Wiggin Kate Douglas Rebeka ze Słonecznego Potoku 2


Kate Douglas Wiggin

Rebeka ze Słonecznego Potoku

Zakład Nagrań i Wydawnictw

Związku Niewidomych

Warszawa 1999 r.

PrzełOżyła Wanda Piniówna

Przedruk: OFicyna Wydawnicza "Graf",

Gdańsk 1991

I. Jest nas siedmioro

Rozdział I

Jest nas siedmioro

Pełną kurzu drogą, wiodącą z Maplewood do Riverboro, toczył się stary dyliżans. Była dopiero połowa maja, ale upał panował jak w lecie. Pan Jeremiasz Cobb starał się jak mógł oszczędzać konie, choć wiedział, że musi się spieszyć z doręczeniem poczty. Droga wiodła pod górę, więc trzymał cugle luźno w ręce, a oparłszy się wygodnie na siedzeniu, dumnie wyciągnął nogę poza krawędź powozu. Filcowy kapelusz ze zniszczonym rondem nasunął głęboko na oczy i spokojnie żuł szczyptę tytoniu.

W powozie siedziała podróżna - mała, ciemnowłosa osóbka w gładkiej perkalikowej sukience. Była tak szczupła, i tak sztywno wyprostowana, że ślizgała się po skórzanych poduszkach z miejsca na miejsce, chociaż starała się utrzymać równowagę. Za każdym razem, kiedy koła powozu głębiej zanurzały się w koleiny albo uderzały niespodziewanie o kamień, dziewczynka mimo woli podskakiwała wysoko, spadała z powrotem, poprawiała śmieszny, słomkowy kapelusik i troskliwie przytulała malutką, różową parasolkę, którą zdawała się otaczać największą troskliwością. Zwracała też baczną uwagę na torebkę z koralików, do której często zaglądała, znajdując widoczną przyjemność w stwierdzaniu, że jej cenna zawartość nie znikła i nie zmniejszyła się. Pan Cobb nie zwracał na to najmniejszej uwagi; jego obowiązkiem było odwożenie ludzi na miejsce przeznaczenia, a nie troska o ich wygodę w drodze. W dodatku zapomniał zupełnie o istnieniu tak małego i niepokaźnego pasażera.

Kiedy tego ranka opuszczał urząd pocztowy w Maplewood, wysiadła z bryczki jakaś kobieta i spytała go, czy to jest powóz z Riverboro i czy on właśnie jest panem Cobb? Gdy potwierdził, zawołała dziewczynkę w wieku dziesięciu lub jedenastu lat, czekającą niecierpliwie na uboczu. Mała podbiegła do matki, która ją uściskała i usadowiła w dyliżansie, kładąc obok zawiniątko wraz z wielkim bukietem bzu. Dopilnowała, by z tyłu powozu umieszczono obity skórą kufer, wreszcie zapłaciła za podróż, dokładnie odliczając srebrne monety.

- Chciałabym, aby ją pan zawiózł do moich sióstr w Riverboro - rzekła. - Czy zna pan Mirandę i Janinę Sawyer? Mieszkają w Czerwonym Domu.

Mój Boże! Znał je przecież bardzo dobrze.

- O! To doskonale! Mała do nich właśnie jedzie. Czy mógłby pan czuwać nad nią w drodze? Moja córka, jeśli tylko będzie mogła wysiąść gdziekolwiek, z pewnością to zrobi. Do widzenia, Rebeko! Nie wywołaj jakiego nieszczęścia i siedź spokojnie, jeżeli chcesz wyglądać czysto i ładnie, gdy zajedziesz na miejsce. A nie zrób kłopotu panu Cobb! - Sam pan widzi, jakże to żywe dziecko. Przyjechałyśmy wczoraj pociągiem z Temperance i po nocy spędzonej u kuzynki wyjechałyśmy dziś rano z jej domu - a to osiem mil stąd.

- Do widzenia, mamo! Bądź spokojna! Wiesz przecież, że to nie pierwsza moja podróż.

Kobieta zaśmiała się dobrotliwie, zwracając się z wyjaśnieniem do pana Cobb:

- Była w Wareham i została tam przez jedną noc. Nie jest to podróż tak wielka, żeby się nią chwalić.

- To była podróż, mamo! - wykrzyknęło dziecko gwałtownie. - Opuściłyśmy farmę, wzięłyśmy śniadanie, szlafroki i jechałyśmy trochę pociągiem.

- Nie opowiadaj całemu miastu, cośmy robiły - przerwała matka zwierzenia doświadczonej podróżniczki. - Mówiłam ci już, że nie powinnaś opowiadać o szlafrokach, pończochach i tym podobnych rzeczach tak głośno, a zwłaszcza przy mężczyznach.

- Wiem, wiem, mamusiu, i już nie będę. Chciałam tylko powiedzieć - tu pan Cobb trzasnął z bicza, ściągnął lejce i konie spokojnie rozpoczęły swój codzienny trud - chciałam tylko powiedzieć, że to jest podróż, kiedy...

Powóz był już w drodze, więc Rebeka wychyliła głowę przez okno w drzwiczkach, aby dokończyć zdanie - to jest podróż, kiedy się zabiera szlafroki!

Słowa te, wypowiedziane wysokim dyszkantem, doszły do uszu pani Randall. Choć powóz zniknął jej z oczu, nasłuchiwała jeszcze jego turkotu, zbierając paczki, złożone na ławce przy drzwiach magazynu. Po chwili wsiadła do bryczki, czekającej na nią tuż obok budynku pocztowego, a gdy konie zawróciły w powrotną drogę, zerwała się na nogi i przysłaniając ręką oczy, patrzyła długo na wznoszące się w oddali obłoki kurzu.

- Miranda będzie miała z Rebeką wiele kłopotu - rzekła do siebie - ale mam nadzieję, że zrobi z niej człowieka.

Wszystko to działo się pół godziny temu, a słońce, upał, kurz i rozmyślanie nad sprawunkami, załatwionymi w wielkim mieście Milltown tak zmęczyły z natury już niezbyt ruchliwy umysł pana Cobb, że zapomniał zupełnie o obietnicy czuwania nad Rebeką.

Nagle mimo zgrzytu kół i skrzypienia uprzęży usłyszał cienki głosik. Z początku myślał, że to świerszcz, żabka drzewna albo ptak. Gdy pojął, skąd głos dochodzi, zwrócił głowę przez ramię i ujrzał drobną figurkę, wychylającą się z okna. Długi, czarny warkocz chwiał się wraz z ruchem powozu: dziewczynka trzymając kapelusz w jednej ręce, próbowała mikroskopijną parasolką zwrócić uwagę woźnicy.

- Chcę panu coś powiedzieć! - wołała.

Pan Cobb potulnie zatrzymał konie.

- Czy jazda na koźle z panem więcej kosztuje? - spytała. - Tutaj na dole jest za ślisko i powóz jest dla mnie za duży, a od ciągłego obijania się mam pełno siniaków. Przez te małe okna niewiele mogę zobaczyć i prawie skręciłam sobie kark, sprawdzając, czy mój kufer nie wypadł. To jest kufer mojej matki i bardzo jej na nim zależy!

Pan Cobb przeczekał potok utyskiwań i powiedział wesoło:

- Możesz tu przyjść. Nie ma dopłaty za siedzenie przy mnie.

Pomógł jej wdrapać się na kozioł i wrócił na swoje miejsce.

Rebeka usiadła ostrożnie, wygładziła starannie sukienkę i jedną jej stroną okryła pieczołowicie parasolkę. Kapelusz zsunęła na tył głowy, włożyła pocerowane, białe, bawełniane rękawiczki i oświadczyła z zadowoleniem:

- O, wspaniale! To dopiero podróż! Teraz jestem prawdziwą pasażerką. Tam, w środku, czułam się jak zamknięta w kojcu kura. Spodziewam się, że mamy długą drogę do przebycia?

- O! dopiero wyruszyliśmy - odpowiedział pan Cobb uprzejmie. - Przed nami ponad dwie godziny jazdy.

- Tylko dwie godziny! - westchnęła. - Mama będzie jeszcze u kuzynki Hanny, a dzieci w domu dostaną obiad. Zabrałam śniadanie, bo mama uważała, że nie wypada, abym przyjechała do Czerwonego Domu głodna i prosiła ciotkę Mirandę o jedzenie. Śliczny dzisiaj dzień! Nieprawdaż?

- O! tak, z pewnością. Może trochę za gorąco. Dlaczego nie otworzysz parasolki?

Dziewczynka jeszcze staranniej przykryła parasolkę szeroko rozłożoną suknią i zawołała:

- O, co to, to nie! Nie otwieram jej, gdy słońce świeci. Różowy materiał szybko płowieje, toteż biorę ją do kościoła tylko w pochmurne niedziele. Stanowi mój najdroższy skarb!

Powolną inteligencję pana Jeremiasza Cobb przeniknęła świadomość, że ptak u jego boku różnił się bardzo od tych, do których przywykł w codziennej jeździe. Odłożył bat, ściągnął nogi z krawędzi powozu, zsunął w tył kapelusz i pomyślawszy chwilę, spojrzał uważnie na Rebekę.

Odpowiedziała poważnym wzrokiem pełnym przyjaznej, dziecięcej ciekawości.

Wykrochmalona sukienka z perkaliku, spłowiała wprawdzie, ale nienagannie czysta, nie miała najmniejszego śladu temperamentu swej właścicielki. Z małego kołnierzyka wychylała się smukła, opalona szyja, a ciemne włosy splecione w gruby warkocz, opadały na plecy. Małą głowę osłaniał kapelusik z delikatnej słomki, który mógł być zarówno okazem najnowszej mody, jak starannie wyczyszczonym, starożytnym zabytkiem. Przybrany gładką wstążką i pękiem kolców jeżozwierza, sterczących za uchem, sprawiał niezwykłe wrażenie. Cera Rebeki była matowa, a rysy ostre i regularne. Oczy błyszczały jak dwie gwiazdy, pod delikatnie zarysowanymi brwiami, a tańczące w nich światełka kryły się co chwila w migotliwej ciemni. Ich blask był żywy i pełen niezaspokojonej ciekawości. Zagadkowe spojrzenie zdawało się przenikać tego, na kogo patrzyła.

- Panna Ross, malarka, dała mi tę parasolkę - rzekła Rebeka. - Czy zauważył pan tę różową, podwójną krezę, biały koniec i rączkę? To kość słoniowa. Rączka jest zniszczona, bo Frania gryzła ją podczas nabożeństwa. Od tej pory mniej kocham Franię.

- To twoja siostra?

- Jedna z nich.

- Ileż was jest?

- Siedmioro. Jest taki wiersz o siedmiorgu dzieciach:

Szybką była odpowiedź dziewczynki:@ o, panie! nas jest siedmioro!@

- Uczyłam się go deklamować w szkole, ale koleżanki mnie wyśmiały. Anna jest najstarsza, potem ja, następnie Janek, Joasia, Marek, Frania i Mira.

- No, no! Duża rodzina!

- O, stanowczo za duża! Każdy to mówi - odpowiedziała Rebeka z nieoczekiwaną otwartością, która skłoniła pana Cobb do pomruku "przysiągłbym!" i włożenia większej ilości tytoniu do ust.

- Wszyscy są bardzo kochani, lecz cóż za udręka! I tyle kosztuje wyżywienie, pan rozumie - ciągnęła dziewczynka. - Anna i ja, przez lata nie robiłyśmy nic innego poza układaniem dzieci do łóżka na noc i wyjmowaniem rano. Ale to się już skończyło i jest spokój. Gdy dorośniemy i spłacimy dług, nastaną dla nas cudowne czasy.

- Skończyło się? Więc myślisz, że już tam nie wrócisz?

- Nie, tylko nasza rodzina jest już zakończona. Tak powiedziała mama, a zawsze dotrzymuje przyrzeczeń. Mira była ostatnia. Urodziła się tego dnia, kiedy umarł ojciec. Ciotka Miranda chciała, żeby zamiast mnie Anna przyjechała do Riverboro, ale mama nie mogła się z nią rozstać, bo lepiej, niż ja, spełnia obowiązki domowe. Ostatniej nocy mówiłam mamie, że jeśli w czasie mojej nieobecności urodzi się więcej dzieci, będę musiała wrócić. Kiedy jest w domu niemowlę, zajmujemy się nim z Anną, bo mama musi gotować i gospodarować.

- Mieszkacie na farmie, tak? Gdzie to jest? Blisko miejsca, z którego wyjechałaś?

- Blisko? Odwrotnie! Chyba tysiące mil! Wyruszyłyśmy pociągiem z Temperance i spałyśmy u kuzynki Hanny. Potem wstałyśmy i jechałyśmy bardzo długo do Maplewood, gdzie był powóz. Nasza farma leży z dala od wszystkiego, ale w Temperance jest szkoła i kościół. Na koźle, przy panu jest prawie tak przyjemnie, jak na wieży kościelnej. Znam chłopca, który był na samym szczycie naszej wieży. Mówił, że ludzie i krowy wyglądają stamtąd jak muchy. Dotychczas nie spotkaliśmy człowieka, ale krowy nie wydają się malutkie. Co prawda, nie wyglądają na tak duże, jakby się stało obok nich. Prawda? Chłopcy robią zawsze same wspaniałe rzeczy, a dziewczynki tylko to, co pospolite i nieprzyjemne. Nie mogą wspinać się wysoko, chodzić daleko, późno wracać, ani biegać szybko, ani nic...

Pan Cobb otarł usta wierzchem dłoni i odetchnął. Miał uczucie człowieka pędzonego z wierzchołka na wierzchołek góry, bez chwili wytchnienia.

- Nie mogę sobie wyobrazić, gdzie znajduje się wasza farma - byłem w Temperance i znam tę drogę. Jak się nazywacie?

- Randall. Matka nazywa się Aurelia Randall, a my mamy takie imiona: Anna Łucja Randall, Rebeka Rowenna Randall, Jan Halifax Randall, Joanna Lind Randall, Marquis Randall, Franciszka Ellsler Randall i Miranda Randall. Połowie dzieci nadała imiona matka, a pozostałym ojciec. Mirę nazwali na cześć ciotki Mirandy z Riverboro. Spodziewali się Bóg wie czego, a tu nic. Wszyscy nosimy imiona niezwykłych osobistości. Anna jest Anną ze "Sznurowanych trzewiczków"; moje imię wzięte jest z "Ivanhoe"; Jan Halifax był bohaterem innej książki; Marek nazywa się na pamiątkę stryja; Joasia ma imię śpiewaczki, a Frania, prześlicznej tancerki. Mama uważa, że obie się nie udały. Joasia nie potrafi zanucić piosenki, a Frania zatańczyć. Mama wolałaby je nazywać Janką i Fanny, ale nie byłoby to ładnie ze względu na tatę. Mama mówi, że musimy zawsze bronić ojca, dlatego właśnie, że wszyscy są przeciw niemu, a on był taki nieszczęśliwy. Myślę, że to już wszystko - zakończyła poważnie.

- Na litość boską! Sądzę, że było dosyć! - wykrzyknął pan Cobb. - Niewiele imion pozostało po wyborze dokonanym przez twoją matkę. Masz bajecznie dobrą pamięć! Przypuszczam, że nauka nie sprawia ci kłopotu? Prawda?

- Nie bardzo. Większy jest z bucikami do szkoły. Te, które mam, są całkiem nowe i muszą mi wystarczyć na sześć miesięcy. Mama mi zawsze mówi, bym szanowała buty, a jedynym sposobem ich oszczędzania jest chodzenie boso. W Riverboro nie będę mogła tego robić; ciotka Miranda by się za mnie wstydziła. U ciotki Mirandy mam chodzić do szkoły, a po dwóch latach przejdę do seminarium w Wareham. Mama uważa, że to powinno zrobić ze mnie człowieka. Kiedy skończę naukę, chcę zostać malarką, jak panna Ross. W każdym razie ja tego pragnę, bo mama wolałaby, żebym była nauczycielką.

- Mieszkacie na farmie starego Hobbsa?

- Nie, to farma Randallów. Nazywam ją farmą Słonecznego Potoku.

- Myślę, że gdy się wie, gdzie to jest, to nie ma różnicy, czy nazwa jest krótka, czy długa.

Rebeka spojrzała oczami pełnymi wyrzutu, mówiąc:

- O! Niech pan nie będzie taki jak wszyscy i niech pan tak nie mówi! Jest różnica w tym, jak się co nazywa! Kiedy powiem "farma Randallów", wyobraża pan sobie jej wygląd?

