Ferrari jedzie do szuflady
Tomasz Michałowicz, Tomasz Patora 11-07-2006, ostatnia aktualizacja 07-07-2006 17:06
Szef Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego Witold Marczuk nie pozwolił prokuraturze zbadać, czy jego oficerowie wzięli od znanego biznesmena łapówkę za zaniechanie śledztwa
Tego grudniowego dnia Witold Marczuk miał podjąć ważną decyzję. Dowiedział się, że w łódzkiej delegaturze ABW ktoś mógł wziąć łapówkę. Jego współpracownicy byli zgodni: popełnienie przestępstwa jest prawdopodobne, sprawa - poważna, trzeba przekazać ją prokuraturze, niech rozpocznie śledztwo.
Marczuk postąpił inaczej. W grudniu ubiegłego roku postanowił, że prokuratura nie zobaczy akt tajnej sprawy "Ferrari".
Na początku było wino
Nie byłoby sprawy "Ferrari", gdyby nie interes życia, który na początku lat 90. zrobili producenci wina Cin Cin Ryszard Szylhabel i Andrzej P. Pierwszy to polski biznesmen mieszkający od lat 80. w Berlinie. Drugi był kolegą jego syna. Szylhabel wymyślił, że dzięki swoim kontaktom handlowym otworzy na chłonnym i pustym postpeerelowskim rynku fabrykę wina. W Chociszewie pod Łodzią wino rozlewano do eleganckich butelek z kolorową etykietą przypominającą zachodnie wermuty.
Pomysł okazał się żyłą złota. Cin Cin piła cała Polska, pod fabryką w Chociszewie stała non stop kolejka tirów.
Właścicielem firmy był Szylhabel, a jego pełnomocnikiem w Polsce Andrzej P. Szybko doszło jednak do konfliktu - Szylhabel zaczął podejrzewać, że Andrzej P. go oszukuje. Z konta firmy znikały miliardy starych złotych, rzekomo na inwestycje. Faktury były jednak sfałszowane, a dostęp do konta miał - prócz Szylhabla - tylko Andrzej P.
We wrześniu 1995 roku Szylhabel poszedł do prokuratury, która potwierdziła, że faktury sfałszowano.
Ale nie doczekał się sprawiedliwości. Proste z pozoru śledztwo ślimaczyło się, prokuratorzy wielokrotnie je zawieszali; miesiącami czekali na pomoc zagranicznych organów ścigania, by w końcu dostać odpowiedź, że wadliwie napisali wnioski.
Po kilku latach (w 2000 roku) Andrzejowi P. postawiono zarzuty popełnienia przestępstwa, m.in. kradzieży. Ale przed sądem nie stanął. W grudniu zeszłego roku prokurator umorzył sprawę, argumentując, że wielu dowodów nie udało się zebrać, a część zarzutów uległa przedawnieniu.
Tymczasem w 1999 roku, podczas jednej z rozmów z prokuratorami, Ryszard Szylhabel wyjawił, że nagrał ukrytym magnetofonem kilka rozmów z Andrzejem P. P. miał mu wtedy opowiadać, jak dzięki politykom prawicy załatwiał korzystny wynik kontroli skarbowej w ich firmie.
Szylhabel nie miał już jednak zaufania do prokuratury. Taśm na Andrzeja P. nie chciał przekazać. I właśnie o te taśmy chodziło w sprawie "Ferrari".
Daj pan te taśmy, to go zamkniemy!
Jesienią 1999 roku, niedługo po tym, jak Szylhabel opowiedział prokuraturze o taśmach na Andrzeja P., do drzwi jego łódzkiego mieszkania zapukało dwóch funkcjonariuszy Urzędu Ochrony Państwa z Łodzi: płk Krzysztof Kwiatkowski, naczelnik wydziału operacyjnego, oraz oficer tego wydziału Ryszard Witczak (Witczak to nazwisko legalizacyjne, czyli fałszywe, którego funkcjonariusz używał służbowo).
- Słyszeliśmy, że ma pan interesujące nagrania dotyczące Andrzeja P. Bardzo by nam się przydały - zagaili.
Jak ustaliliśmy, Kwiatkowski i Witczak nadali kontaktom z Szylhablem charakter formalny - zarejestrowali w UOP postępowanie operacyjne pod kryptonimem "Ferrari". Bo autem tej marki jeździł wówczas Andrzej P.
Z początku Ryszard Szylhabel nie chciał dać nagrań, tłumacząc, że ma złe doświadczenia z polskim wymiarem sprawiedliwości. Oficerowie próbowali podejść biznesmena wiele razy, proponowali nawet wspólną wódkę. W końcu powiedzieli, że zaplanowali już datę zatrzymania Andrzeja P. na 8 grudnia 1999 roku, lecz potrzebują więcej dowodów - czyli taśm. Wtedy Szylhabel przekazał nagrania.
