

W przychodni lekarskiej „Alfa” w Warszawie. Poczekalnia pełna - tłum ludzi. Stoją, siedzą, czekają, w tłoku, w zmęczeniu, w niepewności, w nudzie. Na dziesięciu pacjentów - osiem to kobiety. Ta sama proporcja, czy raczej - dysproporcja, zwraca uwagę w innych poczekalniach. Jednocześnie statystyki mówią, że kobiety żyją 10-15 lat dłużej niż mężczyźni. Dlaczego? Bo kobiety leczą się. Mężczyźni udają zdrowych i silnych (to męskie!) i wcześnie umierają. Kobieta ma silniej rozwinięty instynkt życia (bo to ona przecież daje i tworzy życie), silniej rozwiniętą wolę przetrwania, ona - stojąca na straży domowego ogniska, świadoma, że musi być zdrowa, bo bez niej ognisko to zgaśnie. W tejże przychodni siedziałem czytając opowiadania Katherine Mansfeld. Jednocześnie, od czasu do czasu, kątem oka spoglądałem na niezwykle piękną dziewczynę. Była smutna. Potem, kiedy wyszła z gabinetu ginekologa, była jeszcze smutniejsza.

Pisałem wstęp do katalogu wystawy grupy amerykańskich fotoreporterów Contact Press Images. Fotografując, portretując anonimowego człowieka, przez to, że go wyodrębniamy, niejako nadajemy mu nazwisko, czynimy go indywidualnością, osobą, kimś. Stąd wielu ludzi chętnie fotografuje się, pozuje, czuje, że zwróciliśmy na nich uwagę, że ich w ten sposób nobilitujemy. Dobra fotografia: kiedy kadr nie jest skończonym, zamkniętym obrazem, lecz jedynie bodźcem dla naszej wyobraźni, sugestią, w którym kierunku ma ona podążać.

Odległość zabija. Chyba że istnieje nadzieja, że kiedyś rozdzielająca dwoje ludzi przestrzeń zostanie przekroczona, wówczas nawet na odległość mogą oni zachować swój związek. Ale bez tej nadziei - odległość zabija.

Nie lubię posługiwać się magnetofonem. Dla mnie notowanie jest zarazem rysowaniem, jest przeżyciem estetycznym, daje mi poczucie, że tworzę: notatnik jest jednocześnie szkicownikiem, zapisana strona - rysunkiem, obrazem.

Notować z rozmowy jedno zdanie, jedną myśl, inaczej - zgubi się wszystko. Na przykład J. T. o Amerykanach: „Każdy musi tam ciągle dowodzić, że jest mu wspaniale.

Boją się życiowej porażki jak piekła”.

Świat bierze oddech przed wielką zmianą. Zmiana ta może nastąpić w końcu naszego stulecia. Napięcie wywołane świadomością, że kończy się wiek XX, już wzrasta.

Środki masowego przekazu będą to napięcie zagęszczać i wzmagać. Obecna tendencja,. najbardziej obiecująca, to wzrost demokracji: - lata 70-te: upadek dyktatur w Europie (Grecja, Portugalia, Hiszpania) i w Afryce (Amin, Bokasa, Nguabe); - lata 70-80: stopniowa likwidacja dyktatur i rządów wojskowych w Ameryce Południowej (wyjątek Chile i Paragwaj), w Afryce (Obote), w Azji (upadek szacha w Iranie); - lata 80-te: okres „Solidarności” w Polsce, początek procesu pierestrojki w ZSRR, powstanie demokratyczne w Birmie, zmierzch konfliktów regionalnych (Afganistan, Angola, Etiopia, Uganda, Czad i inne). Usunięcie Marcosa z Filipin, zwiększenie swobód w Chinach Ludowych.

Trzeci Świat Europy. Traktujemy Trzeci Świat bardziej jako pojęcie kulturowe niż geograficzne czy rasowe. Definicja Trzeciego Świata jest trudna i dyskusyjna, nawet gdy mowa o Azji, Afryce czy Ameryce Łacińskiej. Określenia tego używamy dziś najczęściej umownie dla opisania pewnej sytuacji, jaka istnieje w jakimś kraju czy regionie świata, a którą charakteryzuje m.in.: - zapóźnienie historyczne albo brak historycznej ciągłości (Amsterdam w XVII w. jest miastem rozwiniętym, podczas gdy większość miast w Trzecim Świecie to w owym czasie najczęściej wioski); - społeczeństwo chłopskie, zacofane techniki rolne; - surowcowy charakter gospodarki (często monokulturowy); - brak samodzielnego bytu państwowego w XIX w.

(kraje rozwinięte umacniają w tym czasie swoje państwa); - brak nawyków i etosu pracy w strukturach nierolniczych; - brak silnej, gospodarnej, oszczędzającej klasy średniej (albo jej mała liczebność i biurokratyczny, a nie wytwórczy charakter); - słabo rozwinięta infrastruktura komunikacji.

Pod wieloma względami Polska jest dla mnie krajem, który zaliczam do wielkiej, zróżnicowanej, barwnej rodziny krajów Trzeciego Świata. Rodziny rosnącej, coraz bardziej ekspansywnej - choćby ze względu na jej zwiększającą się liczebność.

11.6.

Na ulicy UJazdów spotykam Stryjkowskiego. Idzie żwawym, dziarskim krokiem - drobny, wyprostowany, energiczny. Jakiś czas idę za nim, ledwie go doganiam.

- Wie pan, ile mam lat? - pyta (ludzie starsi, a sprawni i aktywni zawsze zadają to pytanie).

Wiedziałem (82), ale wahałem się z odpowiedzią.

- Jestem z dziewięćset piątego! - odpowiedział z dumą i dodał: - Ale moim powiedzeniem jest - mam tyle lat, ile wszyscy! Powiedziałem mu, że te ostatnie lata ma bardzo płodne.

- A tak - zgodził się. - Nadrabiam zaległości, miałem przerwę dziesięciu lat, bo nie chciałem pisać socrealistycznie.

- Ach - mówię - jeszcze pan napisze kilka książek.

Czekamy na nie.

- Kilka~ - zdumiał się nieco, ale sprawiło mu to przyjemność. - Jesteście wszyscy dla mnie bardzo łaskawi.

Powiedziałem, że uwielbiam „Austerię”.

A czy czytał pan „Przybysza z Narbony”? Bo ja lubię raczej „Przybysza z Narbony”.

Zaczął padać deszcz. Rozpiął parasol i uniósł go w górę.

- Muszę wziąć pana pod ochronę - powiedział.

Pożegnaliśmy się na placu Na Rozdrożu.

Stryjkowski: dobry, ciągle tykający punktualny zegar szwajcarski - z kukułkami i wahadłami - świetnie utrzymany, w skromnej a eleganckiej szafie, która ma jas' ną, ciepłą barwę.

13.8.

I Umarł Andr‚s Segovia. Ćwiczył regularnie pięć godzin dziennie. (A propos: Anatolij Rybakow, autor „Dzieci Arbatu”: „Żeby napisać, trzeba pisać”). Mając 90 lat, Segovia dawał sześćdziesiąt koncertów rocznie, jeżdżąc po świecie.

„To świat stał się afabularny, zburzył mniemanie o swojej spoistości i ciągłości”. (Czyje to?) Film dokumentalny o latach okupacji: jak Francuzi kolaborują z hitlerowcami (francuska elita, pisarze, artyści). Przyjęcia w ambasadzie Niemiec w Paryżu, SS na widowni w teatrze, chór z Monachium daje koncert na placu Opery.

Moją uwagę zwróciło nie to, że Chevalier śpiewa dla Wehrmachtu, ale coś innego: jak Niemcy kokietują Francuzów, jak zabiegają o ich względy. Nas nie kokietowali.

Paryż był dla nich Europą, tam była kultura - my byliśmy barbarią, bydłem, dziczą, którą trzeba uwiązać do kieratu, a potem spalić. Faszyzm był rakiem kultury zachodniej, tak jak stalinizm był rakiem Wschodu. Faszyzm (wysoka organizacja, wyczyszczone buty) był produktem Zachodu, stalinizm (ponurość, szarość, brud) - Wschodu Dla Hitlera Żydzi byli produktem Wschodu, „zalali” Europę napływając z Rosji, z Polski, z Galicji, byli wschodnim barbarzyństwem, jego najbardziej wynaturzonym odłamem.

Pamiętam, od czego zaczynają Niemcy, kiedy wiosną 1940 przekraczamy w Brześciu granicę (idziemy do Generalnej Guberni, gdzie był mój ojciec). Otóż Niemcy prowadzą najpierw naszą kolumnę do prowizorycznie zrobionej łaźni, gdzie odbywa się kąpiel i odwszanie.

Film ten uświadomił mi jeden z możliwych motywów naszego poparcia dla władzy powojennej, mianowiciehasłem Hitlera była m.in. walka z bolszewią. Dla nas, dzieci jeszcze, rozumowanie było proste: skoro Hitler walczy z bolszewią, musi ona być rzeczą dobrą, wartą poparcia. Oto jak następowało identyfikowanie się z bolszewią, czego ktoś, później urodzony, może już nie pojmować (tak jak nie będzie rozumieć, że jedną z zasadniczych cech sytuacji totalitarnej jest zablokowanie informacji już na poziomie jednostki: człowiek milczy, widzi i wie, ale milczy. Ojciec boi się powiedzieć synowi, mąż - żonie.

To milczenie albo mu nakazują, albo wybiera je sam, jako strategię przetrwania. Ci, którzy przeżyli stalinizm, i ci, którzy dowiadują się o nim z książek i opowieści, nie mogą zrozumieć się, ponieważ żyli na zupełnie różnych poziomach informacji), nie tylko chodzi o to, że ktoś nie wiedział, ale także, że wolał nie wiedzieć, albo - nie chciał wiedzieć: zadać pytanie nie uzgodnione, nielubiane przez władzę, było aktem samobójczym. Instruktor ZMP musiał zdawać zarządowi relację z zebrań podając nie tylko, jakie były wypowiedzi, ale kto i jakie zadawał pytania.

14.8.

Przeczytałem Jarosława Haśka „Historię Partii Umiarkowanego Postępu (w Granicach Prawa)”. Świetna i bardzo haszkowsko-szwejkowska. Jakże pogodna, zabawna i otwarta jest w tej książce Europa Wschodnia roku 1911! Jedzą, piją, lulki palą w Pradze, na Węgrzech, w Sofii i Wiedniu.

Haśek: ur. 1883 - zm. 1923 Kafka: ur. 1883 - zm. 1924 Rzadko zwraca się uwagę, że byli to rówieśnicy mieszkający i piszący w tym samym czasie, w tym samym mieście - a jednak tak różni! Jasny, ciepły, jowialny Haśek i zamknięty, mroczny, przejmujący Kafka. Ich światy tak inne, ich wyobraźnie - dwie odrębne planety.

Anin: mając do wyboru piękny i pusty las albo małą, zatłoczoną kawiarenkę - wybieram kawiarenkę. Może dlatego, że dla mnie muzyką inspirującą jest ludzka mowa, a nie szum strumyka czy drzew. Moim lasem są ludzie.

Jakiś Amerykanin mówi w Głosie Ameryki: „Trzecia wojna światowa już się rozpoczęła. To wojna między ludźmi a środowiskiem. Pochłania rocznie miliony ofiar” (cisza towarzysząca tej śmierci bez rozgłosu, bez dzwonów).

Odnalazłem notatki z mojego spotkania w KIK-u we Wrocławiu (24.10.1986). Mówiłem o wrażeniach z Międzynarodowego Kongresu PEN w styczniu 1986 w Nowym Jorku: - podział pisarzy wyraźny, odczuwany nawet w języku, na Zachód, Wschód i emigrantów; - upolitycznienie literatury. Mało sporów literackich, ich miejsce zajęły spory polityczne, obrady plenarne przypominały sesje ONZ. Pisarze - politycy: Grass, Llosa, Bellow; - rozwija się dwunurtowość literatury. Jeden nurt to rodzaj serialu TV (literatura zjadana przez telewizję); drugi - eseizacja (fabuła, intryga, anegdota tylko pretekstem, ramą); - dominacja języka angielskiego, jako języka światowego. Nawet francuski laureat Nobla - Claude Simone - wygłaszał przemówienie po angielsku.

Obraz świata, jaki się dziś rysuje: - Zachód: słabe postrzeganie Wschodu. Wschód dla nich - to egzotyka, to coś, co leży bardzo daleko, to dziwoląg. Rosnąca przepaść cywilizacyjna; - Zachód: USA, Kanada, Europa Zachodnia stają się wielorasowe, wielokulturowe, wieloreligijne, słowempluralistyczne na wszystkich polach. Afrykańscy Amerykanie, muzułmańscy Niemcy, indonezyjscy Holendrzy itd.; - konflikty w Trzecim Świecie - 14 wojen. Ponad 13 milionów umiera rocznie z głodu i niedostatku; - Europa Zachodnia. Część opinii obawia się - bardziej niż komunizmu - nowej ekspansji islamu, nowego Poitiers (732), w postaci terroryzmu, narkotyków, nowego proletariatu (np. Magrebczycy we Francji); - Atlantyk - Pacyfik. Przesuwanie się osi cywilizacyjnej w kierunku Pacyfiku. Tę nową cywilizację charakteryzować będzie elektronika, informatyka, a więc płody bardziej umysłu niż ducha (te ostatnie były cechą cywilizacji atlantyckiej i śródziemnomorskiej).

17.8.

Książka Joanny Siedleckiej o Gombrowiczu - „Jaśniepanicz”. Książka napisana z kobiecą drobiazgowością, a zarazem mądra, wrażliwa. Autorka ma świetny słuch i jeżeli mu zawierzyć - lud w jej relacjach mówi pysznym, barwnym językiem, natomiast język inteligencji jest bezosobowy, standardowy, „wyrównany”.

Stosunek ludu do twórczości artystycznej - ironiczny, nawet pogardliwy. Styl życia Gombrowicza określają jako próżniactwo, jako „obijankę”. Dla nich jedyną wartością i miarą jest praca fizyczna, którą można wymierzyć ilością godzin bądź ilością przeoranych skib. To w części objaśnia, dlaczego czerń w czasie rewolucji tak ochoczo niszczyła dzieła sztuki - bo to był wymysł, zbytek, kaprys możnych.

Z tej książki można również wyczytać wiele o polskim stosunku do pracy. Matka Gombrowicza, która żyje do 87 lat, przez całe życie nie nauczyła się nawet zaparzyć herbaty. Niewielu z jej otoczenia pracuje - większość nic nie robi. Pracuje ciemny lud. Stąd pracy tej brak myśli, organizacji, kultury, etosu.

Powtarza się uwaga tych, którzy znali Gombrowicza, że często obserwował w lustrze swoją twarz, przyglądał się jej. Ale obserwował też dokładnie twarze innych.

Większość ludzi nie mogła mu się podobać. To zrozumiałe - kiedy zaczynamy drobiazgowo obserwować czyjąś twarz, ta twarz brzydnie, ponieważ jej poszczególne części, fragmenty, rysy zaczynają żyć własnym życiem, konkurować ze sobą, walczyć, przepychać się (albo kryć wstydliwie), a przez to dochodzi do przerysowania, skłó, cenia, deformacji.

Rozmówcy autorki - ich skłonność, aby oceniać człowieka na podstawie pierwszego wrażenia, jakiego nam dostarcza w czasie pierwszego spotkania, w czasie pierwszej spędzonej z nim chwili (waga tego momentu podkreślana przez Schopenhauera). A przecież nie sposób utrzy-, mać pełnię formy przez cały czas - zdarzają się chwile słabości, chwile upadku. Okazuje się, że one nigdy nie będą wybaczone. Okazuje się, że dla współczesnych postawa, zachowanie stoi przed dziełem! 18.8. , Kiedy pisanie idzie źle, wszystko w tym pisaniu jest złe.

Nie tylko całość nie ma blasku i siły, ale i pojedyncze zdania są nieudolne, niezgrabne, pełno w nich błędów gramatycznych i nawet - ortograficznych.

20.8.

Goethe w swojej „Podróży włoskiej” chwali zalety tropiku. Pod datą 5 lipca 1787 notuje: „Upały są okropne, (ale) czuję się znakomicie. Skwar rozpędza wszelkie płynne humory, wyrzuca wszystkie kwasy z organizmu na skórę, ja zaś wolę, kiedy mnie swędzi, niż żeby miało rwać lub kłuć”.

„To, co wywarło pierwsze wrażenie, wydaje się w pewnym sensie niezniszczalne”. (Montesquieu) Chińska pisarka Nien Cheng („Life and Death in Shanghai”) w czasie rewolucji kulturalnej przebywa w więzieniu. W jej celi jedyną żywą istotą jest pająk. Snucie sieci przez tego pająka dodaje jej siły. Pająkiem kierował naturalny instynkt przetrwania. „Muszę robić to samo” - myślała Nien Cheng.

23.8.

Reportaż z wystawy obrazów Salvadora Dali w Gdańsku. Wywiady z ludźmi, którym reporter zadaje jedno pytanie: „Co panu mówi nazwisko Salvador Dali?” Nie wiem, czy było to zamysłem autora, ale jedno uderza w ', tych wywiadach: istnienie dwóch kultur - elitarnej i masowej, bez żadnych szczebli pośrednich, tj. z jednej strony ludzie, którzy mówią o malarstwie Dali ze znajomością przedmiotu, swobodnie, refleksyjnie, z drugiej natomiast ci, którzy wzruszają ramionami, ponieważ nigdy takiego nazwiska nie słyszeli. I nikogo pośrodku! (Obie te klasy mówią też różnymi językami).

Sytuacja „o krok od”, „a przecież tak niewiele brakowało”, „wystarczył jeden ruch, jedno słowo” - te sytuacje dochodzenia do granicy, ale nieprzekraczania jej, są naładowane emocjami, najbardziej pasjonujące.

Burundi: 1.7.1962 - niepodległość.

Październik 1966 płk Michael Mikombero obalił króla Ntare V i ogłosił republikę.

1972-73 rewolty Hutu. Ginie 300 tysięcy ludzi. Mikombero (Tutsi) zabijał wszystkich Hutu „od matury wzwyż”.

Październik 1976 płk Jean-Baptiste Bagaza obalił Mikombero.

Wrzesień 1987 mjr Pierre Buyoya obalił Bagazę. Bagaza był w tym czasie w Kanadzie. Wielu przywódców Afryki utraciło władzę w czasie pobytu za granicą: Nkrumah (Pekin), Obote (Singapur), Gowon (Kampala) itd.

Dlatego Jomo Kenyatta, od kiedy został premierem, a potem prezydentem Kenii, nigdy nie wyjechał za granicę.

Zło zwracające się przeciwko wszystkim, z jego nosicielem łącznie.

B. mówi mi o swoich sukcesach zagranicznych: „Wie pan, w Toronto już, już wystawiali mi sztukę, niestety, cofnięto im dotacje, w Chicago byli już przed próbą generalną, ale w ostatniej chwili telewizja podkupiła głównego aktora, w Detroit sprawa jest pewna - premiera za rok, dwa, prowadzę też rozmowy w Dallas, wygląda, że rzecz będzie załatwiona, wie pan, w Texas oni mają pieniądze i ambicję, więc jest szansa itd.” cały jest w marzeniach, w złudzeniach, w wishful thinking.

14.10 Swoboda i możliwość wyboru ożywiają, wzmacniają, rozwijają jednostkę i społeczeństwo. Taki jest wynik badań prof. Judith Rodin z Yale przeprowadzonych w jednym z domów starców.

Helen Roseveare w książce „Bóg dał nam dolinę” (Pax 1982) opisuje zdarzenie w Zairze, .w czasie powstania Simbów (lipiec 1965), kiedy czarny lekarz, ZairczykJohn - dokonuje czynu takiego, na jaki zdobył się Ojciec Kolbe. Sześciu uczniom Johna schwytanym przez rozwydrzone, bestialskie wojsko grozi rozstrzelanie. Taki rozkaz wydał właśnie płk Yossa. I wówczas „John, wyprostowany jak struna, przecisnął się przez grupę uczniów stając przed pułkownikiem Yossą.

- Panie pułkowniku - odezwał się z całym szacunkiem, ale głosem pełnym godności. - Czuję się odpowiedzialny za tych młodych ludzi. Proszę mi pozwolić umrzeć zamiast nich.

Zapadła pełna napięcia cisza”. (s. 29) 14.11.

Na koncercie Orkiestry Symfonicznej Izraela (dyrygował Zubin Mehta). Koncert skrzypcowy Czajkowskiego grał Perlman. Poza tym kompozytor izraelski - Kamiński - i II Symfonia Brahmsa. Teraz przesłuchałem tę symfonię w wykonaniu orkiestry leningradzkiej pod dyrekcją Mrawińskiego. Interpretacja Mrawińskiego śpiewna, liryczna, rosyjska, trochę staroświecka, ale bardzo czuła”. Mehta był gwałtowny, dramatyczny, to były lawiny dźwięku, oszałamiające! Prawo normalności Izraela Shahaka (w „NY Review”).

Każda społeczność w każdej sytuacji dążyć będzie do stanu normalności, do przywrócenia, za wszelką cenę, bodaj pozorów normalnego życia.

14.11.

W TV program o Włodzimierzu Wysockim. Wysocki - nieustanne spalanie się, najwyższe, stale napięte c.

Okudżawa o nim: „Grzeszył, żyjąc tak szybko”. Rosja: „Sześć lat - mówi w wywiadzie jego żona - nie mieliśmy gdzie mieszkać”. Zmarł 25 lipca 1980.

Powinniśmy patrzeć na nasz los, na naszą przyszłość z szerszej, światowej perspektywy, uwzględniać jej meandry i konfiguracje. Ilekroć próbowaliśmy samotnie brać los w nasze ręce, zawsze przegrywaliśmy. Niepodległość w 1918 zdobyliśmy dzięki korzystnej koniunkturze międzynarodowej. Nie tylko nasza narodowa wola, ale i układ sił światowych zdecydowały o kształcie Polski po drugiej wojnie światowej. I o dalszej przyszłości kraju będą w dużej mierze decydować przemiany na naszym globie.

24.11.

Redakcja „Gazety Młodych” prosi o odpowiedź na pytanie (ankieta): „Jaką ważną dla nas, dla naszej historii i teraźniejszości książkę, dotychczas jeszcze nie napisaną, należałoby - Pańskim zdaniem - szybko napisać i wydać?” Ba!

2.12.

W październiku u Wajdy. Chce, abym opowiedział mu o rewolucji na Zanzibarze (styczeń 64) - zrobi o tym film. Włącza magnetofon. Zaczynam od charakterystyki sytuacji w Afryce Wschodniej w tym czasie, od układu sił - ale to go nie interesuje. Mówi: „Najpierw osoby. Kto bierze udział w twojej historii. Nazwiska, charakterystyki.

Didaskalia”. Na poczekaniu muszę zmienić sposób myślenia, sposób patrzenia, formowania rzeczywistości. Więc - myśleć scenami, myśleć postaciami.

4.12.

K. opowiada mi historię wyrzucenia dyrektora jej instytutu. Dogmatyka i zamordystę wyrzucili za liberalizm! Oczywiście, że to absurd, ale mechanizm tego absurduciekawy. Dowodzi on, jak logika stalinowska rządzi systemem. Walka ma charakter wyłącznie klikowy, ale klika walcząc posługuje się zawsze argumentacją dogmatyczną, stalinowską. Klika nigdy nie użyje argumentu liberalnego, tj. dogmatyk nigdy nie będzie usunięty za dogmatyzm. Dogmatycy będą zwalczać dogmatyka jeszcze bardziej pryncypialnym i namaszczonym dogmatyzmem.

Teraz, opowiada dalej K., kiedy go wykończyli, wielu mówi z żalem, że odszedł. Są gotowi zapomnieć mu różne rzeczy. To też ciekawe. Bo wszelka zmiana personalna jest u nas przyjmowana jako zmiana na gorsze. „Tu dobrze nie może być, tu może być tylko gorzej” - jak powiedział mi kiedyś profesor Bazylow. Stąd swoisty konserwatyzm społeczeństwa, które chce uchronić się przed zmianą, obawiając się, że każda zmiana może być tylko pogorszeniem. Pesymizm tego konserwatyzmu.

„Nigdy tak wielu nie było manipulowanych przez tak nielicznych”. (Aldous Huxley) Milan Kundera w rozmowie z Bernardem Pivot (Laffort, Paryż 1985): „Musil i Broch obciążyli powieść ogromnymi zadaniami (...) powieść mobilizuje dziś wszystkie formy i całą wiedzę, aby objaśnić egzystencję”. I dalej: „Powieść pomyślana jako wielka synteza automatycznie stawia problem polifonii”. Przykład - „Lunatycy” Brocha składają się z następujących form: - opowiadanie - reportaż - wiersz, opowieść poetycka - esej filozoficzny (język naukowy).

Kundera konkluduje: „Powieść jest rozmyślaniem nad istnieniem, tak jak je postrzegają postacie fikcyjne. Jej forma jest wolnością, której nic nie ogranicza”.

Pisarka węgierska Anna Jokai w rozmowie z Grzegorzem Łubczykiem („Życie Warszawy” 12.12.): „Piszę coraz mniej, ale Janos Pilinsky mówił - nie jest ważne, ile razy ptak uderzył o powietrze skrzydłami, ważne jest, jak wysoko się wzniósł”.

15.12.

Cyril Connoly - „The Unquiet Grave”. Temat książki - pożądana postawa pisarza. Autor stawia pisarzowi najwyższe wymagania, a jego życie traktuje jako powołanie, jako misję. Celem pisarza ma być dążenie do arcydzieła, pisanie arcydzieł. Tworzyć jedną wybitną książkę co dwanaście lat - jak Flaubert. Sztuka, literatura muszą mieć „a withdrawn quality”. Życie pisarza powinno być „a continual self sacrifice”. W sztuce trzeba mieć i charakter, i fanatyzm. Wszystko sprowadza się do umiejętności powiedzenia NIE. Connoly żąda, aby pisarz żył w izolacji, w ascezie - osobny, zamknięty.

Rola błazna w historii. Historia niemożliwa bez błazna, każda władza ma swoich błaznów. Błazen poważny (ale błazen). Zalety błazna - nie zagraża, nie walczy o władzę. Krytykuj‚, ale jest to krytyka przesiana przedtem przez sita autocenzury, manna kasza zaprawiona ledwie odrobiną soli - ma smak.

W biurze impresariatu „Studio”. Podeszła dziewczyna, przedstawiła się - jestem córką Honoraty Kostkiewicz.

Honorka! Była moją sympatią w czasie studiów, urocza, pełna ciepła, jasna. Umarła cztery lata temu na raka. W 1984 mogła uratować ją operacja. Ale komendant więzienia, w którym była internowana za to, że w swoim liceum - Rejtana - uczyła historii prawdziwej, nie zgodził się zwolnić jej do szpitala. (Marysia, córka Honorki, jakże do niej podobna!) W tym samym biurze, w chwilę później, podeszła inna dziewczyna. Znamy się pośredniopowiedziała podając mi rękę - jestem córką Andrzeja Kaima. A co u ojca? - spytałem odruchowo. Ojciec nie żyje od kilku miesięcy - odparła - rak. Miał 53 lata.

był inżynierem. Przeżył szok po ogłoszeniu stanu wojennego. Stan wojenny ciągle pochłania swoje ofiary.grudzień Umarł James Baldwin. Poznałem go w Londynie, kiedy w marcu przyszedł do Royal Court Theatre, żeby zobaczyć mojego „Cesarza”. Siedziałem przed przedstawieniem w gabinecie dyrektorki teatru - Jo Bedoe. Baldwin zjawił się z młodą dziewczyną, która była jego sekretarką, przewodniczką - nie wiem kim. Drobny, niemal chudy, twarz pomarszczona, duże wyraziste oczy. Był pijany. Jo miała w swoim gabinecie dobrze zaopatrzony barek.

Otworzyła go i spytała: „What will you have, James?” Baldwin zawahał się przez moment, a potem odpowiedział: „Let me have a glass of whisky before I collapse”.

Jo nalała mu pół szklanki scotcha, z którą Baldwin potoczył się w stronę widowni.

Marcus Garvey zmarł w 1940 roku w Londynie. Działacz i ideolog czarnych z Jamajki. Twórca rastafarizmu.

Wierzył, że rasa czarna jest rasą najczystszą i że będzie panować nad rasą białą. Chciał stworzyć w Afryce królestwo czarnych. W 1920, w Nowym Jorku, na Kongresie Czarnych Ludów Świata wybrany Provisional President of Africa.

22.6.

Sen: widzę lecący helikopter, który przewozi wieżę kościoła (helikopter ten nie ma poziomego śmigła). Wieżakamienna, wysoka, zdobna we fryzy - jest umieszczona na dachu helikoptera (wieża i helikopter tworzą całość).

Jest jasne, czyste, letnie niebo. Stoję z Kubą na krańcach jakiegoś miasta. Helikopter leci z ogromną szybkością i nie zwalniając schodzi do lądowania. Robi wiraż - i w tym momencie przechyla się, gwałtownie traci równowagę i obraca się kołami do góry. Wieża odrywa się i rozpada w powietrzu na kawałki. Śmigłowiec też rozlatuje się nad ziemią, na miasto lecą szczątki wieży i maszyny.

(Poprzedniego dnia J. opowiadał mi szczegóły katastrofy lotniczej IŁ-62 pod Warszawą).

Pisanie: chodzi o to, żeby zdobyć się na pierwsze, najprostsze zdanie. Zdanie z elementarza, ono cię uratuje, pociągnie następne.

Myślałem, żeby napisać historię człowieka żądnego wiedzy, ambitnego samouka, który przebywa w wielkiej bibliotece i miota się od książki do książki, bo wziął do ręki „Tragedie” Eurypidesa, ale to nasunęło mu od razu potrzebę czytania „Narodzin tragedii” Nietzschego, a Nietzsche logicznie skojarzył mu się z Dostojewskim, Dostojewski to prosta droga do Sołowiewa, stąd - do Bizancjum, od Bizancjum prawem inności - do renesansu, więc „Historie florenckie”, „Dzieje papieży”, Leonardo, Vasari itd., itd., aż nasz bohater wpada w obłęd, w szaleństwo.

22.6.

Wieczorem w „Adekwatnym” premiera „Jeszcze dzień życia” (adaptacja i wykonanie - Henryk Boukołowski).

Aktorstwo Henryka - świetne. Sala pełna. Dużo młodzieży.

„Jeszcze dzień życia” ma dwie warstwy wzajemnie przenikające się, egzystencjalną - los człowieka (reportera) skazanego na udział w wojnie absurdalnej, pomylonej, stale zagrożonego, niepewnego, czy dożyje jutra. Los człowieka w conradowskim jądrze ciemności, wplątanego w obłęd świata. Jednocześnie ten człowiek pracuje, jeździ, zbiera informacje, pisze relacje frontowe. To warstwa zdarzeń wojennych, których jest świadkiem.

Otóż adaptacja Boukołowskiego obejmuje tylko ten drugi wątek, tę drugą warstwę, a chciałbym, aby zmieścił się w niej również ów wątek pierwszy - dramat człowieka zagubionego.

Telefony. Popadłem już w taką fobię telefoniczną, że nawet w domu, w którym nie ma telefonu, słyszę jego dzwonek. W końcu zatkałem uszy watą. Ale i to nie pomogło. Dzwonek dzwonił wewnątrz mnie, w moim mózgu, jego dźwięk rozsadzał mi czaszkę.

Teatr: przeżywamy tak intensywnie dobre widowisko sceniczne, ponieważ mamy świadomość, że jest ono ulotne, że za chwilę się skończy. A to, co ulotne, najbardziej pragniemy utrwalić.

Moja fascynacja formą zeszytów, notatek, zapisków, fragmentów, „worków”. Teraz czytam „Zeszyty” Simone Weil („Oczyszczenie w postępie ku dobremu”).

Lucien L‚vy-Bruh1 (1857-1939). Francuski filozof, socjolog, etnograf. Twórca teorii myślenia pre-logicznego.

Sposób myślenia ludów pierwotnych - twierdził - jest odmienny od myślenia ludów cywilizowanych, bo (w tym pierwszym wypadku) nie obowiązują prawa logiki formalnej.

Kościuszko, obrońca, a potem mieszkaniec Filadelfii, przyjaciel prezydenta Jeffersona. W latach 1801-1815 mieszka we Francji w Berville. Hoduje róże. Pije dużo kawy. Zaleca kochać wszystkich ludzi na świecie.

Lektura książki Jana Lubicz-Pachońskiego pt. „Kościuszko po Insurekcji” (Wyd. Lubelskie 1986). Mylący, rozpowszechniany u nas wizerunek naczelnika w sukmanie na czele kosynierów. A przecież Kościuszko to polityk, który prowadzi rozmowy z carem Rosji Pawłem I, przyjaźni się z prezydentem USA - Jeffersonem, jest honorowym obywatelem Francji, rozważa plany niepodległości Polski, odrzucając koncepcje Napoleona (tj. koncepcję Księstwa Warszawskiego), dyskutuje z Pestalozzim problemy oświaty, pisze na zamówienie Amerykanów dzieło o artylerii konnej (rzecz na owe czasy szalenie techńologicznie nowoczesna). Jest jednym z najwybitniejszych obywateli świata, to ciekawe, jak w polskim myśleniu takie rzeczy nie mają większego znaczenia.

Czytając Lubicz-Pachońskiego widać, że Kościuszko po wyjściu z niewoli rosyjskiej nigdy się już fizycznie ani psychicznie nie podźwignął. Ta niewola złamała go, Rosjanie nie tylko zdruzgotali mu nogę - przetrącili jego kręgosłup. Ostatni obraz reprodukowany w książce pokazuje go siedzącego na ławce w parku w Berville i rozmawiającego z bawiącymi się dziećmi.

Jurij Afanasiew, dyrektor Instytutu Historii AN ZSRR, w wywiadzie dla jugosłowiańskiego tygodnika „NIN”.

„Ateizm - mówi - stosowano wobec religii, natomiast podejście religijne - wobec Stalina”. I jeszcze: „Polityczne różnice zastąpiono kryminalnymi zarzutami”.

Stalin i jego armia.

Generalissimus zamordował: z 5 marszałków - 3 z 5 d-ców armii I stopnia - 3 z 10 d-ców armii II stopnia - wszystkich z 57 d-ców korpusu - 50 z 186 d-ców dywizji - 154 z 16 komisarzy armii - wszystkich z 28 komisarzy korpusu - 25 z 64 komisarzy dywizji - 58 z 456 pułkowników - 401 (Gen. A. Todorowski, „Ogoniok”, lipiec 1987) Wywiad z Bernardem Pivot („Apokryfy”): „Literatura dziś - to trochę wszystkiego”.

Od 1950 liczba ludności świata podwoiła się.

Husserl: „Refleksyjne wczucie się w...” Historia wydarzeniowa czy teoria długiego trwania (Fernand Braudel). Szukać interakcji między tymi dwoma procesami.

John E. Pfeiffer - „The Creative Explosion”. Sztuka powstaje 30 tysięcy lat temu. Nic nie zapowiada jej nadejścia, nic jej nie poprzedza.

Zegadłowicz: nienasycenie - to wyróżnia twórczą jednostkę.

Kobieta robi na mnie wrażenie kogoś bardziej dojrzałego niż mężczyzna. Ilekroć poznaję najpierw kobietę (nawet młodą), a potem jej przyjaciela lub męża, mam wrażenie, że to jej młodszy brat, czasem wręcz - że syn.

Sclavus saltans - niewolnik tańczący.

Często, aby uwiarygodnić swój tekst, musisz dołączyć swój życiorys. Tekst jest dziś jakby połową przekazu, którego jesteś źródłem. Piszesz o potrzebie odwagi? Musisz - poza tekstem - dać dowód, że sam byłeś odważny.

Cella continuata dulescit - cela, którą opuszczamy rzadko, staje się miła. Żyjąc, jakąś część energii przekazujemy otoczeniu - ludziom, ale także i rzeczom, oswajamy je, kształtujemy. W końcu owo otoczenie staje się częścią nas, naszym dodatkowym wymiarem. Rzeźba.

Ciągle rzeźbimy nawet nie używając dłuta. Spójrzcie na pracownie malarzy, na gabinety pisarzy. To latami tworzone kompozycje, scenografie, kolaże. Jeżeli są to dzieła naszego autorstwa, związujemy się z nimi, czujemy ich ciepło. To twierdze, w których jesteśmy bezpieczni i które opuszczamy bez entuzjazmu.

Wieże Oxfordu w chłodnym, przymglonym, pastelowym słońcu (jest 11 marca), zielone łąki środkowej Anglii, jadąc płynie się w jasnej poświacie, w powietrzu opalizującym i bardzo lekkim daje to wrażenie unoszenia się, łagodnego lotu.

15.5.

Z Krysią Zachwatowicz żałujemy Kota Jeleńskiego.

Mówię, że widziałem go ostatni raz na obiedzie u Brandysów w Paryżu w 1985. Był pełen ciepła, spokoju, mądrości. Marcin Król określił go pięknie - twórcą międzyludzkim. Bez takich ludzi sztuka nie mogłaby istnieć, ponieważ twórcy siedzą zamknięci, każdy w swojej celi, a na domiar często nie mają wspólnego języka. A ci właśnie łączą, zestrajają nas wszystkich piszących, malujących, komponujących.

16.5.

Wieczorem u Tadeusza Nowaka. Byli: Kuśniewicz, Myśliwski, Grześczak. Kuśniewicz nie zmieniony od lat, odkąd go pamiętam - drobina fizyczna, ale drobina zwarta, sprężysta, iskrząca się.

17.5.

U Włodzimierza Ledóchowskiego w Leśnej Podkowie.

Dominik Horodyński: „Pies rasowy to degenerat. Musi być domieszka kundla!” Widzę w tym świetną definicję literatury: w każdej książce musi być domieszka grafomanii. Najlepszym przykładem - Dostojewski.

18.5.

Spotkanie z Brzezińskim. Głosy warszawskie - pesymistyczne. Brzeziński~natomiast określa siebie jako historycznego optymistę. Mówi, że w tej chwili rewolucja w Polsce oznaczałaby klęskę, ewolucja zaś może dać zwycięstwo. Jego plan dla Europy: przyszłość należy do. nominalnych tylko sojuszników po obu stronach barykady.

Dla Zachodu - RFN, dla Wschodu - Polska i Węgry.

Tj. przyszłość widzi w ewolucyjnym rozmiękczeniu, w rozmiękczaniu Jałty.

Prawdziwy sąd to sąd po latach, czasem - wieki później.

Kaufman (korespondent „The New York Times”) opowiadał mi, przerażony, jak próbował dowiedzieć się czegoś po katastrofie IŁ-62. Nikt nic nie chciał powiedzieć, wszyscy bali się, odsyłali go wyżej, ale ci wyżej odsyłali go jeszcze wyżej.

Dążenie tych ludzi, dążenie za wszelką cenę, żeby być nikim i niczym, żeby żyć, ale zarazem nie istnieć podmiotowo - trwożliwa, rozdygotana ucieczka w anonimowość, w nie-byt, w bez-twarz.

19.5.

U Ludki Skulskiej wieczorem opowiadam kolegom o wystawionym w Londynie „Cesarzu”. Bałem się porażki tej sztuki. Klęska książki jest cicha, zła książka znika nie zauważona z półek, ginie bez śladu w magazynach. Klęska sztuki dokonuje się z hukiem, staje się niemal publicznym skandalem.

20.5.

Z J. rozmowa o zagrożeniach. ,Historia nakłada na nasz kraj nadmierne ‡iężary, coraz trudniej im sprostać.

Mimo wysiłków obniża się poziom egzystencjalny, poziom myślenia, odporność na zło, na tandetę, na :powszechne niechlujstwo i otępiałość.

22.5.

Przyjechał z Pragi mój przyjaciel i tłumacz - Duśan Prowaźnik. Duśan nie zmienia się - ten sam dobry, poczciwy Czech, o dużym ładunku filozofi szwejkowskiej~. Jest to filozofia, którą ogrzewa lekki, nieco ironiczny uśmiech, a której dążeniem najbardziej podstawowym jest - przeżyć.

23.5.

Z ilozofem Jerzym Łozińskim. Przyniósł mi wydany pod jego redakcją II tom „Szkoły~frankfurckiej”. Mówi o swoich studentach - są bierni, milczą. To pewne, że system autorytetu narzuconego budzi ich sprzeciw, ale czego chcą? Zwraca uwagę na różnicę między angielską i kontynentalną szkołą w filozof‹i. W angielskiej punktem wyjścia jest człowiek - strefa polityczności, choć konieczna, nie stanowi sama w sobie dobra. W filozofi kontynentalnej punktem wyjścia jest ogólność - Bóg, historia, prawo.

W tej ogólności znika człowiek jako jednostka. Przyznanie tej ogólności i jej wymogom roli nadrzędnej kryje w sobie zagrożenie totalitarne.

Słabość ludzi: skłonność do eksterioryzacji zła. Zło jest na zewnątrz - to inni.

Sytuacje totalitarne stawiają człowiekowi wysokie, niemal nadludzko wysokie wymagania etyczne. Niewielu może im sprostać, przejść próbę piekła.

O Blochu: jego kategoria tego, co „jeszcze nierzeczywiste”, np. nadzieja. Fenomenu człowieka nie da się wytłumaczyć zadowalająco, ponieważ jest on (człowiek) nie tylko bytem de miowalnym, ale także wyobraźnią, także alogicznością, także utopią. Nie można zamknąć go w programie komputera, ponieważ człowiek to także ktoś poza programem, ktoś - właśnie - niedefiniowalny.

Słowem, o istocie individuum decydują właściwości nie dające wyrazić się językowo.

23.5.

W południe pogrzeb ofiar katastrofy lotniczej IŁ-62.

Olbrzymi tłum przyglądający się obrządkowi, skupiony.

Przechodzą żołnierze z wieńcami, stewardesy niosące odznaczenia poległych, kompania honorowa, wreszcie piętnaście szarostalowych trumien na ramionach lotników.

Tłum stoi, czeka na najważniejsze: oto zaczynają przechodzić matki, żony, bracia i siostry tych, którzy zginęli w katastrofie. Tłum patrzy. Jest w nas jakaś niesamowita, przerażająca, trudna do opanowania potrzeba spojrzenia w twarz nieszczęściu, które nie jest moje.

Wysunąłem się ze ściśniętych, napierających szpalerów.

Ruszyłem w stronę bramy. I wtedy zobaczyłem widok, który wstrząsnął mną najbardziej. Na skraju alei cmentarnej stała dziewczyna. Stała tyłem do tłumu, do konduktu, do przesuwających się wysoko trumien. Stała piękna, nieobecna, porażona rozpaczą, skamieniała. Czarny obelisk.

Jose Lezama Lima w swoim „Autoportrecie poetyckim” definiuje zjawisko wizerunku. Wizerunek to to czym nasza wyobraźnia dopełnia naturę. „Wizerunek jest nieustannym dopełnianiem tego,' co współwidziane i słyszane jedynie na póły”. Więc realizm magiczny to nie tyle dodatkowy wymiar rzeczywistości, co rzeczywistość przemieniona i już inna.

Podróż jako źródło inspiracji, jako temat i jako twórczość. Marco Polo, Humboldt, Goethe, Twain, tysiące innych. Trzeba dojrzeć do podróżowania - podróż to coś więcej niż przemieszczanie się z miejsca na miejsce, niż turystyka (właściwie rozwój turystyki, jak umasowienie każdej wartości, zbanalizował, zwulgaryzował sacrum podróży). Podróż to owocne przeżywanie świata, zgłębianie jego tajemnic i prawd, szukanie odpowiedzi na pyta-nie, które on stawia. Tak pojmowane podróżowanie jest refleksją, jest filozofowaniem.

Władysław Bartoszewski - „Dni oblężonej Warszawy”: w przeddzień wybuchu powstania panuje powszechne przekonanie o łatwym zwycięstwie.

Weszliśmy w okres przygotowań do XXI wieku. Rząd Japonii proponuje program badań podstawowych w skali światowej pt. „Nowe granice ludzkości”. Czas trwania programu - 20 lat, koszta - 6,2 miliarda dolarów. Dwa tematy: przetwarzanie surowców i energii, przetwarzanie informacji.

Głównie chodzi o badanie technik mikromanipulacyjnych na poziomie komórki. Mowa jest też o badaniu złożonych mechanizmów takich, jak zdolności twórcze, myśl, pamięć, zdobywanie wiedzy, a także badanie innych procesów, np. postrzeganie i odbieranie wrażeń zmysłowych. Poszukiwania poszłyby też w kierunku tworzenia sztucznych enzymów do leczenia arteriosklerozy. Autorzy programu są zdania, że w przyszłości pracę lekarzy przejmą biolodzy, którzy zajmą się doskonaleniem komórki, i elektronicy, którzy będą konstruować bioprocesory i roboty do oczyszczania tętnic.

Z wywiadu dla Marka Millera: - jedną z cech talentu jest zdolność koncentracji. Ta ostatnia jest niezbędna, aby wprawić nas w rytm. Rytm w prozie jest równie niezbędny i ważny jak w poezji - będzie nas unosić w czasie pisania; u mnie egzotyczna jest tylko sceneria; pokazać obiektywną rzeczywistość, ale też jak ona załamuje się w tob‹e (inaczej - nie istnieje rzeczywistość obojętnie obiektywna, ponieważ każda subiektywność zmienia sens i strukturę obiektywności).

31.5.

Spotkanie z Wałęsą. Zaprosił m.in. Łapickiego, Samsonowicza, Osmańczyka, Beksiaka, Edelmana, Strzeleckiego, Turowicza, Tischnera. Wałęsy nie widziałem dawno.

Dojrzał bardzo. W pewnym momencie pomyślałemprzypomina mi Witosa.

Elena Poniatowska - „La Noche de Tlatelolco” (Mexico 1971). Historia i przebieg masakry 1968 roku w Meksyku. Tekst to wyłącznie relacje świadków, ulotki, komunikaty, grafitti. W całej książce (ok. 300 stron) jest tylko jedna strona tekstu odautorskiego.

Kampucza, lata siedemdziesiąte, rządy Czerwonych Khmerów. Z pamiętnika małej Peuw: „Nie pytajcie o nic, Angkar czuwa nad wami! Po raz pierwszy usłyszeliśmy to słowo. Przez długi czas myśleliśmy, że to nowy król lub prezydent. Było to jednak słowo z nowego języka, którego musieliśmy się nauczyć. Oznaczało ono najwyższą organizację, która czuwała nad losami narodu”.

Z woli Angkara wujek Peuw - Vong - przechodził w obozie reedukację. Z sześćdziesięciu uczestników przeżyło ten kurs trzech. „Wracali do domu - pisze Peuw - kiedy jeden z nich pozwolił sobie na westchnienie: <<Czy też znajdę moją biedną żonę?>> Od razu dwaj żołnierze zatrzymali go i zaprowadzili w las. Nikt go już potem nie widział. Okazywanie uczuć było zabronione.

To wszystko, czego dowiedzieliśmy się od wujka, posłużyło nam za lekcję w dalszej walce o przetrwanie. <<Nie zadawajcie żadnych pytań>> - brzmiała jego główna wskazówka”.

W każdej populacji - mówi profesor Ignacy Wald w wywiadzie dla „Literatury” (5/84) - cecha rzadka występuje w 5 procentach wypadków: 2,5 proc. to inteligencja istotnie wyższa i 2,5 proc. - istotnie niższa (różne rodzaje upośledzenia). „Dzieci upośledzone w 90 proc. pochodzą z warstw najniższych. Istnieje swoisty syndrom nędzy, niskiego poziomu sprawności umysłowej, niskiego poziomu wykształcenia oraz dewiacji postaw społecznych - alkoholizmu, przestępczości”.

L.: „Źle ze mną. Porządkując swój pokój znalazłem stosy notatek z lektur, z przemyśleń, o których zapomniałem, więcej - których istnienia nie byłem świadom. Notatek w żadnej formie nie spożytkowanych. Może gdzieś odłożyło się to w 'mojej pamięci? Może kiedyś odezwie się, ale odkrycie całych stert zapisków - tak zupełnie nieobecnych w mojej świadomości - przeraziło mnie”.

Wyższy urzędnik mówi mi o L.: - L. Ten nie zrobi kariery, on ma taki kolorowy życiorys! Chodzi o to, że najlepszy życiorys jest szary, bezbarwny, nijaki. Nie istnieć - żeby istnieć.

„Le Monde” z 20.3. o literaturze światowej: 1) triumf biografi. Rozwój tego gatunku, jego wielka i rosnąca popularność. Żeby cała epoka albo zjawisko przeglądały się w historii życia jednego człowieka; 2) Juan Marsewielkie nazwisko w Hiszpanii; 3) Nowe talenty angielskie - William Boyd, Julian Barnes, Graham Swift, Kazuo Ishiguro, Rodney Hall; 5) Emanuele Severino - włoski Heidegger.

27.6.

Dzień, w którym nic nie zrobiłem, ale miałem przyjemną rozmowę z M.S. i widziałem ciepłą twarz O.B. i dlatego nie uważam go za stracony.

Rozwój wywiadu jako gatunku pisarskiego. Prasa na całym świecie pełna wywiadów. Wywiady w gazetach, w czasopismach, w radio, w telewizji. Wywiady książkowe.

W USA powstały czasopisma składające się z samych wywiadów („The New Perspectives”, „The Interview”).

Przyczyny? Czas, tempo - wybitni są zajęci, nie mają czasu pisać, a bywa, że nie potrafią. Łatwiej namówić kogoś do udzielenia wywiadu niż do napisania tekstu. Ludzie chętnie czytają wywiady. Wywiad ma swoją dramaturgię, zdaje się być wypowiedzią bardziej spontaniczną, otwartą, naturalną niż tekst pisany, ponadto jego zaletą jest skrótowa, aforystyczna forma wypowiedzi.

Słownik biograficzny Waltera Kramera „300 podróżników” (Lipsk 1961). Podróżowanie jako zawód, powołanie, pasja, sposób życia. Szczególne natury, niespokojne duchy. Jak giną w drodze. Ich rozrzucone po świecie groby.Kto gromadzi wiedzę, gromadzi ból. (Kohelet) Kierkegaard przeciw Heglowi, tj. przeciw fetyszyzacji historii obiektywnej. Dla duńskiego filozofa każdy człowiek jest zamkniętą w sobie historią.

Bergson: poznanie docierające do istoty rzeczy operuje intuicją.

Mirosława Marody o stanie świadomości Polaków. Cechy: 1) dewaluacja pracy w sektorze państwowym, 2) nastawienie na asekurację socjalną, 3) wyuczona bezradność, 4) zwężenie horyzontu czasowego, 5) zawistny egalitaryzm, 6) nastawienie na przeciętność, 7) kolektywistyczny egoizm.

Roy Miedwiediew w „Dissent”: „Nastąpił nie tylko upadek literatury, ale i upadek gustów czytelniczych, trzeciorzędni pisarze zaczęli cieszyć się powodzeniem”.

Studium D. Blackbourna o nazizmie. Nazizm - prowincjonalny kicz. Nazizm i drobnomieszczanie byli dla siebie stworzeni. Niedokształcone samouki.

Strach raz człowiekowi zadany czyni z niego kalekę na zawsze, odejmuje mu nie tylko coś z duszy - w jakiś sposób odejmuje mu i coś z ciała (człowiek wylękniony, jego wygląd).

Faszyzm: rewolucja nihilizmu, kult państwa, personalizacja i koncentracja władzy, woluntaryzm wodza jako czynnik organizujący; terroryzm jako metoda polityki, skrajna brutalność w zwalczaniu oponentów i przeciwników.

Twój wróg nie zawsze wygląda groźnie. Czasem nawet poci się na twój widok, rumieni, unika twojego wzroku.

Kiedy z nim rozmawiasz, zachowuje się niespokojnie. To, co zdumiewa cię najbardziej, to bezinteresowność jego uczucia i postawy. Nie dałeś mu żadnych powodów do nienawiści. Ani go uderzyłeś, ani oczerniłeś, nie złamałeś mu kariery, może wręcz nie znasz go osobiście, a jednak nagle odkrywasz, dowiadujesz się, czytasz: nienawidzi cię, opluwa, przeklina.

„Cudze życie - to tak daleko”. (Saint-Exup‚ry) Heroizm jest zjawiskiem elitarnym.

„W miarę jak oddalam się odeń, moje minione życię zarysowuje się w kształt wyspy”. (Paul Claudel) H.D. Thoreau napisał 14 tomów dzienników. Jego „Walden” to dziesięć lat pracy, siedem kolejnych wersji.

Adam Czerniawski opowiadał mi, że nasz zmarły w Anglii poeta i pilot Gustaw Radwański, kiedy rozważano różne postawy polityczne, miał zwyczaj mówić tak: „Politycznie Staszek jest na lewicy, Henryk - na prawicy, a ja - i tu jego palec wskazywał punkt gdzieś wysoko, wysoko w powietrzu - ja jestem tu”.

17.2.

Spotkałem M. Siwy, zgarbiony, postarzały. Ludzie starzy. W ich sposób bycia, w ich zachowanie jest wbudowany nieustanny lęk, trwożliwa ostrożność w czasie stawiania każdego kroku, obawa przed przekroczeniem granicy, niewidocznej dla nas granicy, która w ich mniemaniu istnieje i przebiega nie dalej niż na wyciągnięcie ręki. Z całej sylwetki przebija zmęczenie, wyczerpanie. To wygląd kogoś, kto z największym wysiłkiem wdrapał się na piramidę słońca w Teotihuacan i stanął na jej kamiennym szczycie. Wyżej, dalej - nie ma już nic. Człowiek doszedł kresu. Stoi wycieńczony, ciężko oddycha, przepełnia go poczucie niezwykłości i grozy. Już nic nie można zatrzymać, nic powtórzyć, nic cofnąć. Czekanie, aż opuszczą go wszystkie siły, aż dosięgnie go mroczna strzała.

Przybyszewska, „Listy, t. 3, str. 62: „Podwójna porcja wapna dla trupa Robespierre'a. Żeby nie ożył!” Henry Bolingbroke (1678-1751) angielski minister spraw zagranicznych, w swojej historii Europy od pokoju pirenejskiego do śmierci Ludwika XIV formułuje słynne „prawo Bolingbroke'a” stwierdzające, że problemy posiadają odmienną wagę w zależności od tego, czy dotyczą zachodniej, czy wschodniej Europy. Tzn. europejski system polityczny odnosi się jedynie do Zachodu i tylko to, co mogłoby mu zagrozić, jest ważne.

Pisarz węgierski - Istvan Csurka. Nasza rozmowa w Budapeszcie, w restauracji „Karpatia”. Csurka masywny, potężny, ale twarz łagodna, uśmiechnięta, ciepła. Mówi - marksizm - senilizm, marksizm - serwilizm. Mówi - skończyła się ideologia, zostały personalia.

11.7.

Dzisiaj jest nas pięć miliardów. Z tej okazji przygotowany przez ONZ program telewizyjny. Występują biali i kolorowi. Biali - to starsi panowie: Clarke, Brown, Vonnegut i inni, którzy zamartwiają się, że jest nas już pięć miliardów i co będzie dalej, jaka ciężka czeka nas przyszłość. Ich twarze wyrażają zatroskanie i powagę.

Czarni natomiast - to zespoły rockowe, jazzowe, rozśpiewane, rozbawione.

I tak już będzie - starzy biali będą zamartwiać się, ale ich zatroskane głosy będą rozlegać się coraz słabiej, natomiast kolorowi będą zajmować coraz większą część sceny zwanej światem.

Kałużyński: „Gombrowicz z uporem trzymał się ubocznej Argentyny, którą przekształcił w mentalny duplikat Polski”.

Był - jakby nie wyjeżdżał z Polski - na prowincji świata.

Karol Ludwik Koniński o nazizmie: „Ruch nizin, grubiański, odstręczający, wiekuisty typ, który chce bić, bić kogokolwiek”.

„Pisarz powinien być milczący, jak milcząca jest jego książka na półce” (Ivo Andrić). To samo Henryk Elzenberg w „Kłopot z istnieniem”: „(...) milczenie (...) chroni od małostek. Bo mówić o rzeczach błahych, to siłą rzeczy myśleć o rzeczach błahych: nie można paplać bezkarnie.

No, a mówić o rzeczach poważnych? Niestety, to zbyt często odbiera im ich żywotność, ich siłę, ich zdolność krzewienia się w duszy: jakbyśmy podcięli łodygę z nie rozwiniętymi pąkami. Mową rzeczy poważnych jest twórczość (...)”. I jeszcze Ivo Andrić: „W tych dniach dużo czytałem i dużo rozmawiałem z ludźmi - więcej niż jest zdrowo i dobrze dla mnie: trzeba rosnąć od wewnątrz, milcząco (...) wszystko inne oznacza na samego siebie zastawić pułapkę, samemu gotować własny upadek”. Podobnie Rozanow: „Społeczeństwo, otoczenie nie wzbogaca, lecz zuboża naszego ducha”.

Ludwig Wittgenstein - „Culture and Values” (Black wellooxford,1980, s.94): - „Wzrok ludzki ma siłę nadawania obiektom war tości, może tym samym uczynić je zbyt kosztownymi”.

- „Moim ideałem jest pewien chłód. Świątynia daje ,schronienie namiętnościom”.

„W każdym zdaniu staram się wyrazić wszystko”.

„Nie ma nic trudniejszego niż powstrzymać się przed samooszustwem”.

„W filozofii zwycięża w wyścigu ten, kto potrafi [biec najwolniej”.

- „Miarą geniuszu jest charakter”.

- „Spoczywanie na laurach jest niebezpieczne jak spo czywanie zimą na śniegu. Umierasz w czasie snu”.

- Geniusz to talent użytkowany z odwagą”.

- „Musisz umieć dostrzegać coś, co będzie rzucać no[we światło na fakty”.

„Ładne nie może być piękne”.

- „Słowa są czynami”.

!-, Jeżeli chcesz pójść głęboko, nie musisz iść daleko”.

Humor to nie nastrój. To sposób patrzenia na świat”.

- „Praktyka nadaje słowom sens”.

- „W każdym wielkim utworze jest dzikie zwierzę: poskromione”. („In allen grossen Kunst is eine Wildes Tier: gezamst”).

Wiele potwornych zjawisk, sytuacji i postaci cieszy się znośną, a nawet dobrą opinią, ponieważ ludzie, nim zetknęli się z nimi, wyobrażali je sobie jeszcze znacznie gorzej. Ich opinia, po bezpośredniej konfrontacji z rzeczywistością, brzmi wówczas: „No, nie jest aż tak źle (nie wygląda aż tak strasznie), jak myślałem”.

Wywiad z Janem Karskim o holocauście. W latach 1942-1944 Karski, jako kurier z Polski, opowiadał w Anglii i w Ameryce o masowej zagładzie Żydów w polsce - co dzieje się, jak ona przebiega. Nikt mu nie wierzył! Jest granica, której ludzka wyobraźnia nie chce, nie może przekroczyć.

Ojciec Józefa Czechowiczawoźny Banku Handlowego w Lublinie zmarł w obłąkaniu (daty śmierci nie znam).

Był Janusz Kapuściński, mój brat stryjeczny z Mielca.

Opowiadał o swoim kuzynie, starym, zdziwaczałym emerycie. Siostra PCK upiekła mu na imieniny tort. Zaniósł tort na milicję - jako dowód, że chcą go otruć.

Danuta Cirlić opowiada mi o Milośu Crnjanskim.

Crnjanski, jako stary człowiek, wrócił z emigracji do Jugosławii. pewnego dnia dzwonią do drzwi dwie dziewczyny. To studentki - przyszły powiedzieć, że będą pisać o nim prace magisterskie. Crnjanski: - Dlaczegoście nie przyszły pięćdziesiąt lat wcześniej! 27.7.

Wieczorem, w telewizji; Jean-Michel Jarre „Koncert w Chinach”. Ta latająca po świecie fabryka dźwięków (16 ton sprzętu muzycznego!), Ewolucja od Janka Muzykanta i jego drewnianych skrzypek do tych konstrukcji elektronicznych dźwiękowo-świetlnych (bo dźwięk i światło są tu nieoddzielne). Tłumy młodych Chińczyków zafascynowane, przejęte, a jednocześnie opanowane, bez oznak masowej histerii.

28.7.

Z dawnych notatek(Sesja Komitetu „Polska 2000” PAN w Jabłonnie) na temat „Człowiek - Środowisko Zdrowie” - choroba zmienia człowieka: schodzi on do wewnątrz, zamyka się w granicach swojej osoby; - duży, a mało doceniany wpływ stanów emocjonalnych na organizm człowieka i jego zdrowie; - sylwetka biologiczna człowieka ukształtowała się w środowisku naturalnym, jeszcze w epoce przedneolitycznej. Stąd trudności, jakie ma człowiek w dostosowaniu się do otoczenia cywilizacji przemysłowej. Na przykład dawniej napięcia emocjonalne były rozładowywane w naturalny sposób przez wysiłek fizyczny. Człowiek rozładowywał napięcie spowodowane wściekłością, tym, że fizycznie atakował przeciwnika, staczał z nim pojedynek.Albo człowiek zagrożony, przestraszony rozładowywał lękucieczką. Dziś człowiek tłumi wściekłość i lęk, ale ich przecież nie likwiduje i nie usuwa z organizmu - i wówczas one zaczynają ~go niszczyć.

Systemy aprioryczne, autorytarne: ludzie mogą w nich istnieć dzięki temu, że spontanicznie wytwarzają podsystem patologicznych przystosowań. Tym samym świat nieformalności pozwala systemom autorytarnym utrzymać się przy życiu.

Jacques Soustelle - „Los Quatro Soles”. Dzieje Majów to przykład procesu regresu, o którym zapominamy opętani ideą postępu i rozwoju. Tymczasem historia ludzkości to również w poszczególnych regionach i epokach dzieje regresu. Dekadenci - spadkobiercy przeszłości, której nie potrafią kontynuować i rozwijać.

„Żaden wielki artysta nie widzi rzeczy takimi, jakie one są w rzeczywistości. Gdyby je tak widział, przestałby być artystą”. (Oscar Wilde) W „Polityce” (31 /87) wywiad z autorem „Dzieci Arbatu” Anatolijem Rybakowem: - „Czy po odbyciu kary zesłania starał się Pan o powrót do Moskwy? - Nie, na to byłem za mądry! Miałem zresztą zakaz pobytu w dużych miastach, a w małych też nie chciałem się meldować, aby niepotrzebnie nie przypominać o swoim istnieniu. Czułem przez skórę, że mogłoby się to źle skończyć - naokoło szalały represje. Tułałem się po całej Rosji i najmowałem tylko do prac dorywczych”.

(Tak został pisarzem - żeby nie wypełniać ankiety).

„Zacząłem zastanawiać się - co dalej? Iść do pracy, znaczyło wypełnić szczegółową ankietę personalną”.

Dzisiaj: - „Szok, jaki obecnie przeżyłem, to listy od ex-działaczy stalinowskich.

- Czy nikt z nich nie wyraża skruchy? - Skądże! Tak trzeba było! Bez ofiar nie można się było obejść!” 6.8.

Sięgnąłem po „Dzienniki czasu wojny” Nałkowskiej.

Sięgnąłem nie po to, aby dowiedzieć się czegoś o wojnie, ale ze względu na język - piękny język tamtej epoki, tamtych pisarzy. Ubolewam, może przesadnie, że my dzisiaj piszący i mówiący już tylko język psujemy, szpecimy, dewastujemy. Zamiast plewionego ogrodu języka - tylko badyle i dziwolągi, całe otoczenie zaniedbane, zachwaszczone. Nawet ci, którzy to czują i nad tym boleją, przez konieczny kontakt z ową niechlujną rzeczywistością językową sami nurzają się w tym niechlujstwie, raz po raz natykając się na rozpanoszony bełkot, bzdurę i mętniactwo.

Sięgam więc do Berenta, Irzykowskiego, Dąbrowskiejjak po łyk wody źródlanej. To jedyna polszczyzna, której ufam, na której mogę spokojnie i mocno oprzeć własną myśl.

9.8.

Moja wizyta u Nałkowskiej. Jest wiosna roku 1951.

Pracuję w „Sztandarze Młodych”. Mój szef - Wiktor Woroszylski - wysyła mnie do pani Zofii, aby odebrać tekst jej wypowiedzi na temat walki o pokój (była wtedy moda pisania i drukowania takich wypowiedzi). Nałkowska miała wówczas 67 lat, ale robiła wrażenie kobiety znacznie młodszej, o silnej i tęgiej sylwetce, o prosto i mocno osadzonej głowie osoby śmiałej, obytej towarzysko, stającej przed audytorium bez tremy. Mieszkała w Domu Literatury na piętrze, drzwi z klatki schodowejna lewo. Najpierw był pokój pełen psów i kotów, a głębiej jej gabinet. Pełno w nim było kartek, karteluszków wszędzie rozłożonych. Nałkowska wręczyła mi kartkę z napisanym na maszynie tekstem. Odprowadziła mnie do drzwi. Wyszła ze mną na klatkę. schodową i po chwili wahania spytała: „Czy pan myśli, że pozwolą nam pisać tak, jak pisaliśmy dawniej?” Coś bąknąłem niewyraźnie i speszony, oszołomiony pognałem schodami w dół.

Tadeusz Breza w swoich wspomnieniach o Nałkowskiej przypomina, że pisała ona na małych karteczkach, które później sklejała w stronice. Technika collage'u, bardzo nowoczesna.

Skąd bierze się słaba pozycja reportażu literackiego? Pewnie m.in. stąd, że gatunek ten uprawia bardzo mało piszących (jest ich znacznie mniej niż tych, którzy tworzą powieści, opowiadania, poezję). Reporterzy stanowią słabą grupę nacisku, nie są w stanie przepchać się do pierwszych szeregów. Dlaczego mało ludzi uprawia reportaż? Choćby dlatego, że zbieranie materiału wymaga w tym wypadku fizycznego wysiłku, zdrowia, a często grozi śmiercią. Toteż zwykle reporterem jest się tylko przez pewien okres, w latach młodości, później - większość reporterów zmienia styl życia - albo zasiada na fotelach redaktorskich, albo zamyka się w domach i pisze książki. Tak więc wielu reporterów traktuje swoją reporterską twórczość tylko epizodycznie, nie troszczy się o jej utrwalenie i kontynuację. I jeszcze słowo o krytyce. Tej prawie nie ma. Reportaż wymaga od krytyka podwójnych kwalifikacji - nie tylko musi znać on warsztat literacki, ale także znać przedmiot, o którym reportaż traktuje (np. żeby zrecenzować rzetelnie tom reportaży o Peru, trzeba wiedzieć coś o sztuce pisania, ale także wiedzieć coś o samym Peru, a to już wymaga dodatkowych studiów, lektur itd.). A więc reportaż nie ma swoich krytyków, tych, którzy dbaliby o jego miejsce i jego promocję.

Karen Blixen: ur. 1885. Ma 29 lat, kiedy osiedla się na farmie w Kenii. Mieszka tam 16 lat. Ma 45 lat, kiedy wraca do Danii.

Ma 52 lata, kiedy wychodzi „Pożegnanie z Afryką” (1937). Umiera mając 77 lat.

Notuję uwagi pisarzy, reporterów, reżyserów, którzy przyjeżdżają z Ameryki, z Anglii, z Francji, uwagi pierwsze, które - wiem z własnego doświadczenia - najdłużej zostają w pamięci: (K.): „U was każdy każdego ciągle sądzi. Codziennie.

Codziennie stajesz przed sądem opinii. Czy dziś się sprawdziłeś? To, że sprawdziłeś się wczoraj, jest nieważne.

Musisz każdego dnia podejmować od nowa wysiłek. Jakie to wytwarza napięcie w człowieku! Jaka to strata czasu!” (C.): „W tym kraju istnieje dwojaki wzorzec zachowań, dwojaki kod etyczny: serdeczność i ciepło wobec bliskich, nieufność, .szorstkość, nawet brutalność wobec obcych.

Przejście od jednej postawy do drugiej trwa sekundę. Jest to społeczeństwo grup, zatomizowane, plemienne, upatrujące w obcym przeciwnika”.

(R.): „Cechą waszego społeczeństwa są kominy. Wybitność i głupota, tylko to, tuż obok siebie. Brakuje mocnej średniej, która jest cechą naszych, zachodnich społeczeństw.” (S.): „Mają pięć lodówek. Zamiast myśleć, jak wyprodukować dziesięć, siedzą i radzą, jak podzielić te pięć. Ich sposób myślenia z góry zakłada, że nigdy niczego nie będzie więcej. Zamiast doskonalić system produkcji, głowią się, jak usprawnić system podziału, jak - w przyszłości podzielić trzy lodówki, a potem - jedną”.

(A.): „Ludzie nie lubią tego, co robią. Praca w ich poczuciu nie ma wartości”.

(P.): „Czytam nad bramą fabryki: <<Wydajną pracą poprzemy program partii!>> Tu praca nie jest problemem ekonomicznym, lecz politycznym. Nie chodzi o wytwarzanie dóbr, towarów, chodzi o deklarację, o akces. W naszym świecie pracując dobrze - poprawiasz swój byt.

Tutaj pracując dobrze - dowodzisz swojej lojalności wobec władzy. Władza zawłaszcza wszystko, również twoją wolę, twój wysiłek, twój pot. Ergo - jeżeli odnosisz się do władzy krytycznie, dajesz temu wyraz pracując źle.

Poziom pracy a poziom życia - ten związek jest odczuwany jako bardzo wątły”.

(S.): „Nikt nie ma poczucia, że robi coś obiektywnie ważnego, co ma wartość samą w sobie i co zapewni mu rzetelną zapłatę i bezpieczną przyszłość”.

(G.): „Bardzo dużo kombinowania i przetargów. Istotą tych zabiegów jest akceptacja systemu asymetrycznego: godzę się, że ktoś jest wyższy, a ja - niższy, że ktoś ma - a ja nie, że ktoś może, a ja - nie. System taki wytwarza w człowieku podświadomy brak zaufania do siebiea może rzeczywiście jestem niższy i słabszy?” (Jeszcze P.): „Wszędzie obecna historia i wojna. Historia rozumiana jako dzieje powstań i wojen”.

(D.): „Niepewność jutra. Niewiara w lepszą przyszłość”.

Z Filadelfii 1988 Warszawa - Bruksela - Nowy Jork - FiladelfiaToronto - Calgary - Filadelfia - Los Angeles - Boston - Nowy Jork - Jeddah - Kigali - Entebe - Soroti - Kampala - Bruksela - Warszawa Konflikty w okolicach Brukseli: zamożni Belgowie frankojęzyczni przenoszą się do podmiejskich wiosek zamieszkanych przez chłopów flamandzkich. Tarcia na tym tle. Ale, mówią, wojny z tego nie będzie.

niedziela rano, małe miasteczko, wszędzie kobiety myją okna Aalst - miasto ich wielkiego pisarza - Booma. Był malarzem pokojowym, potem dziennikarzem. Pisał felietony w „De Morgen”.

Są bardzo krytyczni. Krytycyzm jako postawa i sposób myślenia - to najbardziej odróżnia Zachód od Wschodu.

Budynek partii socjalistycznej w Gandawie. Dzień walki z apartheidem. Dwóch czarnych (grupa Mwenzo-Africa) gra na bębnach, socjaliści belgijscy słuchają, jedzą kanapki.

Hans Memling (1435-1494) namalował portret Sibylii Sambethy w 1480.

KLM 641 Bruksela - Nowy Jork We will be very happy to answer any question you may have lądowanie śnieg JFK wszystkie kontynenty, rasy, pokolenia, religie w kolejce do immigration Manhattan, spiętrzenie kamienne, jak łańcuch gór St. Moritz Hotel spokojnie czekają swojej kolei jeżeli ktoś wybuchnie to znaczy, że z niższej klasy niższej klasie przypisują wszystkie wady - palenie, otyłość, narkomanię, niższa klasa pluje na podłogę Allen Ginsberg, jego wieczór autorski w Penn Univ.

Sala pełna. Tematy: narkotyki, buddyzm, Kerouac. Rok 1968 odbierany przez tę młodzież jako historia, rok 1956 - jako prehistoria.

Jadąc do Penn Univ. autobusem 21. Jedyne wolne miejsce znajduję koło starego Murzyna. Siadam, jedziemy ściśnięci, wręcz przytuleni do siebie. Ale na przystanku przy stacji kolejowej wysiedli niemal wszyscy i zrobiło się pusto. Teraz najprościej byłoby zostawić Murzyna i usiąść w innej ławce, ale nagle powstaje problem: usiąść gdzie indziej? Aha, to znaczy brzydzisz się czarnego! Czarny ci śmierdzi! A Murzyn? On też nie rusza się, siedzi przyklejony do mnie, myśląc pewnie: „Przesiądę się, to powiedzą, patrzcie go - czarny rasista, ucieka przed białym, nienawidzi białych!” W tej sytuacji, w zupełnie pustym autobusie jedziemy dalej, Murzyn i ja, przyciśnięci do siebie, przytuleni, zrośnięci niemal, gróteskowi, absurdalni.

Penn Station nocą. Tylu szaleńców, tylu narkomanów, tylu biednych. I obok nich tłum ludzi dostatnich~zadbanych, zorganizowanych, pilnych urzędników, obrotnych kupców. Fascynująca jest ta granica, która oddziela jednych od drugich, fascynujące jest przekraczanie tej granicy.

Ci biedni, ich zaniedbanie, apatia, ich łachmany i pusta butelka w ręku, ich niedostępna dla ciebie wspólnota, ich wzrok, którego nie umiem określić.

W świecie ryb, mówi mi Grace, samce są zwykle pięknie ustrojone, napuszone, kolorowe - w ten sposób przyciągają uwagę samic i zyskują je dla siebie. Ale oto w MIT zrobiono ostatnio następujące doświadczenie: rybę-samca, bardzo kolorowego, który żył w otoczeniu zachwyconych i uległych mu samic, wpuszczono do akwarium o małej pojemności. Jednocześnie obok do akwarium o wielkiej pojemności wpuszczono rybę-samca, który był brzydki. I co się stało? Samice porzuciły owego zawsze adorowanego pięknisia i pociągnęły za samcem-brzydalem. Wybrały go, komentuje Grace, ponieważ miał większe terytorium, to znaczy - większą władzę.

Ocalić sztukę od doraźności, od presji środowiska, od banału. Wielkie dzieła, które powstały jakby bez związku z otaczającym ich twórców światem. Jerzy Stempowski w liście do Józefa Czapskiego (Muri - Berne, 12.6.1947): „W jakim stopniu artyści Renesansu byli dziećmi swego czasu i tkwili w aktualności? Im bardziej przypominam sobie ich obrazy w galeriach, tym związek ich ze współczesnością wydaje mi się luźniejszy. Ten okropny obraz Włoch renesansowych, jaki wyłania się z Machiavellego i Guicciardiniego, jest niewidoczny u malarzy. Był to czas ruiny wszelkiego prawa i porządku, zanik resztek moralności chrześcijańskiej”.

Rok 1945, koniec wojny. Edmund Wilson odwiedza w Rzymie George Santayanę. Wielki filozof mieszka w klasztorze, u zakonnic. Tu, w małym pokoiku, spędził wojnę. W czasie rozmowy, pisze Wilson, Santayana powiedział mi, że o tej obecnej wojnie nie wie prawie nic („Wiem o niej tyle, co o bitwie pod Kannami”).

Umysły filozofów, artystów kontaktujące ze światem zewnętrznym w jakiś inny, pośredni sposób.

Sobota w księgarni Barnes & Nobles w Filadelfii. Wpadł mi w ręce album Mary Leakey - „Africa's Vanishing Art”. To album o malowidłach naskalnych znajdujących się w 186 jaskiniach w Kisese, Cheke, Pahi i innych miejscowościach w okręgu Kondoa w środkowej Tanzanii.

Wspaniałe to malarstwo liczy około 29 tysięcy latpowstało w epoce kamiennej, stworzone przez anonimowych mistrzów. Toż to galeria obrazów o wielkim rozmachu kompozycyjnym; pomyślana jako świątynia sztuki o rozmiarach znacznie większych niż Louvre czy Museum of Modern Art w Nowym Jorku! Można by się zapędzić w tych zdumieniach i zachwytach i powiedzieć, że wszystko, co nastąpiło w malarstwie i wystawiennictwie po Kondoa, było już produktem schyłku i dekadencji. W każdym razie człowiek współczesny nie potrafi wytworzyć farb tak trwałych, aby wytrzymały 30 tysięcy lat, ani wykorzystać naturalnych warunków klimatu i otoczenia, aby bez żadnych z jego strony zabiegów konserwatorskich obraz mógł tak długo zachować swoją świeżość i intensywność.

Kondoa: wyobrażenia słoni, lwów, nosorożców, strusiów, drzew i ludzi.

Ilekroć oglądam książki, albumy jak ten, ogarnia mnie żal, że zmarnowałem swoje lata w Afryce. Miałem okazję napisać tom reportaży z wypraw do ruin, zrobić tom rozmów z pisarzami, z malarzami, lepiej poznać tamtą muzykę i balet. W to miejsce napisałem kilka książek o temacie z piasku - tj. o polityce afrykańskiej, a więc o rzeczy najbardziej nietrwałej, złudnej i ulotnej na świe- ; cie.

Waga tematu książki w jakimś sensie warunkuje ciężar samej książki. Oczywiście książka może być lepsza lub gorsza, ale utwór poświęcony problemom odwiecznym i wielkim ma większą szansę przetrwania niż rzecz o błahostkach.

Stephen Crane 1870-1900 Emily Dickinson 1830-1886 Dopiero w Calgary Sven Delblanc, świetny pisarz szwedzki i uroczy człowiek, przypomniał mi, że restaura- ; cja, do której zaprosił mnie w Sztokholmie na kolację (było to dwa dni przed ogłoszeniem stanu wojennego w Polsce, kiedy nazajutrz samolot nasz lądował w Warszawie, światła na lotnisku były już wygaszone), nazywała się „KB” - po szwedzku: „Klub Artystów”. Dosyć wstawieni szliśmy przez zaśnieżony, puszysty, ciepły Sztokholm na dworzec. Wsadziłem Svena do pociągu, pojechał do domu, do Uppsali, a ja wracałem pogodny do hotelu nie wiedząc jeszcze, że następnego dnia tyle zmieni się w moim życiu.

W Calgary: poetka z Los Angeles - La Loca. Jej rak.

„Czułam się tak upokorzona”. Tutaj wszystko, co nie jest sukcesem, witalnością i optymizmem - jest wstydliwe.

Choroba jako upokorzenie. Ciągle badali mnie - mówi - człowiek czuje się gwałcony, traci prywatność. Mogli oglądać mnie nagą, dotykać, wymuszać różne zachowania, wreszcie kłuć i kroić.

Wymyśliliśmy maszyny, które pozwalają nam nie myśleć.

Eliade o Brancusim: „Zrozumiawszy najważniejszą tajemnicę - tę mianowicie, że nie sama twórczość ludowa, lecz odkrycie jej źródeł może odnowić i wzbogacić sztukę współczesnąBrancusi zaczął szukać (...) Niestrudzenie powracał do pewnych tematów, jakby opętany ich tajemnicą lub wymową artystyczną, której nie umiał przekazać. Przez 19 lat na przykład pracował nad <<Colonne sans fin>>, 28 nad cyklem <<Oiseaux>>. Cykl <<Oiseaux>>: w latach 1912-1940 Brancusi wykonał 29 wersji tej rzeźby w polerowanym brązie, w różnokolorowym marmurze, a także w gipsie (...)”.

Świat dźwięków nie ginie. Dźwięki trwają, tworzą wielką, żywą zbiorowość.

W Calgary rozmowa z Erichem Skwarą - pisarzem austriackim. Opowiada, że Tomasz Mann był we współżyciu człowiekiem trudnym. Mówił tonem pouczającym, cały czas akcentując wskazującym palcem swoje apodyktyczne sądy. Za największego pisarza uważa Hermanna Brocha. Musil? Tak, ale Musil nigdy nie wzniósł się na wyżyny geniuszu. Mówimy o wiedeńskich kawiarniach.

Skwara cytuje Oscara Wilde'a: „Jest to jedyne miejsce, w którym człowiek może być sam, nie czując się samotnym”.

W Calgary: Marie-Jean Ribordy, Szwajcarka. Spędziła w Kanadzie 17 lat, z tego większość na Północy, gdzieś pod biegunem. Jadąc na Północ, mówi, musisz ożywić umysł i serce, stać się częścią natury. Stać się częścią natury - to wymaga woli, wysiłku, skupienia.

Jeszcze Calgary. Ostatni dzień Olimpijskiego Zjazdu Pisarzy. Dyskusja na temat: „The art of creative non-fiction writing” (jak to przetłumaczyć? Literacki reportaż eseistyczny?) Główna teza: nasza kultura staje się „very documentary” i literatura musi to uwzględnić.

16.2.

Wieczór autorski na wydziale literatury Uniwersytetu 'l,emple w Filadelfii. Ktoś z sali pyta: „Czy to, że latami przebywał pan wśród ludzi, których języka pan nie rozumiał, nie wyostrzyło pana wzroku i słuchu?” Kiedy zastanawiam się nad odpowiedzią, przychodzi mi na myśl ów sklepikarz ormiański w Teheranie, handlujący przyprawami korzennymi. Jeżeli dzień był spokojny, wystawiał worki tych przypraw na ulicę, jeżeli zapowiadano manifestację, chował swój towar, aby tłum go nie zdeptał. Jego zachowanie było dla mnie informacją, zastępującą mi znajomość języka.

Czy wiek XXI będzie wiekiem Pacyfiku? To mnie interesuje. Int‚resują mnie epoki, cywilizacje, imperia. Wielkie rzuty historyczne, rozległe horyzonty, szerokie panoramy. Wielopiętrowość rozgrywających się zdarzeń.

„Każdy dobry tekst ma wiele znaczeń” (Hemingway). Historia jest takim tekstem.

Profesorka psychologii z Temple - Miriam Olsonwyraża się krytycznie o Reaganie. Jako dowód przytacza fakt, że w ciągu ośmiu lat prezydentury Reagan nie zmienił się na twarzy, nawet nie postarzał. Weź Roosevelta, mówi, weź Nixona, Cartera - było widać, jak napięcia i stresy, jak poczucie odpowiedzialności pogłębiały ich zmarszczki, zmieniały sylwetkę. A Reagan? Zawsze tak samo odprężony i zadowolony. Do niego po prostu nic nie dociera! Po to, żeby koniec stał się rzeczywistym końcem, musi jeszcze zaistnieć powszechna świadomość końca, a także zrodzić się siła, która staremu porządkowi wymierzy coup de grace. Dopiero połączenie tych trzech elementów, a więc - zaawansowanej entropii istniejącego układu, powszechnego przekonania o jego agonii i siły gotowej przyjść na to miejsce, może przynieść wstrząs i przemianę.

Zdolność człowieka do stwarzania pełnych, samowystarczalnych, zamkniętych światów sprawia, że możemy żyć w społecznościach odrębnych, wzajemnie od siebie izolowanych, nic o innych nie wiedząc, nie odczuwając nawet potrzeby ich poznania. Nie chodzi nawet o odległość geograficzną, gdyż czasem te inne światy istnieją o krok od nas, tuż-tuż, na granicy naszej skóry.

Tradycja służenia wodzowi, dopóki odnosi sukcesy.

Kiedy nadciąga klęska, jego podwładni opuszczają go i porzucają pole bitwy. Uważają, że takie zachowanie jest etyczne.

21.1.

W Toronto. Nazwiska pisarzy kanadyjskich: Domański, Drabek, Drewniok, Dudek, Dyba, Gryski, Iwaniuk, Jewiński, Kamień, Ryga, Szymigalski, Topa, Zaborska itd.

Party u Susan Stewart. Susan - bardzo wrażliwa poetka i autorka świetnych esejów o kulturze - pracuje na Uniwersytecie Temple. W czasie przyjęcia wszyscy biorą udział w zabawie - zgadywance tytułów książek i filmów (trzeba je odgadywać z gestów i mimiki prezentera. Śmiechu i uciechy przy tym mnóstwo). Zawsze w takich sytuacjach powraca przekonanie, że dziecko w człowieku nigdy nie umiera. Ono tylko jakby obrasta kimś dorosłym, ale nadal pozostaje żywe i obecne wewnątrz tego dużego, dojrzałego człowieka. I każda okazja, kiedy może dać znać o sobie i zapanować nad nami, połączona jest z radością, wesołością, odprężeniem, wyzwoleniem. Każdej takiej okazji towarzyszy uczucie zaspokojenia.Susan Śtewart EUFRAT Więc pewnego dnia, kiedy morze było tak spokojne jak niebo, a horyzont skrył się w zagłębieniach ziemi; kiedy wszystkie gniazda opustoszały, kiedy je rozrzucono, a ciernie i głogi poraniły nam twarze; kiedy nasze pługi i koła garncarskie leżały połamane, pokryte kurzem, a nasze flety były jak milczące i posłuszne dzieci; kiedy nasze dzieci nie mówiły już naszym językiem, a nasze własne języki były jak kamienie kaleczące nam usta, śniliśmy o kraju leżącym w górze rzeki, w którym mężczyzna i kobieta stali nadzy w ogrodzie, mieli twarze, z których została starta pamięć.