- Nie, nie mogę tego powiedzieć - wyjąkał z trudem pan Cobb.

- A jeśli powiem "farma Słonecznego Potoku", co pan wtedy myśli?

Pan Cobb czuł się w tej chwili jak ryba wyjęta z wody i rzucająca się na piasku. Nie mógł odmówić odpowiedzi, bo oczy Rebeki przenikały każdą jego myśl, zdawały się przewiercać mózg i dochodzić aż do łysiny z tyłu głowy.

- Przypuszczam, że gdzieś w pobliżu jest potok - rzekł bojaźliwie.

Rebeka wyglądała na rozczarowaną, ale nie zrażoną.

- Bardzo dobrze. Ciepło, ciepło, ale jeszcze nie gorąco. Jest tam potok, ale nie taki zwyczajny. To mały, wąski, szemrzący strumyczek z błyszczącymi kamykami na piaszczystym dnie. Gdy świeci słońce, woda jest pełna migocących iskier. Nie czuje pan pustki w żołądku? Jestem bardzo głodna. Tak się bałam, żeby się nie minąć z powozem, że nie mogłam jeść śniadania.

- Będzie ci obiad bardziej smakował. Ja zjem dopiero w Milltown. Dostanę tam kawałek placka i filiżankę kawy.

- Chciałabym zobaczyć Milltown. Jest pewnie większe od Wareham, a może takie jak Paryż? Panna Ross dużo opowiadała o Paryżu. Tam właśnie kupiła różową parasolkę i torebkę z koralików. Czy widzi pan, jak się otwiera? Mam w niej dwadzieścia centów, które mi muszą wystarczyć przez trzy miesiące na znaczki, papier i atrament. Mama mówi, że ciotka Miranda nie kupi mi tych rzeczy. Musi mnie wyżywić, ubrać i płacić za moje książki szkolne.

- Paryż nie jest duży - odezwał się pan Cobb pogardliwie. - To najbrzydsze miejsce w całym stanie Maine. Nieraz tam jeździłem.

Rebeka poważnie i spokojnie, lecz nie bez pewności siebie pouczyła pana Cobb.

- Paryż jest stolicą Francji i płynie się tam statkiem. Tak jest w geografii, która uczy jeszcze, że "Francuzi są narodem wytwornym i wesołym, lubiącym taniec i lekkie wina". Pytałam nauczycielkę o lekkie wina, a ona odpowiedziała, że to coś w rodzaju młodego jabłecznika, albo musującego napoju z imbirem. Kiedy zamknę oczy, widzę Paryż tak jasno, jak we dnie. Śliczne panie z różowymi parasolkami i torebkami z koralików tańczą wesoło, a wielcy panowie popijają musujące napoje. Pan może przynajmniej co dzień patrzeć na Milltown - rzekła Rebeka poważnie.

- Milltown też jest duże - odpowiedział pan Cobb z taką miną, jakby zwiedził wszystkie miasta świata. - Patrz, jak rzucę gazetę: prosto na próg domu pani Brown!

Pfff! i zwitek papieru upadł w oznaczonym miejscu, na słomianą matę przed frontowymi drzwiami.

- Och! To było wspaniałe! - wykrzyknęła Rebeka z entuzjazmem. - Całkiem jak kuglarz rzucający nożem, którego Marek widział w cyrku. Chciałabym, żeby tu był długi rząd domów, wszystkie ze słomianymi matami i drzwiami pośrodku, aby w każde można było rzucić gazetę!

- Czasem może się nie udać - zauważył pan Cobb, promieniejąc skromną dumą. - Jeśli ciotka Miranda pozwoli, wezmę cię w lecie do Milltown.

Zdumienie i radość ogarnęły Rebekę. Ściskając gwałtownie pana Cobb wyjąkała zdławionym ze wzruszenia głosem.

- Och! to nie może być prawda, to niemożliwe! Pomyśleć, że mogę zobaczyć Milltown! Zupełnie, jakbym miała za chrzestną matkę wróżkę, która spełnia najgorętsze życzenia. Czytał pan "Kopciuszka", "Żółtego karła", "Zaklętą żabę", albo "O wróżce ze złotymi lokami?"

- Nie - odpowiedział pan Cobb po długim namyśle. - Gdzie miałaś sposobność do czytania tylu książek?

- O! Czytałam mnóstwo - stwierdziła Rebeka od niechcenia. - Książki ojca, panny Ross, różnych nauczycieli i wszystkie z biblioteki szkoły niedzielnej. Czytałam "Latarnika", "Wodzów szkockich", "Ivanhoe", "Spadkobiercę", "Korę, żonę lekarza", "Davida Copperfielda", "Złoto z Chickaree", "Żywoty Plutarcha", "Tadeusza Kościuszkę" i "Pochód pielgrzymów". A pan?

- Tak szczególnych książek nawet nie widziałem, ale w swoim czasie wiele czytałem! Prenumeruję stale "Kalendarz", tygodnik "Argus" i "Rolnika". Znowu mamy rzekę! To ostatnie większe wzgórze, a gdy wjedziemy na szczyt, będzie można dostrzec kominy z Riverboro. Już niedaleko. Mieszkam niecałe pół mili od Czerwonego Domu.

Rebeka poruszyła się niespokojnie na siedzeniu.

- Nigdy nie myślałam, że będę się bała - szepnęła. - A przecież odczułam lęk, gdy pan powiedział, że jesteśmy blisko.

- Chciałabyś wrócić? - zapytał pan Cobb ciekawie.

Spojrzała nieustraszonym wzrokiem i rzekła dumnie:

- Nigdy nie wracam! Mogę się bać, ale wstydzę się uciekać. Jechać do ciotki Mirandy jest tak przyjemnie, jak schodzić do piwnicy po ciemku. Czy to główna ulica miasteczka, jak tamta w Wareham?

- Możesz ją nazwać główną ulicą. Ciotki Sawyer tu właśnie mieszkają. Ale nie ma sklepów, ani fabryk, to po prostu głucha wieś. Chcąc zobaczyć coś godnego uwagi, trzeba przejść przez rzekę na naszą stronę.

- Ach! jaka szkoda! - westchnęła Rebeka. - Tak wspaniale jedzie się prawdziwą, wielką ulicą, siedząc w powozie pod różową parasolką. Byłabym podobna do tej pięknej pani na promenadzie. Ostatniego lata przywędrował cyrk do Temperance i rankiem przechodził przez miasto. Mama pozwoliła nam popatrzeć, bo nie mieliśmy za co pójść do cyrku po południu. Były śliczne konie i zwierzęta w klatkach i clowni na siodłach. Na samym końcu jechała malutka, czerwono_złota karetka, zaprzężona w dwa kucyki. Wśród aksamitnych poduszek siedziała zaklinaczka wężów, cała w atłasach i błyskotkach. Była cudna nad podziw, panie Cobb. Czy pan wie, o czym myślę? Czy odczuwał pan w życiu taki zachwyt?

Zakłopotany pan Cobb ominął zręcznie pytanie, mówiąc:

- Zdaje mi się, że to niezła myśl. Możemy urządzić taki uroczysty wjazd w wielkim stylu. Odłożę bat, wyprostuję się i pojadę bardzo szybko. Połóż bukiet na kolanach i otwórz parasolkę, zobaczysz jak się na nas będą gapić.

Twarzyczka dziecka rozbłysła na chwilę, ale radość jej zgasła szybko. Rzekła:

- Zapomniałam, ale mama wsadziła mnie do środka i może chciała, abym tak przyjechała do ciotki Mirandy. Możliwe, że to bardziej elegancko i nie muszę zeskakiwać z kozła, ale mogę otworzyć drzwiczki i wysiąść, jak prawdziwa dama. Czy pan stanie na chwileczkę, panie Cobb, i pozwoli mi się przesiąść?

Woźnica dobrodusznie zatrzymał konie i zsadził podnieconą dziewczynkę na ziemię. Pomógł jej wsiąść do powozu, a obok na siedzeniu położył bukiet i parasolkę.

- Odbyliśmy wielką podróż - stwierdził - i zawarliśmy dobrą znajomość. Nieprawdaż? Czy nie zapomnisz o Milltown?

- Nigdy! - wykrzyknęła gorąco. - A pan jest pewny, że nie zapomni?

- Nigdy! Na zbawienie mojej duszy! - przysiągł uroczyście pan Cobb, windując się na kozioł.

Powóz toczył się wysadzaną klonami ulicą miasteczka, a ci, którzy patrzyli ze swych okien, widzieli małe, śniade stworzenie, siedzące sztywno na skórzanych poduszkach i zaciskające mocno w jednej ręce wielki bukiet, w drugiej różową parasolkę.

- Jakiś powóz wjechał na podwórze "dziewcząt Sawyer" - rzekła pani Perkins do męża. - To pewnie ich siostrzenica z Temperance. Zdaje się, że pisały do Aurelii, zapraszając Annę, ale Aurelia odpowiedziała, że wolałaby przysłać Rebekę, no i Rebeka przyjechała. Będzie dobrą towarzyszką dla naszej Emmy, ale nie wierzę, żeby ją trzymały dłużej, niż trzy miesiące. O ile mogę stąd dojrzeć, wygląda na całkiem czarną. Podobno jeden z Randallów ożenił się z Hiszpanką, nauczycielką muzyki i języków w internacie. Lorenzo, przypominasz sobie, a to dziecko jest takie same. Nie wiem, czy krew hiszpańska jest czymś hańbiącym, zwłaszcza jeśli to było dawno temu, a kobieta godna szacunku.

II. Krewni Rebeki

Rozdział II

Krewni Rebeki

Nazywano je "dziewczętami Sawyer" w czasie, gdy osiemnastoletnia Miranda, dwunastoletnia Janina i osiem lat zaledwie licząca Aurelia brały udział w czynnym i ruchliwym życiu miasteczka. Kiedy Riverboro wpadło na jakiś sposób mówienia czy myślenia, nie uważało za stosowne zmieniać go, zwłaszcza w tym samym jeszcze stuleciu. W chwili, kiedy się zaczyna to opowiadanie, Miranda i Janina zbliżały się prawie do sześćdziesiątki, ale Riverboro ciągle jeszcze nazywało je "dziewczętami Sawyer". Pozostały starymi pannami; tylko najmłodsza z nich, Aurelia, zawarła "romantyczne małżeństwo", które siostry nazywały wzgardliwie "bardzo nieszczęśliwą spekulacją".

- To gorsze, niż staropanieństwo - mówiły; czy myślały w ten sposób, to inna sprawa.

Początek romansu Aurelii opierał się na tym, że pan Lorenzo de Medici Randall nie był pospolitym zjadaczem chleba. Dusza jego, zaślubiona Muzom, wznosiła się ponad kupiectwo czy uprawę roli. Uczył w tygodniowych szkołach śpiewu, grał na skrzypcach i aranżował tańce. W niedzielne poranki wydobywał harmonijne akordy z kościelnych organów. Nieokrzesanych, dopiero w świat wchodzących chłopców wtajemniczał w zawiłości kontredansa, tańca szkockiego lub mazurka. Był duszą wszystkich towarzystw, chociaż wyraźnie unikał czysto męskich zebrań w restauracjach, czy przy brydżu.

Miał dłuższe włosy, bielsze ręce i cieńsze buciki, a sposób bycia bardziej elegancki, niż jego dobroduszni rówieśnicy. Jedyną sprawą interesującą go w życiu było szukanie sposobów zdobycia odpowiedniej ilości pieniędzy, aby wyżyć. Na szczęście, nie miał żadnych zobowiązań. Ojciec i brat bliźniak umarli, gdy był dzieckiem, a matka utrzymywała się sama i kształciła dzieci, szyjąc płaszcze do ostatniej chwili życia. Zazwyczaj mówiła skarżącym się tonem:

- Natura nierówno obdarzyła zdolnościami moich synów. L.D.M. jest niezwykle utalentowany, ale przypuszczam, że M.D.L. gdyby żył, byłby praktyczniejszy.

- L.D.M. był dość praktyczny, aby ożenić się z najbogatszą dziewczyną w mieście - odpowiadała pani Robinson.

- Tak! - wzdychała matka. - Gdyby obaj bliźniacy mogli ożenić się z Aurelią Sawyer, wszystko byłoby w porządku. L.D.M. był dość genialny, by wziąć pieniądze Aurelii, ale M.D.L. byłby na tyle rozsądny, aby ich nie roztrwonić.

Skromny posag Aurelii topniał z wolna w rękach przystojnego ale nieszczęśliwego w interesach Lorenza. Miał miły i poetyczny zwyczaj robienia inwestycji dla nowo narodzonego syna czy córki.

- Prezent urodzinowy dla naszego dziecka, Aurelio - mawiał - malutkie jajeczko, złożone w gniazdku na przyszłość.

Kiedyś, w godzinie goryczy zauważyła Aurelia, że nie istniała kura, która mogła cokolwiek z tych jaj wysiedzieć.

Miranda i Janina umyły ręce i nie zajmowały się sprawami Aurelii, gdy postanowiła poślubić Lorenza Randall. Wyczerpawszy wszystkie możliwe środki pieniężne z Riverboro i bezpośredniego sąsiedztwa, nieszczęśliwa para wędrowała z miejsca na miejsce w stale pogarszających się warunkach, aż dotarła do Temperance, gdzie osiadła, pozostawiając losowi zupełną swobodę działania.

Siostry pisywały do Aurelii dwa lub trzy razy do roku, przysyłając na każdą "gwiazdkę" skromne, ale praktyczne prezenty dla dzieci. Odmówiły natomiast stałej pomocy dla gwałtownie zwiększającej się rodziny Lorenza. Ostatnią inwestycją, przed urodzeniem Mirandy (nazwanej tak w żywej nadziei zdobycia łask, które nigdy nie nadeszły), była mała farma, oddalona o dwie mile od Temperance. Aurelia zarządzała nią sama i tak zdobyła własny dom, a równocześnie miejsce, gdzie w dzień urodzin Miry umarł i odszedł na cmentarz biedny Lorenzo.

W takim domu wychowywała się Rebeka. Była to prosta rodzina; wśród siedmiorga dzieci dwoje lub troje było ładnych i dość inteligentnych. Pozostałe nie odznaczały się mądrością ani urodą, czy nawet pracowitością. Rebeka jedna miała pewien polot i wdzięk swego ojca. Była tak muzykalna, że przewodziła w chórach, grała, nie znając nut, tańczyła, choć jej nikt nie uczył. Umiłowanie książek odziedziczyła po matce, która mając interesującą powieść, uważała szycie, gotowanie, czy zamiatanie za ciężki dopust boży. Na szczęście książki trafiały się rzadko, inaczej dzieci chodziłyby obdarte i głodne.

Poza prawem dziedziczności ujawniły się w Rebece nie znane w rodzinie rysy charakteru. Lorenzo był miękki, prawie bez woli. Rebeka - stworzeniem pełnym ognia i życia. Jemu brakło energii i odwagi; Rebeka była energiczna za dwóch, odważna za pięciu. Pani Randall i Anna nie miały wcale poczucia humoru; Rebeka okazywała je od chwili, w której zaczęła chodzić i mówić. Odziedziczywszy po przodkach cnoty, nie zdołała uniknąć słabostek. Nie miała cierpliwości, siłę woli zastępował upór, a łatwość wykonywania każdej rzeczy czyniła ją niecierpliwą przy zadaniach trudnych lub długotrwałych.

Jeśli czegokolwiek brakowało kiedy na farmie Randallów, to nie wolności. Dzieci, pozostawione sobie rosły, pracowały, myślały, jak im się żywnie podobało. Jadły co chciały, a spały, gdzie mogły. Do rodziców były przywiązane, a między sobą kochały się bardzo, bez okazywania szczególnej czułości. Kształciły się same przez dziewięć miesięcy w roku, każde na swój sposób.