Do zatrzymania Andrzeja P. jednak nie doszło, a oficerowie UOP przestali się z Szylhablem kontaktować.
Kilka tygodni później Szylhabel spotkał się ze znajomym Andrzeja P. Usłyszał: - A wiesz, on znów wykupił się od zatrzymania. Tym razem kosztowało go to w UOP 400 tys. zł.
Szylhabel postanowił odzyskać taśmy. Wielokrotnie dzwonił do płk. Kwiatkowskiego, ale ten unikał kontaktu. W końcu znalazł go w siedzibie UOP. Kwiatkowski tłumaczył się, że taśmy gdzieś zgubił.
Szylhabel nie uwierzył i poprosił o pomoc swego pełnomocnika, znanego łódzkiego adwokata i byłego wicemarszałka Sejmu Andrzeja Kerna. Wiedział, że zna on szefa łódzkiego UOP Adama Ostoję-Owsianego.
Adwokat doprowadził do spotkania z Ostoją-Owsianym. - Pamiętam tę sprawę - potwierdza Kern. - Poprosiłem szefa delegatury, by mojemu klientowi zwrócono taśmy, przekazałem opowieść oficera, że taśmy rzekomo zginęły. Ostoja-Owsiany wezwał tego oficera i przy mnie polecił mu oddać nagrania.
Kern dokładnie nie pamięta, co odpowiedział wówczas Kwiatkowski, z rozmowy wynikało jednak, że odda taśmy.
Ale wbrew tym ustaleniom z Ryszardem Szylhablem nikt z UOP się już nie skontaktował.
Nadeszła IV RP
Na kilka lat Szylhabel zamilkł. Dziś mówi, że po złych doświadczeniach z UOP i prokuraturą czekał na zmianę ekipy rządzącej. Kiedy po ubiegłorocznych wyborach ogłoszono nadejście IV RP, poszedł w listopadzie jeszcze raz do łódzkiej prokuratury: - Chcę poinformować o przestępstwie, które popełnił łódzki UOP, dziś nazywany Agencją Bezpieczeństwa Wewnętrznego.
"Wielu tak mówi" - pomyślał pewnie prokurator i rutynowo przyjął zawiadomienie. Nie wiedział, że sprawa zatrzęsie całą ABW.
Szylhabel opowiedział o kontaktach z oficerami Kwiatkowskim i Witczakiem: że obiecywali zatrzymanie Andrzeja P., że wzięli taśmy i razem z nimi zniknęli. I że dowiedział się o rzekomej łapówce, którą ludzie z UOP wzięli od Andrzeja P. za ukręcenie łba sprawie.
Prokurator Marek Kujawski wysłuchał historii, spisał protokół i rozpoczął postępowanie sprawdzające. Wysłał pismo z pytaniami do łódzkiej ABW: czy prowadzono tę sprawę, co się z nią stało i dlaczego?
Taśmy zdobyte, akta do archiwum
Funkcjonariusz, który zgodził się z nami rozmawiać - nazwijmy go Kapitanem - mówi, że z początku pismo z pytaniami prokuratury nie wywołało poruszenia w Agencji: - Ot, rutynowa sprawa, jeszcze jeden pieniacz.
Dopiero gdy szefowie wyszukali akta w archiwum, zaczęła się afera z "Ferrari".
Kapitan: - Kwiatkowski i Witczak rzeczywiście nawiązali kontakt z Szylhablem i wielokrotnie się z nim spotykali, a cała ich "praca operacyjna" była nastawiona na wyciągnięcie od niego taśm.
Jak ustaliliśmy, oficerów prowadzących Szylhabla w 1999 roku kontrolowali na bieżąco - a tak się robi w szczególnie ważnych sprawach - funkcjonariusze z wydziału śledczego. Pisali w analizach: przełom w sprawie "Ferrari" nastąpi po przejęciu od źródła (Szylhabla) taśm i ich weryfikacji. Takie samo zalecenie jest w ostatniej analizie śledczych: zdobyć taśmy.
- No i dalej w aktach mamy rzecz kuriozalną: są te taśmy, nawet z częściowym stenogramem - ciągnie Kapitan. - A sprawa "Ferrari" zamiast do robienia idzie wówczas do archiwum! Gdy to teraz odkryliśmy, zrobił się dym. Bo to się rzeczywiście układa: przychodzi do prokuratury Szylhabel i mówi, że nasi wzięli łapówkę za skręcenie sprawy, a akta idealnie pasują do tego!