Rano pociągiem do Nowego Jorku. Tutaj, w Merkin Hall, koncert filadelfijskiego z‚społu kameralnego „Relache”. Powstał dziesięć lat temu jako „New-music ensamble” (nazywa się też „New Tonality”). Dyrygent Joseph Franklin.

Nowa muzyka, nowe malarstwo, nowa architekturaenergiczna, bujna sztuka amerykańska. Dzieje się w niej ogromnie dużo. Emerging Arts, New Music, Fusing Jazz, Creative Non-Fiction - ciągłe, pełne napięcia poszukiwanie formy, nowego wyrazu, nowych środków. Ucieczka przed dekadencją, przed zastojem, przed banałem. Zwraca uwagę ogromna ilość tych poszukujących szkół, ośrodków, galerii, zespołów. Nie sposób tego wszystkiego obejrzeć, przeczytać, wysłuchać, nie sposób przeżyć i przemyśleć.

Relache”. Już sam zestaw instrumentów uderzającywiolonczele, saksofon, piccolo, akordeon, waltornia, Yamaha. Śpiewaczka, której głos jest jednym z instrumentów. Trąbka. Muzycy ubrani różnie, często byle jaknawet w tym zupełna, amerykańska dowolność.

Tendencja do powtarzania rytmu, do wariacji wokół jednego tematu. To nie muzyka klasyczna, ale i nie dodekafonia, nic w stylu Brahmsa ani Weberna, to jakaś trzecia wyobraźnia muzyczna.

Sztuka staje się produktem trzeciej wyobraźni (tj. takiej, która zaczerpnęła z klasyki i przejęła coś z technik modernizmu, ale poszukuje własnej, nowej, odrębnej formy).

Tegoż dnia wieczorem na sztuce Johna Krizane'a „Tamara” (rzecz o miłości Gabriela d'Annunzio do polskiej malarki Tamary Łempickiej). Mimo że przedstawienie drogie - 180 dolarów za bilet - cieszy się ogromnym powodzeniem.. Widzowie otrzymują bezpłatnie i w dowolnych ilościach wszelkie napoje (specjalność „Tamƒra cocktail” przygotowany przez Seagram). W programie, ważniejszy niż lista aktorów, jest zestaw dań, jako że w przerwie przedstawienia widzowie zjadają kolację (m.in.

Curried Breast of Chicken, Insalata Vittoriale, Cold Risotto Primavera, Carpaccio of Beef, Prosciutto itd.).

Wszystko to ma miejsce w budynku muzeum armii amerykańskiej (643. Park Avenue and 66`” Street). Sztuka (przeciętna i nudna) rozgrywa się jednocześnie w kilku salonach na dwóch piętrach, trzeba więc dużo chodzić, a nawet biegać, ale można też po prostu siedzieć na schodach i pić wino - niech inni się męczą.

Typowo nowojorskie: „Tamara” jest przedstawieniem, o którym się mówi, ergo - trzeba je zobaczyć. Zawsze tu tłok. Ale w Nowym Jorku wszędzie jest tłok, każde najbardziej błahe wydarzenie kulturalne ściąga tłumy.

Sztukę charakteryzuje estetyczny eklektyzm, wszystkiego w niej po trochu. Ale przede wszystkim zwraca w ni‚j uwagę obecność silnych, agresywnych, prowokacyjnie podanych elementów kiczu. Tzw. oblicze sztuki pokrywa jaskrawa szminka, barwy są kontrastowe, skrajne jak na chińskiej masce. To wyostrzenie kolorystyczne, dźwiękowe, językowe ma pomóc, aby w natłoku produktów, utworów, pomysłów i inicjatyw artystycznych dzieło mogło przebić się, przyciągnąć, zmusić do zatrzymania, do spojrzenia, do wysłuchania. A ponadto, utwór musi krzyczeć barwą, dźwiękiem, obrazem, kształtem, ponieważ nasze zmysły ciągle dziś bombardowane, atakowane, przygniatane lawiną nadawanych przez otoczenie sygnałów są przytępione, osłabione, mało wrażliwe.

Maciek Wierzyński o naszym wspólnym koledze, który osiadł w Nowym Jorku: „Działa, korzysta ze swoich piętnastu minut! Tu każdy ma swoje piętnaście minut, które musi wykorzystać do ostatniej sekundy. Wkrótce o nim zapominają, bo napiera tłum ludzi, z których każdy domaga się swoich piętnastu minut. A potem? Cóż, potem, na następne piętnaście minut trzeba długo pracować”.

W „New York Times Book Review” esej pisarza RPA - Richarde Rive o sytuacji w literaturze tego kraju. W kraju nieszczęśliwym, w kraju pogrążonym w walce zmieniają się kryteria oceny pisarza. „It is impertinent to suggest that a black South African writer's credentials depend on how often he throws stones at white policemen”.

Kryterium oceny przesuwa się z płaszczyzny artystycznej na polityczną. Tam, gdzie panuje kryzys, tam panuje polityka - dziedzina, która się żywi, tuczy kryzysem.

Pamiętać, że pisanie jest także żmudną, codzienną, nieustającą pracą, jest zajęciem szewca spędzającego całe dni na zydlu i cierpliwie robiącego but po bucie.

Spoglądając na świat - być optymistą czy pesymistą? Doświadczenie z wieczorów autorskich w kraju: ludzie chcą choćby źdźbła optymizmu, oczekują go, istnieje w nich potrzeba światła, potrzeba obietnicy, wiara, że jutro może być lepsze.

Trwa tu w prasie dyskusja o wydarzeniach w Izraelu.

Jej temat: czy Żydom w Ameryce wolno krytykować postępowanie rządu Izraela wobec Palestyńczyków. Jedni twierdzą, że wolno i trzeba, inni, że ci, którzy ośmielają się krytykować rząd Izraela (jak np. Woody Allen) to „self hating Jews” - Żydzi, ale Żydzi skażeni nienawiścią do Żydów, do samych siebie, do żydostwa. Zwraca uwagę rozpalona temperatura tych sporów, ich rozgorączkowana emocjonalność, napięcie, czasem aż szaleństwo. Dochodzi tu do głosu sentymentalna, nadwrażliwa natura, naładowana namiętnościami do granic wytrzymałości. Ten spór to przygważdżający, oślepiający błysk sztyletów.

Chodząc gdzieś zaniedbanymi ulicami i widząc odrapane domy, wybite szyby, brudne podwórka, zaraz chciałbym wszystko porządkować, naprawiać, malować. Chore otoczenie odczuwam jako chorobę własną, między mną a otoczeniem istnieje związek fizyczny.

24.2.

Na filmie „The Last Emperor” - o ostatnim cesarzu Chin (zmarł w latach sześćdziesiątych w Pekinie, po przebytym więzieniu i reedukacji - jako ogrodnik). Film zręcznie zrobiony, ale artystycznie i merytorycznie niewiele wnosi. Wracałem do domu przed północą. Było śnieżyście i bardzo zimno. Bezdomni spali na wylotach kanałów. Z kanałów unosi się ciepło, tak że leżą oni w kłębach pary, jakby wystawali z piekła, leżą w samych koszulach, bez butów - jak wytrzymują dwudziestostopniowy mróz tej nocy, tak półnadzy, nie okryci nawet kocem, wprost na metalowych kratach, na oblodzonych płytach chodnika? W nocy, kiedy wróciłem z kina, zadzwonił telefon: Allen Ginsberg zaprasza mnie na śniadanie. Byłem u niego o 8 rano. Ginsberg, bardzo gościnny, proponuje, abym mieszkał u niego, kiedy będę w Nowym Jorku. Ma małe mieszkanie pełne książek i papierów („Wszystko zbieram, nawet rachunki z pralni”). Zrobił mi kawy, a sobie kubek gorącej wody, do której wcisnął całą cytrynę. Allen - to pozorny nieporządek i roztargnienie, a w rzeczywistości świetna organizacja i dyscyplina. Zabawny jest w roli weterana hippisów, ale traktuje swoją sytuację z pogodą i przymrużeniem oka. Mówi, że rola jego pokolenia literackiego polega na rozszerzeniu pojęcia realności (tzn. że stany oniryczne są też rzeczywistością realną).

W czasie przyjęcia w małym domku pod Filadelf‹ą dopadła mnie grupa młodych Amerykanów, którzy wypytawszy, kogo znam z pisarzy amerykańskich, jakie książki czytam, jakie czasopisma, wyśmiali mnie, określając wszystkich tych pisarzy - np. Normana Mailera. czy ga-, zety, jak „The New York Times ', jako „mainstream”, tj.

nurt główny, oficjalny. Oni wszyscy zadeklarowali się jako niezależny obieg, jako podziemie, „underground”. W tutejszym języku oznacza to być publikowanym w małonakładowych pismach (np. 500 egzemplarzy), których wychodzą tu setki. Pisma te czyta mało ludzi, są one ignorowane przez telewizję, radio i wielką prasę, a więc właśnie przez „mainstream”. Odpowiedzią na to przemilczenie przez oficjalne mass media jest całkowita pogarda i opozycja, jaką wobec głównego nurtu żywi obieg niezależny.

Jak to zwykle bywa w takich sytuacjach, każda strona czerpie satysfakcję z własnej postawy, uważając ją za jedynie słuszną.

5.3. sobota W Nowym Jorku obiad z Helen Wolff, w jej mieszkaniu, bo Helen ma ponad 80 lat, złamała nogę i trudno jej pójść do restauracji. Helen, kiedyś zaprzyjaźniona z Tomaszem Mannem i Hanną Arendt, emigrowała z nimi do Stanów w latach trzydziestych. Tu wraz z mężem - Kurtem - wydawała przez wiele lat serię wybitnych dzieł literatury europejskiej. Helen - głęboka, intensywna kultura, wielki kunszt formułowania myśli - ginąca już formacja intelektualistów Europy pierwszej połowy naszego wieku, którzy traktowali rozmowę jako sztukę, za najprostszym wypowiedzianym zdaniem czuło się błyskotliwą kindersztubę, chłonną i pilną młodość, lata studiów i obcowania ze światem myśli i ducha. Rozmowa przeskakuje z tematu na temat.

Benjamin, mówi Helen, uważał, że książka składająca się z samych cytatów byłaby książką doskonałą. Ale czy rzeczywiście? - zastanawia się. Byłaby to książka zbyt gęsta, a myśl musi odpoczywać i w tym celu potrzebuje przestrzeni, czasem przestrzeni wypełnionej czymś łatwym, nawet - kiczem.

Mówi o sytuacji książki. Książka staje się towarem, .obiektem mody. Bierze się to stąd, że wielu wydawców wywodzi się z rodzin producentów. konfekcji, dyktatorów mody. Tej wiosny ten autor, ten tytuł, ten styl będą modne, jesienią jego miejsce zajmie inne nazwisko, in.ny tytuł. Powstało pojęcie „Shelves books”: książka jest na półkach w księgarniach np. od 3.7. do 5.9. - potem ją wyrzucają, więcej jej nie będzie. Tymczasem książka daje również fizyczną przyjemność - obcowanie z nią, patrzenie na nią, dotykanie jej, zaglądanie do niej. Mój mąż, Kurt, miał zwyczaj notować uwagi na marginesie czytanych książek. Mam w domu zbiorowe wydanie Goethego z uwagami Kurta. Sięgając do tych egzemplarzy ciągle rozmawiam z mężem, ciągle się z nim porozumiewam.

Notabene, całe powietrze wypełniają fale radiowe, telewizyjne, ale i międzyludzkie. Pamiętam, że w roku 1962 byliśmy z Kurtem w Lozannie. Zwykle spaliśmy w hotelach w osobnych pokojach, ale tej nocy spaliśmy razem. Budzimy się i Kurt mówi, że miał sen, iż pisze książkę. Ja: „Wiesz, miałam identyczny sen!” Kurt: „Pamiętam pierwsze zdanie: <<Są dni, o których mówimy, że ich nie lubimy>>„. A moje pierwsze zdanie brzmiało: „Są dni, które wspominamy z niechęcią”. Podobne zdanie! „NY Times”, 22 lutego, artykuł: „Videokasety wypierają książki z półek”. „Zaledwie w dziesięć lat od pojawienia się videokaset w domach amerykańskich zaczęły powstawać w nich całe biblioteki owych kaset”. Ludzie, pisze autor A. L. Yarrow, usuwają z półek książki i na ich miejsce ustawiają kasety. Sprzedaż czystych kaset rośnie gwałtownie: 1985 - 810 mln dol.

1988 - 3300 mln dol.

„American Poetry Review”, a więc poważne pismo, reklamuje sprzedaż serii „Poets on Videodisc and Videotape”: Elizabeth Bishop, Allen Ginsberg, Paul Zimmer.

Równocześnie „New York Times” z 2 marca zamieszcza reportaż ze studio, w którym autorzy nagrywają kasety video o sobie, bo to ma ułatwić reklamę i sprzedaż książki. „Nie wystarczy dziś pisać książki - mówi gazecie jeden z wydawców - trzeba je również umieć sprzedać”.

Dziś do wydawcy posyła się nie tylko maszynopis nowej książki, ale i kasetę z wywiadem z autorem. Jeżeli autor prezentuje się w telewizji dobrze, książka ma szansę być wydaną i sprzedaną.

Wieczorem, z moimi studentami w barze, na koncercie jazzowym. Świetny, trzyosobowy zespół: fortepian, bas, perkusja. Silna, wibrująca dynamika, pełne uniesienia i emocji partie solowe. Publiczność barowa nie słucharozmawia, je, pije, wchodzi, wychodzi. W przerwie czarny perkusista, spocony i rozdygotany, mówi mi, że to, co grają, nazywa się Fusion Jazz i jest połączeniem stylów, szkół, kierunków, muzycznym collage. W tym świetle trafna jest definicja słowa „fusion w „The American Heritage Dictionary”: „I. The act or process of melting by heat. 2. A mixture or blend formed by fusing”. Właśnie! Melting by heat. To jest ważne. Temperatura, która przemienia właściwości materii, tworzy nowe struktury, nowe jakości.

Fusion - jako przyszłość sztuki? W Filadelfii na uniwersytecie wystawa malarzy meksykańskich. Objaśnienie pod obrazami: mixed technique. To samo w literaturze.

Emerging Art, New Writing, itd.

W „The South Carolina Review” (jesień 1986) recenzja Johna L. Idola z tomu wywiadów Thomasa Wolfa („Thomas Wolf ~ Interviewed, 1929 -1938”). „Wolf, podobnie jak Coleridge, ani na chwilę nie przestawał mówić o sobie i o swoim pisarstwie”.

8.3.

Na wystawie malarstwa Anzelma Kiefera (Niemiec, ur.

1945). Kiefer opanowany wizjami zniszczenia, zagłady, pustki. Na jego olbrzymich obrazach nie ma ludzi, są wymarłe przestrzenie, wielkie, wyludnione hale, puste pola, puste płaszczyzny. Napięte, niemal mistyczne światło, wytłumione, szare kolory, czasem przebijająca ochra, krajobrazy po bitwie, po wielkim wybuchu zalane bezkształtnym, zastygłym ołowiem. Opary unoszące się nad otchłanią piekielną; dopalająca się ziemia, metafizyka grozy, materii bez człowieka; zagłady.

Z okien mojego mieszkania (1201, Rittenhouse Regency, 225 South 18 Street, Filadelfia) widzę sąsiednią kamienicę, zwłaszcza widzę okna mieszkania zajmowanego przez dwójkę młodych ludzi - dziewczynę i chłopaka.

Oboje są szczupli, podobnego wzrostu, mają ten sam jasny kolor włosów. Czasem blisko okna jedno z nich rozbiera się. Na tę odległość (sporą!) nie mogę rozróżnić, czy jest to chłopak, czy dziewczyna. Ale zawsze jest to podniecające.

Moje prywatne odkrycie poetyckie: Paul Blackburn ( 1926 -1971 ). Kiedy spytałem Ginsberga, dlaczego Blackburn umarł tak młodo, odpowiedział: „Too much Gauloise”. Palił ciągle. Nowojorczyk - cała jego poezja jest naładowana, nabita Nowym Jorkiem, Manhattanem. To poezja nerwowa, liryczna, jej język - potoczny, zwykły, prosty, język zapisków na kartkach papieru, na skrawkach gazet, na rachunkach i serwetkach w barach i restauracjach. Blackburn często używa w wierszach cyfr: godzina 8.15, 6.40 dol., 38 str. - podkreśla to zwyczajność tej nie-poezji, która jest przecież poezją znakomitą! Dwie poetki amerykańskie - Susan Steward i Elene Terenova - pokazują mi kolekcję malarstwa, grafiki i rzeźby, jaką na początku naszego stulecia zgromadził w swoim domu filadelfijskim farmaceuta i wynalazca - Albert C. Barnes. Jest tam zebrane ponad tysiąc obrazów, głównie francuskich impresjonistów (choć nie tylko).

Wszystko rozwieszone w największym pomieszczeniu, ciasno, rama przy ramie, rzędami, piętrami, wizje, linie, kolory zjadają się nawzajem, zmasowanie, tłok, przepychanka nie dadzą się opisać. Cranach obok C‚zanne'a Matisse obok Daumiera, Corrot, Tintoretto i Van Gogh - razem, El Greco obok Boscha, Chardine'a i Rubensa.

Soutine, Renoir (dużo renoirów), Watteau, Goya, Manet, Gauguin, Chirico, Courbet, Modigliani, Henri Rousseau, Picasso, Degas, Veronese, Bonnard i zaraz Klee, i zaraz Utrillo, wszyscy ściśnięci, upchani na jednej ścianie. Nie sposób takiej ilości obejrzeć jednorazowo, w połowie zwiedzania człowiek pada pokonany, nieprzytomny.

Wszędzie jabłka Cezanne'a. I wszędzie dziewczyny Renoira. Te jabłka i dziewczyny dominują, czekają na nas za każdym zakrętem, w każdej nowej sali.

Po wyjściu z wystawy: nadmiar wrażeń zabija wszelkie wrażenia - nie zostaje nic. Malarze niszczą się nawzajem, ich zamknięte światy, świat Cranacha, Corota, Matisse'a; tutaj, na tych ścianach wiszą rozbite, rozrzucone, zatarte.

Idąc szybko od sali do sali (bo zamiast zobaczyć jak najlepiej, chcemy zobaczyć jak najwięcej) tracimy kontakt ze starym Cezanne'em, z tą chwilą, kiedy siedzi on u stóp góry St. Vincenze i czeka, aż promienie słońca utworzą z niej solidną, mocną, wyrazistą bryłę.

W liście do „The New York Times” 15.3. Sol Gittleman wymienia, kto sympatyzował z Hitlerem: M. Heidegger. C. J. Jung, Ezra Pound, T. S. Eliot, W. B. Yeats, Luis-Fernand C‚line.

Postępy komunikacyjne: w 1971 leciało samolotem 174 miliony ludzi, w roku 1987 - 450 milionów.

Filadelfia, _sobota 12 marca, godzina 19.30. Ciepło.

Dwie główne ulice w śródmieściu: Chesnut - kolejka, długa, kilometrowa kolejka do kina. W kolejce sami czarni, tylko czarni. Cała Chesnut, która w ciągu dnia należy do białych, w sobotę wieczor‚m staje się deptakiem czarnych, ich promenadą, ich corso.

A obok ulica Locus. Przy tej ulicy stoi gmach filharmonii. Tu gra słynna Philadelphia Philharmonic Orchestra. Dzisiaj Erich Landsdorf dyryguje symfoniami Mozarta'i Szostakowicza. Na schody wchodzi tłum słuchaczyi to są tylko biali.

Dwa strumienie - czarny i biały - przecinają się i mijają na Broad Street - nie połączone, nie przemieszane, zmierzające w przeciwnych kierunkach, w stronę innych przeżyć.

Tu, w Ameryce, poezja wyprzedza prozę. Poezja poszukuje, jest świadoma kryzysu literatury, stara się znaleźć rozwiązania, znaleźć wyjście. Przede wszystkim szuka wyjścia w języku - w strukturze języka, w jego możliwościach. Jest w niej niepokój, jest coś serio, jest wysiłek.

Niewiele z tych zmagań widać w prozie - powieści pisane są sprawnie, ale. w sposób bardzo tradycyjny, proza nie jest tu polem walki, polem napięć. W prozie najważniejsze jest „to have story” i zręcznie ją opisać. Telewizja zniszczyła prozę znacznie bardziej niż poezję.

David Rieff (ostatnio ukazała się tu jego książka pt.

„Going to Miami”) mówił moim studentom w czasie seminarium poświęconego tej książce: - w literaturze USA dominuje obecnie amerykański minimalizm: to literatura opisująca środowisko klasy średniej, dom, życie rodzinne, stosunki z sąsiadami, party; - największe kraje świata są najbardziej prowincjonalne, zamknięte w sobie: USA, Rosja, Chiny - ich społeczeństwa mało wiedzą o świecie, nie interesują się nim; - w dziedzinie informacji coraz bardziej zwracamy się w stronę informacji wizualnej, coraz więcej czerpiemy z niej wiedzy o świecie; - w Ameryce bardzo dużo ludzi pisze. Ponieważ całe życie coś piszemy, ludziom wydaje się, że pisanie nie jest trudnością, nie jest sztuką. Nie komponują symfonii, bo zdają sobie sprawę, że napisanie partytury wymaga pewnej wiedzy muzycznej, natomiast opisać przyjęcie u znajomych - każdy potrafi! Lekcja Francis FitzGerald, jednej z najlepszych reporterek amerykańskich, autorki znakomitej książki o Wietnamie pt. „Fire in the Lake”, za którą dostała Pulitzera. W roku 1976 FitzGerald drukuje w „Harper's” obszerny reportaż z Iranu (nagroda Overseas Press Club). Autorka jest u samego źródła informacji: ambasadorem USA w Teheranie jest Richard Helms, były szef CIA, a ojciec FitzGerald był w tej instytucji zastępcą Helmsa. Helms udostępnia jej swoje irańskie dossier. Autorka rozmawia z ministrami szacha, z generałami, z ludźmi pałacu. I w całym tym świetnie napisanym, a miażdżącym dla szacha tekście, ani słowa o islamie, o szyitach, o Chomeinim, który już za dwa lata rozpocznie rewolucję, a potem obejmie władzę! Jest jedno miejsce, w którym Amerykanie zachowują się jak w kościele: cicho, w skupieniu, nabożnie - w banku.

Szedłem z Susan Stewart przez campus. Mówiłem jej o Treblince. Teraz jest tam pole, o, taka łąka jak ta, przed biblioteką. Mówiłem jej o świecących fosforem polach Oświęcimia, na których leżały kości miliona ludzi. Światło, oto co pozostało, światło pojawiające się, kiedy jest pełnia księżyca.

Ich planowanie: swój czas mają rozplanowany na miesiące, na lata naprzód. Toby Olson pyta mnie w lutym: „W którym hotelu będziesz mieszkać w Nowym Jorku, kiedy pojedziemy tam na kolację 29 kwietnia?” Odpowiadam: „Wszystko jedno w którym, zajmiemy się tym tydzień wcześniej”. Patrzy na mnie, widzę, że nie rozumie.

W marcu rozważa, którym samolotem, o której godzinie poleci we wrześniu do Bostonu. A rok następny? Już rozplanowany. A rok 2000? Cały zajęty, a jeśli nie zajęty, to ich myślenie jest zajęte rozważaniem, jak go zaplanować (żyją i planują tak, jakby nigdy nie mieli umrzeć). W tak ukierunkowanym myśleniu już dzień dzisiejszy, już teraźniejszość jest przeszłością. Dzisiaj to jest coś, co minęło, co było. W tak ukształtowanej wyobraźni przeszłość nie istnieje jako byt ciągle żywy i ważny, kształtujący nasze zachowanie i myślenie.

Można przekazać wiedzę, ale nie można przekazać ' przeżycia. Przeżycie posiada pewien dodatkowy wymiar egzystencjalny, wobec którego słowo jest zbyt ubogie, zbyt bezradne.

Z Toby Olsonem do Richmond, skąd wysyłam swoje książki do Polski, bo zbliża się termin mojego wyjazdu z Filadelfii. Richmond, podobnie jak Green Point, jak Milwaukee - polskie dzielnice: ubogie, szare, brzydkie. Nastrój wegetacji, marazmu, wiecznej tymczasowości, być, żeby coś zarobić, nie widać, żeby ktoś miał skrzydła, żeby przebijał się ku słońcu. Toby, przenikliwy, wrażliwy poeta i pisarz, mówi mi o różnym rozumieniu czasu w Ameryce i Europie (której, notabene, nie zna zbyt dobrze). W Ameryce nie można wrócić na stare miejsce. Jeżeli wróci się, już go się nie rozpozna, będzie zmienione. Stąd wśród Amerykanów nie ma przywiązania do przeszłości. Dzieci często nie wiedzą, gdzie pochowani są ich rodzice. Można wyobrazić sobie, jak za sto lat będzie wyglądać Paryż czy Florencja, tymczasem miast amerykańskich wyobrazić sobie nie można - będą zupełnie inne. Nasz naród jest w ciągłym ruchu, w drodze. Toby chodził do dziesięciu różnych liceów, w różnych miastach Ameryki. Ludzie przenoszą się tam, gdzie dostają lepszą pracę. Pakowanie, pakowanie. Toby pyta, jak czuję się, kiedy wyjeżdżam. Okropnie! Wyjeżdżając zawsze coś tracę, w każdym wyjeździe jest bezpowrotność.

Duża ulica - 6th Street: Irańczycy! Broadway - ulica meksykańska.

Małe Tokio - zaułki, kwiaty jak w Kioto. Wycieczki szkolne, dzieci w niebieskich mundurkach - sami Japończycy.

Fioletowe jakarandy, intensywne, aż wpadające w granat.

Michael Gage - wiceburmistrz Los Angeles. Rozmowa w jego gabinecie zawalonym kartonami z jakimiś urządzeniami telewizyjnymi. Gage pełni swoją funkcję już pięć lat i chce pozostać tu nadal, ponieważ fascynuje go „the magic and dynamism of time”. Wszyscy mamy tu „a frontier mentality” - mówi. W szkołach podstawowych dzieci mówią 81 językami. Ta różnorodność stwarza klimat ogólnej tolerancji, życzliwości, chęci uczenia się jednych od drugich. Jednocześnie - ciągnie dalej - Los Angeles staje się coraz wyraźniej wielkim centrum rodzącej się cywilizacji Pacyfiku. Miasto leży w połowie drogi między dwoma centrami finansowymi świata współczesnego (tj. między Tokio i Singapurem po jednej, a Londynem i Genewą po drugiej stronie) i samo rozrasta się do rozmiarów takiego centrum. W Ameryce stajemy się ośrodkiem władzy materialnej. Około połowy nowych budynków w centralnej części miasta należy do obcego kapitału.

Nie nazywają tego miastem, ale polem miejskim (urban field). Na tym polu mieszka 8,5 miliona ludzi. Jedna trzecia to biali, jedna trzecia - Latynosi, jedna trzeciaAzjaci Procent ludności białej zmniejsza się szybko. Jeżeli przyjąć, że Trzeci Świat to ludy kolorowe, Los Angeles będzie na początku przyszłego wieku jednym z największych miast Trzeciego Świata.

Są tu bezdomni biali i bezdomni czarni, bezdomnego Azjaty właściwie nie spotyka się. Bezdomni koczują na plażach, w cieniu palm, co jednak jest przyjemniejsze niż wegetacja w dusznych kanałach Filadelfii, w których gniotą się ich pobratymcy z Wybrzeża Wschodniego.

Każdy kryzys, gdzieś daleko w świecie, wzbogaca Los Angeles. Kiedyś pieniądze napłynęły tu z Libanu, potem, po rewolucji, z Iranu, teraz płyną z Hongkongu.

Joel Kotkin, autor książki „Trzeci wiek: Ameryka wkracza w erę Azji”, mówi mi: „Już w roku 2010 Amerykanie pochodzenia europejskiego będą stanowić w Kalifornii mniejszość (w całych Stanach nastąpi to przed rokiem 2050). W ciągu ostatnich 10 lat Kalifornia stworzyła w‹ęcej miejsc do pracy niż cała Europa Zachodnia. Ameryka musi przestać myśleć o sobie jako o części Europy i zacząć traktować się jako część Azji. Ameryka stoi w obliczu wielkiej, historycznej reorientacji!” Alexander Hamilton Public High School. W klasie trzydziestka nastolatków wszystkich ras. Temat: czy studiując przyrodę możemy wyciągnąć wnioski etyczne. Nauczyciel prowadzi lekcję z tymi, którzy chcą brać w niej udział. Reszta czyta jakieś książki, rozmawia, wychodzi, dwie dziewczyny śpią.

Świat handlarzy narkotyków. Przez Los Angeles przechodzi 80 procent heroiny i ponad 60 procent kokainy sprzedawanych na rynku Stanów. Stopniowo handel, którym dawniej zajmowała się mafia i starzy profesjonaliści, przechodzi w ręce uzbrojonych po zęby gangów młodzieżowych, które staczają między sobą krwawe wojny uliczne. W LA terenem tych walk jest południowa dzielnica miasta. Jadąc tamtędy widzi się domy porzucone, domy spalone, ściany pokryte tajemnymi znakami. To herby poszczególnych gangów, którymi oznakowują one granice swoich terytoriów. Dwa gangi największe - Crisps i Bloods liczą po 40 tysięcy członków. Inne gangi - Korean Killers, 52~h Street, Philipinos itd. Piętnastoletni chłopak handlując narkotykami może zarobić do dwóch tysięcy dolarów dziennie. Klimat walki, morderstw, przestępstw zaostrzył się z chwilą wynalezienia taniej odmiany kokainy - crack - która wyzwala w człowieku pokłady nienawiści, wolę zniszczenia, pragnienie mordu.

Gangi posługują się własnymi językami, przypominającymi język głuchoniemych, i posiadają też własne alfabety. Znajomość tych alfabetów, np. umiejętność odczytania wydanego na siebie wyroku, może uratować życie.

Nowe zjawiska w emigracji do Stanów Zjednoczonych.

Dawniej emigrowała Europa, teraz - Azja i Ameryka Łacińska. Dawniej emigrowała biedota, teraz - wielu lu= dzi z wykształceniem. Dawniej emigrowały całe rodziny - teraz przyjeżdża tu wiele młodzieży. Dawniej przyjazd do USA był czymś ostatecznym, teraz część przyjeżdżających myśli osiąść tu czasowo i kiedyś - wrócić do kraju rodziców.

W gabinecie Dona Williamsa, dyrektora zakładów AST (produkcja komputerów), wisi zdanie Konfucjusza: „Life is very simple, but man insists on making it complicated”.

W Los Angeles nowe miasto wietnamskie, architektura, napisy - wietnamskie. Ale są i objaśnienia po angielsku.

To dla białych Amerykanów, którzy muszą uczyć się poruszać we własnym kraju.

Kraje, które nie przyjmą do siebie ludzi z Trzeciego Świata, same zamienią się w Trzeci Świat.

Słońce, jego promienie tak jasne, że miasto pogrąża się w czerm.

Książka do napisania: rola dziecka w historii. Krucjata dziecięca (Andrzejewski „Bramy raju”, Mozart - dziecko koncertujące, dzieci w getcie i w Powstaniu Warszawskim, łącznicy, bojownicy, Iran, Uganda), dzieci - twórcy języków, systemów komputerowych. Dawniej dziecko ubierano tak, że wyglądało jak mały dorosły (obrazy Goyi, Velazqueza), świat dzieci i dorosłych był nierozdzielny. Współczesność stworzyła osobny świat dziecięcy, zamknęła dziecko w tym świecie (np. Disneyland, choć sam przekonałem się, że wśród zwiedzających przeważają starsi).

Nigdy nie rozwiązany problem dziecka w dorosłym człowieku. Na ile dorosły to inny człowiek, dziecko rozwinięte w dorosłego, a na ile pozostał on dzieckiem, tyle że niejako owiniętym, opakowanym kimś innym.

(Dodajmy: dzieci - królowie, paryski gavroche, dzieci - aktorzy filmowi, np. sławna Shirley Temple, jedenastoletni chłopiec przelatujący samolotem Atlantyk, itd.) Ludność świata zwiększa się o około 220 tysięcy ludzi dziennie. Do końca wieku będzie nas ponad 6 miliardów.

W Dortmundzie przystąpiono już do organizowania Sylwestra 2000.

Norwid,1858: Kiedy byłem smutny, a zdawało mi się, że smutek mój do mnie nie należy, poszedłem za miasto wielkie, między czarne cyprysy, na smętarz.

III powiedziałem sobie: „Oto pójdę nad brzeg najświeższego grobu, ale się nie zapytam, kto ma owdzie spocząć, ażeby mój smutek nie był dla nikogo z tych, których pocieszają albo płaczą: tylko aby był smutkiem człowieka dla człowieka.” Więc, myśląc to, znalazłem się z brzegu jamy głębokiej, a osiwiały grabarz wyrzucał z niej piasek ku drugiemu, który stał wyżej, równie ze mną.

Przez cyprysów kilku gałęzie czarne widać było słońce zachodzące i wieże miasta dalekiego widać było na krańcu niebios.

IV Tedy, rozmyślając rzeczy znikome, nie chciałem się pytać o nic onych robotników śmierci, ale pochyliwszy się, zmówiłem pacierz i wziąwszy garść piasku, rzekłem sobie: „Oto zasypię nią pierwszy smutny list, który mi do bliźniego przyjdzie pisać.” V ~ IX A kiedy powróciłem w progi moje, było jakoby na godzinę jedną przed północą, więc wrzuciłem ów piasek w kielich szklanny zegaru piaskowego, który stał był pusty przy zapalonej lampie mojej, i siadłem spocząć.

VI I oto, skoro zegar ów rozmierzać począł potok biegnących chwil upadkiem piasku, usłyszałem jakoby wyrazów szepty, a te rzymskim zdawały mi się brzmieć językiem: „Sit - tibi - terra - levis.” VII I mówił on Piasek szepty swymi: „Oto tysiąc osiemset dwadzieścia lat, jak kopano tu grób dla popiołów wygnańca, a ten był przywódcą legionu rzymskiego w ojczyźnie swojej.

VIII „I oparł się był woli tego, który mówił w rozgniewaniu swoim: <<Rad bym, aby cały rzymski lud miał jedną głowę, którą bym podłożył pod ostrze miecza!” Więc, policzywszy lata, sprawdziłem, iż mowa jest o Cajusie Caliguli, i słuchałem, co Piasek mówił.

Ten zaś szeptał wciąż upadkiem pyłów i głosił: X „Wygnaniec ów rzymski pierwszych lat' samotności swej w Galii zachodził do Lutecji miasta, które dziś zwie się Paryż, i stawając w porcie, patrzyć lubił na płótna żagli, azali trójkątny latyński żagiel nie zawinie od Śródziemnego Morza? XI „A następnych lat zbudował sobie dom, senatorskiemu rzymskiemu domowi podobny, i siadując u wnijścia, z głową jak niewolnik ogoloną, Fedona czytywał, albo, jałmużny dając, wskazywał ku południowemu słońcu ręką prawą, jak ten, co rozkazy gdy wydaje, przypomina sobie, iż niewolnikiem jest - albo jak ten, co nie wie, która rzecz byłaby sprawiedliwszą: przekląć czy błogosławić.

XII „I bywało, że z ręką tak w powietrzu próżni ku Rzymowi wielkiemu wyciągniętą, widywano go jako posąg u wnijścia domu - a przechodzący tułacz albo ubogi druid brał z onej ręki upadającą jałmużnę.

Abu Dhabi Jak dzieci drażniły goryla w zoo (jest nowe, zbudowane za miastem, na pustyni). Z początku goryl złościł się, biegał po betonowej scenie, wygrażał małym agresorom. W końcu zmęczony usiadł w środku swojej klatki i rozpłakał się.

I wówczas - dokładnie w tym momencie (jakiż niezwykły zbieg okoliczności!) - zerwała się burza piaskowa. Nagła, gwałtowna, potężna burza, która pokryła niebo tumanami szarego pyłu i sypnęła nam w oczy gorącą zamiecią piasku.

Wszyscy rzucili się do ucieczki, dzieci z krzykiem, za dziećmi dorośli, wicher szarpał i rozwiewał czadory, przerażone kobiety pędziły w nich przez skłębioną, rozżarzoną mgłę burzy pustynnej jak strwożone, czarne ptaki.

Biegnąc, spojrzałem na moment za siebie: przez pył, przez kurzawę, w panującym wokół półmroku zobaczyłem goryla, który siedział na swoim miejscu zgarbiony, jakby wpółzłamany, siedział, patrzył za nami i szlochał.

Do mojej pracowni wpuściłem małego kotka. Taki kot ożywia rzeczy, nadaje im nowych sensów i znaczeń. Powyciągał jakieś druty i przewody, które leżały nieruchome i zapomniane od lat, zwalił na podłogę stertę książek (w ten sposób znalazłem w niej książkę od dawna poszukiwaną, o której myślałem, że ktoś ją zabrał). Dzięki jego harcom całe pomieszczenie nabrało innych wymiarów i proporcji.

Nieborów O świcie (słońce, wreszcie słońce!) poszedłem do Puszczy Bolimowskiej. Idąc z pałacu, najpierw mija się pochylone, ciężkie od rosy łany zboża, potem jakieś podmokłe, wysrebrzone łąki, wreszcie jest las, od razu wysoki, stary, dawno tu zasiedziały, władczy. Przeszedłem obok gajówki Siwice, minąłem gajówkę Polesie, przesieki, rowy, aż w końcu dotarłem do środka puszczy. Rosły tu dwa wiekowe, rozłożyste dęby, do jednego przymocowana była kapliczka. Pod obrazem stały w słoikach dwa pęczki konwalii - plastikowych. Spotkałem chłopa z sąsiedniej wioski - Borowiny.

Urodził się w tych lasach i tu przeżył życie: ma 67 lat. „Przed wojną, panie, tu była straszna nędza, a teraz, z tą <<Solidarnością>>, idzie znowu do biedy”. Mityguje się, spogląda na mnie niepewnie - „Ale może pan jest tyż z tyj <<Solidarności>>? Ale, panie, mówię jak jest!” Powiedział mi, że miejsce, w którym stoimy, nazywa się Sarnia Linia i że stała tu kiedyś gajówka Kaczew (bo niedaleko były bagna, a na nich roje kaczek). Teraz „poszła melioracja”, ale i tak niedawno widział dwa łosie. Wielkie.

Poprawia coś przy swoim rowerze i mówi: „Czasem jak se jadę tą drogą, takie mnie myśli nachodzą, że to się w głowie nie mieści”.

Ale jakie są to myśli, czego dotyczą, a przede wszystkim dlaczego nie mieszczą się w jego głowie - tego już nie powiedział.

9 sierpnia 1995 W Woli Chodkowskiej, koło Kozienic. Mazowiecka zwyczajność, nawet skromność tego krajobrazu. Cicha, płytka rzeczka Radomka, sosenki (jest kilka starych, okazałych, ale reszta to gęsty, na wpół zdziczały młodniak), olchy, jałowce, gdzieniegdzie dąb, tu i tam rozrzucone, pojedyncze brzozy. Polanki, odłogi, kępy krzaków. Piasek, wystarczy ruszyć łopatą, wbić czubek buta - wszędzie piasek.

Trochę ptactwa, trochę kretów. Trochę grzybów i jeżyn.

Trochę żab. Pszczoły i komary. Motyle i chrząszcze.

Mrówki.

Napisać historię „Jednego Dnia Świata”: - jak słońce wstaje nad Tybetem, nad Saharą, nad Florencją i Limą, - jak budzą się dzieci, jak budzą się kobiety, - jak budzą się robotnicy, - jak budzą się bojownicy, - jak rozchodzi się zapach kawy, herbaty, jajecznicy, krwi świeżo zarżniętej kury, kasawy, - jak chłopi idą do pracy, - jak ruszają muły, - jak ruszają pociągi, - czołgi, - jak stojące nad brzegiem rzeki kobiety zaczynają pranie, - potem przychodzi południe i życie zamiera (w tropikach - w Czadzie, w Mali, na pustyni Atakama, Gobi, Kara-Kum itd.), - jak rzeźbią w drewnie, jak rzeźbią w glinie, jak kują w kamieniu, w metalu, jak szlifują diament, - jak ubijają maniok, okopują ziemniaki, jak sterują okrętem i prowadzą samolot, - jak wszędzie słychać jakąś maszynę, - potem zamieranie pracy, powrót z pracy, - jak wszystko zaczyna zwalniać obroty, - zbliża się zmierzch, - wieczór, - jak zapalają się ogniska, światła w oknach, latarnie i neony, powłoki robaczków świętojańskich, oczy węża boa, - jak płonie sawanna, jak płonie wieś, miasto po nalocie, - jak w Czarnobylu otwierają się wrota piekła, - jak siadamy do kolacji, patrzymy w telewizory, - jak maleństwo (niuńka, kruszynka, dziubeczek) chce (nie chce) spać, - ale w sumie ogólne, powolne zasypianie, - przed tym - zbliżanie się ciał, - jak to słychać, - szepty, głosy, wołania, krzyki (cała wieża Babel języków, tonów, dźwięków, brzmień, inkantacji, b-molli i c-durów), - powolne wchodzenie w ciemność, w noc, - w męki bezsenności, w zwidy i koszmary albo w krzepkie chrapanie, w niepamięć, w sny, - jak ziemia zapada się w niebyt i jak powraca za kilka godzin, ze świtem.

Berlin, październik Liście kasztanu rosnącego przed moim balkonem zżółkły w ciągu jednej nocy. Ta przemiana zieleni w żółć nastąpiła tak nagle, tak gwałtownie i ostatecznie, że nie ocalał ani jeden zielony liść! Tylko jaskrawa, płonąca żółć i tym wyrazistsza, tym mocniejsza czerń pnia i gałęzi.

Przechodziłem przez park, a tam dwoje nastolatków na ławce tak spłakanych, tak nieszczęśliwych! Niebo, kiedy gdzieś lecę samolotem (ale kiedy i dokąd?), jest u dołu granatowe, wyżej - błękitne, potem, jeszcze wyżej - pomarańczowe, dalej - różowe, a w warstwie najwyższej - ceglane, żeby po jakimś czasie opaść w kolor ciemnoszary, wreszcie - zgęstnieć i ostatecznie już, na koniec - zasklepić się i pogrążyć w ciemnościach.

Trudno jest pisać w świecie tak gwałtownej i gruntownej przemiany. Wszystko osuwa się spod nóg, zmieniają się symbole, przestawiają znaki, punkty orientacyjne nie mają już miejsc stałych. Wzrok piszącego błąka się po coraz to nowych i nieznanych krajobrazach, a jego głos ginie w huku pędzącej lawiny historii.

Świetna, mądra książka Zbigniewa Podgórca Rozmowy z Jerzym Nowosielskim. Czy za ojca tego typu tekstów można by uznać Johanna Eckermanna, autora dwutomowych Rozmów z Goethem? Ten rodzaj literatury faktu to już obfity nurt we współczesnym piśmiennictwie. Rzeczy, które od razu przychodzą mi na myśl: Bereś - Rozmowy ze Stanisławem Lemem Craft - Conversations with Strawinsky Fiut - Rozmowy z Miłoszem Kąkolewski - Rozmowy z Wańkowiczem Lardeau - Dialogues avec Georges Duby Przyczyna rozwoju tego nurtu konwersacji? Pośpiech naszych czasów. Czytelnicy i wydawcy nie chcą czekać, aż wielkie nazwisko wypowie się dziełem rozwiniętym, klasycznie zbudowanym. Chcą znać jego refleksje, opinie, sekrety umysłu - teraz, już. Jest prawdą, że ta forma wywiadu-rzeki daje wielkiemu nazwisku możliwość sformułowania niemal aforystycznego wielu swoich myśli, a także szansę wypowiedzenia ich ponownie, ale w innych kontekstach, w innych znaczeniach.

Problem tu jeden, a mianowicie - poziom, horyzont myślowy, dociekliwość poznawcza, wiedza tego, kto wywiad przeprowadza. Ponieważ autorem książki, autorem rzeczywistym jest ten, kto zadaje pytania, stawia problemy, zgłębia, drąży. A sam bohater, choć jest to w książce postać główna, jest zarazem w jakiś sposób kimś wtórnym, kimś biernym, kto reaguje dopiero pod naciskiem bodźca zewnętrznego - pytania.

... Debora Vogiel, pisarka polska okresu międzywojennego, zapowiada w swojej książce z roku 1936 erę afabularności w literaturze. Jej zdaniem, zasada fotomontażu jest najbardziej nowoczesna, ponieważ łączy „realne elementy w irrealne całości”. Fotomontaż, pisze autorka, to „prawdziwa epopeja współczesności”, jest to bowiem najbliższa tej współczesności „koncepcja epickiej symultaniczności”.

Drogi literatury rozchodzą się, idzie ona w dwóch kierunkach - w kierunku eseizacji, encyklopedyzacji, oraz w kierunku serialu telewizyjnego. W pierwszym wypadku najważniejsza jest myśl, refleksja, w drugim - intryga, przygoda.

Esej Rady Iveković O zastosowaniu encyklopedii w „Literaturze na świecie” (1/88): „chodzi o to, żeby w jednym tekście było jak najwięcej tekstów”. Autorka pisze o nowym typie książki, książce - encyklopedii, labiryncie, słowniku.

Taka książka - encyklopedia, labirynt, słownik, jest dziełem otwartym, nieskończonym. Sprzeczności w tekście są tu „mile widziane”, a spojrzenie holistyczne czy reduktywistyczne - jednako dozwolone.

Te rozważania Iveković o encyklopedyczności tekstu wydają się bardzo na czasie. Być może jest to forma dziś najbardziej odpowiadająca rzeczywistości, która napiera na nas, przygniata ogromem informacji. To natura tej rzeczywistości jest encyklopedyczna, czego symbolem - komputer, czyli zmechanizowana, zminiaturyzowana encyklopedia.

Tej ewolucji sprzyja, po pierwsze - rozwój i wszechobecność środków masowego przekazu (wszędzie - gazety, wszędzie słychać radio, świeci ekran telewizyjny), a po drugie - nasza wzmożona ruchliwość (podróże, migracje, zwielokrotnione kontakty międzyludzkie).

Czy istnieje związek między duchem epoki a ową skłonnością do encyklopedyzacji wypowiedzi, opisu, tekstu? Wie1ka encyklopedia francuska Diderota i d'Alemberta zaczyna ukazywać się w połowie XVIII wieku - w okresie wielkiej, przełomowej transformacji, jaką przeżywa wówczas świat.

I my żyjemy w okresie takiej właśnie transformacji, a forma encyklopedii zaspokaja dwie ważne potrzeby epoki przełomu - ma ona strukturę porządkującą, która pozwala nadać pewien ład, zapanować nad chaosem typowym dla czasów burzliwych przemian, oraz podejmuje ona wysiłek definiowania pojawiających się nowych zjawisk lub redefiniowania starych pojęć, wyobrażeń, idei.

Jakub Lichański w Apophtegmata (Warszawa 1985) pisze, że podział literatury na fiction i non-fiction (literaturę piękną i literaturę faktu) jest dziełem XIX wieku, i to dziełem przejściowym: „Największy kłopot, jaki sprawia dziś dawne pisarstwo, tkwi w tym, że nie wiemy, jak oddzielić w nim literaturę piękną (w naszym dzisiejszym rozumieniu) od filozofii, magii, nauk ścisłych, historii, moralistyki, teologii, kaznodziejstwa czy medycyny [...]. Dzieło literackie miało być nie tylko przeżyciem estetycznym, ale dostarczać również rzetelnej wiedzy o świecie”.

... 20 stycznia wręczenie nagród im. Ksawerego Pruszyńskiego przyznanych przez zarząd PEN-Clubu. Z tej okazji każdy z laureatów (jestem jednym z nich) musi coś powiedzieć.

Widziałem Pruszyńskiego raz, mówię, w 1946. Przyszedł na spotkanie z nami, młodzieżą gimnazjum im. Stanisława Staszica. Spotkanie odbyło się w sali gimnastycznej na wpół spalonego budynku gimnazjum im. J. Słowackiego, przy Wawelskiej w Warszawie. Szyby w oknach już były wstawione, ale podłogi jeszcze nie było, siedzieliśmy w kucki, na ubitej glinie. Nie pamiętam szczegółów tego, co Pruszyński mówił, ale pozostało mi do dziś wrażenie ciepła, które promieniowało z tej postaci. Wrażenie czegoś dobrego, czegoś życzliwego, kogoś wsłuchującego się w głos innych - co jest dla mnie konieczną cechą reportera (dla reportera niezbędna jest zdolność empatii).

Dwóch wielkich polskiego reportażu: Wańkowicz (ur.

1892 na Białorusi), Pruszyński (ur.1907 na Wołyniu). Obaj z kresów i obaj z korzeni szlacheckich. Obaj też bardzo polscy. Wańkowicz zamyka epokę reportażu tradycyjnego, reportażu - opowieści, kipiącego anegdotą, zagłobowego, pisanego językiem bujnym i barwnym, stylem zamaszystym, szerokim. Pruszyński otwiera epokę reportażu jeszcze kontynuującego tradycje Radziwiłła, Paska i Wańkowiczaale już także i nowoczesnego, bardziej oszczędnego w słowie, prostszego w stylu i przede wszystkim - nasyconego esejem, tj. reportażu nie tylko opisującego świat, ale i próbującego go objaśnić. Pruszyńskiego cechowała wielka wrażliwość na zdarzenie, na punkty wrzenia świata, potrzeba, żeby być w miejscach gorących, żeby je opisać. Był tam, gdzie działy się rzeczy ważne: Palestyna, Hiszpania, Gdańsk, Narwik.

Trzy cechy jego pisarstwa: wrażliwość na pulsowanie świata, seizacja tekstu i nowoczesny, jasny język.

1 stycznia 1990 Relacja między pisaniem a otoczeniem. Występuje ona na dwóch płaszczyznach. Po pierwsze - to stosunek między piszącym a światem bezpośrednio otaczających go rzeczy.

: więc - jak urządzona jest jego pracownia. Obecność i rodzaj książek, obrazów, roślin. Co widać przez okno? Ulicę? Las? Morze? Płaszczyzna druga - to otaczający cię ludzie. Czy to otoczenie podnosi cię wzwyż, pobudza, zmusza do wysiłku myślowego, roznieca wyobraźnię, czy odwrotnie - osłabia twój umysł, zubaża go, niszczy. Toteż wybór otoczenia jest dla pisania ważny (opinia Wasyla Rozanowa jest w tej sprawie jednoznacznie negatywna: „Społeczeństwo, otoczenie, nie wzbogaca, lecz zubaża naszego ducha”).

Są pisarze, żyjący w świecie własnym, zamkniętym, oddzieleni ścianą psychiczną od wydarzeń, którymi w tym czasie żyje świat. Joyce pisze Ulissesa w Curychu, w latach I wojny światowej, nie interesując się tą wojną. Musil pisze Człowieka bez właściwości w czasie II wojny światowej, przyjmując wiadomości o sytuacji na froncie obojętnie, jakby chodziło o „wiadomości sportowe” (wg jednego ze świadków).

Ernst Renan pisze swoje Dialogi w 1871, w Wersalu, w momencie, kiedy Prusy zadają klęskę Francji. Dramat ten jednak nie zostawia śladu w Dialogach. („Unikał zgiełku, polityki, pospolitości” pisze o Renanie G. Glass).

Dla nich wszystkich polityka jest wrogiem literatury, wypiera ją ze sceny świata, tłamsi i niszczy. Nie mają trudności z dokonaniem wyboru - w ich oczach liczy się tylko sztuka.

Czesław Miłosz: „Samuel Beckett jest wyrazicielem przekonań poetów dwudziestego wieku: życie ludzkie cierpi na podstawowy brak sensu. Poza absurdem nic z niego nie da się wycisnąć. Stąd może wynikać, że co ciekawego zaczyna się dopiero z liczbą mnogą. Protesty, broń atomowa, Ameryka Łacińska i tak dalej. Czyż nie cechuje wszystkich intelektualistów tego stulecia ucieczka od liczby pojedynczej do mnogiej?” (Rok myśliwego,1991) . . Dyskurs a intuicja. Zgłębianie dyskursywne to badanie rzeczywistości drogą myślenia logicznego, analitycznego. Dyskurs to droga rozumowania, cierpliwa, żmudna, to czujne wchodzenie w krainę nieznaną, którą chcemy przeniknąć, zgłębić i zrozumieć, intuicja natomiast - to błysk, olśnienie, to widzenie jednorazowe, momentalne, natychmiast ujmujące całość, to wizja, wstrząs, to silny kontakt emocjonalny z obiektem poznawanym, odkrywanym.

Ważne jest, abyś zachował zdolność przeżywania, aby istniały rzeczy, które mogą cię zadziwić, wywołać wstrząs.

Ważne jest, aby nie dotknęła cię straszna choroba - obojętność.

Przeczytałem Syzyfowe prace Żeromskiego. Tę książkę, napisaną sto lat temu, przeczytałem dla języka, dla słów, które gubimy: „truchleć”, „urwisko”, „natężone ambicje”, „nikczemna przemoc”, „osypiska i wyrwy”, „zielone smugi”, „wygon”, „iść w pszenne kraje”, „rozdół” itd.

Fernand Leger pisze w Funkcjach malarstwa, że „dzieła, w których rzeczą główną był temat - mijają, te, w których najważniejszą była forma - zostają”.

Reporterzy obrazu i dźwięku - zmieniają nasz sposób patrzenia na świat, opowiadania o nim. Operatorzy kamer i dźwięku szukają w wydarzeniu nie jego sensu historycznego czy politycznego, ale - widowiska, słuchowiska, teatru. Pod ich wpływem „history” jest coraz bardziej zastępowane przez „story”, dla nich ważny jest nie tyle sens wydarzenia, ile jego dramaturgia.

Scena świata ma strukturę obrotową. Każde wydarzenie, choćby największe (a kolejne wydarzenie to kolejna scena), szybko znika z naszych oczu i ustępuje miejsca nowemu wydarzeniu-scenie. Uwaga ludzi, skupiona dotąd na jednym wydarzeniu, przenosi się na inne, następne. O tym poprzednim wszyscy rychło zapominają.

Tę zawrotną, zdyszaną zmienność, rotacyjność sceny historycznej potęguje dziś dodatkowo coraz bardziej stadny sposób reagowania światowych mediów na to, co dzieje się na naszym globie: poszczególne sieci telewizyjno-radiowo-prasowe zamiast dążyć, aby zdawać relację z możliwie największej liczby wydarzeń, konkurują między sobą, patrzą sobie na ręce, nie chcą dopuścić, aby przeciwnik znalazł się gdzieś, gdzie ich nie będzie. Rewolucja w Iranie? Tysiące dziennikarzy i fotografów, setki ekip telewizyjnych, radiowych i filmowych pędzi do Teheranu. Wali się rząd sandinistów? Wszystkie media gnają do Nikaragui. Stamtąd - do I Zatoki Perskiej, z Zatoki - do Moskwy, z Moskwy do Republiki Południowej Afryki itd.

Czy gwałtowny, powszechny rozwój podręcznej i coraz tańszej, a także coraz mniejszej, bo niemal już kieszonko' wej, kamery wideo oznacza koniec tradycyjnego dziennikarstwa? Może jeszcze nie dziś i nie wszystkich jego gatunków, ale jutro? Pojutrze? Można przecież wyobrazić sobie i taki scenariusz: wybucha konflikt zbrojny, np. w Kolumbii. Jakiś zamach stanu. Szturm terrorystów. Rewolta. Miejscowi świadkowie zdarzeń (przypadkowi, ale będący na miejscu) filmują natychmiast, na gorąco to, co widzieli, cały przebieg wypadków. Mają tę przewagę nad innymi, że są od początku zdarzeń na miejscu, są cały czas u źródła.

Teraz na miejsce wypadków udaje się - nawet nie reporter, nie korespondent, ale zwyczajnie kupiec, przedsiębiorczy handlarz, który skupuje kasety od miejscowych reporterów amatorów i transmituje ich zawartość przez najbliższą wynajętą stację telewizyjną. Żadne ekipy telewizyjne, żadni zawodowi dziennikarze nie są tu potrzebni.

Rwanda - czyli koniec pionierskiej epoki dziennikarstwa. Jane Perlez z „New York Times” lecąc do Rwandy mówi mi, że bierze z sobą bezkablowy telefon. Będąc na froncie czy w obozie uchodźców ma rozmawiać z redakcją w Nowym Jorku, dyktować im tekst artykułu wprost z pola walki, z miejsca kaźni. Tak, wszystko jest już widowiskiem, wszystko informacją, nic już nie ma znaczenia ani wagi! Jedyne co się liczy w tej pracy: żeby było krótko, żeby było szybko! Coraz bardziej odczuwam nacisk wydawców na aktualność. Doraźną, pośpieszną, zdyszaną aktualność. Już! Już! Natychmiast! Szybko daj nam książkę o tym, o czym mówili dziś w dzienniku telewizyjnym, o czym piszą od rana gazety! Oto treść ich wołań, ponagleń, monitów, apeli.

To tempo, tę zadyszkę próbują narzucić literaturze. To, co tworzy prawdziwą literaturę - np. styl, jest całkowicie ignorowane. Liczy się aktualnie ciekawy, gorący temat i szybkość. Książce stawia się te same wymagania, co na kolanie pisanemu artykułowi w gazecie. W ten sposób moloch aktualności pożera wszystko, trawi wszystko.

W rezultacie poziom literatury obniża się tak bardzo, że dziś każdy potrafi napisać (i pisze!) książki - piłkarze, pieśniarki, księgowe, policjanci. Pisanie przestało być sztuką, przestało być nawet zawodem, a stało się ogólnie dostępnym środkiem autoreklamy, robienia pieniędzy lub przysparzania sobie wielbicieli. Powódź - oto, co zagraża sztuce, powódź, zalew, potop amatorszczyzny, łatwizny, bylejakości, która pogrąża w swoich bełkotliwych odmętach wszystko co wartościowe, co się wznosi ponad miernotę i kicz. Dyktatura ilości, dyktatura sterty - oto problem, z którym trudno się uporać.

Znak czasu, naszego czasu, w którym wszystko szybko starzeje się i jest natychmiast wyrzucane na śmietnik, czasu, w którym rządzi potrzeba nowości, kult nowości, popyt na dania wyłącznie najświeższe, dymiące, gorące, prosto z garnka i patelni: otóż dziś nie tylko artykuły opatruje się datą ich powstania, ale przy nazwiskach autorów coraz częściej pojawia się rok ich urodzenia, żeby było wiadome, z jakiej on epoki, z jakiego trzecio- czy czwartorzędu, i czy w związku z tym warto go czytać, ezy zająć się czymś innym.

Już nie pisze się książek. Każdy stara się napisać bestseller.

Federation Internationale des Journalistes podała, że w czasie wykonywania swoich obowiązków zginęło na świecie w 1989 - 58 dziennikarzy w 1991 - 84 „ w 1993 - 75 „ w 1994 -115 „ Wykonywanie naszego zawodu (tj. korespondentów wojennych) staje się coraz bardziej niebezpieczne. Często na pierwszej linii frontu ocieramy się o śmierć. Łatwo jest zginąć, ponieważ front to chaos, anarchia, linie podziału nie są wyraźne, na drogach pełno min, co krok czyhają zasadzki, życie ludzkie ma tam niską cenę.

12 marca 1991 ... chętniej piszą dziś o pisarzu niż o jego książkach (mam wrażenie, że ci od reklamy, od sylwetek, od wywiadów książek tych nie czytają). Bardziej niż teksty interesuje ich osoba pisarza. Jego postawa, jego przygody, jego zwyczaje. Zapytani o książki, wpadają w zakłopotanie, wykręcają się ogólnikami. Jak gdyby to, co pisze i jak pisze, nie miało znaczenia, a nawet było jakąś błahą, zbędną sprawą.

Typ reportażu - taśmy magnetofonowej: książka Heleny Poniatowskiej La Noche de Tlatelolco. Kilkaset stron relacji uczestników masakry na placu Tlatelolco podanych w formie zwięzłych dokumentów - zeznań. W całej książce tekst autorski zajmuje tylko dwie strony.

„Litieraturnaja Gazieta” z 12.04.1994. Dyskusja o książce - pisarz Władisław Ostroszenko: „Atrakcyjność to zjawisko wielowymiarowe. Na poziomie makro właśnie indywidualność autora jest tym, co może ciekawić, porywać, pochłaniać. Natomiast na poziomie mikro interesujące są takie rzeczy, jak język, nastrój, postacie, narracja”. Pisarz Andrej Dmitrie;: „Książka to jedynie partytura, a jej wykonawcą jest czytelnik. Dickens czytany w dzieciństwie i czytany na starość to dwaj różnie <<zagrani>> Dickensowie: partytura ta sama, ale wykonanie jakże różne!” Krytyk literacki - Ałka Łatynina: „Nie lubię twierdzenia, że prawda leży pośrodku. Pośrodku leży problem”.

Czy plotka jest też faktem godnym uwagi? Tak! Łacińskie przysłowie mówi: De nihilo nihil fit (Nic z niczego nie powstaje). No właśnie. W każdej plotce coś powinno być.

Po pierwsze - dlaczego rozeszła się plotka właśnie o tym (wydarzeniu, osobie), a nie o innym? Po drugie - dlaczego akurat w tym czasie? Po trzecie - jaki ta plotka ma charakter? Jaką treść? Jaką intencję? Ważna jest analiza plotki, jej zawartość i kontekst. A także - kto ją rozpowszechnia. Jak jest przyjmowana. Plotka to ważna informacja o nastrojach, a również o sposobie myślenia ludzi, o ich kulturze itd.

23 grudnia 1991 Najtrudniejsze: nie dać się oblepić codziennością, ogłuszyć banałem, brednią. Trzeba stłumić w sobie niepotrzebną ciekawość rzeczy miałkich, jałowych, żadnych. Ciekawość musi być selektywna, służyć pisaniu.

Pisanie - jest częścią świata komunikacji. Książka jest komunikatem. Proces komunikacji to ruch linearny: nadawca - odbiorca. Są to dwa krańce jednego ciągu. Jeżeli książka wysokiego lotu nie natrafi na czytelnika wysokiego lotu - zawiśnie w powietrzu, chybi. Gotowość, aktywność, wysiłek twórczy potrzebne są na obu krańcach tego połączenia.

O tym, że ważny tekst jest pełen znaczeń, sensów, zakresów, poziomów. O tym, że czytamy go coraz to inaczej w zależności od naszych dyspozycji psychicznych, od znajomości tematu, od wieku, od chęci znalezienia rzeczy poszukiwanej. Ważne w czytaniu są intencje, skupienie, czynny wysiłek.

... Wideokasety narzucają dziś ludziom nie tylko technikę patrzenia, ale i czytania: odbiorca chce mieć dzisiaj całą opowieść w trzy minuty! Pisarka Eva Hofman mówi mi, że książki, te same książki, czyta się różnie pod różną szerokością geograficzną.

„Kiedy czytam w Stanach Zjednoczonych książkę A. o Polsce - mówi - to wydaje się ona świetna, ale kiedy czytam ją w Polsce, widzę, że jest okropna!” Książkę można też traktować jako pewną przestrzeń, którą, w trakcie pisania, staramy się zapełnić różnymi scenami, obrazami, fakturami słów, myślami, nastrojami itd.

Różność i zmienność form jest w takim rozumieniu książki nie tylko dopuszczalna, ale nawet pożądana. Ta różnorodność bowiem wzbogaca, różnicuje, dynamizuje przestrzeń tekstu. Oczywiście grozi tu pokusa nadmiernej swobody, niezbornego rozhasania. Oczywiście konieczna jest myślowa i estetyczna dyscyplina, ale to wyjście z jednej płaszczyzny (jednej formy) w przestrzeń rozległą, spiętrzoną, rozpiętą na różnych planach jest ważne i płodne.

Cenzura zabijała nie tylko cenzorskim ołówkiem. Zabijała też w sposób bardziej przewrotny, przebiegły, podstępny. Np. usprawiedliwiała (pozwalała usprawiedliwiać) lenistwo myślowe, wszelką intelektualną bezczynność. Iluż było takich, którzy mówili: „Ach, nie będę pisać (malować, wystawiać, komponować), bo tego cenzura i tak nie przepuści!” Hans Magnus Enzensberger powiedział mi kiedyś: za talent płaci się zawsze jakąś cenę nienormalności. W człowieku obdarzonym talentem musi gdzieś tkwić jakaś anomalia, jakieś - czasem bardzo skrywane - odchylenie od normy.

Coraz częściej utwór literacki (i dzieło sztuki w ogóle) staje się tworem zbiorowym. Gromadzimy bowiem w pamięci rosnące zasoby informacji, nasz umysł wchłania coraz większą ilość danych, zbiera je i przetwarza, często bez naszego świadomego udziału, aż w końcu trudno nam samym rozróżnić, co jest nasze własne, a co przyswoiliśmy od innych. Oczywiście nie myślę o wulgarnych, bezczelnych plagiatach. Chodzi tu o głębsze, bardziej pośrednie, trudno uchwytne, wyrafinowane zależności, relacje, wpływy i związki.

Dziś autor pisze, po przeczytaniu wielu książek, przyswojeniu sobie niezliczonych najróżniejszych opinii i ich przemyśleniu. Oddzielenie własnych przemyśleń od tego, co się wchłonęło z zewnątrz, jest coraz trudniejsze. W ten niezamierzony sposób nasze wizje świata przyjmują kubistyczne rysy. Nieświadomie stajemy się uczestnikami zbiorowego procesu twórczego. Niemal niepodobna dojść, kto naprawdę pisze ze swego autentycznego wnętrza.

Przeglądając „Znak” z 1984 roku znalazłem esej Kazimierza Dąbrowskiego pt. Medytacja a kontemplacja. W eseju autor rozważa różnice między skupieniem a marzeniem.

Marzenie - mówi Dąbrowski - to stan dekoncentracji, myślenia o wszystkim i niczym, jego przebieg ma charakter inercyjny. Skupienie natomiast jest stanem, w który wprawiamy się świadomie, stanem o przebiegu dynamicznym, jest stanem koncentracji i aktywności. Skupienie jest monotematyczne i jest - trudne.

Konferencja w Rotterdamie. Mówię o roli i pracy korespondenta zagranicznego w świecie współczesnym: 1- korespondentem zagranicznym zostałem w 1956 roku, mając 24 lata. Odtąd wykonuję ten zawód bez przerwy, specjalizując się głównie w problemach krajów słabo rozwiniętych, zwłaszcza - Afryki, Azji i Ameryki Łacińskiej; 2 - w tym okresie środowisko korespondentów zagranicznych bardzo się zmieniło. Kiedyś dominowali reporterzy prasy drukowanej. Dzisiaj grupa ta stanowi mniejszość; 3 - dziś dominują ekipy telewizyjne. W tym nowym środowisku tylko nieliczni to dziennikarze. Przeważają operatorzy, dźwiękowcy, operatorzy świateł, elektrycy, słowem - ludzie, których bardziej niż dochodzenie sensu i istoty zdarzeń interesuje np. gdzie znaleźć gniazdko do wtyczki albo czy kabel nie jest zbyt krótki; 4 - to telewizyjne środowisko cechuje silnie rozwinięty duch współzawodnictwa. Sprawą ważniejszą niż informowanie o tym, co dzieje się na świecie, jest to, aby ,jedni pilnowali drugich”. W rezultacie media poruszają się po kuli ziemskiej zbiorowo, hurmem, wszyscy zawsze spotykają się w jednym i tym samym miejscu, w jednym i tym samym miejscu przebywają i pracują - resztę świata pokrywa mrok; 5 - jest coraz więcej stacji telewizyjnych, radiostacji i gazet. Tym samym jest coraz więcej dziennikarzy. W tym zawodzie zawsze było wielu amatorów, ale dziś amatorzy zdominowali profesję. Wielu z nich nie zdaje sobie sprawy, że być dziennikarzem to przede wszystkim ciągle nad sobą pracować, kształcić się, zdobywać wiedzę, starać się rozumieć świat; 6 - telewizja przekazuje nam własną wersję wydarzeń, nawet własną wizję świata, polityki, historii. Problem w tym, że zaczyna to być jedyna wersja wydarzeń (i tym samym historii dziejącej się współcześnie), jaką zna tzw. człowiek z ulicy, anonimowy członek społeczeństwa masowego.

Coraz bardziej więc budujemy naszą wiedzę o świecie nie na znajomości wydarzeń i kierujących nŹmi procesów, ale na telewizyjnych wyobrażeniach o tych wydarzeniach, słowem na ich zinterpretowanej wersji podanej nam do widzenia i wierzenia; 7 - władza polityczna jest dziś świadoma siły i znaczenia mediów. Że mogą stać się one drugim ośrodkiem rządzenia, a nawet rzeczywistym i potężnym centrum władzy, nad którym może ona utracić kontrolę i panowanie; 8 - jednocześnie żyjemy w świecie coraz bardziej złożonym, coraz trudniejszym do objaśnienia przez środki masowego przekazu; 9 -poziom mediów jest kształtowany nie tylko przez menedżerów i dziennikarzy. Ustala go również, i to może w stopniu decydującym, poziom odbiorców (tzw. przeciętny odbiorca). Ponieważ jednak nie wypada krytykować poziomu społeczeństwa, atakuje się media, zarzucając im niską jakość czy po prostu bylejakość programów, banał i kicz.

Z rozmowy z Frankiem Berberichem - redaktorem naczelnym niemieckiej wersji „Lettre International”, wiosna 1995: „Podróże, lektury i refleksje - to trzy źródła, z których czerpię, kiedy piszę, one stanowią moje tworzywo. Poza tym pomagają mi jeszcze: sporadycznie uprawiana poezja oraz fotografowanie.

Pierwszym źródłem jest więc podróż, traktowana jako eksploracja, odkrywanie, wysiłek badawczy. Podróże w poszukiwaniu prawdy, a nie odprężenia. Chcę zbliżyć się do napotkanej rzeczywistości. Zobaczyć ją, poznać, zrozumieć.

Jest to zajęcie wymagające ciągłej koncentracji, a zarazem ciągłego otwarcia, aby jak najwięcej wchłonąć, przeżyć, zapamiętać.

Drugim źródłem są obszerne i nieustające lektury. Jeżeli chce się swoim tekstom nadać walor kubistyczny, trzeba rozszerzyć swój punkt widzenia o dodatkowe światła i perspektywy. Dlatego używam dużo cytatów. Chodzi mi bowiem o to, aby zabrzmiały także inne głosy, aby zostały wypowiedziane. inne sądy i opinie. Studiowanie literatury przedmiotu jest oczywiście przydatne z wielu względów.

Choćby i takiego: czasem człowiekowi wydaje się, że dokonał w podróżach jakiegoś odkrycia. Jednakże w czasie lektury okazuje się, że na ten pomysł ktoś wpadł już wcześniej! I wówczas trzeba pójść w innym kierunku, aby nie powtarzać się, nie pisać banałów.

Wreszcie trzecim źródłem, które łączy się z dwoma poprzednimi. jest moja refleksja. Poprzez własne doświadczenie podróżnika i czytelnika staram się zdefiniować swój punkt widzenia, spisać nasuwające się przemyślenia, zastanowić się nad zebranymi wrażeniami, uporządkować myśli”.

Uważam się za badacza Inności - innych kultur, innych sposobów myślenia, innych zachowań. Chcę poznać pozytywnie rozumianą obcość, z którą chciałbym się zetknąć, aby ją zrozumieć. Chodzi o pytanie, jak na nowo i adekwatnie można opisać rzeczywistość. Czasami taki sposób pisania nazywa się pisaniem niefikcyjnym. Powiedziałbym, że chodzi tu o twórcze pisanie niefikcyjne. Osobista obecność jest tu bardzo ważna. Czasami spotykam się z pytaniem, kto jest bohaterem moich książek. Wówczas odpowiadam: „ja nim jestem, ponieważ te książki opisują osobę, która podróżuje, przygląda się, czyta, rozmyśla i o tym wszystkim pisze”.

Potrzebuję poezji jako ćwiczenia językowego; nie mogę z poezji zrezygnować. Wymaga ona głębokiego skupienia nad językiem, i to wychodzi na dobre prozie. Proza musi mieć muzykę, a poezja to rytm. Gdy zaczynam pisać, muszę znaleźć rytm. On poniesie mnie jak rzeka. Jeśli rytmicznej wartości jakiegoś zdania nie da się stworzyć, to je porzucam.

Najpierw zdanie musi znaleźć swój wewnętrzny rytm, potem fragment tekstu, a wreszcie cały rozdział.

Zwykle staram się pisać krótkimi zdaniami, gdyż one stwarzają tempo i ruch. Są szybkie i dają prozie jasność.

Ale gdy pisałem Imperium, nagle zdałem sobie sprawę, że w tym wypadku opis wymaga dłuższych zdań. Całkowicie zmienił się styl mego opisu. Wynikało to z rozlewności tematu, którego nie można ująć krótkimi zdaniami. Styl musi być odpowiedni do przedmiotu. Opis bezmiernie szerokiego, rozległego rosyjskiego krajobrazu wymagał długich zdań.

Obok zależności między tematem a stylem istnieje też związek między tematem a tworzyvem językowym. Gdy pisałem Cesarza, chciałem zdefiniować władzę autorytarną.

Ten rodzaj władzy ma w sobie coś anachronicznego, feudalnego. Aby wyrazić anachroniczność przedmiotu, musiałem stworzyć wrażenie czegoś pradawnego, nieskończenie przestarzałego. Przy czym chodziło zarazem o pokazanie anachroniczności naszego autorytarnego systemu w Europie Wschodniej. Czytałem więc dawną literaturę polską XVI, XVII i XVIII wieku, aby znaleźć archaiczne, zapomniane słowa, zresztą plastyczne i barwne, których użyłem pisząc Cesarza.

Język hiszpański odznacza się barokowym bogactwem, jest w nim jakaś rokokowa obfitość. Myślę, że pewne ślady tego stylu, tej tradycji znalazły się w języku Wojny futbolowej. Natomiast kiedy pisze się o Afryce, trzeba użyć takiego języka, w którym będzie można przekazać nastrój tropików. Współczesna literatura afrykańska nie jest pisywana w językach rodzimych, lecz po francusku lub angielsku.

Trzeba więc sięgać do starszych, narodowych pisarzy afrykańskich. Tradycyjna poezja afrykańska to rytm, prostota, powtórzenia. Z tych powtórzeń powstaje efekt muzyczny: muzyka w tradycyjnej Afryce to przede wszystkim bębny, mówiące bębny. Tylko niewielu pisarzy europejskich próbowało oddać atmosferę i klimat gęstej dżungli tropikalnej.

Joseph Conrad prawdopodobnie najbardziej się do tego zbliżył. Doświadczenie tropików wywiera silny wpływ na jego prozę. Włączył do niej powtórzenia, językowe misteria, coś nadrealistycznego, czym człowiek jest otoczony nie mogąc zarazem dotrzeć do jądra tej ciemności. Język polski nie ma tej „tropikalnej” tradycji.

Każdy nowy temat, jeśli należy do obcych kultur, wymaga zmiany stylu. Wszystkie inne sposoby opisu będą sztuczne. Musi powstać wrażenie, że to, co zostało opisane, pochodzi z wnętrza tego szczególnego klimatu, tej kultury i sytuacji.

Syberyjski mróz trzeba opisywać inaczej niż żar pustyni.

Na Saharze życie aktywne toczy się tylko rankiem i wieczorem. W pełni dnia ludzie są sparaliżowani przez potworny upał. Leżą i czekają, aż dzień przeminie. Tę powolność trzeba opisać, paraliż, brak ruchu, całkowicie martwy pejzaż, całkowitą ciszę tropikalnego gorąca, milczenie tropikalnego dnia. Proza musi oddać pustkę tych godzin. Natomiast w syberyjskim mrozie człowiek walczy ze śniegiem. Często czuje się zgubiony wśród wysokich zasp. Nie ma żadnych punktów orientacyjnych i wiadomo, że jeśli będzie błądzić dłużej niż przez dwie godziny, czeka go śmierć. Powstaje uczucie zagrożenia ze strony otoczenia. Środowisko jest wrogiem. Panuje lodowate zimno i to zimno jest wrogiem.

Czuje się ciągłe napięcie. Ogarnia nas strach. Przyroda jest aktywną, nieprzyjazną siłą, z którą w każdej chwili trzeba walczyć. Proza musi oddać ten stan napięcia i presji agresywnej, groźnej natury.

Gdy zbieram materiał do książki lub piszę, koncentruję się na tym, co mogą powiedzieć ludzie. Zwykle spotykam moich bohaterów całkiem przypadkowo, ale to ich typ wypowiedzi, ich świat, ich sposób patrzenia jest ważny, a nie mój. Staram się pozostać w cieniu. To chodzi o ich myśli, ich wizje, ich refleksje.

Fotografia nastawia się na całkiem inny rodzaj portretu człowieka. Człowiek ogląda na niej swoją twarz, swoje gesty, nastrój, sposób, w jaki się prezentuje na zewnątrz. Fotografia jest skierowana na materialność rzeczy, kamera jest instrumentem wnikania, koncentracji, poszukiwania rzeczywistości i życia. Odkrywa się rzeczy, których bez obiektywu by się nie dostrzegło. W fotografowaniu pejzażu chodzi o szczegóły architektury, światła, cienie, o to, by zbliżyć się do innego wymiaru rzeczywistości. Ta staranna obserwacja szczegółów jest następnie bardzo przydatna przy pisaniu.

Im bardziej się zbliżymy do szczegółu, tym bliżej jesteśmy rzeczywistości. Obiektyw kamery działa jak mechanizm selekcji, nie wszystko może uchwycić na obrazie. Trzeba wybrać część pejzażu, jakiś fragment tłumu musi być wyizolowany. Obiektyw musi się koncentrować na pewnych twarzach, a nie na nieokreślonym tłumie, patrzy się konkretnie, a nie abstrakcyjnie. Fotografia jest znakomitą szkołą pracy nad detalem.

Zdjęcie fotograficzne wymaga decyzji, co w końcu ma być pokazane. To pytanie o ramy rzeczywistości nasuwa się także przy pisaniu. Gdy opisuję coś, traktuję to niczym fotografię, obraz określonego momentu, znieruchomiały obiekt. Pociąga mnie nadanie potem takiemu obrazowi ruchu. Tę technikę wykorzystałem w Szachinszachu.

Podejście kubistyczne oznacza nadanie rzeczom wielowarstwowości, głębi efektu plastycznego. Nie chodzi o opisanie twarzy w jej realistycznym, najprostszym aspekcie, lecz o to, by zbadać formę twarzy, jej linie, i to z różnych perspektyw, wydobyć zmieniające się światło, jakie z niej emanuje i przełamuje się na niej. Chodzi o to, by uchwycić bogactwo rzeczywistości. Portret fotograficzny nie ma w sobie nic mechanicznego, lecz powstaje z dążenia do plastycznego przedstawienia obiektu. Dokładnie tak samo jest z pisaniem.

Pisanie prostej, jasnej prozy wymaga przekonania, poczucia jakiejś pewności u autora. W moim wypadku poczucie takie rodzi się wówczas, gdy jestem świadkiem zdarzenia.

Gdy mam o czymś pisać, z czym nie zetknąłem się bezpośrednio, czuję się niepewnie. Wielokrotnie proszono mnie o portret Bokassy, prezydenta Republiki Środkowoafrykańskiej; za każdym razem odmawiałem, ponieważ ni‹gdy nie widziałem go z bliska.

Dwadzieścia lat temu przez dłuższy czas mieszkałem w zachodniej Afryce, jednakże nie odważyłbym się pisać o niej z oddali. Muszę odświeżyć swe wspomnienia, znów dotknąć piasku Sahary, znowu wsiąść do pociągu idącego do Bamako, znowu popłynąć łodzią po Nigrze i wczytać się w historię Nigerii. Zetknięcie się z fizyczną egzystencjąjakiejś sprawy jest dla mnie niezbędne.

Przed Imperium moja wiedza o Związku Radzieckim wystarczyłaby, aby zza biurka napisać książkę o rozpadającym się mocarstwie. Ale psychologicznie nie byłbym do tego zdolny, gdybym nie przejechał 60 000 kilometrów po Rosji, i to w tak strasznych warunkach, że kilka razy chciałem przerwać całe przedsięwzięcie. Mówiłem wtedy sobie: „Nie jestem wystarczająco silny, jest zbyt zimno, nie ma nic do jedzenia, nie ma żadnych możliwości dojechania tam, żadnej kwatery”. Oczywiście miałem trochę pieniędzy, ale czym są pieniądze w zapadłej miejscowości syberyjskiej, w której nic nie można kupić? Zmuszałem się do kontynuowania tej podróży, aby coś więcej zrozumieć.

Proza jest tak dalece przejrzystą formą literatury, że czytelnik natychmiast rozpozna, gdzie autor był niepewny i nie potrafił zorganizować materiału. Prostota wytwarza najwyższą przejrzystość, dlatego proste pisanie jest bardzo trudne. Nie można stosować żadnych tricków lub oszukiwać. Dla mnie przykładem takiego pisania jest proza Pascala, Stendhala, Flauberta czy Biblia z jej plastycznymi, mocnymi zdaniami. Uwielbiam prozę Czechowa. Kiedyś chciał on napisać opowiadanie o jakimś przeżyciu na morzu i rozpaczliwie szukał definicji morza. Przypadkowo przeczytał wypracowanie uczennicy, w którym pierwsze zdanie brzmiało: „Morze jest ogromne”. Czechow pisze, że „zawierało się w tym wszystko, co można powiedzieć o morzu”.

Udany początek książki polega dla mnie na jednym prostym zdaniu opisowym. Zdania powinny być proste, natomiast kompozycja polifoniczna. Pewną szkołą prostoty była dla mnie praca w agencji prasowej. Będąc reporterem agencyjnym trzeba się streszczać. Byłem afrykańskim korespondentem bardzo biednej Polskiej Agencji Prasowej. Na opisanie zamachu stanu w Nigerii w 1964 roku otrzymałem dokładnie 100 dolarów. Teleks kosztował 50 centów za słowo. Miałem więc 200 słów do dyspozycji - to znaczy jedną stronę - by opisać tak skomplikowane wydarzenie polityczne.

Musiałem strasznie oszczędnie obchodzić się z każdym słowem.

Pisanie agencyjne jest szybkie, ale powierzchowne. Skłania do szkicowania świata w skrajnościach, czarne - białe, dobre - złe, rewolucyjne - reakcyjne. Skrót jest najważniejszy, a to pociąga za sobą symplifikację. Złożone bogactwo życia gubi się w idiomach naszych wiadomości. Czym jest fakt? Zwykle rozumiemy przez to pewne zjawisko polityczne, ekonomiczne lub historyczne. Czy jednak klimat, uczucia i afekty, czy nastroje w jakimś społeczeństwie także nie są faktami? Gdzie jednak znajdują one swoje miejsce w świecie informacji? Ważnym źródłem inspiracji była dla” mnie francuska szkoła historiozoficzna „Annales, która dała nową definicję tego, co należy uznać za fakt historyczny. Tradycyjnie historię traktowano jako polityczną historię królów, rządów, instytucji, wojen. Szkoła „Annales” zaczęła badać rolę klimatu, suszy, mentalności. Dzieła Marca Blocha, przyjaciela Braudela, czy Georgesa Duby były dla mnie bardzo pouczające.

W sposób uproszczony dzisiejsza sytuacja literatury przedstawia mi się następująco: z jednej strony mamy literaturę piękną, która coraz bardziej koncentruje się na życiu wewnętrznym, psychice jednostki. Punktem wyjścia jest jedna osoba. Jej życie wewnętrzne. Jej stosunek do drugiego człowieka. Na przeciwnym biegunie znajdują się wiadomości przekazywane przez media - twarde, krótkie, proste relacje. A co jest pomiędzy? W dużym stopniu puste pole, które próbuję uprawiać. Aby opisać klimat czy atmosferę, stan uczuć i afekty ludzi, trzeba sięgnąć do technik literatury pięknej. A jednak to właśnie informacje opowiadają o najważniejszym - o stawaniu się historii.

Nasza pamięć jest coraz krótsza. Stajemy się świadkami zanikania świadomości historycznej. Historię zastępuje ko- laż. Pokolenia dorastające nie mają już pojęcia, co było 20 lat temu. To zerwanie z przeszłością nasuwa pytanie, jak w związku z tym pisać, aby wszystko już następnego dnia nie stawało się makulaturą. Na początku grudnia 1991, gdy pisałem Imperium, musiałem pojechać do Nowego Jorku.