W rezultacie tej metody wychowawczej, Anna była pilna i pracowita, ale ograniczona i pozbawiona wyobraźni. Rebeka nie potrzebowała do rozwoju niczego, prócz czasu i zdobycia pewnego zasobu wiadomości i wyrażeń, aby się za ich pomocą wypowiedzieć. Pole działania dla jej twórczego umysłu było rozpaczliwie małe. Zastępowała te braki w różny sposób. Wyjmowała z ziemi kiełkujące nasionko, aby śledzić dalszy jego rozwój. Bawiąc się z dziećmi, przyprowadzała je do stołu poprzebierane za fantastyczne postacie, wynalezione w ukochanych książkach. Rebeka zabawiała matkę, wnosiła w dom radość, ale nie liczono na nią, gdy chodziło o sprawy poważne. Smutne doświadczenia Aurelii z pożycia z genialnym Lorenzem nauczyły ją cenić zdrowy rozsądek, którego Rebeka - trzeba to przyznać - zbyt wiele nie okazywała. Pupilką matki była Anna, o ile w ogóle mogła sobie pani Aurelia pozwolić na taki zbytek jak stronniczość. Rodzice zmuszeni ubrać i wyżywić siedmioro dzieci z piętnastu dolarów miesięcznego dochodu, rzadko mają czas na wyróżnianie kogokolwiek z potomstwa. Anna jednak, jako czternastoletnia dziewczyna była dzielną pomocnicą matki. Utrzymywała porządek w domu, gdy ta pracowała w stajni lub w polu. Rebeka zdolna była do takich rzeczy, jak czuwanie nad małymi dziećmi, karmienie drobiu, zbieranie truskawek, czy wycieranie naczyń. Anna uchodziła za istotę, na której można było polegać w każdej sytuacji. Ten sposób postępowania odbił się na dziewczynce, nadając jej twarzy dziecinnego zatroskania i pewną szorstkość w obejściu. Mimo to była dzieckiem zadowolonym z siebie, dobrze wychowanym i godnym zaufania. To stało się przyczyną, że ją właśnie zaprosiły ciotki do Riverboro, aby mogła brać udział we wszystkich korzyściach ich wyższego stanowiska w świecie.

Minęło kilka lat od czasu, kiedy Miranda i Janina widziały dzieci swej siostry, ale pamiętały, że podczas rozmowy starszych Anna ani słowem się nie odzywała. To sprawiło, że zdecydowały się na jej towarzystwo. Rebeka wprost przeciwnie; przystroiła psa w ubranie Janka, a gdy jej kazano umyć i uczesać troje młodszych dzieci do obiadu, zaciągnęła je wszystkie pod pompę. Następnie, nie stygnąc w zapale, starała się gwałtownym szczotkowaniem wygładzić im włosy. Kiedy wreszcie przyprowadziła je do stołu, były mokre, lśniące i tak szkaradne zarazem, że matka wstydziła się za ich wygląd. Włosy Rebeki, zwykle gładko z czoła odczesane, tym razem tworzyły skłębioną piramidę czarnych, lśniących loków. Ozdobę tę mogła jednak nosić tak długo, dopóki Anna nie zwróciła na nią uwagi matki; ta natychmiast odesłała ją do sąsiedniego pokoju, aby zmieniła fryzurę i wróciła, gdy będzie wyglądała jak chrześcijanka. Rozkaz ten wypełniła jednak Rebeka zbyt dosłownie. Wymyśliła w ciągu dwu minut niesłychanie pobożny styl uczesania, równie efektowny, choć nie tak przerażający, jak pierwszy.

Figle te były skutkiem nastroju nerwowego podniecenia, wywołanego przez pannę Mirandę Sawyer i jej sztywny i srogi sposób postępowania. W Czerwonym Domu wspomnienie Rebeki tak było żywe, że list Aurelii wstrząsnął do głębi spokojnymi starymi pannami. Pisała, że z Anną przez kilka lat rozstać się nie może, ale wyśle Rebekę, gdy zdoła przygotować ją do drogi. Zaproszenie przyjmowała z wdzięcznością, wyrażając nadzieję, że regularne uczęszczanie do szkoły i kościoła, oraz wpływ panien Sawyer "niewątpliwie uczyni z Rebeki człowieka".

III. Różne serca

Rozdział III

Różne serca

- Nie jestem powołana do tego, aby czyjeś dzieci wychowywać na ludzi - rzekła panna Miranda, wkładając list Aurelii do szufladki.

- Przypuszczam, że mimo wszystko Aurelia mogła przysłać nam dziecko, które zaprosiłyśmy, ale to bardzo do niej podobne, że chciała tę dziką dziewczynę wepchnąć komuś innemu.

- Pamiętasz przecież, żeśmy jej same mówiły, aby przysłała Rebekę lub Joasię, gdyby Anna nie mogła przyjechać - wtrąciła siostra.

- Wiem o tym, ale nie miałam pojęcia, że znajdę się w takiej sytuacji - mruknęła Miranda.

- Była bardzo mała, kiedyśmy ją widziały. Miała dosyć czasu na poprawę przez trzy lata - ośmieliła się zauważyć Janina.

- I dosyć, aby stać się gorsza!

- Czy nie sądzisz, że to piękne zadanie, skierować ją na właściwą drogę? - nieśmiało zapytała siostra.

- Nie znam się na takich pięknych zadaniach, a będzie wiele roboty, jeżeli matce nie udało się dotychczas jej wychować.

Nastrój przygnębienia trwał do ranka tego dnia, w którym przybyć miała Rebeka.

- Jeżeli ma zamiar wyprawiać u nas to co w domu, możemy się pożegnać z nadzieją, że kiedykolwiek będziemy mogły odpocząć - westchnęła panna Miranda, rozwieszając ściereczki na berberysowych krzakach.

- Przecież bez względu na Rebekę musiałyśmy sprzątać w domu - z pełnym naciskiem powiedziała Janina. - I nie rozumiem, dlaczego w takim razie myłaś i piekłaś dla tego dziecka, dlaczego wykupiłaś prawie cały zapas materiałów w sklepie Watsona.

- Znam Aurelię lepiej niż ty - odpowiedziała Miranda. - Widziałam jej dom i widziałam gromadę dzieci, z których jedno po drugim nosi ubranie i nigdy nie troszczy się o to, czy je włożyło na prawą, czy lewą stronę. Wiem dobrze, z jakich dochodów musieli się ubierać i żywić. To dziecko przyjdzie z pewnością z mnóstwem rzeczy, wypożyczonych od reszty rodziny. Będzie miała buciki Anny, koszulę Janka i skarpetki Marka. Jestem pewna, że nigdy w życiu nie miała naparstka na palcu, ale postaram się o to, aby w ciągu paru dni nauczyła się go używać. Kupiłam kawałek niebielonego muślinu i brązowego barchanu. To ją trochę zajmie. Z pewnością nigdy nic po sobie nie sprzątnie. Prawdopodobnie nie widziała nawet szczoteczki do zmiatania i trudno będzie przyzwyczaić ją do naszego porządku domowego.

- Zrobi nam pewną różnicę, to prawda - dodała Janina - ale może zmieni się łatwiej niż sądzimy.

- Łatwo czy nie, musi się zmienić, gdy u nas zamieszka - zauważyła Miranda, strzepując ostatnią ściereczkę.

Miranda Sawyer miała serce, ale poza wprawianiem w ruch krwi, nie służyło zapewne do innych celów. Była uczciwa, pracowita i oszczędna, uczęszczała regularnie do kościoła i szkoły niedzielnej. Została członkiem Zgromadzenia Misjonarzy i Stowarzyszenia Biblijnego. Jednak przy wszystkich tych cnotach tęskniło się bezwiednie do małej, ale ciepłej wady lub miłej słabostki. Nie miała wykształcenia, poza tym, które jej dała najbliższa szkoła powiatowa, wszystkie jej ambicje i pragnienia skupiały się w zarządzaniu domem, stajnią i farmą. Janina przeciwnie - tak, jak i Aurelia - kształciła się w szkole dla młodych panien i czas jakiś chodziła nawet do seminarium. To było przyczyną, że lata, których tak wiele upłynęło, nie zatarły między starszą, a dwiema młodszymi siostrami, drobnych różnic w mowie i obejściu.

Janina miała poważne powody do smutku. Nie był to naturalny żal po stracie wiekowych rodziców, których śmierć ulgę przyniosła tylko, ale coś znacznie głębszego. Była niegdyś zaręczona z młodym Tomem Carterem. Nie miał on, co prawda, żadnych środków, aby założyć rodzinę, nie tracił jednak nadziei, że kiedyś je zdobędzie. Wówczas wybuchła wojna. Tom poszedł na pierwsze wezwanie. Do tego czasu kochała go Janina uczuciem spokojnym i przyjaznym, a dla kraju miała ten sam rodzaj łagodnej miłości. Walka, niebezpieczeństwo i trwoga tych czasów ożywiły w duszach ludzkich nowe uczucia. Życie nie mieściło się już w granicach codziennego śniadania, obiadu i kolacji. Stało się czymś więcej, niż ustawicznym myciem, szyciem, gotowaniem i chodzeniem do kościoła. Zniknęła z rozmów płytka gadanina, małe, osobiste ploteczki. Miejsce drobnostek zajęły rzeczy ważne i wielkie. Mężczyźni i kobiety szybko dojrzewali w dniach nieszczęść i walk narodowych. Janina obudziła się nagle z ciemnego i nieokreślonego snu, który nazywała życiem, do nowych nadziei, cierpień i celów. Po latach trwogi, w ciągu których nikt nie śmiał spojrzeć w gazetę bez dreszczu niepewności, nadszedł telegram z wiadomością, że Tom jest ranny. Janina, nie myśląc o tym, że opuszcza Mirandę, zapakowała tłumoczek i wyruszyła na południe. Nadszedł czas, w którym trzymała rękę Toma w swojej przez długie godziny bólu; czas, który odkrył przed nim płonące miłością serce czystej dziewczyny, w którym jej ramiona zastąpiły mu zacisze domu rodzinnego. W tych ramionach umarł i to było wszystko - wszystko, ale to wystarczyło.

Po śmierci Toma Janina poświęciła się pielęgnowaniu obcych żołnierzy. Wróciła do domu i w ciągu wielu lat nie opuściła Riverboro, stając się na pozór podobna do siostry oraz innych pracowitych i oszczędnych starych panien. Coś odmiennego jednak błąkało się w jej duszy, słabe echo dzikiego bicia serca z dziewczęcych dni.

- Ty jesteś miękka, Janino - rzekła raz Miranda. - Zawsze byłaś miękka i taka już zostaniesz. Gdyby nie to, że cię trochę powstrzymuję, rozpłynęłabyś się jak masło.

Dawno minęła godzina, w której powóz pana Cobb miał się ukazać na ulicy.

- Powinien już być - rzekła Miranda, spoglądając nerwowo na wysoki zegar, wskazujący godzinę dwunastą. - Zdaje mi się, że wszystko już gotowe. Powiesiłam na umywalni dwa grube ręczniki i położyłam matę pod dzbanek z wodą. Dzieci okropnie traktują sprzęty. Zobaczysz, za rok nie poznamy domu.

Janina, przejęta ponurymi przeczuciami Mirandy, jej przerażeniem wobec nadchodzącego zła, była również zgnębiona. Jedyną różnicą między dwiema siostrami było to, że Miranda myślała tylko o tym jak ścierpią Rebekę. Janina przeżywała chwile, w których zastanawiała się, jak Rebeka wytrzyma z nimi. Kierowana intuicją pobiegła tylnymi schodami na górę i na biurku dziewczynki postawiła wazę z różowymi kwiatami jabłoni.

Powóz zajechał przed boczne drzwi ceglanego domu i pan Cobb podał z gracją rękę Rebece, jak prawdziwej damie. Dziewczynka wysiadła bardzo ostrożnie, a witając się z Mirandą, podała jej pęk zwiędłych kwiatów. Przelotne dotknięcie ust ciotki zaledwie można było nazwać pocałunkiem, nie obrażając tego miłego zwyczaju.

- Niepotrzebnie trudziłaś się wożeniem kwiatów - taktownie zauważyła czcigodna dama. - Ogród tutejszy jest ich zawsze pełen, gdy nadejdzie pora kwitnienia.

Witając Rebekę Janina zdobyła się na lepszą imitację pocałunku.

- Postawcie kufer u wejścia, Jeremiaszu, a same zaniesiemy go po południu na górę - rzekła.

- Jeżeli chcecie, odniosę go zaraz, dziewczęta.

- Nie powinniście zostawiać koni. Znajdzie się przechodzień, który nam pomoże.

- Ano, dobrze. Bądź zdrowa, Rebeko, do widzenia, Mirando i Janino. Przybyło wam wesołe dziewczątko. Myślę, że będzie z niej towarzyszka pierwszej klasy.

Panna Sawyer otwarcie się wzdrygnęła na przymiotnik "wesołe". Uważała bowiem, że jeżeli można znieść widok dzieci, to absolutnie nie powinno się ich słyszeć.

- Nie jesteśmy przyzwyczajone do hałasu - zauważyła kwaśno.

Pan Cobb zrozumiał, że obrał zły sposób postępowania. Wiedział, jak trudno jest mu się wysłowić i odjechał, rozmyślając nad tym, jakim wyrazem mniej niebezpiecznym, niż "wesoły", można było określić małą, interesującą panienkę.

- Chodź na górę, Rebeko, pokażę ci twój pokój - rzekła Miranda. - Zamknij dokładnie drzwi z siatką przeciw moskitom, żeby muchy nie wlatywały. Nie jest to wprawdzie ich pora, ale chcę cię od początku do tego przyzwyczaić. Weź ze sobą pakunek, żebyś nie musiała po niego wracać. Trzeba zawsze pamiętać o tym, aby oszczędzać nogi. Wytrzyj buciki na macie, a płaszcz i kapelusz powieś u wejścia.

- To mój najlepszy kapelusz - odezwała się Rebeka.

- W takim razie weź go na górę i włóż do szafy. Nigdy bym nie pomyślała, że weźmiesz na drogę najlepszy kapelusz.

- To mój jedyny kapelusz - wyjaśniła Rebeka. - Poprzedni był już tak zniszczony, że zostawiłam Frani, aby go do reszty znosiła.

- Zostaw parasol w przedpokoju.

- Nie mogłabym go wziąć ze sobą, ciociu? Zawsze byłoby bezpieczniej.

- Nie ma tu złodziei, a gdyby i był jaki, nie połakomiłby się na twoją parasolkę. Ale chodź dalej! Pamiętaj, żebyś wchodziła zawsze tylnym wejściem. Nie używamy frontowych schodów ze względu na dywan. Uważaj na zakrętach i nie szuraj nogami! Patrz w prawo i wejdź do pokoju! Kiedy umyjesz i uczeszesz się, możesz zejść na dół. Potem rozpakujemy twój kufer i uporządkujemy wszystko przed kolacją. Czy nie włożyłaś przypadkiem sukni przodem do tyłu?

Rebeka spuściła głowę i spojrzała na długi rząd perłowych guziczków biegnących z góry na dół.

- Przodem do tyłu? Ach, rozumiem! Nie, wszystko jest w porządku. Gdyby ciocia miała siedmioro dzieci, nie mogłaby ich bez końca zapinać i rozpinać - musiałyby to robić same - zawsze mamy sukienki zapinane z przodu. Mira ma trzy lata i wszystko z przodu zapinane.

Miranda nie odpowiedziała, ale spojrzenie, które rzuciła Rebece, było bardziej wymowne niż słowa.

Rebeka stanęła na środku pokoju. Rozglądając się zauważyła, że przed każdym meblem leży kwadratowy kawałek linoleum. Gruby koc rozciągnięty był przed łóżkiem, nakrytym białą, bawełnianą kapą z frędzlami. Wszystko lśniło czystością, a sufit wydał jej się znacznie wyższy niż w domu. Był to pokój północny, z długim, wąskim oknem, wychodzącym na zabudowania gospodarskie i stodołę.

Ogarnęło ją dziwne uczucie. Wywołał je nie wygląd pokoju, zresztą ładniej urządzonego niż jej izdebka na farmie, brak pięknego widoku czy długa podróż - bo Rebeka nie czuła zmęczenia. Nie była to też trwoga przed obcym miejscem, gdyż lubiła nowości i poszukiwała świeżych wrażeń. Przeżywała dziwną mieszaninę nieopanowanych uczuć, które sprawiły, że postawiła w kącie parasolkę, zerwała z głowy kapelusz i cisnęła na biurko. Chwyciła gwałtownie bawełnianą kapę, rzuciła się na środek łóżka i naciągnęła ją na głowę.

W tej samej chwili cicho otwarły się drzwi. Pukanie było zwyczajem nie znanym w Riverboro. Nie przyszłoby nikomu na myśl stosować je wobec dziecka.

Weszła Miranda i przystanęła, wodząc zdumionymi oczyma po pustym pokoju. Nagle wzrok jej padł na zmiętą, białą kapę, na której piętrzyły się dziwaczne wzniesienia i załamania.