Pachnie kryminałem, ale śledztwa nie będzie
Kiedy w grudniu ubiegłego roku szefowie łódzkiej delegatury ABW Dariusz Pilarz i Artur Wójciak obejrzeli akta "Ferrari", powołali nieformalną komisję. Czas naglił, trzeba było szybko odpowiedzieć na pytania prokuratury. Według naszych informatorów komisja przesłuchała funkcjonariuszy, którzy mieli związek ze sprawą. Witczak powiedział, że po uzyskaniu taśm od Szylhabla wziął je naczelnik Kwiatkowski. Witczak był przekonany, że ktoś mądrzejszy od niego nadal bada sprawę i analizuje zdobyty materiał.
Funkcjonariusze wydziału śledczego, którzy pisali analizy, tłumaczyli z kolei, że w ogóle nic nie wiedzieli o zdobyciu taśm od Szylhabla.
Kapitan: - Z wyjaśnień Witczaka wynikało, że o zdobyciu taśm wiedział ówczesny szef delegatury Adam Ostoja-Owsiany. Płk Kwiatkowski poszedł do niego z taśmami i... sprawa umarła.
W grudniu 2005 roku, po wysłuchaniu wyjaśnień funkcjonariuszy, kierownictwo łódzkiej ABW uznało, że jeśli połączyć z nimi to, co jest w aktach "Ferrari", oraz zawiadomienie Szylhabla, można mieć uzasadnione podejrzenie, że za zaniechanie sprawy wzięto łapówkę. Trzeba zatem odpowiedzieć prokuraturze, że Szylhabel może mieć rację, i przekazać jej całą wiedzę. Niech prowadzi śledztwo. I jeśli popełniono przestępstwo, niech doprowadzi do ukarania winnych.
Ale tylko szef całej ABW ma prawo przekazać prokuraturze tajne materiały operacyjne.
Według naszych źródeł w centrali ABW szef łódzkiej delegatury Agencji Dariusz Pilarz pojechał jeszcze w grudniu do Warszawy z aktami "Ferrari" i wnioskami komisji. Przedstawił sprawę kilku osobom ze ścisłego kierownictwa ABW. Ci przyznali, że sprawa pachnie kryminałem i że należałoby ją dać prokuraturze.
Decyzję miał podjąć szef ABW Witold Marczuk, bliski współpracownik Lecha Kaczyńskiego, za jego prezydentury w Warszawie szef stołecznej straży miejskiej.
Kapitan: - Pilarz wrócił do Łodzi. Miał pewnie poczucie dobrze spełnionego obowiązku, tyle że przedwcześnie. Bo Marczuk nie przekazał prokuraturze sprawy "Ferrari".
W tym samym miesiącu ABW wysłała jedynie do prokuratury pismo. I nadała mu klauzulę "tajne".
Z pisma Agencji musiało wynikać, że nie popełniono przestępstwa. Łódzki prokurator Marek Kujawski: - Na początku stycznia tego roku odmówiliśmy wszczęcia śledztwa w sprawie łapówki. W związku z tajną odpowiedzią ABW uzasadnienie naszej decyzji też jest tajne.
Kapitan: - Odmowa rozpoczęcia śledztwa oznacza, że żaden niezależny organ nie sprawdzi, kto maczał palce w ukręceniu łba sprawie "Ferrari". I czy ktoś wziął za to łapówkę, a jeśli tak, to kto.
Dałem szmal, coś mi się należy
Dotarliśmy do nagrań rozmów Andrzeja P. z Szylhablem, o które chodziło w sprawie "Ferrari".
Oto fragment, gdy rozmawiają w 1992 roku o kontroli skarbowej w ich firmie, której grozi kara od urzędu skarbowego:
"Andrzej P.: - Lech M. [wtedy szef łódzkiej izby skarbowej], rozumiesz, jest w tym momencie w miarę, w miarę...
Szylhabel: - W miarę obiektywny?
P.: Nie, nie, nie. Nie jest w ogóle obiektywny. Po prostu M. przeszkadza, rozumiesz - bo ja wiedziałem, od której strony go p...dolnąć - że ma spotkanie, rozumiesz, z Niesiołowskim. Wiesz, bo Lech M. to ZChN i wykonuje polecenia ślepo. A ja doprowadziłem do tego, że Niesioł się w mojej sprawie wstawił. I M. w tym momencie powiedział, że zatrzymać wszystkie sprawy. Bo ja doprowadziłem do tego, że Niesiołowski zadzwonił z Warszawy i poprosił o spotkanie. I powiedział, że w sprawie firmy. (...) A Niesioł mówił do niego tonem rozkazującym (...). A ja mam taką życzliwość ZChN-u, którą mogę w każdej chwili wyciągnąć. Oczywiście, wiesz, ja poszedłem po życzliwość.