Na wystawach księgarń zobaczyłem mnóstwo nowych tytułów na temat, czy i jak polityka Gorbaczowa może zapewnić Związkowi Radzieckiemu przetrwanie. Książki te pojawiły się na rynku właśnie w momencie, gdy Związek Radziecki przestał istnieć. Data ich ukazania się była zarazem datą ich przedawnienia. Jak uniknąć, by własne pisanie nie stało się zbędne równie szybko? Moją odpowiedzią jest eseizacja prozy. Pod tym względem duże znaczenie ma dla mnie Tomasz Mann, zwłaszcza jego powieści Czarodziejska góra i Doktor Faustus.

Obraz jest dziś zmonopolizowany przez telewizję. Jeśli w prozie chcemy wykorzystać opis jakiegoś obrazu, to skuteczne może to być tylko wtedy, gdy obraz ten będzie punktem wyjścia refleksji. W reportażu wykorzystuję wyłącznie takie obrazy, które stwarzają tło do refleksji. Telewizja stale dostarcza obrazy ze świata, ale jest niezdolna wzbogacić je o refleksję. W tym połączeniu obrazu z refleksją widzę rozwiązanie.

Wciąż jeszcze fascynuję się nowymi odkryciami. Jestem człowiekiem ciekawym. Za każdym razem, gdy odkrywam coś nowego, staram się zrozumieć, z czego to się składa i jak funkcjonuje. W momencie, gdy jest się świadkiem jakiegoś wydarzenia, myśli się: „To szalenie ważne!” I notuje się każdy szczegół. Trzy miesiące później staje się jasne, że większość z tego wcale nie była tak istotna. Jedynie jakość obserwacji i, jeszcze bardziej, jakość refleksji jest tym, co pozostanie. Potrzebny jest wybór i decyzja, co naprawdę ważne, a co nie. Chodzi o to, by pisać możliwie jak najmniej, starannie wybierać, wyłączać, ciąć, redukować, wyrzucać, zachowywać jedną obserwację na sto. Na ten proces nie mam żadnych reguł, intuicja i wiedza są jedynymi kryteriami.

Czytam masę. Studiuję historię. Wielcy historycy, jak Gibbon, Mommsen, Ranke, Michelet, Burckhardt czy Toynbee, są dla mnie ważni. Do tego dochodzi filozofia, moja namiętność. Bardzo bliski jest mi egzystencjalizm. Jednocześnie wielkie znaczenie mają dla mnie pisarze dwojakiego rodzaju. Z jednej strony romantyczna tradycja Hemingwaya i Saint Exupery'ego, Czechowa i Conrada. Z drugiej autorzy, tacy jak Tomasz Mann czy Marcel Proust, którzy zbliżyli się do tej granicy, na której trudne staje się rozróżnienie filozofii i literatury pięknej. Cool Memories czy America Jeana Baudrillarda właściwie nie mają już żadnej fabuły, a tylko refleksję. Osiągnięcia takich autorów, jak Bruce Chatwin, V. S. Naipaul czy Paul Theroux, są oczywiste, ale oni mieli mały wpływ na mnie.

Identyfikacja jest fundamentalnym warunkiem mojej pracy. Muszę żyć wśród ludzi, jadać z nimi i głodować z nimi.

Chciałbym być częścią tego świata, który opisuję, muszę się w nim zanurzyć i zapomnieć o innej rzeczywistości. Gdy jestem w Afryce, to nie piszę listów i nie telefonuję do domu.

Inny świat znika. W przeciwnym wypadku byłbym outsiderem. Potrzebuję przynajmniej chwilowego złudzenia, że świat, w którym w tej chwili jestem - jest jedyny. Czasami wykracza to poza złudzenie. Czasami byłem pewien, że przeżywam swój ostatni świat, że stąd droga prowadzi już tylko do nieba.

O umieraniu na froncie nie umiem pisać siedząc w komfortowym hotelu, z dala od bitwy. Skąd mam wiedzieć, jak to jest wewnątrz oblężniczego pierścienia, w jakich warunkach toczy się walka, jaką broń, jaki ubiór mają żołnierze, co jedzą, co czują. Trzeba rozumieć godność innych ludzi, akceptować ich i podzielać ich trudy. Nie wystarcza jedynie ryzykować życiem. Najważniejszy jest szacunek dla tych ludzi, o których się pisze.

W mojej gotowości do ryzyka może jest też trochę chłopięcej fanfaronady. Gdy przebrany za pilota, schowany w rosyjskiej maszynie, leciałem do Górnego Karabachu, właściwie byłem pewien, że wojskowi odkryją mnie. Była to w gruncie rzeczy akcja niemożliwa do wykonania. Gdyby mnie złapano, to zostałbym oskarżony o „próbę porwania samolotu”, a za tę zbrodnię główną rosyjski kodeks przewidywał karę śmierci. Zapewne nie skazano by mnie naprawdę na karę śmierci, ale z pewnością wylądowałbym w więzieniu. Gdy wszystko się jednak skończyło pomyślnie, czułem satysfakcję: „Znowu mi się udało!” To jest gra. Potrzeba atmosfery skrajnych napięć tkwi we mnie głęboko. Bez wyzwania staję się ospały i nie jestem zdolny do pisania.

W roku 1954, po studiach historycznych, chciałem nadal mieć kontakt z historią na sposób mniej akademicki. Chciałem wiedzieć, jak tworzy się historia, czym jest historia, która się staje. A właśnie w połowie naszego stulecia przebudził się Trzeci Świat. To było niezwykłe zjawisko historyczne.

Wiek XX był jedyny w swoim rodzaju nie tylko ze względu na doświadczenie totalitaryzmu, lecz i ze względu na narodziny Trzeciego Świata. Gdy polityczną mapę świata z pierwszej połowy wieku położymy obok mapy z drugiej połowy, to zobaczymy dwa zupełnie różne światy. Na pierwszej mapie świat był uporządkowany hierarchicznie. Ziemia była zdominowana przez kilka niezależnych państw, reszta świata miała status kolonii, półkolonii i dominiów. Wszystko było częścią struktury opanowanej przez Europę Zachodnią i USA. Dziś patrzymy na zupełnie inny świat. Dostrzegamy niemal 200 niezależnych państw, widzimy mapę bez kolonii, półkolonii lub protektoratów. Nie mówię o materialnym i faktycznym stanie rzeczy, ale formalnie i prawnie nasz dzisiejszy świat jest światem niezależnym. Mnie przypadło szczęście śledzenia tego zjawiska własnymi oczyma jako dziennikarzowi, podróżnikowi i historykowi.

Narodziny niezależnego Trzeciego Świata przebiegały bardzo szybko. W jednym tylko roku 1962 powstało w Afryce 17 niezależnych państw. Ruch niepodległościowy był ściśle związany z drugim ruchem masowym: z migracją ludności ze wsi do miasta. Ludzie oczekiwali od niepodległości bezpośredniej poprawy swego standardu życia i sądzili, że osiągnąć można to tylko w miastach. I w pewnym sensie tak też jest naprawdę.

Kto dziś podróżuje po Afryce, może na własne oczy dostrzec różnicę. Gdy na wsi zaczyna się noc, robi się całkiem ciemno; ludzie po prostu nie mają pieniędzy na światło. Nie ma drewna, gdyż lasy już zostały wyrąbane. A i gotowanie jest problemem. W małym mieście natomiast widać już kilka lamp, jest trochę elektryczności. To oznacza lepszą jakość życia. Tak jest w Afryce wszędzie. Na wsi nie ma dróg.

W porze letniej można to wytrzymać, ale w porze deszczowej robi się strasznie. Ludzie są ciągle przemoczeni i taplają się w błocie. Masowo cierpią na reumatyzm i inne choroby.

Nawet w regionach tropikalnych, gdzie w porze deszczowej jest ciepło, są udręczeni niewygodą i chorobami. Natomiast w miastach niektóre drogi są brukowane i widzi się chodniki. Są to niewielkie różnice, których Europejczyk zwykle nie dostrzega. Ale dla ludzi z tych nędznych i odległych regionów już samo miejskie życie oznacza poprawę. W mieście jest też łatwiej znaleźć pracę i otrzymać żywność czy inną pomoc dla przetrwania.

To zdumiewające, jak w najpiękniejszym pejzażu dzieją się najokrutniejsze zbrodnie. Rwanda jest pełnym czaru krajem i właśnie tam trwa rzeź. Natura jest przepiękna, ale działanie człowieka znajduje się w całkowitym kontraście do tej urody. Gdy samemu tam się żyje, zapomina się o kontemplowaniu natury, ponieważ jest się zajętym walką o przetrwanie. Zapomina się o przyrodzie, koncentruje się na innych ludziach, gdyż to od nich pochodzi zagrożenie. Afrykanie są częściowo związani z tradycyjnymi religiami, są związani z naturą, czczą kamienie, modlą się do słońca, ofiarowują rośliny, zwierzęta i drzewa. Ich natura jest pełna bogów, dobrych i złych. Ale ta więź z przyrodą ulatnia się coraz bardziej. Afrykanie przenoszący się do miasta muszą uporać się z nieznanym otoczeniem, z dala od natury. Z jednej strony jest się związanym z wiejską przeszłością, z drugiej - trzeba się dostosować do życia miejskiego. Z tego konfliktu powstają napięcia i kryzysy psychologiczne.

Narodziny Trzeciego Świata stworzyły warunki przyszłego postępu. Byłem i jestem zafascynowany tymi ludźmi w Trzecim Świecie, którzy w walce stworzyli swe własne państwa i swe narody. To temat mego życia. Być może wynika to stąd, że pochodzę z biednej części Europy. Gdy miałem siedem lat, wybuchła wojna. Często cierpiałem z powodu biedy i głodu. Sytuacja była beznadziejna, nie było niczego.

Gdy miałem dziesięć lat i zaczynała się zima - nie miałem butów. Rodzice nie mogli mi ich kupić, nie mieli pieniędzy.

Biegałem zrozpaczony po okolicy, aż sąsiad, który nielegalnie wytwarzał mydło, złożył mi atrakcyjną ofertę: „Słuchaj, dam ci kredyt, postaraj się sprzedać to mydło”. Kawałek mydła kosztował złotówkę, a para butów - 400 złotych; żadne tam skórzane buty, lecz drewniaki, innych nie było.

Musiałem sprzedać 400 kawałków mydła, ale ludzie byli biedni i mało kto mógł pozwolić sobie na mydło. Byłem głodny, płakałem i każdemu opowiadałem swą historię, walczyłem, ale to trwało nieskończenie długo, nim zebrałem 400 złotych. Należałem do tych ludzi, którzy nie mieli żadnej kindersztuby. James Joyce mając dwanaście lat pisał godne uwagi listy; ja w tym samym wieku biegałem za krowami po polu i nie przeczytałem jeszcze żadnej książki. Być może dlatego łatwiej daję sobie radę z ludźmi, którzy nie mają co jeść i wciąż marzą o tym, by nazwać coś swoim własnym, i są szczęśliwi, gdy w ogóle coś posiadają.

W naszym świecie w ogóle, ale jeszcze bardziej w społeczeństwach nierozwiniętych, polityka dyktuje wszystko.

Przenika wszystkie elementarne dziedziny życia i wpływa na nie, decyduje o losie każdej jednostki. Polityka jest potężnym czynnikiem i ze względu na medialny przekaz jest wszechobecna. 90 procent wszelkich wiadomości poświęconych jest aktorom aktualnego teatru politycznego, bohaterom klasy politycznej: prezydentom, ministrom, parlamentarzystom, generałom, przywódcom, aktywistom, populistom. Na temat globalnej sytuacji nie można dziś ani pisać, ani snuć refleksji, jeśli nie rozumie się niesłychanego znaczenia polityki. Zwykle rozpatrujemy władzę jako zjawisko polityczne -jako władzę rządu, biurokracji, wojskowych.

Wiemy wprawdzie, że wszyscy jesteśmy wciągnięci w grę władzy, ale zbyt mało uprzytamniamy sobie, w jakiej mierze władza stanowi element egzystencji ludzkiej.

Jeśli spojrzymy na ostatnie 20 lat, zobaczymy, że najkrwawsze walki często toczyły się o kontrolę nad środkami masowego przekazu. W czasie rewolucji rumuńskiej 1989, na Litwie, w Tadżykistanie, w czasie moskiewskiego puczu walczono o budynek telewizji, znak tego, że władza przesuneła się od tradycyjnych ośrodków politycznych ku centralom telewizyjnym.

Czynniki emocjonalne są zapewne decydujące dla wybuchu powstania czy rewolucji; jest to poczucie ludzi, że są zbyt długo wykorzystywani i poniżani. Stają się one tą kroplą, która przepełnia miarę. Wszystko zaczyna się w chwili, kiedy padnie słowo: „Dosyć!” Społeczeństwa są nieskończenie cierpliwe, są stabilne i gotowe czekać. Skłaniają się do zachowania swego status quo. Dopiero po dłuższym okresie godzenia się z cierpieniem dochodzi do decydującego, bardzo emocjonalnego momentu, w którym społeczeństwo mówi: „Dosyć!” Najważniejszym pozytywnym uczuciem poprzedzającym rewolucję jest nadzieja. Na nieszczęście chodzi tu zawsze o swoistą, naiwną nadzieję na zmianę na lepsze. Moment rewolucyjny nadszedł, gdy ludzie mówią: „Już nie możemy czekać ani dnia dłużej, ani godziny. Koniec z tym!” I teraz sytuacja ma się zmienić w sposób magiczny, nagle, zmienić bezpośrednio, o 180 stopni. Oczekuje się na pierwsze i totalne rezultaty. Ta natychmiastowa poprawa oczywiście nigdy nie następuje. I w ten sposób każda faza rewolucyjna kończy się utratą złudzeń. Zawsze mamy do czynienia z logicznym ciągiem bardzo długiej cierpliwości, rewolucyjnego wybuchu, niecierpliwych, nierealistycznych, naiwnych i szalenie emocjonalnych oczekiwań, które nie mogą być zaspokojone. Po czym następuje rozczarowanie.

Gdy ludzie zbierają się, odczuwają swą siłę. Nie ma żadnych racjonalnych wyjaśnień na to, dlaczego w pewnym momencie milion ludzi zbiera się na placu, choć nie byli tam wezwani. Jakiś dzień i milion ludzi napływa w jedno miejsce.

Dlaczego? Chodzi o to, by uświadomić sobie tajemnicę, a nawet metafizykę decydującego momentu wybuchu rewolucji.

W społeczeństwie wstrząsanym kryzysami istnieją wszelkie warunki do przewrotu. Większość społeczeństw w dzisiejszym świecie jest stale w kryzysie. Teoretycznie spełnione są wszelkie warunki do rewolucyjnego zrywu, ale jednak rewolucje nie wybuchają. Rewolucje są rzadkością. Czego trzeba, aby wybuchła rewolucja - oto pytanie, na które nie ma odpowiedzi. Kryzys społeczny może przeciągać się przez lata i dziesięciolecia, aż tu nagle, tego właśnie szczególnego stycznia, tego szczególnego poniedziałku, zaczyna się. Dlaczego nie we wtorek? Dlaczego nie miesiąc wcześniej? W ogólnej logice społecznego rozwoju zwróciłem uwagę na momenty, których nie można wyjaśnić jako racjonalne lub konieczne. Nagle natykamy się na zaskakujący fenomen. Post factum szukamy wyjaśnienia: sytuacja ekonomiczna była zła, system był skorumpowany itd. Ale obserwujemy wiele skorumpowanych systemów, w których jednak nie wybuchają rewolucje. Musimy respektować irracjonalność momentu historycznego. Podobnie jest z wojną.

Czasami rozpala się z powodu jakiegoś małego zdarzenia.

Czasami mamy wiele wydarzeń znaczących, które jednak nie prowadzą do wojny. W tej alchemii właściwy początek jest tajemniczy.

Cyprian Kamil Norwid, wielki polski poeta i filozof XIX wieku, powiedział, że lud, że masy są niezdolne do myślenia abstrakcyjnego. Myślą w kategoriach nazwisk, osób, postaci, tylko to pozwala im się zorganizować. Gdy taka osoba pojawi się, działa jak katalizator oczekiwań i energii całego narodu. Rewolucje lub wielkie ruchy społeczne są bez przywódców niemożliwe. W Indiach potrzebny był Gandhi, w Ghanie - Nkrumah.

Większość prostych żołnierzy najróżniejszych armii wyzwoleńczych, na których natknąłem się w Afryce lub Ameryce Łacińskiej, miała bardzo niski poziom świadomości politycznej. Wielu nawet nie znało politycznych celów swej wojny. W Angoli wiedzieli jedynie, że walczą za Aghostino Neto lub Jonasa Saoimbi. Gdyby Saoimbi w ciągu nocy zniknął z widowni, to cały ruch partyzancki by się rozsypał.

Naturalnie, są plemienne korzenie takich funkcji przywódczych, jednak nie wystarcza to jako wyjaśnienie. Istnieje funkcjonalna konieczność organizowania się wokół postaci przywódczych.

Weźmy Etiopię. Armia etiopska mając pół miliona ludzi pod bronią była najsilniejszą armią w Afryce. Gdy roznio- sła się wiadomość, że jej dowódca, Mengistu, uciekł z kraju, żołnierze po prostu rozeszli się do domu. Bez jednego strzału armia się rozleciała, pół miliona ludzi jednego dnia! Oto, jak ważna jest postać wodza jako punktu zbiorczego wszelkich energii, oczekiwań, marzeń, nadziei i wysiłków woli.

Każda kultura ma swoją skalę wartości i ekonomia nie w każdej kulturze zajmuje najwyższe miejsce. Potężne kultury Chin czy Indii - mimo że stykają się z nowoczesną techniką - nie stracą swej tożsamości. Zaakceptują one takie ułatwienia technologiczne, jak komputer, ale pozostaną sobą. Dobrym przykładem jest Japonia. Z jednej strony Japonia występuje jako producent najbardziej zaawansowanej technologii uniwersalnej, z drugiej - pozostaje tradycyjna w kulturze, przyzwyczajeniach, mentalności i sferze rodzinnej. Stare kultury są silne i głęboko zakorzenione. Ludzie są wierni swym tradycjom i dumni z nich, gdyż one dają im poczucie godności. Cały wiek XX jest dowodem tego, że silne, wielkie kultury tradycyjne i całe cywilizacje, jak Chin, Indii czy Meksyku, są bardzo żywotne i trwałe. Nie mogą być zniszczone. Jakież wysiłki podjęli Sowieci, by zniszczyć starą kulturę Rosji, Armenii, Czeczenii lub Gruzji, i ileż przy tym polało się krwi! Mimo to, te kultury istnieją nadal i ludzie nadal będą gotowi za nie umierać.

Kultura jest zjawiskiem skomplikowanym, może ona oczywiście być również zacofana, konserwatywna lub reakcyjna. Nowoczesny rozwój nie jest w stanie zniszczyć wielu starych kultur, musi zawrzeć z nimi kompromis i wejść w koegzystencję. Z drugiej jednak strony istnieje pośrednie zagrożenie dla tradycyjnych kultur: były one bowiem przechowywane na wsi, dziś natomiast obserwujemy powolne umieranie wsi na całej kuli ziemskiej. Klasa chłopska z roku na rok kurczy się - mimo stałego wzrostu demograficznego ogółu ludności. Postępy techniki rolnej są tak ogromne, że za sto lat prawdopodobnie nie będzie chłopstwa. Przetrwają ogromne farmy, podczas gdy małe gospodarstwa z ich pługiem, pracą ręczną i niską wydajnością okażą się zbędne.

Fenomenu irańskiego nie można uogólniać. Umieranie za sprawę, męczeńska śmierć w Świętej Wojnie, oznacza szczęście w szyickim islamie. Podczas wojny między Iranem i Irakiem artyleria iracka ostrzeliwała wzgórze. Żołnierze irańscy wdrapywali się na to wzgórze śmierci, rozrywali koszule i kierowali nagie piersi ku niebu. Krzyczeli: „Dajcie nam więcej!”, i umierali.

W czasie rewolucji irańskiej odwiedziłem komitety rewolucyjne Chomeiniego. Ich pomieszczenia były oklejone zdjęciami paszportowymi młodych ludzi, którzy polegli w walce. Pokazywano mi te zdjęcia i mówiono: „To nasi bohaterowie”. Im więcej mieli zdjęć, tym bardziej byli dumni. Komitety wydawały komunikaty wojenne w języku farsi, które przesyłano rodzicom zmarłych, a które brzmiały mniej więcej w ten sposób: „Gratulujemy pani Sarah Mahmud i jej mężowi Ibrahimowi Mahmud, gdyż dziś ich dwóch synów poległo w Świętej Wojnie”. Nigdy nie widziałem ta- kiej koncentracji myślenia i czucia, skierowanej jedynie na umieranie. Na uniwersytecie w Teheranie widziałem zabitych mudżaheddinów, którzy - zawinięci w białe płótno - byli noszeni przez tłum ludzi o fanatycznych twarzach.

Inni cisnęli się, by móc dotknąć zabitych. Czuli się szczęśliwi, gdy udało im się to.

Islam jest nie tylko religią, ale i kulturą, która będzie się rozprzestrzeniać, choć potrzebuje na to czasu. Cywilizacja muzułmańska jest niezwykle dynamiczna. Dziś potęgę islamu powiększa potencjał takich państw, jak Turcja, Pakistan, Iran. Świat islamski jest pełen wszelkich zasobów naturalnych. Większość ludzi na Zachodzie nie zdaje sobie sprawy z tego niezwykłego nagromadzenia siły. Islam jest skrajnie zdyscyplinowaną religią. W Szachinszachu opisałem rozmodlony tłum: milion ludzi, którzy w tym samym czasie wykonują ten sam gest, i to bez jednego słowa polecenia. To niewiarygodne i charakterystyczne dla całego islamu. Iran nie powróci do zachodniego modelu rozwoju. Model Szacha był chybiony, oznaczał skrajne poniżenie człowieka. Jeśli importuje się wodę mineralną z Paryża do miejsca, którego cudowne wody żywiły największych poetów na świecie, jak perskiego poetę Ferdousiego, to jest to absurdem. Jeśli do kraju z cudownie smakującym perskim chlebem sprowadza się chleb amerykański i niemiecki, to jest to pozbawione sensu. Gdybym w tamtym czasie żył w Iranie, to też buntowałbym się przeciwko Szachowi.

Rewolucja irańska była fascynującym i ważnym wydarzeniem historycznym. Pokazała, jak trudno jest demokratyzować wielonarodowe państwo. Iran był imperium, potęgą autorytarną. I oto w takim państwie przeciw władcy wystąpiły siły demokratyczne. Zaczęły atakować centrum. Posługiwały się hasłami demokratyzacji. W państwie irańskim żyją mniejszości: Kurdowie, Ormianie i wiele innych. Mniejszości te przyswoiły sobie hasło demokratyzacji i przetransformowały je na żądanie niezależności. Demokratyzacja oznaczała dla nich prawo do odłączenia się. Irańska rewolucja zaczęła się jako ruch demokratyczny, Bachtiar, Bani-Sadr byli demokratami, adwokatami. Pierwszy rząd po rewolucji składał się z ludzi, którzy studiowali na Harvardzie, na Sorbonie. Ale po zwycięstwie rewolucji przywódcy mniejszości powiedzieli: „Demokracja oznacza dla nas: iść dalej.

Wy rządziliście nami i nas wyzyskiwaliście. Prawdziwa demokracja oznacza dla nas niepodległość”. Gdy to żądanie się pojawiło, doszło w centrum do zmiany układu sił. W centrum władzy narodu panującego - w tym wypadku byli nim Farsi - odpowiedziano: „Nie! Musimy ocalić nasze państwo”. W tym punkcie rewolucja dokonała radykalnego zwrotu. Siły dyktatury przejęły władzę. Chomeini reprezentował to stadium rewolucji irańskiej, w którym naród panujący uświadomił sobie niebezpieczeństwo rozpadu państwa. Reaguje on więc siłami represji, by hasło demokratyzacji zastąpić hasłem „narodowej integracji”. I sięga się do takich środków, jak masakra mniejszości, aby zachować integralność państwa. Z tego powodu żadna rewolucja demokratyczna w państwie wielonarodowym nie może się udać, ponieważ warunkiem demokracji jest likwidacja państwa opartego na ucisku mniejszości.

Kto jest cynikiem, ten nie nadaje się do zawodu korespondenta wojennego czy korespondenta zagranicznego. Ten zawód, ta misja, zakłada pewne zrozumienie dla ludzkiej biedy, wymaga sympatii do ludzi. Trzeba się czuć członkiem rodziny, do której należą również ci wszyscy prości ludzie na naszej planecie, nie dysponujący nawet najskromniejszym dobytkiem. Trzeba zajmować się bardzo starymi problemami, nędzą i biedą - taki jest świat. Ludzkie ciepło jest dla tego rodzaju pracy elementarne. Cynizm i nihilizm, upadek wartości i lekceważenie innych przyczyniły się do tego, że świat stał się trudny do zniesienia.

Typ korespondenta wojennego: to zwykle człowiek skromny, przyjazny, skłonny do współpracy, łatwy we współżyciu. Chodzi tu o bardzo specyficzną grupę dziennikarzy.

Żyją w najtrudniejszych warunkach, nie tylko dlatego, że mogą być zranieni lub zabici. Ludzie, którzy udają się w takie miejsca, potrzebują więcej niż tylko zawodowej motywacji. Ten zawód wymaga ludzi ofiarnych. Często nie ma wody, są problemy z transportem, trzeba wytrzymać zimno, poniżenie, bicie, areszt. Nie spotkałem wśród nich awanturników. Ci ludzie starają się po prostu działać jak najlepiej, spełniać swój obowiązek.

Naturalnie martwi mnie ignorancja i brak zainteresowania sytuacją w Trzecim Świecie. Napawa mnie smutkiem, że przepaść między społeczeństwem konsumpcyjnym a społeczeństwami biednymi jest nie do przezwyciężenia.

Jestem przekonany o całkowitej odmienności kultur. Gdy dzisiaj pracownik na rzecz pomocy rozwojowej udaje się do wioski afrykańskiej, to robi to zwykle dlatego, że sam tego chce, a nie dlatego, że tamtejsi ludzie są jakoś specjalnie tym zainteresowani. Być może ich kultura jest kulturą minimalizmu, wolą nic nie robić. Jest w tym jakaś przemoc, gdy zmusza się ich, by uwierzyli w wartości obcej kultury. Przedstawiciele krajów rozwiniętych często okazują się zaskoczeni, gdy inni odrzucają ich sposób życia. Ale są kultury, dla których mniej ważna jest praca niż modlitwa. W ten sposób nie będzie się co prawda produkować samochodów i komputerów, ale też nie jest się nimi zainteresowanym. To zresztą mnie nie rozczarowuje, uznaję skalę wartości innych ludów, które sądzą na przykład, że rodzina jest najważniejsza i stanowi źródło ich zadowolenia. Taki rodzaj zadowolenia ma wiele godności i jest wartością pozytywną. Ludzie, kiedy przemierzają Afrykę, często mają ze sobą jedynie niewielki węzełek. Nie mają zbyt silnej potrzeby posiadania więcej, zadowalają się minimum dobytku. Gdy się z nimi rozmawia, uśmiechają się, są gościnni i życzliwi. Odnosi się wrażenie, że są szczęśliwi. Przeżywają inne spełnienia. Najlepsze byłoby zaakceptować to. Nie trzeba zmieniać wszystkiego.

Moja ciekawość wciąż na nowo wygania mnie w świat.

Nie ma miejsca na świecie, gdzie chciałbym powiedzieć: „Tu pozostanę na stałe”. Jest jednak mała pokusa: pojechać do Afryki, na Saharę. Kocham pustynię. Ma coś metafizycznego, transcendentnego. Na pustyni cały kosmos jest zredukowany do kilku elementów. Jest to pełna redukcja wszechświata: piasek, słońce, gwiazdy w nocy, cisza, gorąco dnia.

Ma się koszulę, sandały, coś bardzo zwykłego do jedzenia, odrobinę wody do picia, pełna prostota. Nie ma niczego między tobą a Bogiem, tobą a wszechświatem. Zawsze, gdy przyjeżdżałem do Afryki i miałem czas, szukałem jedynego w swoim rodzaju doświadczenia pustyni. Trzy razy przemierzyłem Saharę z mieszkańcami pustyni, raz z grupą koczowników, na którą natknąłem się zupełnie przypadkowo. Nie mogliśmy się porozumieć językowo, ale pozostaliśmy razem.

Nie zamienialiśmy ze sobą słów, ale dzieliliśmy doświadczenie przyjaźni, braterstwa. Nagle powstało niezwykle mocne odczucie, że twoi bracia i siostry są wszędzie, ale ty po prostu nie zdajesz sobie sprawy z ich egzystencji - cudowne uczucie.

Wszyscy w jakiś sposób jesteśmy koczownikami i stajemy się nimi coraz bardziej. Dawno temu ludzie wędrowali, by znaleźć żywność i przetrwać. Wraz z wielkimi ruchami migracyjnymi koczownictwo znowu staje się formą życia. Znowu jakbyśmy wracali do naszych początków.

Dawniej pasjonował mnie front - wyłącznie front, przebywanie na froncie, pisanie o tym. Teraz coraz bardziej interesuje mnie inna strona sytuacji konfliktowej, a mianowicie - normalność w nienormalności, uporczywe, niemal instynktowne, a zarazem pełne inicjatywy, pomysłowości i determinacji dążenie człowieka do normalności w sytuacji nienormalnej. Np. życie codzienne w oblężonym mieście albo tuż za linią frontu, za drutami obozu, na zesłaniu.

Przecież ta normalność pozwoli z czasem wziąć górę nad nienormalnością. Tęsknota za normalnością zwycięży zawsze. Prawo normalności przebije się przez wszystkie przeciwieństwa, przez ogień i przez gruzy.

Na ogół lepiej pamiętam postacie i twarze ludzi niż to, co do mnie mówili. Te twarze tkwią w mojej pamięci milczące, nieme. Przeszłość milczy. To my użyczamy jej głosu.

Wszystko jest tematem i dlatego wszystko jest tekstem

W BBC wywiad z Jorge Borgesem. W czasie przeprowadzania tego wywiadu Borges ma 83 lata.

- Czekam na śmierć - mówi pisarz. - Ale kiedy ona przyjdzie? Dziś wieczorem? Dziś wieczorem - nie, bo jutro mam dużo rzeczy do zrobienia! 18 sierpnia 1994 W Hildesheim miałem wspólny wieczór autorski z Holendrem, profesorem Janem Hoetem z Gandawy. Hoetpostać wybitna, organizator wystawy sztuki współczesnej pod nazwą „Documenta”. Wystawa to o wielkim prestiżu i artyści z całego świata robią wszystko, aby ich prace zostały na nią przyjęte.

Wystawa taka, powiedział w swoim wystąpieniu Hoet, musi być prezentacją w ruchu, musi być baletem kształtów i barw, gdyż powinna ona odzwierciedlać życie współczesne -jego ciągłą zmianę, ten fakt, że jest to tocząca się rzeka, maszyna w ruchu. I ten właśnie ruch, zmienność form i kolorów były pierwszą cechą wystawy.

Jej drugą cechą było to, że (co też odzwierciedla sytuację w sztuce współczesnej) nie dominowało tam jedno centrum.

Nikt nie chciał być zamknięty w centrum, podporządkowany, podległy komuś. Dziś wszyscy uciekają przed centrum.

A jeżeli są centra, to różne, niepodległe. Wasze centrum nie musi być koniecznie moim centrum. Przypomina to strukturę mózgu, który też ma przecież kilka centrów.

Stąd - trzecia cecha wystawy. Pokazała ona, że dziś każdy szuka własnej, autonomii, że sprowadza tworzoną przez siebie sztukę do tego, co sam zobaczył i przeżył. Własna osoba, własna osobowość i prywatne widzenie świata - oto źródła, surowce sztuki współczesnej.

Następnie - „Documenta” zwróciły uwagę na fakt, że wszyscy cały czas jesteśmy w trakcie lekcji, wszyscy uczymy się, oni - nas, my - ich itd.

Dalej - że współczesna sztuka fascynuje się tylko tym, co zmierza do katastrofy, ba, fascynuje się samą katastrofą, przeczuciem Sądu Ostatecznego, klimatem zagłady.

I wreszcie - sztuka współczesna, powiedział profesor Hoet, nie lubi szufladkowania, segregacji, dzielenia na gatunki, rodzaje, style - lubi natomiast zatarte granice, zlepy, zszywania, sklejania, kolaże, lubi różność, wielość, grymasy i dziwy i żeby to wszystko było nieforemne i pomiędzy.

23 kwietnia 1993 Wystawa Salvadora Dali w Zitadelle Spandau w Berlinie (rzeźba i rysunek).

Świat Dali - udziwniony, eklektyczny, prowokacyjny, został już zaaprobowany przez młodzież, która tłumnie przychodzi na wystawę i ogląda eksponaty z uwagą, bez poczucia niezwykłości, sensacji, szoku. Dali - jest dziś częścią ich wyobraźni, ich sposobu widzenia i pojmowania świata. Już nie wywołuje skandalu i protestów to, że wyrzeźbiony koń ma zamiast jednej nogi - koło, a zamiast skrzydła (bo to koń-pegaz) pozłacany błotnik samochodu.

Świat jest dziś po prostu pełen takich niezwykłości i dziwów.

lato 1993 We Frankfurcie na wystawie Antoniego Tapiesa. Malarstwo świetne, intensywne, mocne, chciałoby się powiedzieć - bardzo malarskie, którym Tapies wprowadza nas w swój świat koloru, w jego napięcia, zderzenia, relacje. Patrząc na te obrazy, na ich materialne struktury, na złożoność i różnorodność faktur, na zestawy i mieszanki farb, pomyślałem - który to już raz z takiej okazji - jaką żmudną, ciężką, wyczerpującą pracą jest malowanie. W pracowni artysty najlepiej widzimy proces tworzenia, jako wysiłek fizyczny, jako mozolną robotę, wytwarzanie rzeczy, które mają swój rozmiar i wagę, swoją namacalną konkretność. (Dla pisarza odpowiednikiem będą bruliony, notatki, konspekty, zapisany papier.) U Tapiesa zwraca też uwagę jego nieustające, niespokojne poszukiwanie nowych rozwiązań, planów, kompozycji.

Nic tu nie jest raz na zawsze dane, nic raz na zawsze osiągnięte. Tapies ciągle nas zaskakuje (a to fioletową linią nagle przecinającą błękit nieba, a to ostrą czerwienią krzyża na łagodnie pastelowym tle), każdy jego obraz to propozycja innego spojrzenia w głąb świata - jak to sam nazywa - niebieskich snów.

Ludzie oglądający obrazy na wystawie. Jak oglądają się wzajemnie. Jak na siebie zerkają. Relacja między nimi a obrazami. Jak różne twarze współbrzmią, lub przeciwnie - kontrastują z ekspozycją, z klimatem sali, z klimatem przedstawionego malarstwa, jak tworzą razem kompozycję, propozycję przestrzennoplastyczną albo odwrotnie - rozpraszają nas, burzą widowisko.

25 sierpnia 1989 W Londynie zmarł Feliks Topolski. Miał 82 lata. Rozmawiałem z nim raz, w 1987, w jego pracowni, dokąd zaprowadził mnie nasz znakomity poeta - Adam Czerniawski. Pracownia składała się z dwóch części. Część główna - wielka hala pod jednym z mostów na Tamizie, halamagazyn obrazów i rysunków malarza. Uderzał ogrom tego zbioru, setki, tysiące szkiców sylwetek, twarzy, grup malowanych linią ciągłą, jakby bez odrywania pędzla od papieru czy płótna. Topolski malował przez całe życie jeden, nieprzerwany pochód ludzi idących drogami naszej planety, ulicami miast Europy, Ameryki i Afryki. Malował pochód, który nigdzie nie zaczynał się i nigdzie nie kończył.

To, co robił Topolski, było Malarskim reportażem, artystyczną relacją z widowiska, którego tytuł mógłby brzmieć - „idąc”. Tylko czasem Topolski zatrzymuje kogoś z idących, jak fotografik prosi kogoś, aby zechciał mu pozować do zdjęcia - i robi wówczas zbliżenie, portret, skupia się na szczegółach.

W tej pracowni, wśród stosów (chciałbym powiedzieć - pięter) owych szkiców, zapisków, notatek graficznych, stał w rogu tapczan, a na nim, w pozycji półleżącej - Topolski. Była to postać drobna, żwawa, o ruchach zarazem spokojnych, jak i nerwowych. Miły, pogodny, życzliwy ludziom pan. Zapracowany. To zapracowanie podkreślał jego ubiór - stare dżinsy, stary zielony sweter, umazane w farbach ręce. Typowy wygląd artysty spędzającego całe dnie w pracowni. Jego roboczy strój mówił - popatrz, mam prawie 80 lat, a jednak ciągle, bez wytchnienia pracuję.

Rozmowa z Topolskim była o tym, że pan Feliks chciał, abyśmy wspólnie zrobili album pod roboczym tytułem, który zaproponowałem: Ze Świata. On dałby rysunki, ja - tekst. Była to oferta kusząca, ale natychmiast pomyślałem: to zajęłoby mi minimum 2-3 lata, a nie miałem 2-3 lat.

Był to bodaj czwartek, a więc dzień, w którym mistrz przyjmował gości. Przyjść tego dnia do pracowni mógł każdy, każdy też mógł tam praktycznie robić, co chciał. W kącie stała skrzynka czerwonego wina - komu przyszła ochota, mógł pić, kto chciał z Topolskim porozmawiać, mógł przysiąść, panował luźny, swobodny nastrój, wyszliśmy stamtąd bodaj bez pożegnania.

Francis Cargo w swojej książce Przyjaciel malarzy wspomina wielkiego francuskiego malarza fowistę - Andr‚ Deraina (1880-1954): „Malował rzeczy najzwyczajniejsze, byle jakie (np. obraz z 1935 r. <<Filiżanka herbaty>>), nie zwracające niczyjej uwagi: sztuka polega właśnie na tym, że robi się coś z niczego”. W podobnym duchu komentuje Cargo malarstwo Picassa: „Picasso odrzucał pospolite odtwarzanie rzeczywistości zachowując z niej tylko poetyckie znaki rzeczy”. I konkluduje: „Rzeczywistość jest zawsze tylko punktem wyjścia, nigdy punktem dojścia”.

Jacob van Ruisdael, wielki pejzażysta holenderski XVII wieku. Ruisdael uczy nas patrzeć na przyrodę jako na fenomen dramatyczny i heroiczny. „To wielkie oko - pisze o nim Eugene Fromentin - szeroko otwarte na wszystko, co istnieje, to oko przyzwyczajone ogarniać zarówno wysokość, jak odległość, wędruje nieustannie nie pomijając niczego”.

28 października 1992 Na wystawie obrazów Stefana Gierowskiego. Wspaniałe malarstwo - proste, zdyscyplinowane, działające jednym motywem, jedną plamą. Bardzo skupione, dążące do wizji skoncentrowanej, napięte, wydające czysty, mocny ton. Nie ma tu żadnego rozczochrania, rozmamłania, żadnej histerii.

Jest natomiast świadomy swojej wartości porządek, szukanie jednej formuły, jednego malarskiego słowa.

Ważne jest dla mnie to, że obraz z cyklu „Dziesięć przykazań” zatytułowany „Jam jest Pan Bóg Twój...” to biała płaszczyzna. Wydaje mi się, że rzeczy ostateczne: Bóg, śmierć, nieskończoność, wieczność może wyrazić tylko biel.

Gierowski konsekwentnie dąży do równowagi, do symetrii. Np. obraz „CCCL,1976” to na jasnym, ledwie prześwitującym tle położone gęsto czubkiem pędzla punkty czerwieni, zieleni, żółci, brązu, oranżu i błękitu. Uderza idealne wyważenie kolorystyczne tego obrazu. Żaden kolor w żadnym miejscu płaszczyzny nie zdobywa przewagi, nie dominuje. Malarz wszystkim daje tyle samo miejsca, tę samą szansę.

W jednym z wywiadów szwajcarski pisarz Adolf Muschg opowiada się za pisarstwem świadomym swojej roli społecznej, zaangażowanym. Otóż pojęcie zaangażowania w literaturze i sztuce miało inny sens na Wschodzie i Zachodzie, prowadząc do nie kończących się nieporozumień. Zaangażowanie na Zachodzie oznaczało krytycyzm wobec własnego społeczeństwa, a zwłaszcza - rządzącej klasy politycznej i jej metod sprawowania władzy (zakłamania, manipulacji, korupcji itd.). Natomiast nomenklatura na Wschodzie nawoływała artystów do zaangażowania, rozumiejąc pod tym pojęciem aktywne i bezkrytyczne poparcie panującej dyktatury. Rządy zachodnie nie lubiły pisarzy zaangażowanych, wschodnie - uwielbiały ich.

W „Le Figaro” z 4.11.1991 recenzja z XXV tomu listów George Sand. Redaktor całości - Georges Lubin - poświęcił całe życie gromadzeniu i wydawaniu listów tej pisarki. Lista adresatów obejmuje 2075 nazwisk, a edycja całości zawierać będzie ponad 20 tysięcy listów odnalezionych.

Jeżeli Lubin natrafi na nowe tysiące, to też je do swojej edycji włączy.

Ale kiedy mówię o tej zawrotnej liczbie listów mojemu duńskiemu wydawcy - Clausowi Clausmanowi - ten nie dziwi się zupełnie. Mówi, że w czasach Andersena w Kopenhadze, która była wówczas małym miastem, krążyli listonosze doręczający osiem razy dziennie pocztę do adresatów.

Z braku telefonów i faksów list był środkiem porozumienia się, rozmowy, dyskusji. Rano pan Andersen wysyłał list, w południe goniec przynosił odpowiedź, po południu autor Dziewczynki z zapałkami mógł odpisać na list przed chwilą otrzymany itd. - stosy korespondencji rosły i rosły.

Pier Paolo Pasolini (1922-1975). Ginie na jednym z przedmieść Rzymu zamordowany przez ulicznika, za którym chodził zbyt natarczywie. Dwa wcielenia, dwa życia Pasoliniego: w świecie poezji, malarstwa, filmu, a więc w świecie sztuki najwyższej, o wielkim smaku, wrażliwości i skupieniu, a potem (czy nawet jednocześnie, obok) - w świecie społecznego marginesu, niskości, banału, poszukiwania inności (ulgi? odprężenia?). Cena, jaką za to się płaci. Że już od pierwszej chwili wejścia w inność - jeżeli jest ona niższością i jałowizną, odczuwamy stratę czasu, w naszym mózgu zaczyna bić zegar głośno, z łoskotem, a głowę drąży i rozsadza pytanie - po co tu jestem? czego tu szukam? Wtedy ogarnia cię chęć ucieczki, powtarzająca się jak ataki bólu chęć, aby wstać, wyjść i puścić się pędem przed siebie, da- leko stąd, w samotność.

8 kwietnia 1892 Antoni Czechow pisze ze swojej wsi Mielichowo do przyjaciela w Petersburgu - Aleksego Suworina: „Bawi u nas teraz malarz Lewitan. Wczoraj wieczorem byliśmy razem na polowaniu. Strzelił do słonki, która z podbitym skrzydłem wpadła do kałuży. Podniosłem ptaka: długi dziób, wielkie czarne oczy i piękna szata. Patrzy ze zdumieniem. Co z nim robić? Lewitan krzywi się, zamyka oczy i błaga drżącym głosem: <<Kochany, trzaśnij ją kolbą w główkę...>> Odpowiadam: <<Nie mogę>>. Lewitan wciąż wzrusza nerwowo ramionami, trzęsie głową i błaga. Tymczasem słonka patrzy ze zdumieniem. Zmuszony byłem przystać na błagania Lewitana i zabić ptaka. Teraz jest na świecie mniej o jedno piękne kochane stworzenie, a dwóch durniów wróciło do domu i zabrało się do kolacji”.

W teatrze telewizji obejrzałem ,,Zbrodnię i karę” Dostojewskiego w adaptacji Andrzeja Wajdy. Dwa tygodnie wcześniej widziałem to samo przedstawienie w krakowskim Teatrze Starym.

Przedstawienie telewizyjne wydało mi się lepsze, bardziej sugestywne, bardziej przejmujące, mocniejsze. Dlaczego? Bo w TV ogląda się przede wszystkim twarze - ich zbliżenia, ich wyraz, ich nastrój. I efekt jest silniejszy! Duża scena jednak rozprasza - mimo woli patrzymy.na dziesiątki drugo- i trzecioplanowych detali, przedmiotów, linii, barw.

A w telewizji nasza uwaga jest skupiona na tym, co najważniejsze - na portrecie i poprzez ten portret przemawiającej osobowości ludzkiej.

31 stycznia 1994 W Berlinie otworzyłem radio i chcąc zakodować stacje nadające dobrą muzykę, włączyłem automat: zgłosiło się kolejno kilkanaście stacji z całego świata. Poświęciłem wieczór, aby je - jedna po drugiej - przesłuchać. I nie żałuję straconego czasu, ponieważ dokonałem odkrycia: wszystkie te stacje grały to samo - tę samą muzykę, ten sam beat, pop, heavy albo heavy, pop, beat, czy pop, heavy, beat itd.

itp. - na przemian. Jeżeli do tej muzyki były jakieś słowa, to z reguły po angielsku.

Nowa wrażliwość słuchowa, nowy gust, nowa percepcja nastawione na jeden dźwięk, jeden ton, jeden rytm.

Ta wyłączność, ten monopol - oto, co najbardziej zwraca uwagę. Rosnące bogactwo środków technicznych, elektroniki, wszelkich światłowodów, satelitów, kompaktów i laserów, a jednocześnie postępujące zubożenie treści, monotonia, ogłuszająca nuda.

Pojęcie banału. „Powiedzenie nie mające głębszej treści, ogólnie znane, zwrot utarty, oklepany, banalny; frazes, komunał, slogan” (Słownik języka polskiego, t. I).

Wobec tej definicji nasuwają się jednak dwa zastrzeżenia.

Po pierwsze - kto jest tu sędzią? Komu dajemy prawo i moc orzekania? Teza, iż „nie należy mnożyć bytów bez potrzeby”, to dla historyka filozofii oczywisty banał, ale dla laika - coś nowego, myśl oryginalna, odkrycie! Po drugie - czy dana wypowiedź jest banałem, zależy od kontekstu, od sytuacji. Na przykład - kocham cię! W czytadle-kiczu to może.być banał, zwrot utarty, oklepany, ale w sytuacjach prywatnych, pożądanych, słowa te mogą mieć wartość najwyższą, mieć w sobie świeżość, niezwykłość, oryginalność Pieśni nad Pieśniami.

W każdym kraju tuziny, setki, nawet tysiące zdolnych ludzi maluje, pisze i nagrywa. Wszyscy są jakoś sobie równi, mniej więcej jednakowo dobrzy, w miarę passable.

W dzisiejszych czasach artysta ma za zadanie stworzyć rzecz, która byłaby ciekawa, żywa i przede wszystkim aktualna. Utwór ten powinien zająć uwagę odbiorców przez jakiś czas, zebrać pochwalne recenzje (ewentualnie - nagrody), a następnie zniknąć (raczej bez śladu i najczęściej bezpowrotnie), ponieważ inne dzieła, propozycje, prezentacje czekają już w kolejce.

W sytuacji panującego dziś na rynku tłoku szczególnego znaczenia nabiera sprawa promocji: galerii, wydawnictw, reklamy, sal koncertowych, festiwali i konkursów, wszelkiego rodzaju akwizytorów kultury. Już nie wystarczy, żeby rzecz stworzyć. Teraz trzeba z tym utworem dotrzeć do odbiorcy, do widza, do czytelnika. Dawniej ci ostatni szukali dzieła i ich twórcy. Dziś autor musi szukać swoich odbiorców. W dobie obecnej sytuacja wymaga od twórcy zdwojonego wysiłku. Musi on być jednocześnie i wytwórcą, i akwizytorem.

„W miarę jak sztuka pogrąża się w impasie - pisze E. M.

Cioran - mnożą się artyści. Ta anomalia przestaje być anomalią, gdy pomyśli się, że sztuka, będąc w zaniku, stała się zarazem niemożliwa i łatwa”.

Twórcami są tylko ci, dla których jedyną rzeczą w życiu jest to, co tworzą. Ci są wyróżnieni, są wyodrębnieni.

Dwa różne typy człowieka, na dwóch biegunach rodzaju ludzkiego. Stworzony przez rewolucję elektroniczną homo informaticus. To nowa postać w dziejach, twór drugiej połowy XX wieku. Żyje on w świecie komputerów, autostrad informacyjnych, internetów, banków danych, multimediów, wideokonferencji, serwerów i dekoderów.

Jednocześnie podróżując po krajach Trzeciego Świata typem, którego najczęściej spotykam, jest przeciwieństwo homo informaticus - a poor man, człowiek ubogi, kategoria liczna (coraz liczniejsza), łatwo rozpoznawalna i definio- walna. Człowiek ubogi nie tylko nie dotknął komputera, ale nawet nie ma światła elektrycznego, ba, nie stać go na ręczną latarkę. Rodzi się, żyje i umiera ubogim. Wszystkie zdobycze elektroniki są poza jego zasięgiem, są mu zresztą nie znane. Żywot, który pędzi, nie różni się wiele od żywota jego praprzodków. Jego narzędzia pracy są te same co tysiąc lat temu. A przecież ci z drewnianą motyką w ręku to są też nasze siostry i bracia, podobnie jak ci, którzy w tej właśnie chwili wysyłają jakiś pilny fax na drugi koniec planety. Ale żadnego między nimi kontaktu, żadnego języka. Więcejróżnica, obcość zdają się pogłębiać. Rację mieliby więc ci, którzy uważają, że ewolucja człowieka nie zakończyła się, że trwa ona nadal wytwarzając diametralnie różne typy - czy nawet gatunki ludzi.

Ron Weschler przypomniał mi uwagę, jaką zrobił dawny redaktor naczelny „The New Yorker” - Mr. Shawn. Telewizja, powiedział on, zniszczy poważną literaturę i poważne dziennikarstwo w ten sposób, że prz‚suwając codziennie w gorączkowym tempie przed oczyma odbiorców tysiące obrazów i wtłaczając im jednocześnie do głowy tysiące informacji, oducza zdolności skupienia uwagi na czymś jednym przez dłuższą chwilę. Tekst będzie więc musiał być krótki jak migawka, jak błysk, jak strzał, a przez to najczęściej powierzchowny i nawet - byle jaki.

Gabrielle Pfeiffer - nowojorska producentka telewizyjna mówi mi, że ramy czasowe generacji stają się coraz węższe, a przepaście między nimi - coraz głębsze. „Mając 30 lat - zauważa Gabrielle - czuję się lepiej wśród ludzi pięćdziesięcioletnich niż wśród tych, którzy mają lat 20”.

Powstała nowa generacja, którą Gabrielle nazywa „generacją pilota” (pilot - instrument do zmiany kanałów telewizyjnych na odległość): „Na ekranie każde ujęcie może trwać nie dłużej niż 1-2 sekundy. Wszystko, co trwa dłużej niż to mignięcie, ten błysk obrazu - jest nudne. A co jest nudne - nie dociera do nich albo jest odrzucane”.

Z J. dwie godziny pracy z komputerem. Świat komputera: nie kończący się las, przez który biegną setki traktów, dróg, ścieżek. Problem w tym, że moi przewodnicy chcą mi od razu pokazać całe przebogate i gęste wnętrze tego lasu, jego niezliczone tajniki i zagadki. W rezultacie od początku czuję się zagubiony. Proszę, abyśmy wchodzili w ten elektroniczny matecznik wolniej, krok za krokiem, abyśmy zaczęli od elementarza. Ale to właśnie jest dla przewodników nudne, bezbarwne, żadne, gdyż oni, przeciwnie, upajają się owym bogactwem, różnorodnością, nieskończonością komputerowego kosmosu.

W styczniu 330 roku (przed Chr.) Aleksander Wielki na czele swoich wojsk zbliża się do stolicy imperium perskiego - Persepolis. Grecja i Persja to wówczas śmiertelni wrogo wie, toczą ze sobą odwieczne wojny.

Są już blisko Persepolis. Forsują rzekę Arakses.”Zaraz za rzeką - pisze biograf Aleksandra, Peter Green - spotkali delegację. [...] Okrzyki powitania, jakie ci ludzie wyda.li, a także gałązki błagalników w ich rękach, zdradzały, że ,,są to Grecy. [...] Przedstawiali sobą żałosny, wprost upior ny widok, bo każdy z nich był w straszliwy sposób okale czony. Typowo perską metodą poucinano im hurtem nosy i uszy. Niektórym brakowało rąk, innym stóp. Wszyscy mieli zniekształcające piętno na czole.<<Byli to ludzie, mówi Diodor, którzy posiedli biegłość w sztukach i rzemiosłach i dobrze się w nich spisali; wówczas odcięto im inne kończy ny, zostawiając tylko te, które były niezbędne do fachu>>„.

Gladstone: „Nie można walczyć z przyszłością”.

W tej części świata w połowie naszego stulecia historia jak gdyby zabłądziła i czując, że błądzi zbyt długo, zaczęła wycofywać się do punktu wyjścia, do tego miejsca, z którego kiedyś wyruszyła w fałszywym kierunku. W tym wypadku postęp historii ma charakter nie ruchu do przodu, ale ruchu wstecz - w tym jego paradoks i ograniczenie.

Polityka dziś zastępuje wszystko - teatr, malarstwo, literaturę. Zastępuje i zaprowadza panowanie tandety i kiczu - rządy intryg, arogancji, chamstwa. Władzę, której jedynym celem jest narzucenie siebie innym - namolne, natrętne, za wszelką cenę.

W polityce wszystko dziś zmierza do środka, do nurtu centrowego, do pragmatyzmu. Ekstremizmy istnieją, ale nie mają szerokiej bazy społecznej. Ten brak nadrabiają agresywnością i hałaśliwością, brutalizacją języka.

Wszędzie pełno podskórnych resentymentów, pretensji, podejrzeń, złości, nienawiści. Biali nie lubią czarnych, Pendżabi nie lubią Gudżarati, Zulu nie lubią Ksosa, fanatycy - liberałów, protestanci - muzułmanów, brunatni - zielonych, Ekwadorczycy - Peruwiańczyków itd. Ta lista ciągnie się i ciągnie, nie ma końca. Czasem te podskórne prądy, niewidoczne napięcia, ciśnienia i tarcia wybuchają.

Wtedy następuje destrukcja, masakra, wojna. Ale ten ładunek wybuchowy istniał już dawno w podziemiu - często po prostu nie dostrzeżony, czasem nie dostrzegany świadomie.

Wybuch ujawnia istnienie w ludziach podziemia nienawiści.

Bywa, że ku zdumieniu, a nawet przerażeniu ich samych.

Dziś nie ma lewicy ani prawicy, są tylko ludzie o mentalności otwartej, liberalnej, chłonnej, zwróconej w przyszłość, oraz ludzie o mentalności zamkniętej, sekciarskiej, ciasnej, zwróconej w przeszłość.

Tkwimy w plemienności. Struktury plemienne, mimo istniejących w świecie kosmopolityzmu, pluralizmu, globalizmu, uniwersalizmu, okazały się żywe, wręcz - coraz bardziej żywe. A ponieważ najwyższy, najbardziej intensywny i spektakularny przyrost ludności dokonuje się w krajach Trzeciego Świata, gdzie struktury plemienne są szczególnie rozpowszechnione i żywotne, oznacza to, że ludność świata powiększając się - rozkrzewia i wzmacnia klanowy i plemienny charakter społeczeństw.

Etnia stała się modnym i -jakże nadużywanym - kluczem do rozszyfrowywania współczesnych konfliktów.

Najczęściej stosowaną operacją wobec przeszłości, wobec historii jest zabieg redukcji. Obraz zostaje ogołocony ze wszystkich półtonów i odcieni, z całego bogactwa kolorów zostaje tylko biel i czerń - ostry, bezpardonowy kontrapunkt. Panuje klimat walki. Ludzie to albo herosi, albo zdrajcy. Wszędzie słychać szczęk oręża, tupot nóg, przyspieszone oddechy walczących.

Postawa heroiczna jest zawsze rzadkością, jest wyjątkiem.

Ponieważ jednak ci, którzy wyłaniają się z przeszłości, z tzw.

kart historii, to herosi, powstaje wrażenie, że ludzkość w swojej większości jest taka właśnie - heroiczna. Tymczasem najczęściej jesteśmy zwyczajni, przyziemni, słabi, zajęci tylko myślą o przetrwaniu, szaropióre ptaki o krótkich skrzydłach.

Podobnie w architekturze. Przetrwały twierdze, katedry, pałace, a przecież były to budowle wyjątkowe - ogół mieszkał w lepiankach, w byle jakich domkach, w szałasach, po których nie zostało nic.

Pospolitość, zwyczajność - szybko odchodzą w zapomnienie, znikają. Pozostaje tylko to, co wyjątkowe. Tylko ono może przetrwać.

Historyk zapytany, co jest celem jego badań i poszukiwań, odpowie najczęściej - fakty. Szuka faktów, bada fakty, gromadzi je i porównuje. Daty, nazwiska, nazwy miejscowości, powinowactwa, układy, miary i wagi, dokumenty, sekwencje zdarzeń. Interesują mnie fakty i tylko fakty - mówi historyk.

Tymczasem człowiek, który historię przeżywał i doświadczał na własnej skórze, będzie wątpił, czy przedmiot badań naszego historyka można ograniczyć do tzw. nagich faktów.

Człowiek ten bowiem wie, że fakt wyrwany z szerokiego kontekstu imponderabiliów, wyjęty z całego teatrum, w którym miał on miejsce, pozbawiony klimatu i nastroju, jakie mu towarzyszyły, fakt taki niewiele mówi i niewiele znaczy, a często nabiera wręcz opacznego sensu i mylącej wymowy.

Albowiem doświadczony przez historię, poddany jej bezlitosnym próbom i zmuszony do najbardziej okrutnych i ostatecznych wyborów, człowiek ów wie, jak ważną czy nawet najważniejszą rzeczą jest kontekst, w jakim dany fakt zrodził się i spełnił, i że to właśnie ów kontekst najtrudniej jest przekazać innym i najtrudniej tym innym - zrozumieć.

Historia coraz częściej i z coraz bardziej nieubłaganą bez- względnością wyrzuca wszystko na śmietnik.

Polityka: kierunek ruchu zawsze ten sam - w górę, na szczyty, a potem - spadek, często - upadek. Chyba że polityk w porę uskoczy na bok albo wycofa się. A jednak to wznoszenie ku górze wciąga, narkotyzuje, oślepia tak, że nikt nie myśli o ciągu dalszym, o strąceniu, o żałości końca.

W polityce często wygrywa ten, kto za wszelką cenę, bez skrupułów etycznych i pardonu - chce wygrać. W polityce jest potrzebne zdecydowanie, napór, agresywność. Wszyscy widzą, kto chce zdobyć władzę, czują to. Ulegają hipnozie, śledzą zapaśników i oddają głos na tego, kto walczył z większą werwą, z większą wolą zwycięstwa. Chcą poddać się silniejszemu, sami przez to poczuć się silniejszymi.

5 grudnia 1941. 54-letni Henryk Elzenberg (II wojna światowa osiąga apogeum) notuje w swoim dzienniku dwie ważne uwagi: pierwsza, że „wypadki dziejowe to po prostu tępe narzędzie, którym się dostaje po głowie. Nie ma tu nic do myślenia; mówi się - nie i czeka końca”; druga, kiedy obserwując zbrodniczą scenę wojny, umacnia się w nim „poczucie absolutnej dwutorowości dziejów - dziejów zbrodni i dziejów ducha, idących obok siebie bez najmniejszego wzajemnego oddziaływania, tworzonych przez gatunki ontologiczne bardziej sobie obce niż w zoologii jaszczury i amonity”.

Amonit - mięczak, głowonóg. Żył w muszli, jak ślimak.

Wymarł 75 milionów lat temu.

Dyktatura opiera się nie tylko na strachu, ale i na korzyściach. A także - na przyzwyczajeniach. Również na braku czynnika porównawczego (ludzie nie wiedzą, że gdzieś jest inaczej, lepiej).

W rewolucjach zwyciężają ci, którzy przyszli później.

Często są to ludzie z dalszych rzędów albo tacy, którzy przetrwali w głębokich matecznikach prowincji. Rewolucja pochłania bowiem wszystkich, którzy stali blisko barykady, po obu jej stronach. Ta barykada jednocześnie dzieli i łączy.

Paradoks tej sytuacji, która, jak tonący statek, zabiera na dno wszystkich.

23 sierpnia 1989 Wieczorem spotkałem A.B. Nie wierzy, że „Solidarność mogłaby utworzyć rząd, który miałby szanse przetrwania.

Mówi: to naiwne! Tymczasem wszelkie rewolucje, przewroty, przemiany robią ludzie, w których tkwi pewna doza naiwności. Jest ona niezbędna, ponieważ obraz systemu istniejącego, jego siły, jego nieubłaganej, przygniatającej mocy istnienia i niszczenia jest tak porażający, iż działa zniechęcająco i paraliżująco na wszystkich tych, którzy są „rozsądni” i „nie żywią złudzeń”.

Obserwując procesy dezintegracyjne społeczeństw widzimy, że zatrzymują się one zawsze na jakiejś granicy, że nie idą do zupełnego, niszczycielskiego końca. Nie dochodzą do ostateczności. Raczej osiągają stan impasu, dreptania w miejscu. To pamięć zbiorowa, instynkt samozachowawczy i kultura są tymi czynnikami, które nie dopuszczają do zagłady.

Koestlera Ciemność w południe. Książka jest bardzo głęboka tam, gdzie autor dokonuje analizy myślenia komunistycznego lat trzydziestych. Natomiast obraz realiów, np.

wnętrze Łubianki czy Butyrek - nierealny, bardzo zachodni, nazbyt cywilizowany. Żeby można było prowadzić ze swoimi oprawcami, tam, w Butyrkach, tak głębokie dyskusje filozoficzne? Tematem książki są racje i motywy, a nie strach. Tymczasem w Butyrkach chodziło już głównie o strach. Tylko jak go opisać? Jak opisać zaszczucie? Bezsiłę? Artykuł Anny Micińskiej o Aleksandrze Wacie (Tygodnik „Solidarność” 1 I /88), o jego drodze do i od komunizmu.

Dramat byłych komunistów. Że nadal pozostają w orbicie sprawy komunizmu. Obsesyjnie, nieuleczalnie. Całe ich myślenie, ich działanie jest ożywiane, napędzane, motywowane najpierw walką o komunizm, później - walką z nim.

Również środowisko wymusza na byłym komuniście, aby ciągle wałkował sprawę komunizmu (dlaczego wstąpił, dlaczego wystąpił itd.). Zwłaszcza środowisko naciska na tych, którzy potrafią coś powiedzieć, coś napisać. Tymczasem ci właśnie mają często mało do powiedzenia, ponieważ przebywali w dobrych warunkach i nie stykali się ze zbrodniami systemu. Rzecz w tym, że system był anonimowy, opierał się na anonimach, na szarej, bezimiennej masie biurokratów, policjantów, kontrolerów, strażników, donosicieli. Cała demoniczność systemu tkwiła w jego szarzyźnie, mglistości, bylejakości, w jego zapyziałości, w otępieniu.

Rację ma Zinowiew, kiedy mówi, że zasadnicza różnica.

jest ta: być w czy być na zewnątrz. To znaczy, że różnica jest między tymi, którzy to przeżyli, i tymi, którzy tego nie doświadczyli. Ocena pierwszych przez drugich jest niemożliwa.

W „New York Review of Books” (13.05.1993) esej historyka Gordona A. Craiga o wydanym właśnie w Nowym Jorku tomie korespondencji Hannah Arendt z Karlem Jaspersem. Craig przypomina kilka szczegółów z życia Arendt: była kiedyś kobietą Heideggera (zwolennika nazizmu), potem żoną Heinricha Bliichera (komunisty) i przez blisko pół wieku intelektualną przyjaciółką Jaspersa (antynazisty i antykomunisty). Jak się to wszystko w jej życiu plątało, przenikało, zachodziło na siebie! Craig przypomina, że i Arendt, i Jaspers patrzyli na świat z dużą dozą pesymizmu. To Jaspers odkrył fenomen „banalności zła” (pisał o „całkowitej banalności”, o „prozaicznej trywialności” jako rzeczy najbardziej charakterystycznej dla totalitaryzmu). Pogląd ten rozwinęła później Arendt w swojej książce o procesie Eichmanna. Oboje byli przeciwni mitologizowaniu ruchów oporu w państwach totalitarnych. Jaspers uważał w swoim eseju Problem winy (1946), że wszyscy (choć w różnym stopniu) są odpowiedzialni za powstanie i panowanie systemów przemocy.

Craig zwraca uwagę, że to Arendt w swoich Korzeniach totalitaryzmu (1950) wysunęła i rozwinęła tezę, że totalitaryzm XX wieku był możliwy dzięki imperializmowi XIX wieku zjego filozofią ekspansji, z rasistowskimi i biologicznymi usprawiedliwieniami.

Sofia, czerwiec 1989 Kolacja w mieszkaniu wielkiej poetki bułgarskiej - Błagi Dymitrowej. Błaga - jej ciepła, dobra twarz, w oprawie prostych, siwych włosów, jej duża, lekko pochylona postać, jej głos spokojny, sciszony. W nobliwym, przytulnym mieszkaniu, które jest jak wnętrze starych skrzypiec, w małym saloniku, w którym czuje się zapach i nastrój czegoś odległego już w czasie, ale zarazem realnie obecnego, siedzi przy stole kilku pisarzy - to działający półkonspiracyjnie Komitet Obrony Pierestrojki i Głasnosti, zwalczany przez Żiwkowa, który to Żiwkow twierdzi, że dawno już dokonał pierestrojki i że żadna przebudowa nie jest mu więcej potrzebna.

Teraz, kiedy tak rozmawiamy a to o Sofii, a to o Warszawie czy Moskwie, przychodzi mi myśl następująca: z tymi Bułgarami, których widzę przecież po raz pierwszy, porozumiewam się w pół słowa, podobnie jak w pół słowa porozumiewam się z kimś z Węgier i Czech. Nasze doświadczenie sprawiło, że mamy ten sam sposób odczuwania i rozumienia świata. Komunizm uformował (czy raczej - zdeformował) nawet umysły niezależne i opozycyjne, wykształcił w nich jednolite, identyczne mechanizmy percepcji rzeczywistości i psychiczne sposoby reagowania na nią. To wszystko niezależnie od narodowości, rasy, miejsca zamieszkania homo sovieticus, ponieważ mamy wspólny język znaków, gestów, spojrzeń, głosu itd. Język, który jest martwy i nieczytelny dla każdego człowieka Zachodu, dla Amerykanina, dla Kanadyjczyka, którym próbujemy go tłumaczyć i objaśniać, ale ze skutkiem najczęściej beznadziejnie znikomym.

Stanisław Brzozowski: „Wspominać, znaczy to wiązać treść przeżytą z wypadkami i wrażeniami nowego, obecnego życia. Wspomnienia nasze rosną i zmieniają się wraz z nami. Pamięć tylko pozornie utrwala, właściwie zaś przetwarza nieustannie: wydarzenie czy osoba stanowiące przedmiot wspomnień są jakby rdzeniem tylko, jakby trwałą osią zmieniających się nieustannie krystalizacji. Życie odrywa od nich atomy uczuć i myśli, zastępując je przez inne. Nasza przeszłość jest zawsze tylko teraźniejszością naszą” (Płomienie).

Vico, Herder, Gibbon, Burckhardt, Toynbee, Gumiliew.

Umysły, które wzniosły się na wyżyny syntezy historycznej.

Toynbee w miejsce historii narodów - zbyt wąskiej i naładowanej emocjami, pisze historie cywilizacji, a więc rozległych i złożonych struktur. Gumiliew: społeczeństwa nieeuropejskie mają bardzo złożone struktury. Ale właśnie ta złożoność pozwala im przetrwać, gdyż daje im elastyczność.

Stają się one plastyczne, niezniszczalne, łatwiej adaptujące się do skrajnie niekorzystnych warunków.

Kryzys histoRii -jej miejsce coraz częściej zajmują współczesność i archeologia. To dlatego, że historia (jako nauka, jako dyscyplina), będąc zbyt manipulowalną, traci wiarygodność. Zamiast naukowego podejścia do przeszłości spotykamy emocjonalne budowanie dowolnych jej obrazów.

Jest wiedza historyczna i jest pamięć emocjonalna. Mimo że często określa się je tym samym mianem - historią, należy je wyraźnie, merytorycznie rozróżniać.

Humaniści - słabnąca klasa. Mają coraz mniej do powiedzenia, coraz mniej znaczą. Przedstawiciele nauk ścisłych wypierają ich nawet z tych dziedzin, które były zawsze domeną humanistów. Np. archeologia, historia. Kto jest dzisiaj główną postacią w archeologii? Biolog molekularny! Z cząsteczek białka i kwasów nukleinowych, posługując się aparaturą komputerową, biolog molekularny odczytuje nasze pradzieje, dzieli je na okresy i epoki, zapisuje pierwsze stronice podręcznika historii ludzkości.

Świat: tyle już o wszystkim powiedziano. Myśl humanistyczna wyczerpała się? Pozostały wynalazki techniczne? W naszym myśleniu o kimś obcym, o innym, kategoria etniczna i nawet religijna mają pierwszeństwo przed kategorią socjologiczną. Powiemy przede wszystkim - Czarny, Arab, Włoch, a dopiero potem - chłop, inżynier, urzędnik itp.

Joseph de Maistre spędził 15 lat w Petersburgu jako ambasador dworu sardyńskiego.

Filozofowie mówili o „człowieku” jako takim, jako o figurze retorycznej, abstrakcyjnie, ale de Maistre, podobnie jak Burke, odrzucał istnienie takiej istoty. „Konstytucja 1795 roku - pisał - została wymyślona dla człowieka. Ale na świecie nie ma takiego kogoś. Widziałem w życiu Francuzów, Włochów, Rosjan i innych. Wiem też, dzięki Monteskiuszowi, że można być Persem. Ale człowieka nigdy jeszcze nie spotkałem, jeżeli istnieje, nie jest mi znany”.

Możliwe postawy w zetknięciu z inną, „niższą” kulturą: - postawa belferska (pouczanie, traktowanie innego jako dziecka), - postawa arystokratyczna (podkreślanie własnej wyższości, chłodny, pogardliwy stosunek do innego), - postawa ironiczno-kpiarska (traktowanie innego jako obiektu satyry, jako pajaca, jako półgłówka), - postawa dominacji agresywnej (nacechowana nienawiścią, złośliwością, wściekłością), - postawa rezygnacji (akceptowanie innego takim, jakim jest), jednak z przekonaniem, że jest niższy, - postawa życzliwości (trochę paternalistyczna, ale serdeczna), - postawa partnerska (przyjmowanie innego jako równego sobie).

Nowy typ rewolucji, jaki zrodził się na świecie w końcu XX wieku. Chodzi o rewolucję negocjowaną. W tego typu przewrotach stara klasa rządząca traci władzę polityczną, ale jeszcze przez jakiś czas zachowuje ważne pozycje w administracji i w gospodarce. Proces zamiany jednego systemu na drugi nie odbywa się w formie wybuchu, kataklizmu, destrukcji, szoku, ale zostaje rozciągnięty w czasie, wydłużony i spłaszczony, ma charakter stopniowej transformacji. Rewolucja negocjowana jest procesem pełnym sprzeczności i niekonsekwencji. Pełnym sporów, tarć i przetargów. Matactw i podchodów. Korupcji i manipulacji. Agresji słownej.

Ale nie ma barykad, pożarów i egzekucji. Nie ma przerażenia i jęków. Nie ma terroru.

Definicje ojczyzny: Genet: „Moja ojczyzna, to dwóch, trzech znajomych”.

Camus: „Tak, mam ojczyznę: język francuski”.

Tuareg: „Moja ojczyzna jest tam, gdzie deszcz”.

Kultura, myśl i religie Wschodu przesycone są ideą mesjanizmu, a więc ideą ekspansji, dominacji i wyłączności.

Źródłem takiej wiary są m.in. ogromne przestrzenie - wielka przestrzeń jest tu wielką pokusą: opanować, żeby podporządkować. Wobec braku rozwiniętej komunikacji silna, bezwzględna władza centralna jawi się jako naturalny sposób rządzenia i podporządkowania, a to podporządkowanie jest tym bardziej konieczne, że mamy tu do czynienia ze społecznościami różnokulturowymi, różnojęzycznymi o silnym i nieustępliwym poczuciu niezależności, a także w wypadku ludów pasterskich - o niestrudzonej ruchliwości mobilności.

W idei mesjanizmu mieszczą się co najmniej dwa interesujące nas tutaj poglądy: po pierwsze - mesjanizm wymaga codziennych, doczesnych wyrzeczeń w imię wyższej racji, wyższego celu, właśnie - mesjanistycznego. Żyjemy w biedzie, żyjemy pod knutem, ale to jest konieczne, abyśmy osiągnęli nasz cel najwyższy. Chodzimy w łachmanach, ale za to jesteśmy wybrańcami losu. To nic, że dziś nędza: jutro przyjdzie zapłata. Po drugie - w mesjanizmie zawarta jest nadzieja na wyjście z opresji, z biedy i z nieszczęść z pomocą jednorazowego aktu Bożej łaski - Bóg skinie i życie odmieni się nam momentalnie i całkowicie. Niepotrzebna codzienna, żmudna praca, wysiłek myśli i woli, sprawność organizacyjna - wystarczy dotknięcie Bożego palca. Kontakt z Bogiem, to, że jesteśmy jego wybrańcami, uwolni nas od jarzma pracy - pracę zastąpi cud. Jest to wiara naiwna i złudna, ale myślenie ludzi jest najczęściej naiwne i złudne.

Berlin, 4 sierpnia 1994 Od rana miasto zalane słońcem. Jest ono wszędzie, panuje niepodzielnie. Ludzie są wyczerpani upalnym latem, zmęczeni, nerwowi, agresywni. To dopiero 30 stopni. A gdyby temperatura skoczyła do czterdziestu? Do pięćdziesięciu i wyżej? Ilekroć znajdę się w takich skrajnych temperaturach (upału, zimna), myślę o ścisłym związku między klimatem a moralnością. Przy 60 stopniach wszyscy chodzilibyśmy nago bez żadnej żenady! W Los Angeles, w straszliwych upałach, ludzie wściekli, że ktoś im zajeżdża drogę, czasem do niego strzelają. Morderstwo z powodu oszołomienia słońcem. W wielkim upale, jeżeli nie ma gdzie się schronić, czujemy się zaszczuci, zagrożeni. 20, 30 stopni wystarczą, aby unicestwić w nas człowieczeństwo. Teraz załóżmy, że gdzieś w galaktyce zaczął się przed milionami lat proces ocieplenia jakiejś gwiazdy i nagle to ciepło, wypromieniowywane przez ową gwiazdę, dociera do nas. Atmosfera otaczająca kulę ziemską ociepla się - w skalach kosmicznych właściwie nieznacznie - o 40, 50 stopni Celsjusza: cały rodzaj ludzki przestaje istnieć.

I czy jest to zupełnie niemożliwe? Paul Gray pisze („Time” 1.08.1994), że odłamki komety, które właśnie uderzyły w powierzchnię Jupitera, wyzwoliły energię ileś tam milionów razy większą niż tę, którą miała bomba, jaka spadła na Hiroszimę. To zbombardowanie Jupitera, pisze Gray, przypomina nam, że wszechświat jest an incredibly violent place. Ile z tej przemocy panującej w kosmosie przenika w nas i wpływa na nasze zachowanie? Wszak astrologowie wierzą w taką zależność, w taki dynamiczny, deterministyczny związek: W miarę jak przybywa ci lat, ludzie coraz mniej ci wybaczają. Najlepiej dziecku -jemu wolno wszystko. Młodzieży też dane jest szerokie pole. Młodzież jest wartością samą w sobie, jest powabem, jest świeżością i energią. Wiek dojrzały - świat jeszcze czeka, jeszcze daje ci szanse. Ale przychodzi starość i wówczas - albo jesteś kimś, jakąś ogólnie uznaną wartością, albo inni będą pomiatać tobą, popychać cię. Ciągle musisz usprawiedliwiać się, że żyjesz, że jeszcze jesteś.

Wśród Somalisów, wśród Dinków z Sudanu, wśród Tuaregów z Sahary - Iata, wiek, starość dają pozycję, przewagę, posłuch i wyższość. Wystarczy, że pojawi się starszy, a już inni przyjmują postawę wyrażającą respekt i szacunek.

Wszystko w takiej społeczności jest ustabilizowane - przede wszystkim ustabilizowane i trwałe są wartości. W co wierzyli przodkowie - w to i my wierzymy: oto są nasze korzenie, nasze poczucie wspólnoty, znak przynależności do plemienia (a to znaczy tam - przynależności do rodzaju ludzkiego).

Inaczej w społeczeństwach sfrustrowanych, znerwicowanych. Tu starzec to zakała, zawalidroga, rupieć - co gorsza, to ktoś winny wszystkiego zastanego zła, przyczyna niepowodzeń i porażek, słowem ktoś, kto zasługuje sobie na naszą niechęć, pogardę, nawet nienawiść.

Pokolenie to coś więcej niż wspólnota biologiczna, tożsamość wieku. To bowiem także podobieństwo wrażliwości, zbliżony typ wyobraźni. Dlatego kontakt między ludźmi różnych, odległych od siebie pokoleń wymaga rezygnacji z siebie - naturalnego przeobrażenia się, przystosowania do kogoś, kto z powodu różnicy wieku, wrażliwości, a także celów życiowych jest inny i często - obcy.

... (Świat bez autorytetów). Widok, który napełnił mnie smutkiem, nawet wprawił w osłupienie. Jest rok 1986. Nowy Jork, konferencja PEN-Clubu. Dla nas, uczestników tej konferencji, burmistrz Nowego Jorku Koch wydaje w swoim urzędzie przyjęcie. Jest to mały, stary pałacyk, jeden z nielicznych osiemnastowiecznych budynków w tym mieście. Wewnątrz ciasno, tłoczno, duszno, ogłuszający gwar podgrzanych alkoholem głosów. Serwują białe wino, tylko białe wino, skrzynki z tym winem stoją wszędzie. W tłumie migają mi zaczerwienione twarze Mailera, Vonneguta, Gaddisa, posępna, gdzieś nad głowami unosząca się twarz Daniło Kiśa (nie wiedziałem, że w tym momencie był już śmiertelnie chory), nie znająca uśmiechu twarz Giinthera Grassa, skupiona i jakby wsłuchująca się w czyjś szept twarz Doctorowa. Nagle potykam się (a raczej - jestem popchnięty) na siedzącą pod ścianą, w kącie, drobną, defensywnie skuloną postać. To staruszek, w geście samoobrony wyciągający przed siebie ręce. Zatrzymuję się, chwytam go tak, aby nie runął na podłogę. Claude Simon, wielki pisarz francuski, laureat Nagrody Nobla. Siedzi cicho,'patrzy wokół umęczonym, niespokojnym spojrzeniem. Pochylam się nad nim, bo chcę mu powiedzieć coś ciepłego, coś życzliwego. Więc mówię mu, przekrzykując panujący wokół wrzask, że jego proza jest cudowna, jest głęboka i malarska, że jego Drogę przez Flandrię czytałem z zachwytem, że cieszę się, iż mogę poznać go osobiście i powiedzieć mu to wszystko, gdy nagle wali się na mnie ktoś wielki, tak stary, siwy i wielki jak Auden, ale to musi być ktoś inny, w każdym razie wali się na mnie, ja, nie mogąc wytrzymać naporu, padam na Simona i wszyscy trzej lecimy na podłogę, ale w tym tłoku i zamieszaniu nikt tego nie zauważa, nikt nie zwraca na nas uwagi.

Jules Renard: „Dzisiaj nie umie się już mówić, bo nie umie się słuchać. Mówić dobrze, to jeszcze nic: trzeba mówić szybko, żeby zdążyć przed odpowiedzią. Nigdy się nie zdąży.

Możesz mówić nie wiedzieć co i nie wiedzieć jak: zawsze ci przerwą”.

Renard napisał te słowa w 1893.

1893! A cóż dopiero dziś, w sto lat później! W Pochwale historii Marca Blocha: „Kolejne rewolucje techniczne niepomiernie poszerzyły dystans psychiczny między pokoleniami”. Uwaga ta została napisana przez Blocha w 1941 roku. O ileż to jest bardziej trafne i prawdziwe dziś, po tylu latach. O ileż ten dystans jest większy, bardziej wyrazisty, bardziej przepastny. Pojęcie pokolenia obejmuje coraz węższy przedział czasu, warty pokoleniowe zmieniają się coraz szybciej, wśród młodych pięć lat - to już wielka różnica! 23 maja 1992 Z Zurychu zadzwoniła Krysia Prawdzic. Jest po operacji, która się udała. Ma przemiłe wnuki. Dużo jeździ po świecie.

Jest dobrym duchem, który pomaga twórcom, promujebez nich kultura nie mogłaby istnieć. Ten sam jak przed laty młody głos, ta sama urocza chaotyczność. Niedawno była w Izraelu, spotkała wielu starych znajomych. Niestety, byli wśród nich i tacy, którzy ją rozczarowali. O nich właśnie ułożyła sobie zdanie po hebrajsku: M‹zdalknim awal lo mid bagrim (Starzeją się, ale nie dojrzewają).

To jednak problem wielu ludzi. Dziecko bywa silniejsze niż dorosły, dzieciństwo jest jedyną porą, która trwa w nas całe życie. Dzieciństwo ze swoimi urojeniami, kaprysami, egoizmem jakże jest żywotne i władcze nawet w duszach starców! Kiedy piszę o moich dyktatorach, czytam podręczniki z dziedziny psychologii dziecięcej. Tam są oni dokładnie opisani! A.B. mówi mi o wyborach modelek. Że impresario nie patrzą, czy dziewczyna ma urodę, tylko czy ma plastyczną twarz. Plastyczna twarz to taka, że za pomocą makijażu można jej nadać wyraz zupełnie inny, ba, można z niej zrobić po prostu inną twarz. Te dziewczyny o twarzach plastycznych są uważane za najcenniejsze.

W miarę upływu lat człowiek jest coraz bardziej nawarstwioną w sobie przeszłością.

... Nasza utrata wiary w wagę i sens wartości, jakie to częste, jakie powszechne! Wszelkie dociekania o źródła kariery światowej sprowadzają się do takich pytań: kto mu pomógł? Kto mu załatwił? Jak to rozegrał? Nikomu nie przychodzi do głowy, że to, co zrobił, co stworzył, zyskało uznanie, ponieważ ma wartość! A co dziś jest wartością? pytają. Miejsce wartości zastąpiły układy, interesy, spryt.

Życie człowieka jest na jeden błąd. Jeden błąd wystarczy, aby przekreślić całe życie. Wystarczy, aby potem, aż do ostatnich dni dźwigać krzyż. Błąd to tyle, co popełnić samobójstwo, z tym że rozłożone w czasie.

Ile można przeżyć własnych życiorysów? Różnych, nawet - przeciwstawnych? A.B. pyta mnie, czy wierzę w reinkarnację po śmierci? Odpowiadam, że po śmierci nie wiem, jak będzie. Natomiast wierzę w reinkarnację człowieka za jego życia. Że człowiek może w jednym życiu urodzić się kilka razy. Jako zupełnie inny, niepodobny.

Z listu do Krystyny Tarasiewicz, autorki książki Sąd nad katami (o oprawcach z obozu zagłady w Majdanku, sądzonych w Niemczech, po wojnie - przykładnych obywatelach Republiki Federalnej): „Książka ta jeszcze raz przypomina, że w człowieku może być wiele istnień. Może więc być w nim dziecko (i to przez całe długie życie, do śmierci). Może być najokrutniejsza bestia, może być przeciętny zjadacz chleba, może być święty itd. Ważne jest, że te istoty wewnętrzne, dla oka niewidoczne, rządzą i poruszają jego postacią zewnętrzną, cielesną, tą, którą widzimy, z którą stykamy się i obcujemy.

Tu jest pole dla pomyłek, dla błędów, dla złudzeń, zawodów i zaskoczeń, dla dramatów.

Człowiek może więc być rotacją wcieleń, coraz to któraś istota wewnętrzna wysuwa się w nim na czoło sceny psychicznej, przybiera postać zarządcy i wydaje rozkazy.

To właśnie przychodzi na myśl czytając Pani książkę.

Wczoraj mordował, strzelał w tył głowy, siekł pejczem na śmierć, dziś to solidny urzędnik, dobry dziadek, spokojny emeryt, życzliwy sąsiad”.