- Rebeko!

Głos, którym wypowiedziała to słowo, robił wrażenie, jakby brzmiał aż ze szczytu domu.

Ciemna, rozczochrana głowa i dwoje przerażonych oczu wyjrzało spod nakrycia.

- Cóż to za nowy pomysł, leżeć w biały dzień, gniotąc pościel i brudząc zakurzonymi butami?

Rebeka zerwała się pełna skruchy. Zdawało się, że nie ma dla niej przebaczenia. Grzech jej był zbyt wielki, aby go można było wytłumaczyć i darować.

- Strasznie mi przykro, ciotko Mirando. Coś mnie takiego napadło - sama nie wiem co.

- Doskonale! Jeśli cię znowu coś takiego napadnie, postaramy się wybadać, co to jest. Zaściel łóżko w tej chwili! Bijah Flagg przyniesie twój kufer. Nie pozwolę, aby zobaczył tak straszny nieporządek. Rozpowiedziałby o tym zaraz po całym mieście.

Późnym wieczorem wrócił pan Cobb do domu, przyniósł sobie krzesło z kuchni i postawił je obok żony, siedzącej na werandzie.

- Przywiozłem dzisiaj z Maplewood dziewczynkę Randallów, matko. Jest krewną dziewcząt Sawyer i ma z nimi zamieszkać - rzekł siadając. - To dziecko Aurelii, tej co uciekła z synem Zuzanny Randall tuż przed naszym przybyciem do Riverboro.

- Ile lat ma to dziecko?

- Może z dziesięć. Trochę mała na swój wiek. Ale, Panie Boże, można pomyśleć, że ma sto, gdy się ją słyszy mówiącą! Zadawała mi ustawicznie pytania i pilnowała, żebym odpowiadał. Ze wszystkich niezwykłych dzieci jakie kiedykolwiek widziałem, ona jest najdziwniejsza. Nie jest ładna - jej twarz jest cała w oczach. Jeśli podrośnie i trochę się zaokrągli, będą się jeszcze na nią gapić ludziska! Mój Boże! Matko! Chciałbym, żebyś mogła słyszeć, kiedy mówi!

- Nie rozumiem, o czym mogła rozmawiać z obcym człowiekiem - odpowiedziała pani Cobb.

- Obcy czy nie obcy, jej to nie robi różnicy. Mogłaby mówić równie dobrze do pompy i do kamienia młyńskiego, a z pewnością wolałaby rozmawiać sama ze sobą, niż siedzieć chwilę cicho.

- O czym tak opowiadała?

- Zbij mnie, jeśli potrafię coś powtórzyć. Byłem tak zdziwiony, że zupełnie straciłem głowę. Miała malutką, różową parasolkę - wyglądała, jak zabawka dla lalki. Radziłem, żeby ją otworzyła - słońce tak piekło, ale odpowiedziała: nie, bo mogłaby spłowieć - i schowała ją pod sukienkę. To jest dla mnie najdroższa w życiu rzecz - rzekła. Powtórzyłem jej własne słowa i jedyne, jakie sobie przypominam. - Pan Cobb wybuchnął głośnym śmiechem, przechylając się z krzesłem w tył, ku ścianie domu. - Mówiła takie śmieszne rzeczy, ale nie potrafię powtórzyć tego dokładnie. Obiecała nas odwiedzić i będziesz mogła sama wyrobić sobie o niej zdanie. Nie wiem, jak to dziecko wytrzyma z Mirandą Sawyer. Biedna mała!

Ta sama wątpliwość, mniej lub więcej otwarcie wyrażana, panowała w całym Riverboro. Jednakże zdania w tej sprawie były podzielone. Jedni utrzymywali, że siostry Sawyer postępują szlachetnie, biorąc na wychowanie jedno z dzieci Aurelii, inni zaś sądzili, że cena tej edukacji jest znacznie wyższa, niż jej wartość.

Rebeka, jak świadczą pierwsze listy do matki, pisane z nowego miejsca pobytu, całym sercem podzielała ostatnie zdanie.

IV. Punkt widzenia Rebeki

Rozdział Iv

Punkt widzenia Rebeki

Droga Mamo! Jestem zupełnie zdrowa. Moje sukienki trochę się wygniotły, ale ciotka Janina pomogła mi je wyprasować. Bardzo lubię panią Cobb. On żuje tytoń, a oprócz tego rzuca gazety prosto w drzwi. Przez chwilę jechałam na koźle, ale zanim przyjechaliśmy do domu ciotki Mirandy, wsiadłam z powrotem do środka. Nie miałam wprawdzie ochoty, ale myślałam, że Ty byś tak wolała. Miranda to takie strasznie długie słowo, więc myślę, że lepiej będzie, gdy w moich niedzielnych listach pisać będę tylko ciotka M. i ciotka J. Ciotka J. dała mi słownik, ażebym przy każdym trudnym wyrazie mogła tam popatrzeć. Ale to strasznie dużo czasu zabiera i cieszę się, że można mówić bez zastanawiania się, jak się co pisze. Znacznie łatwiej jest mówić, niż pisać i o wiele zabawniej. Czerwony Dom wygląda zupełnie tak samo, jak nam opowiadałaś. Salon jest wspaniały i aż straszno się robi, kiedy się tam zajrzy. Umeblowanie jest eleganckie, ale w całym domu nie ma nigdzie dobrego miejsca do siedzenia, chyba tylko w kuchni. Jest także kotka, ale gdy tylko ma kocięta, to je wyrzucają. Anna mówiła, że mama uciekła z ojcem, a ja myślę, że to mogło być cudowne. Gdyby ciotka M. także uciekła, z ciotką J. byłoby mi bardzo dobrze. Ona mnie mniej nienawidzi niż ciotka M. Powiedz Markowi, że może wziąć moje malowane pudełko, ale chciałabym, żeby zachował to czerwone mydełko na wypadek, gdybym znowu wróciła do domu. Spodziewam się, że Anna i Janek nie bardzo się przemęczają, zastępując mnie w moich domowych zajęciach.

`rp

Wasza kochająca

Rebeka

`rp

Ps. Proszę Cię, mamo, oddaj ten wierszyk Jankowi, bo on lubi moje poezje, nawet wtedy, kiedy nie są całkiem dobre. Ten wierszyk nie jest bardzo dobry, ale jest prawdziwy. Spodziewam się, że nie będziesz się dziwiła temu co w nim jest, skoro uciekłaś z tatusiem.

W tym domu jest smutno i pusto, i ciemno,@ i żadne światełko nie błyszczy nade mną,@ jestem jak w grobie.@ A ci z nas co w strasznym tym domu mieszkają,@ tak jak serafin, w martwocie swej trwają,@ choć nie są tak dobrzy.@ Mój biały stróż anioł gdzieś zasnął głęboko,@ nie czuwa nade mną jego jasne oko,@ ach, biada mi, biada!@ O, wróć mi mój domek samotny wśród głuszy,@ gdzie nikt z żyjących nie ranił mi duszy,@ dom drogi młodości!@

Ps. znowu. Napisałam ten wiersz na wzór jednego z książki, ale nie mogłam go zrobić od razu dobrze. Mama widzi, że słowa "w grobie" i "dobrzy" nie rymują się z sobą, ale ja przez słowo "grób" chciałam powiedzieć, jak tutaj jest strasznie i że serafini są zawsze dobrzy. Nie mogę tego teraz z wiersza wyjąć. Ale zrobiłam go na nowo. Ten nie wyraża wprawdzie tak dobrze moich myśli, ale sądzę, że jest lepszy. Oddaj mamo ten dobry Jankowi, niech go zatrzyma.

Myśli niedzielne

przez

Rebekę Rowennę Randall

W tym domu jest smutno i pusto, i ciemno,@ i żadne światełko nie błyszczy nade mną@ i nigdy nie błyśnie może!@ A ci z nas, co w strasznym tym domu mieszkają,@ martwi i bladzi, radości nie znają,@ jak serafiny boże.@ Mój biały stróż_anioł gdzieś zasnął głęboko,@ nie czuwa nade mną jego jasne oko,@ błądzi gdzieś zasmucony.@ Ach, wróć mi mój domek samotny wśród głuszy,@ gdzie nikt z żyjących nie ranił mi duszy,@ dzieciństwa dom utracony!@

Droga mamo! - Wpadłam dziś w otchłań nieszczęścia. Wzięłam to z "Kory, żony lekarza", dla której matka męża była bardzo zła i bez serca, tak jak ciotka M. dla mnie. Wolałabym, żeby to Anna przyszła tutaj zamiast mnie, bo ciotki Annę wolały. Ona jest lepsza, niż ja, i nie odpowiada tak prędko. Czy nie ma tam jakich kawałków mojego perkaliku? Ciotka J. chce mi zrobić nowe guziki do staniczka, zapinane z tyłu, żebym wyglądała bardziej po tutejszemu. Schody w Riverboro są zupełnie ładne, ale te w Meeting zupełnie eleganckie, bardziej nawet niż w Temperance.

W mieście tym króluje piękno i wesele,@ pełno w nim jest bogactw i przepychu wiele,@ lecz myśli moje biegną hen, daleko,@ do mojej farmy słonecznej nad rzeką.@

Szkoła jest dosyć dobra. Nauczycielka potrafi odpowiedzieć na więcej pytań niż tamta z Temperance, nie na tyle jednak, ile ja bym mogła zadać. Jestem bardziej żywa niż inne dziewczęta, oprócz jednej, ale nie taka żywa, jak dwóch chłopców. Emma umie dodawać i odejmować w pamięci, jak błyskawica, zna doskonale ortografię, ale nie ma żadnych głębszych myśli. Jest w trzeciej czytance, ale nie lubi opowiadań w książkach. Ja jestem w szóstej czytance, ale ponieważ nie umiem tabliczki mnożenia przez siedem, pani Dearborn grozi, że mnie cofnie do elementarnej klasy dla najmniejszych dzieci, razem z Eliją i Elizą Simpson, małymi bliźniętami.

Smutne jest serce moje i duma moja złamana,@ z małą Liją i Lizą na wieki jestem związana,@ cofam się pełna lęku, jak Kora, żona lekarza,@ jak ona, drżę struchlała, bo życie mnie przeraża!@

Spróbuję ubiegać się o nagrodę za ortografię, ale boję się, że nie dostanę. Nie martwiłabym się, gdyby nie to, że zła ortografia wygląda okropnie w poezji. Ostatniej niedzieli, kiedy znalazłam w słowniku "serafina", wstydziłam się, że napisałam "serrafin", ale serafin jak się może mama domyśla, nie jest słowem zwykłym, tak jak inne długie, cudzoziemskie słowa pod tą samą literą. Panna Dearborn mówi, żebym używała tych wyrazów, które umiem napisać bez błędu, i jeśli nie jestem pewna "serafina", lepiej napisać "anioł", ale anioł to nie to samo. Serafiny są bielsze, jaśniejsze i mają większe skrzydła. Myślę, że są starsze i dawniej umarłe, niż anioły, które są świeżo umarłe i dopiero po długim pobycie w niebie, koło wielkiego, białego tronu wyrastają na serafinów.

Szyję suknię z brązowego barchanu, co dzień po południu, kiedy Emma z Simpsonami bawią się w domu lub biegają po trzęsawiskach, kiedy ich matki nic o tym nie wiedzą. Matki boją się, żeby się nie utopiły, a ciotka M., żebym nie przemoczyła sukni i dlatego mi nie pozwala. Mogę się bawić od pół do piątej do kolacji i trochę po kolacji i w niedzielę po południu. Cieszę się, że nasza krowa ma cielątko i że jest łaciate. Zdaje się, że będzie w tym roku urodzaj na jabłka i siano, to Ty mamo i Janek będziecie zadowoleni i będziemy mogli spłacić więcej długu. Panna Dearborn pytała się nas, jaki jest cel wykształcenia, a ja odpowiedziałam, że moim celem jest dopomóc Wam spłacić dług. Powtórzyła ciotce M. i musiałam szyć dłużej za karę, bo ciotka powiedziała, że dług jest hańbą, jak kradzież albo ospa i zaraz całe miasto będzie wiedziało, że mamy dług na farmie. Emma nie jest zadłużona ani Ryszard Carter, ani dr Winship, ale Simpsonowie są.

Ocknij się, duszo! wypręż każdy nerw,@ by dług hańbiący precz odrzucić,@ by zyskać matki serdeczną wdzięczność@ do rodziny kochającej wrócić.@

Wymawiaj "rodziny" szybko, inaczej nie będzie brzmiało dobrze.

`rp

Wasza kochająca, mała

Rebeka.

`rp

Drogi Janku! Czy pamiętasz, gdyśmy raz wiązali nowego psa w stajni, jak gryzł sznur i wył. Ja jestem teraz podobna do niego, tylko że Czerwony Dom nie jest stajnią, a ja nie mogę gryźć ciotki M., ponieważ muszę jej być wdzięczna, bo wykształcenie zrobi ze mnie człowieka i pomoże Wam spłacić dług, gdy dorośniemy.

`rp

Twoja kochająca

Rebusia.

`rp

V. Drogi mądrości

Rozdział V

Drogi mądrości

Rebeka przybyła do Czerwonego Domu w piątek, a w następny poniedziałek rozpoczęła naukę w szkole położonej w centrum Riverboro. Panna Sawyer pożyczyła od sąsiada konia i bryczkę. Zawiozła dziewczynkę, rozmówiła się z nauczycielką, panną Dearborn i przygotowała książki. W ten sposób weszła Rebeka na ścieżkę prowadzącą ku nieograniczonej wiedzy. Panna Dearborn nie miała odpowiednich kwalifikacji do pracy pedagogicznej i uczyła dzieci nie troszcząc się o metody naukowe. Rebeka chodziła do szkoły wczesnym rankiem. Lubiła tę część dnia. Gdy rosa nie była wielka, a dzień zapowiadał się ładny, można było przejść krótszą drogą przez las. Skręcała z głównej ulicy, przechodziła przez płot wuja Woodmana, odpędzała krowy pana Cartera i wstępowała na pastwisko przecięte romantyczną ścieżką, biegnącą przez łany kaczeńców, gęstwinę bluszczowych liści i wonnej paproci. Zbiegała z małego pagórka, skakała z kamienia na kamień, płosząc senne żaby, połyskujące w porannym słońcu. Teraz następowała "część lesista" drogi, gdzie nóżki jej biegły po dywanie z brązowych igieł sosnowych. Potem wspinała się pod górę, przechodziła zieloną łąkę i prześlizgując się pod drugim ogrodzeniem, wychodziła z powrotem na drogę, zyskawszy prawie pół mili.

To było wspaniałe. Rebeka przyciskała mocno gramatykę i arytmetykę z radosnym uczuciem, że umie zadane lekcje. Koszyczek ze śniadaniem zwisał na prawej ręce; ilekroć nań spojrzała, przejmowała ją błoga świadomość posiadania biszkoptów posmarowanych masłem i syropem, filiżanki kremu, pączka i kawałka twardego piernika.

Niekiedy przepowiadała sobie głośno te "kawałki", które miała deklamować w następny piątek po południu:

"W Algierze żołnierz kona, nadchodzi szybko śmierć,@ opieki brak mu czułej, kobiecych brak mu łez...@"

Lubiła rytm tego wiersza i jego nastrój. Dziecinny jej głos drżał za każdym razem, gdy dochodziła do słów:

"Już nie będziemy w Bingen, nie wrócim już nad Ren...@"

Wsłuchiwała się z przyjemnością we własny, łzami nabrzmiały dyszkancik, dźwięczący w czystym powietrzu poranka. Był też inny ulubiony poemat:

"Oszczędź to drzewo, drwalu mój,@ tę śliczną z liści koronę,@ w młodości cień dawało mi,@ dziś jam mu winien obronę.@"

Kiedy Emma Perkins szła razem z nią "krótszą drogą", próbowały przedstawić go w dramatycznej akcji. Emma wybierała zawsze rolę drwala, ponieważ jej jedyną czynnością w tej scenie było unoszenie możliwie wysoko urojonej siekiery. Raz spróbowała zagrać obrońcę drzewa. Wydała się sobie wówczas "strasznie głupia" i odmówiła powtórzenia próby, ku tajemnej radości Rebeki, która uważała rolę drwala za zbyt mdłą dla zaspokojenia ambicji. Rozkoszowała się namiętną prośbą poety, błagając okrutnego drwala, aby wywijał siekierą możliwie najbrutalniej. Mogła wtedy więcej uczucia włożyć w swoją grę. Jednego ranka upadła na kolana, wylewając łzy w spódniczkę drwala. Od razu jednak odczuła niewłaściwość tego pomysłu.