Sz.: - Obiektywne załatwienie sprawy, oczywiście nie chodzi o żadne łapówkarstwo.
P.: - Jak mogłem, wszystko wam [z ZChN] powiedziałem, doprowadziłem was do rozmów z Unią [Unią Demokratyczną w łódzkiej radzie miejskiej], zdołaliście się porozumieć (...) dałem szmal, coś mi się należy. Ja potrzebuję waszej interwencji, bo ja nie mam dojścia. To ma być interwencja, to nie ma być, k..., dojście. Tu mi powiedzieli: słuchaj, nie ma problemu, będziemy to załatwiali, rozumiesz. I już wiem, że jest to załatwione".
Kapitan: - Mówiąc po ludzku, Andrzej P. twierdzi, że wstrzymał kontrolę skarbową dzięki pomocy Niesiołowskiego. I zapewnia, że może liczyć na dalszą pomoc ZChN, bo dał im pieniądze, prawdopodobnie na partię. Nagrania te spokojnie dawały podstawę do dalszej pracy operacyjnej ABW. Należało przesłuchać ludzi, sprawdzić, czy w 1992 roku była rzeczywiście kontrola i jaki był jej wynik. Taśmy powinny być punktem wyjścia. Nie były.
Niesiołowski: Nie pomagałem Andrzejowi P.
Andrzej P. nie chciał się z nami spotkać. Przez telefon powiedział, że nie chce rozmawiać na tematy związane z Ryszardem Szylhablem. I przysłał pismo, w którym argumentuje, że nie może mówić, dopóki umorzenie śledztwa przeciwko niemu nie będzie prawomocne.
Stefana Niesiołowskiego, dziś senatora PO, zapytaliśmy, czy kiedykolwiek interweniował w sprawie firmy Andrzeja P. u szefa łódzkiej izby skarbowej Lecha M. - Nie, kompletnie nigdy - zaprzecza Niesiołowski. - A z Lechem M. rozmawiałem tylko raz i nie chodziło o Andrzeja P.
Ryszarda Szylhabla znaleźliśmy w Berlinie. Potwierdza, że spotykał się z oficerami łódzkiego UOP i że dał im nagrania rozmów z P. - Potwierdzam też, że złożyłem zawiadomienie o łapówce, którą ktoś w łódzkim UOP mógł wziąć za ukręcenie łba śledztwu w sprawie Andrzeja P. - mówi. - Na początku stycznia dostałem z prokuratury pismo, że śledztwa nie będzie. Bez uzasadnienia
Szylhabel jest rozgoryczony: - Przestępstwa Andrzeja P. były ewidentne i dobrze zdokumentowane. Mimo to prokuratura tak prowadziła sprawę, że zarzuty się przedawniły. UOP miał materiały pozwalające na dalszą pracę, ale nic z nimi nie zrobił. I jak tu nie myśleć, że Andrzejowi P. upiekło się dzięki politycznym znajomościom i pieniądzom?
Szylhabel nie chce nam powiedzieć, od kogo słyszał, że Andrzej P. wykupił się od UOP za 400 tys. zł. - Nie mam pozwolenia tej osoby.
Chciał śledztwa, stracił stołek
Chcieliśmy porozmawiać o losach sprawy "Ferrari" z szefem ABW Witoldem Marczukiem. Odmówił, przez rzecznika zażądał pytań na piśmie. Na odpowiedź czekaliśmy ponad dwa tygodnie, otrzymaliśmy jedynie lakoniczne pismo od rzecznika Agencji ppłk Magdaleny Stańczyk. ABW nie odpowiedziała na żadne pytanie o sprawę "Ferrari", powołując się na tajemnicę wynikającą ze "specyfiki służb specjalnych".
Jak ustaliliśmy, akta sprawy "Ferrari" trafiły, zamiast do prokuratury, do jednego z wydziałów w centrali ABW kontrolującego funkcjonariuszy. Wniosków z kontroli do tej pory brak.
Witold Marczuk, który nie przekazał sprawy "Ferrari" prokuraturze, niedługo potem wyrzucił ze stanowiska szefa łódzkiej Agencji Dariusza Pilarza. A jego obowiązki powierzył... Adamowi Ostoi-Owsianemu, który rządził łódzką delegaturą w czasach "Ferrari".
- Szef ABW, podejmując decyzje kadrowe, nie tłumaczy się publicznie z motywów, jakie nim kierowały - odpisała nam rzecznik ABW.
*Nazwisko płk. Krzysztofa Kwiatkowskiego zostało zmienione
Tomasz Michałowicz, Tomasz Patora
|