W studio TV spotykam scenarzystę Niżyńskiego. Wspominamy stare lata. Wspominamy Jurka Falkowskiego, Olka Drożdżyńskiego, Janka Himilsbacha. Były to barwne, oryginalne, swoim zachowaniem, językiem, a nawet wyglądem od razu zwracające uwagę postacie. Młodzi, czytając dziś o tamtych czasach, dostają ich obraz najbardziej ponury i czarny. Donosy, przesłuchania, tortury, łagry. Brakuje literatury, która pokazywałaby tamten czas w całej jego złożoności, różnorodności, w sprzecznościach i absurdzie, w tragikomizmie i surrealizmie. Znikają imponderabilia, niuanse, odcienie i gradacje, półtony i półświatła. Znika fakt, że był to śmiech przez łzy i że owa jednoczesność śmiechu i łez stanowi być może klucz do tamtego czasu.

Wśród wielu nagannych, odpychających cech, jakich nie brak nacjonaliście, dwie są szczególnie trudne do zniesienia: pierwsza - to brak skromności. Nacjonalista jest nadętym pyszałkiem, rozpiera go chorobliwa duma. Brak zupełny pokory, niemożność uznania, że ktoś inny (tj. innej narodowości) może być lepszy, bardziej wartościowy. Powiedzcie nacjonaliście, aby posypał sobie głowę popiołem - zwymyśla was. Ten gest pokory potraktuje jako atak na „swój naród”, okazać pokorę to w jego rozumieniu ustąpić, a jedną z głównych cech nacjonalisty jest właśnie jego pryncypialna nieustępliwość.

Druga cecha - to prowincjonalizm mentalny, skansenowy charakter tej mentalności, brak ciekawości świata, niechęć, aby choć trochę ten świat poznać i coś z niego zrozumieć. Całym światem nacjonalisty jest właśnie jego prowincja, jego zaścianek, podwórko. Obszar szczelnie zamknięty, otoczony murem, za którego granicami nic już nie ma (nic i nikogo - poza wrogami).

Jeszcze o nacjonalizmie: - w świecie współczesnym tendencje do dezintegracji są silniejsze niż tendencje do integracji; - razem z dezintegracją występuje tendencja do zamykania się we własnych etnosferach, do zasklepiania w osobnych niszach etnicznych; - ów proces światowej bałkanizacji dokonuje się w atmosferze rosnącej podejrzliwości, nietolerancji, wrogości, chęci zapanowania jednych nad drugimi.

Czy ma sens, aby na łamach tygodnika literackiego dyskutować o chamstwie? Nie ma - ponieważ chamy nie czytają takich tygodników. Dyskutowanie w takim piśmie o hołocie mija się z celem, gdyż ona w ogóle nie czyta, nie interesuje się takimi problemami, jak kultura i etyka. Chamstwo jest zamknięte w sobie, szczelnie otorbione, zakute, niereformowalne.

Słuch jest nie tylko pojęciem z dziedziny muzyki. Można np. nie mieć słuchu na czyjś sposób rozumowania, na czyjś dyskurs. Fanatycy to ludzie pozbawieni słuchu. Umysł otwarty to właściwość człowieka obdarzonego wielką wrażliwością słuchową. Sekciarz to ten, do którego docierają tylko dźwięki o wąskiej, ściśle określonej i danej raz na zawsze skali natężenia.

Jak wiadomo, jest kilka odmian durniów. Np. - durnie bierni albo - durnie agresywni. Dureń bierny zachowuje się pasywnie, na ogół milczy, mówi wolno, z trudem, jakby jego własny język był mu obcy, ledwie znany. Ten typ durnia nie musi być uciążliwy, nie musi denerwować.

Inaczej z głupotą agresywną. Być skazanym na ciągłe obcowanie z agresywnym durniem to istne przekleństwo.

Cierpi on na słowotok, plecie bez przerwy. Apodyktycznie, ex catedra. Wszystko dla niego jest jasne, oczywiste. Cechą umysłu durnia jest niemożność przenikania świata, zejścia w głąb zjawisk. Dla durnia wszystko ma jeden wymiar, ma gładką powierzchnię, po której jego spojrzenie ślizga się bez przeszkód. Z powodu tej jednowymiarowości świat durnia jest monotonny, sztampowy i dlatego głupców często zżera nuda.

Inna odmiana durnia - dureń chytry, który wszędzie upatruje działanie tajemnych sił, dźwigni, sprężyn, spisków („coś się za tym kryje”, „coś w tym musi być” itd.). W miejsce mądrości - przebiegłość, ale między tymi dwoma cechami jest wielka różnica. Mądry - stara się rozumieć świat, przebiegły - chce nim manipulować. Sfera polityki jest pełna przebiegłych ludzi, mądrych - spotyka się tam rzadko.

Molier w Uczonych białogłowach mówi: „Głupiec uczony jest większym głupcem niż głupiec nieuk”.

Na każdy temat dureń ma z góry ustalone opinie, których nigdy nie zmienia. Sprawia wrażenie, jakby z nimi już się urodził, wyssał je z mlekiem matki. Ta obserwacja jest argumentem na rzecz jednej z hipotez - a mianowicie tej, że głupota nie wynika ani z braku wykształcenia, ani z winy środowiska, ale jest kodem genetycznym, z którym człowiek już się rodzi. Być może mózg głupca jest inaczej zbudowany, ma specyficzny kształt i swoisty skład chemiczny. Informacje, które w nim krążą, są rzadkie, bełkotliwe, koślawe. W takim wypadku można by traktować głupotę jako ułomność lub jako chorobę wrodzoną i - raczej - nieuleczalną.

Zwraca uwagę, że opinie durnia są silnie zabarwione emocją, że wygłasza on je nie tylko apodyktycznie, ale i z wielkim przejęciem. Mamy wrażenie, że gotów za nie oddać życie.

Obserwując C.D.: na to, czego nie rozumie, reaguje bądź zjadliwą kpiną, bądź wściekłością. Widząc dużo książek w pokoju, wykrzykuje z ironią: - I po co to tyle czytać! - A może i ty byś coś przeczytała? - Ja? Jeszcze nie zgłupiałam! Nie cierpi muzyki poważnej. Jeżeli usłyszy w radio pierwsze tony Bacha czy Mozarta, rzuca się gwałtownie, żeby zmienić fale. Krzyczy - Nie! Nie! - Kto taką muzykę rozumie? - pyta. - Większość ludzi nie rozumie! Jej argument: większość. Durnie wiedzą, że są większością, że mają przewagę, że panują.

Popper, jego wnikliwa uwaga na temat niewiedzy. Niewiedza - gdzieś pisze - nie jest prostym brakiem wiedzy, lecz postawą, postawą odmowy, jest niezgodą na przyjęcie wiedzy.

Głupota nie pozwala, żeby ją niepokoić. Rozbestwiona - rusza do ataku: tego, który chciałby podzielić się z nią swoją wiedzą, pali na stosie, wrzuca do lochów, zamyka w szpitalach dla umysłowo chorych.

Znane jest powiedzenie - on nie jest taki głupi, na jakiego wygląda. Czy głupotę widać na twarzy? W jakim stopniu może ona ukształtować jej rysy, jej wygląd? Zajmował się tym Schopenhauer, również Koniński i wielu innych. Koniński twierdził, że nazistę można rozpoznać po twarzy.

A durnia? Czy powiedzieć, że jest to twarz, której nie rozjaśnia żadne, płynące z wnętrza światło, to stwierdzić coś sensownego? Problem głupoty fascynował ludzi od najdawniejszych czasów. Dużo jest literatury na ten temat.

Horacy w jednym z listów: Sapere aude! (Odważ się być mądrym!) Schiller w Dziewicy Orleańskiej: Z głupotą nawet bogowie walczą nadaremnie.

St. Przybyszewska: „Dekobra, jak nikt inny przedstawia nam nieśmiertelnego kolosa - głupotę ludzką w jej pełnej sile życia, w jej objawach. Głupota jest nie tylko nieśmiertelna: jest wszechobejmująca, ponad 90 proc. ludzkości to jej dożywotni więźniowie. I jest niezmienna w swej postaci: weź pierwszą lepszą złą powieść, uchodzącą za ultranowoczesną: dokładnie ten sam nonsens, o tym samym, w tym samym to- nie głoszono przed 100 laty” (Listy,1928).

Gogol: „Kto dziś od kogo głupszy, to problem nie do rozwiązania”.

W Moskwie na filmie Stanisława Gołouchina - „Tak żyć nie wolno”. Na ekranie widzimy świat ludzi upadłych - złodziei, alkoholików, bandytów, uliczne prostytutki, oszustów i zboczeńców, żyjących w zamkniętym świecie, który oni tworzą, ale który jednocześnie tworzy ich, trzyma w swoich karbach, podporządkowuje swoim przestępczym, wilczym prawom. Zły przez obcowanie z innym złym staje się jeszcze gorszy, są to sprzężenia dynamiczne, mają one swoją złowrogą i nieubłaganą logikę. Natomiast odkrywanie dobra zakłada aktywność, wymaga od nas wysiłku, postawy czynnej, zaangażowania. Bierność zwiększa naszą podatność na zło. Niby to prawda znana, nawet banał, a jednak ciągle trzeba ją powtarzać, powtarzać i - co najważniejsze - wcielać w życie.

Istnieją dwa typy kolektywów, grup ludzkich. Takich, w których wzajemne oddziaływanie na siebie jego członków ma korzystny, pozytywny charakter; dzięki uczestniczeniu w takiej grupie ludzie stają się lepsi - dla siebie i innych.

I odwrotnie - są kolektywy, zespoły, w których ludzie nawzajem na siebie źle wpływają, w których obecność innych wyzwala w nas najgorsze reakcje i nastroje. To, jak się ludzie dobiorą, jest ważne nie tylko dla działania całego zespołu, ale i dla indywidualnego samopoczucia każdego z jego członków.

Julien Greem: „Jest we mnie, widzę to dobrze, ktoś, kogo nie znam”.

Sartre w swojej sztuce „Przy drzwiach zamkniętych” mówi: „Piekło - to inni”. Ale równie dobrze można powiedzieć: „Piekło - to ja”. Piekło jest we mnie, czasem uśpione, czasem czynne, ale jest - nasz byt wewnętrzny, immanentny.

Sposób na uśpienie piekła: ucinać, przerywać każdą myśl, która nosi w sobie kolec agresji, plewę zła. Nie rozwijać tej myśli, nie pozwolić jej zawładnąć nami, ale natychmiast wycofać się, zmienić temat refleksji, pójść w stronę przychylną światu i ludziom.

A.B. powiedział mi kiedyś: - Nienawidzę ich za to, że nauczyli mnie nienawiści.

Czuję się z tego powodu gorszym człowiekiem, czuję się nieszczęśliwy.

Po filmie Spielberga „Lista Schindlera”. Dobrze, że ten film powstał. Dobrze, że się przeszłość przypomina. Uważam. tak wbrew maksymalistom, takim jak Lanzmann, którzy utrzymują, że Holocaustu nie da się przedstawić. A przecież zadaniem artysty jest próbować, starać się zbliżyć do.

Każdy utwór jest tylko przybliżeniem, zwłaszcza dziś, w dobie potopu informacji, niemożliwe jest dzieło, które na jakiś wielki temat powiedziałoby wszystko. Specjalista, znawca takiego tematu zawsze będzie zawiedziony, rozczarowany: przecież wie więcej.

W filmie Spielberga są dwie istotne deformacje, wynikające z tego, że reżyser sam nie doświadczył świata, który przedstawia, a nikt mu widocznie na to nie zwrócił zawczasu uwagi. Świat wojny w naszej części Europy był przede wszystkim światem powszechnej biedy, nędzy. Chodziliśmy oberwani, nie mieliśmy butów, ubrań. Brudni, chorzy, stale głodni. Byliśmy tłumem nędzarzy. Oczywiście dziś odtworzenie takiego tłumu jest niemożliwe i w tym sensie Lanzmann ma rację: Holocaustu nie da się pokazać na ekranie.

Druga deformacja - w filmie jest kilka scen dialogu między oprawcami i ich ofiarami. Dialogu, dyskusji, wymiany opinii. Oczywiście każda sztuka wymaga dialogu. Ale rzeczywistość totalitarna jest inna. Jej istotą był właśnie brak dialogu - nie było komunikacji. Po jednej stronie działała wrzeszcząca, przerażająca machina niszczenia, unicestwiania, równania ludzi i kultury z ziemią, po drugiej - poniżej i pod butem, wegetowała anonimowa, bezkształtna, skazana na zagładę masa. I między tymi dwoma światami nie było żadnej równości (dialog zakłada równość), żadnego języka. Właśnie owo milczenie (Milczenie morza Vercorsa) jest warunkiem wrogości, wstępem do wyższego etapu tej wrogości - morderstwa.

Czy więc jednak Lanzmann nie ma racji? Bo przecież w wielkim malarstwie nie ma śladów Oświęcimia czy Workuty. Są natomiast pogodne „Kobiety w ogrodzie” Moneta, wesoły „Bal w Moulin de la Galette” Renoira, radosne „Słoneczniki” van Gogha.

Israel Shahak, w „New York Review of Book w odpowiedzi komuś, kto oburzał się, że w getcie odbywały się śluby i prywatki, że ludzie obchodzili imieniny itd., przypomina następujące prawo: w skrajnych sytuacjach większość będzie zawsze poszukiwać normalności.

Pokolenia wychowane w systemach totalitarnych mają szczególny stosunek do krytyki. Krytyka w warunkach demokracji jest formą opinii, poglądem, próbą wpływania na postawy innych, na kształt rzeczywistości. W totalitaryzmie krytyka kryje w sobie sztylet, stryczek, kulę, może być wyrokiem śmierci. Dlatego ludzie znający praktyki tego systemu odruchowo reagują na krytykę ze strachem, uciekają przed nią przerażeni, z uczuciem, że zostali schwytani w bezwyjściowy potrzask.

A.B.: Czy w moim prywatnym, indywidualnym świecie istnieje Bóg? Czy on ten świat wypełnia, włada nim? Dowodem na to, że istnieje - nie ów Bóg ponadziemski, transcendentalny, ale ów Bóg zindywidualizowany, uprywatniony, będzie moje zachowanie, mój sposób bycia, mój stosunek do innych, kierunek i rodzaj myślenia o nich.

Największy ból mogą nam zadać tylko osoby najbardziej kochane. Najgorszy, bo zaczajony, zaskakujący wróg to ten, który jest najbliżej ciebie.

Czcimy przeszłość jak czcimy bóstwa. Oba są niepoznawalne. Czcimy niepoznawalność. Ona nas fascynuje.

Wiara nie jest czymś samoistnym, oczywistym, czymś, co stanowi nieodłączną część natury człowieka. Wiara jest przywilejem, wyróżnieniem, jest łaską, którą człowiek wierzący musi być obdarzony, wyróżniony, pomazany. Bez tego promienia światła, którego źródło jest poza człowiekiem, wnętrze ludzkie jest mroczne, nieprzeniknione, głuche. Tę konieczność łaski trzeba ciągle podkreślać, gdyż panuje naiwne przekonanie, że wystarczy sam udział w liturgii, sama deklaracja wiary, aby spełniło się zespolenie człowieka z Bogiem. Tymczasem bez łaski nie ma wiary jako przeżycia najgłębszego, jako obcowania z Najwyższym. Może być tylko gest, rytuał, cymbał pusto brzmiący.

Fatalne jest psychologiczne oddziaływanie kryzysu. Kryzys obezwładnia nas, napełnia pesymizmem, paraliżuje wolę, pozwala na bezczynność, na nie - działanie i nie - myślenie. Kryzys wyjaławia nas, pogrąża w apatii, w zracjonalizowanym minimalizmie.

Prowincjonalizm jako forma życia i sposób myślenia przestał być bezkarny. To, co prowincjonalne, skazuje dziś na izolację, na skansen, na pozostawanie w tyle, na materialnie i kulturowo niższy i uboższy wariant życia.

Wielkie miasto niszczy piękno wsi, niszczy urok ziemi, degraduje pejzaż. Jerzy Stempowski: „Od połowy XIX wieku rolnicy żądali od ziemi tylko pieniędzy otaczając się krajobrazem tak nudnym, że sami odeń uciekają” („Zeszyty literackie” 37/92).

W nocy była burza. Rano wymienialiśmy o niej wrażenia.

Ależ lało! Ależ grzmiało! Właściwie to więcej błyskało, niż grzmiało itd., i temu podobne banały. Pomyślałem, że zabijamy naturę nie tylko techniką i nadmiarem chemii, ale także - choć może w sposób mniej widoczny - przez to, że stopniowo usuwamy ją z naszego słownictwa, z naszego języka. Ot, byłem wczoraj w pięknym nieborowskim parku.

Ale jak opisać wrażenia? Brakuje słów, brakuje nazw. To drzewo - jak się nazywa? A te krzewy? A to zielone, co pływa po wodzie? A ten ptak, co takie wyciąga trele? A to stworzonko wielonogie, co bezgłośnie pełza po liściu? To się przecież wszystko jakoś musi nazywać! Ale jak? Jak? Dużo dni bezczynnych, zmarnowanych. Dużo dni nie pozostawiających w pamięci żadnego śladu. Godziny, doby całe, które zapadły się w czarną dziurę czasu. Spoglądanie na zegar -już minęła dziesiąta, już trzecia, już siódma. Niestrudzony równomierny marsz sekund i minut, jak nie kończącej się kolumny mrówek, która pojawia się znikąd i po chwili ginie z oczu na zawsze. Przerażenie, że coś wymyka się z rąk, że nie możemy tego zatrzymać. I uczucie ubywania nas samych, uczucie, że zajmujemy przestrzeń coraz mniejszą, coraz mniej widoczną.

Świat, mówi mi pewnego wieczoru Alvin Toffler, kiedy na Manhattanie szukamy miejsca, aby postawić samochód, robi się coraz bardziej ciasny i bezwzględny. Ot, choćby to miasto. Tu nawet jeżeli jesteś milionerem, niewiele ci to pomoże. Nie masz, gdzie zaparkować samochodu, trudno znaleźć miejsce w restauracji itd.

Amerykanie - niby wolni, a jednak nadal poszukują wolności. Zamykają się w komunach, w sektach religijnych, łączą się w różne tajemnicze związki. Tam dopiero - wyobrażają sobie, że są wolni. A więc wolność jest czymś, co musimy subiektywnie odczuć jako wolność.

Irański filozof Ramin Jahanbegloo pyta w Oxfordzie Isaiaha Berlina: - Czy mógłby pan wyjaśnić różnicę między wolnością pozytywną a negatywną? - Wolność negatywna to taka, w której się twierdzi, że równe prawa do wolności mają tygrys i owca i że nic nie można poradzić, jeśli tygrys zje owcę. Wolność negatywna musi być ograniczana, jeżeli ma istnieć wolność pozytywna.

Między nimi winna panować równowaga, dla której nie ma jednak żadnych ścisłych reguł.

Absolutna wolność jest niebezpieczna. Wolność bez zasad moralnych, bez etyki pracy i poczucia obowiązku, bez tolerancji, poszanowania prawa, a także bez naturalnej życzliwości wobec Innego może być siłą niszczycielską.

Stosunek do biednego jest dziś wszędzie niechętny, negatywny. W świecie, w którym panuje wyścig, walka, współzawodnictwo, ubogi - to przegrany, powalony, to ten, który odpadł.

Ubogi powinien zejść z oczu.

Zresztą sam ubogi patrzy na innego biedaka z pogardą.

Widzi w nim bowiem własną karykaturę, własne - gorsze - wydanie, własną klęskę.

Teraz nowość wypiera jakość. Dziś nie pytają, czy to jest dobre, pytają - czy to jest nowe? Różnice zdań, przeradzające się czasem w otwarte, a nawet krwawe konflikty, wcale nie muszą być przejawem odmiennych, sprzecznych interesów. Mogą bowiem mieć inne przyczyny, jak choćby wynikać z- emocji powstałych w czasie sporu i w miarę trwania tego sporu nasilających się, aż do osiągnięcia point of no return; - braku precyzji języka, różnego definiowania i rozumienia tych samych terminów i pojęć („kiedy dwóch mówi to samo, to wcale nie jest to samo”); - zamętu panującego we własnych poglądach, niezdolności do ich jasnego, klarownego przedstawienia nawet sobie samemu. Nawet nie przestępcze, rozmyślne intencje, ale zwyczajny, pospolity mętlik, rozgardiasz, konfuzja w naszych głowach mogą być źródłem wielkich nieszczęść iwręcz - zbrodni.

Amerykański psychiatra, autor świetnej książki Awakening - Thomas Szasz zauważa, że tendencja do kreowania kozłów ofiarnych i następnie rozprawiania się z nimi stanowi cząstkę ludzkiej natury. W ten sposób każda grupa szuka ocalenia przed dezintegracją. Społeczeństwo oczyszcza się przenosząc swoje lęki i konflikty na obraz mistyczny (kozła ofiarnego).

Najważniejsze z tego, co najbardziej osobiste - ukrywamy. Naszym pierwszym odruchem będzie zawsze - ukryć.

Potem, nawet jeżeli coś wydobywamy, to z trudem, czasem - z bólem. Najczęściej zabieramy te tajemnice ze sobą do grobu. Stąd w ziemi cmentarnej pogrzebane są nie tylko ciała zmarłych, ale i ich największe, najgłębsze, a często i najstraszniejsze tajemnice. Dostępne nam prawdy o człowieku są tylko czubkiem góry lodowej. Prawdy najistotniejsze, rzeczywiste są poza naszym zasięgiem.

Wiersz Godfrieda Benna o cuchnącej sali szpitalnej, pełnej pacjentów, których brzuchy toczy rak, przypomniał mi się kiedyś, kiedy jechaliśmy wieczorem z Filadelfii do jednej z podmiejskich farm. Samochód prowadził Dick - starszy Amerykanin, emeryt. Z tyłu siedziała jego żona - drobna, skurczona, siwa pani. Kilka miesięcy wcześniej przeszła operację anus, z której lekarze usunęli raka. Razem z rakiem usunęli też zwieracz odbytu. Zapach, jaki panował w tym samochodzie, był nie do zniesienia. Jazda - naprawdę trudnym, obezwładniającym doświadczeniem. Kilkakrotnie chciałem prosić Dicka, żeby zatrzymał się, żeby można było zaczerpnąć powietrza, żeby nie zwymiotować, ale opanowywałem się za wszelką cenę, ponieważ uważałem, że byłby to wielki nietakt, że mógłbym tym ludziom sprawić przykrość.

W czasie tej jazdy uświadomiłem sobie, jak straszne rzeczy dzieją się w nas, w środku, w każdej chwili. Jaką odrażającą fabrykę chemii nosimy w naszych wnętrznościach.

W jak okropnym rynsztoku nurza się proces życia! ' A dodać do tego wszystkie potworności naszego psychicznego podziemia, wszystkie manie, obłędy, fobie i szaleństwa opisane przez de Sade'a, Dostojewskiego, Freuda i Celine'a? Wszystkie sadyzmy, okrucieństwa i zboczenia? Brr!

Samotność a osamotnienie. Istotna, zasadnicza różnica między tymi dwoma stanami (sytuacjami) człowieka.

Samotność może być stanem pożądanym, sprzyjającym koncentracji, tworzeniu, badaniu samego siebie, wchodzeniu w głąb własnego ja. Inaczej z osamotnieniem. Odczuwamy je jako udrękę, jako ból nawet, jako poniżenie i odtrącenie. Samotność wybieramy, dążymy do niej, szukamy jej, natomiast osamotnienie to stan przymusowy (nawet jeśli jest przez nas samych zawiniony), który nas zadręcza, rozgorycza, frustruje i niszczy.

A.B.: - Nigdy nie jestem samotny, kiedy jestem sam. Prawdziwą samotność odczuwam dopiero będąc wśród ludzi. Samotność to niemożność dotarcia do innych, zespolenia się z nimi.

Życie każdego z nas wspiera się na obecności innych.

Tylko bowiem życie współprzeżywane daje nam poczucie jego istotności. Inni to żywe, ruchome lustra, które pozwalają nam dostrzec, że istniejemy. Przez to, że są, dynamizują naszą obecność w świecie, zaświadczają ją. Bez nich poruszalibyśmy się w pustce, w której nasz byt byłby nierzeczywisty, kwestionowalny dla nas samych.

6 kwietnia 1992 Społeczeństwa łatwiej organizują się przeciw śmierci gwałtownej i nagłej niż przeciw powolnej, słabo widocznej.

Jest to może sprawa wyobraźni, ale także i tego, że śmierć nagła, często ociekająca krwią, jest czymś przeciwnym porządkowi natury, że więc łatwiej możemy jej przeciwdziałać, zapanować nad nią.

To, co niedefiniowalne, jest może najważniejsze.

Amerykański psycholog Edward Thorndike (1874-1949) sformułował jedno z elementarnych praw uczenia się: sukces wzmacnia określoną formę zachowania się. To samo B.F. Skinner: sukces zwiększa tendencję do powtórzenia określonego zachowania.

Jeżeli zyskujemy pewność, a jest to pewność bez Boga, możemy być zdolni do zbrodni.

Za prawdę zwykle uważamy tę, o której prawdziwości jesteśmy przekonani, a nie tę, która jest najbliższa rzeczywistości.

Nas, urodzonych około roku 1930 na głębokiej i ubogiej prowincji polskiej, na wsi lub w małych miasteczkach, w rodzinach chłopów lub szaraczkowej inteligencji, cechował w okresie tuż powojennym przede wszystkim bardzo niski poziom wiedzy, zupełny brak oczytania, znajomości literatury, historii i świata, zupełny brak kindersztuby (moje żałośnie mizerne lektury w owych latach: wydana w 1913 roku Historia żółtej ciżemki Antoniny Domańskiej czy Wspomnienia niebieskiego mundurka Wiktora Gomulickiego, wydane jeszcze w 1906 roku). Przecież wcześniej (lata okupacji) albo nie wolno nam było czytać, albo zwyczajnie - nie było co czytać.

W naszej klasie (było to gimnazjum im. Staszica) mieliśmy jeden stary, podarty egzemplarz jakiegoś przedwojennego podręcznika historii. Lekcja polegała na tym, że profesor Markowski na początku lekcji kazał czytać naszemu koledze, niejakiemu Kubiakowi, fragment książki, a potem odbywało się odpytywanie. Chodziło o to, żeby własnymi słowami opowiedzieć to, co przed chwilą zostało przeczytane. Pierwszym, który na początku roku szkolnego został wyrwany do tablicy, był Ciecierski, zwany przez nas „Pająkiem”, bo był rudy, chudy i kosmaty. Ojciec Ciecierskiego grał w orkiestrze na trąbce, wracał późno do domu i nasz kolega był z tego powodu wiecznie niewyspany. Markowski przyłapał go na drzemce w czasie lekcji. Ciecierski nie umiał powtórzyć tego, co przeczytał Kubiak; i dostał dwóję.

W czasie następnej lekcji, kiedy przyszedł moment odpytywania, Markowski powiedział: „No, teraz będzie można sobie poprawić stopień”, i zajrzał do dziennika. Tkwiła tam jedna dwójka, przy nazwisku Ciecierski. „No to Ciecierski, proszę” - powiedział Markowski. Zaspany Ciecierski stanął w ławce i tkwił tak bezmyślnie, nie odezwawszy się słowem. Odczekawszy dłuższą chwilę, Markowski mówił strapionym głosem: „No, to niestety następna dwójka”. Ciecierski siadał, rozlegał się dzwonek, zaczynała się przerwa.

Rytuał ten powtarzał się przez cały rok. Ciecierski miał kilkadziesiąt dwój, my - ani jednego stopnia. Potem, na uniwersytecie, było oczywiście lepiej, choć też nie zawsze.

Pamiętam, że do początków historii nowożytnej mieliśmy jeden egzemplarz podręcznika - po rosyjsku. Jeden egzemplarz, a nas było na roku dwustu studentów! Tak, byliśmy nadal ofiarami wielkiej wojny, mimo że jej złowrogie odgłosy ucichły dawno, a okopy zarosła trawa.

Bo też ograniczanie pojęcia „ofiara wojny” do zabitych i rannych nie wyczerpuje rzeczywistej listy strat, jakie ponosi społeczeństwo. Bo ileż jest zniszczeń w kulturze, jak zdewastowana jest nasza świadomość, jak zubożone i zmarniałe nasze życie intelektualne! I to na szereg pokoleń, na długie lata.

jesień 1989 8.30 rano, wylot do Brukseli. Ciepło, słonecznie, niebo bez jednej chmury. Lotnisko Okęcie. Czterej nasi lecą w świat.

Młodzi, ale już otyli, z brzuchami, bardzo niedbale ubrani (niechlujne, ortalionowe kurtki, zmięte, flanelowe koszule w kratę, straszliwie brudne adidasy, wytarte spodnie dżinsowe - odnosi się wrażenie, że przeciętny Polak roku 1989 ma tylko jeden ubiór). Tuż po wejściu do poczekalni idą do baru - każdy wypija setkę „krakusa”. Piją, siedzą, czasem któryś coś bąknie, ale najczęściej milczą. Nie mają sobie nic do powiedzenia, być może w ogóle nie mają nic do powiedzenia - nikomu. Ich wspólnota kielicha rozpada się szybko.

Każdy z nich siedzi niemy, nieruchomy, odrętwiały. Co robić, co robić dalej? Wreszcie jeden z nich (na twarzy słaby - ale jednak! - rys inteligencji) mruga do pozostałych. To mrugnięcie rozumieją natychmiast. Głuche, tępe napięcie, jakie trwało w czasie oczekiwania na następnego, mija, znika i jakieś - wreszcie! - światełka, błyski, migoty pojawiają się w ich oczach, a ludzkie ciepło zaczyna wypełniać im twarze. No! Nooo! Zrywają się z głębokich, niskich foteli, biegną, brzuchy trzęsą im się, wołają, pokrzykują: „Kurwa! kurwa!” - najwyraźniej lepiej im, cieszą się, cieszą się, że za chwilę odczują wlewającą im się w gardło rozpaloną ulgę.

Warszawa 1990 przypomina mi Teheran roku 1979, więc tuż po rewolucji. Tam też główne ulice miasta zalały tłumy handlarzy. Tam też handlowali wszystkim (głównie - tandetą). I tam, i tu zrobiło się hałaśliwie, kolorowo i plastikowo.

Ciechocinek, 12 maja 1990 ...Teoria dr Z: polskość przetrwała dzięki zacofaniu naszego ludu. Zacofanie to okazało się materią nieprzepuszczalną, zaporą, której nie mogły pokonać obce, wynaradawiające wpływy. Ergo - polskość to koncept konserwatywny. Nasza największa słabość - nie potrafiliśmy znaleźć nowoczesnego wariantu polskości. Wydatkowanie energii na pielgrzymki, na spory o przeszłość, na walkę z najbardziej zacofanym systemem świata - z sowi‚tyzmem.

Kundlizm Melchiora Wańkowicza. Świetny i nadal aktualny esej. Zdaniem Wańkowicza, Polak odnosi się niechętnie do Polaka („Polakom jest źle ze sobą”), ich wzajemne stosunki cechuje „bezinteresowna zawiść”: „czemu stukający młotkiem w zelówkę szewc wykrzywi się z lekceważeniem, z obrazą osobistą niemal i poczuciem krzywdy, kiedy się dowie, że kanonik został prałatem, chociaż ten szewc nigdy na prałata nie celował? Skąd ta bezinteresowna zawiść u tego szewca?” Jeżeli Polak osiągnie sukces, jego rodacy „natychmiast ścigają to powodzenie zajadle, jakby osobiście byli nim obrażeni”.

Ale gdyby prześledzić losy tych, którzy poświęcili się opluwaniu, zwróci uwagę pewna prawidłowość, a mianowicie - opluwacze nie zdobywają znaczącego miejsca w kulturze, ich nazwiska gdzieś szybko znikają. Kto więc wstępuje na drogę opluwania innych - skazuje się na samozagładę. Postać bluzgająca budzi bowiem odruchową niechęć.

Ludzie odsuwają się od takich, wolą trzymać się od nich z daleka.

Język polski był w XIX wieku językiem prześladowanym. W zaborach pruskim i rosyjskim przez lata całe istniał zakaz nauczania, a nawet mówienia - w miejscach publicznych - po polsku. Mimo represji język nasz przetrwał, ale nie miał warunków, aby się rozwinąć. W kraju przechował się on jako język ludowy, chłopski - poza jego obrębem pozostało całe bogactwo leksykalne, które towarzyszyło ówczesnym postępom w naukach humanistycznych i technicznych. Na domiar, największe dzieła naszej literatury (utwory Mickiewicza, Słowackiego, Norwida, Krasińskiego) powstały na emigracji, a więc w oderwaniu od żywej gleby języka, którym mówiło społeczeństwo. To wyjaśnia trudności, z jakimi musieli zmierzyć się nasi pisarze w XX wieku, zwłaszcza pisarze filozofujący (Brzozowski, Irzykowski, St. I. Witkiewicz, Zdziechowski), bo język polski zakorzeniony w tradycji ludowo-romantycznej świetnie nadawał się do opisów przyrody i „stanów ducha”, natomiast był ubogi, gdy szło o dyskurs filozoficzny, o analizy i definicje naukowe.

W latach trzydziestych ukazała się u nas książka St. I.

Witkiewicza Pojęcia i twierdzenia implikowane przez pojęcie istnienia. Książkę wydała Kasa im. Mianowskiego w nakładzie 650 egzemplarzy. Sprzedano: 12 egzemplarzy.

To a propos naszej tradycji afilozoficznej, zdominowanej przez romantyzm, przez uczucie i emocje, przez sentymentalizm, intelektualną łatwość, powierzchowność.

Rosyjski spór między słowianofilami a zapadnikami ma swój odpowiednik w polskich, przeciwstawnych postawach.

Chodzi - jak w Rosji - o stosunek do Europy. Jedni są proeuropejscy, drudzy - anty. W wypadku polskim antyeuropejskość bierze się z kompleksu niższości: ponieważ jesteśmy zapóźnieni w rozwoju, będziemy tam obywatelami drugiej kategorii. Po co nam to? Tu, u siebie, za miedzą, jesteśmy panami sytuacji. Szlachcic na zagrodzie równy wojewodzie! A co to, pytają, bez Europy żyć nie można? Jest to nie tylko skrywany lęk, ale i niechęć podjęcia wysiłku, jakiego potrzeba, aby zachodniej Europie dorównać, niechęć przed konieczną przemianą mentalną, kulturową (bo przecież nie tylko ekonomiczną), bez której nie ma dziś wyjścia na szerszy świat.

Bardzo symptomatyczna jest ta nasza dyskusja o tym, czy wejść, czy nie wejść do Europy. Bo skoro w ogóle rozważamy ten dylemat, oznacza to, że nie traktujemy naszej europejskości jako oczywistości, lecz tylko jako możliwość (ostrożnie mówimy - wejść do Europy, nie mówimystać się częścią Zachodu. Tymczasem Holender czy Duńczyk nie mówi - my Europa, tylko - my Zachód).

Oto dwie książki - wydany w 1984 w Mińsku album Mińsk na starych posztukach oraz wydana w 1992 w Warszawie książka Agaty Tuszyńskiej Rosjanie w Warszawie.

Z zamieszczonych tam fotografii Mińska i Warszawy wyłania się obraz tych miast na przełomie XIX i XX wieku.

Jakież podobieństwo! Ta sama architektura, ten sam wygląd ulicy, pojazdów, ubiorów. Rosyjskie napisy, rosyjscy policjanci. Wszędzie identyczna, rozwlekła i monotonna prowincja imperium rosyjskiego.

Przypomina mi się jeden z listów Lenina wysłany w 1912 roku z Krakowa: „Tego lata - pisze Lenin - poniosło mnie z Paryża bardzo daleko - do Krakowa. Prawie Rosja! I Żydzi przypominają rosyjskich i do rosyjskiej granicy 8 wiorst [...], baby bose, w jaskrawych kieckach - zupełnie jak w Rosji”.

Dużo wcześniej, markiz de Custine: „Syberia zaczyna się już za Wisłą”.

Polska i Rosja. Polacy mają skłonność do krytykowania Zachodu, że jest wobec Rosji zbyt uległy, nawet - zbyt naiwny. Rzecz jednak w tym, że spojrzenie Polski i Zachodu na Rosję jest zupełnie różne, bo inna jest nasza historia i inne interesy.

Historia: Żaden większy naród na świecie nie ucierpiał tyle z rąk caratu, a potem Sowietów - co Polacy. Od połowy XVIII wieku, przez cały wiek XIX, a potem jeszcze i w XX wieku, setki tysięcy, a w sumie - miliony Polaków, gnane były na Sybir, do łagrów, wywożone, gnębione, więzione, a często mordowane, rozstrzeliwane. Rozmiarów, długotrwałości i systematyczności tej eksterminacji nie doświadczył w takim stopniu nikt. Stąd - zrozumiały polski resentyment i lęk. Ale w tej smutnej wyjątkowości naszego losu tkwi niebezpieczeństwo: bez końca i wszędzie rozpamiętując naszą martyrologię możemy w naszym stosunku do Rosji znaleźć się w izolacji. Nie znajdziemy zrozumienia, będą nas traktować jako przeszkodę na upragnionej przez Zachód (upragnionej, bo wygodnej dla niego i ekonomicznie korzystnej) normalizacji stosunków z Moskwą.

Stanowisko Zachodu jest określone przez jego interesy.

Więc interes amerykański: - Ameryka, wielki kraj, preferuje wielkich partnerów: Chiny, Rosję, Unię Europejską. Kraj taki jak Polska nie jest partnerem dla wielkiego mocarstwa; - Amerykanie widzą w Rosji przede wszystkim mocarstwo nuklearne, wobec tego traktują ją jako czynnik wielkiego, potencjalnego zagrożenia, którego nie należy antagonizować, lecz się z nim układać; Amerykanie (i w ogóle ludzie Zachodu) bardziej boją się Rosji niż Polacy. Polacy mają do Rosji stosunek czupurno-zaczepny, który denerwuje Zachód. Zachód chce spokojnie siedzieć przy swoim suto zastawionym stole, chce spokojnie jeść, spokojnie trawić i w imię tych, naturalnych przecież, satysfakcji gotów jest Moskwie ustępować; - Amerykanie widzą w silnych rządach Moskwy gwaranta stabilizacji na ogromnych połaciach globu, zamieszkanych w ich opinii przez dzikie, nieobliczalne ludy, których sami nie są w stanie kontrolować; - Waszyngton widzi w prawosławnej Rosji zaporę przeciw ekspansji islamu na obszary środkowej Azji, na całą Północ naszej planety, ekspansji, której Stany Zjednoczone boją się, ponieważ islam jest w znacznym stopniu antyamerykański.

Poza tym Zachód traktuje Rosję jako potencjalnie wielki rynek zbytu, jedyny już dziś tak duży rynek, jaki jeszcze pozostał Zachodowi do zaspokojenia.

Wreszcie ważną rolę odgrywa tu ciągła, intensywna fascynacja kulturą Rosji (Dostojewski, Rachmaninow, ikona, cerkiew, awangarda początku XX wieku itd.), ogromne bogactwo tej kultury, które przyciąga Zachód, jest ważnym mostem między tymi dwoma światami.

Jakie jest więc wyjście dla Polski? Jedno jedyne - stać się silnym krajem, ale silnym nie tyle militarnie, bo to już dzisiaj nie wszystko znaczy, ile cywilizacyjnie - gospodarczo, technologicznie, kulturalnie. Polska musi być krajem nowoczesnym, otwartym, dynamicznym.

Niemcy a Polska to przede wszystkim różnica potencjałów gospodarczych, różnica masy przetworzonej, zbudowanej na ziemi. Kraje rozwinięte porażają nas ogromem dzieła dokonanego, ogromną ilością domów, ulic, szos, dróg kolejowych, wyregulowanych rzek, rozpiętych nad nimi mostów, autostrad, tysiącami kilometrów wszelkich rurociągów, przewodów, kanałów, połączeń. To jest masa, która sama w sobie jest już jakością. A wszędzie się tam nadal buduje, wszędzie wszystkiego coraz więcej, praca maszyn i mózgów nie ustaje na chwilę.

Sprzeczność polska: nasze myślenie jest bardzo zaściankowe, prowincjonalne („Niech na całym świecie wojna, byle polska wieś zaciszna, byle polska wieś spokojna”Wyspiański), tymczasem nasze położenie geopolityczne jest europejskie, kontynentalne, wymaga więc świadomości globalnej, szerokiej. Stąd tak często świat zaskakuje nas - zdumionych, nie przygotowanych. Dla własnego spokoju pomniejszamy siłę sąsiadów, wielkość Europy i świata. Chętnie kontentujemy się sielanką, odymamy pychą.

lato 1990 W Warszawie, w kolejce: - Jakie dla nas, Polaków, wyjście? Komuna odpadła, do kapitalizmu nie nadajemy się.

Pisarz hiszpański Jorge Semprun, w czasie seminarium poświęconego Europie Środkowej, mówi: żeby zniszczyć Europę Środkową, trzeba było odrąbać jej korzeniechrześcijaństwo i judaizm. Judaizm unicestwił Hitler, chrześcijaństwo próbował zgładzić Stalin. Totalitaryzm - tj. doraźna, przewrotna religia doczesnych szatanów, starał się zniweczyć odwieczną religię Boga.

...W pałacyku na szczycie górzystego cypla (była to kiedyś letnia rezydencja króla Hiszpanii, dziś mieści się tu letni uniwersytet im. Mendesa Pelayo) dyskutujemy o sytuacji Europy. Temat modny i tak na tysiąc sposobów obracany, że trudno już o odkrycia. Nasze konkluzje: - Europa to nie tylko geografia, ale - być może przede wszystkim - wartości. Sama obecność na mapie Europy nie daje żadnej społeczności prawa określać się jako europejska; - europejskość to postawa aktywna, otwarta i twórcza.

To obowiązek stania na straży wartości europejskich, takich jak - demokracja, wolność, krytycyzm, tolerancja (europejskość to zdolność do autokrytyki i do zmiany); - jednym z kryteriów europejskości jest stosunek do mniejszości (tym samym - stosunek do innego, do obcego). Europejskość to uznanie równorzędności i równowartości wszystkich kultur, to umiejętność współżycia z nimi i wzbogacania się ich wartościami; - myślenie wschodnioeuropejskie. Jego słabości: jest zbyt emocjonalnie i agresywnie nacjonalistyczne, a także jest nadmiernie pogrążone w przeszłości (uporczywie porusza się wśród cmentarzy, wśród pomników).

Wieczorem przelot z Frankfurtu do Amsterdamu: w dole cały czas rozświetlona ziemia. Ten widok potwierdza opinię niemieckiego eseisty - Franka Berbericha, który powiedział mi kiedyś, że Europa to półksiężyc ciągnący się od Londynu, przez Amsterdam, Brukselę, Paryż, Frankfurt i Zurych - do Mediolanu. Wszystko poza tym to bliższe lub dalsze peryferie.

W Sztokholmie rozmowa z profesorem uniwersytetu w Lund - Ingermanem Stahlem. Mówi sceptycznie o szansach gospodarki rynkowej w Europie Wschodniej. Zwraca uwagę, że ekonomiści w tych krajach ograniczają całą dyskusję o gospodarce rynkowej wyłącznie do spraw technicznych, do kwestii cen itd., natomiast uchodzi ich uwagi, że wolny rynek może funkcjonować tylko w społeczeństwie etycznym, ponieważ istotą działania takiego rynku jest zasada wzajemnego zaufania. Wolny rynek musi mieć odpowiedni klimat etyczny, bo ważne jest choćby to, aby złożyć prawdziwe zeznanie podatkowe, dostarczyć towar na umówiony termin, traktować jakość swoich wyrobów jako sprawę honoru. Czy w krajach Europy Wschodniej społeczeństwa są do tego przygotowane? Ten jego wywód nasunął mi dwie uwagi. Pierwszą, że krytykując tzw. realny socjalizm, najczęściej jako jedyną warstwę hamującą postęp wymienia się nomenklaturę. Ale jest i inna warstwa - zakała społeczna: to warstwa nierobów, wszelkiego typu obiboków i półpasożytów, ludzi, którzy formalnie coś tam niby robią, ale w rzeczywistości stanowią uciążliwy i powszechnie istniejący balast. Dla nich wszystkich wszelka reforma systemu w kierunku jego większej racjonalności jest zmorą, jest kataklizmem. To ludzie bez większych ambicji, ich jedynym celem jest jakoś tam (to „jakoś tam” jest tu bardzo ważne) przeżyć, przetrwać, czy - jak to mówią w swoim żargonie - „przepękać”. Przypominają oni afrykańskiego robotnika, który pracuje tylko tak długo, aż zdobędzie pieniądze na określony cel (ślub córki, budowa domu), słowem pracuje dla konkretnej sumy pieniędzy. Po jej zdobyciu porzuca pracęma odtąd czas wolny. Praca nie jest w tym wypadku sensem życia, formą istnienia, modlitwą do Boga, ale instrumentem osiągnięcia wymiernego i zdefiniowanego celu. Druga uwaga - że taktyką handlarzy jest chodzenie na skróty, szybkie zdobywanie pieniędzy. Wynika to z poczucia niepewności, z braku solidnych i trwałych reguł gry, z niemożności przewidzenia przyszłości itd.

Europa Wschodnia: ponieważ propaganda komunistyczna głosiła, że Zachód to slumsy, spanie pod mostami, bezrobocie itd., ludzie, na zasadzie przekory i opozycji, tworzyli sobie obraz Zachodu jako raju na ziemi, jako superbogatej krainy z serialu telewizyjnego „Dallas”, a będąc wychowywani w duchu populizmu, demagogii egalitarnej i zasad urawniłowki („wszyscy mamy te same brzuchy”) wierzyli, że skoro tamci mają - to i nam dadzą, niech no tylko pozbędziemy się komunizmu! Ludzie nie wierzyli, że na Zachodzie jest recesja, że bezrobocie jest czymś autentycznym, że w gospodarce panuje stagnacja, że ciąży nad rynkiem nadprodukcja. Ludzie byli przekonani o zupełnej doskonałości systemu, więc nawet jeśli jest recesja, to i tak nie ma ona większego znaczenia! Otóż ta wizja załamała się i rozsypała w pył wkrótce po roku 1989. Komunizm upadł, ale do Europy Wschodniej nie popłynęły zielone rzeki dolarów, a na granicy między obu Europami mieszkańcy Zachodu nie postawili ukwieconych bram z napisem „Witajcie!” No i oczywiście - rozczarowanie, zawód, frustracja.

Ale ten sam nastrój opanował również ludzi Zachodu.

Zachód ma też swoją propagandę, a ta głosiła, że komunizm jest tworem najzupełniej sztucznym, narzuconym z zewnątrz i utrzymującym się tylko dzięki systemowi totalnego terroru, i że wystarczy rozbić i zetrzeć z powierzchni tę czerwoną skorupę usianą pięcioramiennymi gwiazdami, a niejako automatycznie wybuchnie i zapanuje wolność, demokracja, wolny rynek, duch tolerancji itd.

Tymczasem nic takiego nie nastąpiło. Zamiast wolnego rynku - spekulacja, w polityce - prywata i korupcja, w życiu codziennym - co było brudne, jest brudne, co było ksenofobiczne, jest ksenofobiczne nadal. Słowem, stopniowo do świadomości Zachodu zaczyna docierać, że komunizm zapuścił swoje korzenie w mentalności, w obyczajach, w postawach ludzi urodzonych i wychowanych pod jego kuratelą. Że komunizm jest w nich i że nawet ci, którzy go zwalczają, czynią to metodami komunistycznymi.

Wydaje się, że komunizm ma jak gdyby dwie warstwy: ideologiczno-państwową i społeczno-antropologiczną. Ta pierwsza warstwa (w swoim wariancie sowieckim) przestała istnieć, i to raz na zawsze. Jednakże wiele elementów tej drugiej warstwy utrzymuje się nadal. Ważne byłoby prześledzić, jakie elementy tzw. realnego socjalizmu utrafiły w postawy mentalność, w interesy i oczekiwania człowieka społeczeństwa masowego, anonimowego man of the street.

Jedną z przyczyn utrzymywania się oparów komunizmu w umyśle homo sovieticus jest to, że sowieckie, tj. siermiężne, prymitywne, kiczowate wydanie marksizmu odpowiadało poziomowi tegoż homo. Każdy z nich mógł bez trudu poczuć się f‹lozofem - wystarczyło wiedzieć, że istnieją cztery cechy materializmu dialektycznego i trzy cechy materializmu historycznego, o czym informował odpowiedni rozdział Krótkiego kursu histori WKP(b). Mógł poczuć się historykiem - wystarczyło przeczytać tenże Krótki kurs.

Mógł poczuć się językoznawcą - była to tylko kwestia przeczytania broszury Stalina W sprawie marksizmu w językoznawstwie.

Natomiast rzeczywistość postkomunistyczna stawia bardziej złożone, wyższe wymagania. Świat jest o wiele trudniejszy do objaśnienia. Więcej w nim szkół myślenia, teorii, kierunków, poglądów. Więcej sprzecznych opinii, koncepcji, interpretacji. Trudno tu czuć się wszystkowiedzącym filozofem, historykiem, językoznawcą.

13 sierpnia ...Sytuacja komunizmu w fazie dekadencji i rozpadu.

Można zaobserwować, jak ożywają zamierzchłe, dziewiętnastowieczne formy bytowania: handel uliczny byle czym, obcy kapitał budujący nowoczesne hotele w brudnym, nie oświetlonym, odrapanym otoczeniu miejskim, tłumy wyjeżdżające na saksy itd.

Rosja a Europa. To, co cechuje przestrzeń europejskąto bliskość, obecność drugiego, bezpośredniość kontaktu, która pozwala wymieniać opinie i myśli, razem tworzyć i oswajać naturę. Natomiast Rosja - to dyktat wielkich odległości, to dystans i samotność, poczucie przytłoczenia nie kończącym się niebem i uwięzienia wśród niezmierzonych obszarów ziemi.

Francesco Petrarka: „Rzym nie upadnie zwyciężony przez wroga; żadne stworzenie ludzkie nie dostąpi takiego zaszczytu, żaden lud nie będzie mógł się tym pochwalić.

Czas pokona Rzym, wśród pustkowia ruin zestarzeje się on i stopniowo rozpadnie cząstka po cząstce”.

Jak żałuję, że pisząc swoje Imperium nie znałem jeszcze, a przez to nie mogłem zacytować, tych zdań napisanych przez autora Sonetów do Laury jeszcze w 1341 roku. Jakiż to bowiem celny opis tego, co stało się 650 lat później z „Trzecim Rzymem” - tj. moskiewskim imperium! Są dwie rzeczywistości rosyjskie: mistyczna, filozoficzna, duchowa, wzniosła, a jednocześnie obok pleni się świat chamstwa, podłości, brudu. I między nimi - gdzie styczność? Gdzie złączenie, spoidła, mosty? A przecież tylko te dwie rzeczywistości razem tworzą Rosję, która jest jedna, niepodzielna.

We Frankfurcie, w czasie Targów Książki 94, rozmawiałem z Rosjaninem z Charkowa - Borysem Michajłowem (ur. w 1938, w Charkowie). Michajłow przywiózł swoje fotografie, chce wydać album i prosi, żebym napisał wstęp. Tytuł albumu: „Przy ziemi” (choć może lepiej byłoby powtórzyć tytuł sztuki Gorkiego „Na dnie”).

Cały sprzęt Michajłowa to stara, kiepska kamera „Gorizont', wyprodukowana jeszcze w latach sześćdziesiątych w Moskwie.

Mówi; że najczęściej fotografuje to, co dzieje się koło jego domu. Nie chodzi daleko.

Świat Michajłowa jest ponury, posępny, beznadziejny.

Jest koślawy, odrapany, zrujnowany, pokraczny, odpychający. Jeżeli w tym świecie coś się rozsypie - nigdy nie będzie złożone, jeżeli coś upadnie - już się nie podniesie.

To świat końca - parszywego, ropiejącego, bez wyjścia światła. Na żadnej fotografii Michajłowa nie świeci słońce.

Nikt się nie uśmiecha. Nawet dobrze nie widać twarzy.

U nas - mówi mi Michajłow - razem umierają ludzie i miasta. Jedni umierają na oczach innych, zupełnie obojętnych. Ta obojętność jest najstraszniejsza.

Cały system jest nie dla ludzi. Niszczy wszystko - przyrodę, dusze, wszystko. Głównie biednych. Bogaci potrafią się obronić.

A to fotografie ulic - mówi Michajłow. - Te ulice to pustynie. Niebezpieczne. Bo jeżeli pojawią się tam ludzie, od razu powstaje między nimi lęk. Podejrzenie. Zagrożenie.

Inna fotografia: na ulicy leży człowiek. Umiera. Nie wiadomo - dlaczego. Ale może jest pijany. Nie wiadomo. Ludzie przechodzą nie zwracając uwagi. Po prostu jest wojna, więc martwi ludzie leżą na ulicy. U nas, w kraju, cały czas trwa wojna.

Próbuję - ciągnie Michajłow - sfotografować powietrze. Nasze powietrze - ciężkie, kryminalne. U nas więzienie wyszło na ulicę, zajęło ulicę. Te twarze są kryminalne.

I śmierć jest wszędzie, wypełnia powietrze, krajobraz. To chcę pokazać. Że tu ze wszystkich stron - zagrożenie.

A tu ulica jako zbiorowa latryna. Wszyscy robią swojebez wstydu.

A tu można porównać - tak wyglądają mieszkania w blokach, a tak cele w więzieniu. Więzienie wygląda lepiej, jakoś czyściej.

A to bezdomni - mimo że tylu ich umiera i tak jest ich coraz więcej.

Nie tylko mam wrażenie, że jestem w gułagu, ja w nim naprawdę jestem, ciągle go fotografuję.

19 lipca 1993 Rozmowa z pisarzem ukraińskim - Mykołą Riabczukiem. Twierdzi, że w dawnym Związku Radzieckim bardzo trudno prywatyzować, gdyż stara nomenklatura, dalej pozostająca przecież u władzy, od dawna ciągnęła prywatne zyski z państwowych przedsiębiorstw, z całej państwowej gospodarki. Była to dla tych ludzi sytuacja idealna: mieli dochody nie wkładając wiele pracy i nie ponosząc żadnej odpowiedzialności, żadnego ryzyka. Prywatyzować? Po co? To by trzeba brać sobie na głowę wielki kłopot! Riabczuk rozważa, dlaczego nie udał się pucz sierpniowy roku 1991. To dlatego, mówi, że biurokracja piętnastu wchodzących w skład Związku Radzieckiego republik (w tym i Rosji) już wówczas rozdzieliła (lub właśnie rozdzielała) między siebie majątek republikański, ona już miała i dlatego nie interesowało jej utrzymywanie pasożytniczego, bezużytecznego centrum (Janajewa, Pawłowa i innych).

Puczu nie poparł ani aparat z prowincji, ani z Moskwy, musiał się więc załamać i zakończyć klęską.

To mi potwierdza własne obserwacje z podróży po ziemiach dawnego imperium. Pamiętam, że już w latach 1989-1990 pustoszały gmachy dawnych komitetów partyjnych.

A ten exodus zaczął się przecież jeszcze wcześniej. Rządząca w terenie nomenklatura już zdawała sobie sprawę, że okręt centralizmu pogrąża się i tonie i że trzeba szukać ocalenia wsiadając do szalup ratunkowych wszelkiego typu regionalizmów i nacjonalizmów.

Zachód, wpatrzony w Gorbaczowa, widzący i znający tylko Moskwę, obserwujący Rosję z mylącej perspektywy Kremla, nie dostrzegał, że Gorbaczow to już generał bez armii, zawieszony w pustce wierzchołek piramidy, która się zapadła.

Reakcja człowieka Zachodu: - Jest źle? Trzeba coś robić, żeby było lepiej! Reakcja człowieka Wschodu: - Jest źle? To prawda, ale przecież mogłoby być jeszcze gorzej! ...Tydzień w Londynie z powodu wydania przez „Granta-Penguin” mojej Wojny futbolowej. Każdy wyjazd na Zachód teraz, w okresie rewolucji wolności w Polsce, jest dla mnie kubłem zimnej wody. Jakże jesteśmy daleko, o lata świetlne! Najważniejsza, najbardziej dla mnie rzucająca się w oczy różnica: Zachód - to życzliwość, Wschód - to opryskliwość, nieustająca chęć rzucenia drugiego na łopatki, na kolana.

Kilka godzin w Oxfordzie. Uprzejmość, grzeczność jako główne składniki klimatu tego miasta, jego spokojnej, skupionej egzystencji.

Pisarka chorwacka - Dubravka Ugresić pokazuje mi wychodzące w Zagrzebiu pismo „Hrvatski jestnik”. W numerze z 1994 roku duża fotografia bohatera chorwackich faszystów - Jure Franceticia (zginął w 1942 mając 30 lat), a pod nią fotografie obecnego prezydenta ChorwacjiFranjo Tudjmana i zmarłego już przywódcy chorwackich faszystów - Ante Pavelicia.

- Nic już nic nie znaczy - komentuje Dubravka.Wszystkie wartości pomieszały się, wszystko zostało unieważnione. Wszyscy dziś gniotą się razem w jednym kotle obłędu, absurdu, paranoi.

Mówi mi również, że Serbowie poszukując nowych sojuszników i - przede wszystkim - swojego miejsca na ziemi starają się odrodzić idee panslawizmu i euroazjatyzmu. Oto w wychodzącym w Belgradzie piśmie „Nove Idee” ukazuje się w 1993 roku na czołówce artykuł o rozwoju idei euroazjatyckiej. Centrum tej kultury, tej myśli ma być Rosja, ponieważ to ona właśnie zachowuje ciągłość kulturową - od hellenizmu, poprzez Bizancjum do Euroazji.

Ugresić zwraca też uwagę na fakt, że nowa klasa średnia w krajach postkomunistycznych jest nosicielką zupełnie innych wartości niż dawna, liberalna, klasyczna klasa średnia zachodniej Europy. W Serbii np. ta nowa klasa jest szermierzem zajadłego nacjonalizmu. W Rosji - przeciwniczką wolnego rynku i otwartej konkurencji. Słowem - ta nowa klasa średnia jest odmienna od swojej historycznej poprzedniczki, ponieważ jest przede wszystkim antydemokratyczna.

Wieczorem kolacja z Hansem Christophem Buchem.

Buch - podróżnik, reporter. Życzliwy, sympatyczny, mądry.

Pojechałem do Indii - mówi mi. - Miałem tam wykład pt. „Kryzys w Niemczech”. Wysłuchali, ale powiedzieli, że u nich kryzys jest jeszcze większy. Gdziekolwiek pojadę, wszędzie mówią mi, że u nich wielki kryzys.

Świat, który jest poza granicami Niemiec, Niemców nie interesuje. Co najwyżej pytają mnie - A co też tam jadłeś? Odkąd ludzie oglądają telewizję myślą, że wszystko wiedzą o świecie. Więc - po co pytać? Wracałem tuż przed północą. W centrum Berlina, gdzie teraz mieszkam - pełno restauracji. Wszystkie zatłoczone, wszędzie ludzie jedzą i piją. Wszędzie pracują szczęki, noże i widelce, przełyki, jelita, soki trawienne. Niemcy siedzą pochyleni nad talerzami, coś mówią, gestykulują, śmieją się. W powietrzu krążą półmiski, kufle, kieliszki, golonki, udźce, żeberka. Są bardzo zajęci tym, co robią. Widać, że to jedzenie, ta rozmowa, ten wieczór są dla nich ważne.

W „The New Yorker” z 1.05.1995 esej Rona Rosenbauma Wyjaśnić zagadkę Hitlera. Autor, po przeczytaniu wielu książek o Hitlerze, stwierdza, że „mimo tylu badań nadal panuje przekonanie, że w obrazie Hitlera ciągle czegoś brakuje, czegoś, co jest w sposób najbardziej zasadniczy niewytłumaczalne”.

Rosenbaum cytuje zdanie Alana Bullocka, autora fundamentalnego dzieła Hitler. Studium tyranii, który spędziwszy życie na studiowaniu postaci Hitlera stwierdził na koniec: „Im więcej dowiadywałem się o Adolfie Hitlerze, tym trudniej było mi wyjaśnić jego fenomen”. Bullock dochodzi do wniosku, że, aby zrozumieć zagadkę Hitlera, trzeba by zdefiniować naturę zła. Jego zdaniem, zło umieszcza się w takiej naturze, którą charakteryzuje niekompletność, brak czegoś, co powinno w niej istnieć (Evil as incompletness). „Zło jako niekompletność - pisze Rosenbaum - to znaczy - zło rozumiane nie jako obca, nieczło- wiecza inność, ale jako niżej rozwinięta forma natury ludzkiej, jej niższe ogniwo w długim łańcuchu stawania się człowiekiem, a więc będące częścią tego samego procesu powstawania, który tworzy nas wszystkich”.

Ważna jest myśl autora, że wszelkie próby przedstawienia Hitlera jako szaleńca, psychopaty i zboczeńca są podświadomym zabiegiem zdystansowania się od tego typu postaci, niemożnością przyznania, że zło, jakie ucieleśniał Hitler, może tkwić w każdym z nas, tyle że w różnym stopniu i natężeniu. Jest ono bowiem częścią (zwykle ukrytą i stłumioną) natury ludzkiej.

Pogląd ten podziela w rozmowie z Rosenbaumem profesor Yehuda Bauer z Uniwersytetu Hebrajskiego w Jerozolimie. „Fenomen Hitlera - mówi Bauer - nie leży poza naturą człowieka. Doświadczenie Holocaustu pokazało możliwości i dyspozycje natury człowieka, w tym także jego zdolności do zła, o których istnieniu - przynajmniej w takich rozmiarach - nigdy przed tym ludzkość nie zdawała sobie sprawy”.

„Możemy wątpić - sumuje autor - czy kiedykolwiek wyjaśnimy zagadkę Hitlera. Ale nie wolno nam zaniechać wysiłków, ponieważ inni Hitlerzy mogą, nawet teraz, być między nami”.

W połowie lipca 1994 witryny księgarń w Berlinie zmieniają swój wygląd. Pojawia się w nich dużo książek, których tematem jest koniec II wojny światowej. Na okładkach fotografie Hitlera, dygnitarzy reżimu, oficerów Wehrmachtu, a wśród tych ostatnich - zdjęcie pułkownika Stauffenberga. Właśnie 37-letni hrabia, pułkownik Klaus Schenk von Stauffenberg 20 lipca 1944 postawił koło krzesła Hitlera teczkę z bombą zegarową (było to w kwaterze Fiihrera pod Kętrzynem). Bomba wybuchła, ale Hitlerowi nic się nie stało. Tego dnia Stauffenberg i grupa zamachowców zostali straceni (część z nich powieszono później na hakach rzeźnickich). Wielu Niemców było oburzonych na spiskowców, potępiali zamach. To, że Hitler wyszedł z opresji cało, potwierdzało w ich oczach jeszcze raz, że czuwa nad nim Opatrzność.

Mija 50 lat, chodzę ulicami Berlina, oglądam wystawy księgarń. Jest tam tylko jeden rodzaj książek, o wspólnym nadtytule: „Oposition gegen Hitler” (Opozycja przeciw Hitlerowi). Jakby nie było ekstazy, z jaką tłumy witały wodza, jakby nie było nazizmu i Holocaustu. Jakby nie było całej tej hekatomby, która wchłonęła tyle milionów ofiar.

Nic z tego nie było! Z książek leżących w witrynach księgarń berlińskich wynika, że historia wyglądała inaczej: był, mianowicie, obłąkany samotnik, nieobliczalny paranoikAdolf Hitler, przeciwko któremu nieustannie organizowała się, działała i walczyła opozycja. Nawet nie to, że społeczeństwo dzieliło się na zwolenników i przeciwników Hitlera.

Zwolenników nie było: był tylko szalony Hitler i opozycja przeciw niemu.

W posłowiu do swojej powieści Niewinni Hermann Broch zwraca uwagę na związek między indyferentyzmem politycznym i etycznym (inaczej: na etyczne implikacje politycznego indyferentyzmu). Broch przypomina, że mieszczaństwo niemieckie nie czuło się odpowiedzialne za dojście Hitlera do władzy, ponieważ uważało się za „apolityczne”, a więc za nie mające nic wspólnego z tym, co się dokoła działo. A jednak, zauważa autor, „indyferentyzm polityczny jest blisko spokrewniony z indyferentyzmem etycznym, a co za tym idzie i etycznym wynaturzeniem. Słowem, na ludziach politycznie niewinnych ciąży w dość poważnym stopniu wina etyczna”.

A więc - żyć to brać na siebie odpowiedzialność i mając świadomość tej powinności, być zdolnym zawsze tę odpowiedzialność ponieść.

Frankfurt, lipiec 1993 Metrem pojechałem z dworca kolejowego do starego miasta, które nazywa się tu R”mersberg. Była niedziela i choć chmurzyło się i wiał chłodny wiatr, tłumy ludzi przeciskały się przez wąskie uliczki między ścianami kamieniczek wymalowanych jak szopki krakowskie, przechadzały się po szerokim deptaku nad Menem, zapełniały niezliczone tu ilości kawiarń, barów i restauracji. W niedzielę rano Niemcy wychodzą (wyjeżdżają) z domów, aby jeść, cały Zachód wychodzi (wyjeżdźa) z domów, aby jeśćkonsumpcja, konsumpcja, oto, co przyciąga, oto prawdziwa pasja! W pewnej chwili dobiegły mnie dźwięki muzyki organowej. Rozejrzałem się, zobaczyłem stojący obok stary kościół. (Przewodnik: stary, trzynastowieczny kościół gotycki im. Św. Mikołaja). Drzwi główne, wychodzące wprost na plac, były otwarte.

Wszedłem do środka. Półmrok, pusto. Tylko w jednej z ławek siedziała starsza kobieta, sądząc z ubioru i wyglądu, gdzieś ze Wschodu. Chorwatka? Litwinka? Polka? Jakiś turysta prowadził swoją wideokamerę stropami kościoła - wolno z dołu do góry, a potem nagle susem w dół, jakby filmował skaczącego narciarza. Stanąłem przy nawie. Niewidoczny dla mnie organista grał sonaty Salomona Rossiego. Stara i teraz, w tym miejscu, jakoś smutno brzmiąca muzyka. Zobaczyłem samotny krzyż nad ołtarzem, puste konfesjonały, nieruchome lustro wody w kamiennej chrzcielnicy. Byłem w innym świecie niż ten, który przesuwał się, krążył na zewnątrz, za murami. Te dwa światy sobie nie przeszkadzały, ale też nie umiałem znaleźć między nimi żadnego związku. A może jednak świadomość, że tam, przy głównym rynku w R”mersberg stoi ów kościółek, który wypełniają w tej chwili sonaty Rossiego, jest jakoś potrzebna temu tłumowi na ulicy, dla którego ma swoją wagę pewność, że wszystko jest tam, gdzie powinno być - na swoim miejscu? Toblerplatz w Zurychu. Niedziela rano. Pusto, szaro, a jednak nie czuje się przygniatającej, dławiącej ponurości, ponieważ nie ma tu biedy, brudu, opadających tynków, cuchnących bram, wyrwanych drzwi, potłuczonych latarń, okien zabitych dyktą.

Co czyni tę cywilizację - cywilizacją? Po pierwsze -jakość materiału. Te betony są jasne i gładkie, ten asfalt równy i twardy, szkło - czyste, aluminiumświecące, framugi okien - białe, zawsze świeżo malowane; po drugie - że tu wszystko jest wykończone, w dbały, akuratny sposób - wykończone. Nic tu nie jest rozgrzebane, rozprute, rozmamłane, porzucone; po trzecie - zachowaniem ludzi rządzi tu skupiona, rzetelna punktualność. Na Toblerplatz zatrzymuje się tramwaj numer 6. Przyjeżdża tu co 15 minut. Stoję na przystanku, który jest pusty, ponieważ do przyjazdu tramwaju brakuje 6 minut. Te 6 minut ludzie poświęcają jakimś zajęciom, nie tracą ich na czekanie. Minutę przed planowanym nadejściem tramwaju przystanek zapełnia się. Ludzie wsiadają bez pośpiechu. Nikt się nie denerwuje, gdyż nic nikogo nie może zaskoczyć (np. że tramwaj nie przyjdzie na czas albo odjedzie nie zabierając wszystkich pasażerów).

Relacja: człowiek a otoczenie wygląda inaczej na Wschodzie i Zachodzie. Zachód traktuje otoczenie, w którym przebywamy i poruszamy się, jako przedłużenie nas samych, a więc jeżeli zamiatamy ulicę, czy myjemy okna, to jest w tych czynnościach ta sama potrzeba i chęć, które występują wówczas, kiedy wkładamy czystą koszulę lub starannie wyprasowaną sukienkę.

Dla człowieka Wschodu otoczenie jest rzeczą obojętną.

Nawet nie próbuje nadać mu ogłady, poloru, rangi estetycznej. Śmieci wyrzuca wprost przed dom, pomyje wylewa przez okno. Obce jest mu pojęcie konserwacji, czyszczenia, polerowania, malowania. Wchodzi on z rzeczami w kontakt jednorazowy. Np. postawi płot. Potem płot niszczeje, gnije, wali się - to już człowieka Wschodu nie interesuje. Nie widzi on związku między jakością własnego życia a jakością otoczenia. Świat brudu i zaniedbania zaczyna się dokładnie na granicy jego skóry.

Dokonująca się tu, w Europie (ale przecież nie tylko) zmiana typu zagrożeń, ich charakteru i kierunku. Odczuwamy dziś, że zagrożone jest nie tyle państwo, nie tyle suwerenność narodu (jak było to w okresie zimnej wojny), ile raczej jednostka ludzka - jej fizyczna i duchowa integralność.

Sprawia to, że obawiamy się dziś nie tyle inwazji na nasze państwo, jego granice czy instytucje, ile ataku na nasze osoby, że boimy się fizycznej agresji na nas i na naszą własność, że obawiamy się napaści na ulicy, w bramie i w metrze, że odczuwamy lęk przed gwałtem, rabunkiem, mordem.

Zachód, a więc centrum decyzyjne ludzkości, interesuje się jakimś obszarem świata, jakimś kontynentem o tyle tylko i tak długo, dopóki obawia się, że może stamtąd nadciągnąć dla niego jakieś niebezpieczeństwo, że coś mu z owego kierunku zagraża. Tak było w drugiej połowie lat czterdziestych z Azją (rewolucja w Chinach, niepodległość Indii i Pakistanu, początek wojny w Indochinach), tak z Afryką w latach sześćdziesiątych (wojna w Algierii, rewolta w Zairze, początek walki zbrojnej w Angoli), tak w tym samym czasie z Ameryką Łacińską, kiedy działały tam różne partyzantki. Potem, kiedy sprawa okazuje się niegroźna i obawy maleją, ów budzący ongiś trwogę kontynent zostaje zepchnięty na margines zainteresowań i popada w zapomnienie.

Każdy ma swoją własną mapę świata. Inną mapę ma dziecko, inną dorosły. Inną ma Tybetańczyk, który nigdy nie opuścił swoich gór, a inną mieszkaniec Manhattanu zamknięty w kanionach swojego miasta. Stąd częste trudności w porozumieniu się, gdyż mówiąc o świecie mamy przed oczyma różne jego mapy, obrazy, wizje.

Dwie mapy świata - z pierwszej i z drugiej połowy XX wieku; z pierwszej połowy - państwa niepodległe stanowią nieliczną grupę. Poza ich granicami świat jest wielką kolonią (czy w wypadku Ameryki Łacińskiej - półkolonią), władztwem kilku mocarstw-posiadaczy. Mapa z końca naszego wieku - to ponad 180 niepodległych (choć często tylko formalnie) państw. Kolonie zniknęły z mapy świata.

Dominacja silniejszych nad słabszymi przybrała inne, bardziej subtelne i złożone formy.

A więc druga połowa naszego stulecia to epoka wielkiej i ostatecznej dekolonizacji świata, awansu politycznego setek plemion, narodowości i narodów, ich wejścia na arenę świata, ich stopniowego przekształcania z przedmiotów w podmioty historii. Ta zmiana, ten awans otworzyły drogę dla nowego procesu cywilizacyjnego, dla wielkiej migracji ze wsi do miast, ruchu, który przybrał skalę planetarną.

Na początku XX wieku mieszkańcy ziemi to w większości chłopi, 90 procent ludności świata mieszka na wsi, uprawia rolę i hoduje bydło. To farmerzy i kowboje, rosyjscy mużycy i argentyńscy vaqueros, to miliony Chińczyków na polach ryżowych i niezliczone armie pasterzy strzegących stad bydła na stokach Andów i Alp, Himalajów i Gór Księżycowych. Ale kolejne dziesięciolecia - a zjawisko to nasila się w drugiej połowie stulecia - są świadkiem migracji chłopów do miast. Miasta rosną, pęcznieją, przelewają się w brzegach, przekształcają w monstrualne, polipowate struktury, czy wręcz - antystruktury. Choćby meksykańskie miasto Tijuana: w 1900 roku jest to wioska składająca się z 264 chałup. W 1992 roku - Tijuana to miasto liczące ponad dwa miliony mieszkańców.

Dziś połowa ludności świata mieszka już w miastach.

Nadal mieszkańców wsi wszędzie (procentowo) ubywa.

...Nowa stratyfikacja świata: 1 - Affluents - to mieszkańcy krajów rozwiniętych, zamożnych. Jeżeli nawet ktoś, jako jednostka, nie jest zamożny, to jednak może korzystać z rozwiniętej, sprawnej infrastruktury (telefony, banki, biura podróży itd.), 2 - na drugim biegunie: poor and starving. Afryka, część Azji i Ameryki Łacińskiej. Dziś, po doświadczeniach ostatnich kilku dziesiątków lat, wiemy, że z tej sytuacji nie ma widocznego i szybkiego wyjścia (pierścienie głodu wokół wielkich miast Afryki, skazane na wieczną pomoc, brak wody itd.), 3 - New Gipsy's (wyrażenie Richarda Parkera). Parker uważa, że na świecie będzie rozrastać się kategoria ludzi, nawet społeczeństw, żyjących bezproduktywnie z handlu, z lichwy, ze spekulacji, z doraźnych i podrzędnych zajęć na marginesie społeczeństw rozwiniętych. Ta nowa klasa będzie pasożytować na zdobyczach cywilizacji technicznej (radia, telewizory, dżinsy, samochody). Jej przedstawiciele to ludzie ruchliwi, agresywni, przedsiębiorczy, akulturalni; dynamiczni, ale nie w strefie wytwórczości, ale wymiany.

Czy biedniejsi zgodzą się na zawsze pozostać na uboczu, na marginesie? Już dziś napierają na bogatszych, presja ich stale rośnie. Trwa inwazja Ameryki Łacińskiej, Azji i Afryki na kraje rozwinięte i zamożne. Dołącza się do nich Europa Wschodnia i obszary dawnego Związku Radzieckiego.

Jeżeli bogatsi będą przyjmować biednych w liczbach dawkowanych, wówczas ten zastrzyk nowej krwi i energii może mieć efekt wzbogacający - tak było kiedyś z napływem ludności wiejskiej do rozwiniętych, silnych i o ugruntowanej kulturze miast Europy Zachodniej. Młodzi wychodźcy ze wsi przyjmowani byli w liczbie tak ograniczonej, że będąc w mniejszości, będąc słabszymi, musieli podporządkować się dominującej kulturze mieszczańskiej, poznać ją i nauczyć się żyć zgodnie z jej kanonami i wymogami. Ale jeżeli migracja ta przybierze rozmiary ogromnej, potężnej fali, rozmiary niepowstrzymanego potopu - jak to było w wypadku bolszewickiej Rosji, kiedy do małych i słabych miast napłynęły nagle z głuchej, biednej i analfabetycznej prowincji miliony i miliony często bosonogich, a z reguły wygłodniałych i nieoświeconych chłopów - wówczas wartości mieszczańskie, zachodnioeuropejskie zostaną stratowane i zmiecione z powierzchni. Będziemy mieć tu do czynienia z tym, co można by nazwać „efektem mongolskim”, a więc tym, co spotkało Rosję w wiekach średnich - z zagładą wyższej kultury.

Mój temat główny to życie ubogich. Tak rozumiem pojęcie Trzeciego Świata. Trzeci Świat nie jest terminem geograficznym (Azja, Afryka, Ameryka Łacińska) ani rasowym (tzw. kolorowe kontynenty), ale egzystencjalnym. Jest nim właśnie życie ubogie, które charakteryzować będzie stagnacja, strukturalny bezruch, skłonność do regresu, stała groźba upadku ostatecznego, ogólna bezwyjściowość. Ubóstwo ma wiele postaci, wiele masek i form, wiele strzępów i dziur, rdzy i kikutów, łachmanów i łat.

Ten fakt, że 80 procent ludzi na ziemi żyje w niedostatku, w biedzie, a często w głodzie, ten smutny fakt wiele mówi o słabości człowieka. Czyż nie dowodzi on, że człowiek jest z natury stworzeniem niezaradnym, niezdolnym, pasywnym, zagubionym, że jest istotą, która musi bez przerwy rozglądać się za Panem Bogiem i prosić go o pomoc? Żeby wziął go pod swoją opiekę? Jest coś w człowieku, w strukturach społecznych, które on tworzy, co utrudnia mu żyć dobrze (przecież wszyscy chcą żyć dobrze!). Tyle wiemy o sposobach racjonalnego działania, tyle o gospodarności, tyle o technice, a jednak to wszystko pozostaje gdzieś w sferze abstrakcji, bez związku z życiem naszym powszednim.

Świat współczesny to szalona różnica między ogromnymi zasobami nagromadzonej i rozwiniętej wiedzy teoretycznej a zdolnością (czy raczej - niezdolnością) do praktycznego ich wykorzystania, użytkowania. Wiemy dużo (teoretycznie), ale nie wiemy, jak to zastosować (w praktyce).

Poznać, ogarnąć naszą planetę to dziś już ponad możliwości człowieka. Kiedyś, tysiące lat temu człowiek mógł objąć ziemię (tak mu się w każdym razie zdawało). Był przekonany, że zna wszystkich ludzi na świecie - znał przecież swoją rodzinę, swoją grupę zbieraczą czy koczowniczą, a nie wiedział, że poza nimi istnieją jeszcze inni. Las, w którym mieszkał, mógł w jego mniemaniu być całym światem.

W tym światopoglądzie pierwszym wyłomem na wielką skalę jest epoka odkryć geograficznych - nasz przodek dowiaduje się wówczas, że istnieją inne kontynenty, inne cywilizacje, rasy, języki. Stopniowo zaczyna upowszechniać się myśl, że jesteśmy jedną planetą, jedną rodziną ludzi, ale jest to jeszcze pogląd bardzo niepewny, wątpliwy i abstrakcyjny.

Dopiero dziś rewolucja elektroniczna sprawiła, że nie tylko wiemy o istnieniu tych Innych - całej kilkumiliardowej rzeszy pobratymców, ale możemy być wśród nich, uobecnić się, uczestniczyć w ich życiu. Człowiek ma szansę stać się istotą o korzeniach zapuszczonych w najróżniejsze gleby, zaspokajającą pragnienia w tysiącach źródeł.

Może, choć wielu ludzi odrzuca tę szansę nie czując się na siłach podjąć tego wyzwania. Zamykają się w ksenofobii kulturowej, wytyczają miedze, wznoszą nieprzeniknione mury. Głoszą wyższość nad innymi, pełni wobec nich lęku, przykrywanego arogancją i pogardą.

Tendencja widoczna we współczesnym świecie. Człowiek, kiedy stanie wobec trudności, ma wybór, albo walczyć z nimi, albo przed nimi uciekać. Dzisiaj coraz częściej wybiera on to drugie rozwiązanie. Stąd niesłychane rozmnożenie się kategorii uchodźców i emigrantów. Na wszystkich kontynentach, wszędzie. Człowiek ma poczucie bezsiły wobec uzbrojonej w broń maszynową przemocy. Przygnębia go niewiara w możliwość szybkiego wyjścia z zacofania i biedy, wyjścia drogą pracy, wysiłku, poświęcenia.

Szuka więc ratunku w ucieczce.

„Świat jest w okresie wielkiej przemiany. Wszystko płynie, wszystko jest w wielkim, dynamicznym rozwoju. Jesteśmy świadkami gigantycznej transformacji. Z obrazu, który istniał wczoraj, dziś zostały tylko resztki. Mówię o wymiarze planety - bo naturalnie są też miejsca zastoju i bezruchu.

Kiedy podróżuje się po całym świecie, uderza skala i szybkość tych przemian. Mam taką historyczną mapę Dalekiego Wschodu, na której można śledzić przeszłość: to, co działo się tam 500, 300 lat temu. W tamtych czasach zmiany były minimalne. Ale im bliżej współczesności, tym tempo przemian ulega przyspieszeniu.

To pierwsza trudność w stworzeniu jasnego obrazu współczesnego świata - owo tempo zmian.

Kłopot drugi polega na tym, że wszystkiego na świecie jest coraz więcej. Przede wszystkim jest coraz więcej ludzi.

Ale też coraz więcej samochodów. Coraz więcej głodu, ale także więcej zasobów. I wątpliwości. Jest wreszcie coraz więcej nazw, coraz więcej informacji.

Powstaje tu sprzeczność, której nasza wyobraźnia nie jest w stanie rozwiązać: między ogromnym, nieskończonym wręcz, nagromadzeniem danych a niezdolnością - czy niemożnością? - człowieka, aby je wykorzystać.

Przecież, przykładowo, właściwie wiemy wszystko o przyczynach głodu. Ale nie mamy pojęcia, jak tę wiedzę przełożyć na skuteczne działanie. Powstała zatem jakaś ogromna dysproporcja między doświadczeniem i wiedzą a możliwością wyciągania z tego wniosków, możliwością ich realizowania.

I to jest trudność druga - że żaden umysł ludzki nie może ogarnąć i przetworzyć choćby niewielkiego procentu zgromadzonych w świecie informacji.

Trzecia bariera: posiadany przez nas obraz rzeczywistości jest alogiczny i pełen sprzeczności. Dziś stale stykamy się z przeciwstawnymi tendencjami. Na każdą tendencję zmierzającą w jednym kierunku możemy znaleźć tendencję przeciwną. To zaś sprawia, że mamy kłopoty z określeniem, jakie tendencje autentyczne dominują, co się faktycznie dzieje.

Oto stale pojawiają się ostatnio próby tworzenia nowych państw. Wszyscy chcą mieć własne państwo. Jeżeli uwzględnić istniejące aspiracje i tempo ich realizacji, to w połowie przyszłego wieku będziemy mieć około 600 państw. Ale równocześnie przeżywamy kryzys państwa, zwłaszcza w krajach nierozwiniętych. Państwo zaczyna się dezintegrować i tracić swe klasyczne funkcje - te, które spełniało w XIX i w pierwszej połowie XX wieku. Państwo jest rozkładane tak od góry, jak od dołu. Od góry przez silne i dynamiczne korporacje międzynarodowe, przez sieć informacji ponadnarodowej, przez międzynarodowe rynki i handel. Tradycyjne państwowe struktury zaczynają być omijane lub marginalizowane. Od wewnątrz z kolei państwo jest atakowane przez wszelkiego typu ruchy separatystyczne, wyzwoleńcze czy etniczne. W rezultacie staje się coraz słabsze. Jego rola maleje. My też rzadziej już patrzymy na świat poprzez państwo i z jego perspektywy.

Z tego wynika m.in. kryzys klasy politycznej, która wszędzie traci na znaczeniu i wpływach. I w skali światowej nie ma konceptu na to, co robić dalej. Ale nic dziwnego - przecież klasa polityczna jest częścią nas, jest naszym odbiciem, a my też nie mamy pomysłu co dalej, nie wiemy, jak rozwiązać otaczające nas problemy. Nasza wyobraźnia nie nadąża za dokonującą się transformacją.

Wreszcie trudność czwarta polega na znalezieniu kryteriów w wyborze zjawisk, jakie mają charakteryzować obecną rzeczywistość. Ideologie nie funkcjonują, inne wyznaczniki nie istnieją. Każdy może sobie wybrać i stworzyć własną hierarchię wartości.

Z tych wszystkich powodów niemożliwe jest zbudowanie spójnego i jasnego obrazu współczesnego świata.

Ale jaki jest dziś ten świat? Przede wszystkim opiszmy moment historyczny, w jakim jesteśmy. Już teraz mamy za sobą wiek XX. Wedle wielu historyków i politologów zaczął się on w roku 1914, wraz z wybuchem I wojny światowej i skończył w roku 1989 rozpadem komunizmu. XX wiek należy zatem do najkrótszych stuleci w nowożytnych dziejach świata - w przeciwieństwie do wieku XIX, który był najdłuższy, bo zaczął się w czasach Rewolucji Francuskiej - a więc jeszcze 11 lat przed formalnym początkiem wieku XIX - i skończył 14 lat po jego kalendarzowym końcu.