- To nie było dobre, ale głupie, Emmo. Spróbujemy teraz: "Daj mi trzy ziarnka zboża". Ty bądź matką, a ja wygłodzonym dzieckiem irlandzkim. Na litość boską! Rzuć już tę siekierę!

- Co mam teraz robić z rękami? - spytała Emma.

- Co ci się podoba - odpowiedziała znudzona już Rebeka. - Jesteś zwyczajną matką, to wszystko. Co twoja matka robi z rękami? A teraz jazda!

"Daj mi, matko, zboża trzy ziarenka,@ tylko trzy ziarenka zboża,@ niech tli jeszcze młode moje życie,@ póki ranna nie zabłyśnie zorza!@"

Takie przedstawienia wykonywała Emma nerwowo i niechętnie, lecz była niewolnicą Rebeki i dźwigała kajdany, nie dbając o to, że było z nimi niewygodnie.

Przy ostatnim przełazie dziewczynki spotykały czasami cały oddział dzieci Simpsonów, którzy mieszkali w czarnym domu z czerwonymi drzwiami, przy drodze do Blueberry Plains. Rebeka od początku interesowała się Simpsonami, ponieważ było ich tak wielu i nosili pocerowane i połatane ubranie, jak własne jej rodzeństwo na rodzinnej farmie.

Mały budynek szkolny z flagą powiewającą na dachu miał dwa wyjścia od frontu: osobne dla dziewcząt i chłopców. Stał na wzgórzu, z którego jednej strony czernił się sosnowy las, z drugiej rozciągały się łąki i pola, a w oddali połyskiwała rzeka. Wszystko w nim było nagie, brzydkie i niewygodne, jak tylko być mogło. Wsie, rozciągnięte wzdłuż rzeki, tak wiele wydawały na naprawę i przebudowę mostów, że musiały oszczędzać, gdy chodziło o wydatki szkolne. Katedra i krzesło nauczyciela stało w kącie na podwyższeniu. W pobliżu znajdował się żelazny piec, malowany najczęściej raz do roku, mapa Stanów Zjednoczonych, dwie tablice, dziesięciolitrowe blaszane wiaderko z wodą i czerpak z długą rączką. Stały drewniane pulpity i ławki dla uczniów, których za czasów Rebeki było zaledwie dwadzieścioro.

Tylne ławki były wyższe, a siedzieli w nich bardziej zaawansowani w nauce długonodzy uczniowie. Miejsca te były przedmiotem ogólnej zazdrości, gdyż znajdowały się bliżej okien, a dalej od nauczycielki. Trudno było ocenić, do której grupy należy włączyć Rebekę i panna Dearborn po dwóch tygodniach zrezygnowała z wszelkich prób w tym kierunku. Rebeka czytała z Dickiem Carterem i Liwingiem Perkinsem, którzy przygotowywali się do seminarium. Arytmetyki uczyła się z małą, sepleniącą Zuzią Simpson; geografii z Emmą Perkins, gramatykę zaś przerabiała po godzinach szkolnych z panną Dearborn. Pełna zawsze pomysłów i żywej wyobraźni, wypracowania szkolne pisała z trudem i niezdarnie. Konieczność skupienia, jakiego wymagało staranne pisanie, zawiłości interpunkcji, ortografii i budowy zdań, przeszkadzały swobodnemu wyrażaniu myśli. Historii uczyła się z klasą Alicji Robinson, która doszła już do Rewolucji, podczas gdy Rebeka musiała zaczynać od odkrycia Ameryki. W ciągu tygodnia, zdołała doskonale opanować zaległości, a w dziesięć dni dotarła do bitwy pod Yorktown, na której klasa miała zatrzymać się aż do wakacji. Wtedy, widząc, że zbytni wysiłek doprowadzi ją do wspólnej nauki z najstarszym z Simpsonów, przezornie zatrzymała się w miejscu. Drogi mądrości traciły wszelki powab, a ścieżki nie były ścieżkami pokoju, jeśli ktoś zmuszony był kroczyć nimi w towarzystwie "Huśtawki" Simpsona.

Samuela Simpsona nazywano "Huśtawką", dlatego że trudno mu było na cokolwiek się zdecydować. Zarówno wtedy, gdy chodziło o jakiś fakt, datę lub pisownię, czy po prostu o pójście do kąpieli, łowienie ryb, wybranie książki w bibliotece szkolnej albo cukierka w wiejskim sklepiku. "Huśtawka" był blady, niebieskooki, miał okrągłe ramiona i białe jak len włosy. Jąkał się zawsze w chwilach zdenerwowania. Może jego wady, a zwłaszcza niezdecydowanie, sprawiały, że stanowczość charakteru Rebeki stanowiła dla niego niezwykły urok; chociaż dziewczynka nie cierpiała go i wyraźnie to okazywała, "Huśtawka" nie mógł wprost oderwać od niej oczu. Siła, z jaką sznurowała buciki, ruch, jakim odrzucała na ramiona czarne warkocze w chwili podniecenia, jej sposób uczenia się - książka na pulpicie, skrzyżowane ramiona - wszystko to było pociągające dla "Huśtawki" Simpsona. Kiedy otrzymawszy pozwolenie, szła do wiaderka w kącie i piła wodę z czerpaka, nieznane jakieś siły podnosiły nagle "Huśtawkę" z miejsca, każąc mu iść i pić po niej.

Chodziło mu nie tylko o jakieś zbliżenie duchowe i drogę do ścisłego związku przez picie bezpośrednio po niej, ale o tę trwożną radość, jaką go przepełniało spotkanie w przejściu i zimne pogardliwe spojrzenie jej przedziwnych oczu.

Pewnego gorącego, letniego dnia, pragnienie Rebeki przekroczyło granice przyzwoitości. Kiedy po raz trzeci poprosiła o pozwolenie ugaszenia go, panna Dearborn skinęła wprawdzie głową na znak zgody, ale z niezadowoleniem podniosła brwi, gdy Rebeka zbliżyła się do katedry. Zaledwie zdołała położyć na miejscu czerpak, "Huśtawka" podniósł w górę palce i panna Dearborn przyzwoliła ruchem pełnym zniecierpliwienia.

- Co się z tobą dzieje, Rebeko? - zapytała.

- Mieliśmy dziś na obiad solone makrele - odpowiedziała Rebeka.

Zdawało się, że nie było w tym nic śmiesznego, a przecież niepowstrzymany chichot przebiegł przez klasę. Panna Dearborn nie usposobiona do żartów, zaczerwieniła się nagle.

- Myślę, że dobrze ci zrobi, gdy staniesz na pięć minut przy wiaderku. Pomoże to opanować pragnienie.

W Rebece serce zatrzepotało. Miała stać w kącie, przy wiaderku z wodą, na oczach całej klasy! Mimowolnym ruchem przysunęła się o krok do swego miejsca, gdy zatrzymał ją rozkaz panny Dearborn, wypowiedziany znacznie ostrzejszym głosem.

- Stań przy wiaderku! Samuel, ile razy prosiłeś dzisiaj o wodę?

- To już jest cz_cz_czwarty!

- Proszę nie ruszać czerpaka! Cała szkoła nic nie robi, tylko pije wodę przez całe popołudnie! Nie ma czasu na naukę. Przypuszczam, że i ty zjadłeś coś słonego na obiad, Samuelu - pytała panna Dearborn z sarkazmem.

- Jadłem m_m_makrele, t_tak, jak i Reb_b_beka! - (Znowu gwałtowny chichot w klasie).

- Stań zatem z drugiej strony wiaderka.

Rebeka zwiesiła głowę ze wstydu i wściekłości. Kara sama przez się była dość sroga, ale odbywanie jej w towarzystwie "Huśtawki" Simpsona przechodziło ludzką wytrzymałość.

Ostatnią godziną tego popołudnia był śpiew i Minna Smellie złośliwie wybrała piosenkę "Zbierzemy się nad strumieniem". Zdawało się, że ma tajemny, a subtelny związek z sytuacją i ogólnym rozwojem wypadków. Widoczna była ciemna przyczyna dziwnej energii i zaciętości, z jaką dzieci wykrzykiwały chóralne zaproszenie.

Zbierzemy się nad strumieniem,@ nad pięknym, pięknym strumieniem?...@

Panna Dearborn rzuciła ukradkowe spojrzenie na zwieszoną głowę Rebeki i przelękła się. Twarz dziecka była blada, tylko dwie czerwone plamy płonęły na policzkach. Łzy wisiały na rzęsach; oddychała szybko, a ręka, w której trzymała chusteczkę, drżała jak liść.

- Możesz wrócić na miejsce - rzekła panna Dearborn przy końcu pierwszej pieśni - Samuel, zostań tam, gdzie stoisz do końca godziny! A wam, dzieci, muszę powiedzieć, że kazałam Rebece stać przy wiaderku, aby złamać zwyczaj ustawicznego picia wody, który jest niczym innym, jak chęcią wędrowania tam i z powrotem po klasie. Za każdym razem, kiedy Rebeka prosiła o pozwolenie picia, cała klasa szła do wiaderka. Jest rzeczywiście spragniona i przyznaję, że powinnam ukarać nie ją za to, że piła, ale was, żeście ją w tym naśladowali. Co zaśpiewamy, Alicjo?

- Może "Strumyczku wesoły" - proszę pani.

- Zmień temat i wymyśl coś bardziej suchego. "Gwiaździsty sztandar" czy cokolwiek innego.

Rebeka usiadła na miejscu i wyciągnęła śpiewnik. Publiczne wyjaśnienie panny Dearborn zdjęło ciężar z serca i zaczęła odzyskiwać poczucie własnej wartości.

Pod osłoną ogólnego zajęcia się śpiewem, na jej pulpicie ukazały się dary, jako wyraz pełnej uznania sympatii. Liwing Perkins, który nie mógł śpiewać, przechodząc do tablicy, rzucił jej cukierek na kolana. Alicja Robinson potoczyła po podłodze zupełnie nowy ołówek, a najbliższa sąsiadka, Emma, zrobiła małą kulkę z papieru i opatrzyła napisem: "kulka, wiesz, dla kogo".

Ostatecznie, życie stało się jaśniejsze, a kiedy została z nauczycielką na zwykłą lekcję gramatyki, była znacznie spokojniejsza niż panna Dearborn. Ostatnie kroki zadudniły w sieni, a na rzucone w przelocie żałosne spojrzenie "Huśtawki" Rebeka odpowiedziała wzrokiem zuchwałym, pełnym zimnej pogardy.

- Rebeko, ukarałam cię bardziej, niż chciałam - rzekła panna Dearborn, która miała osiemnaście lat, a podczas nauczania w okolicznych szkołach nie spotkała jeszcze takiego dziecka.

- Nie opuściłam dzisiaj ani jednego pytania, nie szeptałam z nikim - drżącym głosem mówiła winowajczyni - i nie wiedziałam, że to wstyd ugasić pragnienie.

- Tak, ale prowokowałaś klasę, a przynajmniej, tak to wyglądało. Cokolwiek robisz, robią inni; czy śmiejesz się, piszesz liściki, prosisz o wyjście z klasy, czy pijesz. To się musi skończyć!

- Samuel Simpson jest błaznem! - wybuchnęła Rebeka. - Gdybym stała w kącie sama, nie byłoby to takie straszne, ale nie mogłam stać razem z nim.

- Dlatego właśnie pozwoliłam ci wrócić na miejsce, a jego zostawiłam w kącie. Pamiętaj o tym, że jesteś nową uczennicą i wszyscy zwracają na ciebie uwagę - musisz być ostrożna. Teraz przejdźmy do koniugacji. Odmieniaj "mogę być" w czasie zaprzeszłym trybu warunkowego.

- Ja mógłbym był być,

Ty mógłbyś był być,

On, ona, ono mogłoby było być,

My moglibyśmy byli być,

Wy moglibyście byli być,

Oni mogliby byli być.

- Daj mi jakiś przykład!

- Ja mógłbym był być zadowolony,

Ty mógłbyś był być zadowolony,

On, ona, ono mogłoby było być zadowolone.

- "On" albo "ona" mogliby byli być zadowoleni, bo są rodzaju męskiego i żeńskiego. Ale czyż "ono" mogłoby było być zadowolone? - spytała panna Dearborn.

- Dlaczego nie? - zdziwiła się Rebeka.

- Bo ono jest rodzaju nijakiego.

- A czy możemy powiedzieć "kociątko mogłoby było być zadowolone, gdyby wiedziało, że go nie utopią"?

- No, ta_ak - odpowiedziała panna Dearborn z wahaniem, nie była pewna siebie pod ogniem spojrzeń Rebeki. - Chociaż mówimy o dziecku, kurczęciu czy kociątku przez "ono", w rzeczywistości są to istoty męskie albo żeńskie, a nie nijakie.

Rebeka namyślała się przez chwilę, wreszcie spytała:

- Czy żabie oczko jest rodzaju nijakiego?

- Och! Tak, naturalnie, Rebeko.

- Więc możemy powiedzieć: "żabie oczko mogłoby było być zadowolone z deszczu, ale tam był taki mały, słaby pączek, który wyrósł na jego łodyżce i bał się, że burza może go złamać. Więc duże żabie oczko bało się, zamiast się naprawdę cieszyć".

Panna Dearborn wyglądała na zakłopotaną, gdy odpowiedziała:

- Ależ Rebeko! Żabie oczka nie mogą być naprawdę smutne, zadowolone ani przestraszone.

- Sądzę, że my nic o tym nie wiemy - odpowiedziało dziecko - ale ja myślę, że mogą - pomimo wszystko. A teraz co mam powiedzieć?

- Tryb warunkowy, czas zaprzeszły od słowa "wiedzieć".

- Gdybym był wiedział,

Gdybyś był wiedział,

Gdyby był wiedział,

Gdybyśmy byli wiedzieli,

Gdybyście byli wiedzieli,

Gdyby byli wiedzieli.

To jest najsmutniejszy czas - westchnęła Rebeka złamanym głosem. - Nic, tylko gdyby i gdyby. Niech pani pomyśli, że gdyby tylko oni byli wiedzieli, wszystko byłoby lepiej!

Panna Dearborn nigdy o tym nie myślała, ale po zastanowieniu się, uwierzyła, że tryb warunkowy jest rzeczywiście smutny.

- Jeszcze parę przykładów na tryb warunkowy i będzie dość na dzisiejsze popołudnie - obiecała.

- Gdybym nie była lubiła makreli, nie miałabym pragnienia - rzekła Rebeka z promiennym uśmiechem, zamykając gramatykę. - Gdybyś mnie była lubiła naprawdę, nie byłabyś mi kazała stać w kącie. - Gdyby Samuel nie lubił figlów, nie byłby chodził za mną do wiaderka z wodą.

- A gdyby Rebeka lubiła przepisy szkolne, opanowałaby pragnienie - zaczęła panna Dearborn, serdecznie ją całując i obie rozstały się jako przyjaciółki.

VI. Promień słońca w cieniu

Rozdział VI

Promień słońca w cieniu

Mały domek szkolny na wzgórzu przynosił Rebece zarówno chwile triumfu, jak udręki. Była szczęśliwa mając książki i nowe znajomości, które ją interesowały i pochłaniały. Gdyby nie to, życie jej byłoby ciężkie tego pierwszego lata w Riverboro. Próbowała polubić ciotkę Mirandę, starała się rzetelnie i nie mogła tego dokonać. Miała jednak poczucie obowiązku i pragnęła być dobra - umiarkowanie, znośnie dobra. Ilekroć upadła poniżej tej reguły, czuła się nieszczęśliwa. Nie mogła przystać na to, aby żyjąc pod dachem ciotki, jedząc jej chleb, nosząc suknie i ucząc się z książek od niej otrzymanych, nie cierpieć zarazem tak serdecznie. Wiedziała instynktownie, że to byłoby złe i niskie. Za każdym razem dręczona gorzkimi wyrzutami sumienia, rozpaczliwie starała się polubić srogi i twardy sposób postępowania. Czuła się zawsze tak nieswojo w obecności ciotki Mirandy. Świdrujące spojrzenie, ostry głos, twarde, kościste palce, zaciśnięte wąskie usta, długie milczenia, grzywka, nie nadająca się zupełnie do jej włosów, nic nie przemawiało do serca Rebeki. Bywają czasem despotyczni, starzy ludzie, którzy budzą w dzieciach najzłośliwsze i najgorsze cechy charakteru. Gdyby Miranda mieszkała w ludniejszej okolicy, zerwałaby dzwonek u drzwi, mocno zamknęła furtkę, a na ścieżkach wykopała wilcze jamy. Bliźnięta Simpsonów przejmowała taką trwogą, że nie można ich było namówić do podejścia nawet wtedy, gdy panna Janina trzymała pierniczki w wyciągniętych rękach.

Nie trzeba dodawać, że Rebeka drażniła ciotkę każdym niemal oddechem. Zapominała o zakazie i wbiegała na górę frontowymi schodami, gdyż była to najkrótsza droga do jej pokoju; zostawiała czerpak na półce, zamiast powiesić nad wiaderkiem; siadała na ulubionym przez kota krześle. Chętnie wyruszała po sprawunki, ale najczęściej zapominała, po co ją posłano. Zostawiała uchylone drzwi i muchy wlatywały do pokoju. Język jej był zawsze w ruchu: śpiewała albo gwizdała, zbierając ze stołu; zaśmiecała wszystko kwiatami. Wkładała je do wazonów, przypinała do sukni, wtykała za kapelusz. Była nieustannym przypomnieniem swego szalonego, bezwartościowego ojca, którego przystojna twarz i pociągające maniery tak zwiodły Aurelię. Randallowie byli cudzoziemcami. Nie urodzili się w Riverboro ani nawet w York County. Miranda zgadzała się, że mnóstwo ludzi z konieczności rodzi się poza tym świętym miejscem, ale miała o nich nie najlepsze zdanie. Gdyby Anna przyjechała! - Anna upodobniła się do drugiej części rodziny, był z niej "wykapany Sawyer". (Biedna Anna! Tak było istotnie!) Anna odpowiadała tylko wtedy, gdy ją zapytano, nie mówiła pierwsza, ostatnia i przez cały czas. Anna w czternastym roku życia była już członkiem kościoła, lubiła robótki szydełkowe, była wzorem wszystkich małych cnót. Zamiast niej przyszła czarnowłosa Cyganka, z oczami tak wielkimi, jak koła młyńskie, i weszła w skład rodziny.

Jasnym promieniem słonecznym w ponurym domu była ciotka Janina. Podbiła serce Rebeki spokojnym głosem, rozumiejącymi oczyma, wyrozumiałością. W pierwszych tygodniach mała z trudem próbowała przystosować się do zwyczajów Czerwonego Domu. Osiągnęła to stopniowo, tylko w części, a ustawiczne pokonywanie trudności uczyniło ją dojrzałą nad wiek.

Dziewczynka siadywała w kuchni, obok ciotki Janiny z robótką, podczas gdy Miranda zajmowała stały punkt obserwacyjny przy oknie w pokoju. Czasami pracowały na bocznej werandzie, gdzie dzikie róże i powoje chroniły przed gorącym słońcem. Rebece wydawało się, że długość brązowego materiału nie ma granic. Szyjąc wytrwale, rwała nici, upuszczała naparstek, kłuła sobie palce, ścierała pot z czoła, nie mogła zgodzić się z centymetrem, ściągała szwy. Cierpliwość Janiny sprawiła, że palce Rebeki stały się zręczniejsze.

Kiedy pierwsza, brązowa barchanowa sukienka była gotowa, dziewczynka spytała ciotkę Mirandę, czy następna mogłaby być innego koloru.

- Kupiłam całą sztukę brązowego - rzekła Miranda lakonicznie. - Możesz mieć z tego jeszcze dwa ubrania i zostanie na nowe rękawy, łaty i przedłużenie. Będzie praktyczniej.

- Wiem, ciociu. Ale pan Watson powiedział, że przyjmie z powrotem część materiału i pozwoli nam zamienić na niebieski i różowy za tą samą cenę.

- Pytałaś go o to?

- Tak, ciociu!

- To do ciebie nie należało!

- Pomagałam wybierać Emmie fartuszki, więc zapytałam, myśląc, że ciocia nie będzie miała nic przeciw temu. Różowe nie brudzi się tak jak i brązowe, a pan Watson powiedział, że można je nawet gotować.

- Wyobrażam sobie, jak pan Watson znakomicie zna się na praniu! Nie podobają mi się jasne ubrania u dzieci, ale zobaczymy, co myśli o tym Janina.

- Byłoby dobrze, gdyby Rebeka miała sukienkę różową i niebieską - odparła Janina. - Męczy się, szyjąc ciągle materiał o tej samej barwie. Całkiem naturalne, że pragnie zmiany. A poza tym, nosząc zawsze brązową suknię z białym fartuszkiem, wyglądałaby na dziecko z zakładu dobroczynnego. I jest jej w tym strasznie nie do twarzy!

- Ładne jest to, co się komu podoba. Rebeka nie będzie się martwiła o swoją urodę, możesz być pewna, i nie ma co kierować się jej grymasami. Wyobrażam sobie, że próżna jest jak paw, nie mając w dodatku powodu do tego.

- Jest młoda, więc lubi jasne barwy - to wszystko! Pamiętam doskonale, jaka byłam w jej wieku!

- Ty w jej wieku byłaś niezwykle szalona, Janino!

- Tak, byłam, dzięki Bogu! I żałuję, że nie umiałam, jak niektórzy, zachować cząstki ze swych szaleństw, aby rozjaśnić sobie nimi stare lata!

Zdecydowano się ostatecznie na różową sukienkę, a gdy już była skończona, Janina sprawiła Rebece radosną niespodziankę. Pokazała jej, jak się robi śliczne wyszycie z białej tasiemki, układając ją we wzory i przyszywając delikatnym ściegiem.

- Będzie to dobra i miła robota na długie wieczory zimowe, bo ciotka Miranda nie lubi, gdy dużo czytasz. A teraz, jeśli potrafisz równo przyfastrygować dwa rzędy białej tasiemki u dołu spódniczki, to ja ci przyszyję i ozdobię staniczek i rękawy takim samym naszyciem - sukienka naprawdę będzie ładna.

Radość Rebeki nie miała granic.

- Będę fastrygowała z zapałem! - wykrzyknęła. - Ta spódniczka ma z tysiąc metrów obwodu, wiem doskonale, bo ją sama obrębiałam. Będę ją naszywać ślicznie, choćby była tak długa, jak stąd do Milltown. Ach! czy myśli ciocia, że ciotka Miranda pozwoli mi kiedykolwiek pojechać z panem Cobb do Milltown? Znowu pytał o to. Ale jednej soboty zrywałam truskawki, a w następną padał deszcz i wątpię, czy kiedykolwiek się na to zgodzi. Jest dwadzieścia dziewięć minut po czwartej, ciotko Janino, i Alicja Robinson od dawna siedzi za krzakami i czeka na mnie. Czy mogę pójść się bawić?

- Możesz iść. Pobiegnijcie jak najdalej za stodołę, żeby wasz hałas nie przeszkadzał Mirandzie. Widzę Zuzię Simpson i bliźnięta, i Emmę Perkins, kryjących się za płotem.

Rebeka zeskoczyła z werandy, wyciągnęła Alicję Robinson spod krzaków i udało jej się za pomocą skomplikowanych sygnałów wybawić Emmę z gromady Simpsonów i zemknąć z nią potajemnie. Byli zbyt mali do pewnych cudownych zabaw, planowanych na to popołudnie, nie można jednak było nimi gardzić, mieli bowiem najbardziej zachwycające podwórze w całym miasteczku. W dzikim nieładzie leżały stare sanie, łodzie, brony, miotły, siedzenia bez oparcia, łóżka bez bocznych części, wszelakie rupiecie we wszystkich możliwych stopniach zniszczenia, a co dnia inne. Pani Simpson rzadko bywała w domu, ale gdy była, mało się troszczyła o to, co się dzieje na podwórzu. Najulubieńszą zabawą dzieci była zamiana domu na fort, broniony mężnie przez garstkę amerykańskich żołnierzy przeciwko oblegającej go armii brytyjskiej. Wielką ostrożność zachowywano przy podziale wojska, gdyż nie było umowy, że zwyciężać mogą wyłącznie Amerykanie. Głównodowodzącym armii brytyjskiej był zwykle "Huśtawka" Simpson. Słaby i chwiejny, ze sprzecznymi rozkazami, gotowy do schronienia się każdej chwili w ostatnich szeregach i prowadzenia oddziałów na śmierć bez chwały. Czasami dom był strażnicą, a dzielni osadnicy rozbijali bandy wrogich Indian, albo też ginęli sami, wycięci przez nich w pień. W jednym zaś i w drugim wypadku, dom Simpsonów wyglądał - jak mówiło się w Riverboro - "jakby w nim diabeł wyprawiał swe harce".

W pobliżu tego niezwykle interesującego miejsca zabaw leżał zakątek, zwany przez dzieci tajnym ustroniem. Był to skrawek aksamitnej łąki na pastwisku Sawyerów, pełen zachwycających zagłębień i wzgórków, na których można było budować domy. Kępa drzew zasłaniała go przed niepożądanym wzrokiem, rzucając błogosławiony cień na wzniesione tam mieszkania. Była to ciężka praca, dźwigać z młyna całe naręcza "budulca" i "okrąglaków", a wykonywano ją przeważnie po kolacji o zmierzchu dodającym wszystkiemu tajemnego uroku. W pudełkach po mydle, ukrytych między drzewami, zgromadzone były wszystkie ich skarby. Malutkie koszyczki, talerze i filiżanki blaszane, kawałki porcelany oraz lalki, które grały ważne role w wszelkiego rodzaju przedstawianych śmierciach, pogrzebach, ślubach i chrzcinach.

Tego popołudnia zbudowano z kamieni wysoki dom wokół Rebeki, grającej Karolinę Corday, wspartą na kratach swego więzienia. Jakież to były cudowne chwile stać tak, z włosami owiniętymi fartuszkiem Emmy! Jakże niezwykłych doznawała uczuć. Oparłszy głowę o zapory, wyobrażała sobie, że zamieniają się w zimne żelazo! Nawet oczy jej nie były już oczami Rebeki Randall, bo odbijały w sobie cząstkę tragicznej męki Karoliny Corday!

- Jakież to śliczne! - wzdychała skromna dwójka, która najwięcej pracowała, ale też gorąco podziwiała rezultaty.

- I miałybyśmy to zburzyć? Nie ścierpię tego! - zawołała Alicja. - Taka masa roboty!

- Gdybyś ruszyła jakikolwiek kamień i zburzyła górne rzędy, mogłabym stąd uciec - napomknęła Karolina Corday. - Zostaw więc kamienie, a jutro możecie wejść do więzienia i być dwiema małymi księżniczkami - a ja będę was mogła zamordować!

- Co za księżniczki? Co za wieża? - spytały Alicja i Emma jednym tchem. - Opowiedz nam!

- Nie teraz. Idę na kolację. (Rebekę trzymano w rygorze).

- Byłoby wspaniale, gdybyś ty nas zamordowała - rzekła Emma. - Chociaż jesteś naprawdę straszna, gdy mordujesz. A może Elija i Eliza zostaną księżniczkami?

- Zaczną przeraźliwie krzyczeć, gdy się je będzie zabijać - sprzeciwiła się Minna. - Wiesz, jakie są głupie w każdej zabawie, z wyjątkiem Klary. Oprócz tego, gdy im raz pokażemy nasze tajne miejsce, będą się w nim bawić przez cały czas, a może jeszcze ukradną co, jak ich ojciec.

- Nie potrzebują kraść właśnie dlatego, że ich ojciec kradnie - oświadczyła Rebeka - i proszę cię, nigdy nie mów o tym przy nich, jeżeli chcesz być moją przyjaciółką od sekretów. Mama zawsze mi powtarza, żeby nie mówić ludziom w oczy przykrych rzeczy o rodzinie. Twierdzi, że tego nikt nie zniesie i niegodziwie jest zawstydzać ich za cudze winy. Zapamiętaj to sobie Minno Smellie.

Nie było trudno zachować w pamięci ten dramatyczny epizod, gdyż zdarzył się zaledwie parę dni temu. Minna Smellie przedstawiała go osobno każdej dziewczynce w miasteczku, w sposób, który mógł wzruszyć najbardziej kamienne serce. Ponieważ to nie ona, lecz Rebeka wyszła zwycięsko z ostrej walki na słowa, Minna pielęgnowała w sercu złość i knuła zemstę.

VII. Tajemnice riverborskie

Rozdział VII

Tajemnice riverborskie

Pan Simpson niewiele czasu spędzał z rodziną, z powodu pewnych niezręcznych metod stosowanych w handlu końmi, "zamianie" narzędzi rolniczych i wszelkiego rodzaju pojazdów, które to transakcje nie zawsze podobały się klientom. Po każdym pomyślnie załatwionym interesie spędzał zwykle dłuższy lub krótszy czas w więzieniu. Gdy biedny człowiek ma głęboko zakorzeniony zwyczaj "zamieniania", jest rzeczą normalną, że musi mieć coś do zamiany. Naturalnie, nie mając nic własnego, musi zamienić coś należącego do sąsiadów.

Pana Simpsona nie było chwilowo w rodzinnym gronie, gdyż zamienił sanie wdowy Rideout na pług Józefa Goodwina. Goodwin niedawno przeniósł się do północnego Edgewood, nie spotkawszy nigdy przedtem pełnego ogłady, niezwykle wymownego Simpsona. Pług Goodwina przehandlował pan Simpson szybko człowiekowi "spod Wareham" za starego konia, którego właściciel nie potrzebował, opuszczał bowiem miasto, przenosząc się na cały rok do córki. Simpson żywił wiekowe zwierzę, trzymając je przez kilka tygodni na pastwisku coraz innego sąsiada, po czym oddał je jakiemuś człowiekowi z Milltown za jednokonny pojazd. Dziwnym zbiegiem okoliczności działo się to właśnie w czasie, kiedy wdowie Rideout zapodziały się sanie ze starej wozowni. Nie używała ich wprawdzie od lat piętnastu i nie byłaby wsiadła do nich przez drugie tyle, ale była to jej własność, nie miała więc zamiaru rozstawać się z nią bez walki. Umysły mieszkańców małego miasteczka dziwnie są podejrzliwe, toteż w chwili, w której odkryła stratę, myśli jej od razu zwróciły się w stronę Abnera Simpsona. Tak jednak skomplikowana była ta sprawa, że upłynęło wiele tygodni, zanim udało się sędziemu (ku zadowoleniu całej wsi i wdowy Rideout) udowodnić winę Simpsonowi. Sam Abner zaprzysiągł swoją niewinność. Opowiadał sąsiadom, że jakiś rudowłosy mężczyzna z zajęczą wargą, w szarym, cętkowanym ubraniu, wywołał go jednego ranka, proponując zamianę dobrych sani za starą prasę do jabłecznika, która leżała na podwórzu. Dobito targu i Abner wypłacił nieznajomemu z zajęczą wargą cztery dolary z dodatkiem siedemdziesięciu pięciu centów, po czym tajemniczy jegomość zostawił sanie, włożył prasę na wóz i zniknął za zakrętem drogi. Nigdy go potem nie widział ani o nim nie słyszał.

- Gdybym złapał tego starego złodzieja! - wykrzyknął Abner w świętym oburzeniu. - Sprawiłbym mu łaźnię! Nie dość, że zostawił ukradzione sanie, jeszcze zabrał mi ciężko zapracowane pieniądze i prasę do jabłecznika, nie mówiąc już o mojej reputacji!

- Nigdy go nie złapiesz, Ab - odpowiedział sędzia. - Należy do tego samego gatunku rzeczy nie istniejących, co prasa do jabłecznika, twoja reputacja i te cztery dolary siedemdziesiąt pięć centów. Nikt ich nie widział prócz ciebie i ty nigdy ich więcej nie zobaczysz!

Pani Simpson, która była stanowczo lepszą połową Abnera, zaczęła zarabiać praniem, a miasto pomagało żywić i ubierać dzieci. Jerzy, wysmukły, czternastoletni chłopak pracował na sąsiedniej farmie, a pozostałe dzieci: Samuel, Klara, Zuzia, Elija i Eliza chodziły do szkoły, jeśli miały się w co ubrać, albo nie były zajęte czymś przyjemniejszym.