Jesteśmy zatem w XXI stuleciu. Dlatego możemy podsumować miniony XX wiek. Charakteryzował się on, po pierwsze, narodzeniem społeczeństwa masowego. Wcześniej historia nie znała takiego zjawiska, jakim stało się społeczeństwo masowe. Narodziło się ono na przełomie XIX i XX wieku. Zresztą jednym z tych, którzy jako pierwsi potrafili dostrzec i zdefiniować fenomen rodzenia się tej całkiem nowej formacji historycznej i socjologicznej, był Polak, Ludwik Krzywicki, który w 1903 roku opisał ją w znakomitej książce Kwestia rolna.

Narodziny społeczeństwa masowego przeraziły myślicieli tamtego okresu. Niemal wszyscy bali się tej wielkiej masy, która wlała się ze wsi do miast i która zmieniła oblicze współczesnego świata. Proces ten dotyczył głównie krajów rozwiniętych - była to pierwsza z trzech wielkich fal migracji, charakteryzujących nasze czasy.

Na początku XX wieku nasza planeta była planetą wieśniaków - ludność miast na początku stulecia nie przekraczała kilku procent. Byliśmy chłopami i kultura tamtego czasu także była kulturą wiejską. Prognozowano, że rozwój miast będzie bardzo wolny. Tymczasem masowa migracja chłopów przemieniła zupełnie oblicze miast.

Ludzkość weszła w XX wiek jako społeczeństwo chłopskie, a pozostawia go jako społeczeństwo miejsko-chłopskie. Zmieniła się struktura świata - czynnik miasta zaczął coraz silniej decydować o kształcie kultury, wyglądzie ludzi, ich zainteresowaniach i zajęciach. Więcej -jeśli chodzi o kraje rozwinięte, to wszystko decyduje się dziś w miastach.

Mało tego - cechą społeczeństwa rozwiniętego i nowoczesnego rynku światowego jest praktycznie likwidacja chłopstwa jako klasy. To dlatego chłopstwo tak mocno broni się przed nowoczesnością! Ono z racji swego istnienia, z definicji, będzie się zawsze temu przeciwstawiać - bo dla niego oznacza to śmierć.

W społeczeństwie rozwiniętym klasa chłopska nie zajmuje więcej niż 3-5 procent czynnych zawodowo ludzi. Jest zupełnie szczątkową siłą. A to dlatego, że jest po prostu zbędna - rozwój techniki w rolnictwie stał się tak zaawansowany, produkcja rolna jest w krajach rozwiniętych tak łatwa, że klasa ta -jako siła masowa -jest niepotrzebna.

W dodatku istnieje prawidłowość, że im chłopów mniej, tym bardziej rolnictwo jest produktywne. Kraje o największej wydajności w rolnictwie to kraje o najniższym procencie chłopstwa! W związku z tym wiek XXjest okresem stopniowej likwidacji chłopstwa jako klasy. W XXI stulecie kraje rozwinięte wchodzą z chłopstwem jako z anachronizmem nie pasującym do nowych czasów.

To samo, choć w mniejszym stopniu, dotyczy tradycyjnej klasy robotniczej. We współczesnym społeczeństwie klasa robotnicza w klasycznym sensie nie istnieje. Tak samo więc i ona - w imię swych interesów - będzie walczyć z nowoczesnością i z ruchami modernizacyjnymi.

Powstają zatem społeczeństwa masowe... A społeczeństwa masowe są nader podatne na wszelkie ideologie. Przecież gdy owe chłopskie masy wchodzą do miasta, nie mają tam żadnego osadzenia kulturowego, są w pustce. W rezultacie, aby się jakoś zakorzenić, chętnie dają posłuch różnym demagogiom i utopijnym pomysłom. Masa wiejska w miastach staje się świetną pożywką dla wszelkich systemów totalitarnych. A jeśli nawet nie są to ideologie totalitarne, to jest to także szkodliwy populizm.

Ideologie te znajdują oparcie w masach i mogą się rozwijać. To dlatego XX stulecie przeszło do historii jako wiek totalitaryzmu - i to jest jego drugie znamię.

Ale XX wiek uznawany jest również w historii - o czym się już mniej mówi - za czas narodzin Trzeciego Świata.

Zaczęło się to w połowie stulecia i całkowicie zmieniło mapę globu. Dokonał się ogromny ruch wielkich kontynentów - Afryki, Azji, Ameryki Łacińskiej - do, przynajmniej formalnej, niezależności. To trzecia cecha XX wieku.

Cecha czwarta to gwałtowny rozwój technologii, zwłaszcza informatycznej i elektronicznej. One w stopniu nieprawdopodobnym zmieniły nasz świat i nasze społeczeństwa.

Niektórzy twierdzą wręcz, że to jest główna rewolucja tego stulecia. Tworzą się zupełnie nowe pojęcia: przestrzeni cybernetycznej, infostrady itd., powstają nowe kategorie myślowe i wyobrażeniowe, które zresztą trudno jest nam opanować.

Ale tworzenie się tego nowego systemu komunikacji światowej prowadzi do kolejnej fazy przemian społecznych.

Najpierw - ale tylko w krajach rozwiniętych - powstało społeczeństwo masowe. Teraz jesteśmy świadkami przekształcania się społeczeństwa masowego w społeczeństwo globalne, czyli takie, w którym uczestniczą już wszyscy.

Środki komunikacji stały się tak rozwinięte, że włączają całą planetę, cały rodzaj ludzki, w to nowe, olbrzymie społeczeństwo, którego cech ani treści jeszcze dziś nie rozpoznajemy. Wiemy tylko, że ono istnieje, że się tworzy i że jesteśmy tego procesu jednocześnie - świadkami i uczestnikami.

Ów rozwój mediów, przede wszystkim telewizji, w ostatnich 20-30 latach, wywołuje kolosalne zmiany w naszej wyobraźni i w naszym rozumieniu świata. Dotychczas50,100, 200 lat temu - istniała dla nas tylko jedna historia.

Była to historia dana nam bądź w przekazie ustnym, bądź w dokumentach czy w podręcznikach. Ale od paru lat zaczynamy żyć w innym wymiarze - bo obok tego znanego nam wymiaru historii zaczyna powstawać druga historia; ta, którą dają nam media. Historia, którą oglądamy na telewizyjnym ekranie. Ona pojawia się coraz częściej, ale jest też coraz bardziej fikcyjna. Paradoks współczesnej kultury polega na tym, że ponieważ historię najczęściej widzimy na ekranie, a nie obserwujemy jej w rzeczywistości, w realnym kontekście, to zaczynamy postrzegać ją jako fikcyjną.

Historia fikcyjna staje się coraz bardziej jedyną historią, jaką znamy.

Bo historia przekazywana nam przez ekran telewizyjny obejmuje cały świat. A my nie możemy być na całym świecie. Nasze doświadczenie nie może objąć całej planetymożemy objąć tylko to, co dzieje się w naszym otoczeniu.

Mamy dostęp tylko do tego, co oglądamy, a więc do takiej wersji historii, którą tworzą i dają media. Skądinąd jest to jedyna historia, jaką w końcu będziemy widzieć. Za kilka lat historyk, chcąc poznać dane wydarzenie, będzie musiał obejrzeć kilka milionów metrów taśmy filmowej. A to jest oczywiście niemożliwe. W ten sposób historia rzeczywista oddala się od nas, a zastępuje ją fikcja. Fikcja staje się tym, co dostarczane jest nam coraz częściej.

Mało tego. Dotąd toczyła się dyskusja, w jakim stopniu środki przekazu, zwłaszcza telewizja, odzwierciedlają rzeczywistość. Dziś już mówi się, że rzeczywistość to środki masowego przekazu. To media są rzeczywistością.

Następny problem to zmiana podziału świata. W 1951 roku francuski demograf Albert Sauvie napisał książkę, od której tytułu zaczęliśmy mówić, że mamy Pierwszy, Drugi i Trzeci Świat. To się w końcu lat osiemdziesiątych skończyło. Nie ma już Pierwszego, Drugiego i Trzeciego Świata.

Na to miejsce są tylko dwa światy: tzw. rozwinięty i tzw.

rozwijający się.

Świat rozwinięty to świat wysokiej i rosnącej konsumpcji. Świat nierozwinięty to świat stałego niedostatku. Oczywiście ów niedostatek ma różne stopnie. Ale ogólny podział jest właśnie taki. I w swoich generalnych zrębach wykazuje dużą stabilność.

Cechą gospodarki nierozwiniętej jest to, że nie jest w stanie sama z siebie generować czynników rozwoju. Czyli, że jeżeli nie dostanie pomocy z zewnątrz, od świata rozwiniętego - czy to w postaci kapitału i technologii, czy też jako dostępu do rynków - to się nie rozwinie i będzie skazana na wieczną zapaść. Można uznać to za formę dominacji świata rozwiniętego nad nierozwiniętym.

Jakie są inne zależności między tymi dwoma światami? W świecie rozwiniętym obserwujemy stały rozwój. Mniej lub bardziej dynamiczny, bo to i recesja, i inne kłopotyale zawsze jest to rozwój. Elity tego świata są zatem zainteresowane jednym - żeby utrzymać dla swoich społeczeństw stan spokojnej konsumpcji. Jest to w zasadzie jedyne kryterium, jakie rządzi ich zachowaniem. A wysoka konsumpcja wymaga spokoju. Nie można konsumować, gdy wokół jest niespokojnie. W związku z tym, wobec napierającej i niespokojnej rzeczywistości świata nierozwiniętego, w elitach tych wytwarza się i nasila mentalność zamkniętej twierdzy, syndrom bunkra.

Społeczeństwo świata rozwiniętego postrzega świat nierozwinięty jako zespół zagrożeń. Rozumuje tak: jeśli tylko wyjdziemy poza opłotki naszego świata, świata rozwiniętego, to wszędzie czyhają na nas zagrożenia. W Rosji - mafie, na południu - islamscy fundamentaliści itd. Wszędzie jest wojna.

Wobec tego musimy coraz szczelniej zamykać nasze granice, coraz mocniej chronić naszą spokojną konsumpcję.

To jest zachowanie strasznie defensywne. Cechą tego stanu umysłów jest brak jakiegokolwiek pomysłu na rozwiązanie sytuacji. Próbuje się tylko przeciągać okres wysokiej konsumpcji, najdłużej jak się da.

Inna sytuacja panuje w krajach nierozwiniętych. Dawniej, w przypadku Trzeciego Świata, mieliśmy konfrontację państw nierozwiniętych z rozwiniętymi: poprzez różne formy ruchów niezaangażowanych, narodowowyzwoleńczych i podobne działania. Dzisiaj świat nierozwinięty przestał atakować i zmienił taktykę - zamiast konfrontacji stosuje metodę penetracji. Założenie jest takie: skoro twierdzy cywilizacji zachodniej nie sposób zaatakować frontalnie, to trzeba do niej przeniknąć. To jest mechanizm następnej wielkiej fali XX wieku: próba przenikania świata nierozwiniętego do świata zachodniego, osiedlanie się tam, zakładanie przyczółków. W poszczególnych krajach udaje się to w różnym stopniu, choć jako państwa docelowe przeważają te, które miały przeszłość kolonialną, jak Francja, Anglia czy Holandia; po części z zupełnie innych powodów zmieniają się Stany Zjednoczone - ale ograniczanie przestrzeni białego człowieka trwa i ten proces się nasila. To jest ostatnia fala wielkich migracji XX wieku.Jeśli chodzi o aktualne tendencje polityki globalnej, to dostrzec można trzy wielkie linie konfliktów.

Jest więc front konfrontacji nacjonalistycznej - to wszędzie element silny, aktywny, naładowany emocjami. Drugi front to konfrontacje typu rasistowskiego, pod wszelkimi postaciami i w najróżniejszych formach. Trzeci wreszcie to fundamentalizmy religijne. Wokół tych głównych i bardzo wyraźnych ideologii skupiają się napięcia dzisiejszego świata.

Rzecz w tym, że wszystko to dzieje się w atmosferze ogólnej destabilizacji pogłębionej przez co najmniej trzv zjawiska: po pierwsze - upowszechniającej się korupcji w życiu politycznym, która to życie paraliżuje, a klasie politycznej odbiera wszelki, tak ważny dla skutecznego rządzeniaprestiż; po drugie - rozwijającej się zorganizowanej, zbrojnej przestępczości, o poważnych już i rozległych powiązaniach międzynarodowych; po trzecie - narkobiznes - produkcja, przemyt, handel itd. Pojęcia takie, jak narkowojny, narkodyktatury, narkogangi - spotykamy już codziennie w gazetach. Wszystkie one wskazują, jak bardzo świat narkotyków jest związany z przemocą, jak potęguje ją i rozprzestrzenia.

Kolosalne znaczenie ma sprawa zbrojnej przestępczości: wymykanie się zbrojeń i handlu bronią spod kontroli społeczeństw. Następuje proces prywatyzacji zbrojeń. Np. na obszarach b. Związku Radzieckiego są jednostki wojskowe, które przekształciły się w prywatne armie, dowodzone przez generałów, którzy ignorują rozkazy Sztabu Generalnego. Armie te utrzymują związki z kompleksem wojskowo-przemysłowym i handlują bronią na własną rękę, poza kontrolą państwa. Przy czym chodzi tu nie tylko o broń tradycyjną, ale również - co jest szczególnie groźneo handel materiałami rozszczepialnymi.

Kryzys państwa narodowego daje początek nowym procesom. Przede wszystkim zwraca uwagę zjawisko, na dobrą sprawę, światowe: a więc wszędzie jest coraz więcej społeczeństwa i coraz mniej państwa. Mimo zaciekłego oporu biurokracji, społeczeństwa starają się uniezależniać, stać się siłą w sobie i dla siebie. Co ciekawe, proces ten obejmuje nawet kraje o tak stabilnych strukturach politycznych, jak Stany Zjednoczone, Anglia czy Niemcy.

Drugim następstwem kryzysu państwa jest nasilająca się w skali światowej regionalizacja, próby odtwarzania starych struktur lokalnych, które zostały zniszczone i poprzecinane w XIX wieku poprzez tworzące się, sztuczne granice państw. Mamy więc do czynienia albo z powstawaniem zupełnie nowych struktur, albo wręcz z procesem pomijania etapu samego tworzenia państwa, co jest szczególnie widoczne w Azji, w Afryce, a nawet na Bliskim Wschodzie.

Wytwarzają się tam rynki-miasta, rynki-okręgi, które zostawiają państwo na marginesie.

Przez ostatni rok mieszkałem w Berlinie i byłem świadkiem, jak wielu ludzi z Poznania czy Szczecina jeździ tam, a nie do Warszawy!, załatwiać swoje sprawy i interesy. Zdumiewające,jak ścisłe związki ekonomiczne, naukowe i handlowe wytwarzają się między Berlinem a zwłaszcza północno-zachodnią Polską. To tylko 90 kilometrów od granicy, czyli niespełna godzina jazdy autostradą. Wszystko zaczyna się integrować. Proces ten zachodzi nie tylko na styku Polski i Niemiec, ale w skali całego świata. To właśnie jeden z objawów dezintegracji państw. Skądinąd tak rozpadła się Jugosławia i Czechosłowacja, tak się rozpadają Belgia i Włochy. Nie mówiąc o tym, że pojawiło się zjawisko wielu niby-państw, które właściwie państwami już nie są. Somalia, Liberia, Czad, Zair nie mają rządu, władzy, finansów, nie mają nawet praktycznie granic.

Co wobec tego istnieje? Istnieją regiony. One funkcjonują, współdziałają, umacniają się. Stopniowo wchodzimy w jakościowo nową sytuację XXI wieku, kiedy to prawdopodobnie układy regionalne będą silniejsze od państwowych. Mało tego; widzimy już kolejny kierunek w polityce światowej: że tam, gdzie kiedyś były granice, na przykład w okresie zimnej wojny, gdy granica to było coś rzeczywiście strasznego - podział absolutny, automaty, miny, psy.

Mur Berliński itd.; że zatem tam, gdzie były takie granice pojawia się teraz granica w zasadniczo nowej funkcjipodstawowego punktu wymiany. Jeżeli dziś w Afryce czy Azji dojeżdżamy do miejsca, gdzie jest autentycznie wielki ruch samochodowy, towarowy, natłok sklepów i wszystkiego innego, to znaczy, że właśnie dotarliśmy do granicy. To samo dzieje się na granicy meksykańsko-amerykańskiej.

Granica zmienia swoją funkcję i staje się ośrodkiem wymiany - handlowej, kulturalnej.

Skądinąd wymiana kulturalna jest jedną z istotniejszych cech współczesnego świata: oto po doświadczeniach drugiej połowy XX wieku zaczynamy się w końcu zastanawiać, dlaczego jedni się rozwijają, a inni nie. I dochodzimy do wniosku, że coś musi tkwić w kulturze; że czynnik kultury powinien być rozważany jako powodujący albo wzrost, albo zastój. Zawsze było to zrzucane na przyczyny ekonomiczne, ustrojowe, często ideologiczne. Lecz dziś widzimy, że kraje tego samego ustroju, tej samej ekonomiki, stosujące te same rozwiązania polityczne, mające w końcu niemal to samo położenie geograficzne, rozwijają się bardzo różnie. Zatem widocznie coś tkwi właśnie w kulturze.

Modne są na przykład badania: dlaczego rozwija się Azja, a nie Afryka? I nie ma żadnego innego wyjaśnienia niż kulturowe. Przecież państwa, które miały tę samą przeszłość kolonialną, były tak samo eksploatowane i tak samo był konstruowany ich ustrój, rozwijają się zupełnie inaczej.

Jeden dynamicznie, drugi - wcale. Wobec tego czynnik kultury nabiera znaczenia. Kultura jest jak gdyby zagadką: w jej wartościach, hierarchii, treściach leży prawdopodobnie odpowiedź na pytanie, dlaczego jesteśmy tacy a nie inni, dlaczego jesteśmy zacofani lub się rozwijamy.

Czemu w Stanach Zjednoczonych jedne społeczności się rozwijają, a inne nie, skoro wszystkie mają te same warunki? Znowu odpowiedzią jest kultura. Stąd stosunek do kultury i jej badanie to fundament dla zrozumienia całego procesu rozwoju - co najważniejsze - dla zrozumienia miejsca społeczeństwa na scenie świata.

Ważne jest i to, że prócz regionalizacji mamy do czynienia z czymś, co się określa postzimnowojenną globalizacją.

Zniesione zostały wielkie bariery i w ich miejsce powstaje wielka epoka globalizacji, epoka wymiany i dynamicznego ruchu. I teraz: kto się odnajdzie w tym ruchu, kto go zrozumie, kto weźmie udział w transformacji, ten po prostu wygra i będzie miał szanse dalej się rozwijać. Kto nie skorzysta z tej okazji, ten znajdzie się w tyle, a ponieważ postęp jest niezwykle szybki, więc każda stracona chwila odsunie go jeszcze bardziej od czołówki pędzącego świata.

To trochę tak, jak dzisiaj z problemem bezrobocia. Zostać bezrobotnym nie znaczy tylko „stracić pracę”, by, być może, po roku dostać ją znowu. Zostać bezrobotnym to znaczy przestać uczestniczyć w realnym życiu społecznym.

Bo technologia cywilizacyjna zmienia się w ciągu roku tak bardzo, że ten bezrobotny po ledwie 12 miesiącach nie jest w stanie tego nadrobić. Status bezrobotnego nie jest więc dziś prostą utratą pracy, ale oznacza wypadnięcie z procesu cywilizacyjnego, który postępuje potwornie szybko, włącznie z alienacją tego bezrobotnego, z niemożnością powrotu do poprzedniego stanu. Jest to więc sytuacja o wiele trwalsza niż kiedyś zwykła utrata pracy.

Obecne tempo rozwoju może mieć takie same następstwa dla całych społeczeństw. Tak jak temu bezrobotnemu, grozi im, że wypadną z biegu cywilizacji. Dodatkowym problemem jest to, że rozwój jest dziś ograniczany i utrudniany przez niedostatek będącego w obiegu kapitału. Pieniędzy jest zbyt mało, więc mogą one być uruchamiane tylko na niektóre przedsięwzięcia. W rezultacie płyną one tylko tam, gdzie można oczekiwać największych zysków - dziś jest to rejon Azji i Pacyfiku. Omijane są wszystkie miejsca, gdzie sytuacja jest niepewna, gdzie brakuje stabilizacji i gwarancji - na przykład Afryka. Mimo wszelkich nacisków politycznych kapitał omija również Rosję, choć to, przynajmniej teoretycznie, najbardziej obiecujący rynek.

Po prostu pieniędzy jest za mało, by można je rozsiewać po całym świecie - i to jest dla krajów stojących przed transformacją XXI wieku jedno z najpoważniejszych utrudnień”.

(Z wykładu wygłoszonego w PEN-Clubie w Warszawie w lutym 1995.

Tekst za „Tygodnikiem Powszechnym”, nr 12/95) Obraz współczesnego świata ma naturę kolażu: różne racjonalne elementy składają się na irracjonalną całość.

Kolaż -jest to być może jedyna metoda opisania i przedstawienia współczesnego świata w całej jego zaskakującej, gwałtownej i piętrzącej się różnorodności.

W świecie współczesnym nie ma już kultur istniejących osobno, odrębnie, za siedmioma górami, w izolacji. Każda kultura jest obecnie, choć w różnym stopniu - zapośredniczona, hybrydyczna, naznaczona eklektyzmem. Wszystkie kultury-rzeki spotykają się dziś w jednej, wielkiej delcie cywilizacji nowoczesnej, gdzie dzięki ogarniającej i łączącej planetę nowoczesnej komunikacji przenikają się i łączą, aby potem, jednym już nurtem, wpłynąć w nową epokę i utworzyć przyszłą cywilizację kosmiczną.

Czytam w „Time”, że przemytnik (przemytnik meksykański, tragarz, biedak), który przenosi przez granicę amerykańską ładunek kokainy wartości ćwierci miliona dolarów (dźwiga ten ciężar na plecach, pokonując ogromne, pustynne przestrzenie), dostaje w zamian dwieście dolarów.

Często nieszczęśnik ten ginie, gdy dochodzi do walki z policją lub konkurencyjnymi gangami. Tych tragarzy nazywają w lokalnym języku mułami, a ścieżki, którymi chodząścieżkami mułów. Wynajmują ich na targach, które na dobrą sprawę są targami niewolników, nawet gorzej niż targami niewolników. Zabitych chowają w przypadkowym miejscu, zakopują w piasku, byle gdzie. Rzadko się zdarzy, żeby któryś trafił na cmentarz, miał kopczyk ziemi, jakiś kamień czy drewniany krzyżyk.

19 października 1994. O 9 rano, w centrum Tel Awiwu, na Dizengoff Square, w zatłoczonym autobusie wybucha bomba. Giną 22 osoby, 48 jest rannych.

Słoneczny, rześki poranek. W tej części miasta jest dużo drzew, dużo przyjemnego cienia. Jednak ludzie muszą wyjść z cienia, ponieważ nadjechał autobus. Wsiadają. Wśród nich jest ten jeden, który ma bombę. Gdzie? W teczce? W torbie? Takie bomby nie muszą być dzisiaj duże. Na ogół są zupełnie małe, takie jak np. pudełko sardynek. Więc, powiedzmy, bomba jest w torbie. On jeden wie, że wsiada po raz ostatni. Tak po prostu - wsiada? O nie! On jest w akcji, w akcji ostatecznej. Ponieważ jest tłoczno i duszno, każdy w tym autobusie myśli - kiedy ten, który się pcha, który mnie gniecie, wreszcie wysiądzie! Ludzie w zatłoczonym autobusie z reguły nie są do siebie dobrze usposobieni. O tym z bombą też pewnie tak myślą. Czekają, żeby wysiadł, nie wiedząc, że on już nigdy nie wysiądzie. I że oni też nigdy nie wysiądą.

Natomiast on jeden - wie.

Wie o tym wysiadaniu (a raczej - nie-wysiadaniu).

Więc jadą. Nie wiemy, jak długo jadą razem. Kiedy wsiadł? Ile przystanków ma trasa autobusu? Do końca nie wiemy nic o tej bombie. Czy jest zegarowa, która działa na czas? Czy ręczna - trzeba nacisnąć guziki już. Jeżeli to jest ta ręczna, ten, który trzyma ją w torbie, ma poczucie wyboru, władzy. Teraz! myśli (a może nawet mówi) i naciska guzik - przez ułamek sekundy ma satysfakcję, że wybrał, że zdecydował. Natomiast jeżeli bomba jest zegarowa, w miarę upływu czasu może się denerwować: dlaczego nie wybucha? Przychodzi jednak moment, w którym już nie zdąży zadać tego pytania.

Ten moment: 19 października 1994, o 9 rano, w centrum Tel Awiwu, na Dizengoff Square.

O każdej drodze lubię myśleć, że jest ona drogą bez końca, że biegnie dookoła świata. A wzięło się to stąd, że z mojego Pińska można było łódką dotrzeć do wszystkich oceanów. Wyruszając z małego, drewnianego Pińska, można opłynąć cały świat.

A.B.: - Boję się świata bez wartości, bez wrażliwości, bez myślenia. Świata, w którym wszystko jest możliwe. Ponieważ wówczas najbardziej możliwe staje się zło.

Na ulicy spotykam moją sąsiadkę panią Rogowską. Ma ponad dziewięćdziesiąt lat. Opiera się o kulę, zawsze prowadząc na smyczy małego, czarnego kundla, który jest ślepy, apatyczny i nigdy nie szczeka.

- Chciałabym już pójść tam - mówi pokazując ręką niebo - do znajomych. Na pewno czekają na mnie. A tu? - robi szeroki gest, którym podkreśla, że chodzi o cały świat. - Tu? Nic nie wyjaśnione... Niczego nie można zrozumieć...

Zygmunt Krasiński ma 23 lata, kiedy w roku 1835 pisze z Neapolu do przyjaciela - Adama Sołtana: Że kiepsko na tym świecie, to nie sekret, im więcej dni przeżywam, tym mi smutniej się robi, tym wszystko bardziej pośmiewiskiem mi się zdaje. Co napotkałem szlachetnych i dzielnych, to byli zawsze w opuszczeniu, w braku nadziei i wszelakiej słodyczy. Widziałem dużo błaznów szczęśliwych, dużo łajdaków potężnych i przekonałem się, że ten tylko może na tej ziemi spokojne mieć serce, kto taki podły, że przystaje na zło, lub faki głupi i niedołężny, że złego nie czuje. Addio.

Zatoka Dalaro, Szwecja 1992 Powracająca pokusa zatoki, zacisza o zachodzie słońca, spokoju horyzontu, nieruchomych drzew, łagodnego ruchu fa‰ znikających w piasku pustej plaży. Myśl, aby stać się częścią tego pejzażu.

Miałem sen: trzymam w ręku zegarek. Nagle z jego tarczy znikają cyf ry, znikają wskazówki. Tarcza wydłuża się, robi się biała.

Z wnętrza zegarka wysypują mi się na dłoń kółka, sprężynki, blaszki.

Stoję bezradny, w zupełnej pustce.

Wszędzie tłumy Japończyków. O ile tłum amerykański, francuski czy brazylijski jest pod względem koloru skóry, wieku itd. różnorodny, o tyle tłum Japończyków jest z wyglądu wyłącznie japoński. Ani razu nie widziałem, żeby między Japończyków wkradł się jakiś nie-Japończyk. Poruszają się autobusami, zawsze w grupie.

słuchają pilnie, co mówi przewodniczka. Śledzą jej rękę wskazującą a to pomniki, a to pałace. Nie można wyczytać z twarzy, czy ich to ciekawi, czy nudzi.

Wszyscy wszystko fotografują. Także - wszyscy wszystkich (tj. wszystkich znajdujących się w pobliżu Japończyków). Jeżeli w tle jest Wezuwiusz, to na tle Wezuwiusza, jeżeli katakumby - na tle katakumb, jeżeli klasztor - na tle klasztoru. Z tłumu Japończyków dobiega szum pstrykających aparatów, jakby nad wycieczką brzęczał pszczeli rój. Jeżeli wziąć pod uwagę, że w tym czasie, kiedy setki turystów japońskich fotografują Neapol, tysiące i tysiące innych Japończyków fotografują non stop, całą dobę (różnice czasu na naszej planecie!) Łuk Triumfalny w Paryżu, piramidy pod Kairem, State Empire Building w Nowym Jorku, katedrę w Mediolanie, gmach opery w Sydney, ruiny w Zimbabwe, szczyt Machu-Picchu w Peru itd., itd. (bo liczba rzeczy wartych na tym świecie sfotografowania jest nieskończona), otóż jeżeli uwzględni się to wszystko i jeszcze pomyśli, że Japończycy chcą wszędzie tam docierać, żeby sobie na tle tych zabytków i wszelkich innych cudów i niezwykłości zrobić zdjęcie - możemy wyobrazić sobie, jakie skrzynie, tony i góry nie wywołanych filmów lecą (płyną) bez przerwy do Japonii i jak po ich wywołaniu, odbiciu i powiększeniu przestrzeń tego małego przecież kraju wyolbrzymia się w całą planetę, w Planetę-Japonię, w cały świat, ze wszystkimi kontynentami, ze wszystkimi krajami i miastami wypełnionymi Japończykami, którzy uchwyceni na tle jakichś wulkanów, wodospadów, zamków i kościołów patrzą na nas z milionów fotografii.

Capri Statki jeden za drugim dopływają do portu. Wysiadają kolejne wycieczki. Tworzy się tłum, procesja, która wyrusza z molo i wciska się w wąskie uliczki miasteczka. Cicha dotąd wyspa ( jest rano) wypełnia się szybko gwarem. Ale nie z tego powodu, że turyści rozmawiają ze sobą, nie! Robi się głośno, ponieważ zaraz po wyjściu na ląd turyści wyjmują z kieszeni, z toreb, z teczek i plecaków słuchawki telefonów komórkowych i zaczynają rozmawiać z Lizboną i Genewą, z Filadelfią i Melbourne, triumfalnie informując, że oto właśnie wylądowali na Capri, że są na Capri, że widzą domy, góry i skały, ogrody i plantacje, słońce i morze, że czują się świetnie, że zaraz będą jedli obiad (albo - to po południu - że właśnie z jedli obiad), że kupili koszulkę z napisem „Capri”, że za trzy godziny (za dwie, za jedną, za kwadrans, za chwilę) odpłyną z Capri itd., itd.

To pustosłowie, to nieopanowane gadulstwo, to tokowanie i ekscytacja toczą się godzinami przez wyspę zalewając jej uliczki i zaułki chaotyczną, natrętną, różnojęzyczną wrzawą.

Capri: Przepaść Tyberiusza Idzie się tam pod górę, między skałami, krzewami cytryn, ogrodami i willami w kwiatach szeroką ścieżką wykutą przez rzymskich niewolników dwa tysiące lat temu. Kto ma kłopoty z sercem musi często przystawać, bo droga jest długa i stroma - brakuje tchu.

Ale oto jesteśmy u celu. Wierzchołek wielkiej góry wieńczą okazałe budowle, różnych kształtów i jakości, połączone przejściami, korytarzami, schodami i krużgankami - zawiła jest architektura tego zrujnowanego kompleksu. Na samym szczycie stoi imponująca rozmachem i okazałością willa (pałac?) Tyberiusza. Tutaj przez ostatnie jedenaście lat swojego życia (w latach 26-37 naszej ery) miał swoją siedzibę cesarz największego wówczas imperium świata - Tiberius Claudius Nero. Za jego panowania, na wschodnich rubieżach jego państwa, żył, nauczał, a potem został ukrzyżowany Jezus Chrystus.

Z willi Tyberiusza rozciąga się jeden z najpiękniejszych widoków na ziemi, widoków słonecznych, śródziemnomorskich. Morze jest seledynowe, a dalej, za fioletową mgiełką widać linię włoskiego brzegu. Nic tu nie ogranicza człowieka i ponieważ patrząc stąd, świat zdaje się nie mieć końca, i my poddajemy się złudzeniu, że oto dotykamy wieczności.

Nie dziw, że spośród tysiąca możliwości Tyberiusz to właśnie obrał miejsce. Budził się rano i wychodził na dwór. Dziedziniec przedpałacowy jest niewielki. Nie mógł być większy, bo ten dziedziniec zaraz, po kilkunastu krokach kończy się przepaścią. Opieram się o metalową barierkę i spoglądam w dół: kręci mi się w głowie, nogi słabną, robią się jak z waty - jest to przepaść straszna: ściana skały prostopadle spada kilkanaście pięter w dół - do morza. Kołysząca się tam łódka wygląda jak mała łupinka. Ta zawrotna przepaść niemal tuż przy wyjściu z willi cesarza zaczyna mnie intrygować. Bo trzeba uświadomić sobie, co działo się w tym miejscu w czasach Tyberiusza. Kiedy cesarz zamieszkał tu, miał 67 lat. W młodości wysoki, postawny, piękny, był już zniszczony latami wojaczki, dalekich wypraw, intryg i spisków pałacowych. Capri było dla niego rodzajem azylu.

Ale tu, w miejscu idealnego odosobnienia, rozwinęły się w nim cechy, którymi już wcześniej się odznaczał: nieufności i podejrzliwości wobec ludzi i panicznego strachu przed złymi duchami.

Portret Tyberiusza jest jednym z najbardziej wyrazistych wizerunków w Żywotach cezarów Swetoniusza.

Tyberiusza - pisze rzymski historyk - cechowały okrucieństwo i rozpusta. Ostatnie, właśnie spędzone na Capri lata jego panowania to okres straszliwego terroru, ścinania głów na podstawie najbardziej absurdalnych donosów. Więzienia były pełne, tortury - stosowane powszechnie. Skazańców wleczono hakami na miejsce kaźni. O miejscu, w którym stoję, pisał Swetoniusz, że „stąd skazańców po długich i wymyślnych męczarniach kazał Tyberiusz w swojej obecności zrzucać do morza.

Tam oczekiwała ich gromada marynarzy i drągami albo wiosłami miażdżyła trupy, aby w nich ani tchnienia życia nie zostało”.

Tak się lubował w okrucieństwie i zadawaniu śmierci, że „żaden dzień nie minął mu bez zgładzenia człowieka”. Czas upływał mu na zadawaniu tortur i uprawianiu seksu: „W zaciszu wyspy Capri - relacjonuje Swetoniusz - wymyślił urządzenie apartamentu pełnego sof jako miejsca tajemnych stosunków miłosnych, dokąd ściągnięci tłumnie zewsząd chłopcy rozpustni i dziewczęta oraz wynalazcy potwornego stosunku, których nazywał <<spintriami>>, spleceni w potrójnym uścisku nawzajem się sobie oddawali, aby podniecać tym widokiem jego otępiałe zmysły”. A dalej: „Zniesławił się jeszcze bardziej rozpustnymi i obrzydliwymi czynami, których nie godzi się nawet opowiadać lub słuchać, cóż dopiero uwierzyć w ich prawdziwość. Mianowicie jakoby miał nauczyć chłopców, pacholęta zaledwie, których nazywał rybkami, aby w czasie jego kąpieli krążyli mu między udami i nieznacznie podpływając podniecali go językiem lub ugryzieniem. Również jakoby kazał przykładać sobie do członka męskiego lub do brodawki piersiowej nieco starsze niemowlęta, jednak nie odstawione jeszcze od piersi, szczególnie skłonny do tego rodzaju rozkoszy z natury i ze względu na wiek”.

Więc to jest ta willa, ten pusty basen, ten dziedziniec, ta przepaść. Przepaść - wszystko się dzieje nad przepaścią. Tyberiusz często się tędy przechadza, staje na jej skraju. Tu, znienawidzony przez wszystkich, „żłopie krew - jak pisze Swetoniusz - pieniącą się jak wino w czarze”. Trwa to jedenaście lat. Tu, stojąc nad tą samą przepaścią, nie mogę uwolnić się od pytania: jak to? I nie znalazł się nikt? Wystarczyło lekkie pchnięcie. Właściwie wystarczyło dotknąć.

Ale czy można zadawać takie pytanie? Czy wolno? I ta tajemnica spętania wszystkich wobec przemocy. Ten paraliż, jaki powoduje terror, który obezwładnia swoje ofiary, jak czyni to jad kobry, zanim rzuci się na swoją ofiarę- już kiedy jest bezsilna? Kordoba Wchodzi się tam w chłodny, kamienny półnrok znaczony równymi rzędami marmurowych kolumn. Nad nami wznosi się w regularnych, misternych rytmach sklepienie o tak doskonałej lekkości, że za chwilę mogłoby unieść się i odsłonić niebo rozżarzone o tej porze dnia i roku do białości. We wnętrzu panuje jednak chłód z wolna przywracający naszemu ciału, umęczonemu spiekotą miasta, energię.i siłę. Stoimy pośród tej nieomylnie muzułmańskiej architektury, mimowolnie oczekując przeciągłych wołań muezina, wzywających nas do skupienia i modlitwy. Tymczasem głos, który nas dobiega jest inny - to muzyka organów. To melodia fugi Jana Sebastiana wypełnia otaczające nas mury zdobne w zawiłe arabeski i starannie wypisane wersety Koranu.

Zaskoczeni, zaczynamy szukać źródła tej muzyki.

Ruszamy tam, skąd ona dochodzi. Idziemy przez las kolumn, na których wspiera się sklepienie meczetu. Niezwykłe są te kolumny. Przez ponad 500 lat meczet w Kordobie był miejscem modlitwy muzułnanów z całego świata (był drugą po Kaabie w Mekce największą świątynią islamu). Miliony wiernych (miliony - wtedy kiedy było tak mało ludzi na świecie!) musiało klęczeć na tych posadzkach. Szli tu przez pustynie, płynęli przez morza, w pielgrzymkach, które zajmowały im nieraz połowę życia. Meczet, którego budowę w Kordobie - po zajęciu Andaluzji przez Arabów - zaczął jeszcze w VIII wieku Abd-al-Rahman, był świętym celem tych uciążliwych peregrynacji. Kiedy kończyła się nabożna podróż, pielgrzymi wchodzili wreszcie do meczetu, przejęci i szczęśliwi, z wdzięczności obejmowali i całowali kamienne filary świątyni. Ślady tych praktyk są widoczne do dziś: żarliwe pocałunki i pieszczotliwe pocierania kamienia dłońmi wyżłobiły wyraźne wgłębienia w masywnych kolumnach. Ued - to wyschnięte, głębokie łożysko strumienia, który płynął kiedyś przez pustynię. jest ono jedynym śladem, że kiedyś płynęła tędy woda. Podobnie owe żłobienia na kolumnach są jedynym znakiem, że przez pięć wieków płynęła tędy wezbrana rzeka pielgrzymów - wyznawców Allaha.

W 1236 roku król Kastylii, katolik, a później nawet święty, Ferdynand III, zwycięża Arabów, zajmuje Kordobę i przede wszystkim przemienia meczet w świątynię katolicką, w kościół Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny. Być może wzgląd techniczny zdecydował, że Ferdynand pozostawił obiekt muzułmański nietknięty, wykorzystując go jako kościół: meczet kordobański jest budowlą gigantyczną, o powierzchni niemal równej, o sześćset lat przecież starszej, Bazylice Świętego Piotra.

Meczet ten budowali Arabowie przez 200 lat. Ich technika była dużo wyższa od techniki chrześcijan. Ci ostatni nie mieli środków, aby zburzyć taką budowlę.

Wewnątrz meczetu, w jego części centralnej zbudowano więc ołtarz i kazalnicę, postawiono fotele dla biskupów, ławki dla wiernych. Przez wieki regularnie odprawia się tu msze. Głos księdza roznosi się po całym meczecie. Słychać chór śpiewający Ave Maria! Po wyjściu, od razu wstępuje się w żar tropikalnego południa, którego ciężka zawiesina wypełnia pobliskie uliczki starego miasta. Na jednej z nich stoi pomnik wielkiego Maimonidesa. Genialny uczony, lekarz, teolog i filozof - Rabbi Mosze ben Majmon, zwany Maimonidesem urodził się tu w marcu 1135 roku. Bardzo źle pisał o miastach w tamtej epoce: „Porównać powietrze w miastach - notował w swoich Zasadach higienyz powietrzem pustyń i pól, to jakby porównać wody brudne i mętne z lekkimi falami czystego morza. W miastach domy są wielkie, a uliczki wąskie. Na te uliczki ludzie wyrzucają wszystko: śmieci, swoich zmarłych, odchody zwierząt, zaśmierdziałą żywność. W rezultacie powietrze jest cuchnące, brudne, wilgotne i duszne. I tym wszystkim człowiek musi oddychać”.

A jednak, kiedy Maimonides musiał opuścić Kordobę, płakał.

Sevilla Duże, ruchliwe miasto. Katedra - porażająca ogromem. Wchodzi się oślepionym przez słońce w mrok, w ciemność, w przepastną czerń. Z wolna z tej ciemności zaczynają wyłaniać się witraże, nawy, sklepienia. Potem dostrzegamy ludzi - ale jakież to miniaturki, jaki drobiazg - niepokaźny, filigranowy. Wielkość tych budowli miała efekt psychologiczny - te wyniosłe, przygniatające giganty redukowały nas do rozmiarów ziarnka piasku, drobnego pyłku uczepionego szaty Pana.

Alhambra Arabowie kochali się w abstrakcji i w jej najwyższym przedstawieniu - w geometrii. Tu też, w tych pałacach, gdzie spojrzeć - mozaiki ułożone w linie, koła, trójkąty, kwadraty. Rysunek geometryczny - jakby otwierał przed nami świat, ale to złudzenie, bo przecież on jest kresem, tym właśnie światem.

Wszędzie rośliny, kwiaty, cień i woda. Na dziedzińcach, w patio, w altanach szum wody, sam ten dźwięk orzeźwia, chłodzi - muzyka jako przychylność, jako przynoszący ulgę cień.

Philippe Sollers, dla którego rozwój w historii nie jest procesem linearnym, ciągłym: „Historia podobna jest do archeologii, poszczególne epoki są niby nakładające się na siebie warstwy ziemi. Każda z nich stanowi mniej lub bardziej zamkniętą strukturę, którą można zrozumieć na tyle, na ile uchwyci się jej ograniczenia. Tak pojmowaną historię cechuje nie ciągłość, lecz nieustannie powtarzające się zerwania i skoki... każda epoka ma sobie tylko właściwy język, w pełni zrozumiały jedynie w jej obrębie” (Zapis i doświadczenie ograniczeń,1971 ).

Często w badaniu i w opisie rzeczywistości ludzie popełniają błąd myląc dwa porządki: stan istniejący oraz - tendencję. Tendencja bowiem może na razie ledwie się zaznaczać, ledwie pojawiać się, ale to ona jest zapowiedzią siły, która w przyszłości zdobędzie pozycje dominujące. Mamy tu dwa widzenia- jedno statyczne, drugie - dynamiczne, a problem polega na znalezieniu proporcji między tym, co dziś niepodzielnie panuje, a tym, co dopiero przebija się na powierzchnię.

Najbardziej fascynujące są momenty irracjonalne w historii. Bunty, wybuchy zbiorowych emocji, szał zniszczenia, erupcje samozagłady. Ich zaskakujące przyczyny. Często - błahość powodu. Nagłe wyzwolenie potężnych energii. I jak wszystko wraca w stare łożysko, jak nurt staje się powolny, a przez płytką wodę znowu prześwituje piaszczyste dno.

Dewaluacja dat, nazwisk, danych, relacji. W narastającym i gęstniejącym potoku informacji wszystko się zaciera, traci znaczenie, wypada z pamięci.

Nie ma jednej pamięci. Każda pamięć pamięta co innego i pamięta inaczej. Znaczny jest bowiem wpływ naszych świadomych i podświadomych preferencji i pragnień na mechanizmy selekcji, które rządzą pamięcią.

Czasem, zwłaszcza w polityce, wojna toczy się między różnymi pamięciami o panowanie, o monopol jednej z nich.

Historia, którą znamy, to zapis bardzo późnych stadiów rozwoju człowieka.

Coraz trudniej przewidzieć przyszłość, natomiast coraz lepsze wyniki przynosi nam odkrywanie przeszłości.

Zdumiewające, jak dzięki najnowszym technikom i badaniom moment pojawienia się człowieka twórczego, człowieka artysty, przesuwa się coraz głębiej w przeszłość.

Jeszcze na początku XX wieku sądzono, że zdolności artystyczne były w człowieku wynikiem długiego procesu ewolucji, który zaczął dawać pomyślne rezultaty zaledwie kilka tysiącleci temu (Mezopotamia, Sumer, Elam, Ur, Egipt itd.). Potem odkrycia malowideł naskalnych w grotach Altamiry (Hiszpania), w Lascaux (Francja), w górach Tassili na Saharze pozwoliły cofnąć chwilę pojawienia się człowieka-artysty w głąb paleolitu - a więc na kilkanaście tysięcy lat przed nami.

Kolejnym punktem zwrotnym są lata obecne, ostatnie lata XX wieku. W grudniu 1994 francuski badacz Jean-Marie Chauvet trafia w pobliżu ujścia Renu na jaskinię, w której znalazł, jak to natychmiast uznano - najstarsze malowidło świata, bo mające około 32 tysięcy lat. Wydany wkrótce potem album fotografii tych rysunków, nosi tytuł: Świt sztuki: Jaskinia Chauveta. Najstarsze malowidła świata. Ledwie jednak album Chauveta pojawił się w księgarniach Paryża, a później Nowego Jorku i Londynu, a już świat obiegła wiadomość, że w innej części naszej planety - w Australii - odkryto znacznie, znacznie wcześniejsze ślady sztuki. A mianowicie Richard Fullagar i grupa australijskich archeologów znaleźli w północno-zachodniej Australii wykute w skałach sylwetki zwierząt - kangurów i krokodyli, a także podobizny duchów. Ustalono, że dzieła te powstały 75 tysięcy lat temu, to znaczy, że są co najmniej dwukrotnie starsze niż malowidła z jaskini Chauveta. Ale to nie wszystko, bo jednocześnie znaleziono resztki ochry i narzędzi kamiennych służących do malowania na skałach, mające 116 tysięcy lat, a przy dokładniejszych badaniach ich wiek będzie można określić prawdopodobnie na 176 tysięcy lat.

Oznacza to największą rewolucję w naukach historycznych od czasów Homera i Tukidydesa. Trzeba będzie od nowa pisać zupełnie inną, niż wszystkie dotychczasowe, historię rodzaju ludzkiego, historię świata.

Ale paradoks nauki polega na tym, że im więcej odkryć, tym więcej pytań, im więcej mamy danych, tym więcej napotykamy niewiadomych.

Hipotezą rozpowszechnioną w nauce jest, że homo sapiens, to znaczy - my, nasz gatunek, wyodrębnia się spośród świata homo erectus około 200 tysięcy lat temu.

Za kryterium przynależności do tego nowego rodzaju przyjęto umiejętność świadomego wytwarzania narzędzi. Ostatnie odkrycia, tak dramatycznie przesuwając wstecz działalność artystyczną człowieka, pozwalają sformułować nową, hipotetyczną definicję: człowiekiem był ten, kto nie tylko umiał zrobić narzędzie, ale także stworzyć - dzięki swojej wyobraźni i wrażliwościdzieła sztuki. A więc chodziło nie tylko o to, aby przetrwać, ale żeby żyć w pięknie, w świecie, w którym istniały nie tylko potrzeby ciała, ale i wymogi ducha. A więc pierwsze, najbardziej podstawowe kryterium człowieka: twórca, nie tylko wytwórca.

Ten, który nie samym chlebem żyje.

Drugie, co uderza, kiedy śledzimy dokonania artystyczne naszych praprzodków: że ta sztuka jest od razu doskonała. Żadnych ogniw pośrednich, żadnej ewolucji od prymitywu do wyrafinowania - od zarania jest to wspaniałe, wielkie. Tak więc od początku sztuka powstawała (tak jak jest i dziś z każdym jej wielkim dziełem) - z iskry, z natchnienia, z momentu olśnienia, z wizji tak nagłej i ulotnej jak światło błyskawicy. W gruncie rzeczy nikt nie poprzedzał Szekspira, Mozarta i Boscha, tak jak nikt nie poprzedzał twórców z Altamiry, z Sahary i Australii.

I pytanie najtrudniejsze: ta zdumiewająca cisza dziesiątków tysięcy lat. Bo w 1996 roku odkryto najstarsze ślady pisma. Znajdują się w Syrii, koło Jerf el-Ahmar i mają 10 tysięcy lat. Ale przed tym? Co działo się przed tym? Co znaczą te wspaniałe malowidła bizonów, koni, ptaków i ryb? Tych ludzi w dzidami w ręku? Cisza. Milczenie. Tajemnica.

Karol Irzykowski był jednym z nielicznych intelektualistów europejskich, którzy już w latach międzywojennych przewidywali zwycięstwo cywilizacji audiowizualnej. Pisał o tym w wydanej w 1924 roku książce o estetyce kina pt. Dziesiąta muza. Widząc nieuchronność tego procesu ostrzegał jednak w 1938 roku: „Prócz świata, największą zagadką dla człowieka jest drugi człowiek, jako szczególne, wielokrotne odbicie i przefiltrowanie tego świata. Dlatego wszelka kultura zmierzająca jedynie do zawładnięcia światem zewnętrznym, na przykład za pomocą pracy, nie wydaje mi się zupełną. Technika komunikacji międzyduchowej ważniejsza jest od techniki kolei magnetycznych i radiotelegrafów” (Lżejszy kaliber).

„... i w zimie, i wiosną zajmował miejsce przy piecu patrząc przez okno na starą wieżę L”benicht. Nie można powiedzieć, że widział ją dokładnie, ale wieża pozostawała przed jego oczami jak daleka muzyka w uchunieuchwytnie lub tylko połowicznie docierająca do świadomości. Żadne słowa nie wydają się na tyle mocne, by wyrazić poczucie zadowolenia, jakie dawała mu ta stara wieża widziana w półmroku i podczas zadumy.

Przyszłość rzeczywiście pokazała, jak ważna stała się dla jego równowagi. Otóż topole w sąsiednim ogrodzie strzeliły tak wysoko w górę, że zasłoniły wieżę, skutkiem czego Kant stał się niespokojny i zniecierpliwiony, a w końcu uznał się za zupełnie niezdolnego do oddawania się wieczornym medytacjom. Na szczęście właściciel ogrodu był człowiekiem bardzo delikatnym i usłużnym, który miał ponadto wielki szacunek i uznanie dla Kanta. Toteż po przedstawieniu mu sprawy wydał polecenie ścięcia topoli. Uczyniono to i wieża L”ben‹cht ponownie się wyłoniła. Kant odzyskał spokój umysłu i znowu był w stanie oddawać się w spokoju swym medytacjom o zmierzchu”.

Czytając ten fragment Ostatnich dni Immanuela Kanta Thomasa De Quinceya myślę o tamtym świecie, świecie ładu idealnego, w którym myśl filozofa, aby móc istnieć i rozwijać się, musi znajdować stałe oparcie i potwierdzenie w tym samym widoku, tym samym obrazie świata, który mistrz latami widzi przez okno. Co stałoby się z tą myślą, gdyby Kantowi przyszło żyć w czasach, kiedy w jedną noc kwitnące miasta zmieniały się w sterty ruin albo w ogóle znikały z powierzchni? Myślę też o mieszkańcach Królewca, jak chodzą na palcach i wstrzymują oddech, kiedy Kant medytuje. Jak jeden z nich każe ściąć drzewa w swoim ogrodzie, kiedy dowiaduje się, że ich widok przeszkadza profesorowi w rozmyślaniach. I na koniec myślę o tym czołgiście z 3 Frontu Białoruskiego, który odpalając działo wymierzone w wieżę L”benicht kładzie na zawsze kres tamtemu cudownemu światu.

W ostatnich dniach grudnia 1995 zmarł Emmanuel Levinas. Miał 90 lat.

Filozofia Levinasa to problematyka Innego: Levinas domaga się, abyśmy dostrzegli jego obecność, poczuli się za niego odpowiedzialni. W spotkaniu z drugim człowiekiem jest zawarte etyczne wyzwanie. Więź człowieka z Bogiem realizuje się nie poprzez kosmos, lecz poprzez Innego człowieka.

Levinas krytykuje dziedzictwo Europy: dążenie do totalizacji, do ujednolicania i do myślenia systemowego, w którym ginie różnorodność rzeczy.

Ideologia, każda ideologia, nawet programowo najbardziej antytotalitarna, ma skłonności totalitarne (zdobycia pozycji wyłącznej i panującej). Zdaniem brytyjskiego filozofa Rogera Scrutona, po dwóch ideologiach totalitarnych - faszyzmie i komunizmie, zapanowała dziś epoka totalnego liberalizmu, „w której prawo zabrania nam zabraniania”. I dodaje: „Nasze prawo, skrajnie pobłażliwe dla czyniących zło, jest bezlitosne dla ludzi, którzy próbują mu zapobiec” („The Wall Street Journal” 13.11.96).

Bacon z Verulamu (XVI-XVII w.). Życie spędził w Londynie. jego hasło: „Nie skrzydeł umysłowi ludzkiemu potrzeba, lecz ołowiu”.

Nawołuje do zwalczania czterech idoli - „ułud czczonych”, które odwodzą umysł z drogi rzetelnego badania na manowce błędu: 1- idola Tribus - tj. właściwej rodzajowi ludzkiemu skłonności do złudzeń, 2 - idola Specus - tj. urojeń powstałych skutkiem wpływów wychowawczych, 3 - idola Theatri - tj. panujących w środowisku tradycyjnych uprzedzeń, 4 - idola Fori - tj. podszeptów języka, którego wyrazy stały się źródłem jałowych sporów i czczych wymysłów.

25.11.96 Spotkanie z filozofem Jerzym Łozińskim. Przyniósł mi w prezencie VI tom Historii filozofii Fredericka Coplestona w swoim przekładzie. Łoziński mówi, że myśl filozoficzna rozwija się dziś poza filozofią akademicką, która drepcze w miejscu. Nowymi filozofami nie są profesjonalni filozofowie. A jednak ich zaskakujące książki pobudzają do najżywszej refleksji - właśnie filozoficznej. Daje przykład Boskiej cząstki Ledermana i Teresiego. Dla mnie tego typu literaturą jest The Full HouseStephena J. Goulda, Trzeci szympans Jareda Diamonda czy Infinite in All Directions Freemana Dysona. Słowem - biologia, fizyka, antropologia, historia - szeroko pojęte.Amerykański paleontolog z Uniwersytetu Harvarda- Stephen Jay Gould - zwraca uwagę na cechującą człowieka ambicję budowania systemów: „Nasza potrzeba znalezienia sensu w otaczającej nas złożoności świata i powiązania wszystkiego w całość jest większa niż nasza naturalna ostrożność wobec tak przygniatającego zadania”. Gould jest sceptyczny: „Mamy skłonność do budowania systemów ogólnych i wszechobejmujących. Ale może takie systemy nie mogą się sprawdzić. Może w starciu z immanentną złożonością i wieloznacznością naszego miejsca w przyrodzie muszą przegrać?” Jacob Bronowski. Ewolucja nauki: uwaga przekierowuje się coraz bardziej ze świata fizyki na jednostkę ludzką. „Ośrodek zainteresowań przesunął się od dyscyplin fizycznych ku biologicznym. W rezultacie naukę pociąga coraz bardziej badanie indywidualności” (Potęga wyobraźni).

Lesław Hostyński o filozofi Henryka Elzenberga („Pismo” 4/87). Elzenberg rozróżniał dwa rodzaje wartości: wartość utylitarną i wartość perfekcyjną.

Wartość utylitarna jest zawsze względna- spełnia ona tylko funkcję użytkową. Natomiast wartość perfekcyjna ma charakter bezwzględny, kieruje się ona jedną zasadą: tak trzeba. W samej wartości perfekcyjnej zawiera się nakaz jej urzeczywistnienia. Dla Elzenberga wartości perfekcyjne są wyższe od utylitarnych.

Podstawowym zadaniem ludzkości jest - według autora Kłopotu z istnieniem - realizacja wartości. Dziedziną, w której się ta realizacja dokonuje, jest kultura. Kultura, w definicji Elzenberga, to „suma rzeczy, których stworzenie jest w zakresie możliwości człowieka, a które są rzeczami wartościowymi”. Tworzenie kultury to tworzenie wartości, natomiast narzędziem wartościowania jest intuicja.

W napisanym w 1929 roku eseju pt. Pro domo philosophorum Henryk Elzenberg skarży się, że „zainteresowanie filozofią w Polsce jest słabe”. „Umysłowość polska - stwierdza - jest bardziej konkretna niż abstrakcyjna”. „Polakom brak jest zapału do bezinteresownych, rozważań '. Ostatnie pokolenie, ubolewa autor, „rozmiłowane jest albo w najbliższej, bieżącej, barwnej i ruchliwej konkretności, albo w zagadnieniach społecznych traktowanych w sposób bojowy, bez uczciwej woli poznania”, a „polski współczesny literat... jest zoon aphilospohicon w stopniu, który w przodujących krajach Zachodu byłby prawie nie do pomyślenia”. Polska literatura to „nastroje-powierzchowne i przemijające albo ref leksy spraw religijnych”. Elzenberg przestrzega przed pośpiechem w pracy filozofa. Istnieje „nacisk w kierunku zbyt rychłych wyników, a tym samym - roboty tandetnej”. I ostrzega: „wszelka wziętość u publiczności uzależnia od publiczności”.

Interesować się filozofią, to stawiać pytania filozoficzne. Zainteresowanie filozofią to „potrzeba i sztuka zgłębiania zagadnień do końca”. Filozof to „pogłębiacz zagadnień”, ktoś, kto wydobywa na powierzchnię zagadnienia „tkwiące w samym szpiku i rdzeniu” rzeczy, spraw, problemów, zjawisk. Natomiast w Polsce dyskusje polegają na tym, „żeby przypadkiem nie dać się wciągnąć w głąb kwestii! Nie dziw: myśleć jest rzeczą mozolną”.

Rzadko porusza się temat sumienia. Co prawda pojawia się on w filozofii, ale na ogół niesamodzielnie - najczęściej przy okazji rozważań o dobru i złu. Najprostszą propozycję przedkłada Freud, wedle którego sumienie jest przejmowanym z kultur mechanizmem rozróżniania, dokonywania wyborów, a zatem spersonalizowaniem, uwewnętrznieniem norm kulturowych. W podobnym duchu wypowiada się Nietzsche, który w Genealogii Moralności stwierdził, że sumienie to coś narzuconego jednostce przez społeczeństwo i państwo, ponieważ człowiek z natury jest istotą agresywną, która musi dawać upust swym instynktom, wprowadzać w czyn swą wolę mocy. Społeczeństwo i państwo zatem kierują niszczycielskie instynkty człowieka do jego wnętrza i owa stłumiona agresja (albo autoagresja) nazywa się sumieniem. Dlatego Nietzsche mówi o sumieniu, które gryzie, sumieniu „nieczystym”. Również potoczna intuicja przynosi pokrewne skojarzenia: mówimy „co masz na sumieniu?”, „gryzie mnie sumienie”. Myślimy o nim jako o tej części naszej osobowości, która funkcjonuje na zasadzie hamulca.

Pamiętajmy wszakże, że spotykamy się w świecie z bardzo różnym stopniem indywidualnej wrażliwości sumienia - istnieje typ człowieka o atrofii sumienia, okaleczonego uczuciowo. Do takiego człowieka, podobnie jak w przypadku kalectwa fizycznego, nie można mieć pretensji, że zachowuje się tak, a nie inaczej. Dobrze pokazuje to Dostojewski w Biesach i w Braciach Karamazow. jest to zatem rodzaj psychicznego kalectwa, jak mawiają Anglicy - deficiency. Przykłady różnic w takiej wrażliwości są dość powszechne - niektórzy żołnierze w plutonach egzekucyjnych psychicznie cierpią, inni są od tego zupełnie wolni, pilot, który spuścił bombę atomową na Hiroszimę skończył w klasztorze, modląc się o przebaczenie, nie przeżywali zaś takich katuszy inni lotnicy. Dlatego próby masowego, standardowego wychowywania sumienia są raczej skazane na niepowodzenie.

Istnieją też kulturowe zabiegi nie dopuszczające do głosu sumienia. W Europie na przykład będzie to mechanizm uniewinniający: „Rozkaz to rozkaz”. Oczywiście u niektórych ludzi był to mechanizm kompletnego zakłamania, ale można sobie wyobrazić, że istnieli tacy, którzy bezrefleksyjnie wykonywali rozkazy - dlatego przekonuje mnie pogląd Hannah Arendt o banalności zła.

Sumienie jest pochodną stosunku do innego, dlatego trudno mówić o wychowywaniu sumienia jako takiego, w oderwaniu od drugiego człowieka. A zatem podstawową zasadą funkcjonowania zdrowego sumienia będzie biblijne: „Miłuj bliźniego jak siebie samego”. Używając języka teologicznego można powiedzieć, że sumienie, jako zdolność rozróżniania dobra i zła, jest szczególnym rodzajem wrażliwości - łaską. Pojęcie to jednak niesie ze sobą rozmaite trudności związane z kwestią predestynacji, a zatem założeniem o bierności człowieka, dlatego wolę mówić o wrażliwości.

Kiedy podróżuję po świecie, utwierdzam się w przekonaniu, że choć pojęcie sumienia jest specyficzne dla kultury judeochrześcijańskiej, wrażliwość ta jest wspólna dla wszystkich ludzi. Z jednym wszak zastrzeżeniem - cechy wspólne występują przede wszystkim w relacjach wobec najbliższych, szczególnie rodziny, gdy istnieją więzy krwi. Paradoksalnym dowodem na to jest struktura mafijna z szefem - ojcem chrzestnym, która sformalizowała więzy krwi. W latach 30. panował na Dominikanie dyktator - Rafael Trujillo, który urządzał masowe chrzty i po pewnym czasie, kiedy stał się ojcem chrzestnym prawie wszystkich obywateli, nie można go było obalić. Poczucie więzów rodzinnych powstrzymywało poddanych od buntu i dopiero Amerykanie musieli go usunąć, ponieważ dla Dominikańczyków był ojcem.

Mimo różnic wrażliwości sumienia w odmiennych kulturach (np. w wielu społecznościach zemsta rodowa jest uznawana za kategorię absolutnie konstytutywną), wspólne dla wszystkich pozostaje pragnienie posiadania czystego sumienia wobec najbliższych, a także liczenie się z opinią wyrażaną przez bliskich. W kulturze afrykańskiej,jeżeli ktoś zostanie potępiony przez rodzinę, to nie pokaże się już nigdy w rodzinnej wiosce, bo nie zniósłby odrzucenia przez swe środowisko. Rodzina jest tą instytucją społeczną, w której przechowuje się sumienie - umożliwia zatem zachowanie gatunku. Natomiast wszelkie akty przekraczania granic rodziny pod wpływem impulsu sumienia są już łaską.

Zamiast rad na temat wychowywania sumienia chciałbym podzielić się przemyśleniami na temat szczególnych zaniedbań i zagrożeń, w ten sposób ujawnią się moje sposoby samowychowywania sumienia. Wina, „nieczyste sumienie” może przybierać najrozmaitsze postacie. Karl Jaspers w swoim słynnym eseju Problem winy wymienia cztery rodzaje winy, w tym jej postać najbardziej niezwykłą - winę metafizyczną, którą obarczeni są wszyscy. Ta właśnie postać winy jest tym, co interesuje mnie najbardziej, kiedy podróżuję między światem zamożnym - światem mniejszości, a światem ubogim i obserwuję stale pogłębiającą się przepaść między nimi. Można nawet określić czasowo, kiedy to pęknięcie zaczęło się rozszerzać. Widać bowiem jasno, że od dziesiątków lat, mniej więcej od końca lat 60., następuje usypianie sumienia świata rozwiniętego w stosunku do świata najuboższego. Przecież w latach 50. zainteresowanie rodzącym się Trzecim Światem, myśl o awansie tego świata, próby rozwiązywania problemów głodu czy chorób były znacznie powszechniejsze, niż są obecnie.

Współczynnik egoizmu świata rozwiniętego bardzo ostatnio się zwiększył i świadome lub nieświadome mechanizmy usypiania sumienia w tym świecie bardzo się usprawniły - na przykład usuwa się tematykę głodu (zarówno planetarnego jak i lokalnego) z mediów. Dlaczego tak się dzieje? Świat konsumpcyjny chce spokojnie konsumować i aby osiągnąć ten spokój, musi zapomnieć o głodzie innych. Ciekawym mechanizmem jest delegowanie problemu sumienia do instytucji kościelnych i charytatywnych. Członkom tych instytucji czy organizacji został profesjonalnie przydzielony problem sumienia.

W ten sposób świat rozwinięty zracjonalizował sobie problem: „My płacimy podatki, tym niech zajmą się fachowcy”. Dlatego też uważam, że w sensie Jaspersowskiej winy metafizycznej - czyli uchybienia wobec solidarności z innymi - współcześnie mamy do czynienia z bardzo poważnym kryzysem.

Kiedy myślę o zagrożeniach, które niszczą sumienie, przede wszystkim nieufnie spoglądam na media. To one tak oswajają nas z cierpieniem, z przestępstwem, z morderstwem. Tak bardzo pozbawiają je otoczki grozy, niesamowitości, winy, zamieniając przemoc w widowisko, przez co usypiają sumienie i są w swej istocie antywychowawcze. Ten rys ludzkiej natury genialnie wychwycił Bolesław Miciński, który potępiał postawę: „A to ciekawe!” Jeżeli reagujemy na zło takim: „A to interesujące!”, to - wedle niego - popełniamy tym samym etyczne wykroczenie, ponieważ sprowadzamy wszystko do widowiska, teatru.

Jeżeli ktoś zasiada do sutego obiadu i ogląda w tym samym czasie sceny z sahelu, a tam umierających ludzi, to usypia swe sumienie. Przekonałem się, do czego jesteśmy doprowadzeni, kiedy w 1993 roku wraz z panią Ogata z United Nation Commission for Refugees polecieliśmy do uchodźców na granicy Sudanu i Etiopii - do 300 000 umierających młodych ludzi (starcami byli tam trzydziestolatkowie). Ludzi obdartych, nędznych, znajdujących się w straszliwych, malarycznych warunkach.

Z tej makabry wyruszyliśmy do Addis Abeby i właściwie tego samego dnia odlecieliśmy do Rzymu. Wieczorem poszedłem na pełen roześmianych ludzi Piazza Navona w Rzymie, a tam - zabawa, restauracje, doskonałe jedzenie, ciepła noc, i wtedy - gdy uświadomiłem sobie ten kontrast - rozpłakałem się, co mi się rzadko zdarza.

Wówczas też właśnie uprzytomniłem sobie, jak bardzo nieprzekazywalne jest moje doświadczenie.

Żadna instytucja, czy to kościelna, czy charytatywna, nie wychowa naszych sumień, ponieważ wszystkie media na skutek powszechnego zapominania o losie większości ludzi naszej planety usypiają nasze sumienia. jest to tym smutniejsze, że rozwiązania, z jakich korzysta współczesna ludzkość, mogą być już jedynie planetarne.

Jeżeli przy tej planetarnej wizji gubimy rzecz najistotniejszą, a mianowicie fakt, że 3/4 ludzkości żyje źle i bez perspektyw na lepsze życie, to nie ma szans na globalne rozwiązania.

Czuang-tsy rozmyśla nad naturą sporu: „Przypuśćmy, że się z tobą spieram i żeś ty mnie zwyciężył, a ja nie zwyciężyłem ciebie; czyż koniecznie nie mam mieć racji? A jeśli ja ciebie pokonam, a ty mnie nie, czyż koniecznie muszę mieć słuszność, a ty zupełnie nie? Czyż koniecznie jeden ma rację, a drugi jej nie ma? Czy też obaj mamy rację albo obaj jesteśmy w błędzie? Kiedy my nie możemy o sobie nawzajem nic wiedzieć, to inni na pewno są też w ciemnościach. Kogóż mam wezwać na sędziego? Wezwę takiego, co się z tobą zgadza; skoro tak, jakżeż może nas sądzić? Wezwę takiego, co się ze mną zgadza; skoro tak, to jakżeż on może nas sądzić? Wezwę takiego, co się z żadnym z nas nie zgadza; skoro tak, to jakżeż może on nas sądzić? Wezwę takiego, co się z nami oboma zgadza; skoro tak, to jakżeż on może nas sądzić? W takim razie ja z tobą i z tym trzecim nie możemy się porozumieć; czyż mamy czekać na jeszcze kogoś innego? Co znaczy pogodzić rzeczy w przyrodzonych granicach? - Co do prawdy i fałszu, tak i nie, to jeżeli prawda jest istotnie prawdą, to różnica między nią a fałszem nie jest sporna, a jeżeli tak jest rzeczywiście, to różnica tak z nie także jest bezsporna. Zmienne głosy o prawdzie i fałszu, czy są od siebie wzajemnie zależne, czy też nie, godzą się w przyrodzonych granicach, stosują się do nieskończonych przemian, dlatego też mogą dożyć swojego wieku. Zapomnijmy o wieku, zapomnijmy o słuszności (różnicy między prawdą i fałszem) i wyruszajmy w nieskończoność, żeby w niej zamieszkać” (Prawdziwa księga poudniowego kwiatu).

Rzeka, która za sprawą Heraklita pojawiła się na ziemi, płynie już dwa i pół tysiąca lat, a nikomu jeszcze nie udało się wejść do niej dwa razy.

Cape Town Nie wiem, dlaczego przypomniał mi się nagle pewien mim (klown? trefniś?) na bulwarze w Cape Town. Była słoneczna niedziela rano, spacerowały tłumy ludzi. Spośród nich mim wybierał jakąś osobę i tak, aby nie być przez nią zauważony, zaczynał iść tuż za nią - stawał się jej żywym cieniem. Szedł naśladując jej ruchy, ale naśladując - deformował, wyolbrzymiał, parodiował jej chód, sposób trzymania głowy, niesienia torby, palenia papierosa. Nie było w tym złośliwości, raczej dużo uciechy i zabawy, ludzie obserwując mima pękali ze śmiechu.

Ale te jego popisy przypominały o jednym - że całe nasze zachowanie, nawet najbardziej poważne, graniczy ze śmiesznością i że granica między tym, co serio, a tym, co już przechodzi w parodię, jest niezmiernie wąska i krucha i wystarczy o milimetr wykrzywić i wykoślawić nasze gesty i miny, cały nasz sposób bycia, aby przekroczyć granicę między światem powagi a światem parodii i stać się własną karykaturą.

Erwin Panofsky o Janie van Eycku (pierwsza połowa XV wieku), uważanym za wynalazcę malarstwa olejnego: „Oko Jana van Eycka działa zarazem jako mikroskop i teleskop”.

Największą radość sprawia odkrywanie niezwykłości w rzeczach najbardziej zwyczajnych. Idąc drogą mijamy fragmenty pejzażu, widoki okolicy, stojące domy, płoty i drzewa. Te obrazy świata rozpięte po obu stronach drogi możemy przemieniać, przemieszczać, tworzyć niezliczone panoramy, zestawy, kompozycje. Nasza wyobraźnia spotyka tę przydrożną wystawę obrazów, zmienia ich porządek, tworzy własne układy, proponuje nowe warianty. Bawisz się tym, cieszysz, jeżeli przyjdzie ci jakiś pomysł, szukasz nowych konceptów i rozwiązań.

31.10.96 Na wystawie malarstwa Piotra Potworowskiego w „Zachęcie”. Wspaniały malarz. Skupiony przy sztalugach, pogrążony w swoim świecie barwy i nastroju. Potworowski pokazuje, że pejzaż jest kolorem: kiedy maluje obrazy Anglii - kolory są przygaszone, matowe, szare, kiedy Hiszpanię - dominują żółcie, ochry, cynober, kolory piaskowe, kiedy las - całe płótno wypełnŹa zieleń, różne odcienie, tonacje, zgęszczenia zieleni. Malarz pokazuje nam, jak zieleń jest przebogata w gradacje, w niuanse, w kontrasty i że jest całym nieskończonym światem. „Las przed domem” 1956, „Zielone Podhale” 1959, „Pejzaż zielony” 1960. Zieleń go urzeka, przykuwa, stara się poznać jej materię, dotrzeć do jej esencji, zgłębić jej tajemnicę.

Ale obraz, przed którym stałem najdłużej, a potem kilkakrotnie do niego wracałem, nie jest zielony, ale brązowy i czarny. Nosi tytuł „Ślad wojny”. jest namalowany na płótnie z worka. To płótno jest niezmiernie ważne, bo worek to jeden z symboli wojny, równie jak karabin, okop i zburzony dom. Bezbronni i przerażeni ludzie tułają się po drogach wojny niosąc w workach resztki swojego dobytku. W workach dostarcza się ziarna głodującym w obozach uchodźców: widok worka budzi wówczas radość i nadzieję przetrwania. Pusty worek wreszcie, to, jak widziałem w Afryce, jedyne ubranie biedaków. I kobiety, i mężczyźni chodzą w workach, którym rozpruwają dno i noszą je zamiast koszuli lub sukienki. Worek - symbol biedy, bezradności, ale i ratunku.

Czechow: „Wyrzeźbić twarz w marmurze to tyle, co usunąć z bryły wszystko, co nie jest twarzą” (1887).

Malarstwo pozwala lepiej zrozumieć literaturę (problemy jej warsztatu, gatunków itd.). Np. twórczość wielkiego malarza amerykańskiego - Jaspersa Johnsa: w jego malarstwie zmienia się wszystko - style, formy, gatunki - Johns tworzy na różne sposoby, szuka różnych rodzajów wypowiedzi. „Od czterdziestu lat - pisze Calvin Tomkins na marginesie nowojorskiej wystawy Johnsa w <<New Yorker>> z 11.1.1960 - nikomu nie udaje się zdefiniować i zaszeregować tego malarstwa. Obecna wystawa również nie stara się narzucić jednolitej, ostatecznej interpretacji jego sztuki. Zmienia ona ciągle kierunki poszukiwań. Najogólniej uderza nieobecność człowieka, w otoczeniu stworzonym przez człowieka. Na jego obrazach występuje napięcie między figuratywnymi i niefiguratywnymi elementami. Rzeczy nie łączą się tu ze sobą, są sprzecznością, której malarz nie próbuje rozwiązać”.

21 kwietnia 1996 Druga Symfonia Mahlera w Teatrze Narodowym.

Dyrygował Jerzy Semkow. Utwór uderzający, olśniewający. Mahler pisał tę symfonię ponad 6 lat. Kiedy ją ukończył, miał lat 35.

Oszałamia przede wszystkim masa spiętrzonego materiału. Masa muzyki, a także jej form i stylów, zróżnicowanie tempa, falowanie nastrojów, przejmująca dramaturgia. Bogactwo. Bogactwo, wielość i różnorodność.

Mahler nie waha się. Wykorzystuje wszystko. Zapełnia przestrzeń, świata zza tej monumentalnej góry nie widać. Miesza style, gatunki, środki wyrazu. Przypominają się słowa Julesa Renarda z jego Dziennika: „Talent to kwestia ilości. Talent nie polega na napisaniu stronicy, ale trzystu stronic”.

Hybrydyczność muzyki Mahlera.

W muzyce, podobnie jak w malarstwie, problem łączenia, mieszania gatunków, problem fuzji, hybrydy i sylwy został rozwiązany już sto lat temu. Rozstrzygnięty pozytywnie, akceptująco. Natomiast w literaturze sprawa ta ciągle budzi wątpliwości, wahania, spory.

Niewątpliwie język malarski czy muzyczny pozwalają twórcy na więcej swobody, dają mu szersze pole dla eksperymentu, inwencji. Natomiast język mówiony czy pisany ogranicza i krępuje choćby przez swoją dosłowność, przez natychmiastową i prostą sprawdzalność.

Stąd w świecie formy muzyka i malarstwo z reguły wyprzedzają literaturę.

Lata 60.: ważna cezura, ważny przełom w sztuce. W królestwo sztuki wkracza rzeczywistość, codzienność.

Między obu tymi światami zaciera się granica. (Krytycy sięgają do teorii Duchampa, do jego myśli o bezwartościowości, o przypadkowości świata.) Sprawność - oto co najbardziej zagraża współczesnej sztuce. Sprawność, poprawność, zręczność, blichtr i jakaś ziejąca z tego - drugorzędność i pustka.

„...tam, gdzie nie ma treści domagającej się upostaciowania, nic nie pomoże wynajdywanie form „ (Werner Heisenberg - Ponad granicami).

Kryzys sztuki polega dziś w dużym stopniu na bierności, pasywności odbiorców, na ich odmowie udziału we współtworzeniu (Zbigniew Bieńkowski: „Doznawanie sztuki nie jest ani łatwe, ani mechaniczne. Wymaga i wysiłku, i dobrej woli”).

17.1.97 Próbowałem dostać się do muzeum na wystawę „Koniec wieku” (secesja). tłumy. Zrezygnowałem, bo kolejka kilometrowa, a wewnątrz prawdopodobnie tłok przed obrazami i rzeźbami, więc ani mowy, żeby się skupić, zastanowić. Te tłumy - kiedy jednocześnie galerie współczesnej postawangardy świecą pustką- dowodzą, że ludzie szukają sztuki spokojnej, takiej, która kojarzyć się będzie z ładem i ciszą, potwierdzonej przez czas. Sztuki, która nie krzyczy i nie atakuje - za dużo jest krzyku i agresji, kiedy wyjdzie się z muzeum na zewnątrz, na ulicę.

W listopadzie 1995 na wykładzie prof. Władysława Stróżewskiego pod tytułem „Płaszczyzny sensów w dziele malarskim”: - każdy termin ma wiele znaczeń (i w tym jego bogactwo!) np. sens może być synonimem: a. racjonalności, b. adekwatności, c. celowości (teleologia).

Roman Ingarden rozróżniał między malowidłem a obrazem, czyli między przedmiotem fizycznym a przedmiotem intencjalnym. Słowem: w każdym obrazie kryje się obraz utajony.

Sztuka - to wywołać, stworzyć inny świat.

Dzieło składa się z sensów. Sensy integrując sięwzmacniają się.

Sztuka podnosi nas w wymiar, który jest ponad nami.

Nie ma dzieła sztuki bez kontekstu.

(Ulubione wyrażenie Stróżewskiego, powtarzane kilkakrotnie w czasie wykładu: „Ta siatka łapie różne ryby”.) W „Teatrze” (3/96) artykuł Katarzyny Osińskiej pt.

Ekspansja teatru poza teatr w Rosji Radzieckiej 1918-1924.

Dążenie do „steatralizowania przestrzeni”. „W przestrzeń ulic i placów wkroczył teatr w postaci widowisk masowych”. U źródeł tego ruchu leżała idea poety Wiaczesława Iwanowa, idea „sobornowo diejstwija” - działania zbiorowego, znoszącego podział na uczestników i obserwatorów. Rampa zaczęła przeszkadzać, trzeba było ją zburzyć. Wkrótce - pisał Meyerhold - „wszyscy będą aktorami”. Widowisko powinno być raczej masowym działaniem, niż czystym spektaklem. Teatr zbiorowy znosił indywidualizm na rzecz powszechnej jedności.

Wiadomość, że zmarł Heiner Miller. Miał 66 lat. Jeden z największych dramaturgów europejskich, przypuszczalnie największy, obok Brechta, dramaturg współczesnych Niemiec. Napisał około 30 sztuk teatralnych.

Dyrektor i reżyser Berliner Ensemble.

Po raz pierwszy spotkałem go w lutym 1994. Właśnie w Berliner Ensemble miałem wieczór autorski, który on prowadził. Na dworze było ciemno, zimno, padał deszcz, wiał lodowaty wiatr. Budynek teatru stoi we wschodnim Berlinie, przy dawnym Murze, w miejscu ponurym, mrocznym, opuszczonym, zdewastowanym.

W Berlinie byłem po raz pierwszy, szedłem na to spotkanie pełen niepokoju, że nikt w taką straszną pogodę nie przyjdzie. Kiedy wszedłem na salę, odetchnąłem: była pełna ludzi. Młodzież siedziała na podium, na podłodze, stała pod ścianami, tłoczyła się przy drzwiach. Spotkanie tłumaczył Martin Pollack, który na tę okazję przyjechał z Wiednia. Miller odczytał fragmenty Imperium, potem potoczyła się dyskusja.

Niski, lekko zgarbiony Miller był małomównym człowiekiem, zamkniętym w sobie, nawet - introwertycznym. Sprawiał wrażenie kogoś, kogo inni męczą, ale który jednocześnie nie potrafi bez nich żyć. Była jakaś niewygoda, nieustawność w jego sposobie bycia wśród innych. Nieustannie pił i palił. Całe dnie spędzał w dusznym, ciemnym od dymu i cuchnącym sfermentowanym piwem barze, który znajdował się w piwnicach teatru.

Tego wieczoru był w barze tłok, gwar, szum, pobudzona gęstwina ludzi, głosów, gestów. Miller zaprosił mnie na piwo. Był zadowolony z wieczoru, chciał, abym zrobił następny - o Afryce. Kiedy mówił, przez jego zamkniętą, bladą twarz przelatywał czasem ledwo dostrzegalny, trudny do określenia uśmiech - ni to ironii, ni to nieśmiałości.

W samolocie z Wiednia do Warszawy Sąsiad przegląda plik gazet, tak jak przelatuje się stacje, kanały i obrazy telewizyjne pociskając guziczki pilota: na każdej stronie ogląda zdjęcia, czyta tytuły, czasem jakiś fragment artykułu. Obyczaj telewizyjny przeniknął do naszych zachowań. Wszędzie wkrada się zasada pilota. Będziemy przeskakiwać, przerzucać, przelatywać napotkane stronice, obrazy, widoki, przeżycia, ludzi. Widzę, jak inni moi sąsiedzi, też w pośpiechu, pobieżnie kartkują swoje gazety. W kabinie, zamiast pilnego, mniszego czytania - wielki szelest papieru.

15.8.96 A.B. opowiedział mi historię o Paulu, czyli o tym, że ekran telewizyjny jest jedynym światem: do naszych sąsiadów w Warszawie przyjechał ze Stanów na wakacje ich daleki kuzyn, 17-letni Paul. Ponieważ mieszkamy drzwi w drzwi i stale się odwiedzamy, a także dzielimy ogród i werandę, kontakt mamy bliski, codzienny. Paul zaintrygował mnie od początku. Miły, grzeczny, ale tą grzecznością obojętną kogoś, kto należy do innego świata. Rozmawialiśmy już kilka razy. jest pierwszy raz w Europie. Nie wie dokładnie, gdzie to jest. Ważniejszeto go nie interesuje. Nie chce zwiedzać miast, oglądać zabytków. Jeżeli jego rodzice i ich znajomi idą do muzeum, Paul zostaje w samochodzie i słucha radia. Po przyjeździe do nowego miasta od razu siada w pokoju hotelowym i włącza telewizor. Najchętniej ogląda CNN.

W Ameryce - przygotowania do wyborów prezydenckich. Nie kończące się wielogodzinne debaty, dla mnie śmiertelnie nudne, ale Paul słucha ich bez przerwy. Po jakimś czasie orientuję się jednak, że z równą uwagą siedziałby przed telewizorem, gdyby transmitowano „Traviatę” z Oslo, show-hit „Funny Jack” z Londynu, reportaż z byłego gułagu w Workucie czy sprawozdanie z wystawy rolniczej w Lizbonie. Wszystko jest ważne, bo tak naprawdę nic nie jest ważne. Owszem, liczy się jedno: być tam, uczestniczyć, widzieć to, ale być tam nie osobiście, tylko poprzez telewizor. Mieć poczucie uczestnictwa dane przez telewizor, poczucie, które już dla Paula jest rzeczywistością. Paul już nie potrafi oglądać świata inaczej niż poprzez telewizor, więcej, ten inny, nietelewizyjny świat dla niego nie istnieje, jest nierealny, jest złudzeniem. Wobec tego nie próbuje go poznać, nie przychodzi mu to do głowy. Był dwa miesiące w Warszawie, ale nie zwiedził miasta. jakiego miasta? Przecież ono nie istnieje, nie było go w CNN.

Dzięki ekranowi telewizyjnemu Paul bierze udział w ogromnej liczbie wydarzeń: w wojnach i rewoltach, w kongresach i w konferencjach, w koncertach i zabawach, w zawodach bokserskich i w mistrzostwach świata w hokeju, w polowaniach na krokodyle i rekiny, w rewiach mody i konkursach piękności, w napadach na banki i w ściganiu handlarzy narkotyków. Telewizor zapewnia mu nowy typ uczestnictwa - uczestnictwa bez odpowiedzialności. Dawniej było to niemożliwe: być, uczestniczyć w czymś, to znaczyło także -jeżeli zaszła potrzeba - współodpowiadać. Paul nie odpowiada za nic: co prawda bierze udział w zdarzeniach, ale nie jest to udział dosłowny, w żadnym wypadku nie można go schwytać za rękę, nigdzie nie jest namacalnie obecny.

Najważniejsze, że telewizja zniwelowała w jego obrazie świata dychotomię prawdy i kłamstwa. Miejsce konfliktu między nimi zajął podział dużo bardziej prosty: nie - co jest prawdą lub kłamstwem, ale - co było albo nie było w telewizji.

CNN nie tylko kształtuje światopogląd Paula. Wyznacza również jego rytm biologiczny: kiedy jest przerwa w transmisji - Paul zasypia.