We wsiach leżących nad brzegami rzeki Pleasant wielu mieszkańców ciężko pracowało, lecz życie mijało im cicho i spokojnie. Pozostawało jeszcze sporo wolnego czasu na pogawędki. Rozprawiano przy sianokosach, siedząc w południe pod drzewami, wisząc na krawędzi mostu o zmroku czy w zimowe wieczory grzejąc się przy piecu w wiejskim sklepiku. Stałe miejsca zebrań dostarczały bogatego materiału do dyskusji nad bieżącymi wypadkami męskiej połowie ludności. Kobiety opowiadały sobie nowinki przy wspólnym szyciu i czytaniu, na próbach śpiewu lub podczas zabaw tanecznych. Wszystko to pojmowano jako odwieczną, uświęconą tradycję. Czasami jakaś przeczulona istota gwałtownie się buntowała przeciw tak pojętej teorii życia.

Delia Weeks, na przykład, była szwaczką w magazynie podrzędniejszej krawcowej. Nagle zachorowała i chociaż doglądali jej wszyscy lekarze z sąsiedztwa, z wolna traciła siły, gasła w oczach. Kuzyn jej, Cyrus, zaproponował, aby przyjechała do Lewistonu prowadzić mu gospodarstwo. Zgodziła się i w ciągu roku stała się tęgą, zdrową, wesołą kobietą. Gdy przybyła raz z wizytą do Riverboro, pytano się czy zamierza całe życie spędzić z dala od domu.

- Z pewnością, jeśli tylko znajdę odpowiednie miejsce pobytu - odpowiedziała słodko. - Byłabym wyschła jak cień, próbując zatrzymać dla siebie drobne tajemnice. Wiedzieli tu wszyscy, że pragnęłam wyjść za pastora, a gdy ożenił się z inną, wydało im się, że doznałam zawodu. Przez kilka lat podejrzewali, że staram się o posadę nauczycielki, a gdy wzięłam się za szycie współczuli mi serdecznie. Po śmierci ojca przysięgłam, że nikt się nie dowie, co mi zapisał w testamencie, gdyż tajemnica złościła ich najbardziej. Są jednak sposoby odkrycia prawdy i wykryli ją, choć mężnie z nimi walczyłam! Mój brat Jakub wyjechał do Arizony jako szesnastoletni chłopiec. Przez trzydzieści lat przekazywałam o nim dobre wiadomości. Ciotka Tarbox wyszukała kuzynkę, która wyjechała na kurację do Tombstone i ta napisała do pocztmistrza czy innej ważnej osobistości w mieście, odnalazła Jakuba i odwrotną pocztą zawiadomiła ciotkę Tarbox o tym, jak był nieszczęśliwy. Wiedzieli, kiedy wyrwałam ząb, a kiedy wstawiłam nowy. Wiedzieli, kiedy przyprawiłam sobie fałszywą grzywkę i kiedy handlarz owoców prosił mnie, abym została jego trzecią żoną. Nikomu o tym nie mówiłam i możecie być pewni, że nigdy mi się nie oświadczał, ale w tym miasteczku nikt nie potrzebuje pewnych wiadomości. Nie mają nic do roboty, więc się domyślają i będą się domyślać do końca świata. Wyczerpałam siły, próbując zejść im z drogi. Teraz mieszkam tam, gdzie mnie nikt nie kładzie pod mikroskop w dzień, a pod teleskop w nocy, gdzie co moje, należy do mnie bez zastrzeżeń. Kuzyn Cyrus jest starym człowiekiem i niesłychanie nudnym, ale uważa, że mam ładne zęby i wspaniałe włosy. Nie ma w Lewiston człowieka, który by wiedział o pastorze, ostatniej woli ojca, sprawkach Jakuba czy o handlarzu owoców. A jeśli kto coś odkryje, nie interesuje się tym i nie pamięta. Bo Lewiston jest pracowitym miastem, Bogu dzięki!

Panna Delia Weeks trochę przesadzała, można sobie jednak wyobrazić, że Rebeka i inne dzieci z Riverboro słyszały niejeden szczegół o zaginionych saniach wdowy Rideout i przypuszczalnym związku Abnera Simpsona z tą dziwną sprawą.

W szkole wiejskiej nie można liczyć na nadmiar delikatności czy rycerskości. Dowcipy i złośliwe wierszyki odnoszące się do afery Simpsona krążyły między uczniami. Trzeba przyznać, że wypowiadano je półgłosem i wtedy gdy dzieci Simpsona nie było w pobliżu.

Rebeka Randall miała wiele wspólnego ze swymi kolegami, trudno więc zgadnąć, dlaczego nienawidziła niskich plotek i instynktownie trzymała się od nich z daleka.

Między dziewczynkami w jej wieku była w Riverboro jedna, której ogólnie a serdecznie nie lubiano. Nazywała się Minna Smellie - małe, jasnowłose stworzenie o oczach czerwonych jak u królika, długich, cienkich nogach i umyśle pośrednim między mózgiem owcy i papugi. Podejrzewano, że odpisywała z tabliczek innych dziewczynek, chociaż nie przyłapano jej na gorącym uczynku. Rebeka i Emma wiedziały, kiedy Minna przyniosła na śniadanie kawałek tortu czy ciasteczko. Unikała wtedy wesołego towarzystwa koleżanek, poszukując samotności w lesie, skąd wracała po pewnym czasie z przyjemnym uśmiechem na gładkiej buzi.

Po jednym takim ukradkowym śniadaniu Rebeka uległa niezwalczonej pokusie i spytała:

- Czy cię głowa mniej boli, Minno? Pozwól, że ci zetrę z ust tę odrobinę konfitury z truskawek.

W rzeczywistości konfitury tam nie było, a jednak Minna poczuwając się do winy, szybkim ruchem podniosła chusteczkę ku zaczerwienionej twarzy.

Tego samego popołudnia Rebeka wyznała Emmie, że się wstydzi złośliwego żartu.

- Nie cierpię jej sposobu postępowania - wyjaśniła - ale mi przykro, że dałam poznać, iż ją podejrzewamy. Żeby to naprawić, ofiarowałam jej kawałek złamanego korala. Znasz go, prawda?

- Nie zdaje mi się, aby na to zasłużyła - zauważyła Emma.

- Wiem, ale przez to ja się czuję lepiej - rzekła Rebeka wielkodusznie. - Miałam go dwa lata i po złamaniu nie przedstawia wielkiej wartości, ale ładnie wygląda.

Koral spełnił zadanie, naprawiając rwące się więzi przyjaźni.

Jednego popołudnia Rebeka została w klasie po godzinach szkolnych na zwykłą lekcję gramatyki i samotnie wracała do domu. Idąc wolno "krótszą drogą", dostrzegła dzieci Simpsonów, wchodzące na leśną ścieżynkę. "Huśtawki" nie było między nimi, przyśpieszyła więc kroku, chcąc zapewnić sobie towarzystwo. Gdy je prawie doganiała, usłyszała głos Minny Smellie, śpiewającej wesoło piosenkę i dziecięce łkanie. Klara, Zuzia i bliźnięta biegły wzdłuż ścieżki, a Minna, podskakując, wykrzykiwała:

"Dlaczego Simpson tak kocha sanie?"@ Pyta złośliwie dziecię;@ "dlaczego kocha" - rzekł nauczyciel,@ "wy sami dobrze wiecie!"@

Mignął uciekający w popłochu ród Simpsonów, zatrzepotały strzępy podartej odzieży i wszystko znikło w ciemnej dali. Upadł gdzieś niewielki kamień, rzucony przez silną Eliję, zwaną "walecznym bliźniątkiem". Zakłócił na chwilę ciszę lasu, lecz nie doleciał nawet na odległość stu metrów od Minny, która wykrzyknąwszy z głębi płuc "szubienicznik!" z przyjemnym uczuciem podniecenia zawróciła, aby się natknąć na Rebekę. A Rebeka stała jak wryta na ścieżce; w błyszczących oczach zapalały się groźne światła, zapowiedź porachunku.

Twarz Minny nie przedstawiała miłego widoku. Tchórz, przyłapany na złym uczynku, nie może być piękny.

- Minno Smellie, jeżeli - kiedykolwiek - złapię - cię - na śpiewaniu - tego - do Simpsonów, wiesz co zrobię? - zapytała Rebeka głosem nabrzmiałym wściekłością.

- Nie wiem i nie dbam o to - rzekła Minna wesoło, choć wyraz jej twarzy zadawał kłam tym słowom.

- Odbiorę ten kawałek korala i myślę, że cię zbiję oprócz tego.

- Nie odważysz się! - odpowiedziała Minna - bo powiem mojej mamie i nauczycielce. Zobaczysz.

- Nie dbam o to, czy powiesz swojej mamie, mojej mamie, wszystkim swoim krewnym, a nawet prezydentowi - Rebeka nabierała odwagi w miarę wypowiadania dostojnych słów. - Nie dbam o to, czy powiesz całemu miastu, całemu okręgowi York, stanowi Maine i - narodowi! - zakończyła wyniośle. - Zapamiętaj moje słowa! Jeżeli jeszcze raz tak się zachowasz, a zwłaszcza użyjesz słowa "szubienicznik", moim prawem i obowiązkiem będzie ukaranie cię. Zobaczysz!

Następnego ranka na przerwie Minna, wszystko przekręcając, opowiedziała tę historię Huldzie Meserve.

- Groziła mi! - szepnęła Minna. - Ale ja nie wierzę w żadne jej słowo!

Ostatnią uwagę wypowiedziała w nadziei, że ją podsłuchano, bo Minna miewała napady odwagi, czując się pod opieką prawa i przepisów.

Kiedy Rebeka wróciła na swoje miejsce, spytała pannę Dearborn, czy może posłać liścik Minnie Smellie i otrzymała pozwolenie. Oto, jak brzmiał:

Ze wszystkich podłych dziewcząt, Smellie Minna,@ to najpodlejsza, najlichsza dziewczyna,@ więc dar, co dałam jej, zdepczę nogami,@ bo przyjaźń z taką dziewczyną plami!@

Ps. Czy mi teraz wierzysz?

`rp

R. Randall

`rp

Efekt tych częstochowskich rymów był piorunujący i długo potem, ilekroć Minna spotkała Simpsonów, choćby o milę od Czerwonego Domu, wzdrygała się, ale przezornie milczała.

VIII. Barwa róży

Rozdział VIII

Barwa róży

W następny piątek po tej "wojnie domowej" inne ważniejsze sprawy zajęły uwagę dzieci. Popołudnia piątkowe poświęcano od dawna wszelkiego rodzaju dialogom, śpiewom i deklamacjom. Nie były to dni uroczyste i świąteczne w prawdziwym znaczeniu tych słów. Większość dzieci z głębi serca nie cierpiała "popisowych kawałków", przymusu uczenia się ich, lękała niebezpieczeństwa możliwej kompromitacji. Panna Dearborn wracała zwykle do domu z gwałtownym bólem głowy i przez resztę popołudnia czy wieczoru nie wstawała z łóżka. Matki przypadkowo obecne na popisie siedziały w przednich ławkach z kroplami zimnego potu na czole, przysłuchując się domorosłym, kulawym, z trudem wystękiwanym produkcjom. Zdarzało się, że dziecko zapomniawszy tekstu wierszyka, rzucało się z rykiem na matczyną pierś, a wyniesione na świeże powietrze dostawało na pociechę klapsy albo pocałunki. W każdym razie niepowodzenie zabarwiało występy specjalnym odcieniem posępnej trwogi.

Przybycie Rebeki tchnęło nowego ducha w straszliwe dotychczas popołudnia. Eliję i Elizę Simpson nauczyła deklamować w komiczny sposób trzy wierszyki. Zachwycone były nie tylko one, ale nauczycielka i cała szkoła. Dla sepleniącej Zuzi wymyśliła humorystyczny poemat, w którym przedstawiała sepleniące dziecko. Rebeka i Emma miały wypowiedzieć dialog. Wspólny występ dodawał Emmie otuchy i budził ufność we własne siły. Rano tego szczególnego piątku panna Dearborn oznajmiła, że popołudniowe ćwiczenie zapowiada się bardzo interesująco. Zaprosiła więc na występ kilku szacownych obywateli miasta. Liwing Perkins ofiarował się udekorować jedną tablicę, a Rebeka drugą. Liwing - gwiazda artystów szkolnych - wybrał mapę północnej Ameryki. Rebeka wolała rysować rzeczy mniej realistyczne i oto przed oczami zachwyconej gromadki powstawała amerykańska flaga, wykonana białą, czerwoną i niebieską kredą. Każda gwiazda leżała w ściśle oznaczonym miejscu, każdy pas zdawał się trzepotać w podmuchu lekkiego wietrzyka. Obok ukazał się rysunek Kolumbii, skopiowany z pokrywki pudełka do cygar, w którym przechowywano ołówki.

Panna Dearborn była zachwycona.

- Proponuję oklaskami uczcić Rebekę za ten śliczny rysunek, z którego dumna może być cała szkoła.

Uczniowie zaczęli klaskać z zapałem, a Dick Carter machając rękoma wydawał okrzyki radości.

Serce Rebeki drżało z nadmiaru szczęścia i uczuła, że łzy przesłaniają jej oczy. Poprzez wilgotną mgłę zaledwie mogła dojrzeć drogę do ławki. W całym jej krótkim i samotnym życiu nikt jej tak nie chwalił i nie oklaskiwał, jak w tej przedziwnej, olśniewającej chwili. Jeżeli szlachetność budzi szlachetność, to entuzjazm budzi entuzjazm, a dowcip i talent wywołują dowcip i zdolności. Alicja Robinson zaproponowała odśpiewanie hymnu pt. "Trzy okrzyki na cześć czerwono_biało_niebieskiego sztandaru" - a w miejscu, w którym występował chór, wszyscy mieli wskazywać flagę Rebeki. Dick Carter napomknął, że Liwing Perkins i Rebeka Randall powinni podpisać się pod rysunkami, aby odwiedzający wiedzieli, kto jest autorem. Hulda Meserve otrzymawszy pozwolenie nauczycielki, zakryła gałęziami największe dziury w prostych, bielonych ścianach, a wiaderko z wodą napełniła polnymi kwiatami.

Rebeka była w podniosłym nastroju. Czuła się wyższa nad wszelkie przyziemne drobiazgi. Siedziała cicha, z sercem przepełnionym radością; zaledwie przypomnieć sobie mogła słowa dialogu. Na przerwie zachowywała się skromnie pomimo wielkiego tryumfu. W ogólnej atmosferze dobrej woli zawarły pokój wrogie obozy Minny Smellie i Rebeki Randall. Minna zbierała klonowe gałęzie i przykrywała nimi szkaradny piec.

Panna Dearborn już trzy minuty po jedenastej zakończyła poranną naukę, aby dziewczynki mieszkające dość blisko szkoły, mogły pójść do domu zmienić sukienki. Emma i Rebeka podniecone pędem przebiegły prawie całą drogę, zatrzymując się raz pod górą, dla nabrania tchu.

- Myślisz, że Miranda pozwoli ci włożyć najlepszą sukienkę czy tylko tę gładką, perkalikową? - zapytała Emma.

- Lepiej spytam o to ciotkę Janinę - odpowiedziała przezornie Rebeka. - Ach! Gdyby różowa była uszyta. Kiedy szłam do szkoły, Janina robiła dziurki do guzików.

- Poproszę mamusię, by mi pozwoliła włożyć swój pierścionek z granatem - rzekła Emma. - To niezwykle szykowne zabłysnąć w słońcu drogocennym klejnotem. Do widzenia. Nie czekaj na mnie wracając, może dadzą mi konie!

Rebeka zastała drzwi zamknięte, wiedziała jednak, że klucz leży pod schodami, gdyż był to zwyczaj praktykowany w całym Riverboro. Gdy weszła do jadalni, znalazła na stole przygotowane śniadanie i liścik od ciotki Janiny, która pisała, że wyjeżdżają do Moderation powozikiem pani Robinson. Rebeka przełknęła kawałek chleba z masłem i frontowymi schodami wbiegła na górę. Na łóżku leżała różowa, barchanowa sukienka, ukończona pracowitymi rękami ciotki Janiny. Czy mogła włożyć ją bez pytania? Czy dzisiejszy dzień był wystarczająco uroczysty na nowy strój? Może powinna zachować go na koncert?

Wezmę ją - pomyślała Rebeka. - Nie ma ich - nie mogę zapytać o pozwolenie - możliwe, że nie miałyby nic przeciwko temu. Mimo wszystko jest to zwykła, barchanowa sukienka i nie byłaby tak wspaniała, gdyby nie to, że jest nowa, wyszywana i różowa.