W Niemczech ukazuje się tygodnik dla młodzieży”Focus”. W tym tytule zawarty jest główny problem młodego pokolenia - brak owego focus. Któryś z pedagogów amerykańskich powiedział niedawno: „those kids have no focus” (to znaczy - nie mają wyraźnie określonych zainteresowań i dążeń, nie mają motywacji, celu).

Łatwo zauważyć, że wśród młodzieży zaczyna dominować - nazwijmy to umownie - postawa komputerowa.

Nie jest to zwyczajna, apatyczna bierność. jest to raczej uważne wyczekiwanie - ale właśnie tylko wyczekiwanie. Że ktoś coś powie. Do czegoś zachęci. To postawa człowieka nastawionego na odbiór, postawa widza i słuchacza. I tak jak komputer: wszystko będzie działać świetnie, pod warunkiem, że ktoś naciśnie klawisz.

Rewolucja elektroniczna drugiej połowy XX wieku wykopała głęboką przepaść między dwoma pokoleniami, posiadaczami dwóch różnych wyobraźni. Rewolucja ta stworzyła nowy świat - świat komputera, mediów, internetu, rzeczywistości wirtualnej, z którymi identyfikuje się młode pokolenie. Natomiast starsze, „przedwirtualne”, albo już nie czuje się na siłach, albo nie umie wzbudzić w sobie zainteresowania przestrzenią cybernetyczną. W rezultacie dwie generacje, istniejąc obok siebie, zamieszkują dwie różne rzeczywistości, dwie różne wyobraźnie. Mówiąc inaczej: rewolucja elektroniczna „dorzuciła” ludzkości jeszcze jeden, nowy świat, do którego młodsza generacja naszego rodzaju weszła bez wahania, starsza natomiast pozostała na zewnątrz na tradycyjnym, znanym sobie od dawna padole łez.

Słowo-klucz, słowo-definicja człowieka - konsumenta kultury: channel-surfer (Hillary Clinton, o swoim mężu: „Like most men, my husband is an avid channel-surfer”). Surfer to ten, który ślizga się na desce po fali.

Osiąga sukces, kiedy wyczuwa falę, jej kierunek i siłę, kiedy się jej poddaje, kiedy pozwala, a nawet - pragnie, żeby ta fala go niosła, pchała naprzód i w górę, jak najdalej, jak najwyżej. Surfer to znawca fali, jej obserwator i koneser, ten, który potrafi chwycić jej rytm, który umie być na fali.

Linia fali to linia gładka, płynna, łagodnie zakrzywiona, obła; to linia najbardziej nowoczesna - najnowsze samochody mają linię fali, kamery wideo, sprzęt kuchenny, fotele biurowe, łuki autostrad i odrzutowce.

A teraz, obok tego, kto ślizga się na desce po fali morskiej, pojawiła się nowa postać - kogoś, kto uprawia channel-surfing, a więc ślizga się po kanałach telewizyjnych: „he always channel-surfs” - narzeka na męża Elisabeth Dole, żona kandydata na prezydenta.

Channel-surfer to ten, kto wraca z pracy, siada w fotelu przed telewizorem, bierze do ręki pilota i naciskając guziczki nieustannie zmienia kanały - skacze czy raczej prześlizguje się z kanału na kanał, tak jak morski surfer prześlizguje się z fali na falę.

W tej czynności jest wszystko: niemożność człowieka zmęczonego, aby skupić się na jednym przedmiocie, czy temacie, powierzchowność naszych zainteresowań, niewyraźna, ale gdzieś prześwitująca nadzieja, że może napotkamy coś, co zafascynuje i oszołomi nas, których już nic nie może zadziwić ani porwać, najbardziej jednakznużenie wszystkim, co chce zająć naszą uwagę dłużej niż kilka sekund i wyrwać nas ze stanu, w którym tkwimy pogrążeni - stanu niemyślenia.

Surfing to także metafora - przecież ślizgamy się w naszym myśleniu i w naszych opiniach, w wypowiedziach i oświadczeniach. Idealnym terenem dla surfera jest powierzchnia-ruchoma, płynna, ciągle zmieniająca się, migotliwa. I żeby się na niej utrzymać surfer musi ciągle balansować, ślizgać się, być w ruchu, szukać równowagi, zmieniać kąty nachylenia ciała, jego pozycje.

Przed chwilą był wyprostowany, a oto już jest pochylony, przed sekundą leciał w dół, a oto już pnie się do góry! Dla kogoś, kto uprawia surfing, niebezpieczna jest tylko głębia. Głębia to pułapka, której musi za wszelką cenę unikać, bo mogłaby go obezwładnić i pochłonąć.

1.11.96 Teksty. Nieustająca inwazja, która nas przygniata, osacza, wyczerpuje, zamęcza, zabija wrażliwość, zżera czas. Książki, broszury, pisma, gazety, albumy, foldery, odbitki, reklamy, wydruki, ulotki. To wszystko codziennie, od rana do nocy naciera z księgarń, z kiosków, z komputera, szturmuje z wypchanej torby listonosza, ze skrzynki pocztowej, wylewa się z teczek gońców i akwizytorów, spływa kaskadami z maszyn drukarskich, z telexów, z faxów, z e-mail. Boję się spotykać z ludźmi, bo mi zaraz coś wcisną do czytania. Niechętnie daję adresbo zaraz coś przyślą do czytania.

Pytanie, które mi ciągle ktoś zadaje: - Czytałeś to?Nie. - Nie czytałeś? To musisz to koniecznie przeczytać.

Musisz! już ci to daję (pożyczę, prześlę, przefaxuję itd.).

Słowa staniały. Rozmnożyły się, ale straciły na wartości. Są wszędzie. jest ich za dużo. Mrowią się, kłębią, dręczą jak chmary natarczywych much. Ogłuszają.

Tęsknimy więc za ciszą. Za milczeniem. Za wędrówką przez pola. Przez łąki. Przez las, który szumi, ale nie ględzi, nie plecie, nie tokuje.

Profesor Armand Mattelard (Uniwersytet Rennes II) pisze (Le Monde Diplomatique, IV, 94), że „w wyniku masowego, swobodnego obiegu danych (informacji, wiedzy) ambiwalencja jest główną cechą wszystkiego, co istnieje w świecie współczesnej ewolucji teoretycznej”. Ambiwalencja, a więc coś, co posiada elementy przeciwstawne, podwójny charakter, podwójny aspekt.

Można by to nazwać - Paradoksem Schella. Jonathan Schell, współczesny amerykański eseista twierdzi, że wzrost informacji powoduje zwiększanie się niewiedzy ludzi. „Paradoks naszych czasów - pisze Schell - polega na tym, że rozwojowi informacji towarzyszy wzrost niewiedzy. Może i żyjemy w epoce informacji, lecz informacja ta najwidoczniej przechowywana jest gdzie indziej niż w umysłach obywateli. Wygląda na to, że podczas gdy komputery zapchane są informacją, w umysłach straszy coraz większa pustka”.

Przeciążona, zmęczona uwaga człowieka zwiększa obszary rzeczywistości, które odsuwa od siebie i skazuje na zapomnienie. Dotyczy to m.in. problemów globalnych, problemów naszej planety. Tendencja ta znajduje odbicie w prasie światowej, w proporcjach między tematyką krajową i zagraniczną na łamach gazet. Coraz więcej miejsca poświęca się sprawom krajowym i lokalnym.

Zaczynają dominować lokalne, drugie miejsce zajmują krajowe, a dopiero na końcu - zagraniczne.

Czwartek, 30.11.1995 Zapisywać, więcej zapisywać! I zaraz następna myśl: po co? tyle słów przetacza się przez świat na falach radiowych, w druku, rozmowach.

Morza, oceany słów płynące w eterze, przez papier, maszerujące szpaltami, połyskujące na ekranach komputerów, to wszystko pojawia się i znika, znów pojawia i znika - tak bez przerwy, bez chwili ciszy, bez sekundy wytchnienia. Gdzie tam znaleźć miejsce? poletko? szczelinę? A jednak źle jest poddać się tej myśli, rezygnować, zarzucić pióro.

4 grudnia 1995 Chłodno, nieco poniżej zera, pochmurno. Od ranaporządkowanie pracowni. Za dużo czasopism, dzienników, tygodników. Płyną bez końca. Nie sposób ich przeglądać, nie sposób czytać.

Telewizja nie tylko kształtuje nasze gusta i poglądy, ale wpływa na wielkie decyzje polityczne: - w Mogadiszu podniecony tłum ciągnie po ziemi zmasakrowane ciało żołnierza amerykańskiego. Obraz ten, pokazany w USA w telewizji, wywołuje szok i oburzenie, widzowie zmuszają Waszyngton do wycofania się z Somalii; -artyleria serbska ostrzeliwuje rynek w Sarajewie. Są zabici i ranni. Sfilmowane sceny z tej tragedii pokazane w telewizji przyspieszają decyzję amerykańską o interwencji w Bośni; - mord mieszkańców Didi (Wschodni Timor), dokonany przez armię indonezyjską, zarejestrowali na taśmie wideo dwaj Anglicy: Max Stahl i Steve Cox. Taśma ta, wykorzystana przez wiele stacji telewizyjnych na świecie, przyczyniła się do międzynarodowej izolacji Indonezji (w latach 1977-79 jedna trzecia ludności Wschodniego Timoru została wymordowana lub umarła z głodu).

Przyspieszenie i spłycenie wiadomości (informacji) we współczesnych mediach jest przez to m.in. niebezpieczne, że upowszechnia stereotypy. Szybko! Szybko! Nie ma czasu na niuanse, szczegóły, wieloznaczności, różnice, odcienie. Coś jest białe albo czarne i tyle.

Kropka. Miejsce bogactwa zajmuje tempo, wszystko jest powtarzaniem tego samego, byle prędko, byle utrzymać rytm.

Plemię odkrywców zniknęło z powierzchni ziemi, podobnie jak kiedyś wymarły plemiona błędnych rycerzy, korsarzy morskich, nieustraszonych konkwistadorów. Świat nie tylko skurczył się, ale również spowszedniał. Wiemy więcej, ale to więcej pozbawione jest smaku emocji, przeżycia i tajemnicy, jakie towarzyszyły kiedyś człowiekowi, kiedy stykał się z czymś kulturowo, antropologicznie nowym i innym. już nie musimy organizować wypraw, trudzić się, ryzykować. Świat przychodzi do nas: jego obrazy przepływają przed naszymi oczyma, kiedy siedzimy w mieszkaniu przed telewizorem.

Proporcje. Sprawa proporcji zaczyna mieć coraz większe znaczenie w świecie przeładowanym informacją, danymi, nazwami i liczbami, w świecie, w którym trzeba ciągle wybierać. Powstaje wówczas pytanie - jak wybierać? Co? I właśnie-w jakich proporcjach? Ponieważ, jak wiadomo, sposób, w jaki patrzymy na świat, ma wielki wpływ na to, co o nim myślimy. Instrumentem, przez który oglądamy rzeczywistość, staje się coraz częściej obiektyw (fotograficzny, filmowy itd.). Ma to dwie konsekwencje: po pierwsze - obiektyw patrzy na świat selektywnie, obiektyw wybiera, mieści w swoim oku tylko fragment obrazu, widzimy część, nie widzimy całości, przy czym - wobec całości może to być drobna, drugorzędna część. Po drugie - obiektyw jest tylko instrumentem w rękach człowieka, a fakt ten otwiera pole manipulacji, ponieważ wybieramy, wydzielamy (a potem - powiększamy) to, co chcemy. To oglądanie świata przez selekcjonującą, redukującą soczewkę obiektywu powoduje, że to, co widzimy, może być pozbawione wszelkiej proporcji, podporządkowane subiektywnej, dowolnej skali wartości (wg Karola Mannheima każdy obserwator ujmuje zjawiska społeczne zawsze w sposób selektywny i jednostronny - tzw. perspektywizm Mannheima).

W rezultacie często obserwujemy zatratę wszelkich proporcji, wszelkiego rozsądnego umiaru. Choćby pisanie o masakrach w Rwandzie - „Śmierć Afryki”, mimo że mieszkańcy tego kraju stanowią mniej niż 1 procent ludności kontynentu. Albo wypowiedzi różnych intelektualistów (pomińmy nazwiska - nomina sunt odiosa), że „świat pogrąża się w wojnie”, mimo że społeczeństwa, w których toczą się wojny, to mniej niż 1 procent ludzkości.

Problem owych dysproporcji porusza m.in. Steven Erlander w artykule pt. Wiele hałasu na temat terroryzmu (IHT z 2 września 96). Erlander podaje liczby: w 1994-95 z rąk terrorystów zginęło 16 Amerykanów, natomiast w jednym tylko roku 1993 aż 57 Amerykanów zginęło od uderzenia pioruna. W tymże samym 1993 w wypadkach samochodowych zginęło 42 000 Amerykanów, a 31 000 wymordowało się nawzajem w bójkach, w napadach rabunkowych, w wendetach i wojnach gangów. Erlander pisze o potrzebie wroga: skoro sowieci przestali być wrogiem nr 1, trzeba było powołać na ich miejsce nowego wroga: tym razem wybór padł na terroryzm. Przecież potężna wojenna i policyjna machina USA musi coś robić - stwierdza autor.

W „Newsweeku” z 23.9.96 listy na temat Christiane Amanpour, dziennikarki z CNN, którą tygodnik określa jako „supergwiazdę światowych mediów”.

Zwraca uwagę zasada prezentacji listów, typowa dla postmodernistycznego relatywizmu. Typowa, bo ta metoda powtarza się stale, a polega na kontrowaniu każdej opinii pozytywnej - poglądem negatywnym. Zawsze będzie pół-na-pół. jedni będą chwalić - drudzy ganić. jedni będą - za, drudzy - przeciw. „Pokazaliście nadzwyczajną postać” - zachwyca się Ryari Truscott z Harare.

Co? - oburza się Michael Woatich z Amsterdamu”Kiedy na ekranie pojawia się Amanpour - zmieniam kanał”.

W ten sposób, kasując każdą opinię pozytywną- poglądem negatywnym, niweluje się cały rachunek do zera. Utwierdza nas to w opinii, że wszystko zależy od subiektywnego punktu widzenia, od naszych prywatnych gustów i upodobań. Możesz myśleć co chcesz, robić co chcesz - i tak zawsze jednym będzie się to podobać, innym - nie, co oznacza, w sumie, że i tak nic nigdy z niczego nie będzie wynikać.

Cenzura? Elektronika kpi sobie dziś z wszelkiej cenzury! Doktor Claude Gubler był osobistym lekarzem Fran‡oisa Mitteranda. Kiedy Mitterand umarł, Gubler ogłosił książkę (Le Grand Secret), w której ujawnił, że Mitterand niemal od początku swojej prezydentury chorował na raka, ale ukrywał to w obawie, że choroba stanie się pretekstem odsunięcia go od władzy. Ukrywał ją więc przez dwie kadencje - przez 14 lat. Rodzina Mitteranda uznała, że Gubler obraził pamięć zmarłego. Sąd zgodził się z tym i nakazał wycofać książkę z księgarń.

Niewiele to pomogło, bo książka została natychmiast wprowadzona do internetu i teraz każdy może ją czytać omijając wyrok sądu, zakazy i ograniczenia (http: www.leb. fr/secret).

Elektronika pokonała starą, biurokratyczną cenzurę, ale nie przemogła naturalnej pokusy rządzących, aby panować nad umysłami poddanych i urabiać je na korzystną dla siebie modłę. Dlatego system cenzury prewencyjnej, której głównym narzędziem był zakaz, zastąpił system manipulacji, którego głównym instrumentem jest selekcja: o jednych rzeczach mówi się, o innych milczy, o jednych mówi się więcej, o innych mniej itd. Nie tylko selekcja jest ważna. Istotny też jest sposób prezentacji: w krajach zamożnych - uśmiechnięci politycy, zakupy przedświąteczne, tłok na plażach, w krajach biednych - uciekinierzy na drogach, dzieci-szkieleciki na rękach płaczących matek, młodzi ludzie w kominiarkach strzelają do siebie zza węgła.

24 marca 1996 Niedziela. W Mińsku demonstracja ludności przeciw zjednoczeniu Białorusi z Rosją. Demonstranci próbują opanować gmach telewizji. (Podobnie jak to było w Wilnie, w Tbilisi, w Moskwie, Bukareszcie itd.) Jeszcze raz potwierdza się teza, że media w sposób materialny stają się władzą i że panuje nie ten, kto zasiada w pałacu prezydenta, lecz ten, kto ma w rękach gmach telewizji.

W dyskusjach o znaczeniu i wartości komputera pełno jest nieścisłości, mylenia pojęć. Najczęściej myli się treść z formą, mówienie o formie zastępuje myślenie o treści. Zamiast „co pisać” - dowiadujemy się, „ jak redagować”, wiemy, ,~ jak pojemna jest pamięć”, nie wiemy, co ta pamięć ma zapamiętywać. Klasyczny przykład triumfu techniki nad kulturą.

Nowy, ulubiony temat mediów: operacje sławnych ludzi. Operacja Papieża. Operacja Jelcyna. Operacja Havla. Bramy wjazdowe do szpitali. Rozmowy z chirurgami. Kamery na razie umieszczone w głównym holu kliniki, ale już wkrótce zawisną nad stołami operacyjnymi i będziemy mogli z bliska przyglądać się, jak pulsują krwawiące wnętrza sławnego człowieka.

Technika niszczy kulturę w inny sposób, niż przypuszczano. Sądzono, że technika kulturę wyprze, zajmie jej miejsce. Tymczasem stało się odwrotnie - technika dała kulturze zbyt dużo miejsca, powieliła w nieskończoność obrazy, dźwięki i słowa. Odbiorca kultury, jej konsument stanął wobec problemu nadmiaru, wobec trudności wyboru, przygniotła go obfitość, oszołomiła ilość.

Jacek Kalabiński pisze z Waszyngtonu (GW 27.05.96), że „w sprzedaży jest tam dostępnych ponad 40 wykonań preludiów Chopina, przeszło 100 wersji Pór roku” Vivaldiego, 25 różnych nagrań VI Symfonii Mahlera, 15 różnych wykonań wszystkich symfonii Beethovena itd.” Technika a kultura. Np. wynalazek magnetofonu pozwolił stworzyć nowy dział historii - historii oralnej.

Dzięki taśmie magnetycznej można było odtąd zapisywać opowieści o początkach i mitach wielu społeczności, które dawniej, kiedy nie było technik utrwalania takich relacji, istniały jakby bez swoich korzeni, bez czasu przeszłego.

Ujemny wpływ telewizji na literaturę polega nawet nie na tym, że ludzie przestali czytać książki (bo przecież czytają!), ale na tym, że czytają źle, że śledzą tylko akcję, intrygę, że przelatują, kartkują stronice, skaczą „po łebkach”. jakie są korzyści takiego czytania? Co z niego zostaje? Historia ludzkości zaczęła się od obrazków (rysunki naskalne w Australii, w Altamirze, w Lascaux, na Saharze) i kończy się obrazkami (telewizja, internet). Wnet okaże się, że pismo literowe, druk i książka były krótkim epizodem w historii kultury.

Maj,1996 Spotkanie z Andriejem Siniawskim w Moskwie. Znałem go tylko z lektury i ze zdjęć. Na zdjęciach potężna głowa, ogromna broda - wrażenie wielkiego, zwalistego Rosjanina. A tu stoi przede mną drobny, szczupły, kruchy staruszek (patrząc na siwe włosy Siniawskiego, na powolne ruchy, na zamyśloną twarz, przypomniały mi się jego słowa: „Nie spiesz się, zaczekaj, posłuchajmy, jak po epicku płynie czas”). W 1965 roku Breżniew zesłał Siniawskiego do gułagu. Tam zesłaniec napisał esej, który do dziś jest wśród Rosjan źródłem fermentu i sporu: Przechadzki z Puszkinem. Autor pokazuje Puszkina jako człowieka płytkiego, powierzchownego, jako pięknoducha i bawidamka: „Leżeć w pościeli, oto co Puszkinowi najbardziej odpowiada”. Siniawski kończy swoje Przechadzki stwierdzeniem: „Niektórzy uważają, że z Puszkinem da się żyć. Nie wiem, nie próbowałem. Natomiast na pewno można się z nim zabawić”.

Mówię mu, że esej ten do dziś robi wrażenie. Siniawski uśmiecha się. Wie, że ma rację. jest przeciwny, żeby z Puszkina robiono ikonę. Przyjechał do Moskwy spotkać się z Gorbaczowem. Boleje nad tym, że Gorbaczow został tak odsunięty, tak już zapomniany. „Ten naród nie ma żadnej pamięci - żali się. - Nie zna zupełnie uczucia wdzięczności. Po prostu tego uczucia nie ma w naszych, rosyjskich genach”: I zaraz, jakbym po raz pierwszy słyszał o Gorbaczowie, zaczyna mi wyliczać jego zasługi w następującej kolejności: „1- dzięki niemu mogę tu przyjeżdżać, 2 - oddał Europę środkowo-wschodnią, 3 skończył zimną wojnę z Ameryką, 4 - zniósł cenzurę, 5 - uwolnił Sacharowa. To mało?” - pyta zgorzkniały, zgnębiony, że jego współrodakom, jego pobratymcomto mało.

Dziennik Andr‚ Gide'a, w przekładzie Joanny Guze („Krąg”,1992). jak wówczas, w pierwszej połowie XX wieku, ludzie sztuki, ludzie literatury żyli razem tworząc grupy, kluby, szkoły, kawiarnie, salony! Impresjoniści, dadaiści, awangarda, kubiści - chodzi nie tylko o style, mody, orientacje artystyczne, ale o to, że istniały między nimi związki towarzyskie, przyjaźnie, duch wspólnoty.

Gide spotyka się z dziesiątkami największych sław literackich, razem chodzą do restauracji, bywają w swoich domach, dyskutują, wymieniają listy. Znajomi Gide'a: Paul Claudel, Marcel Proust, Andr‚ Malraux, Gabriel d'Annunzio, Thomas Mann, Jacques Maritain i wielu innych.

Ten rodzaj wspólnoty dziś nie istnieje. Wszyscy żyją, tworzą i działają osobno. Nie znają się nawet osobiście.

Nie szukają kontaktu ni zbliżenia. Każdy jest osobną wyspą, utrzymującą jedynie związek z wydawcą, z właścicielem galerii, z redakcją czasopisma albo stacją telewizyjną. Stąd - między innymi - bezradność i słabość sztuki wobec wyzwań, jakie stawia epoka, a którym artyści - rozproszeni, pogubieni i pochowani w swoich niszach - nie są w stanie stawić czoła.

W 1921 roku Gide odwiedza Prousta. Autor Wposzukiwaniu straconego czasu tworzy w mękach, przygnieciony pracą nad swoim dziełem. „Mogłem się przekonać - pisze Gide o Prouście - że naprawdę bardzo cierpi.

Mówi, że całymi godzinami nie może poruszyć głową. I leży przez cały dzień, przez kilka kolejnych dni. Chwilami przeciąga po nosie skrajem dłoni, która zdaje się martwa, dłoni o palcach dziwacznie sztywnych i rozczapierzonych; nic nie robi większego wrażenia niż ten ruch maniacki i niezręczny, który zdaje się ruchem zwierzęcia czy wariata”.

U Prousta w W poszukiwaniu straconego czasu: „Te zjawiska wirujące i mętne nie trwały nigdy dłużej niż kilka sekund”. A opis tych zjawisk zajmuje Proustowi kilka stron! To skupienie na detalu, na drobiazgu, na chwili ulotnej ! Niezwykła, arcybogata postać Benjamina Franklina (1706-1790). jakiż wulkan energii, jaka potęga umysłu! Robił w życiu dziesiątki rzeczy. Był drukarzem. Filozofem. Fizykiem (wynalazł piorunochron). Dziennikarzem. Wydawcą. Meteorologiem. Politykiem. Stworzył pierwszą w Ameryce bibliotekę publiczną i regularną pocztę. Był współtwórcą Deklaracji Niepodległości.

Walczył o zniesienie niewolnictwa. Różne jego powiedzenia i definicje krążą po świecie do dziś, np. że „Bóg pomaga temu, kto pomaga sobie”, albo, że „człowiek to zwierzę, które wytwarza narzędzia”. jest autorem pojęcia „self made man”. To było fundamentalną zasadą jego filozofii: człowiek musi sam sobie wszystko zawdzięczać. Winny go cechować: „aktywność życiowa, doczesność aspiracji, trzeźwość poglądów, pracowitość, wytrwałość, oszczędność, umiarkowanie, przezorna kalkulacja i metodyczne postępowanie, mierzenie cnoty użytecznością oraz przekonanie, że stosunek człowieka do pieniądza jest symptomatyczny dla jego poziomu moralnego i że zrównoważony budżet jest miernikiem mieszczańskiej cnoty” (Henryk Katz).

Ogrom dzieła Balzaka: „W 1845 roku Balzak sporzą dził katalog dzieł, które zawierać będzie Komedia ludz ka; w sumie było tam wymienionych 137 powieści i nowel; z tych, jak wiadomo, ukończył tylko 91 pozycji (plus sześć powieści, które napisał później); reszta zaś pozostała w stadium projektów i szkiców” (Julian Rogoziński we wstępie do Szuanów Balzaka, „Czytelnik” 1953).

Kiedy zdążył to napisać? „Czternaście godzin pracy dziennie w okresie euforii, kiedy podtrzymuje swoją gorączkę twórczą za pomocą kawy, i co najmniej dziewięć, kiedy przepracowany organizm zaczyna odmawiać posłuszeństwa, przeciętnie więc dwanaście godzin dziennie - piszą G. Lanson i P. Tuffrau w swojej Historii literatury francuskiej w zarysie (PWN,1963). - Zwykle kładzie się spać o szóstej po południu, ledwo przełknąwszy obiad. Wstaje o północy, pije kawę i pracuje do południa”.

Stanisław Brzozowski o Henri-Fr‚d‚ricu Amielu (1821-1881). Amiel był profesorem filozofii na uniwersytecie w Genewie. W mieście tym spędził prawie całe swoje życie, niemal samotnie. „Wydaje mi się - stwierdził potem - żem przeżył wiele dziesiątków, a nawet setek istnień.” Przez 34 lata pisał swój Journal intime liczący 17 tysięcy stron! „Był tułaczem, pisze o nim Brzozowski, który wszędzie wchodzi, nigdzie jednak nie mieszka.” Wspaniały Karl Kraus (1874-1936). Ma 25 lat, kiedy zaczyna wydawać czasopismo „Die Fackel” („Pochodnia”). Przez ćwierć wieku (1911-1936) jest jego jedynym autorem, redaktorem i wydawcą. jednym z głównych obiektów jego ataków była prasa - zwalczał ją, jako źródło wszelkiego zła, blagi, płycizny, głupoty. jednocześnie napisał ponad trzydzieści książek, kilka tomów wierszy i trzy tomy aforyzmów. Tytan pracy, umysł niezwykle płodny, błyskotliwy, ostry, drapieżny, wizjonerski. Jego opus magnum to Die letzten Tage der Menschheit (Ostatnie dni ludzkości) liczący ponad osiemset stron dramat, w gruncie rzeczy niesceniczny.

jest to przebogaty montaż wydarzeń rozgrywających się w dziesiątkach miejsc, rozmów, refleksji, artykułów, napisów na murach, ogłoszeń, przemówień na wiecach itd.

Ten typ literatury był popularny w pierwszych dekadach XX wieku, a więc w latach narodzin społeczeństwa masowego, masowej prasy i polityki, radia, kabaretów, gorączkowych wieców, światowej wojny i totalitaryzmów.

Jan Lechoń -Dziennik. Nieustanny lament, ciągłe narzekanie na niemoc twórczą, stale tylko: „piszę z wielkim trudem”, „bardzo złe pisanie”, „parę godzin przy stole bez żadnego rezultatu”, „długa męczarnia i zwątpienie”, „klęska zupełna” - i tak przez trzy opasłe tomy tego zapisu impotencji, poczucia jałowości, wyczerpania, wypalenia, ale czasem, jeżeli czyta się cierpliwie, można tam znaleźć zdanie cenne: „To, czego nam trzeba najbardziej, to złudzenia, że życie jest bajką”. Albo: „Świat, który przeżył Buchenwald i Katyń, niczego już nie czuje”. Albo o przedwojennej Warszawie ( jedynej, jaką znał): „rozpaczliwa prowincja, odcięta od wszelkiej dziejowości, gdzie nie wolno było, aby stało się coś ważnego”.

W tymże Dzienniku Lechoń przypomina, że Flaubert wziął sobie za dewizę maksymę stoicką: „Ukrywaj swoje życie”. Autor Arii z kurantem zgadza się z tym, bo „życie ma wiele znaczeń, których nie można zamknąć w systemie zwierzenia - każde wyznanie zuboża”.

W swoim eseju o Goethem W. H. Auden pisze, że „Goethe, przez ostatnie dwadzieścia pięć lat życia, był międzynarodową atrakcją turystyczną. Dla każdego, kto odbywał wędrówkę po Europie, dla mężczyzny czy kobiety, starca czy młodzieńca, Niemca, Francuza, Rosjanina, Anglika czy Amerykanina odwiedziny u Goethego były równie ważną pozycją planu podróży, co zaliczenie Florencji czy Wenecji”.

Goethe zasiedziały w małym miasteczku, jakim był Weimar (nigdy nie odwiedził nawet położonego blisko Berlina), miał jednak światopogląd i wizję Europejczyka: „Zamiast ograniczać się do samej siebie - pisał - niemiecka literatura musi mieścić w sobie świat, aby mogła na świat oddziaływać. Dlatego chętnie rozglądam się po obcych narodach i radzę każdemu, by czynił podobnie.

Literatura narodowa wiele już dziś nie powie: nadchodzi czas literatury światowej i każdy powinien obecnie pracować w tym kierunku, aby czas ten przyspieszyć”.

Rolland Barthes (1915-1980), największy obok Claude'a L‚vi-Straussa, Michela Foucaulta i Jacquesa Lacana humanistyczny umysł współczesnej Francji, twierdził, że powinno się studiować nie biografie autorów, lecz teksty ich dzieł. Tak należy rozumieć jego hasło” śmierć autorom!” Poza tekstem nie istnieje nic, ale poznanie tekstu jest tylko wówczas możliwe, kiedy stosunek czytelnika będzie do niego aktywny, twórczy.

Według Barthesa podstawową techniką dyskursu jest fragmentacja, czyli - dygresja, czyli - wycieczka. Fragment zajmuje miejsce pośrednie między relacją (anegdotą) a aforyzmem. Fragment - to trzecia forma. Jego struktura powstaje w wyniku zszywania (to metafora Prousta: dzieło robi się jak suknię). Fragment to „radykalna nieciągłość”, to typ wypowiedzi, która jest „sposobem notowania”, efektem otwarcia i zainteresowania codzienną rzeczywistością, ludźmi, wszystkim tym, co znaleźć można w życiu. Pisanie fragmentów to tworzenie przestrzeni eseistycznej, w której nie ma centrum.

Taka właśnie jest ostatnia, pośmiertnie wydana w 1987 książka Barthesa - Incidents, „rzecz posłuszna jedynie nieodgadnionemu prawu postrzegania i kontemplacji”, dzieło, na które składają się relacje ze zdarzeń, miniteksty, fałdy, haiku, zapisy, liście.

(Paweł Markowski, Teksty drugie, 2,1990.) Leopold Buczkowski: „Historię widzimy w przebłyskach. Czy będzie to major, czy krajobraz po bitwie, czy życie kochanki, czy batalion w kartoflisku - wszystko w przebłysku: drzewo, niecki, fasola na progu, owszem, nawet pończochy, ruch chwilowej namiętności - wszystko to rzuca się w oczy w nagłym błysku. Nie ma sposobu na objęcie całego widoku” (Pierwsza świetność).

Leopold Buczkowski: Uroda na czasie. Ponad dwieście stron nieustającego dialogu. Tematy ciągle się zmieniają. Nowe kwestie biorą się ze słów lub spraw poruszonych w zdaniu poprzednim. Bohaterem książki jest język. Język potoczny, codzienny, mówiony, np. wymiana zdań przy stole w czasie posiłku: banały, zdawkowe uwagi, obiegowe, trywialne zwroty. Czasem są to zdania jakby żywcem wzięte z wszelkiego rodzaju naiwnych, śmiesznych rozmówek dla turystów czy książeczek dla dzieci. Buczkowski rozkoszuje się samym językiem, słownictwem, melodią: język to dla niego rzeczywistość pełna i samowystarczalna; znając język nie potrzebujemy niczego więcej do przeżywania kultury i świata.

Pisanie jest dialogiem, polemiką, przy czym jest to jedyny możliwy sposób rozmowy poprzez stulecia, tysiąclecia.

Pół wieku czekał Człowiek bez właściwości Roberta Musila na swoje anglojęzyczne wydanie (Knopf,1995).

Na marginesie tej niesłychanej zwłoki (wszak chodzi o jedną z największych powieści europejskich XX wieku) pisarz amerykański William H. Gass pisze w „New York Review of Books” (11.1.1996): „Zaniedbania takie leżą w naszym zwyczaju, żeby wspomnieć tylko ciągle nieobecną u nas twórczość Hermanna Brocha czy Karla Krausa”.

Typowa arogancja rynków wydawniczych wielkich języków powodująca, że tak trudno pisarzom nieanglosaskim czy, jak w wypadku rynku francuskiego, pisarzom niefrankofońskim, dostać się do księgarń Londynu, Nowego Jorku, Paryża! Romantyczna koncepcja literatury wciąż określa skalę wartości w polskim piśmiennictwie. Według tej koncepcji literaturą jest to, co stanowi produkt natchnienia, objawienia, olśnienia, iskry bożej. Trzeba być pomazanym. Reszta to wyrobnicy, rzemiechy, woły. Stąd np. w niskiej cenie byli w naszej tradycji literackiej biografowie, bo pisanie biografii to żmudny trud, systematyczność, kopiowanie w archiwach, mrówcze kwerendowanie. Nic to, że w literaturze światowej wielkie są tradycje tego gatunku (Plutarch, Swetoniusz - w starożytności, Emil Ludwig, Andr‚ Maurois, Sartre o Genecie, Vargas Llosa o Garcii Marquezie itd.). Biografistyka kwitnie zwłaszcza w literaturze anglosaskiej, w której pisze się biografie nie tylko o zmarłych, ale i o żywych, a takie pozycje, jak Jamesa Kinga I~irginia Woolf czy Richarda Ellmanna Oscar Wilde, należą już do klasyki tego gatunku.

Tradycyjna akademicka historia literatury prowadzi od powieści do powieści, od poematu do poematu. Brakuje natomiast historii literatury, która biegłaby od dziennika do dziennika i obejmowała ten rodzaj pisarstwa uprawiany przez tak wielu pisarzy - właśnie Amiela, Gide'a, braci Goncourt, Juliena Greena, Camusa itd.

Słabość dyskusji o gatunkach literackich. Że traktuje się je statycznie, jako formy niezmienne. Tymczasem gatunki przechodzą ewolucję, zmieniają się.

Na ogół panuje przekonanie o łatwości pisania. Talent to w opinii ludzi - „lekkość pióra”. Kiedy mówi się, że pisanie kosztuje wiele wysiłku i czasu, ludzie traktują to podejrzliwie, jako blagę, wykręt albo żart.

jak duży jest udział fizycznego wysiłku we wszelkiej twórczości, popularnie uważanej wyłącznie za dzieło ducha, natchnienia, iskry bożej, itd. Ileż razy rzeźbiarz musi uderzyć młotkiem w kamień, ileż pisarz musi zaczernić kartek! Ludzie ci po skończonej pracy jakże są zmęczeni, fizycznie wyczerpani. Kiedyś byłem umówiony z Tadeuszem Łomnickim w jego garderobie. Zszedł właśnie ze sceny po przedstawieniu „Ostatniej taśmy” Becketta, w którym grał rolę Krappa. Łomnicki usiadł na krześle, oparł ręce na kolanach, dyszał ciężko, mówił z trudem. Był cały mokry od potu.

Bolesław Prus w liście do Oktawii Rodkiewiczowej z 19.12.1890: „...proszę mi wybaczyć milczenie, bo dość, gdy powiem, że autora zaczynającego powieść powinni umieszczać w instytucie położniczym i tyle... ja, wówczas gdy piszę, jestem <<wściekły pies>>. jestem dziki, opryskliwy, nietowarzyski, impertynent, słowem - choroba morska”.

William Blake: „Bez nieustannej Praktyki niczego uczynić nie można. Praktyka jest sztuką. Jeżeli zaprzestaniesz, jesteś zgubiony” (tłum.Wiesław Juszczak).

Przypomina mi się to, co napisał kiedyś Ernst Jiinger: „Nie każdy dzień przynosi łowy. Ale każdy powinien być dniem polowania”.

Pisanie podobne jest do pracy archeologa. Archeolog kopie w miejscu, w którym spodziewa się, że coś może być, że coś znajdzie. Jego zdobycze: skorupy naczyń, narzędzia, części ubiorów i mebli, resztki zabudowań, nawet ślady ulic i miast. W poszukiwaniach archeologa jest zawsze element niespodzianki i zaskoczenia, tajemnicy i nadziei. A po drodze - ileż odrzuconej ziemi, ile kopania, kucia, drążenia, ile mozołu i potu. Podobnie w pisaniu. Każda biała kartka jest wyprawą w nieznane.

Poszukiwaniem, które tylko niekiedy kończy się odkryciem, znaleziskiem, zdobyczą.

Ucieczka energii twórczej, energii myśli i wyobraźni szczelinami w bok: a to zdenerwował nas opryskliwy urzędnik, a to po chamsku jakiś kierowca zajechał nam drogę. jak już się denerwujemy, oburzamy. Zamiast poświęcić uwagę rzeczom ważnym, wyczerpujemy siły na czczych błahostkach, na bzdurach, na marnościach. Z prostej ekonomiki sił płynie wniosek, aby nie wychylać nosa z pracowni, nie wychodzić z celi klasztornej, nie opuszczać pustelni.

Joan Mellon z Temple University w Filadelfii zaprosiła mnie na zajęcia, które prowadzi z młodymi adeptami sztuki pisarskiej. Tematy niby proste, ale w praktyce okazały się szalenie trudne: opisać pokój, w którym mieszkasz. Opisać twoją ulicę. Opisać las. Rzekę. Brzegi tej rzeki. Wyrabiać wzrok, uwagę, spostrzegawczość.

Wprawiać rękę.

Ralph W. Emerson: To dobry czytelnik tworzy dobre książki.

Kryzys literatury bierze się także z kryzysu czytelnictwa, ze sposobu, w jaki ludzie czytają. Czytelnik jest dziś częściej biernym, powierzchownym odbiorcą niż uważnym, skupionym współuczestnikiem tworzenia literatury. Podają alarmujące statystyki, że wielu ludzi nie kupuje książek, nie czyta ich. Ale równie niepokojące jest to, że ci, którzy czytają, czynią to źle - pośpiesznie, nieuważnie, „po łebkach”. Nawet jeżeli przeczytają książkę, to tylko pozornie, niewiele z niej pamiętając. W ten sposób rozmijają się, nigdzie się nie spotykając, dwa różne rytmy: rytm pisania - powolny, skupiony, refleksyjny, oraz rytm czytania - ten właśnie przelatujący po powierzchni liter i zdań ( jednym z absurdów naszej cywilizacji są tzw. szkoły szybkiego czytania. Najlepiej byłoby uczyć w nich na tekstach Husserla czy Heideggera). Przypomina mi się wywiad przeprowadzony w latach pieriestrojki w telewizji moskiewskiej z jakimś człowiekiem, który oznajmił, że w ciągu jednego dnia przeczytał wszystkie dzieła Lenina (ponad 50 tomów).

jak wyście to zrobili? - pyta reporter. A to proste, odpowiedział ów człowiek. Lenin pisząc - najważniejsze myśli podkreślał. Otóż przeczytałem tylko te podkreślenia, a reszta przecież nie jest taka ważna.

W akcie kupowania książki jest często naiwne, nieuświadomione złudzenie, że kupić i mieć ją, to tyle co przeczytać. Że przez samą obecność w domu, na stole, na półce, książka, jej treść, jej duch i mądrość nie jako osmotycznie przenikną w nas.

W jednym księgarnie upodabniają się coraz bardziej do piekarń: chcą mieć tylko świeży towar.

30.9.96 Wręczenie nagród w PEN-Clubie. Przemiła Szymborska - skromna, życzliwa, uśmiechnięta. - Tak wspaniale Pani wygląda! - powiedziałem jej na powitanie. - To tylko dzisiejsze kosmetyki - odparła żartobliwie. Bardzo uprzejmy, bardzo cichy Jan Józef Szczepański. Zaprasza mnie do swojej chaty gdzieś, w górach. Trzeba rąbać drzewo i przynosić wodę. Nie ma telefonu! - kusi.

Run na wiersze Wisławy Szymborskiej po komunikacie o Nagrodzie Nobla. Jeszcze w przeddzień w różnych księgarniach można było kupić jej tomiki. Nazajutrz, po ogłoszeniu werdyktu, książki jej zniknęły z półek w ciągu kilku godzin.

Przykład, jak bardzo jesteśmy manipulowani, jak reklama dotykając (naciskając, pobudzając) odpowiednie ośrodki w sercach, mózgach, porusza nami w dowolnym, przez siebie pożądanym kierunku.

jedna z trudności w odbiorze poezji, w jej rozumieniu i przeżywaniu powstaje ze zderzenia dwóch różnych rytmów: pisania wierszy i ich późniejszej lektury. Wierszy na ogół pisze się mało. Powstają one powoli. Poeta czasem ciuła latami, żeby uzbierać tomik (Philip Larkin publikował tomik wierszy co dziesięć lat). Tymczasem czytelnik bierze ten tomik do ręki i stara się przeczytać go od razu, wiersz za wierszem, często jednym tchem.

Szybko następuje „zadławienie”: zmęczenie uwagi, osłabienie wrażliwości. Tylko świadomość nieprzystawalności tych dwóch rytmów może powstrzymać nas przed zbyt szybkim połykaniem rzeczy, która wymaga powolnego i skupionego smakowania.

Sztuka jest arystokratyczna. Kultura może być masowa - sztuka nigdy. Sztuka - to arystokracja kultury.

styczeń 96 Wiadomość, że umarł Josif Brodski. Poznałem go w 1988, w Stanach Zjednoczonych, w Amherst. Miałem tam wieczór autorski, na który Brodski przyszedł z Piotrem Sommerem. Właśnie dostał niedawno Nobla. „Kak połucził etu sztuczku” - powiedział o nagrodzie. Mówiliśmy o Rosji. Jej przyszłość widział w ciemnych barwach: „Zniknie czerwona gwiazda, to pewne, ale jej miejsce zajmą religijne fundamentalizmy - krzyż i półksiężyc”. Jeszcze spotkałem go na kolacji amerykańskiego PEN-Clubu w Nowym Jorku, a potem w jakiejś straszliwie zatłoczonej sali, w której występowało ich czterech: on, Miłosz, Adonis i Walcott.

W jego ubiorze, w sposobie bycia, była absolutna zwyczajność, prostota, nawet - niedbałość, w czym podobny był do swojego mistrza i literackiego ideałuWystana Audena. Palił dużo, w ogóle nie oszczędzał się, mimo bardzo już chorego serca. Uważał, że żyje po to, aby tworzyć a palenie pomagało mu w pisaniu. Naturalność, życzliwość, zawsze promieniowały z tego cudownego człowieka i myślę, że wspomnienia o nim będą pełne ciepła i dobrych słów.

Ci, którzy znali Norwida, wspominają, że trzymał się na uboczu, zamknięty w sobie odludek. On sam potwierdza to w jednym ze swoich listów: „Stąd to idzie, że nie LECĘ do żadnej organizacji towarzystw literackich, bo to zawsze wychodzi na opuszczenie ważniejszych prac dla efemeryd”.

Paul Val‚ry spytał kiedyś Einsteina, czy posługuje się notesem, czy fiszkami, aby utrwalić swoje myśli. „Nie potrzebuję niczego - odpowiedział Einstein. - Wie pan, myśli to rzadka rzecz” (A. Vallentin - Dramat Alberta Einsteina).

Z literaturą stało się to, co wcześniej stało się z malarstwem: nastąpiło umasowienie poprawności. Wszystkiego jest coraz więcej. ale to więcej to rozrost owej przeciętnej poprawności. Poprawność - ta kategoria sprawia nam wiele kłopotów, kiedy przychodzi nam wybierać, wartościować. Ciągle stajemy wobec wytworów, o których chce się powiedzieć: „no, właściwie, to może być”, „no tak, to jest nawet dobre”, „tak, to jest na swój sposób ciekawe” itd., itp. Chodzi tu o tę masę dzieł, które pozostawiają nas zupełnie obojętnymi, na których banał, pustkę, pozór czy dziwactwa odpowiadamy wzruszeniem ramion.

Kultura masowa to nie tylko masowy odbiorca, ale i masowy twórca czy - wytwórca. Za wszelką cenę chce zwrócić na siebie uwagę krzykliwością i dosadnością barwy, dźwięku, słowa.

Heterogeniczność w pisaniu (w malowaniu, w komponowaniu) może także oznaczać brak pewności. Oto rzeka natrafia nagle na przeszkody, jej równy, mocny, dynamiczny nurt, nie mogąc toczyć się dalej swoim korytem - zaczyna rozgałęziać się, szukać nowych ujść, rozchodzić się, tworzyć odnogi, kanały, ramiona, zakosy, labirynty, strugi, zatoki.

Tak jest i z pisaniem. Heterogeniczność będzie w tym wypadku zawahaniem, zawirowaniem i - dalszym poszukiwaniem.

Robert Musil: „Ja - nie będzie w tej książce oznaczać ani autora, ani wymyślonej przezeń postaci, lecz zmienną mieszaninę ich obu” (Dzienniki,1921 ).

W niczym myśl, wyobraźnia ludzka nie przejawiły tyle inwencji, co w wynajdywaniu języków. Tysiące języków i gramatyk, miliony słów. Języki, które rodziły się i ginęły, które ciągle rodzą się i nadal giną.

A także -języki martwe. Języki, których nie rozumiemy, bo zostały zapisane, ale tego pisma nie umiemy odczytywać.

Sami uczestniczymy w tworzeniu języka ( jedna z teorii mówi, że język wymyślają dzieci. Przykład - gwary podwórzowe i szkolne).

16.6.96 Pisząc o malarstwie Mariusza Kałdowskiego napotkałem trudność - trudność języka, brak słów, określeń, terminów. Każda dziedzina ma swoje słownictwo i nie można bezkarnie, bez groźby zubożenia swojej wypowiedzi przeskakiwać z jednej dziedziny do drugiej. Nie można tego samego dnia pisać o:1- malarstwie, 2 - biologii molekularnej, 3 - poezji, 4 - etnometodologii, bo po prostu nie można co godzinę zmieniać języka.

Mówi się - poliglota to ten, który zna kilka różnych języków. Okazuje się, że trzeba dziś być poliglotą w obrębie własnego, ojczystego języka! Razem z tobą, tuż obok, rosną, dojrzewają i pęcznieją nienawiścią twoi wrogowie. Często nie wiesz o nich nic, nie wiesz nawet, że są, dopóki nie wypuszczą w twoją stronę (najczęściej znienacka) zatrutej strzały. Zwróciła na to uwagę Zofia Nałkowska, kiedy po ukazaniu się Granicy, „Marchołt” wydrukował recenzję Stefana Kołaczkowskiego. „ jest ona zupełnie jak uderzenie pałką w głowę, w zaułku, gdzieś na zakręcie drogi - pisze Nałkowska w swoim dzienniku - gdy człowiek się niczego nie spodziewa - tak zajadła, tak napastliwie wroga, tak unicestwiająca. Rzecz napisana w ciągu pół godziny, byle jak, bez motywów i dowodzenia - ale jakaż pewność słów i sądów, swego lepszego gatunku, swej wyższości. jaka nienawiść!” Utrapieniem ludzi sławnych jest to, że kuszą miernoty do napaści. Te ostatnie liczą, że atakując sławnego człowieka same zdobędą odrobinę sławy.

James Wood w „New Republic” ( 12.7.96): „Literatura, która chce odkryć, jest piękniejsza od tej, która wie wszystko”. Pisarz powinien sprawiać wrażenie, że - wie mniej, niż więcej, - że sugeruje, a nie stwierdza, - że stoi przed czymś, co niewypowiedziane, nie zaś, że obwieszcza ex cathedra.

Tomasz Mann: „każda historia (żeby być opisanąR.K.) musi być miniona i im bardziej jest miniona, tym lepiej...” jest proza elegancka, kunsztowna: Proust, Woolf, Mann. jest proza trudna, filozofująca, przez którą trzeba przedzierać się z wysiłkiem, w skupieniu: to Broch, Musil. jest wreszcie proza jak pobojowisko: widać na niej ślady zmagań, potyczek, krwawego potu. Są w tej prozie sęki, zadry, jest chropawość, są pęknięcia, garby, wykroty: to Lowry, Weil, Peter Weiss, Rozanow.

Nawet w najlepszej prozie muszą być fragmenty banalne. Są one niezbędne jako odprężenie dla uwagi, którą nieustanne napięcie szybko męczy i stępia. Są konieczne jako oddech, jako moment luzu i wytchnienia przed wspinaczką na wysoką górę. Przykładem Dostojewski, w którego książkach, obok stron genialnych, można znaleźć oczywiste banały.

W 1975 roku Julien Green zanotował w swoim Dzienniku: „Gdybym mógł zapamiętać wszystko, co przeczytałem, zwariowałbym. Pamięć poddaje się sama zbawiennym operacjom, wyrzuca przez okno tysiące tomów. Myślałem, żem nie czytał nigdy Sezama i lilii Ruskina. Wczoraj przeglądałem egzemplarz, były w nim adnotacje robione moją ręką w roku 1930”.

Wiele dotychczasowych cywilizacji czciło jako obiekt kultu Księgę: Wedy, Biblię, Koran, Popol Vuh. Co będzie takim obiektem w naszej cywilizacji? Komputer? W 1988 roku prowadziłem warsztaty literackie na uniwersytecie Temple w Filadelfii. Moje seminarium:15 młodych amerykańskich poetów, powieściopisarzy, reporterów i dramaturgów. Dyskutowaliśmy o tym, j ak pisać, rozmawialiśmy o stylu, kompozycji ijęzyku. Po południu miałem czas wolny, więc chodziłem do biblioteki. Na drzwiach jednego pokoju była tabliczka z napisem: Poetry Room. Wewnątrz, na półkach stały rzędy tomików wierszy, na stole leżały czasopisma poświęcone poezji. Zacząłem szperać po półkach, przeglądać książki i pisma z początku ze zwykłej ciekawości, ale z czasem już bardziej systematycznie. jedno bowiem zwróciło moją uwagę, a mianowicie dziesiątki, setki nazwisk poetów, które widziałem po raz pierwszy, mimo iż myślałem, że coś niecoś o poezji amerykańskiej wiem.

Nazwiska te pojawiały się w tomikach wydanych przed laty, a potem ich poetycki żywot nagle się urywał i ginął.

Poeci znikali, nie było ich świeżych wierszy. Na nowych tomikach widniały zupełnie inne nazwiska - zresztą też mi nie znane.

Dowiedziałem się, jak odbywa się w tym kraju obieg poezji. Poeci z jednego uniwersytetu wysyłają wiersze poetom z innych uniwersytetów, a ci wysyłają im swoje itd. Są to tomiki poezji albo wiersze drukowane w czasopismach literackich, lub po prostu pisane na maszynie czy komputerze. Wiersze te, czytane lub nie, trafiają potem na półki owych Poetry Rooms, które można spotkać na wielu uniwersytetach.

Ale nie ten zamknięty obieg poezji najbardziej mnie zaciekawił. Rzucało się w oczy co innego, a mianowicie - ulotność, kruchość, nietrwałość poetyckiego losu. Całe litanie nazwisk, które napotykamy po raz pierwszy i które po jakimś czasie, często bardzo krótkim, znikają na zawsze. I już następne i następne. Ale co się stało z tamtymi sprzed pięciu lat? Sprzed dwóch? Sprzed roku? Dlaczego dalej nie piszą? I czym się teraz zajmują? Gdzie pracują? Czy jeszcze interesują się poezją? Czy pamiętają, że sami drukowali wiersze? Wydawali tomiki? Czy poezja była tylko epizodem w ich życiu, który nie zostawił śladu, o którym zapomnieli? Bo tylko kilka nazwisk pozostawało na lata, powracało, istniało: Ashbery, Creeley, Ginsberg.

Podobnie, choć bardziej stabilnie, wyglądała sytuacja wśród prozaików. Ale i tu widoczna była płynność, i tu pisanie, poza wyjątkami, było nie tyle treścią życia, ile przygodą, a nawet grą czy luksusem. Literatura nie była więc dla nich posłannictwem, karierą, z którą wiązali swoją przyszłość, całe życie, której się w pełni i na zawsze oddawali.

Ta płynność i efemeryczność środowiska literackiego, jego niestały, a nawet przypadkowy charakter uderzyły mnie może dlatego, że będąc w Filadelfii mieszkałem w domu asystentów wydziału biologii tego samego uniwersytetu. Z czasem poznałem wielu z nich, zapraszali mnie do siebie. W porównaniu z moimi kolegami po piórze byli to ludzie zupełnie inni! Ich kariery miały wytyczony mocnymi liniami szlak, którego nawierzchnia była twarda, zrobiona z solidnego, trwałego materiału.

Od początku do końca byli biologami, biologami tylko i wyłącznie, za wszelką cenę i do końca życia. Z góry wiedzieli, co będą robić dziś, za dwadzieścia lat i za czterdzieści. W ich wyborze i powołaniu była jakaś determinacja i ufność, pewność i duma. Duch śmiałej i wielkiej przygody. Pasja. Mrówcza, zaciekła pracowitość.

Tak więc były to dwie różne grupy ludzi. Pierwszą cechowała niepewność, nawet nieśmiałość, brak przekonania, że to, co robią, jest wyborem na całe życie, drugą - silna wola i optymizm. A te postawy muszą przecież mieć wpływ na wynik ostateczny: na polu literatury czy w dziedzinie nauki.

Filadelfia przypomniała mi się teraz, w czasie lektury książki zredagowanej przez amerykańskiego fizykaJohna Brockmana - Trzecia kultura. Brockman zapowiada w niej koniec literatury tradycyjnej (albo, jak czasem mówimy - literatury pięknej). Ona już nic nie wnosi, nic w niej już nie ma, to - jak powiedział inny Amerykanin, John Barth - literatura wyczerpana. Zamiast niej, pisze Brockman, „odkryłem pojawienie się zupełnŹe nowego rodzaju literatury. Spotkałem grupę fascynujących osób i wielkich uczonych, z których wielu było autorami bestsellerów nie kwalifikujących się do żadnego ze znanych gatunków literackich. Ich książki nie były powieściami, popularyzacją nauki, dziennikarstwem czy biografiami - była to żyjąca nauka.

Powstaje trzecia kultura.

Trzecia kultura to uczeni, myśliciele i badacze świata empirycznego, którzy dzięki swoim pracom i pisarstwu przejmują rolę tradycyjnej elity intelektualnej w poszukiwaniu odpowiedzi na pytania od zawsze nurtujące ludzkość: czym jest życie, kim jesteśmy i dokąd zmierzamy”.

Warszawa, 29.10.96 Dzień szary. Deszczowo. W tej wilgoci wszystko wydaje się zamazane, rozpuszczone, płaskie, nie widać drugich planów, pejzaż nie ma głębi. Nagle z krzaków wybiega pies, kręci się chwilę i znika we mgle. Ptasi koncert na wysokim jaworze: stroją głosy przed odlotem do ciepłych krajów. Ściany domów w zaciekach, mokre, złuszczone jak ryby. Ulica pusta, dziurawa, pokrzywiona jak dekoracja w opuszczonym teatrze. Pan w telewizorze zapowiada falę zimna i okrywa się kraciastym szalikiem.

Paradoksy reportażu: choć reportaż kojarzy się z prasą, rzadko jest uprawiany przez dziennikarzy. jest to gatunek bardzo czasochłonny, a dziennikarze pracujący w redakcji mają mało czasu. W antologii Egona Erwina Kischa pt. Klasycy dziennikarstwa są działy takie, jak Artykuł wstępny, Kronika lokalna, Felieton, ale nie ma działu pt. Reportaż. Zresztą w antologii tej, wśród kilkudziesięciu autorów jest Martin Luter, Jonathan Swift, Wiktor Hugo czy Henryk Heine, nie ma natomiast pra wie żadnego dziennikarza. W innej, opasłej antologii reportażu The Faber Book of Reportage jest Tacyt, Marco Polo, Chateaubriand, Dickens, Flaubert, są dziesiątki innych pisarzy, naukowców i podróżników, ale bardzo niewielu dziennikarzy.

W sumie jest więcej reportaży niż reporterów, a to dlatego, że większość reportaży na świecie napisali nie reporterzy, lecz prozaicy, poeci, uczeni, wojskowi.

Przede wszystkim jednak - pisarze. U nas np. Sienkiewicz, Reymont, Umiński, Ossendowski, Kuncewiczowa, Pruszyński, Nałkowska, Gombrowicz, właściwie niewielu można wymienić tych, którzy nie pisali reportaży.

Na temat sytuacji i miejsca reportażu w literaturze pisał w 1987 roku profesor literatury angielskiej z Oxfordu - John Carey: „Pytanie, czy reportaż jest <<literaturą>>, nie jest samo w sobie ciekawe ani nawet znaczące. <<Literatura>>, jak ją obecnie pojmujemy, nie jest obiektywnie ustanowioną kategorią, do której poszczególne dzieła zaliczają się z natury rzeczy. Jest raczej terminem - stosowanym przez instytucje i ciała opiniotwórcze oraz inne grupy kontrolujące kulturę-mającym na celu nadanie wyższej rangi tym tekstom, którym z jakiegoś względu chcą nadać większą wartość. Zatem pytanie, jakie warto by zadać, to nie - czy reportaż jest literaturą, ale dlaczego intelektualiści i instytucje literackie tak usilnie odmawiają mu tego statusu.

Niechęć wobec mas uznanych za odbiorców reportażu jest oczywistym czynnikiem sprzyjającym rozwojowi takiego przesądu. Terminologia, za pomocą której to się wyraża, ma często ukryty społeczny sens. <<Wysoką>> kulturę odróżnia się od <<trywialności>>, jaka rzekomo cechuje reportaż. To dyskredytowanie reportażu odzwierciedla wszakże chęć promowania tego, co nierealne, nad to, co rzeczywiste. Uważa się, że dzieła wyobraźni z założenia stoją ponad innymi, a także odznaczają się pierwiastkiem duchowym, którego brak <<dziennikarstwu>>.

Twórczy artysta ma do czynienia z prawdami wyższymi niż te rzeczywiste, a to daje mu wyłączność na wgląd w ludzką duszę.

Takie przekonania zdają się być pozostałościami magicznego myślenia. Uciekanie się do wyobrażeń o wznoszeniu się na szczyty, manifestowane przez ich zwolenników, jak również nacisk na czystość, wzdraganie przed ziemskim skalaniem oraz wiara w natchnienie, wszystko to należy do tradycyjnych mitów o duszpasterstwie i tajemnych kultach. Osoby o takich poglądach na literaturę są także skłonne odrzucać próby szukania powiązań między dziełami a życiem ich twórców, podejmowane przez krytyków. Istnieje przekonanie, że podejście biograficzne deprecjonuje literaturę poprzez wiązanie jej ze zwykłą rzeczywistością: należy oddzielać teksty od ich autorów i kontemplować je jako czyste i oderwane lub - w najlepszym wypadku - w towarzystwie innych równie czystych i oderwanych tekstów.

Przesądy, kryjące się za tymi dogmatami, mogą być równie ciekawe, jak pozostałości prymitywnych kultur, ale źle by się stało, gdyby nadać im wagę poważnego argumentu w dyskusji. Przewaga reportażu nad literaturą wyobraźni jest wyraźna. Aby bowiem literatura wyobraźni mogła osiągnąć swój efekt, czytelnik musi dobrowolnie i z góry uwierzyć w to, o czym ona mówi. To z kolei musi pociągać za sobą element gry, zmowy czy samooszukiwania. W przeciwieństwie do tego, reportaż opisuje to, co rzeczywiste, co literatura może poruszyć jedynie poprzez fikcję.

Niemądrze byłoby oczywiście obniżać rolę literatury wyobraźni z tego powodu. Sam fakt, że nie jest ona rzeczywista, że jej smutki, miłości i śmierci są pozorne, jest jedynym powodem, jaki nas do niej przyciąga. jest snem, który w każdej chwili możemy przerwać, dzięki czemu wśród ciągłych konieczności realnego życia daje nam cenne złudzenie wolności. Pozwala nam doświadczyć rozkoszy namiętności oraz innych uczuć (złości, strachu, współczucia itd.), które w normalnych warunkach pojawiłyby się tylko w sytuacjach związanych z bólem czy zmartwieniem. W ten sposób uwalnia nas i poszerza pole naszego życia uczuciowego. Wydaje się prawdopodobne, że większość czytelników traktuje wiele - jeżeli nie znaczną część - reportaży jako fikcję.

Przedstawione w reportażach nieszczęścia czy katastrofy nie są odbierane jako coś rzeczywistego, lecz jako coś, co przynależy do nierealnego świata, dalekiego od ich własnych trosk i natrętnej rzeczywistości. Z tego właśnie powodu reportaż był w stanie zająć miejsce literatury wyobraźni w życiu większości ludzi. Wolą czytać gazety niż książki, a gazety te mogą równie dobrze być przepełnione fikcją, tak jak powieści Frayna.

jakkolwiek by to było przyjemne, ukazuje jednak ucieczkę od rzeczywistości, tak jak literatura wyobraźni, a celem dobrego reportażu jest tę ucieczkę uniemożliwić. Reportaż skazuje nas na wygnanie z krainy fikcji w gorzkie tereny prawdy. Wszyscy wielcy dziewiętnastowieczni pisarze-realiści - Balzak, Dickens, Tołstoj, Zola - zbliżali się do technik reportażu, wprowadzając do swych powieści relacje naocznych świadków oraz historie z gazet, tak by nadać im jeszcze większe poczucie realizmu. Ale cel, ku któremu zmierzali, był zawsze poza ich zasięgiem. W najlepszym wypadku mogli stworzyć imitację reportażu, pozbawioną jego najistotniejszego elementu: świadomości czytelnika, że to wszystko wydarzyło się naprawdę.

Kiedy czytamy (by podać najbardziej jaskrawy przykład) relacje świadków, którzy przeżyli Holocaust, nie możemy się pocieszyć (tak jak to robimy czytając opisy cierpiących w powieściach realistycznych), że wszystko to jest tylko fikcją. Przedstawione fakty domagają się naszego uznania i zmuszają nas do zareagowania, choć nie wiemy jak. Czytamy szczegóły - Żydzi czekający na egzekucję na skraju masowych grobów; ojciec pocieszający syna i wskazujący na niebo; babcia zabawiająca malutkie dziecko - i już jesteśmy owładnięci naszą własną niemożnością, absurdalną chęcią pomocy, współczucia, które pozostaną nieukojone i niepotrzebne.

Choć może nie do końca niepotrzebne. Ponieważ na tym poziomie (tak, by każdy mógł mieć nadzieję) reportaż może zmieniać swych czytelników, kształcić ich uczucia, poszerzać - w obie strony - ich poglądy na temat tego, co znaczy być człowiekiem, może ograniczyć ich tolerancję dla tego, co nieludzkie. Te osiągnięcia przypisywano zazwyczaj literaturze wyobraźni. Ale skoro reportaż - w przeciwieństwie do literatury - pozbawia rzeczywistość wszelkich ozdób, jego nauki są i winny być bardziej znaczące. I skoro dociera do milionów nie tkniętych przez literaturę, ma możliwości nieporównanie większe”.

Reportaże różnią się poziomem (co oczywiste) i przeznaczeniem. Może być reportaż gazetowy, doraźny, rodzaj „zbeletryzowanej informacji”. Ale są też reportaże bardziej ambitne - literackie, socjologizujące, antropologiczne.

Ze względu na bohatera, reportaż można podzielić na trzy typy: 1- w którym bohaterem jest wydarzenie (np. zabójstwo prezydenta Kennedy'ego w Dallas), 2 - bohaterem jest problem (np. bezrobocie, malaria), 3 - bohaterem jest autor (np. opisujący swoje wrażenia z podróży do Brazylii).

Kisch. Czym jest reportaż? „ jest formą wypowiedzi” (w Jarmarku sensacji).

Definicja reportażu będzie zawierać dwa elementy: a - intencjalność projektu: jadę gdzieś celowo (lub zostałem tam wysłany), żeby zdać sprawę; b - temat został wzięty z życia ( jest wydarzenie czy problem, jadę, zbieram materiał - rozmowy, dokumenty, wrażenia - piszę, drukuję w prasie lub wydaję książkę, robię film, audycję).

W trakcie pisania tych notatek znalazłem jeszcze inne definicje reportażu: Gatunek publicystyczno-literacki” (Słownik terminów literackich pod red. Janusza Sławińskiego,1988); - rodzaj pisarski, który stara się przekazać prawdziwą i szczegółową relację o wydarzeniach bezpośrednio widzianych lub sprawach dokładnie udokumentowanych: „wydaje się, że można by powiedzieć wprost - jest to jedyny gatunek literatury, który ma wartość” - George Orwell (Encyclopaedia Britannica,1986); - „Reportaż jest gatunkiem literackim, który może stać się jedną z najważniejszych form literatury” - Jean Paul Sartre, w Robert 1984.

Hasło „reportaż” pojawia się w słownikach stosunkowo niedawno. Nie ma go w Słowniku języka polskiego Jana Karłowicza z 1912 r., nie ma w słowniku Larousse'a z 1923 r. ani we wspomnianych już Klasykach dziennikarstwa wydanych przez Kischa w tymże 1923 r. Toteż jako rodzaj świadomie uprawiany, wyodrębniony, reportaż jest młodym czy nawet najmłodszym gatunkiem literackim, produktem epoki masowego społeczeństwa i masowej komunikacji, podróżowania, kontaktów wielokulturowych, globalnych mediów.

Reportaż, mimo że określenie jest francuskie, najmocniej osadzony jest w tradycji literatury anglosaskiej. Reportaże pisali Mark Twain, Jack London, Herman Melville, Richard Wright, Ernest Hemingway, John Steinbeck, Norman Mailer i wielu innych pisarzy amerykańskich. Długa jest również lista pisarzy angielskich, z których wielkie reportaże pisali m.in. Charles Dickens, D.

H. Lawrence, Aldous Huxley, Evelyn Waugh. Także w innych językach pisarzy uprawiających reportaż były i są dziesiątki: Claude Roy, Amos Oz, Heinrich B”ll, Elias Canetti, Hans Magnus Enzensberger, Ilia Erenburg, Joseph Kessel, Arthur Koestler, Jean Baudrillard i tylu innych.

W wielu znanych mi krajach pisarze, filozofowie, artyści systematycznie i często pisują w gazetach: w Ameryce Łacińskiej - Gabriel Garcia Marquez, Carlos Fuentes, Mario Vargas Llosa. We Francji - Andr‚ Gluksman, Allain Finkelkraut, Jacques Derrida. W USA - John Updike i Elizabeth Hardwick, we Włoszech - Umberto Eco, w Niemczech - Giinter Grass itd. - ich reportaże, eseje i felietony są stale obecne na łamach dzienników i czasopism.

The New Journalism: przełom w dyskusji, czy reportaż jest literaturą, następuje w latach 60-tych. W Stanach Zjednoczonych Tom Wolff występuje z tezą, że ponieważ fikcjopisarze amerykańscy pomijają milczeniem całe dziedziny życia społecznego i politycznego (a są to na Zachodzie lata rewolucyjne), konieczne jest, aby tematy te podjęli „nowi dziennikarze”. Stąd jego termin: nowe dziennikarstwo. Za czołowych, amerykańskich przedstawicieli tego nowego gatunku uważa się właśnie Toma Wolffa (np. The Right Stuff), Normana Mailera (np. Advertisements for Myse aj, Huntera S. Thompsona (np. The Great Shark Hunt) i Trumana Capote, który starał się stworzyć tzw. powieść faktu.

Reportaż, jako gatunek pisarski, przechodzi ewolucję od dziennikarstwa do literatury. Przyczyną jest tu m.in.

słabnąca rola prasy (print press) na rynku opinii. Na rynku tym, na którym panowali dawniej politycy i dziennikarze piszący (były to często zajęcia i zawody wymienne), pojawiła się nowa, dominująca postać - dircom (szef, menedżer komunikacj i, mediów) - to on kształtuje dziś gusta, zainteresowania i poglądy publiczności.

Misja społeczna, interwencyjna wielkiej prasy zanika, dzienniki stają się rzecznikami różnych grup interesów, ich krytycyzm, społecznikostwo, bojowość słabną. W tej sytuacji reportaż - z natury swojej gatunek walczącytraci rację bytu, jest eliminowany z łamów gazet (pod różnymi niemerytorycznymi pretekstami) i znajduje swoje nowe miejsce w prasie literackiej lub wydawnictwach książkowych. Oczywiście dotyczy to reportażu wysokiej, artystycznej klasy (to, co Francuzi nazywająle grand reportage). Doraźny, ulotny, pobieżny reportaż po prostu znika.

Collage, symbioza: reportaż często czerpie dziś z technik charakterystycznych dla powieści czy opowiadania, a tzw. literatura piękna chętnie sięga do zdobyczy reportażu. Ale i dawniej tak bywało. W pilności zbierania materiałów powieściopisarze nie różnili się od reporterów. Oto jak Balzak zbierał materiały do swojej powieści Szuanie: „Jesienią 1827 roku wyrusza w teren, do Foug‚res, gdzie skoncentruje akcję Szuanów. Gości tam u generałostwa de Pommereul, z którymi jeszcze w Tours przyjaźnili się jego rodzice. Przetrwały tu żywo wspomnienia o szuańskim rokoszu, generał de Pommereul i wielu jego znajomych pamięta doskonale tę wojnę domową. Z rana Balzak wędruje po folwarkach i polach, wśród skał i wrzosowisk, zapuszcza się w zapadłe drogi i między opłotki, zwiedza wszystkie kąty, obserwuje o różnych porach dnia i w rozmaitym oświetleniu górę P‚lerine i dolinę Cou‰snon. Wieczorem pisze. Spędził tak dwa miesiące. Czytając Szuanów przekonacie się, jak dokładnie przyjrzał się wszystkiemu: ludziom, obyczajom, krajobrazowi; jak sumiennie, z drobiazgowością stratega badał topografię tych okolic. Spotkacie się z rozważaniami na temat społecznych i ekonomicznych przyczyn rebelii, do której - jak sam widzi - nie doszłoby zapewne, gdyby nie nędza i ciemnota bretońskiego ludu oraz agitacja tamecznego kleru; zobaczycie nie tylko ówczesną wojnę partyzancką, lecz i poznacie metody jej prowadzenia.

Balzaka interesuje wszystko: system uprawy roli, hodowli bydła, wierzenia, zabobony, rozmieszczenie gospodarstw, a nawet jakość i pochodzenie sprzętów, które widział w chałupach” (Julian Rogoziński).

Temat? jak znajdować temat? Otóż wszystko jest tematem. Babel pisze: „Stylem dokonujemy naszych podbojów, stylem! Mógłbym napisać opowiadanie o praniu, a zadźwięczy jak proza Juliusza Cezara. Od języka i stylu zależy wszystko”. I żali się, że zrobił już 22 redakcje krótkiego opowiadania, a jeszcze nie jest pewien, czy ta ostatnia nadaje się do druku.

Współczesny antropolog amerykański - Clifford Geertz w swoim eseju O gatunkach zmąconych, napisanym jeszcze w 1980 roku, zwracał uwagę, że „w ostatnich latach nastąpiło niebywałe pomieszanie form gatunkowych i pomieszanie to nie słabnie”. Sytuację w literaturze - pisze - cechuje „zatarcie granic między gatunkami”: „Dzisiejsze skotłowanie form wezbrało do punktu, w którym nie tylko trudno zaszeregować autora... ale i zaklasyfikować dzieło... Zamiast ustawionych w zwartym szyku rodzajów naturalnych, sztywnej, ostro zróżnicowanej pod względem jakościowym typologii, coraz bardziej dostrzegamy wokół nas rozległe, niemal nieprzerwane pole rozmaicie pomyślanych i różnorodnie skomponowanych utworów, które umiemy porządkować jedynie z punktu widzenia praktycznego, relatywnego, w związku z naszymi własnymi celami”.

jednym z tych, którzy przyczynili się do owego „zmącenia gatunków”, był Bruce Chatwin. Chatwin, który umarł w 1989 roku, to największe nazwisko współczesnego reportażu w Anglii. Debiutował on wydanym w 1976 roku w formie książkowej reportażem z Argentyny pt. In Patagonia. O trudnościach ścisłego określenia rodzaju tej literatury pisze wydawca książki Susannah Clapp: „Ktoś, kto czytał Patagonia, nie powinien oczekiwać, że opisani tam ludzie wyglądają dokładnie tak jak w rzeczywistości. Chatwin odrzucił tradycyjne dla dawnego reportażu żądania wierności faktom i używał technik, którymi posługują się autorzy powieści.

Powstał reportaż, który czyta się jak opowiadanie. Autor nie wspomina, jak przemieszczał się z miejsca na miejsce. Głos, którym mówi, urywany, dobitny, a oko należy do kogoś, kogo pociąga to, co zaskakujące i pełne sprzeczności. jest to reportaż, ale jednocześnie esej historyczny, a także - w dodatku - powieść. Był to nowy rodzaj pisarstwa, który z literatury faktu uczynił gatunek bardziej pojemny i bogaty”.

Egon Erwin Kisch wspominając dawne lata reportażu pisze gdzieś: „Przeszkody były często ciekawszym tematem niż sam temat”. W istocie, treścią wielu reportaży był opis trudności, jakie napotykał reporter, żeby dostać się na miejsce wydarzeń, jego relacje o tym, jak zostaje aresztowany, jakie ma kłopoty z przekazaniem informacji, jak gubi kontakt z centralą itd. Wszystko to przestało być dziś tematem - komunikacja a jest dużo lepsza niż dawniej, podobnie łączność.

Fenomen naszej epoki - masowa turystyka - zmienił bardzo wymogi stawiane dziś reportażowi (zwłaszczazagranicznemu). Turystyka taka powstała z połączenia dwóch nowych zjawisk: powstało społeczeństwo masowe, ruchliwe i żądające rozrywki oraz rozwinęła się tania, charterowa komunikacja. Każdy może znaleźć się wszędzie. Dawniej pojęcie drogi miało w sobie pewną tajemnicę. Dzisiaj miejsce tajemnicy zajęła kalkulacja finansowa: czy wystarczy mi pieniędzy, żeby dojechać tu czy tam. Droga przestała być tematem. Wielki reportaż Goethego Podróż włoska nie mógłby dziś powstać.

Trwająca 9 miesięcy podróż z Karlsbadu do Neapolu, którą Goethe opisał na 300 stronicach swojej Italienische Reise, samolot przebywa dziś w godzinę: tyle, żeby napić się kawy i przejrzeć gazetę.

Nieporozumienia na temat reportażu wynikają też z różnic między prasą anglosaską i kontynentalno-europejską.

Dziennikarstwo anglosaskie wywodzi się z tradycji liberalnej, z przekonania, że prasa jest instytucją ogólnospołeczną, że wyraża interesy i opinie wszystkich obywateli jednakowo, i dlatego musi być niezależna, bezstronna, obiektywna. Stąd od dziennikarza wymaga się tam, aby jego relacja była właśnie niezależna, bezstronna i nie jako - bezosobowa. Reporter to ktoś, komu w tekście nie wolno ujawniać swoich poglądów i opinii.

jego zadaniem jest dostarczyć jak najwięcej „czystej” informacji. „Co tu się dzieje?” - spytałem raz operatora NBC, kiedy filmował scenę walki ulicznej w czasie manifestacji w Meksyku. „Nie mam pojęcia - odpowiedział. - Filmuję i posyłam taśmę do Nowego Jorku. Tam już szefowie wybiorą, co im będzie potrzebne.” Ponieważ gazeta nie może składać się z samych informacji, czytelnik oczekuje bowiem i komentarzy, w prasie anglosaskiej istnieje specjalna kategoria piszących, którzy zajmują się wyłącznie komentowaniem, objaśnianiem, właśnie - wyrażaniem opinii. Nazywają ich - kolumnistami (columnists). jest ich niewielu. To zwykle wielkie nazwiska, sławne w świecie, koryfeusze prasy, arystokraci pióra. Walter Lippmann, Joseph Alsop, James Reston - na komentarze tych kolumnistów czekała cała czytająca Ameryka.

Reporterzy i kolumniści - oto dwie sytuacje zupełnie różne, całkowicie od siebie oddzielone. Amerykanie wyodrębniają dwa rodzaje dziennikarstwa: investigative journalism (dziedzina reporterów) i reflectivejournalism (dziedzina kolumnistów).

Korzenie prasy kontynentalno-europejskiej są inne.

Prasa wywodzi się tu z ruchów politycznych: była narzędziem walki partyjnej. A więc w przeciwieństwie do prasy anglosaskiej cechowały ją stronniczość, zaangażowanie, duch walki, partyjność. Tu informacja i komentarz nie były rozdzielone, ale odwrotnie - informację zamieszczano wówczas, jeżeli służyła interesom partii (lub innych sił, które gazeta reprezentowała) i dlatego formą najczęściej spotykaną była nie informacja „czysta” (jak w gazetach Anglosasów), ale informacja komentowana, a od dziennikarza oczekiwano właśnie opinii, zaangażowania i nade wszystko - obecności. (Świadomie, dla jasności wywodu, przedstawiam tu owe dwa różne modele w formie czystej, skrajnej, w praktyce bowiem rozwinęło się później wiele form mieszanych, eklektycznych, hybrydycznych.) Wiedząc o tych dwóch modelach prasy, łatwiej odpowiedzieć, czy reportaż to gatunek dziennikarski, czy literacki. W świecie anglosaskim - zdecydowanie literacki. W modelu prasy anglosaskiej nie ma miejsca na produkt tak osobisty, jakim jest reportaż, którego siła zasadza się właśnie na obecności autora w miejscu wydarzeń, na jego obecności fizycznej, ale i emocjonalnej, na jego wrażeniach i refleksjach. Dlatego reportaże są tam drukowane w czasopismach literackich i publikowane w wydawnictwach książkowych. Nikt nie ma wątpliwości, że książki V S. Naipula, Jamesa Fentona czy Colina Thubrona to literatura piękna.

W krajach Europy kontynentalnej jest różnie. Przez jakiś czas istniał tu i jeszcze gdzieniegdzie istnieje reportaż dziennikarski. Spełniał on szczególnie ważną rolę w krajach, w których istniała cenzura, ponieważ był formą dającą większą swobodę wypowiedzi niezależnej, krytycznej.

W Europie istniał też reportaż literacki, uprawiany głównie przez pisarzy. Ci, którzy pisali taki reportaż, najczęściej nie byli zawodowymi dziennikarzamiWańkowicz był wydawcą, Kuncewiczowa pisarką, Jasienica - historykiem.

Rozmowa z korespondentem „Time” w New DelhiAnthony Speathem, że takie wynalazki, jak fax, modem, e-mail, telefon bezsieciowy, są w pracy korespondenta zarazem postępem i cofnięciem. Bo zjednej strony ułatwiają zdobywanie i przekazywanie informacji, ale z drugiej - szybka, natychmiastowa, pozbawiona kłopotów łączność z centralą sprawia, że korespondent trzyma się bliżej centrali niż miejsca i kultury, w której się znajduje. Ciągła więź z centralą powoduje, iż mimo przemieszczeń geograficznych, kulturowo, środowiskowo znajduje się on nadal w budynku swojego biura (zwykle w Nowym Jorku, Londynie, Paryżu). Następstwem faktu, że przez „uwiązanie elektroniczne” nie opuszcza on nigdy centrali, jest to, że swoje przebywanie w innej kulturze traktuje jako czasowe, przygodne, powierzchowne.

Nic nie zachęca go, aby poznać bliżej tę nową kulturę i ludzi, wśród których się znalazł. (Kiedyś krótko podróżowałem po Afryce z ekipą telewizji brytyjskiej. Większość jej członków była po raz pierwszy na tym kontynencie. Patrzyłem zdumiony na ich zachowanie. Gdziekolwiek przyjechaliśmy, od razu rzucali się do telefonów, łączyli z Londynem i prowadzili godzinne rozmowy z rodziną. Myśl, że następnego wieczoru znowu zadzwonią do Londynu, pozwalała im jako tako znosić kolejny dzień w Afryce. Afryka w ogóle ich nie interesowała, nawet nie próbowali bliżej jej poznać); - po drugie, przez owo elektroniczne przywiązanie do centrali korespondent jest narażony na to, że centrala będzie kierować jego krokami w terenie, że odbierze mu inicjatywę, słowem, że bardziej będzie „wysłannikiem”, niż samodzielnym reporterem i badaczem.

Truman Capote i jego Muzyka dla kameleonów. Nigdy nie pracował jako dziennikarz, ale chciał uprawiać „dziennikarstwo jako formę artystyczną”. Nazywał to „dziennikarstwem narracyjnym” albo „powieścią faktu”.

W 1966 drukuje Z zimną krwią. To przełomowe wydarzenie w światowym reportażu, powstanie „powieści dziennikarskiej”. „Pisarz, twierdził Capote, powinien mieć na jednej palecie wszystkie farby, wszystkie swoje umiejętności, żeby móc je mieszać”, i wymieniać gatunki: „scenariusze filmowe, sztuki teatralne, reportaże, wiersze, nowele, opowiadania, powieści”.

Z jakiej to książki? Że od podróżnika do Afryki wymaga się ascezy. Reporter zagraniczny jest tłumaczem kultur. Atakuje powszechnie panującą ignorancję, stereotypy, przesądy. Jest on z natury eklektykiem i żyje na kulturalnej emigracji wobec własnego społeczeństwa.

Samotność reportera, który jeździ po świecie, do dalekich krajów: pisze o tych, którzy go nie czytają, dla tych, których mało interesują jego bohaterowie.

Jest kimś pomiędzy, zawieszony między kulturami ich tłumacz. Jego pytanie i problem: na ile można przeniknąć i poznać inną kulturę, skoro tworzą ją wewnętrzne, utajone kody, których nam, przybyszom z innego świata, nie uda się rozszyfrować i zrozumieć.

Reporter to postawa życiowa, to charakter. Jest rok 1940. Wojna. Inwazja Niemiec na Francję. Tłumy paryżan uciekają z miasta, panika, apokalipsa. Tłumy te widzi Andrzej Bobkowski. Widzi i na gorąco zapisuje w swoich Szkicach piórkiem: „Jedynym uczuciem we mnie jest teraz ciekawość, intensywna, gęsta, zbierająca się wprost w ustach jak ślina. Patrzeć, patrzeć, wchłaniać, zapamiętywać. Pierwszy raz w życiu piszę, notuję. I tylko to mnie pochłania”.

Rozwój mediów, cała dokonująca się rewolucja informacyjna powołały do życia nową, liczną warstwę zawodową ludzi, dla których dziennikarstwo jest już pozbawioną wszelkiej emocji i mistyki profesją, stanowiąc tylko jedną z możliwych dróg kariery, dróg, którą mogą porzucić nazajutrz, dla zupełnie innych, lepiej opłacanych materialnie zajęć. Ludzie ci dobrze czują się w wielkich wytwórniach informacji, obrazów i dźwięków, jakimi są nowoczesne redakcje, stacje radiowe i telewizyjne połączone siecią infoautostrad oplatających naszą planetę. Nie ma tam już miejsca dla takiego indywidualisty, samotnika, kota chodzącego swoimi drogami, jakim z natury swojej jest reporter. W rezultacie - reportaż uzupełnił dziś szeroką gamę gatunków literackich i obok powieści, eseju i dramatu nauczany jest na wydziałach sztuki pisarskiej, a nie na uczelniach dziennikarskich, które zresztą coraz częściej nazywają się szkołami reklamy, promocji i marketingu.

Tiziano Terzani, Włoch, florentyńczyk. Od 25 lat mieszka w Azji. Jest korespondentem „Der Spiegel” w New Delhi. Autor świetnych książek reporterskich. Dostałem od niego list: „Nasz zawód ginie, pisze, nowi <<koledzy>> stanowią wymienialny gatunek - jutro każdy z nich może zostać maklerem lub pracować na giełdzie, co zresztą wielu z nich rzeczywiście robi. Świat wydaje się coraz bardziej zajęty materialną stroną życia, ludzi interesuje przyjemne spędzenie czasu i różne hobby, a obojętność na wszystko staje się nową zasadą moralną”.

„Gdy pewnego razu Filip (Filip II Macedoński, ojciec Aleksandra Wielkiego - R.K.), mając zamiar rozbić obóz w pięknej okolicy, usłyszał, że nie ma tam paszy dla zwierząt jucznych, rzekł: <<O Heraklesie, jakież jest to nasze życie, skoro musimy żyć mając na względzie wygodę osłów?>>„ (Plutarch).

28.05.96 Spytałem A.B., który przed rokiem miał wylew krwi do mózgu (z którego został cudownie odratowany), czy ten wypadek pozostawił jakieś ślady. „Tak - odpowiedział - po pierwsze szybko męczę się. Najbardziej sprawny jestem rano, potem, stopniowo z godziny na godzinę, jestem coraz bardziej powolny, coraz słabszy, wieczorem umysł wyłącza się, mogę patrzeć i słuchać, ale wszystko dociera do mnie jakby z oddali, przez mgłę.

Wieczorem odczuwam także ciężar własnego ciała.

Dziwne uczucie, następnie bowiem ciało to odsuwa się ode mnie i wreszcie znika. Rozumiem, że wtedy zasypiam. Ale często nie mogę zasnąć. Są to godziny pustki.

Nie chce mi się spać, nie mogę myśleć, nie potrafię niczego sobie wyobrazić. Leżę, czekam świtu.

Po drugie - ciągnął dalej - obserwuję znaczne wahania nastrojów. Czasem ten nastrój może się zmienić, bez żadnego powodu, w ciągu minuty. Oto byłem rześki i ruchliwy i nagle ogarnia mnie apatia, niechęć, paraliż.

Nie mogę się skupić, mówię niewyraźnie.

Mam także trudności z pamięcią natychmiastową, z zapamiętaniem, co się stało przed chwilą. Gdzie położyłem klucze? Do kogo miałem zatelefonować? O czym czytałem wczoraj? Ten brak pamięci wywołuje we mnie lęk i rozpacz. Bo jeśli jutro zapomnę o wszystkim? Wszystko wymaga mojej wytężonej uwagi. Choćby taka rzecz jak chodzenie. Normalnie jest to czynność odruchowa, mechaniczna. Natomiast ja muszę się skupić.

Nie to, żebym tracił równowagę, chwiał się, zataczał.

Nie. Nie, ale muszę powiedzieć do siebie: uważaj, teraz idziesz, myśl o tym, że idziesz.” Umysł chorego po wylewie krwi do mózgu przypomina człowieka błąkającego się po mieście, którego ulice i place są puste, a wszystkie bramy, drzwi i okna zamknięte. Domyśla się, nawet - jest pewien, że wszędzie za tymi murami jest życie, że są tam ludzie, że dzieją się sprawy, toczy się historia - ta zwykła, codzienna i ta heroiczna, wielka, ale nie może wejść do tych domów, nie może stać się ani uczestnikiem, ani świadkiem zdarzeń.

Niedostępna mu jest tamta rzeczywistość, nie może jej przeżywać. Utracił jakieś zdolności, jakichś wartości został pozbawiony.

Nie może przekroczyć progu? Wejść do tych drzwi? Może nie próbuje? Lęk przed próbą. Oto różnica między nim dzisiaj a tym, jakim był wczoraj. Dawniej, jeżeli stawał przed wyzwaniem, natychmiast je podejmował. Jeżeli próba nie udała się, porażka taka nie zniechęcała go, od razu ponawiał próbę. Dzisiaj natomiast odczuwa lęk tak wielki, że boi się zaczynać, już sama myśl o tym wprawia go w stan drżenia, paniki, paraliżu.

Między nim a rzeczywistością ustało przenikanie, ożywcza pobudzająca osmoza. Została zerwana aktywna, dynamiczna łączność. Znaki i symbole, które widzi, nawet jeżeli są nadal czytelne, przestały wysyłać fale, promienie, bodźce. Widzi je, ale ich nie odbiera, nie poruszają nim, gdzieś po drodze zanikają i giną.

jest, wbrew swojej woli, szczelnie zamknięty w izolującym go, nieprzepuszczalnym skafandrze.

Amsterdam Pogrzeb pisarza holenderskiego I.B. (rodzina prosi, aby nie wymieniać nazwiska), który popełnił samobójstwo. Listy, jakie w ostatnich latach otrzymywałem od niego, niepokoiły mnie głęboko. Od kilku lat pisał powieść. Pisał i nie mógł skończyć, ponieważ powieść ta ciągle mu się rozrastała, ciągle ogromniała. Nie objętościowo, ale tematycznie. Z kolejnych listów wynikało, że I.B. coraz bardziej stara się objąć wszystko. Z czasem najwyraźniej interesowało go już jedno: całość. „To, co piszesz - wyrzucał mi dawniej - mówi najwyżej o kilku domach, może o jednej ulicy. Ja chcę ogarnąć całe miasto!” Po jakimś czasie przestało mu to wystarczać: „Opowiadasz o jednym regionie, jednym kraju. Natomiast moja powieść będzie opisywać jednocześnie mnóstwo państw, cały kontynent!” I dodawał: „Dlaczego się nie odzywasz'? Nie czujesz się na siłach?” Nie odpowiadałem, bo nie wiedziałem, co mu odpisać. Ten ogromniejący świat jego powieści zaczynał budzić moje obawy o stan umysłu I.B. Znałem wypadki, kiedy to, co nie ma granic ani dna, ani końca, wchłaniało człowieka na zawsze, na amen.

Wiedziałem, że aby istnieć, musi on mieć jakiś punkt stały, musi widzieć przed sobą jakąś granicę, linię, metę, rzecz konkretną, niemal namacalną, aby oprzeć się ciśnieniu otchłani, które jest od człowieka silniejsze.

jego ostatni list: „ jestem bliski objęcia całego świata, wszystkich ludzi, wszystkiego, co żyje, a nawet wszystkich rzeczy martwych - skał, kamieni i ziarenek piasku”.

A.B. zwierza mi się, że myśli o napisaniu opowiadania. Temat- jego ciało. Akcja toczy się rano, po przebudzeniu. Kiedyś ciało A.B. było sprężyną, katapultą, która rano wyrzucała go w niebo, w światło dnia, w życie.

Człowiek wyskakiwał z łóżka lekki, dziarski, pogodny, dynamiczny. Czuł, że unoszą go skrzydła, już w minutę panował nad sobą, nad światem.

Teraz, to samo ciało ściskają zardzewiałe hamulce, które nie pozwalają mu drgnąć. Co ma robić? Chcąc nie chcąc zaczyna pierwsze próby, badania, eksploracje.

Ostrożnie unosi rękę, potem niepewnie, nieufnie nogę, wreszcie - z najwyższą trwogą, gotowy na najgorszegłowę. Ból! Łomot w skroniach, pulsowanie pod czaszką. A teraz lewe ramię. jak strasznie boli! Ruszać! Boli, ale trzeba ruszać. Tak mówi lekarz, który nazywa ten stan obolałego znieruchomienia - sztywnością poranną.

Ból wchodzi w ciało niewidocznym wejściem i albo sadowi się w jednym miejscu, w którym ćmi, wwierca się, narasta i aż eksploduje, albo przenosi się, krąży po ciele, przesuwa się, przepływa palącym strumieniem dziś tu, jutro gdzie indziej, a jakie ma trasy, jaki obierze kierunek - nie wiadomo. Dlaczego raptem postanawia opuścić kręgosłup i ruszyć w stronę wiązadeł kolana, wbić się jak żelazna drzazga w łękotkę? Dlaczego wyniósł się z nerek, ale zatrzymał się w sercu? Ból jest tajemnicą, ma swoje sekrety i własne życie.

W perspektywie śmierci najtrudniejsza jest myśl o samotności tego doświadczenia. Nawet kiedy jesteśmy w takim momencie otoczeni przez najbliższych - umieramy sami i im śmierć jest bliżej, tym bardziej jesteśmy samotni.

Joseph Heller - Nie ma z czego się śmiać (No laughing matter, 1986). Autor zapada na rzadką chorobę (Guillain-Barr‚) - paraliż mięśni. Szpital. Kuracja. Ale jego izolatka przemienia się w pokój towarzyski. Książka jest relacją pisaną równolegle o tych samych zdarzeniach z dwóch różnych punktów widzenia - przez autora oraz jego przyjaciela Speeda Voglera - pierwszy rozdział pisze Heller, drugi Vogler itd. na przemian. Bardzo amerykańska filozofia oswajania i ujarzmiania choroby przez jej minimalizowanie, przez mówienie na jej temat dowcipów: próba przemienienia tragedii w zabawę, aby w ten sposób osłabić jej niszczycielski, destrukcyjny wpływ.

Ból a cierpienie. Ból należy do świata fizycznego, cierpienie - psychicznego. Obszary różne, ale przecież ze sobą powiązane, wzajemnie na siebie oddziałujące.

Ból może być zlokalizowany w jednym miejscu (ból głowy, ból brzucha), natomiast cierpienie trawi całą naszą istotę, wyniszcza nas, osłabia i często degraduje.

Ból jest czymś, co traktujemy jako zło naturalne, dopuszczalne, oczywiste: jeżeli piła obcięła nam palecboli nas ręka, to logiczne, nic nas tu nie zaskakuje. Bólowi - wybaczamy. Inaczej z cierpieniem - cierpienie traktujemy jako niesprawiedliwość, jako pech, jako niezawinioną krzywdę: naszą pierwszą reakcją na cierpienie jest bunt, protest. Cierpienie nas znieważa, nawet poniża.

Pewna Amerykanka powiedziała mi kiedyś: „Kiedy miałam raka, czułam, jak mnie ta choroba poniża. Każdy lekarz mógł mnie dotykać, obmacywać, ugniatać moje ciało. To było oburzające!” Czasem ból wchodzi w nasze ciało i zaczyna po nim krążyć. Rano budzimy się - boli nas biodro, potem ten ból ustępuje - przesunął się w górę, do stawu barkowego, za jakiś czas odpłynął ze stawu w dół - do kolana. Ból krąży w nas jak niewidoczne, ślepe zwierzę, czyha, żeby coraz to ruszać do ataku, kąsać, pastwić się.

To zwierzę, choć siedzi w nas, jest nam obce, nieprzystępne, wrogie. Nie oczekujemy z jego strony żadnego pobłażania. Co najwyżej, z niewiadomych przyczyn, staje się nagle bezczynne i wtedy daje nam chwilę odpocząć.

Przybywanie lat: czas staje się w naszej świadomości coraz bardziej obecny. I ta obecność coraz bardziej staje się dotkliwa, ciąży nam. Spośród wszystkich jego cechnajbardziej odczuwalną i przygniatającą jest nieodwracalność. Czas to lawina, która sunie i z której ani wyskoczyć nie można, ani zatrzymać jej nie sposób.

Kiedy mężczyzna umiera, śmierć ta zmienia również jego kobietę. Zmienia fizycznie, staje się ona drobniejsza, jest jej mniej. Robi się także bardziej zamknięta, nawet - nieśmiała. jest połową czegoś, co już nie istnieje. Przechowuje w pamięci coś, co jest nieprzekazywalne, do czego klucza ani kodu już nikt nie zna.

Cudotwórca Harris przyjeżdża do Warszawy! Młody ten, energicznie poruszający się Anglik, trochę nieprzytomny i jakby lekko zaczadzony, jakby otaczał go niewidoczny choć wyczuwalny obłok, idzie wśród rzędów leżących, siedzących lub stojących ludzi, zatrzymuje się przed każdym na moment - pyta przez tłumacza, co mu dolega, dotyka przez sekundę - przez ułamek sekundy! - wskazanego miejsca i w pośpiechu przesuwa się dalej.

Tłumy ciągną do Harrisa ogromne! Bilety wyprzedają na wiele tygodni przed jego przyjazdem. Tłumy te, ich niespokojna podnieta, ich niecierpliwe i pełne nadziei oczekiwanie, uzmysławiają jedno: ileż wokół nas cierpienia! Iluż chorych, obolałych, zgnębionych. Iluż takich, którzy, będąc z nami, nauczyli się cierpienie swoje skrywać, znosić potajemnie, ukradkiem? Harris, przechodząc, jednym gestem odsłania koc przykrywający leżącego na łóżku chorego. A pod kocem - ciało poskręcane, umęczone, zwiędłe, bezsilne, które do nas należąc staje się coraz bardziej uciążliwe i obce, zachowujące jeszcze więź z nami tylko przez ból, który nam zadaje.

Baalszem mówił do swojego ciała: „Dziwię się, ciało, żeś jeszcze się nie rozpadło z bojaźni przed twoim Stwórcą” (Martin Buber Opowieści chasydów).

Śmierć, która czai się w ziemi. Która czyha na drodze.

Ta śmierć sama nie zaatakuje, jeżeli jej nie ruszysz. Ale wystarczy, żebyś zrobił krok. Żebyś ją dotknął.

Miny.

Zalety miny: jest mała (mieści się w dłoni), lekka (waży mniej niż kilogram), tania (kosztuje kilka dolarów). Miliony ich czekają na ciebie. Około stu milionów leży ukrytych w ziemi, w piaskach, pod kamieniami, na drogach w 62 krajach. To wiadomość z 1993 roku, kiedy to piszę, ich liczba wynosi już 150 milionów, kiedy będziesz to czytać - przekroczy 200 milionów.

Wszystko obraca się tu w skali milionów.

Miliony zabitych przez miny, poranionych, okaleczonych, bez nóg, bez rąk, oślepłych, głuchych, obłąkanych. Wśród ofiar - najwięcej dzieci, bo są najbardziej ruchliwe, najbardziej wścibskie i nieostrożne, pozbawione instynktu samozachowawczego.

Tych, co przeżyli bez szwanku zetknięcie z miną, jest niewielu. Na każde dziesięć ofiar - osiem umiera z ran i upływu krwi, nim doczekają jakiejkolwiek pomocy.

Przeciwnicy w dziesiątkach najróżniejszych konfliktów zbrojnych zakładają miny jedni przeciw drugim, ale choć wojna kończy się, miny pozostają-na drogach, na polach pod bruzdami, w ściółce leśnej, w zaroślach, na brzegach rzek, w ścianach domów, pod podłogą, w kominie, na śmietniku. Miny pozostają, bo operacja rozminowania to wielki koszt, a biedne kraje, takie jak Afganistan, Kambodża, Angola czy Somalia, gdzie min jest najwięcej - nie mają pieniędzy.

Miny terroryzują ludność, izolują wsie, paraliżują komunikację. Ludzie umierają z pragnienia, ale nie mogą pójść do źródła po wodę- ścieżki są zaminowane. Stada bydła głodują, ale pasterze boją się wypuścić je na trawę - pastwiska są zaminowane. Chłopi przestają uprawiać ziemię, zbierać chrust na opał, chodzić na targ - wszędzie są miny. Na świecie jest coraz więcej pól minowych, coraz więcej ziemi, którą trzeba omijać.

Miny - metafora śmierci, której idziesz naprzeciw, nie wiedząc o tym, nie widząc jej.

Istnieją dziesiątki odmian min. Najgroźniejsza to amerykańska „Claymore”. Kosztuje 27 dolarów. jest bardzo wydajna, bo rozrywa się na 700 szrapneli. Fachowcy zapowiadają wkrótce takie urządzenie, które pozwoli zdetonować jednocześnie wiele min. Będzie można wysadzić wówczas wielki obszar ziemi i utoczyć morze krwi.

Tylko śmierci głośnej, widowiskowej, śmierci jak fajerwerk grozi, że zwrócą na nią uwagę i będą starać się powstrzymywać, ograniczać. Śmierć cicha, niema, pokątna - z głodu, od gruźlicy i malarii, od miny, która wybuchła gdzieś na pustkowiu - taka śmierć może spokojnie panoszyć się, dziesiątkować i pochłaniać swoje ofiary.

Paradoks śmierci: że najsilniejsze wrażenie wywołuje śmierć pojedyncza, wyodrębniona, zabierająca jednego człowieka, którego rysy możemy określić, a nazwisko wymienić. Im zwiększa się liczba ofiar śmierci, tym działanie jej na naszą wrażliwość słabnie. Duża liczbazamiast potęgować wrażenie - zabija je.

„Według Ksenokratesa - pisze Galen - początkiem filozofowania jest odejście od zgiełku codziennego życia.” Claudius Galen, osobisty lekarz Marka Aureliusza.

Na opracowanych przez niego przepisach lekarsko-farmaceutycznych medycyna opierała się później przez 1500 lat! A wspomniany przez Galena Ksenokrates był przyjacielem Arystotelesa i uczniem Platona, twórcą teorii derywacji (tj. nieskończonej emanacji), która to derywacja powoduje wg niego jednoczesną obecność: jedni i wielości, dobra i zła, spokoju i ruchu, określonego i nieokreślonego etc. Dzielił byty na bogów, ludzi i demony (z tym, że jedne demony były dobre, inne - złe).

Marion Gr”fin D”nhoff w swoich wspomnieniach Dzieciństwo w Prusach Wschodnich pisze w pewnym miejscu: „Gdy często zastanawiam się, dochodzę do wniosku, że niczego istomego nie nauczyłam się ani od rodziców, ani od często zmieniających się guwernantek; decydująca dla mojej edukacji stała się sama atmosfera domu”.

Atmosfera domu! A rozszerzając: atmosfera ulicy.

Miasta. Środowiska. Pokolenia. Epoki. Rzecz tak nieuchwytna, tak trudna do określenia. Doniosłość tego wszystkiego, co jest nastrojem, klimatem, stanem, a czego ani wymierzyć, ani zważyć nie sposób, a co przecież decyduje o zachowaniu i sposobie myślenia. Stąd tak cenny w sztuce, w literaturze jest niuans, półcień, półton, pastel, śledzenie wszystkiego, co jest zawieszeniem, drobiną, pyłkiem, przestrzenią pomiędzy, niedomówieniem, milczeniem, tym przebłyskiem wrażliwości i intuicji, który każe nam zatrzymać rękę, kiedy zawisła już nad kartką papieru z zamiarem postawienia kropki nad i.

1.1.1996 Mróz. Lodowaty wiatr. Pochmurno. W kościele Zbawiciela w Warszawie. Małe, sympatyczne Cyganiątko chodzi od człowieka do człowieka prosząc o datek. Klęka przed każdym, żegna się znakiem krzyża, składa ręce jak do modlitwy. Czasem dostanie od kogoś monetę.

Potem, kiedy widzi księdza zbierającego na ofiarę, podchodzi do niego i składa te zebrane przez siebie pieniądze - na tacę.

W czasie rocznego pobytu w Berlinie ( 1994) słuchałem dziesiątków dyskusji, które Niemcy prowadzili między sobą. Wszystkie one, zawsze, kończyły się pytaniem, jak do tego mogło dojść (do tego - to znaczy do nazizmu, do Hitlera). Nie było odpowiedzi. Młodsi ciągle stawiali pytania, dociekali, atakowali, starsi pogrążali się w coraz głębszym milczeniu. Starsi i młodsi. Doświadczenie totalitarne XX wieku, jeszcze złowieszcze i groźne mroki, słabości natury ludzkiej, jakie ten okres ujawnił i podkreślił, stworzyły między pokoleniami nieprzekraczalną przepaść obcości, goryczy i niezrozumienia. Pamiętam, że mówiąc o tej różnicy przeżyć, ktoś wspomniał Kohla. Helmut Kohl powiedział kiedyś o „korzystnej sytuacji tych, którzy urodzili się później”, tj.

po klęsce faszyzmu. Urodzeni „wówczas” i urodzeni „później” - jakże różnymi mówią językami! Fatum, zrządzenie, wyrok: żyć w epoce, która wystawia nasze słabości na próbę. Wszyscy rodzimy się w grzechu pierworodnym, ale nie wszystkich spotyka przekleństwo wyboru. Wielu ludziom życie upływa w warunkach, w których nie muszą zadawać sobie pytań o wielkim ciężarze etycznym, pytań ostatecznych. Ci przechodzą do pamięci jako ludzie szlachetni, prawi, czyści, bez skazy, choć może ocalili swoją duszę po prostu dlatego, że ich postawa nigdy nie została poddana próbie, że niczego od nich nie żądano ani do niczego nie zmuszano. Nie musieli wybierać, dlatego nigdy nie groziła im pułapka błędu.

Różnica między ludźmi polega nie tylko na wieku, ale i na różnych zdolnościach otwartego, czynnego przyjmowania świata zewnętrznego, który ich aktualnie, w tym momencie, otacza. Jeżeli spotkamy grupę ludzi w wieku dojrzałym, zobaczymy tę właśnie uderzającą, zdumiewającą różnicę. Na zewnątrz będą wyglądać po- dobnie. Będą do siebie również podobni w krótkiej rozmowie o sprawach codziennych. Niech jednak nasze spotkanie potrwa dłużej, niech dojdzie do dyskusji, wynurzeń i wspomnień. Od razu wystąpią różnice. Ten pan zatrzymał się na roku 1956, ów na roku 1968. Pamięć jego przyjaciela urywa się na roku 1970, jego brata - na roku 1980. Te daty to również kierunkowe reflektory: każdy z nich rzuca światło na historię pod odmiennym kątem i o różnym natężeniu. W rezultacie ludzie ci mówią odmiennymi językami, a światy przez nich opisywane nie są do siebie podobne.

Pamięć własnej przeszłości: wielka przepaść. Coś tam majaczy na dnie. jakieś drobiny. Punkty. Drgania. Gdzieniegdzie. Zniekształcone. Zamazane. Nieczytelne.

Canetti: „Istnieje przykry stan, nieomylnie rozpoznawalny, stan, w którym nie da się nic przedsięwziąć, gdyż człowiek nie ma na nic ochoty; gdy otwiera się książkę i zaraz znowu zamyka; kiedy nie można nawet mówić, bo każdy człowiek jest nam ciężarem i sami jesteśmy sobie ciężarem. jest to stan, w którym wszystko chce od nas odpaść, co kiedyś się na nas składało: cele, zwyczaje, drogi, podziały, konfrontacje, nastroje, czasy, pewności i próżności. Coś się w nas mrocznie i uparcie porusza, coś, czego nie znamy; nie przeczuwamy, co to będzie; nie możemy mu pomóc” (Prowincja ludzka).

Ludzi interesuje dziś przede wszystkim jednostka,jej problemy i dramaty,jej życie wewnętrzne. To przesunięcie zainteresowań ze sfery społecznej do prywatnej ma wiele przyczyn. jedną z nich jest kryzys i kompromitacja ideologii totalnych, mających na wszystko odpowiedzi i obiecujących wszystko rozwiązać w świecie, w którym bolesna praktyka dowiodła czegoś przeciwnego.

Wzrost zainteresowań samym sobą (człowieka - człowiekiem) jest także reakcją obronną na świat przeładowany informacją, zagrażający naszej psychice, naszej wrażliwości nadmiarem: nie jesteśmy zdolni tego wchłonąć i przetrawić, stół jest zbyt obficie, ciężko i chaotycznie zastawiony - zadajemy sobie pytanie - po co? po co o tym wszystkim wiedzieć. Ten świat nadmiaru, który chce nam wcisnąć i przekazać w jednej chwili tysiące i tysiące rzeczy - robi się zbyt natarczywy i trudny, więc wycofujemy się w swoje prywatne, osobne nisze.

Wreszcie - w miarę jak rozszerza się strefa demokracji i rośnie wolność człowieka- jednostka staje się coraz bardziej bytem podmiotowym, niezależnym, samodzielnym. W tym procesie, obok poczucia siły własnej, ma też świadomość nękających ją słabości. Wiele wad, przypisywanych dawniej gromadzie, społeczeństwu, państwu, teraz postrzega ona jako swoje własne: próbuje więc lepiej poznać swoje wnętrze, swoje labirynty i ciemności.

Człowiek jest sam dla siebie pewną strukturą granic.

Nosi ją w sobie. Ciągle odczuwa jej nieustępliwą, nieubłaganą obecność. Myśli - już dalej nie powinienem.

Albo - już nie mogę ani kroku. Życie - to poruszanie się wewnątrz tej struktury, aż dojdzie się do granicy ostatniej i ostatecznej - do śmierci.

25.8.96 Obejrzałem w telewizji francuskiej film J. T. Cousteau Tajemnice zielonego żółwia. Film nagrywany w głębinach morza koło wyspy Borneo. Pięciu nurków śledzi drogi, jakie odbywają pod wodą zielone żółwie. Trasy te prowadzą przez zawiłe labirynty lasów koralowych, skał, pieczar i jaskiń tworzących olbrzymie, różnokształtne, nie kończące się miasta pełne ulic, placów, zaułków, w których raptem nurkowie znajdują nieruchome, martwe żółwie, nawet całe cmentarzyska żółwich szkieletów. Hipoteza Cousteau: żółw potrzebuje co jakiś czas zaczerpnąć powietrza. Ale nie zawsze potrafi znaleźć drogę, która wyprowadziłaby go z takiej podwodnej metropolii. Zmęczony, wyczerpany ginie w labŹryncie jej niezliczonych ulic.

jednocześnie przejrzałem album niezwykły: Eine Reise in das Innere unseres K”rpers (Podróż do wnętrza naszych ciał. 250 fotografii naszych tkanek, komórek, mięśni zrobionych pod mikroskopem elektronowym przez szwedzkiego fotografika - Lennarta Nilssona.

Podobnie, jak w wypadku filmu Cousteau: jakież bogactwo nieznanych nam z codziennego doświadczenia kształtów i barw. jakaż nieprawdopodobna różnorodność form - strzępiastych, kulistych, pałeczkowatych, obłych, wklęsłych, ziarnistych, gąbczastych, zielonych, czerwonych, niebieskich i fioletowych w najbardziej fantastycznych, nieoczekiwanych zestawach, połączeniach, splotach, wiązaniach, kolażach, kompozycjach.

jakże niewielką część świata oglądamy zwykle w naszym życiu! jakże niewielką i czasem najbardziej szarą, płaską, monotonną i banalną. Przechodzimy bez przerwy obok rzeczy, których struktury i tajemnicy nie tylko nie widzimy, ale ich istnienia nawet nie podejrzewamy! Na nasze życie wpływa świat trójwymiarowy (kosmos, rzeczywistość postrzegana bezpośrednio zmysłami oraz mikrokosmos), ale uświadamianą codzienną styczność mamy tylko z jednym z nich - z odbieranym zmysłowo. Nie wiedząc o tym naszym ograniczeniu ludzie musieli tworzyć bóstwa, demony, czary i duchy, aby objaśnić sobie działanie sił kształtujących ich losy.

Guru z Aurangabadu mówi do odwiedzających go pielgrzymów: - W każdym z nas istnieją jakieś ciemne, nienazwane siły, którym ulegamy. Nie umiemy istoty tych sił pojąć ani ich zdefiniować, przez co wydają nam się jeszcze bardziej tajemnicze i groźne. jesteśmy więc niewolnikami nieokreślonego, sługami pana, którego ani nie widzieliśmy, ani nawet nie potrafimy nazwać. Oto paradoks świata.

A.B.: - Czy musisz wszystko zrozumieć? Uszanuj obecność tajemnicy. To, co niewiadome, nadaje rzeczom głębi.

Namalować chimerę lub diabła - to go osłabić, obezwładnić. Przedstawienie zła, nawet w czyimś zamierzeniu najstraszniejsze, najbardziej odrażające, rozbraja zło.

Grozę może budzić abstrakt, rzadko - konkret. Widząc namalowanego diabła, myślimy - a więc to tylko tyle? Bo też jakże ubogie, marne i niezaradne są nasze środki i sposoby przedstawiania zła! Zło - największa, najbardziej mroczna i przerażająca tajemnica bytu - pokazane na obrazie czy w rzeźbie - jakże jest banalne, jak pozbawione grozy, którą może wywołać tylko przeczucie czegoś niewyobrażalnego. Wyobrażone - traci zęby metafizyczne, nawet jeśli ktoś domaluje mu na obrazie wielkie, zakrzywione kły.

To wszystko, co stanowi świat wyobraźni, ma na człowieka największy wpływ. Ten, kto potrafi oddziałać na kształt tej wyobraźni, zdobywa nad nim prawdziwą władzę.

Człowiek dalekiej przeszłości, człowiek epoki przedprzemysłowej nawet będąc magnatem, królem czy cesarzem - był ubogi: nie miał ani samochodu, ani radia, te- lewizora czy komputera. Cały więc świat, który dzięki tym urządzeniom mamy dziś w zasięgu ręki, dla niego nie istniał. Elektronika rozszerzyła definicję człowieka o pojęcie wielowymiarowości: dawniej, fizycznie, był on i świat, dzisiaj jest on-światem, z tym, że z otaczającą go rzeczywistością łączy się nie tylko poprzez wrażenia, ale także fale magnetyczne i przez multum soczewek, drutów, półprzewodników i anten.

Myślimy przez skojarzenia, przez przeciwieństwa, przez opozycję. Myślenie musi natrafić na opór, nawetna sprzeciw. Myśl, która nie musi przebijać się z największym wysiłkiem, traci spoistość, twardość diamentu, wiotczeje i usycha.

Każda myśl, pogląd, teza są podszyte swoim przeciwieństwem.

Powtórzenia, ich powracalność. Powtórzenie - klucz i zagadka. Wiemy, że znowu będzie tak samo, a jednak dążymy, żeby to powtórzyć. Wszystko obraca się wokół tego: pragnienie powtórzenia, lęk przed powtórzeniem.

Rytm powtórzeń. Człowiek ich niewolnikiem. Pytanie: skąd powtórzenia czerpią swoją energię dla nie kończących się powrotów? W trosce o drugiego człowieka - ile jest naszego własnego egoizmu? Pragnienia, żeby ten drugi trwał, a wówczas my też przetrwamy? Tak trudno jest oddzielić egoizm od altruizmu, ale może to i lepiej? Może bez domieszki egoizmu altruizm byłby uczuciem powierzchownym, słabym, udawanym? Człowiek wierzy w to, w co chce wierzyć. Nawetchce bardzo. Wiara jest dojmującym, natarczywym pragnieniem. W akcie tym nie żądamy gwarancji, bowiem wierząc zaspokajamy jakąś wewnętrzną, subiektywną, z nas samych wypływającą potrzebę - tylko ją.

Dlatego tak łatwo działać wszelkim oszustom - od małych naciągaczy do wielkich kłamców. To nie ich zręczność wygrywa, to my sami im wierzymy, ponieważ jest w nas coś, co musimy wypromieniować z siebie, niezależnie od wagi i charakteru obiektu, na który te promienie kierujemy.

A.B. mówił mi, iż wierzy, że jeśli odczuwa do kogoś niechęć, to promienie tego uczucia zaczną docierać do owej nielubianej osoby i wywoływać w niej identyczną reakcję bezzasadnej, irracjonalnej niechęci, tym razemdo niego. Sądził, że osoba ta może być nawet zdziwiona - skąd nagle poczuła w sobie niechęć do A.B.? I że zażenowana tym będzie starać się tłumić w sobie to nieoczekiwane uczucie, ten dziwaczny stan. Na to właśnie liczy A.B. - że czyjaś osobowość odrzuci te jego niechęci jak obce ciało.

Charakterystyczne dla psychopaty jest instrumentalne traktowanie innych. jesteś mu potrzebny wtedy, kiedy jesteś mu potrzebny. Inaczej -nie istniejesz. jego myślenie o innych jest selektywne: myśli tylko o tych, którzy w danej chwili coś mogą dla niego zrobić albo coś mu dać. Kiedy chwila ta minie - zapominają o nich albo - co jest częste - zaczynają ich nienawidzić. Ta nienawiść to przenoszone na innych, tłumione poczucie winy i wstydu za swoją podłość. Mechanizm ten działa jednak najczęściej podświadomie, dlatego psychopata ma zwykle wysoką samoocenę.

Tonka Roberta Musila. Autor o relacji między naszym uczuciem a osobą tym uczuciem obdarzoną. Że to po prostu my chcemy to uczucie dać i że dajemy je osobie, która w tym momencie właśnie znajduje się w kręgu jego promieniowania. I ta osoba może być przypadkowa! „To nie kochanka jest przyczyną pozornie przez siebie wzbudzonych uczuć, lecz te uczucia są jakby światłem ustawionym na nią.” Kobieta jest wyczekiwaniem. Stąd najwyższe wcielenie tej postawy - Penelopa.

Locke uważał, że tyle tylko wiemy, co doświadczamy.

Berkeley idzie dalej: to tylko istnieje, czego doświadczamy.Ofiara jest bezużyteczna, jeżeli nie jest heroiczna.

Śmierć tych, którzy podnosili bunty w gułagach, ich bohaterski protest, często prowadziły do poprawy losu tych, którym udało się przeżyć. Natomiast śmierć ludzi, co ginęli biernie, w milczeniu, umacniała przekonanie oprawców o ich bezkarności.

Austriacki psycholog - Erwin Ringel - wprowadza określenie „rozminięcia się ze sobą”, kiedy człowiek staje się wrogiem samego siebie i chce się unicestwić (Ringel nazywa to nerwicą samozniszczenia).

Ta granica w człowieku między człowiekiem a bestią jest zawsze płynna; jest tajemnicą, wyzwaniem i zagrożeniem.

Wśród ludzi panuje wielka chęć utrwalenia się, pozostania. W Port Harcourt nasi inżynierowie, którzy mnie ciągle nagabują: żeby pan o nas wspomniał, żeby nas chociaż wymienił. Bodaj jednym słowem.

Tęsknota, żeby zaznaczyć swoją obecność, zostawić ślad.

Człowiek nie odchodzi sam. Razem z nim znika ten świat, który tworzył on wokół siebie, który był jego przedłużeniem, ten odrębny, jedyny, unikalny mikroświat istniejący samą mocą obecności tego człowieka na ziemi. Razem z jego śmiercią umiera więc coś jeszcze, coś więcej.

Na tej samej planecie żyją dwaj ludzie - jakże różni, jakże inni.

jeden z nich to człowiek, który nic nie ma. Spotkamy go w górach Azji, w buszu afrykańskim, wysoko w Andach albo na gorącej pustyni Gobi. Idzie, kij w ręku, łyk wody w daktylowym naczyniu. Nie ma grosza, nie wie, kiedy jadł, nie wiadomo, czy gdzieś ma dach nad głową.

Mówi mało - bo o czym? Może znać imiona swoich najbliższych. I - własne. Ponieważ spotykałem w swoich wędrówkach wielu takich ludzi, zastanawiam się teraz, czy poza imieniem mają coś jeszcze, ale nie znajduję nic szczególnego.

Drugi to człowiek zwielokrotniony, rozgałęziony, uginający się pod ciężarem rzeczy, które są jego niezbywalną częścią. jego przedłużeniem jest komputer włączony do sieci internetu. Musi mieć lodówkę, aparat klimatyzacyjny, filtr do czystej wody. Musi łykać dziesiątki pigułek. W kieszeni ma pełno kluczy - do samochodu, do sejfu, do biurka, do kasy. W innej kieszenipełno kart kredytowych. W jednej ręce - telefon komórkowy, w drugiej - aktówkę pełną dokumentów.

Ludzie ci, bracia przecież, bo z jednej rodziny człowieczej, nigdzie się nie spotykają, zresztą nie mieliby sobie nic do powiedzenia.

Kierunek rozwoju ludzkości: kiedyś (paleolit) - istniała jedna kultura (aszelska). Na świecie żyło jedno plemię, mówiło jednym językiem.

Odtąd postęp - to będzie ciągłe pączkowanie, rozmnażanie wszystkiego. Ludzie coraz dłużej żyją, są coraz wyżsi, średni współczynnik inteligencji stale podnosi się.

Ale w wielu dziedzinach osiągnęliśmy metę, pułap.

Stan ten opisał amerykański paleontolog Stephen Jay Gould w książce Full House: The Spread of Excellence fi-onz Plato to Dar'win. Tak, dom jest pełny. Osiągnęliśmy perfekcję. Np. skok wzwyż. Ile jeszcze wyżej możemy skoczyć. Albo drapacze chmur. Dużo wyższych niż obecnie nie da się zbudować. Prawo rosnącej doskonałości kończy się często impasem. Przykładem piłka nożna. Wiele meczów przynosi wynik bezbramkowy: doskonali napastnicy natrafiają na równie doskonałych obrońców.

Na drugim końcu skali - nic nie może być mniejsze niż komórka. Stąd życie może się rozwijać tylko w jednym kierunku - rozrastania się, rozmnażania.

Ewolucja? Tylko jeżeli się patrzy na małe części systemu, nie na całość. Bo jako całość - życie jest takie samo. Istnienie ma naturę zachowawczą.

- Twierdzisz, mówi A.B. do przyjaciela, że nasza epoka to czas wielkiej transformacji. Ale ludzie, którzy żyli dwieście lat temu, mówili o swojej epoce to samo.

Gdzież tu więc różnica? Różnica, to, co jest nowe, polega na globalnym wymiarze tej transformacji. Na tym, że po raz pierwszy w dziejach powstało społeczeństwo globalne, planetarne, które, całe, przechodzi okres przemiany, szukania tożsamości. I że, jednocześnie, społeczeństwo to ma w swojej dyspozycji, znowu po raz pierwszy w historii, system jednoczesnego komunikowania się w skali planety.

Przejście od społeczeństwa rolniczego do przemysłowego i informatycznego pociąga za sobą zmianę orientacji czasu: społeczeństwa rolnicze są zorientowane na przeszłość, przemysłowe na współczesność, informatyczne - na przyszłość.

Zmienia się również pojęcie najwyższej wartości: w społeczeństwie rolniczym, jest nią ziemia, w społeczeństwie przemysłowym - maszyna, w społeczeństwie informatycznym - umysł (stąd rosnąca w świecie współczesnym rola kultury - najbardziej naturalnego środowiska umysłu).

22.04.96 W Pałacu Radziwiłłów w Jadwisinie wykład dla stu wybitnie zdolnych uczniów szkół średnich. Temat „Między drugim a trzecim tysiącleciem”. Młodzież ciekawa chłonna, myśląca.

Jej zdaniem zmierzamy w kierunku jednolitego świata, w kierunku wielkiej unifikacji. Będzie jedna kultura, jeden ustrój, wspólna tożsamość. Odległości w przestrzeni nie będą różnicować, ale łączyć, ustaną wojny, zmniejszy się ilość nieszczęść i naprawdę nastąpi koniec historii.

„W przyszłym stuleciu - twierdzi Michael Elliott w <<Newsweek>> z 7.10.96 - wielkie strategiczne wydarzenia rozgrywać się będą w rejonie Pacyfiku, a nie we wschodniej części Morza Śródziemnego. Rozkwit Chin kontynentalnych. Rywalizacja między Chinami i Japonią. Grożący wybuchem nuklearnym konflikt między Indiami i Pakistanem. Wszystko to będzie absorbować uwagę dyplomatów i polityków przez najbliższe dziesięciolecia. Radziłbym doktorantom na wszystkich ważniejszych uczelniach raczej uczyć się na pamięć nazw wysepek i szelfów na Morzu Chińskim niż historii i socjologii Tulkarmu, Nablusu, Hebronu i Ramallah.” Czy Europa XIV-wieczna tak bardzo różni się od tej, którą można dziś poznać w okolicach Brześcia, gdzie napady na podróżnych i rabunek są na porządku dnia? „Tu pasterze chodzą po lasach uzbrojeni, lecz nie tyle boją się wilków, ile zbójców. Oracz idzie za pługiem w pancerzu i opornego byka popędza włócznią. Ptasznik okrywa swe sieci tarczą. Rybak uwiązuje wędkę u miecza. I nie uwierzyłbyś, że kto chce zaczerpnąć wody ze studni, zawiesza na sznurze zardzewiały hełm. Nic się tu nie dzieje bez oręża. Przez całą noc słychać okrzyki straży na murach albo wołanie: <<Do broni! >>„ (Petrarka z Italii do kardynała Colonny).

Zatoka Biskajska jest jakiś niepokój w ruchu morza, jakaś potencjalna groza - że morze nagle zacznie się wznosić, rosnąć, olbrzymieć i że z głębi ciemnego horyzontu napłynie wielopiętrową falą, która nas zaleje.

San Sebastian W czasie seminarium na temat Europy Środkowej przyjaciel Milana Kundery, filozof z Pragi Karel Kośik mówi o współczesnej kulturze świata. jego zdaniem można w niej wyróżnić trzy cechy.

Pierwsza - to prowizorium. Panuje prowizoryczność, wszystko może być zakwestionowane, zmienione, wzięte w nawias, odrzucone. Nic nie jest stabilne, trwałe, ostateczne. Dominuje relatywizm, skłonność do kwestionowania prawd najbardziej oczywistych, skrajny wyzuty z pryncypiów pragmatyzm.

Druga cecha to przekonanie o potrzebie doskonalenia wszystkiego. Nic nie jest doskonałe, nigdy nie będzie doskonałe, dlatego trzeba ciągle wszystko doskonalić. Zawarta jest w tym myśl o nieskończoności. Doskonalenie nie ma końca, postęp nie ma końca. Idea postępu została przemieniona w złotego cielca, w kult, w sacrum.

Trzecia cecha, że miejsce kultury w jej dawnym duchowym i duchowo przeżywanym sensie zajęła dziś subkultura spektaklu. Wszystko oglądać (biernie) - to postawa współczesnego człowieka. Stąd symbolem naszych czasów jest turystyka. Oglądać rzeczy, o których się właściwie mało wie. Oglądanie zastępuje wiedzę i rozumienie, a nawet staje się ich synonimem. Kultura przestała być formą życia, została zredukowana do dziedziny oddanej pod zarząd specjalistom, stała się domeną profesjonalistów, rezerwatem.

Tendencja świata współczesnego (tezy eseju): 1- przechodzenie od rewolucji oddolnych (żywiołowych, krwawych, niszczycielskich) do rewolucji odgórnych (sterowanych przez elity, ograniczanych jej interesem) i rewolucji negocjowanych (w których dawna klasa rządząca oddaje władzę polityczną, ale zachowuje ekonomiczną); 2 - świat rozwinięty, bogaty, panujący stara się „wypchnąć” wojny i konflikty poza swój obszar, poza limes i tam bądź je izolować, bądź skazywać na zapomnienie (najczęściej jedno i drugie); 3 - stopniowe przechodzenie od społeczeństwa masowego (istniało ono głównie w krajach rozwiniętych), do społeczeństwa planetarnego (połączonego elektroniką, informacją, rynkiem tanich towarów, masową kulturą, masową komunikacją itd.); 4 - powstanie - zarówno w skali państw jak i całej planety - dwóch wielkich klas: klasy elit - panującej (upperclass) i klasy niższej - podległej i uboższej (underclass). Pogłębiająca się przepaść poziomów i warunków życia między obu klasami; 5 - kryzys kultury: wzrost czynnika irracjonalnego w życiu jednostek i społeczeństw (sekty, parapsychologia), upadek wartości tradycyjnych (honor, lojalność, solidarność, dobroć, poświęcenie itd.), w komunikacji międzyludzkiej przewaga monologu nad dialogiem. Triumf techniki nad kulturą.

Utopie skończyły się, ale świat pozostał we władzy mitów.

Salzburg Z góry, na której stoi twierdza Hohensalzburg, widok na rozległą, zieloną dolinę. Daleko, na horyzoncie, granatowe pasmo gór - to Alpy. Niebo czyste, bez chmur.

Doskonałość tego widoku. Doskonałość linii dróg, miedz, rowów. Kąty proste, romby, trapezy. Przy szosie drzewa, jednakowo wysokie, równo przycięte. Równo przycięte żywopłoty. Równo skoszona trawa. Wszystkie domki pomalowane, farba świeża, idealnie jasna. Woda w strumyku krystalicznie czysta. Pejzaż tak dopięty, tak skończony, że nic już nie można zmienić, nic dodać.

Landszaft? Kicz? Ale jak udany! jak przyjemny dla oka! Można zrozumieć dumę mieszkańców tej doliny, kiedy podróżują po brudnych, odrapanych miastach stepowej Azji, po cuchnących dzielnicach slumsów w Lagos i Maputo i favel Sao Paulo i Caracas.

Są krajobrazy napełniające radością i takie, które budzą niechęć i odrazę. Pierwsze są przedłużeniem i owocem naszej wytrwałej i pracowitej osobowości, drugie odrzucają nas: kurczymy się w sobie osaczeni przez agresywną brzydotę i tandetę.

O Europie Środkowo-Wschodniej (notatka dla studentów hiszpańskich). Kilka jej cech: a - różnorodność i bogactwo kultur, narodowości, religii, języków; b - historia tego obszaru podobna jest do ruchomych piasków. Ciągle wszystko się zmienia. Państwa powstają i giną. Zmieniają się granice, stolice, flagi. Zmieniają się interesy, ustroje, stosunki między państwami, sojusze; c - prowincjonalizm. Sprawy lokalne przesłaniają świat. One są światem. Myśl nie wykracza poza granice plemienia, heimatu, regionu, kraju. jak w holenderskim grodzie Vondervotteimittiss z opowiadania E. A. Poego Diabeł na wieży. Mieszkańcy tego grodu szczelnie otoczonego przez wzgórza „nigdy nie zdobyli się na odwagę dotarcia do ich wierzchołków, popierając swoje zachowanie doskonałym uzasadnieniem, a mianowicie niewiarą w istnienie czegokolwiek po tamtej stronie” d - położenie między dwoma dużymi i silnymi państwami i kulturami. Potrafiły one zawierać sojusze, aby dzielić się Europą Środkową; e - wspólne doświadczenie totalitarne - nazizmu, a potem komunizmu; f - chłopski charakter społeczeństw. Ten obszar był przez wieki rolniczym zapleczem Europy Zachodniej.

Chłopska kultura i chłopska bieda. Słabość i wtórność klasy średniej. Zniszczenie tej klasy, zniszczenie inteligencji przez nazizm i komunizm. W drugą połowę XX wieku społeczeństwa te wchodzą zdziesiątkowane przez wojnę, biedne, zapóźnione cywilizacyjnie, zdominowane przez sowiecką Moskwę; g-silne tendencje do emigracji, jako szansy lepszego życia (Polska, Jugosławia, Ukraina).

Zagłada naszej planety wcale nie musi być następstwem wojen gwiezdnych, dziełem niszczycielskich ideologii, inwazji potężnych armii, reżimów owładniętych żądzą panowania nad światem. Zagładę tę może spowodować zwyczajna ludzka głupota. Oto „Rzeczpospolita” z 19 lutego 1997 donosi, że w Słowacji policja zatrzymała dwóch Słowaków, którzy w bagażniku samochodu osobowego przemycali „3 kilogramy czystego uranu 238”. Cud, że jeszcze Słowacja istnieje. Że istnieją jej sąsiedzi. Że istnieje Europa! Przypomina mi się historia, którą kilka lat temu opowiedział mi reporter - Juliusz Fos. Rzeką Narwią, gdzieś poniżej Ostrołęki zaczęły płynąć trupy ludzkie. Wzbudziło to jego zainteresowanie. Tyle trupów? Skąd? Dlaczego? Ruszył w teren, zaczął badać. I doszedł. Oto nadnarwiańscy chłopcy postanowili ułatwić sobie połów ryb. Zamiast godzinami sterczeć z wędką nad wodą wymyślili podłączyć po cichu druty do biegnącej sąsiednimi polami linii wysokiego napięcia, następnie wejść z nimi do rzeki i prądem elektrycznym tłuc ryby. Nie wiedzieli, że w ten sposób sami skazywali się na śmierć.

Sowietyzm, lenistwo i bałagan, jakie z nim się wiązały, pasował do tego społeczeństwa chłopów wschodnioeuropejskich, których życie składało się z długich okresów bezczynności (przednówek, zima), tygodni i miesięcy, kiedy siedziało się w chacie wyglądając przez okno na drogę.

7 września 96, w Las Vegas, po meczu, w którym Mike Tyson już w drugiej minucie walki znokautował swojego przeciwnika, został zastrzelony Tupac Shakuridol amerykańskiego gangsta rap, którego sławę porównują z legendą Jamesa Deana. Shakur jechał czarnym BMW prowadzonym przez właściciela Death Row Records - Mariona Knighta. W pewnym momencie zrównał się z nimi biały cadillac, z którego nieznany zabójca oddał serię strzałów w głowę i tułów Shakura. Oba samochody pędziły z dużą szybkością, cała scena trwała kilkanaście sekund.

Afro-Amerykanie rozładowują swoje frustracje i agresje słuchając i tańcząc gangsta rap, którego rytm jest agresją, jest wyładowaniem i wyzwoleniem. Czarny Shakur śpiewał: And they say It's the white man I should fear But it's my own kind Doin' all the killin' here (Mówią, że powinienem bać się białego człowieka, ale to ludzie z mojej rasy dokonują tu wszystkich morderstw).

W tej krótkiej zwrotce jest wszystko - i gorycz, i lęk, i ta zmora, która panoszy się wszędzie, gdzie istnieje konflikt ras: obsesja.

styczeń 97 jak bardzo Ameryka podszyta jest Afryką! Afrykańczycy mówią: bez Afryki nie byłoby Ameryki. Siły Afryki zostały zużyte na zbudowanie Ameryki - przez to, że przez trzy wieki wywożono z Afryki miliony ludzi jako niewolników za Atlantyk, jest ona dziś zbyt wyczerpana, żeby miała energię dorównać najlepszym. Autorzy tej teorii mają mocny argument: przez owe lata niewolnicy importowani z Afryki budowali potęgę i dobrobyt Ameryki. Ich potomkowie czynią to do dzisiaj.

Rzeczywistość raz po raz przypomina o afrykańskich korzeniach Ameryki. Oto w Oakland w Kalifornii trwa spór, czy uznać ebonics drugim, czy nawet pierwszym językiem w szkołach, w których większość to dzieci afro-amerykańskie. Termin ebonics powstał w 1973 r. na określenie gwary, dialektu, a teraz już po prostu języka, którym mówi ludność murzyńskich gett w miastach USA. jego gramatyka i słownictwo mają swoje źródła w językach Zachodniej Afryki. M.in. w ebonics nie wymawia się spółgłosek na końcu wyrazów: zamiast „hand” powie się „han”. Tak! Kierowca taksówki w Lagos powie zawsze „masta” zamiast „master”.

To, że walka, aby uznać ebonics za odrębny, nieangielski język, zaczęła się w szkołach podstawowych, przemawiałoby na korzyść tych językoznawców i historyków, którzy twierdzą, że języki wymyślają dzieci.

Przykładem - gwary szkolne i podwórzowe, których dorośli często nie mogą zrozumieć. Dzieci mają swój odrębny świat, swoją wyobraźnię (vide - ich niezwykłe malarstwo) i dla wzajemnej komunikacji wymyślają szyfry, które starsi podnoszą później do rangi języków.

2.9.96 Wczoraj Saddam Husejn rozpoczął ofensywę na tereny zamieszkane przez Kurdów. W odpowiedzi - Clinton stawia część swojej armii, stacjonującej w tej części świata, w stan pogotowia.

Zdjęcia CNN: ruszają lotniskowce. Przypinanie rakiet pod skrzydła samolotów. Start chmary helikopterów.

Zdejmowanie pokrowców z wozów pancernych. Żołnierze piechoty morskiej wkładają hełmy, które przypominają te z filmów science fiction - jakieś na nich anteny, przewody, czujniki.

Imponująca manifestacja cudów techniki, łączności, dyscypliny. Clinton, który przed chwilą wydał rozkaz nakazujący tę błyskawiczną mobilizację, rozmawia ze swoimi wyborcami, gdzieś na prowincji amerykańskiej, uśmiechnięty, pogodny, w luźnej koszulce sportowej.

Świeci słońce i jest pełnia lata.

Amerykańscy intelektualiści podziwiają potęgę własnego kraju, który wygrał wiek XX. „Nigdy w ciągu ostatnich 500 lat nie istniała większa przepaść między potęgą numer 1 a resztą świata - pisze Charles Krauthammer. Czy w tym czasie jakikolwiek naród panował tak zdecydowanie jak dziś Ameryka na polu kulturalnym, ekonomicznym, dyplomatycznym, wojskowym?” (IHT 27.8.96), Paul Kennedy: „Między potęgą numer I, tj. USA, a wszystkimi pozostałymi krajami świata powstała przepaść większa niż ta, która istniała kiedykolwiek w historii świata od czasu, kiedy Anglia i Francja podbiły Afrykę z pomocą ckm-ów Gatlinga (NPQ, lato 96)”. Notabene: Richard Gatling, amerykański fabrykant, włókiennik wynalazł ckm w 1862 roku.

Mają poczucie siły, poczucie władztwa. Patrzą na wszystko z perspektywy globalnej, planetarnej. Ich słowo-klucz to: vision. Ich działanie cechuje dynamika, potrzeba odkrywcza i rozmach finansowy.

John Naisbitt: w Stanach zjednoczonych uniwersytety zatrudniają więcej ludzi niż rolnictwo.

Amerykanie starają się rozprzestrzenić wszędzie i przeszczepić swoją cywilizację, a największą przeszkodą kulturową i polityczną na tej drodze jest islam. Dlatego wielkie działa Ameryki skierowane są przeciwko niemu. Ostrzał trwa na wielu frontach, w tym - propagandowym. Dokonuje się wielu różnych manipulacji leksykalnych, semantycznych. Pierwszym zabiegiem było zastępowanie w mediach słowa - islam ( jako nazwy religii) przez określenie islam wojujący (militant islam), co sugerowało, że islam jest bardziej ruchem politycznym niż religijnym. Nasiliło się to szczególnie w okresie rewolucji irańskiej (koniec lat 70-tych). Modnym zdjęciem staje się w prasie fotografia irańskiego duchownego z kałasznikowem w rękach. Potem manipulacja idzie o krok dalej: w miejsce islamu wojującego pojawia się fundamentalizm islamski. fundamentalizm - to już coś bardziej zasadniczego, imnanentnego, nieprzejednanego. W mediach mniej jest fotografii czy ujęć telewizyjnych modlących się, pokornych wiernych, wyznawców Allaha, a na to miejsce pojawiają się rozwścieczone twarze młodych ludzi, wygrażaiących światu pięściami. Ci wściekli to są właśnie fundamentaliści. Najczęściej widzimy ich w tłumie, jak chodzą i manifestują. Z czasem media pójdą jeszcze dalej -słowo fundamentalista będzie stopniowo zastępowane przez słowo - terrorysta.

Islamski terrorysta. Koło zostaje zamknięte, droga przebyta do końca. jej etapy: wmawca islamu zostaje przemieniony w wojującego muzułmanina, ten staje się islamskim fundamentalistą, a ów ostatecznie - terrorystą.

Ergo - wyznawca islamu =terrorysta.

Teraz staje się jasna teza Huntingtona - że przyszła wielka wojna będzie wojną cywilizacji. Uściślijmy to: wojną cywilizacji amerykańskiej z cywilizacją islamu.

Zaczęła się już ona w Iranie, potem przeniosła się do Zatoki Perskiej, a jej kolejny epizod rozegrał się w Somalii.

Dwie rzeczy przychodzą od razu na myśl. Pierwszaże będzie to wojna o przyszłość Zachodu i Ameryki, ponieważ islam kontroluje źródła ropy naftowej, a bez niej świat rozwinięty nie może istnieć. Druga, że islam stał się już wewnętrznym problemem Stanów Zjednoczonych. Powstał tam ruch - Nation of Islam. Jego przywódca - Louis Farrakhan - organizuje już międzynarodówkę islamską. W samych Stanach bazą etniczną islamu są mieszkańcy gett i dzielnic murzyńskich - Afro-Amerykanie, miliony ludzi. Farrakhan mówi, że „rząd USA bardzo, bardzo boi się liczebnego wzrostu czarnej ludności” i walczy z tą groźbą za pomocą narkotyków: chce zniszczyć czarnych narkotykami.

Bank w Berlinie, w pobliżu ZOO Garten. Masywna, z ciemnego dębu bariera oddziela klientów od urzędników. Podłoga po stronie klientów jest wyższa niż po stronie urzędników, tak że ci pierwsi patrzą na tych drugich z góry. Ten topograficzny szczegół jest ważny dla Fr”ulein Christine, u której realizuję czeki. Z wyglądu ma niewiele ponad dwadzieścia lat. Jest przeciętnej urody, a nawet, po prostu, brzydka. Zbyt duży nos, głęboko osadzone, szare oczy, silne, szeroko rozstawione szczęki. Ale te niedoskonałości urody natura rekompensuje dziewczynie w jednym - Christine ma (czujemy to, domyślamy się i nawet częściowo widzimy) fenomenalny biust. W tym określeniu - „częściowo” - kryje się właśnie cała interesująca nas gra, arcyciekawy w swoich subtelnościach popis, fascynująco zalotna, ale jakże dyskretna pantomima. Bo Christine, to oczywiste i zrozumiałe, chce się podobać. I, naturalnie, wie, co w niej podobać się może. Rzecz w tym jednak, że los obdarzył ją skarbem, którego przecież tak najzwyczajniej, tak po prostu i publicznie, nie może nam pokazać. I w tym jest problem, męcząca łamigłówka: jak pokazać, że co jak co, ale biust mam naprawdę piękny, jednocześnie nie mogąc dać materialnych na to dowodów? Rezultat tych rozterek i wahań możemy oglądać codziennie w naszym banku. Jakże starannie dobrane są tkaniny bluzek, aby były odpowiednio obcisłe, kunsztownie przylegające.

Jak precyzyjnie wycięte są dekolty, aby z jednej strony nie przekroczyć granicy uznanej obyczajem i smakiem za przyzwoitą (złośliwe przycinki koleżanek, zjadliwe spojrzenie szefowej), ale z drugiej nie stracić najmniejszej szansy, aby powiadomić nas, że za tym wycięciem zaczynają się rzeczy naprawdę niezwykłe. Ileż owo idealne przykrojenie linii dekoltu, której karkołomnym zadaniem jest jednocześnie zdecydowanie odsłonić i nieśmiało przysłonić, poprzedzało prób, przymiarek, wątpliwości, rozterek. Ile wertowania żurnali, ile biegania po sklepach, ile przeglądania się w lustrach i narad z przyjaciółkami. Ale ustaliwszy linię idealnie równoważącą zalotne skrywanie i śmiałe odkrywanie, Christine staje się tej linii czujną niewolnicą: jeżeli pochyli się nad biurkiem za nisko - odsłoni za dużo, jeżeli natomiast nadmiernie i sztywno wyprostuje się, linia dekoltu pójdzie w górę, przykryje zbyt wiele. W tym płynnym, zmieniającym się kształcie dekoltu, w jego zaczepnej ruchliwości kryją się wszystkie sekrety zabawy, do której dziewczyna daje nam znak.

Bank zatrudniający Christine mieści się przy ulicy, przy której stoi kilka domów publicznych. Latem pełno tu dziewczyn, które, chcąc zachęcić klientów, pokazują przechodniom wszystko, co mają. A jednak to Christine, zwykła urzędniczka, jest atrakcją tej okolicy. Tu bowiem, w tej surowej i mrocznej sali bankowej można podziwiać kunsztowną i kuszącą pantomimę świadomie-nieświadomie odgrywaną ku naszej radości.

Smak powietrza. Powietrze ma nie tylko gęstość i zapach, ale także smak. Może być słodkie, słone, kwaśne itd. Te smaki powietrza mają wpływ na nasz stan psychiczny, na nasze samopoczucie.

Na filmie Paula Austera - „Dym”. Zwykli ludzie i ich zwykłe historie. Oto czego się teraz poszukuje - żeby było zwykłe, codzienne, żeby miało swój własny, spokojny rytm. Zwykłość - oto w czym dziś jest niezwykłość. Ten sam róg ulicy nowojorskiej, to samo otoczenie, w którym się ciągle coś dzieje, ale nic się nie zmienia - ten sam bar, ci sami ludzie, wszyscy przykuci do swojego losu, który jest na miarę ich potrzeb i oczekiwań.

18.11.96 W okolicy listopada pogoda ustala się, zapada w długi, jesienny bezruch. jest szaro i wilgotno. Ciężkie, ołowiane niebo wisi nisko i nieruchomo. Od czasu do czasu przeciągają nagłe, oślizgłe mżawki, jak stada mokrych ptaków. jest zimno, choć jeszcze nie ma mrozów. To czas depresji, spowolniałej krwi, wypadków drogowych, chorób, a także ruchu na cmentarzach.

W „Newsweek” (9.9.96) recenzje z książki In Memory a Kitchen Cary De Silva (wyd. Jason Aronson). 82 przepisy kucharskie, jakie w formie grypsów zanotowały więźniarki obozu koncentracyjnego w Terezinie.

Więźniarki, które każdego dnia oczekiwały śmierci, chciały przekazać przyszłym pokoleniom przepisy swoich znakomitych sałatek, zup, przekąsek, dań mięsnych i rybnych, ciast, strucli, faworków i tortów.

jakaż to siła - marzenie o normalności. Nawet w obliczu śmierci z głodu w obozie koncentracyjnym. jak zrobić dobre gołąbki? Takie, żeby wszystkim smakowały.

W tej trosce jest cała kobieta. jej myślenie. jej pamięć.

jej ambicje. Bitki z kaszą gryczaną. Pieczeń cielęca.

Kotlet schabowy. Karp po żydowsku.

Kobieta. Konkret. Dotyk. Zapach. Wiara, że życie będzie trwać. Trawienie. Materia. Biologia. Natura.

Coraz częściej, bardziej niż przejawy agresji (zabójstwa, eksplozje, napady i porwania) interesuje mnie widoczna u ludzi i społeczeństw dążność do normalności, niemal odruchowe przywracanie jej tam, gdzie została naruszona. Krzątaninie człowieka przy naprawie zerwanego mostu, zasypywaniu lejów po bombach, tynkowaniu muru zgruchotanego przez pociski brak jednak dramaturgii, napięcia, dreszczu emocji, atmosfery horroru i tych wszystkich nastrojów i doznań, które towarzyszą nam, kiedy oglądamy sceny walki, niszczenia, zagłady.

Stąd we współzawodnictwie między normalnością a wszelką aberracją o dostęp do naszej uwagi i zainteresowania, ta pierwsza nie ma szans. Media szukają krwi, potrzebują jej zapachu, jej przejmującego widoku. Zło jest bardziej fotogeniczne, fascynuje, pochłania bez reszty.

U źródeł optymizmu może, paradoksalnie, leżeć głęboki pesymizm. Na przykład ktoś jest przekonany, że istotą natury ludzkiej jest zło, najsilniejszym instynktem - żądza niszczenia, naczelną cechą umysłu - głupota, pierwszym odruchem - agresja. Taki człowiek spodziewa się po ludziach wszystkiego najgorszego, każdej możliwej nikczemności, każdej zbrodni i jeżeli tylko do tych okropności nie dochodzi, uważa, że trzeba się cieszyć, że świat napawa optymizmem.

To zjawisko optymizmu zrodzonego z głębokiego pesymizmu Rosjanie w okresie stalinizmu nazywali współczynnikiem Kołymy. Było bowiem wiadomo, że Kołyma, gułagi Kołymy - to piekło świata i że wszystko, co jest odrobinę lepsze niż tamten koszmar - powinno być źródłem zadowolenia i optymizmu. Jeżeli w mieszkaniu zamarzała woda, nie było co jeść ani w co się ubrać, Rosjanie pocieszali się mówiąc: nie narzekajmy, że jest źle, na Kołymie mają gorzej! I uważali się za wybrańców, za szczęśliwców. Byli to prawdziwi optymiści.

Na świecie żyje sześć miliardów ludzi. To potencjalnie sześć miliardów różnych interesów, ambicji, sprzecz- ności, konfliktów. Naładowana taką groźną energią nasza planeta powinna dawno wylecieć w powietrze, przecież mamy bomby zdolne unicestwić życie na ziemi. A jednak świat istnieje, żyje w pokoju (w miarę), jakoś się rozwija. jak więc nie być optymistą? „Przyszły czasy szalenie zachowawcze - mówi Agnieszka Holland w wywiadzie dla <<Rzeczypospolitej>> (26.3.96) - nikogo nie interesuje sięganie za horyzont.” Hiszpania w lipcu 96 Miguel Indurain - kolarz. Dla Hiszpanów - sportowiec wszechczasów. Kolejno pięć razy wygrywał Tour de France. A teraz - po raz pierwszy - przegrywa. Hiszpania z zapartym tchem śledzi ten wyścig. Wszędzie - w Kordobie, w Madrycie, w Salamance widzę Hiszpanów, jak siedzą w barach, w kawiarniach, w domach i wpatrzeni w telewizory obserwują jadących kolarzy, szukają Induraina. Koła rowerów kręcą się w witrynach sklepów, w oknach, w poczekalniach, w hotelach, kręcą się odbite w lustrach i w szybach, przelatują przed nami i obok nas, toczą się pod wszystkimi kątami i we wszystkich kierunkach - jakby cały kraj pędził w upale, w słońcu, w gorączce tropikalnego południa, pochylone, napięte sylwetki przesuwają się z jednego brzegu ekranu na drugi, a Hiszpanie to podskakują na stołkach, to uderzają się w czoła, to klepią się po ramionach, po plecach, po udach, aż wreszcie rozchodzą się ze zwieszonymi głowami strapieni i milczący.

Hans Magnus Enzensberger powiedział mi kiedyś, że chciałby napisać książkę na temat zawodów (profesji), których już nie ma, które zginęły. Tak, bo przecież można by opowiedzieć dzieje ludzkości jako historię profesji, które kiedyś pojawiły się, funkcjonowały, ale potem przestały istnieć. Było ich dziesiątki, setki, w samej tylko kulturze europejskiej. Choćby płatnerz-rzemieślnik wyrabiający zbroje płytowe. Albo bartnik - pszczelarz dzikich pszczół. Albo rybałt - śpiewak, aktor wędrowny.

Płatnerz, bartnik, rybałt - to już odległa przeszłość. Ale ileż zawodów zniknęło w naszych czasach, na naszych oczach? Choćby rakarz albo maszynista lokomotywy parowej, albo konduktor tramwajowy, nawet - kowal.

jak mało już zostało kowali! Marks sądził, że kapitalizm zginie, że zlikwiduje go klasa robotnicza (Burżuazja - głosi Manifest komunistyczny - „wytwarza przede wszystkim swoich własnych grabarzy - robotników”). W rzeczywistości jednak, to właśnie kapitalizm stopniowo likwiduje klasę robotniczą.

Zaczęło się od chłopstwa. Chłopstwo jako liczna i uboga społeczność drobnych rolników, zahukanych, niepiśmiennych hreczkosiejów od dawna już zanika w krajach rozwiniętych. Im bardziej nowoczesny kraj, tym mniej ludzi pracuje w rolnictwie, tym mniej jest chłopów. Ten sam los dotknął obecnie klasę robotniczą. W społeczeństwach rozwiniętych jest to klasa ginącaprzyszłej gospodarce będą potrzebne bardziej umysły niż ręce.

Grabarzami robotników są dwie siły: nowoczesna technologia i światowy kapitał. Ta pierwsza czyni pracę rąk coraz mniej użyteczną i opłacalną. Wszędzie zastępują ją maszyny - sprawne i wydajne. Ta druga - tj.

wielki kapitał, mogąc swobodnie krążyć po naszej planecie, lokuje swoje inwestycje tam, gdzie robotnik jest najtańszy i najbardziej posłuszny. W Azji zarabia on dziesięć razy mniej niż w Ameryce, w dodatku działalność związków zawodowych jest tam zakazana.

Ten świat to świat dla bogatych. Kto nie należy do warstwy uprzywilejowanych, jest skazany na drugorzędność, na wegetację i posłuszeństwo. Kto się zbuntujeprzegra, zresztą duch buntu jest wśród skrzywdzonych i odsuniętych (albo - jak mówią to Francuzi - wykluczonych) coraz słabszy. Nastrój rezygnacji jest wśród nich powszechny: głową muru nie przebijesz.

Kilka dogmatów ekonomicznych legło w gruzach.

Najważniejszy z nich - że rozwój inwestycji, handlu i technologii będzie zwiększał dobrobyt całego społeczeństwa. jest inaczej: dziś bogacą się ci, którzy już są bogaci. Ludzkość - w skali każdego kraju i całej planety można podzielić na dwie grupy, na wygranych i przegranych. Ktoś czuje, że się coraz bardziej wspina, ale inny widzi, że znalazł się na boku, poza grą, daleko od zastawionego stołu: oto na jakie obozy podzieliła się rodzina człowiecza, a raczej - podzielona była zawsze, ale rozwój masowej komunikacji coraz to dobitniej wszystkim uzmysławia.

W świecie jest dużo ekonomicznego niepokoju i niepewności. Rośnie bezrobocie: w krajach rozwiniętych, w roku 1974 było ich mniej niż 18 milionów, w 20 lat później (w 1994) już 34 miliony. W dodatku regułą jest, że jeśli bezrobotny dostanie nową pracę, będzie ona gorzej płatna niż poprzednia. Najbardziej pokrzywdzeni i zagrożeni są nisko wykwalifikowani. Stanowią oni wielki ekonomiczny i humanitarny problem. Co z nimi zrobić? Czy raczej - co oni mają zrobić? Wyjście byłoby jedno: rozwijać oświatę i kulturę, przygotowywać ludzi do życia w nowym, nowoczesnym świecie, w którym największe korzyści odniosą wykwalifikowani i wykształceni. Ale rządy postępują inaczej - w tych właśnie dziedzinach dokonują największych redukcji i cięć.

Zmierzch klasy robotniczej w krajach rozwiniętych nie oznacza, że zniknęła ona z powierzchni ziemi. Tradycyjne przemysły przecież istnieją i rozwijają się - ale ich miejscem są kraje Trzeciego Świata. Kiedyś, jeszcze 50 lat temu, podział pracy był następujący: kraje Północy wytwarzały i eksportowały towary do krajów Południa, a importowały stamtąd surowce. Dziś kraje Północy eksportują tam coraz mniej, bo ich towary są dla Południa zbyt drogie, natomiast właśnie Południe coraz więcej wytwarza i eksportuje tanich towarów na Północ.

W ten sposób wielki kapitał wykończył kosztowną klasę robotniczą krajów bogatych rękami tanich robotników Trzeciego Świata.

Kiedy A.B. próbuje określić, co najbardziej różni komunizm od kapitalizmu, wskazuje na odmienny stosunek do inicjatywy. Komunizm zabijał inicjatywę, bał się jej, w najlepszym razie traktował ją podejrzliwie. Bazował na ludzkiej skłonności do lenistwa, do bierności.

Odpowiadała mu natura słowiańskiego chłopa, którego zły klimat skazywał na miesiące bezczynności. Tymczasem warunkiem funkcjonowania w kapitalizmie jest przejawianie inicjatywy. Kapitalizm jest ustrojem stworzonym przez i dla człowieka inicjatywy, człowieka miejskiego, człowieka rynku, konkurencji, wspinaczkiinni nie mają szansy.

Społeczeństwa świata różnią się między sobą m.in.

rolą, jaką w ich życiu odgrywa inicjatywa jednostek, grup, instytucji. Są takie, w których inicjatywa jest wielką i stałą siłą napędową (tzw. bottom-up society), siłą oddolną pchającą w górę całe społeczeństwa i stanowiącą źródło i nerw ich rozwoju. W innych - odwrotnie, inicjatywa dołów była bezwzględnie tłumiona i niszczona.

To tzw. top-down society, społeczeństwo plemienne bądź autorytarne, odznaczające się biernością, stagnacją, apatią.

Wychowywałem się w przekonaniu, że wolność, równość i braterstwo to wartości najwyższe. A nawet, że równość zajmuje miejsce naczelne, że jej zwycięstwu mają być podporządkowane i wolność, i braterstwo.

Dlatego podróż do Indii była kiedyś dla mnie takim szokiem. Znalazłem się w świecie, w którym nierówność była nie tylko stanem powszechnym, ale - co najbardziej uderzało - pożądanym, i to właśnie przez tych, którzy według moich naiwnych przekonań powinni prowadzić z ową niesprawiedliwością walkę. Najbardziej kłopotliwe były sytuacje przy wyjściach z hoteli, ze świątyń, z muzeów, z wszystkich miejsc odwiedzanych przez cudzoziemców i turystów. Od razu rzucał się na mnie tłum rikszarzy, którzy namolnie, natarczywie oferowali swoje usługi. Otóż to właśnie - że będę siedział wygodnie w rikszy, pchanej przez wychudłego i najpewniej głodnego człowieka w koszmarnym upale indyjskiego lata zupełnie nie mieściło mi się w głowie. Wymykałem się, uciekałem, stanowczo, gwałtownie odmawiałem, mimo że błagali mnie, wyrywali jeden drugiemu, siłą wpychali w swoje zdezelowane pojazdy. Lata później czytałem Claude'a L‚vi-Straussa Smutek tropików jak odkrycie: francuski antropolog zwracał uwagę, że wcale nie wszyscy ludzie chcą być równi, że istnieją kultury, które właśnie zabiegają o utrzymanie, a nawet powiększanie nierówności: „tutaj jest się zmuszonym zaprzeczyć człowieczeństwa partnerowi, chociaż tak by się pragnęło mu je przyznać. Wszystkie podstawowe sytuacje określające stosunki między osobami są sfałszowane, reguły gry społecznej są oszustwem - nie ma sposobu, aby zacząć na nowo, gdyż jeśliby się chciało traktować tych nieszczęśliwców jak równych sobie, zaprotestowaliby przeciw tej niesprawiedliwości: oni nie chcą być równi, błagają, zaklinają, żebyś ich przytłoczył swoją wspaniałością, gdyż właśnie powiększenie tej dzielącej was od nich przepaści daje im nadzieję otrzymania jakichś okruchów, tym bardziej wartościowych, im bardziej stosunek między wami będzie odległy; im wyżej będą was sytuowali, tym silniej będą się spodziewali, że ten drobiazg, o który was proszą, będzie coś wart. Nie myślą zatem, aby stawiać się na równi... Bez ustanku krążą wokół was błagając o rozkazy. jest coś erotycznego w tym pożądaniu poddaństwa”.

Konsumeryzm - to zachłanna lubieżność konsumpcji.

To nienasycenie. Żarłoczność. Żądza łupu. Pasja posiadania. Potrzeba triumfowania. Potrzeba władzy. Można to porównać z pożądaniem seksualnym, które nigdy nie może być zaspokojone. Pisze o tym Colin Wilson w Outsiderze dając za przykład Gerarda Sorme - bohatera jednej ze swoich powieści: „Sorme spędził popołudnie w łóżku z Caroline, siostrzenicą, kochając się z nią sześć lub siedem razy. jest seksualnie zaspokojony, wydaje się, że jego pożądanie zostało spełnione, że fantazje seksualne straciły nad nim kontrolę. Wstaje, idzie następnie na schody - akcja toczy się w suterenie - by przynieść mleko, i spostrzega, że po kratach nad jego głową idzie jakaś dziewczyna. Ukradkiem oka spogląda pod jej sukienkę. I natychmiast czuje pożądanie...” Ameryka: historia kultury życia codziennego to coraz częściej historia gastronomii: gdzie otwarli (lub zamknęli) nową restaurację? Gdzie można dobrze zjeść? jaką jeszcze potrawę spróbować? Kto robi najlepszą cielęcinę? Kto najlepiej przyrządza ostrygi? Rozmowy o jedzeniu zastąpiły rozmowy o pogodzie. A właściwie - pogoda jest głównym tematem rozmów przy jedzeniu.

Mircea Eliade w swoich zapiskach z 1952 podziwia intuicję Sorela. Francuski filozof, Georges Sorel, już w 1908 roku w swojej książce Złudzenie postępu zdefiniował powód, dla którego zamożni tego świata są tak przywiązani do idei nieskończonego postępu: „Analiza historyczno-polityczna tego związku ideologii z mitem - pisze Eliade - jest oparta na motywacjach psychologicznych. Burżuazja, mówi Sorel, cieszy się z postępu technicznego i jest przekonana, że jutro wszyscy będą z niego korzystali i w ten sposób może się spokojnie delektować dzisiaj tym, co już posiada, bez żadnych kompleksów. Jeżeli bowiem prawdą jest, że biedni dziś cierpią, jutro postęp techniczny wyzwoli ich z kolei. W rezultacie my, posiadacze, mamy prawo rozkoszowania się tym, co posiadamy, ponieważ wszyscy inni jutro doznają tego samego szczęścia”.

W życiu wielkiego miasta, w chaosie, zgiełku i ogromie metropolii-gigantów fascynujące jest, jak ludzie wyłuskują dla siebie odrobinę prywatności, łupinę intymności, żeby spędzić chwilę osobno, w cieple bycia razem wśród swoich, w ciszy, w zamknięciu, w czymś w rodzaju towarzyskiego batyskafu. Wiele scen w literaturze amerykańskiej to po prostu opisy tego, jak dochodzi do spotkania ludzi w miejscach tak przepastnie ogromnych, jak Nowy Jork czy Los Angeles. jak planują takie spotkania, jak telefonują do siebie w tej sprawie, na jakie po drodze napotykają trudności, jakie mają przygody, jakie spotyka ich szczęście (znaleźli parking!) albo nieszczęście (nigdzie blisko nie znaleźli parkingu), jak wreszcie docierają do celu. Ci, którzy już są na miejscu, przyjmują tych nadchodzących, jakby witali przybyszów z dalekiej i niebezpiecznej podróży. Bo ci, co weszli, tak rzeczywiście wyglądają: umęczeni, udręczeni, często wymięci, wygnieceni, spoceni i zakurzeni - ale zarazem już odprężeni, weseli i szczęśliwi, że wyrwali się potworowi z brzucha, przebrnęli przez jego betonowo-stalowe wnętrzności i labirynty i że teraz mogą na chwilę, na godzinkę, na jeden wieczór skryć się, zamknąć w szczelnej, przytulnej muszli.

W powszechnym zamęcie, natarczywym pośpiechu, rozpychaniu łokciami, chamstwie i agresji, ktoś, kto uśmiechnie się do nas, ukłoni, odezwie się grzecznieod razu zwróci naszą przychylną uwagę. Zapamiętamy go, będziemy wyróżniać, chwalić i mówić: jaki to miły człowiek! jak bardzo zmieniły się miasta. Patrzę na obraz Claude'a Moneta „Le Boulevard des Capucines” z 1873 roku. Domy na tym obrazie świecą. Kamienice, ulice, miasto są źródłem światła. Miasto jaśnieje, promieniuje jak gwiazda. Dzisiaj ten sam bulwar jest huczącym wąwozem wypełnionym kłębami spalin i kurzu.

Na straganie, w pobliżu Kremla, kupiłem dzieła Wasyla Kluczewskiego. Kluczewski, wielki historyk rosyjski, jak gdyby antycypując zauroczenie swoich rodaków marksizmem, zapisał w swoim dzienniku w lutym 1898 roku: „Przez całe wieki grecka, a potem rosyjska literatura uczyły nas wierzyć, wierzyć we wszystko, wierzyć każdemu... jednocześnie zabraniali nam myśleć. Mówili nam: wierz, nie myśl. Zaczęliśmy bać się myśli j ak grzechu, jeszcze zanim zaczęliśmy umieć myśleć i nim nauczyliśmy się sztuki zadawania pytań. Stąd, stykając się z cudzą myślą, przyjmowaliśmy ją na wiarę. W rezultacie prawdy naukowe zamienialiśmy w dogmaty, autorytety naukowe przekształcaliśmy w fetysze, a świątynie nauk - w kaplice przesądów i tabu... Pod wpływem Bizancjum staliśmy się sługami cudzej wiary”.

Herbert Schn”delbach w swojej książce Filozofia w Niemczech 1831-1933 (PIW, 92) pisze, że w Prusach, po 1815 roku „zamiast emancypacji mieszczaństwa dokonuje się emancypacja biurokracji państwowej, która przeprowadza <<rewolucję odgórną>>, a mianowicieśrodkami administracyjnymi wspiera powstanie pruskiego narodu państwowego”.

Ileż analogii między Prusami a Rosją, tą - carską i później - sowiecką! „Naród państwowy” - właśnie to! Państwo - jako źródło tożsamości obywatela. Utożsamianie interesu państwowego z narodowym, społecznym, prywatnym (sfera prywatna zostaje właściwie wchłonięta przez państwo, przestaje istnieć). Władza głosi teorię, że im państwo silniejsze, tym ty jesteś silniejszy, tymczasem w systemie demokratycznym filozofia jest inna: mniej państwa, a na jego miejsce - więcej społeczeństwa! Choć Lenin głosił się przywódcą proletariatu (a więc klasy w tamtych czasach ubogiej), jego myśl nie obracała się nigdy wokół doli biednych i poprawy ich życia, lecz wokół problemu siły i władzy. Zasadą, kluczem w tym dążeniu była kategoria wyłączności, monopolu, totalizmu, przekonanie, że władzy nie można z nikim dzielić. Do osiągnięcia tego stanu absolutnej wyłączności istniała tylko jedna droga - fizyczne zniszczenie wroga.

W tym właśnie biologicznym traktowaniu walki politycznej, w stałym dążeniu do ostatecznego rozwiązania - tkwił sens leninizmu.

5.6.96 Radio .,Swoboda” podało, że wg ostatnich danych rosyjskiego MSW w Rosji działa ponad 8 tysięcy organizacji przestępczych, a 140 takich organizacji za granicą (głównie w USA i Niemczech).

Wszelki nacjonalizm jest odpychający i groźny, ale nacjonalizm kraju silnego i ogromnego jest dla świata szczególnie niebezpieczny. Teza, że miejsce ideologii totalitarnych zajmuje nacjonalizm, jest głoszona przez wielu politologów, a życie wydaje się ją potwierdzać.

Niepokojący jest rozwój nacjonalizmu i nastrojów szowinistycznych w krajach największych. W Rosji nacjonalizm kwitnie. Ma on tam, w swoich skrajnych przejawach, religijno-mistyczne zabarwienie. Postawy nacjonalistyczne ujawniły się w Stanach zjednoczonych z okazji Olimpiady w Atlancie. Charles Krauthammer pisze, że sprawozdania telewizyjne z Olimpiady cechuje „nieznośny, bezwstydny szowinizm. Każda relacja sprowadza się do jednego: co robią Amerykanie i jeżeli nie zdobywają złotych medali, to dlaczego?” (IHT 27.08.96).

jednocześnie na Pacyfiku Chiny starły się z Japonią o małą, skalistą, bezludną wysepkę ( jej nazwa, po japońsku - Senkakus, po chińsku - Diaoyus) - do której oba kraje roszczą pretensje.

Siegfried Lenz: „Pojęcie <<Heimat>> jest węższe niż <<Vaterland>>. Interesuje mnie właśnie to zawężenie horyzontu, ta prowincjonalna ciasnota, która rodzi butę i fatalne pretensje. Prowincjusze często czują się wybrańcami losu, mają poczucie nieograniczonych możliwości” (w rozmowie z B.W. Surowską i K. Sauerlandem - „Literatura na Świecie” 5/85).

Pojęcie ojczyzny zastępujemy, często już, pojęciem dobrego miejsca na ziemi, miejsca, w którym da się żyć na miarę naszych pragnień.

jednym z problemów świata współczesnego, świata przeżywającego tak głęboką, radykalną i rozległą transformację jest zdefiniowanie w tej nowej sytuacji pojęcia tożsamości narodowej. Co oznacza ono dla obecnych społeczeństw? Z jakimi wiąże się wartościami? Symbolami? Dążeniami? Co to znaczy dziś być Serbem? Hiszpanem? Polakiem? jakie aktualne pojęcia kryją się za tymi nazwami? Czy nie widać tam, gdzie nacjonalizmy są najbardziej żywotne i zacięte, że tożsamość narodowa sprowadza się czasem do cech już bardzo przestarzałych i anachronicznych? I że - im bardziej są one przebrzmiałe, tym bardziej agresywnie zachowują się ich obrońcy i rzecznicy? Że ludzie nie są tam zdolni zastanowić się nad swoją sytuacją i znaleźć nowe miejsce, nową rolę dla swojej wspólnoty? 9.1.97 Obserwując postawy imigrantów z krajów biedniejszych, którzy zamieszkali w krajach bogatszych: stosują oni taktykę ostrożnego przyczajenia. Starają się nie zwracać na siebie uwagi. Starają się być anonimowi.

Chętnie wykonują polecenia. Nie krytykują. Nie protestują. Nie tworzą partii. Nie walczą o władzę. Dostał pracę jako murarz? Chce pozostać murarzem. Został przyjęty jako sprzątacz? Chce pozostać sprzątaczem. Nie zamierza być członkiem parlamentu. Nie chce być ministrem. Imigrant stoi we wskazanym mu miejscu, wie, co mu wolno. jest prototypem człowieka cywilizacji przyszłości: anonimowy, posłusznie pracowity, wydajny, dyskretnie egoistyczny, umiarkowanie ambitny, wyrwany ze swojej wioski czy miasta, ze swojego kraju i kultury, tworzy zaczyn nowego, planetarnego społeczeństwa, którego kształt dopiero zaczyna się rysować.

Nisza: „wnęka, wgłębienie”. Sposób na przetrwanie.

A także sposób na stworzenie sobie klimatu samouwielbienia. bo nisza ma jedną zaletę - można ją całkowicie wypełnić samym sobą, co uwolni nas od zmory konfrontacji, porównania, stawania przed sądem opinii.

Żyć tak długo w jakimś kraju, żeby móc powiedzieć: zupełnie go nie znam! Ileż słów określających wartości wyszło u nas z użycia! Słowo - honor, duma, szlachetność, miłosierdzie, poświęcenie i dziesiątki innych. I o samych wartościach mówi się już tylko odświętnie.

Słowa - klucze słownika współczesnego: post - modernistyczny post - geograficzny inter - akcja inter - subiektywny multi - etniczny multi - rasowy Banał. Ale czy banał nie jest prawdą? Tyle, że prawdą oczywistą? Ile razy jednak przekonujemy się, że te prawdy oczywiste torują sobie drogę z niesłychanym trudem albo w ogóle nie mogą przebić się na powierzchnię? Prawdy oczywiste to są te, które mówi mędrzec, a które mędrek wydrwiwa jako banały.

Molier: „ jedni powiadają, że nie, inni powiadają, że tak, a ja powiadam, że tak i nie” (Chory z urojenia).

Poczucie, że coś odkrywamy w humanistyce, wynika dziś tylko z naszych braków w oczytaniu.

W walce o władzę często wygrywa ten, kto okazuje chęć i wolę zwycięstwa. Spójrzmy na środowisko, na grupę, w której toczy się walka o przywództwo. Wkrótce zauważymy, jak ludzie różnią się tam między sobą stopniem koncentracji, natężenia woli politycznej: jedni będą chcieli wygrać walkę za wszelką cenę, inni zachowają się bardziej powściągliwie, jeszcze inni - obojętnie. Ci najsilniej opętani żądzą władzy, będą wspinać się wyżej i wyżej. W ich sposobie bycia coś zwraca uwagę: są skupieni, jest w nich jakaś intensywność, gorączka, gotowość do skoku. W ich zachowaniu jest tyle starania i napięcia, że nie zastanawiając się i nawet wbrew naszym upodobaniom - udzielamy im poparcia.

Fenomen Clintona: „Newsweek” 9 września 96 pisze o Clintonie: „he is often accused of having no core”. jak to przetłumaczyć? Że nie ma kręgosłupa? Kośćca? Poglądów? Wnętrza? Że jest oportunistą? Pragmatykiem? Zajrzałem do oksfordzkiego słownika synonimów z 1991 roku. Słowo „core” ma 28 znaczeń. Oprócz tych, które wymieniłem, są jeszcze: rdzeń, szpik, esencja, jądro, oś itd.

Clinton to reprezentant nowej generacji polityków, która zaczyna rządzić światem. Po latach panowania ciężkich, mrocznych, zaciekłych, ponurych ideologiiprzychodzi wiek, w którym dominuje lekki kaliber, postmodernistyczny luz, elastyczna linia. Rządzi aktualna sytuacja i doraźne interesy. Króluje i decyduje czas teraźniejszy. Zaciągane są zobowiązania, które nic nie znaczą, i składane obietnice, które są tylko grą.

Do władzy dochodzi na świecie generacja gładka i ch.Nie strategów, nie Cezarów, nie mędrców - gładkich.

Nie zaciekłych, nie ponuraków, nie ideowców, nie fanatyków - gładkich. Nie mściwych, nie psychopatów, nie satrapów, nie dyktatorów - gładkich. Gładkich, zadbanych, uprzejmych, zręcznych, przymilnych, dbających-aby-wszyscy-mnie-lubili.

Wybory powszechne, które w ostatnich latach odbyły się w wielu najzupełniej różnych krajach, mają trzy cechy wspólne: a - wyraźna jest tendencja społeczeństw do dzielenia się na dwa wielkie bloki, np. na tak zwaną lewicę i prawicę (mówię tak zwaną, gdyż pojęcia te mało dziś znaczą i tylko służą różnym ugrupowaniom jako hasła identyfikacyjne). Uderza, że zwycięzca w wyborach osiąga tylko minimalną przewagę liczebną nad pokonanym.

Tendencją jest, aby wynik wyborów oscylował wokół podziału 50:50; b - po wyborach, w obozie zwycięzców obserwuje się szybką pragmatyzację polityki. Znika radykalizm deklaracji, żądań i obietnic przedwyborczych. W nowym obozie rządowym następuje szybkie odideologizowanie postaw. Zmiana władzy nie jest rewolucją polityczną, ale raczej roszadą personalną; c - wszędzie obserwuje się kadrową stabilizację elit politycznych. Nabór nowych ludzi do tych elit jest rzadki i sporadyczny. Te same nazwiska ciągle się powtarzają, tyle, że w różnych kontekstach i rolach. Elity tworzą zamknięte wspólnoty i przy wszystkich wewnętrznych różnicach i podziałach mają wspólny, nadrzędny interes: pozostać nadal panującą klasą w społeczeństwie.

Trzeba trzymać się z dala od zawodowych polityków, ponieważ polityk traktuje cię instrumentalnie, jako narzędzie.

Patrząc na ciebie, myśli: - do czego by go użyć? do czego się nadaje? zrobić go tym a tym'? wysłać go tam czy tam'? i już jesteś zniewolony, już jesteś ofiarą czyichś ambicji, czyjejś gry, czy jegośprojektu.

Niezależność, przestrzeganie wysokich zasad etycznych - wpływ na to ma także charakter, usposobienie człowieka. Orwell - samotnik, introwertyk, milczekbył niezależny, nie wiązał się z nikim. Natury towarzyskie, słabe, próżne, które potrzebują otoczenia i aplauzu, mają większą skłonność do oportunizmu, do akceptacji choćby i niegodziwego status quo.

Teza Hermanna Brocha: indyferentyzm polityczny jest blisko spokrewniony z indyferentyzmem etycznym.

Słabość etyki: że zatrzymuje się na progu nauki i techniki, które w tym konflikcie, o ile dochodzi do konfliktu, niemal zawsze zwyciężają.

Pragmatyzm. Co to oznacza? Że co chwila należy karty rozdawać od nowa.

Gdzieś przeczytałem (ale gdzie?), że lewicowość i prawicowość to orientacje wrodzone, że z tym człowiek przychodzi na świat i dlatego wśród zamożnych burżujów byli fanatyczni komuniści, jak też - wśród ubogich proletariuszy skrajni pravicowcy.

Obserwujemy w' świecie współczesnym wyraźną eskalację ruchów politycznych, społecznych, religijnych bez zaplecza intelektualnego, bez żadnego teoretycznego grumtu. Uczestnicy tych ruchów kierują się emocjami, instynktami, odruchami, fobiami, przesądami itd., brak im natomiast wiedzy, refleksji, racjonalnego programu.

A.B.: Kryzys inteligencji? To raczej koniec pewnej roli, jaką odgrywała ona w naszych społeczeństwachroli nosicielki doniosłych wartości etycznych, roli warstwy opiniotwórczej, na której głos czekali inni i z którym się zazwyczaj liczyli. To w jej środowisku rodziła się refleksja nad charakterem naszych zbiorowych zachowań, nad sensem naszych działań.

Ale czasy zmieniły się i zmieniło się miejsce inteligencji, a także oczekiwanie wobec niej. jej znaczenie dzisiaj, jej wartość - to kompetencja, rzeczowość, wiedza. Miejsce kaznodziei zajął specjalista, twórca w jakiejś dziedzinie wiedzy lub sztuki, i właśnie bardziej twórca wytwarzający niż moralizujący.

Osobno jesteśmy mądrzejsi niż w grupie.

Komunizm zwalczał wszelką niezależność. Zachód ją marginalizuje.

Polityka - sztuka wymyślania pozornych spraw, aby odwracać uwagę opinii od problemów rzeczywistych.

Kapitalizm zachodni - to rozwinięta nauka i silne prawo. Kapitalizm ten różni się od wszelkich innych kapitalizmów racjonalną i sprawną organizacją. Wszelkie inne kapitalizmy oparte są nie na organizacji, lecz na improwizacji.

W tej rzeczywistości, w której jesteśmy i którą - wydaje nam się-znamy, cały czas rośnie przyszłość, o której nie wiemy nic.

Warszawa W PEN-Clubie spotkanie z profesorem uniwersytetu w Beer Sheba Gabrielem Mokedem. Podoba mi się sposób, w jaki odpowiada na pytania. A mianowicie na wszystko odpowiada postmodernistycznie: „zależy kto” albo „zależy co”.

Na przykład: Czy Żydzi w Izraelu znają jidysz? - Zależy kto. Są tacy, co znają, i tacy, co nie znają.

Czy w Izraelu wiedzą o Levinasie? - Zależy kto. Są tacy, którzy wiedzą, i tacy, którzy nie wiedzą.

I tak dalej.

I oczywiście ma rację. jest ostrożny, podkreśla względność wszystkiego, bo w tym rozmnożonym, zwielokrotnionym, pełnym przeciwieństw i sprzeczności świecie ryzykownie i niebezpiecznie jest posuwać wszelkie uogólnienia zbyt daleko.

22.9.96 Spotkałem A.J., która jest socjologiem kultury. Opowiedziałem jej wrażenia z wczorajszych wyborów Miss Polonii. Było 18 finalistek. Na pytanie o zainteresowania większość z nich odpowiedziała: parapsychologia.

Dla mnie było to odkrycie! Nie uroda, powiedziałem A.J., nie figury tych dziewcząt, ale stan ich umysłów był dla mnie rewelacją. Parapsychologia! A więc New Age zrobił takie postępy? Tak zapanował nad młodą generacją? Ale A.J. nie była zdziwiona. Tak, zgodziła się, fascynacja parapsychologią jest wśród młodzieży powszechna. I dodała: wielki problem i wielki temat.

Ze wszystkich istniejących na naszej planecie światów najbardziej niesprawiedliwie jest urządzony świat dzieci. Głośny i zacięty spór toczy się wokół pytania: kto ma prawo (i czyje ma) decydować o narodzinach człowieka. Tymczasem dramatyczna (choć zbywana milczeniem) jest także inna kwestia - gdzie ten człowiek ma przyjść na świat? W jakich warunkach? Pod jakim dachem? Czy w rodzinie zamożnych Amerykanów na Florydzie, czy jako niemowlę głodującej matki w ruinach wioski angolańskiej? Być rozkosznym bobasem raczkującym w ocienionym ogrodzie w Sydney czy grzebać w śmietnikach w Recife - szukając skórki banana? Dzieci bogatej Australii, Ameryki czy Kanady rodzą się w stworzonym dla nich raju. Dzieci Kambodży, Mozambiku i Boliwii - w czekającym ich piekle. W raju są zabawki, gry, łakocie, misie i myszki Miki, raj stara się, aby dziecko miało wszystko, było zadowolone i klaskało z radości. W piekle jest głód, zimno, świerzb i pluskwy, nie ma domu ani szkoły, trzeba żebrać i kraść, a także często - umierać.

Dwa różne losy przez tych maluchów ani nie stworzone, ani nie wybrane. W jakim momencie zaczyna każdy z nas zdawać sobie sprawę, że życie posadziło go na pluszowej poduszce, albo przeciwnie - zanurzyło po szyję w błocie? I czy w tych ostatnich - odepchniętych i porzuconych, istnieje świadomość krzywdy? W 1944 roku wałęsaliśmy się- gromada oberwanych dzieci - po uliczkach Otwocka, który już opuścili Niemcy, ale którego jeszcze nie zajęli Rosjanie. Chodziliśmy głodni, bez szansy, żeby coś zdobyć do jedzenia. Niedaleko stacji kolejowej jakiś człowiek prowadził warsztat naprawy rowerów. Codziennie w południe przychodziła tam starsza kobieta. Z koszyka wyjmowała gliniany dzbanuszek, w którym przynosiła gorący gulasz. ćwierć bochenka chleba i butelkę kompotu malinowego. Mężczyzna odkładał narzędzia, szmatą ocierał ręce ze smaru. siadał na progu warsztatu i wstawiał garnuszek między kolana. Pochylał się nad nim i wciągał powietrze.

Zapach gorącego mięsa rozjaśniał jego umorusaną twarz. Wolno, z namysłem, zanurzał aluminiową łyżkę w dymiący garnek, dmuchał na kęsy gulaszu, żuł chleb i popijał z butelki kompot. Staliśmy na ulicy zafascynowani tym widokiem, dość daleko, żeby nas ten człowiek nie przegonił, ale na tyle blisko, żeby woń mięsa, chleba i malin odurzała nas jak narkotyk. jakieś zwierzę szamotało się w moim wnętrzu, chciało wyskoczyć na zewnątrz, dławiło gardło. Czułem mdłości. Mdłości. Ale żeby mieć poczucie krzywdy? Zazdrościć komuś? Tych uczuć zawiści, wściekłości i porażki nie spotykałem także wśród dzieci, z którymi byłem na frontach wojen w Liberii, w Ugandzie i Somalii.

Jeżdżąc latami z frontu na front w Afryce i Azji, w pewnym momencie uświadomiłem sobie, że wojny współczesne są wojnami dzieci, że na tych wojnach, toczących się w dalekim świecie, walczą i giną przede wszystkim dzieci. Według różnych danych ponad 200 tysięcy dzieci walczy na frontach trwających obecnie 24 konfliktów zbrojnych.

Z wielu przyczyn jest dziś tak dużo dzieci z bronią w ręku. Eksplozja demograficzna ostatnich dziesięcioleci zwiększyła przede wszystkim liczbę najmłodszych: są więc wszędzie łatwo dostępne rezerwy. jednocześnie wielkie migracje, głód i choroby sprawiły, że wiele tych dzieci utraciło rodziców - pojawiły się tłumy sierot.

Wiele z nich szuka ratunku w armii, gdzie mogą dostać coś jeść, a także znaleźć namiastkę rodziny.

Te rzesze sierot znalazły zatrudnienie w krwawym rzemiośle wojny, również dzięki temu, że produkuje się dziś bardzo tanie gatunki lekkiej broni automatycznej (rosyjski AK-47 waży około 4 kg). Dziecko może bez trudu unieść taki pistolet, strzelać i zabijać. Dzieci, zbyt małe jeszcze, aby umieć sądzić i docenić wagę życia, odznaczają się w walkach szczególną beztroską o własne życie i niepohamowanym okrucieństwem wobec innych. Często starsi dowódcy (czasem niewiele starsi, bo kilkunastoletni chłopcy, spotykałem ich koło Monrowii i Maputo) odurzają tych małych żołnierzyków narkotykami wprawiając dziecięce oddziały w najdzikszy szał zabijania. Kilkakrotnie wypadło mi podróżować na front w towarzystwie dzieci-żołnierzy. Choć jechaliśmy na pewną śmierć, zachowywali się wesoło, jakby czekała ich świetna zabawa, gdy ja w tym czasie przeżywałem katusze niepewności i strachu.

Camus: „Świat jest tylko nieznanym pejzażem, w którym moje serce nie znajduje już oparcia”.

Zawsze, ilekroć jestem w pokoju sam i jest cicho, i siedzę nad książką, mam wrażenie, więcej - jestem pewien, że, jeżeli uniosę wzrok, zobaczę mysz, która wyszła gdzieś z zakamarka i rozgląda się niepewna, wystraszona, drżąca, nie wiedząc, gdzie się podziać.

Oaza AI-Buraymi Idąc skrajem tej oazy (w pobliżu Dubaju, w Zjednoczonych Emiratach Arabskich), zobaczyłem, jak wokół jednego z dużych namiotów kłębi się ruchliwy, rozgorączkowany tłum. Wszyscy starali się wcisnąć do środka, słychać było podniesione, energiczne głosy, hałaśliwy zgiełk. Podszedłem i próbowałem przepchać się przez rozognioną, spoconą ciżbę. W końcu przedostałem się do wnętrza. W namiocie panował półmrok, pod niskim, skórzanym dachem powietrze było tak gęste i ciężkie, że nie miałem czym oddychać. Tłoczyli się tu mężczyźni w białych galabijach, wszczynali dziki harmider, kłócili się, gestykulowali, wygrażali pięściami, krzyczeli, aż na szyje wychodziły im żyły, oczy podbiegały krwią.

Na środku namiotu stała strwożona, chuda koza. Rozglądała się niespokojnie, jakby tu uciec, ale ucieczka nie była możliwa: jakiś chłopak trzymał ją krótko na sznurku, który ciasno oplatał jej szyję. Arabowie skubali kozę, aby ustalić, ile ma tłuszczu, podnosili ją za ogon, aby ustalić, ile waży. Cały czas targowali się o cenę.

Chodziło o sumę rzędu 30 dolarów. Patrzyłem na ich twarze. Ileż było w nich namiętności, ile determinacji, ile furii! Świat zaczynał się i kończył na tej kozie, koza była wszystkim.

Wyszedłem na zewnątrz. Wokół była pustynia. Pokrywała ją siatka rurociągów, którymi płynęła ropa wartości milionów i milionów dolarów. Ale nikt z tych ludzi w namiocie nie myślał o tym. Rurociągi i ropa były abstrakcją należącą do innego świata. Ich światem był namiot, pustynia i koza. Bez kozy koczownik nie może ruszyć w drogę, ponieważ zwierzę to niesie w sobie mleko, a mleko gasi pragnienie, daje życie.

Pisarz niemiecki - Hans Christoph Buch - mówi mi z żalem o swoich ziomkach: „Niemcy nie interesują się Afryką”. Ale tu chodzi o coś innego i coś więcej: to zamożni świata nie interesują się tymi, którzy żyją poniżej nich, którzy są biedni. Bogaci nie chcą o nich słyszeć, ponieważ to zatruwałoby im rozkosze konsumpcji, skłaniało do zastanowienia się nad nieprawidłowością świata. Media wbiły ludziom do głowy myśl, że ciekawa historia to historia sukcesu. Nie ma historii porażek, biografii ludzi przegranych, seriali telewizyjnych o klęsce.

Przemilczamy nasze niepowodzenia, nawet w teatrach tragizm został wyparty przez ironię i groteskę. Miejsce gestu tragicznego zajął grymas błazna. Tylko sukces się liczy, tylko o nim warto mówić.

jeszcze dwadzieścia, trzydzieści lat temu wiele krajów dążyło do niezależności. Kraje te starały się wyzwolić z wielkich globalnych struktur. Dzisiaj tendencja dominująca jest inna: dzisiaj chodzi o to, aby być przyjętym do większych globalnych struktur i czerpać z tego tytułu korzyści. Słowem ewolucja drugiej połowy dwudziestego wieku przebiega od walki o niezależność do zabiegów o dobrowolną zależność.

Bieda jest asolidarna. Dla przykładu - nie powstał etos Trzeciego Świata, patriotyzm Trzeciego Świata.

Intelektualiści Trzeciego Świata tak pełni są kompleksów, przeczuleń i lęków, że trudno im sformułować swoje pozytywne opinie, teorie i programy. W rezultacie nie uczestniczą oni w debacie nad losem naszej planety i jej przyszłości - a przecież ich głos byłby tak fundamentalnie ważny.

Eksplozja demograficzna, obawa przeludnienia, jakie to stare lęki i groźby! „W wieku IV p.n.e. - pisze Lidia Winniczuk w książce Ludzie, zwyczaje, obyczaje .starożytnej Grecji i Rzyn7u (PWN, 1983) - problem przeludnienia staje się niepokojący. Około roku 330 p.n.e., według wiadomości przekazanej przez historyka Polibiusza, Grecy zdecydowali się wychowywać jedno, a najwyżej dwoje dzieci.” Jeżeli urodziło się więcej dzieci, „wyrzucano je po prostu na śmietnik, co na ogół równało się wyrokowi śmierci”. Autorka cytuje list pewnego Greka- Hilariona do żony - Alis (I wiek p.n.e.): „Kiedy szczęśliwie urodzisz, jeżeli to będzie chłopiec - zostaw go przy życiu, jeżeli dziewczynka - wyrzuć”.

Koniec trwającej przez całą drugą połowę XX wieku konfrontacji między Wschodem a Zachodem odsłonił nowy front konfliktu, który będzie charakteryzował świat wieku XXI. W uproszczeniu nazywa się go Północ-Południe, ale można mówić inaczej: bogaci i biedni.

Następuje druga zmiana - w miejsce społeczeństwa masowego, które istniało w pierwszej połowie tego wieku i ograniczało się właściwie do krajów rozwiniętych, rodzi się dziś - na skutek dekolonizacji, a równocześnie na skutek ogromnego rozwoju komunikacji globalnej”społeczeństwo planetarne”. Towarzyszące jego powstawaniu szkoły myślowe zakładały, że w wyniku dekolonizacji nie jako automatycznie będzie następował rozwój ekonomiczny. Dopiero w latach siedemdziesiątych zaczęto patrzeć trzeźwiej i na pierwszej rzymskiej konferencji FAO w roku 1974 pojawiły się alarmujące raporty.

Dziś już nikt nie ma złudzeń: żyjemy w świecie bardzo niesprawiedliwie podzielonym. jedna trzecia ludzkości żyje w dostatku, a dwie trzecie - w ubóstwie. Ten rozziew się powiększa, bo wiadomo, że w społeczeństwach ubogich przyrost naturalny jest bardzo wysoki.

Zamożne społeczeństwo Europy Zachodniej jest bez porównania starsze od społeczeństw Afryki i Azji, gdzie blisko 50 proc. ludności nie ma jeszcze 15 lat-to zwiększa dramatyzm sytuacji, bo ci młodzi ludzie nie widzą dla siebie żadnych perspektyw. I nic nie wskazuje na to, by coś mogło się zmienić. Tym bardziej że w środkach masowego przekazu widać w ostatnich latach bardzo poważną próbę zmarginalizowania problemu. Media znajdują się w rękach bogatych, którzy nie są zainteresowani dalszym pogłębianiem nowego, bardzo ważnego zjawiska - budzenia się świadomości ubóstwa.

Światowe media stosują trzy metody manipulacji. Po pierwsze wiadomo, że obszary nędzy to obszary tzw.

Trzeciego Świata. Ale mówi się, że w Trzecim Świecie są przecież „azjatyckie tygrysy”, Singapur czy Tajwan.

Ignoruje się fakt, że w skali już tylko samej Azji ludność tych krajów to zaledwie jeden procent populacji.

Drugą manipulacją jest ograniczanie problemu wyłącznie do głodu. A to bardzo istotna różnica: nie wszyscy ludzie, którzy żyją w ubóstwie, są permanentnie głodni. Sprowadzając problem wszystkich biednych do problemu głodu, pomniejsza się zjawisko niesprawiedliwego podziału świata. Mówi się więc, że ludzi, którzy głodują, jest ok. 800 milionów, natomiast ludność planety dochodzi do 6 miliardów. W rzeczywistości w ubóstwie żyją dwie trzecie ludzkości, tj. około czterech miliardów.

Trzecia manipulacja, najpoważniejsza z punktu widzenia etyki, sprowadza problem głodujących wyłącznie do kwestii wyżywienia. Ostatni numer „The Economist”, pisma wyrażającego właśnie poglądy bogatych, nosi bardzo charakterystyczny tytuł: „ jak wykarmić świat”. Taka postawa redukuje jednostkę wyłącznie do jej systemu trawiennego. Żeby uspokoić sumienie, tworzy się specjalne komórki organizacji międzynarodowych, których celem jest zaopatrzenie głodujących w jakąś podstawową żywność. Mamy organizacje, mamy fundusze i transport, można więc tu i tam dostarczyć trochę ryżu i kukurydzy.

Nie mówi się przy tej okazji ani o korupcji, towarzyszącej często pomocy humanitarnej, ani o tym, że tego typu traktowanie problemu straszliwie degraduje, wręcz pozbawia pełnego człowieczeństwa ludzi, którym ponoć chcemy pomóc. Ubóstwo nie jest problemem tylko wyżywienia, głód, o którym się mówi i który chce się ograniczyć przez podesłanie tu i ówdzie żywności, to jest tylko szczyt góry lodowej. Za pojęciem „głód” kryją się straszne warunki życia i mieszkania, choroby, analfabetyzm, agresja, rozbicie rodzin, rozluźnienie więzi społecznych, brak przyszłości i nieprodukcyjność. Człowiek raz przyzwyczajony do otrzymywania pomocy (zresztą niewystarczającej), nawet w tych spektakularnych, organizowanych na użytek mediów akcjach, do końca życia będzie już na garnku instytucji międzynarodowych. Widziałem wiele obozów dla uchodźców - to, co pokazuje nam telewizja, te masy ludzkie otrzymujące gdzieś pomoc, nie oddaje istoty sprawy - a mianowicie, że w obozach tych miliony ludzi są bezproduktywne, bo odcięto je i pozbawiono warsztatu pracy. Pamiętajmy, że to się dzieje głównie w tropikach, gdzie jeżeli ziemię przestanie się uprawiać choć na krótko, to ona zniszczeje. A przecież na ekranie telewizora widać, że ci ludzieprzeważnie chłopi - nie mają ze sobą ani bydła, ani narzędzi, nawet motyki. Mają tylko maty, na których śpią.

I będą żyć tak długo, jak długo będą otrzymywać pomoc międzynarodową. To jest problem dużo poważniejszy: głód, przy dobrej woli i przy obecnym stanie techniki, możemy ograniczyć. A nędzę? Trzeba pamiętać o tym, że z biedą i głodem wiąże się poczucie wstydu. Człowiek biedny często po prostu wstydzi się, czuje się poniżony, a w wielu kulturach bieda jest traktowana jako grzech. I tu dochodzimy do problemu, który amerykański antropolog Oscar Lewis nazywa kulturą ubóstwa. Za biedą i głodem kryje się cała kultura, cała forma negatywnej, destruktywnej egzystencji. Człowiek, który od pokoleń żyje w kulturze ubóstwa, nie jest już zdolny funkcjonować w innych warunkach.

John Galbraith, autor wybitnej książki o zjawisku masowej nędzy, rozróżniał dwa rodzaje ubóstwa: patologiczne, obejmujące ludzi, którym nie powiodło się w zamożnych społeczeństwach, wykolejonych i bezdomnych, oraz ubóstwo masowe, które dotyczy właśnie całych społeczeństw Trzeciego Świata.

To Galbraith powiedział, że ubóstwo jest największym i najpowszechniejszym nieszczęściem człowieka.

to słowo „nieszczęście” przesuwa całą naszą refleksję z płaszczyzny techniczno-budżetowej Narodów Z jednoczonych w stronę tego, co Jaspers nazywa planetarną solidarnością. To Jaspers powiedział, że jesteśmy odpowiedzialni przez to, że w ogóle istniejemy. Media chcą z nas zrzucić tę odpowiedzialność i przerzucić wszystko na technikę i budżet.

jesteśmy w momencie bardzo trudnym, bo w dalszym ciągu rośnie różnica między biednymi a bogatymi. W społeczeństwach zamożnych następuje rozmywanie klasy średniej i odchodzenie od formuły państwa opiekuńczego. A w skali planety kraje rozwinięte są coraz zamożniejsze, podczas gdy kraje ubogie - coraz uboższe.

W Manili jest Instytut Doskonalenia Upraw Ryżu, w którym pracuje się nad odmianami znacznie zwiększającymi wydajność plonów. Otóż temu Instytutowi tak okrojono środki, że w tej chwili jego personel jest o jedną trzecią mniej liczny niż dawniej. Równocześnie ogromne pieniądze przeznacza się na badania, które przyczyniają się do zwiększenia kontroli bogatych nad światem, np. na systemy telekomunikacji, cyberprzestrzeni itd., także na konstruowanie coraz bardziej luksusowych samochodów. Świat robi się światem dla bogatych, bogaci chcą zawłaszczyć planetę wyłącznie dla siebie.

Mamy dzisiaj do czynienia z nowym zjawiskiem socjologicznym w skali planetarnej (dlatego mówię: „w skali planetarnej”, że tak to określa socjologia amerykańska) - global outerclass, czyli z klasą społecznie wyłączoną. U nas się tego nie rozumie. Dawniej często się mówiło: „chciałbym być takim bezrobotnym jak we Francji czy w Niemczech”, bo tam bezrobotni dostawali ogromny zasiłek. Tymczasem przy obecnym postępie technicznym człowiek, który traci pracę, nigdy jej nie odzyska, bo za rok jego zakład będzie już zbyt nowoczesny, jak na jego umiejętności. Na zachodzie Europy już dziś mówi się, że każdy powinien się uczyć dwu zawodów: w momencie, w którym wypadnie z jednego, może jeszcze próbować w innym. Poza tym w całym świecie trwa proces, który w Ameryce nazywa się downsiding, cięcia - redukcja etatów i stanowisk, ba, całych zakładów pracy, firm, instytucji. Nad każdym wisi topór: jutro w naszym zakładzie będą redukcje i ja mogę być pierwszy na liście. Dochodzi do tego, że ludzie boją się iść na urlop, bo dobry pracownik nigdy nie wypoczywa.

Urlopowiczów komputer zwalnia w pierwszej kolejności.

Ostatnio we Francji ukazała się bardzo ważna książka. jej autor - Jeremy Rifkin - dał jej znamienny tytuł: La Fin du Travail. jej główna teza: „Praca stała, zapewniona, gwarantowana i dobrze płatna dla wszystkichskończyła się na zawsze.

Musisz pamiętać, że dziś pracujesz, ale jutro znajdziesz się na ulicy. Licz tylko na własne podnoszenie kwalifikacji w coraz to nowych dziedzinach. Tylko twój poziom kulturalny decyduje o twojej przyszłości, tylko twoje zdolności”.

Doświadczenie drugiej połowy XX wieku pokazało, że jeżeli jakiś kraj jest ubogi, to będzie ubogi do czasu, aż znajdzie zastrzyk kapitału z zewnątrz. Czyli jakiekolwiek wyjście z sytuacji musi zakładać międzynarodowe uczestnictwo - tak było w przypadku wspomnianych wcześniej azjatyckich tygrysów, gdzie ogromny napływ kapitału zagranicznego pozwolił rozwinąć się gospodarkom małych państw. Dziś światowy rynek ma mniej kapitału, niż potrzeba w skali planety. Kapitału jest niewiele, wobec tego - co z natury kapitału wynika - kieruje się on tylko tam, gdzie może dać natychmiastowe zyski.

Im kraj biedniejszy, tym mniej ma szans na dotację i skazany jest właściwie na biedę permanentną.

Inną cechą charakterystyczną zjawiska ubóstwa jest konflikt między mieszkańcami miasta i wsi. Rolnictwo w krajach Trzeciego Świata jest biedne, bo państwo, rządzone przez biurokrację, faworyzuje warstwę miejską i obniża ceny produktów rolnych tak, że chłopu często nie opłaca się produkować żywności i sam emigruje do miasta. Stąd biorą się megamiasta biedoty, ale nawet w nich, w ich slumsach, życie jest lepsze niż na wsi.

Kiedy jestem we wsi afrykańskiej, zawsze myślę o tym, by dostać się do miasta. Wtedy uświadamiam sobie mechanizmy życia w kulturze ubóstwa. Głód to tylko część tej strasznej egzystencji, resztą jest koszmar spania na glinianej podłodze, pluskwy i pasożyty, ciągły brak wody, a może przede wszystkim - ciemność. W tropiku słońce zachodzi o szóstej wieczór. I do szóstej rano żyje się w kompletnej ciemności. Chińska latarka kosztuje dolara, ale we wsi, w której ostatnio mieszkałem w Senegalu, nikt nie ma jednego dolara, żeby ją sobie kupić.

W mieście, nawet w tych strasznych slumsach, jest prąd, a w związku z tym jest światło i jakaś muzyka z radiawięc jakaś rozrywka. Ludzie się tam garną i od razu mamy paradoksalny konflikt: wczorajszy chłop staje się wrogiem ziomków ze swojej własnej wsi. To są cechy typowe dla kultury ubóstwa, która wewnątrz siebie wytwarza źródła napięć, agresji i sprzeczności interesów: społeczeństwa ubogie nie są zdolne do żadnej zorganizowanej formy działania, ponieważ są zatomizowane i targane konfliktami wewnętrznymi.

Społeczeństwa zamieszkujące naszą planetę żyją w dwóch kontrastowo różnych kulturach: w kulturze konsumeryzmu - a więc luksusu, obfitości, nadmiaru, oraz/albo w kulturze ubóstwa, tj. niedostatku wszystkiego, lęku o jutro, pustego żołądka, braku szans i perspektyw.

Granica między tymi dwiema kulturami, tak widoczna, kiedy podróżuje się po naszym globie, jest pełna napięć, niechęci, wrogości. To najważniejsza i najbardziej dramatyczna granica dzieląca dziś planetę.

Nie ma żadnych prostych i idealnych rozwiązań. Doraźnym, częściowym wyjściem byłoby chociażby rozwinięcie technologii odsalania i uzdatniania do picia wód mórz i oceanów (bo społeczeństwa krajów słabo rozwiniętych cierpią na brak wody), a po drugie np. ratowanie lasów systematycznie grabionej z drzewa planety. Dziś dżungle Ameryki Południowej i Afryki są wycinane i przez wielkie firmy zagraniczne, i przez miejscową ludność, dla której węgiel drzewny to jedyny dostępny opał.

Widać tu, jak nierówno gospodaruje się światowymi bogactwami: likwiduje się kopalnie, mimo że na świecie jest deficyt węgla. W krajach biednych brakuje nafty do lamp, mimo iż nafta jest jednym z najtańszych produktów, jakie można wymyślić. I nikt nie myśli o tym w skali globalnej. To szokujące - opisywałem w jednym z reportaży, że w krajach Trzeciego Świata zanika oświata, bo dzieci nie stać na kupno ołówka kulkowego, który kosztuje 5 centów. W Afryce ciągle spotykałem dzieci, które błagały nie o chleb, wodę, czekoladę czy zabawki, ale o kulkowy ołówek, bo one idą do szkoły i nie mają czym pisać.

To są przykłady na to, że nie chodzi tylko o kapitał, ale przede wszystkim o brak woli i zainteresowania.

Świat rozwinięty otacza się kordonem sanitarnym obojętności, buduje globalny berliński mur, bo postrzega Trzeci Świat jako świat barbarzyństwa - informacje stamtąd dotyczą tylko wojen, mordów, narkotyków i kradzieży, chorób zakaźnych, uchodźców i głodu, a więc czegoś, co nam zagraża.

Problem masowego ubóstwa powinien być postrzegany dwojako, nie tylko jak „dać”, choć nawet i tu niewiele się robi. Jeżeli zgodzimy się, że wszyscy ludzie na świecie, niezależnie od geografii, historii, klimatu i kultury, powinni żyć godnie, to musimy zastanawiać się, jak zmieniać mentalność ludzi wychowanych w kulturze ubóstwa, która, niestety, stwarza ogromne mechanizmy przystosowania, otępienia i nieufności. Te społeczeństwa niechętnie przyjmują innowacje -jeśli mam 100 dolarów i podejmuję ryzyko zainwestowania 10 dolarów, mogę śmiało to robić, bo nawet gdy stracę, to i tak zostanie mi 90. Ale jak mam 10 dolarów i mam je zainwestować, to gdy je stracę - stracę życie. Przełamywanie tej postawy u jednostek może być łatwe; w skali społecznej jest zawsze ogromnie trudne.

Trzeci Świat jest fenomenem nowym, powstał w zasadzie po drugiej wojnie światowej. jego pierwsza próba samoorganizacji - ruch państw niezaangażowanychzakończyła się niepowodzeniem. Musimy więc czekać, aż narodzi się tam jakaś nowa koncepcja, zmierzająca i do większej samodzielności, i do wyartykułowania własnej wizji rozwoju. Nie wymyślimy tego za nich - w samym Trzecim Świecie musi powstać generacja intelektualistów i polityków, podobna do tej, która dała mu samodzielność polityczną. Generacja ta musi przestać kopiować wzorce kultury bogatych i zacząć dążyć do wyrównania niesprawiedliwego rozłożenia bogactw. Nie metodami rewolucyjnymi - dzisiaj, na szczęście, w skali globalnej nikt nie dąży do krwawej rewolucji. Ewolucja myśli i zachowań ludzkich nie idzie w kierunku rewindykacji agresywnej. Natomiast może tu dojść - tak jest dziś np. w Chinach - do dalszego rozbudzania ambicji nacjonalistycznych, uświadamiania sobie swoich interesów i swojego miejsca na planecie.

Wartość majątku, jaki posiada dzisiaj 358 najbogatszych na świecie ludzi, równa się sumie rocznych dochodów uboższych 45 procent mieszkańców świata ( jest ich 2 miliardy 300 milionów ludzi).

Ujemną stroną wszelkiej pomocy dla krajów Trzeciego Świata jest to, że pomoc ta niczego tam na miejscu nie zmienia. Nie pobudza społeczeństw-odbiorców do działania, nie wyzwala w nich energii i inicjatywy, nie jest zaczynem rozwoju i zmiany.

Po raz n-ty w swoich dziejach ludzkość znalazła się w punkcie zwrotnym. Mamy nagromadzony ogrom informacji na temat biedy, a nie potrafimy użyć tej informacji do działań pozytywnych. Wiemy, skąd się bieda bierze, co sprawia, że jest stanem tak powszechnym, a nie możemy nic zrobić, aby ją ograniczyć i w końcu usunąć.

Społeczeństwa tradycyjne charakteryzują się szczególnie złożoną, skomplikowaną strukturą. Ich organizmy kształtowały się wiekami, nawarstwiały się, kumulowały, tworząc w rezultacie takie właśnie zróżnicowane, kubistyczne byty. „Niech pan pomyśli, mówił Javaharlal Nehru do Tibora Mendego, że w latach czterdziestych istniało w Indiach ponad pięćset państewek mniej lub więcej autonomicznych, które uważano za niepodległe.” (Tibor Mende - Rozmowy z Nehru, KiW,1957).

Sen: wędruję przez Afrykę. Pewnego dnia, pośród tej uciążliwej i długiej podróży trafiam na zagubioną w pustkowiach, w buszu, samotną wioskę. W wiosce są same Rosjanki. Przyjechały tu kilka lat temu z mężami, którzy studiowali w Moskwie na Uniwersytecie Lumumby. Ale tu, w tej części kontynentu wybuchła wojna, oni wszyscy poszli na tę wojnę i nikt z nich nie wrócił. Rosjanki zostały same, nawet dobrze nie wiedzą, gdzie są.

W TV Euronews reportaż z Trójkąta Narkotykowego (Myamar, Kambodża, Laos). Jeden z władców, wodzów, faktycznych właścicieli, dyktatorów tego obszaru to Myamarczyk - Khun Sa. Ma własną armię, pałace, nieskończone bogactwo. To typowy dziś (na przykład Somalia, Liberia) - warlord, kacyk, watażka.

(Patrz - książka Rufma o Nowych barbarzyńcach, którzy stopniowo opanowują terra incognita, czerpią zyski z pomocy międzynarodowej i stają się władcami trudno dostępnych obszarów świata.) Wojny mają dziś charakter lokalny w podwójnym sensie: toczą się na ograniczonym terytorium, najczęściej wewnątrz jednego kraju, i po drugie - niczego nie zmieniają w porządku świata.

Toronto Z Dianą Kuprel i Markiem Kusibą w bibliotece uniwersyteckiej (Robarts Library). Ogromne, jasne sale.

książki w zasięgu ręki, rzędy komputerów. Ale nie to zwróciło moją uwagę. Uderzył mnie wygląd tłumu studenckiego. Toronto? Ależ jestem raczej w Pekinie czy w Seulu, w Tokio, w Singapurze, w Kuala Lumpur. Gdzieniegdzie przemykał się jakiś Europejczyk, jeszcze rzadziej - Afro-Kanadyjczyk. Azja opanowała wyższe uczelnie Nowego Świata, w ciągu dwóch, trzech pokoleń nauka stanie się tam domeną ludzi pochodzących z Hongkongu, Szanghaju, Jokohamy, Manili i Bangkoku.

Trzeci Świat bierze odwet za lata marginalizacji, upokorzeń, przymusowej drugorzędności. Ale ten odwet nie ma formy zbrojnego ataku, buńczucznej inwazji, krwawej zemsty. Spokojnie, pracowicie i metodycznie przejmuje on dziedzinę, która coraz bardziej będzie rządzić przyszłością świata - naukę.

jedni uważają, że przyszłe stulecie będzie wiekiem Ameryki. Inni - że wiekiem Azji. I jedni, i drudzy zgadzają się, że nie będzie to już wiek Europy.

Brześć,1996 Rano 30 lipca pojechałem pociągiem z Pińska do Brześcia. Odległość 180 kilometrów pociąg pokonuje w trzy i pół godziny: trochę ponad 50 kilometrów na godzinę.

W przeddzień wyjazdu nawet cieszyłem się z tego powolnego tempa, ponieważ chciałem jeszcze raz obejrzeć krajobrazy mojego Polesia, niestety, okazało się to niemożliwe: szyby były tak zalepione brudem i błotem, że nie widziało się nic. Było to błoto stare, zaskorupiałe, nałożone na siebie warstwami, tak jak to widać na przekrojach geologicznych, błoto, chciałoby się powiedzieć - wieczne. Otworzyć okien też nie było można, bo są one zamknięte na amen, raz na zawsze. Z powodu tych zaklajstrowanych szyb w wagonie panował półmrok, panowało zaciemnienie, mimo że na zewnątrz świeciło słońce.

Nie można było również wyjść, kiedy pociąg stał na stacji - wyjść mogli tylko ci, którzy wysiadali już na dobre, którzy kończyli jazdę. Ci, którzy jechali dalej, musieli siedzieć na miejscu. System polega na tym, że w wagonie otwierają się tylko jedne drzwi, których pilnuje konduktorka (ile wagonów - tyle konduktorek: 20 wagonów - 20 konduktorek). Są to na ogół młode dziewczyny o silnym poczuciu władzy - wiedzą, ile od nich zależy: chcą-wpuszczą, nie chcą-nie wpuszczą. Krzyczą, wydają rozkazy, grożą. Pasażerowie są posłuszni, potulni, nawet zadowoleni - cieszą się, że w ogóle jadą.

Tymczasem wyjść z wagonu bodaj na chwilę, bodaj na minutę wydaje się deską ratunku, zbawieniem. W wagonie bowiem panuje dławiący zaduch. Nie sposób opisać jego przygniatającej konsystencji. Pachną skarpetki, koszule, kiecki i zapaski, pachy i nogi, coś w tych koszykach pachnie, coś w tych ceratowych torbach, coś idzie od podłogi i ścian, jakaś woń nieokreślona, kwaśnomdła, gorzkosłodka, wszechobecna, uporczywa, stale atakująca. kneblująca. Nie wiadomo, jak oddychaćpłytko, to człowiek się dusi, ale głęboko - też się dusi, z tym że przy oddychaniu płytkim uduszenie jest czyste, własne, ekologicznie nieskażone, natomiast przy głębokim- jest naładowane odorem, lepkie, zatykające, jakby kto spoconą pięść pchał komuś do gardła.

W drodze między stacjami, kiedy pociąg toczy się przez bezkresne równiny Białorusi, konduktorki zajmują się makijażem. Każda ma swój osobny przedział, a w przedziale - lusterko. Kiedy dojeżdżamy do Brześcia, są już tak uroczyście eleganckie, jakby za chwilę miała zacząć się na stacji rewia mody.

W Brześciu przy kasach tłum napiera na okienka.

Napiera, ale milczy. Jeżeli ktoś zacznie krzyczeć, a z powodu braku władzy nie jest do tego uprawniony (a przecież zwykły pasażer nie ma władzy), przechodzący milicjanci wyrzucą go z kolejki. Napieranie odbywa się więc w ciszy, co najwyżej słychać sapania albo pojękiwania tych, którym nie udało się dostać biletu.

Ja też przystępuję do napierania. Udało mi się, pytając na lewo i prawo, ustalić, gdzie jest kasa linii międzynarodowych. Tam napierają ci, którzy mają pozwolenie wyjazdu na Zachód. Oni też napierają, owszem, ale jest to tłum jak gdyby wyższego rzędu. To już są Nowi Białorusini, klasowi bracia Nowych Rosjan. Tu już się i modny garnitur zobaczy, tu poczuje zapach francuskich perfum. Nawet samo napieranie cechuje już większa ogłada. Bo z jednej strony wiedzą, że bez napierania nie dostaną biletu, ale z drugiej mają przecież świadomość, że zachowanie takie jakież jest nieeleganckie, niekulturalne.

Na kilkunastu centymetrach przedzielonych okienkiem kasy biletowej odbywa się pasjonująca konfrontacja, nieprzerwane starcie dwóch cywilizacji. Po jednej stronie okienka powiew wielkiego świata - wytworni pasażerowie sypią nazwami: do Brukseli, do Paryża, do Akwizgranu, do Hamburga. I wyjmują pliki dolarów, franków, marek i guldenów. Po drugiej stronie siedzi samotna kobieta ( jest tylko jedna kasjerka na ten tłum ludzi) i starym długopisem wypisuje pracowicie duże, zawierające wiele rubryk bilety. A potem zaczyna mozolnie i ostrożnie przeliczać te waluty na ruble białoruskie.

Trwa to i trwa bez końca. Nic nie można zrobić, nic poprawić, nic przyspieszyć. Przedzielone małymi okienkami dwa światy stoją naprzeciw siebie, dwie kultury, dwie miary czasu.

W tej konfrontacji między światem Brześcia a światem Paryża i Brukseli Brześć raz po raz triumfuje. Po pierwsze, Brześć nie daje się wodzić za nos i nie pozwala, żeby go poganiano. Brześć ma swój czas i według niego wszystko ma się tu odbywać. Po drugie, Brześć kpi sobie z naiwnej i aroganckiej teorii Zachodu - że pieniądz może wszystko. Tu choćbyś potrząsał wachlarzem dolarów, kasjerka nie sprzeda biletu: miejsc nie ma, ogłasza, i zatrzaskuje okienko.

Na szczęście miałem bilet powrotny i chodziło o jego potwierdzenie. Teraz zacząłem rozglądać się za odprawą celną, ponieważ ta odprawa odbywa się w Brześciu na stacji, a nie w pociągu. Na pytanie o urząd celny różni ludzie udzielali mi różnych odpowiedzi, ale w końcu, po nitce do kłębka - trafiłem. Znalazłem się w dużej, mrocznej sali, której środek zajmowały stanowiska celników: stoły, a na stołach aparaty do prześwietlania bagaży - wszystkie nieczynne, bo nie było światła. Dworzec w Brześciu został kiedyś zbudowany w stylu stalinowskiej architektury pokazowej (brama wjazdowa do Związku Radzieckiego) - blichtr, pompa, złocenia, marmury. Ale wszystko to przeszłość. Tynki odpadają, odrzwia nie chcą się zamknąć, żyrandole połamane, poskręcane, ślepe.

W głębi tej wielgachnej hali siedział za biurkiem jakiś celnik i czytał gazetę. Podszedłem spytać, czy można się odprawić. Wymieniłem numer pociągu i kierunek jazdy.

Czytał, nie podniósł oczu, nie odpowiedział. Obok siedział drugi celnik, więc chciałem zwrócić się do niego, ale ten siedział ze wzrokiem utkwionym w drugą stronę, zastygły, jakby nierealny, nieruchomy, patrzył gdzieś nieruchomo. Stałem, sytuacja robiła się głupia, gdyż mimo że ponowiłem pytanie, ten, co czytał - czytał dalej, a ten nieruchomy nadal wpatrywał się gdzieś nieruchomo, obaj skrajnie autystyczni, zamknięci gdzieś w swoim głuchym, niedostępnym świecie. Postanowiłem się wycofać, ale wycofać tylko częściowo, bałem się zejść im z oczu zupełnie, bo to mogło wzbudzić podejrzenie -jeżeli wyszedł, to po co wchodził, pewnie myślał, że uda mu się prześlizgnąć, tak bez niczego, do pociągu! Wiedziałem przecież, że głowy tych celników pracują inaczej niż moja, więc teraz starałem się, nie bez wysiłku, iść tropem ich chytrego i podejrzliwego myślenia. A ponieważ fundamentem tego myślenia jest założenie o złych, przestępczych intencjach każdego podróżnego, było jasne, że i we mnie widzą kogoś, kto próbuje ich oszukać, a w czym i jak oszukać, o, na to może być już sto przeróżnych odpowiedzi. Stałem więc na środku sali, oddalony już od celników, ale jednak bojąc się wyjść na zewnątrz, a atmosfera wokół mnie gęstniała coraz bardziej, mimo że pozornie nic się nie działo -jeden celnik czytał, drugi patrzył gdzieś nieruchomo, cisza była zupełna. mimo że dworzec, nie dochodziły tu żadne odgłosy.

Dopiero po jakiejś chwili wszedł drugi pasażer i od razu poczułem się raźniej. Stosunek był teraz dwóch na dwóch: dwóch strażników prawa na dwóch potencjalnych naruszycieli. Ten drugi pasażer zaczął wypełniać deklarację celną. Poszedłem w jego ślady. Pojawili się nowi pasażerowie. Staliśmy czekając, co będzie dalej.

Może po godzinie ci moi celnicy gdzieś zniknęli, a zamiast nich zobaczyłem dwóch nowych. Ci zasiedli za stołami i zaczęła się odprawa. Wpatrywałem się zafascynowany, bo rzadko już można obejrzeć takie rzeczy na świecie. Stojący przede mną w kolejce mężczyzna jechał do Berlina. Celnik kazał mu wyjąć wszystkie pieniądze na stół i ułożyć w kupki - tu dolary, tu liry, tu pesety - tu marki. Zaczął liczyć, coś się nie zgadzało, zaczął liczyć od nowa. Znowu nie zgadzało się. Kazał pasażerowi podać portfel. Portfel był zniszczony, miał mnóstwo zakamarków. To właśnie wzbudziło podejrzenie: po co tyle tych kieszonek, zaszywek? Zaczęło się badanie portfela.

W tej kieszonce - nic. A w tej? Też nic. Hmm. Ale coś się nie zgadza. Liczymy od nowa! Dolary, liry, pesety, marki. W końcu skarcony, zrugany pasażer może iść dalej. Następny. Znowu się nie zgadza. Znowu liczenie, przeliczanie, buszowanie w portfelu. Właściwie u wszystkich jakieś błędy, uchybienia, pomyłki, nieścisłości, przeoczenia, niedoróbki. Wszystkim trzeba stawiać pytania, wychwytywać sprzeczności w odpowiedziach, znowu pytać, kiwać głową z niedowierzaniem.

Ale to nie koniec. Bo przepytani, przeliczeni, celnie zatwierdzeni, musimy jeszcze przejść kontrolę paszportową. W tym celu kierują nas do nowej sali. Nowa salanowe czekanie. Władza, żeby objawić swój pełny autorytet, potrzebuje dystansu czasu. Im wyższa władza, tym dłuższe czekanie. A poza tym, jak mawiają śledczy, czekanie zmiękcza. Czekam może kwadrans, może pół godziny. Są! Strażnicy granicy wchodzą do swoich budek i badają paszporty. Znowu pytania, znowu: a gdzie, a co, kiwania głową ni to na znak niedowierzania, ni toaprobaty. Ale w końcu mamy stempel w paszporcie i możemy pędzić do pociągu, który już od dawna czeka na nas na peronie.

Możemy? Nie możemy? Bo oto zatrzymuje nas żołnierz i każe czekać. Nie tak, żeby każdy stanął i czekał gdzie chce, nie - trzeba czekać w zwartej gromadzie.

Żołnierz jest poważny i z uwagą pilnuje, żeby gromada miała zwarty, akuratny kształt. Ktoś próbował stanąć na boku, został zrugany - stój w gromadzie. Musimy pomóc żołnierzowi. Dostał rozkaz - mieć wszystkich na oku, stale ich liczyć. Ludzie rwą się do pociągu, który jest tuż obok. Cieknie im ślina, ale - nie. Czekać, stać w gromadzie, aż przyjdzie rozkaz. Wszyscy stoją niby spokojnie, ale jednak w duchu niepewni. Wszyscy wiedzą, że choć inny świat jest już blisko, całą ich wyprawę można w każdej chwili cofnąć do punktu zerowego: a to stempel gdzieś źle przystawiony, a to pieniądze warto by jeszcze raz przeliczyć. Dlatego napięcie w gromadzie rośnie. Przez gromadę idzie prąd elektryczny, który wprawia ją w stan skrywanego drżenia.

Wreszcie żołnierz cofa się - droga otwarta! Gromada rzuca się do pociągu.

Jedziemy przez most, w dole leniwa rzeka, łachy piasku, vysokie szuwary. W sąsiednim przedziale grupa młodych Rosjan jedzie do Pragi na festiwal piosenki.

Jeden z nich gra na harmonii, wszyscy śpiewają. Śpiewają „Jabłoczko” i „Kalinę”, śpiewają „Czornuju nocz” i „Wziawby ja banduru”, śpiewają „Dnipr, ty Dnipr szyrokyj” i „Nie zabudź mienia”. W pewnej chwili ktoś zaczyna „Artilerysty, Stalin dał prikaz”. Wybucha śmiech, a potem w przedziale zapada cisza.

Artilerysty...

11.9.96 O siódmej rano padał rzęsisty deszcz. Było chłodno, wiał przenikliwy, ostry wiatr, który giął wysokie, wiotkie topole, napinał je i naprężał jak cięciwy łuków. W godzinę później otworzyło się niebo - intensywnie błękitne, przestronne. Powietrze zrobiło się przezroczyste, rześkie. Trwało to krótko, bo zaraz napłynęły ciemne, ołowiane chmury, wróciła szarość, a świat - w słońcu wyrazisty i plastyczny, zatarł się, spłaszczył i rozpłynął.

Znowu padał deszcz.

Wielka osobowość Piłsudskiego wpływała na kształt i myśli Polski międzywojennej. Toteż kiedy kraj poniósł klęskę we wrześniu 1939, znakomity poeta - Tadeusz Peiper - jedną z przyczyn przegranej upatrywał w cechach charakteru i w filozofii Marszałka: „W naturze Piłsudskiego leżała skłonność do improwizacji. Planowanie nie było jego darem. Nawet wtedy, kiedy stawiał sobie cele odległe i dla nich organizował materiał ludzki, posuwał się naprzód impulsami. Dlatego droga jego życia nie jest drogą prostą. Dlatego to socjaliści nazywają go renegatem, a demokraci zdrajcą demokracji. Jeśli na niektórych trasach droga jego ukazuje konsekwencję, to jest to konsekwencja psychologiczna, powstająca z momentów jednolitej indywidualności. Ma się wrażenie, że był ofiarą nałogów, które obciążyły polskich literatów jego pokolenia. W żałobnych wspomnieniach pisał jego adiutant, że ogród przy dworku marszałka musiał być pozostawiony swojemu samorodnemu życiu, wolnemu od wszelkich wpływów kultury ogrodowej, że praca ogrodnicza była w nim zredukowana niemal do zera, że nie wolno było przecinać go nowymi ścieżkami, a starych nie wolno było ulepszać. I tu: wszelki wpływ na żywiołowy bieg rzeczy - wykluczony. I tu: wszelkie planowanie - nieobecne. I tu: samorodny rozwój pozostawiony samemu sobie. Ten ogród to obraz psychiki jego pana. Niestety przejawia się ona nie tylko w stosunku do ścieżek własnego ogrodu, ale i do dróg kraju. Przysłowiowe złe <<polskie drogi>> były dla Piłsudskiego walorem obronnym na wypadek wojny. Na nich to miały załamać się zmotoryzowane koła wroga. Pod wpływem Piłsudskiego odbywało się utrzymywanie jeszcze jednej z wielu prymitywności polskich, tak mile widzianych przez konserwatywne czynniki kraju. Pod wpływem Piłsudskiego sprawa rozbudowy nowoczesnych szos zeszła zupełnie z porządku dziennego, a zło dróg zamieniło się w dobro zesłane przez opatrzność. jego niechętny stosunek do cywilizacji nowoczesnej sprawiał, że nie widział on wartości wojskowych w świeżych wynalazkach technicznych i że dla obrony wojennej nie szukał w nich możliwości, nieoczekiwanych dla przeciwnika. Na skutek obiekcji, czynionych przez wojskowość, nie wprowadzono do Polski radia długi czas po jego odkryciu, dopiero kiedy zagranica ukazała korzyści, jakie z niego płyną zmieniono stanowisko. Nie przyjmował Piłsudski ani na chwilę, że możliwości bojowe jego armii mogłyby znacznie podnieść własne polskie wynalazki czynione w dziedzinie techniki. Nie wierzył w zdolności techniczne Polaków. Na międzynarodowych lotach szybowcowych otrzymali jednak Polacy pierwszą nagrodę właśnie dzięki pomysłowej konstrukcji maszyny. Piłsudski zaprosił do siebie zwycięzców, konstruktorów i lotnika.

W czasie całego przyjęcia powtarzał ciągle w kółko: - Ale żeby Polacy w konstrukcjach technicznych pobijali rekordy światowe! Żeby Polacy w konstrukcjach technicznych... ! „ Paradoks losu polskiego w końcu XX wieku polega na tym, że wiele z tego, co służyło przetrwaniu narodu w przeszłości, teraz stanowi ciężar i przeszkodę: 1 - Polacy kontestowali obce, kolonialne państwa przez postawy anarchistyczne - łamanie prawa, dezorganizację itd., i te postawy się utrwaliły; 2 - sytuacja podbitego narodu utrwalała cechy, które wiążą się z czasem przeszłym - konserwatyzm, kulturę skansenu. Wszystko, co było związane z niepodległą, przedrozbiorową przeszłością, było gloryfikowanym tabu. Żadna dyskusja o innowacji nie mogła być podjęta, ponieważ wszelka krytyka była niedopuszczalna (targanie świętości, ptak, który własne gniazdo kala itd.); 3 - komunizm wzmocnił te postawy negacj i, odrzucenia, tumiwisizmu, jałowego biegu. Hasła rządowe w rodzaju „Lepszą pracą uczcimy Zjazd Partii!” - degradowały i ośmieszały etos pracy, i tak już w naszym społeczeństwie niski. Źle pracować - było jedną z form opozycji wobec reżymu (wszelkie nieróbstwo zyskiwało w ten sposób rangę wzniosłości etycznej). Honor polski był honorem gestu heroicznego, pola bitwy, reduty i szańca, a nie pracy przy warsztacie i mnożenia produktów.

Przewaga Niemców i Rosjan nad Polakami jest nie tylko liczebna i nie tylko w tym, że mają więcej czołgów, bo dominują oni nad nami także dlatego, że mają silnie rozwinięty instynkt państwa, że ich prywatne, grupowe, partyjne interesy są podporządkowane nadrzędnemu interesowi państwa, a ich wewnętrzne spory milkną, kiedy trzeba to państwo umacniać lub bronić.

Nasz słaby instynkt państwowy, nasza niezdolność do myślenia kategoriami państwa, nasze klanowe zacietrzewienie, nasz kult prywaty - oto, co w rzeczywistości czyni nas słabymi i bezbronnymi wobec sąsiadów.

Pierwszy września! 1.9.96 1939: jest słoneczny, ciepły ranek. Podwórze przed domkiem wujka w Pawłowie, gdzie jesteśmy na wakacjach. Na leżaku siedzi pochylony dziadek. jest sparaliżowany, wokół głowy ma świeżą szramę po operacji.

Pamiętam go: był wysoki, szczupły, miał pociągłą, chudą twarz, porośniętą szczeciną. Dziadek laską wskazuje niebo - w górze, wysoko, w oceanie błękitu kilka srebrnych punktów. Są ledwie widoczne. Dolatuje mnie odległe brzęczenie, warkot, pulsujący szum silników. Pierwszy raz w życiu słyszę taki dźwięk. Nigdy jeszcze nie widziałem samolotu, nie słyszałem jego odgłosu.

- Dzieci! - woła dziadek mierząc szpicem laski w samoloty - zapamiętajcie ten dzień! Zapamiętajcie! - powtarza wygrażając laską nie wiem komu - nam? samolotom? światu? Pognałem z gromadą dzieci do miejsca, gdzie na drodze przecinającej wieś, szerokiej, piaszczystej drodze zobaczyliśmy tłum ludzi. Tłum cisnął się do jakiegoś człowieka, którego głowa migała pośród dziesiątka wyciągniętych w jej stronę rąk. Posłyszałem, jak krzyczą nieznane mi słowo: szpieg! szpieg! jeszcze dziś widzę te drapieżnie wyciągnięte ręce, zaciekłą szamotaninę, twarze rozognione, spocone, zdeformowane nienawiścią i przerażeniem. Stoję na brzegu tego kłębowiska wściekłości i szaleństwa, nic nie rozumiem i nawet nie pamiętam, czy odczuwam lęk.

Cementowy obelisk przy ulicy Elekcyjnej w Warszawie: Tu 5 i 8 sierpnia 1944 w masowych egzekucjach ludności cywilnej hitlerowcy rozstrzelali około 4000 mieszkańców Woli Uderza mnie słowo około. Te 4000 rozstrzelanych to ofiary anonimowe: nie znamy ich nazwisk, nic o nich nie wiemy. Ale ta nieokreślona grupa skazanych objęta pojęciem około jest nie jako anonimowa podwójnie: anonimowość sięga tu samej istoty bytu - nie wiemy, kim byli, ilu ich było i nawet - czy byli w ogóle. Do tego stopnia nie osiągnęli - w mniemaniu oprawców - statusu człowieka, że nawet nie zasłużyli na to, żeby ich policzyć. Śmierć nie jest tu wyzwaniem, nie jest krzykiem, lecz cichym i zupełnym zniknięciem kogoś, kto może w ogóle nie istniał.Nałęczów jest początek lata i Nałęczów tonie w zieleni. Właśnie - tonie, ma się wrażenie zielonego potopu, który nas pochłonął.

Rzuca się w oczy jedno: ileż odcieni ma zieleń! Zieleń klonu i zieleń jodły to są barwy zupełnie różne! A jeszcze te zielenie zmieniają się w zależności od pory dnia. I od tego, gdzie jest słońce, pod jakim kątem padają jego promienie, z jakim nasileniem. Zieleń przedwiośnia i wiosny są zupełnie inne. Zieleń dojrzałego gorącego lata - znowu inna. A po niej zieleń jesieni, gasnąca. I jej znikanie na końcu roku. Właściwie - gdzie się podziewa? Co się z nią dzieje przez całą zimę? Więdnie, rozpływa się, znika. Na kilka miesięcy zapada w zimowy, biały sen.

W niedzielę chciałem dojść z Nałęczowa do wsi Rogalów. Ale zabłądziłem. W pewnej chwili spotkałem kobietę i spytałem o drogę.

- A to pójdzie pan tamtędy (wskazała ręką), tam będzie taka przełażka, a dalej już prosto.

Przełażka - pierwszy raz zetknąłem się z tym słowem, jak się okazało, znaczy tyle co kładka (kładka leżała nad wyschniętym strumykiem, na łące).

Gdy się idzie przez pola z Nałęczowa do Wąwolnicy, słychać, jak ziemia śpiewa. I nie jest to tak, że gdzieś rozlegnie się jakiś samotny głos, a gdzieś później, w innym miejscu - inny. Śpiew słychać zewsząd - z pól, ze wzgórz, z mijanych zagajników. Ziemia śpiewa głosami ptaków, ale ptaków nie widać, bo świeci słońce, jest upał i kryją się one w cieniu miedz, moszczą w bruzdach, buszują w wysokich zbożach.

Ten śpiew nie milknie ani na sekundę. Z obu stron drogi dobiegają nas świergoty i trele, soprany i alty, nucenia, szczebiotania. Przez cały czas z ziemi unosi się donośna muzyka - wielostrunna, wielogłosowa kantata na ptasi chór i orkiestrę, która uprzyjemnia nam wędrówkę.

Otwarta przestrzeń - oto za czym tęskni oko. Żeby nic go nie zatrzymywało, nie ograniczało, nie więziło. Żeby nie musiało rejestrować, oceniać, wybierać, decydować, żeby było wolne i żeby bez przeszkód, swobodnie biegło przed siebie do granic horyzontu, tam, gdzie niewyraźny, przysłonięty mgiełką ścieg łączy ziemię z niebem na najdalszym krańcu świata.

Ale przede wszystkim otwarta przestrzeń - wyzwala i pomnaża nas samych. Uwolnieni ze ścisku tłumu ulicznego, z korków samochodowych, z autobusów i metra, z ciasnoty urzędów i poczekalń, z trybów miasta-maszyny, które zmełło nas na spocone, umęczone anonimowe cząsteczki wielkiej ruchliwej masy ludzkiej - odzyskujemy oddech, swobodę, kształt, tożsamość.

Nic nam nie zagraża. Niczyj łokieć, przekleństwo, obelga, strzał w plecy. Nikt nas nie próbuje wykiwać, okłamać, naciągnąć, okraść. Możemy się odprężyć, odpocząć. I mimo że już sięgamy sobą daleko - do granic horyzontu i szczytu nieba, widzimy, jak ciągle jest wiele wolnej przestrzeni i że możemy ją wypełnić sobą tyle, ile pomyślimy, ile zapragniemy, ile zdołamy.

Idąc przez ziemię pięknie rzeźbioną, różnorodną, bogatą w pagórki, doliny, drzewa i wodę, człowiek, w pragnieniach, mimowolnie zawłaszcza jej drobne ustronia, skryte odludzia, dzikie zakątki. O tu - mówisz sobiechciałbym postawić dom. Zbudowałbym dużą werandę.

Z werandy miałbym widok na zakrzewiony potok, a dalej na kępę drzew w szczerych polach. A dalej? Nic.

Dalej już nie byłoby nic.

Ale za chwilę nowy zakamarek bierze górę nad poprzednim. O tu - myślisz ucieszony - tu miałbym dom, na tej otwartej polanie. Tylko trawa, polne kwiaty, ważki i świerszcze, czasem może zabłąkana sarna. A wszystko w ciemnej ramie lasu, tak litej, że nikt tu nie przejdzie.

Tak powstawały miasta świata - Ur i Mohendżo-Daro, Boston i Sydney, Paryż i Florencja: z pragnienia, żeby tu pozostać. Z nastroju, jaki ogarniał wędrowca czy żeglarza, kiedy przysiadłszy na skrawku ziemi i rozejrzawszy się wokół mówił do siebie: ładnie tu, a ja już nie mam siły dalej iść. Zostaję! Jeżeli pójdziemy z Zarzeki na wschód w stronę Kolonii Drzewce i Piotrowic, ale pójdziemy nie szosą, tylko polnymi drogami, na skróty, zaraz znajdziemy się w miejscach bez śladu człowieka. jak okiem sięgnąć nie ma nikogo. Nie słychać żadnych szumów i pisków, nic nie warczy, nie zgrzyta, nie wyje. Mimowolnie rozglądamy się za śladami życia. Jeżeli jest to pustynia, patrzymy, czy coś się w piasku nie ruszy - a to żuczek, a to jaszczurka. Jeżeli pejzaż arktyczny - czekamy, czy aby nie nadleci wydrzyk, nie pojawi się foka. Człowiek musi wiedzieć, że coś się porusza, jeżeli nic się nie dzieje, zaraz wymyśla sobie latające talerze, fatamorgany, czarownice, którym każe jeździć na miotłach.

A tu? W polach między Zarzeką, która została daleko, a Kolonią Drzewce, która jest hen przed nami? W tym zielonym, rozsłonecznionym pustkowiu? Wystarczy zatrzymać się i rozejrzeć. Ileż tu wszystkiego! Oto w zbożu kołyszą się fioletowe chabry. Oto dołem wiją się różowe powoje. A nad nimi chwieją się białe rumianki. I dmuchawce puszyste, i osty kolące. I pokrzywy złośliwe, i lebiody pożywne, i szczawy, szałwie, dziurawce i żółcienie. A najwięcej traw wszelkich, gęsto rozesłanych po ziemi, rosnących na polanach, na stokach wąwozów, na zacienionych odcinkach dróg.

Właśnie - drogi. Dawniej drogę polną znaczyły dwie głębokie koleiny wyżłobione w ziemi metalowymi obręczami chłopskich wozów. Spód tych kolein wypełniał piach wymielony na pył przez drewniane szprychy kół.

Pomiędzy koleinami ciągnął się trop wybity kopytami zaprzężonych do wozów koni.

Takich dróg już tu nie ma. Ich miejsce zajęły szerokie trakty wyjeżdżone grubymi oponami traktorów. Traktor jest w każdym gospodarstwie, w każdej zagrodzie. W tych stronach koń zniknął z pejzażu wsi.

Człowiek traci kontakt z przyrodą, coraz bardziej się od niej oddala ( już nawet nie mówi się - przyroda, mówi się - ekologia). Kontakt z przyrodą mają albo profesjonaliści (biolodzy, ornitolodzy, leśnicy), albo hobbiściludzie uważani za nieszkodliwych dziwaków.

Razem z przyrodą znika ta literatura, której przyroda była tematem i bohaterem. Kto dziś czyta Zająca Dygasińskiego, Z martwej roztoki - Orkana, Polesie Ossendowskiego? Kto Orzeszkową, Kasprowicza, Tetmajera? Kto pamięta wierszyk Asnyka Gdy jabłoni kwiat opada, ' kalina zakwita..., Lenartowicza Nad modrym stawem dwa dęby stałly..., Syrokomli Niech się krzewią szczęśliwie zboża na naszej niwie...? Kto czyta Żeromskiego Wiatr od morza, Puszczę jodłową, Mogiłę? jego Dzienniki, gdzie tyleż o przyrodzie, co i romansach: „24 VIII 1889 (sobota). Przez cały dzień bałamuciliśmy z Łusią.

Pocałunki nasze stają się coraz otwartsze i coraz namiętniejsze. jest ich bez liku. Łusia nigdy nie broni się, pozwoliłaby na wszystko, tylko mniej ma od Heli odwagi.

Całuje też sama tylko na prośbę. Mam tedy dwie prześliczne gołąbki: jedna ma szesnaście, druga osiemnaście lat, obiedwie udają miłość dla mnie, a ja tak często na dzień myślę o śmierci i rozkoszy niebytu”.

Fotografie Nałęczowa z końca XIX, początku XX wieku. jakież piękne te domy, wille, altany, ale jakże ich mało i jakie są skromne! Tymczasem zamożność i bogactwo, dostatek i obfitość wyrażają się rozmiarem, rozmachem, ilością, kubaturą materii przerobionej - drewna, cegły, betonu, szkła. To pejzaż, w którym widoczna jest czynna, pracowita obecność człowieka, utrwalony jego konstruktywny wysiłek. Weźmy - z tamtego czasu - widokówki St. Morritz, Sorrento, Alicante - toż to setki, tysiące domów, willi, pałaców. Na ich tle - jak skromnie wygląda Nałęczów! Nasze historyczne ubóstwo, nasz marazm i ospałość również i tu znajdują swój wyraz.

W ostatnich miesiącach byłem w kilku sanatoriach.

Pobyt w takich miejscach pozwala przyjrzeć się ludziom, posłuchać, jak i o czym mówią, popatrzeć na ich zachowanie, sposób bycia. Przyjeżdżają tu na ogół ludzie starsi. Od razu zwraca uwagę powszechna wśród nich zgorzkniałość, rozdrażnienie, opryskliwość. Próbowałem się uśmiechać. Na próżno. Uśmiech pogarsza sytuację - wywołuje podejrzenie: uśmiecha się nie do mnie, ale ze mnie. W odpowiedzi na uśmiech - on/onajeżą się jeszcze bardziej. Brak życzliwości, brak ciepła dla innych. Wiem, to wynik jakichś fatalnych doświadczeń wrednych stosunków w pracy, chamstwa i wrogości, wszelkiej trucizny życia, która niszczyła tym ludziom codzienność.

Tak, staram się ich zrozumieć. Że mieli szare, ubogie, fatalne życie. Że niczego się nie dorobili. Że nie mogą już liczyć na wiele. Rozumiem, ale nie umiem usprawiedliwić. Bo wyglądają tak, jakby się czuli w tej zapiekłej niechęci dobrze, jakby ten brak życzliwości i ciepła wobec innych zaspokajał jakąś ich potrzebę i nawet był im przyjemny. Toteż nie widać, aby chcieli się zmienić, rozchmurzyć, udobruchać.

Myślę o Dostojewskim, o postaciach zapełniających strony jego książek, o Rosjanach, którzy są ciągłe „rozdrażnieni”, „poirytowani”, „rozzłoszczeni”, którzy chodzą „nadąsani”, „obrażeni”, „ponurzy”.

Myślę, że ci Polacy, o których piszę, są bliżsi typowi Rosjanina niż obywatela Zachodu. Nie ma w nich nic z lekkości Francuza, z pogody i otwartości Włocha, z życzliwości i uczynności Amerykanina. Zamiast tego jest bardzo wschodnia, bardzo stepowa niechęć, zamknięcie i skwaszenie w twarzach, obsesyjne zaznaczanie dystansu wobec Innego, nieufność i chłód.

Mnich Thich Nhat Hanh celował w układaniu prostych wierszyków: Robię wdech i uspokajam ciało Robię wydech i się uśmiecham Przebywam w chwili obecnej Wiem, że to cudowna chwila.

Mnich Thich Nhat Hanh cieszył się naprawdę, ćwiczył głębokie oddechy, głębokie pokłony, zalecal ćwiczyć uśmiech i uważność, odczuwał radość: Moja radość jest jak wiosna, pod jej tchnieniem kwitną kwiaty.

O swojej drodze do szczęścia mnich Thich Nhat Hanh napisał nawet książkę, której dał tytuł Każdy krok niesie pokój. Szkoda, że droga, którą idzie, nie przecina się z naszymi drogami.

Do tego wąwozu można wejść albo od ulicy Chmielewskiego, albo Głowackiego. Wrażenie jest takie, jakby się przekroczyło próg ogromnej katedry. Wysokie nawy z masywnych pni dębów i buków, na tych nawach opierają się wyniosłe, szerokie sklepienia z konarów i gałęzi.

Poprzez gęste liście, jak przez misterne witraże opada na nas rozsypane, rozproszone światło słoneczne. Panuje jakaś uroczysta, podniosła cisza. Świat poza tym wąwozem-katedrą przestaje istnieć. A tu, wewnątrz, także nikogo - ani ludzi, ani zwierząt. Tylko ta nieruchoma, zielona pustka. Gdyby wszedł tu ktoś, kto potrafi się modlić - zacząłby się modlić.

Białowieża Dyskusja na temat dalszych losów Puszczy Białowieskiej. Ścierają się dwa obozy, więcej - dwie kultury, dwie mentalności. Jeden obóz to pogrobowcy zbieracko-myśliwskiej epoki rozwoju społeczeństw: traktują przyrodę jako służebnicę człowieka. Jeżeli jest las - trzeba go wyciąć, jeżeli jest zwierzę - trzeba je zabić. Kiedy plemię wykarczuje las i wybije zwierzynę- wędruje dalej, aż natrafi na nowe łupy. To mentalność ludzi, dla których ziemia nie ma granic, a jej bogactwa nie mają dna i końca.

Drugi obóz to ludzie, dla których natura nie jest po prostu najzwyczajniejszą zdobyczą, ale czymś zupełnie innym - jest naszym współtowarzyszem i pobratymcem, którego obecność to warunek istnienia. Jeżeli jest las, to musi rosnąć, jeżeli jest zwierzę - musi żyć. Człowiek nie jest sam, jest częścią natury; zabijając naturę - unicestwia siebie. Oto sedno sporu o puszczę, której potężne szczątki ciągle jeszcze stoją.

jeszcze Białowieża Jeżeli wycięliście stary las, a na jego miejsce posadziliście nowy, to nie znaczy, że zachowaliście w naturze równowagę albo że równowaga ta zostanie przywrócona, kiedy młody las urośnie. Starego lasu nie przywrócicie nigdy. Tego sędziwego drzewostanu z jego gęstwą, cieniem i zapachem, z jego wewnętrznymi splotami, powiązaniami, zależnościami nie da się odtworzyć, skopiować, powtórzyć. Wraz z wycięciem lasu jakaś część świata ginie na zawsze.

Giną lasy świata: Brazylia, Chiny, Kamerun. W Rwandzie - kiedyś zielonej, lasy zajmują już tylko 2 procent powierzchni kraju. Wyrąb lasów trwa na wszystkich kontynentach. Ziemia jest coraz bardziej naga i bezbronna.

Wola Chodkowska Szarość jest kolorem niszczycielskim, nie znosi niczego poza szarością, nie toleruje obecności innych kolorów, zabija je. Tam, gdzie jest szarość, wszystko jest szare, nie istnieje żaden wybór, żadna alternatywa. Przed domkiem w Woli Chodkowskiej rósł piękny rododendron. Zielony, soczysty, dorodny. Miał okazałe, duże kwiaty. O świcie przyszli ludzie, krzew wykopali, załadowali na wóz, zniknęli.

Kiedyś, dawniej, miejsce to było szare. Potem właściciele domku posadzili tu mały rododendron. Posadzili, podlewali latami. Krzak urósł, pełen kolorowych kwiatów. Szarość poczuła się zagrożona, zaatakowałazniszczyła inność. Właśnie zgodnie z prawem, że szarość toleruje tylko szarość. Coś, co jest wielobarwnemusi zginąć. Coś, co jest lepsze - będzie unicestwione.

Co jest wyższe-będzie pomniejszone. Szarość to jednolitość i jednorodność - niska, płaska, nudna, żadna, ale jakże władcza, absolutna, despotyczna! Miejsce, gdzie rósł kolorowy rododendron, jest znowu szare: szarość przywróciła tam stan pierwotny - stan szarości.

Kiedy mówi się o demokracji, zbyt rzadko zwraca się uwagę na zależność demokracji - jej siły, autorytetu i sprawności - od poziomu i rodzaju kultury społeczeństwa. A przecież niski poziom kultury osłabia demokrację, ciągnie ją w dół, nie daje jej rozwinąć się i okrzepnąć. Wszelkie dyskutowanie o szansach demokracji jest bezużyteczne, jeżeli nie towarzyszy mu ocena stanu kultury społeczeństwa, jej poziomu, jej żywotności. Przy niskim poziomie kultury społeczeństwa miejsce demokracji zajmuje jej karykatura.

Wielu naiwnych (a częściej - cwanych, chytrych) w krajach postkomunistycznych rozumie demokrację jako ustrój, w którym wszystko wolno. W rzeczywistości, w krajach o starych tradycjach demokratycznych mechanizmy kontroli, posłuchu, dyscypliny, ograniczeń itd. są bardzo silne, powszechne, ostre i sprawne, tyle że często subtelnie i niewidocznie wplecione w tkankę życia społecznego.

Pustka naszych sporów politycznych. Pustka etyczna i kulturalna. Bo nie pada w niej franklinowskie pytanie: jak zrobić coś lepiej, tylko leninowskie: kto - kogo.

Cycero: „Non intelligit quid profiteatur” (nie rozumie tego, co wyznaje). Ileż razy, słuchając różnych wypowiedzi, oświadczeń, głosów w dyskusjach, przychodzi to na myśl! Mówię: - jak tu u was ciemno i brudno! Odpowiedź: - To nie nasz budynek! A więc problemem nie jest, aby było czysto. Problemem jest - kto za to odpowiada. Czyja to wina. Kwestią nie jest poprawić, kwestią jest - ustalić winowajców.

jakże wąsko, płytko i demagogicznie pojmujemy hasło ochrony środowiska. Nasz atak kierujemy przeciwko dymiącym kominom fabryk, zatrutym rzekom, spalinom w miastach. I to jest, oczywiście, słuszne. Ale nie tylko wielki przemysł zanieczyszcza środowisko. Ochraniać i dbać o nie, to przecież także myć okna, malować odrapane ściany, naprawiać płoty, wkręcać żarówki do latarń, wietrzyć mieszkania. To chodzić w czystej koszuli, myć ręce i nogi, usuwać brudne kałuże z chodników, błoto z rynsztoków, śmieci sprzed domu. Środowisko zaczyna się w tym miejscu, w którym kończy się nasza skóra, jest w zasięgu naszej ręki.

Młody Kenijczyk, J.B., przyniósł mi do przeczytania scenariusz swojego filmu pt. „Czarno widzę”. Dokument. W scenariuszu zebrane wypowiedzi Polaków świadczące, że są rasistami. Mówią o Afrykańczykach”czarnuchy” i uważają ich za ludzi podrzędnych czy nawet nieludzi.

Dla mnie powtarzanie tezy, że wielu Polaków jest rasistami, niewiele już wnosi nowego. Ciekawszym byłoby co innego, a mianowicie zbadanie, jakimi drogami krążą stereotypy. W tym wypadku ich źródłem jest Zachód.

Stereotyp „czarnucha” był potrzebny, aby uzasadnić po pierwsze - zbrodnię historyczną, jaką był trwający trzy wieki handel niewolnikami, a potem podbój kolonialny, który co najmniej w swojej pierwszej fazie był podstępny i krwawy. W żadnym z tych wydarzeń Polacy nie uczestniczyli. Dlaczego więc przejęli ideologię służącą nie ich przecież sprawie? To krążenie stereotypów jest fascynujące. Przecież w XIX wieku nasza sytuacja była zbliżona raczej do losu Afryki niż np. Szwajcarii czy Holandii: byliśmy kolonią mocarstw ościennych. Kolonie, którymi zarządzał w tym czasie Berlin: Tanganika, Polska, Rwanda-Burundi. Dlaczego to wspólne doświadczenie nie zrodziło solidarności? Profesor Janusz Tazbir, kiedy pytam go o źródła niechęci Polaków do Afrykańczyków, odpowiada: - A niechże pan poczyta, co Polacy mówili nie tylko o Afrykańczykach, ale o innych białych, np. Niemcach, Rosjanach.

Tu dopiero nie dobierali słów, nie szczędzili epitetów! Gilbert K. Chesterton zastanawia się nad istotą świata: „Kłopot z tym światem nie polega na tym, że jest on nieracjonalny, ani też na tym, że jest zbyt racjonalny.

Najczęściej spotykany problem stanowi to, że świat jest racjonalny, ale nie do końca... Najdziwaczniejszą cechą rzeczywistości jest to, że ukradkiem zbacza nagle o centymetr od wyznaczonego kursu. Wygląda to na rodzaj cichej zmowy we wszechświecie. Jabłko lub pomarańcza są na tyle okrągłe, że można je nazwać okrągłymi, ale tak naprawdę ich okrągłość pozostawia wiele do życzenia... Wszędzie napotykamy ten element nieobliczalności. Umyka on uwadze racjonalistów, ale ostatecznie zawsze wychodzi na jaw... Prawdziwość jakiejś myśli lub wizji najłatwiej sprawdzić zastanawiając się, czy uwzględniają one istnienie ukrytych i zaskakujących nieregularności w świecie”.

„Pewna stara legenda indyjska mówi nam o istnieniu rzeki, której biegu nie sposób określić. Z czasem jej nurt bieży po okręgu i zaczyna wrzeć. W przepływie jej fal uderza jakiś dziwny chaos oraz bezlik przeciwieństw: spłaszczenia idą o lepsze z diamentowymi symetriami i ze zbieżnymi pasmami gładzi. To Purana; wszystko unosi ze sobą, zawsze zda się być mętna, nie ma sobie podobnej ani też bliźniaczej. Aliści jest to rzeka płynąca do samych bram Raju. W odblaskach jej fal jawi się przedsionek światła, drzewo koralowe, łańcuch o ogniwach z tygrysiego oka, błękitny Ganges, malachitowy taras, piekło włóczni, a także doskonałość pogrążona w spoczynku. Nieustanne wpatrywanie się w rzekę ujawnia jej dwoistość, przygodę bliźniaczości, a także par, które szukają ratunku w odwrocie na swoje wysepki. Drzewo naprzeciw oczu, drzewo koralowe umiejscowione naprzeciw oka tygrysa, włócznie naprzeciw tarasu, a później - znowu owe piekielne włócznie naprzeciw rajskiego tarasu z malachitu. O, jakżeśmy szczęśliwi, my, twory doczesne, mogąc postrzegać ruch jako obraz wieczności i śledzić w najwyższym skupieniu parabolę strzały, póki się nie pogrąży w linii nieboskłonu” (Jos‚ Lezama Lima, Jaskółki i kraby).

Każden człowiek powinien korzystać ze swojego życia na tym świecie i zrobić dobrą rzecz czy postępek, bo na tamtym świecie już się mu nie uda.

gotów do usług (List do Pawła Ettingera, historyka sztuki, nie datowany)



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Ryszard Kapuściński Lapidarium II
Ryszard Kapuściński Podróże z Herodotem doc
Kapuściński Lapidaria LAP1
Kapuściński Lapidaria Lap9
Kapuściński Lapidaria Lap10
Kapuściński Lapidaria LAP3
Kapuściński Lapidaria Lap6
O Islamie, [BIOGRAFIA,REPORTAŻ], Ryszard Kapuściński
Kapuściński Lapidaria Lap5
Kapuściński Lapidaria LAP2
Ryszard Kapuściński Zaproszenie do Gruzji
Ryszard Kapuściński Heban opis
Ryszard Kapuściński Heban
Ryszard Kapuściński
kapuscinski LAPidaria
cytaty dzieglewski reportaże ryszarda kapuścińskiego
Ryszard Kapuścinski Cesarz

więcej podobnych podstron