Rozplotła warkocze, a rozczesawszy długie, falujące włosy, związała z tyłu wstążką. Zmieniła buty i ubrała się w śliczną sukienkę. Nagle zauważyła ulubioną parasolkę, której koleżanki dotąd nie widziały. Jakże cudownie nadawała się do stroju! Nie wypadało wprawdzie brać ją do klasy, ale i na to znalazła sposób. Wystarczy owinąć w kawałek papieru, pokazać przyjaciółkom, a otwartą nieść w powrotnej drodze do domu. Zeszła na dół, przejrzała się w lustrze i zdumiało ją własne odbicie. Nie mógł chyba istnieć na ziemi strój piękniejszy od tej niebiańskiej, różowej sukienki. Na migotliwy blask oczu, żar policzków, połysk rozpuszczonych włosów nie zwróciła najmniejszej uwagi. O Boże! Za dwadzieścia minut pierwsza! Mogłaby się spóźnić! Wybiegła w podskokach bocznymi drzwiami, zerwała z krzaka rosnącego w pobliżu furtki różyczkę i przebiegła w nieprawdopodobnie krótkim czasie drogę dzielącą Czerwony Dom od szkoły. Spotkała u samego wejścia Emmę, równie zdyszaną i promieniejącą.

- Rebeko Randall! - wykrzyknęła Emma. - Śliczna jesteś jak obrazek!

- Ja? - zaśmiała się Rebeka. - Głupstwo. To tylko różowa sukienka!

- Nie, zawsze wyglądasz dobrze - upierała się Emma - ale teraz jesteś jakaś inna. Spójrz na mój pierścień z granatem! Mamusia wyszorowała go mydłem i wodą. Jakim cudem, u Boga Ojca, Miranda pozwoliła ci włożyć nową suknię?

- Nie było ich w domu, więc nie pytałam - odpowiedziała Rebeka bojaźliwie. - Myślisz, że powiedziałyby "nie"?

- Miranda zawsze mówi "nie" - stwierdziła przyjaciółka.

- Dzisiejsze popołudnie jest przecież wyjątkowe. To prawie jak koncert szkoły niedzielnej.

- Tak - przyznała Emma - naturalnie. Twoje nazwisko na tablicy, nasze wskazywanie na flagę, wspaniały dialog i wszystko...

Popołudnie było tryumfem dla każdego uczestnika przedstawienia. Bez bolesnych niepowodzeń, łez, rodziców zmuszonych wstydzić się za potomstwo. Panna Dearborn usłyszała niejedną pełną podziwu uwagę o swych zdolnościach. W głębi duszy rozmyślała nad tym, czy uwielbienie to należy się wyłącznie jej, a nie jest także zasługą Rebeki. Dziewczynka nie robiła wprawdzie więcej niż inne dzieci, a jednak była zawsze na pierwszym planie. Opowiadano sobie później w miasteczku, że Rebeki nie można utrzymać w cieniu. Najgorszy wróg nie mógłby jej nazwać natrętną. Usłużna, ochocza i śmiała, nie szukała sposobności do popisywania się. W gruncie rzeczy brakło jej pewności siebie i chętnie ustępowała innym. Niezależnie od jej skromności, na wszystkich występach ośrodkiem widowni bywał zawsze ten punkt, w którym stała Rebeka. Jej czysty, wysoki głosik wznosił się w chórze ponad inne głosy i każdy, kto na nią patrzył, zwracał uwagę na gesty i śpiewy, w które wkładała całą duszę oraz gorący entuzjazm.

Ostatecznie skończyło się wszystko i kiedy Rebeka leniwie i ociężale wracała zwykłą drogą do domu, miała wrażenie, że nigdy chyba nie potrafi być tak spokojna i chłodna jak dotychczas. Ani lekcje, które musiała odrobić, ani widmo pomocy przy jutrzejszym smażeniu konfitur nie przerażało jej w tej chwili. Trwoga nie śmiała wtargnąć do duszy promieniejącej olśniewającym blaskiem. Gęste chmury zbierały się na niebie, lecz nie zdołały zaćmić radości. Nie stąpała po twardym, stałym gruncie, ani utożsamiała się z ułomnym rodzajem ludzkim, dopóki nie weszła na podwórze Czerwonego Domu i nie ujrzała Mirandy, stojącej w progu otwartych drzwi. Wtedy nagle spadła z nieba na ziemię.

IX. Popioły róż

Rozdział IX

Popioły róż

- Przyszła nareszcie, spóźniwszy się ponad godzinę. Jeszcze chwila, a byłaby ją złapała burza z piorunami. Czy ona kiedy co przewidzi? - utyskiwała Miranda. - W dodatku wystroiła się w nową suknię i sunie krokiem z ojcowskiej szkoły tańców, kołysząc parasolem niby aktorka. Zostaw Janino - jestem starsza - pozwól więc, że się z nią rozmówię. Jeśli ci to sprawia przykrość, pozostań w kuchni, dopóki się wszystko nie skończy. Przybliż się, Rebeko. Chcę z tobą pomówić. Dlaczego bez pozwolenia włożyłaś w zwykły szkolny dzień najlepszą suknię?

- Chciałam się spytać w południe, ale nie było cioci w domu, więc nie mogłam - rozpoczęła Rebeka.

- Nie mów takich rzeczy. Włożyłaś ją dlatego, że zostałaś sama. Wiedziałaś doskonale, że nie byłabym ci pozwoliła.

- Gdybym była pewna, że ciocia nie pozwoli, nie zrobiłabym tego - rzekła Rebeka, ufając w przekonującą siłę swej prawdomówności. - Nie byłam zupełnie pewna, więc zaryzykowałam. Myślałam, że może ciocia pozwoli, gdy się dowie, że w szkole będzie prawdziwe przedstawienie.

- Przedstawienie! - wykrzyknęła Miranda gniewnie. - Sama z siebie robisz przedstawienie. Czy przedstawiłaś może swój parasol?

- To był głupi pomysł - wyznała Rebeka, zwieszając głowę. - Ale w moim życiu po raz pierwszy pasował do ubrania. Wyglądał ślicznie przy różowej sukience! Emma i ja miałyśmy wypowiedzieć dialog dziewczynki ze wsi i z miasta. Może na minutę przed wyjściem z domu przyszło mi do głowy, że cudownie będzie wyglądała z tą parasolką dziewczynka miejska. I zrobiłam to. A sukienki nie zniszczyłam ani odrobineczkę, ciotko Mirando!

- Najgorsza jest twoja chytrość i przebiegłość - rzekła Miranda zimno. - Spójrz na inne twoje sprawki. Jakiś diabeł cię chyba opętał! Poszłaś na górę frontowymi schodami i nawet śladów po sobie zatrzeć nie raczyłaś, bo zgubiłaś po drodze chusteczkę. Zdjęłaś z okna siatkę ochronną, dzięki czemu muchy rozgospodarowały się w całym mieszkaniu. Jak zwykle nie sprzątnęłaś po śniadaniu i nie odniosłaś na miejsce naczyń. W dodatku nie zamknęłaś na klucz bocznych drzwi, zostawiając je otwarte od godziny pół do pierwszej do trzeciej. Każdy kto chciał, mógł wejść do mieszkania i ukraść co mu się żywnie podobało.

Usłyszawszy długą listę swych przestępstw, Rebeka ciężko osunęła się na krzesło. Jak mogła być tak nieostrożna! Ze łzami w oczach próbowała wytłumaczyć grzechy, których nie można było niczym usprawiedliwić.

- Ach! Jak mi przykro! - wyjąkała. - Ozdabiałam salę w szkole i spóźniłam się. Biegłam całą drogę do domu. Tak trudno było samej pozapinać suknię, ale nie miałam czasu zjeść więcej niż kęs chleba. W ostatniej chwili, kiedy naprawdę - naprawdę - myślałam o tym, żeby posprzątać za sobą i pozamykać wszystko, spojrzałam na zegar i spostrzegłam, że zaledwie mogę na czas dobiec do szkoły. Byłoby okropne, gdybym się spóźniła i dostała czarną kreskę właśnie w ten piątek. Miała być żona pastora i doktora, i komitet szkolny, i wszystko.

- Nie lamentuj teraz. Nic nie pomoże płacz nad tym, co się nie odstanie - odpowiedziała Miranda. - Więcej wart jeden łut dobrego postępowania, niż cały funt skruchy. Zamiast się starać, aby jak najmniej kłopotu sprawiać w domu, który przecież nie jest twoim, umyślnie pokazujesz, ile wnieść możesz zamieszania. Wyjmij tę różę z sukni i pozwól mi popatrzeć. Zapewne będzie plama z rdzy i dziura w miejscu, w które wpięłaś mokrą szpilkę. Nie, nie ma. To twoje szczęście, bo w każdym razie nie przezorność. Nie mogę już ścierpieć tych kwiatów, rozpuszczonych włosów, falban i wdzięczenia się do całego świata na wzór twojego tatusia, tej lalkowatej panienki.

Rebeka błyskawicznie podniosła głowę.

- Proszę mnie posłuchać, ciotko Mirando. Będę tak dobra, jak tylko potrafię. Będę o wszystkim pamiętała co mi ciocia powie i nigdy nie zostawię drzwi otwartych, ale nie pozwolę, żeby przezywano mego ojca. Był n_n_niezwykle dobrym i k_k_kochanym ojcem. To niegodziwe przezywać go "panienką"!

- Nie waż się odpowiadać tak impertynencko, Rebeko! Mówisz, że jestem niegodziwa! Twój ojciec był próżnym i szalonym człowiekiem, a w dodatku nie miał nic. Zarówno tobie jak i każdemu innemu mogę to zawsze powtórzyć. Roztrwonił pieniądze twojej matki i zostawił ją z siedmiorgiem dzieci na bruku.

- To też jest c_c_coś zostawić s_s_siedmioro ładnych dzieci - łkała Rebeka.

- Ale nie wtedy, kiedy inni ludzie muszą dopomagać w wyżywieniu, ubraniu i wykształceniu ich - odpowiedziała Miranda. - Idź na górę i pozostań do rana w łóżku. Znajdziesz na biurku parę sucharków i mleko. Pamiętaj, żebym jednego dźwięku nie usłyszała aż do śniadania. Janino, proszę cię, zdejm ściereczki ze sznurka i pozamykaj drzwi. Będziemy miały straszną burzę!

- Myślę, że miałyśmy ją - rzekła spokojnie Janina, idąc wypełnić prośbę siostry. - Rzadko kiedy wyrażam swoje zdanie, Mirando, ale sądzę, że nie powinnaś mówić w ten sposób o Lorenzu. Był taki, jaki był i nie mógł być inny. Ale to ojciec Rebeki... Aurelia zawsze mówi, że był dobrym mężem.

Miranda nie pojęła widocznie znaczenia słów siostry, bo po namyśle odrzekła gniewnie:

- Tak jest. Zdołałam już zauważyć, że zmarli mężowie są zwykle dobrzy. Ale starą prawdę trzeba czasem przewietrzyć, a to dziecko nie będzie warte garstki bobu, jeśli się z niej nie wypędzi przeklętego ojca. Jestem zadowolona, że to powiedziałam.

- Wierzę - zauważyła Janina z rzadkim u niej przypływem odwagi. - Pomimo to, Mirando, nie było w tym dobrego wychowania ani chrześcijańskiej miłości.

Uderzenie piorunu, które w tej samej chwili wstrząsnęło całym domem, nie wywołało takiego wrażenia na Mirandzie Sawyer jak uwaga Janiny, która z głuchym łoskotem padła w jej sumienie.

Może dobrze jest mówić tylko raz na rok, ale mówić skutecznie.

Rebeka ciężko weszła tylnymi schodami na górę, zamknęła drzwi pokoju i drżącymi rękoma zaczęła zdejmować ukochaną, różową sukienkę. W przerwach pomiędzy dosięgnięciem najtrudniejszych guzików, starannie wycierała zapłakane oczy zwiniętą w twardy kłąb bawełnianą chusteczką, aby słone łzy nie padały na wykwintny strój. Wygładziła go ostrożnie, zdjęła białą krezę, uciskającą szyję i wszystko złożyła w szufladzie, łkając nad okrucieństwem życia. Zwiędła różyczka upadła na podłogę. Rebeka spojrzała na nią żałośnie. - Zwiędłaś biedactwo - mój szczęśliwy dzień też zakończył się tragicznie.

Potem zaplotła włosy w dwa warkocze i zdjęła nowe buciki, które szczęśliwie uszły uwadze Mirandy. W duszy jej zrodziło się nagle nieodwołalne postanowienie, aby opuścić Czerwony Dom i powrócić na farmę. Nie przyjmą jej z otwartymi ramionami - tego się spodziewała. - Lecz mogła pomagać matce w zajęciach domowych, a na swoje miejsce do Riverboro wysłać Annę. Mam nadzieję, że będzie ją wolała - pomyślała z nagłym wybuchem zawziętości. Siedziała przy oknie, próbując układać plany, przypatrując się cudownym igraszkom błyskawic i długim strugom deszczu na tle świetlistych zygzaków. Dzień, który się zaczął tak radośnie! Przypominała sobie, w jak cudnej purpurze wschodziło słońce, gdy siedząc przy oknie nad książką, zachwycała się pięknością świata. A jakiż złocisty był poranek w szkole! Przemiana brzydkiej, nagiej, małej klasy w przepiękną komnatę. Zadowolenie, które wywołała w pannie Dearborn, nauczywszy deklamować bliźnięta Simpsonów. Zaszczyt dekorowania tablicy. Szczęśliwy pomysł odrysowania Kolumbii z pudełka do cygar. Odurzająca chwila, kiedy cała szkoła ją oklaskiwała! A popołudnie! Przeżywała w myślach wszystkie przyjemności, począwszy od komplementu Emmy, że jest śliczna jak obrazek. Rozpamiętywała zwłaszcza wspólny występ z przyjaciółką. Jakże szczęśliwy był pomysł przykrycia gałęziami pieca jako mchem porosłej grobli, na której mogła siedzieć dziewczynka wiejska, strzegąca swego stada. Emmę przepełniło to uczuciem takiej dumy i spokoju, że nigdy nie deklamowała lepiej. Przecież Miranda powinna się cieszyć, że jej siostrzenica, która przybyła z dalekiej farmy odnosi tryumfy w szkole. Lecz nie, nie było nadziei zadowolenia jej w żaden sposób! Pojedzie jutro do Maplewood dyliżansem pana Cobb, a stamtąd jakoś dostanie się do domu. Lecz może ciotka nie zgodzi się na to? Doskonale! Wyśliźnie się teraz, zobaczy czy nie może zostać na noc u pana Cobb i odjedzie z nim raniutko, jeszcze przed śniadaniem.

Rebeka nigdy długo się nie namyślała; prędko włożyła najstarszą sukienkę, kapelusz i żakiet. Związała szlafrok, grzebień i szczoteczkę do zębów w niewielki tłumoczek i wyrzuciła cicho przez okno. Pokój był na pięterku, lecz okno znajdowało się niewysoko. W tej chwili nawet myśl o niebezpieczeństwie nie byłaby jej powstrzymała. Ktoś pozostawił listwy przybite gwoździami do ściany domu między oknem a dachem tylnej werandy. Do uszu Rebeki doszedł turkot maszyny do szycia ze stołowego pokoju i odgłos siekania mięsa z kuchni. Wiedząc, gdzie są obie ciotki, wdrapała się na okno i trzymając się piorunochronu, ześliznęła się w dół ku pomocnym listwom. Skoczyła na dach werandy, po kratach dla powoju jak po drabinie zsunęła się cicho na ziemię i pobiegła drogą, wśród wichru i burzy.

Jeremiasz Cobb siedział w kuchni przy stole pod oknem i spożywał samotnie kolację. Matka, jak zwykł po staroświecku nazywać żonę, pielęgnowała chorą sąsiadkę. Staruszkowie żyli samotnie od wielu lat po śmierci jedynej, malutkiej córeczki. Deszcz jeszcze padał i niebo było czarne, choć dochodziła zaledwie piąta godzina. Stary człowiek spojrzał w pewnej chwili przed siebie i spostrzegł nieszczęsną figurkę, stojącą w otwartych drzwiach. Twarz Rebeki była nabrzmiała od łez i tak wzburzona cierpieniem, że przez długą chwilę nie mógł jej poznać. Dopiero, gdy zapytała nieśmiało: "Czy mogę wejść, panie Cobb?" - wykrzyknął:

- Wielki Boże! Toż to moja mała podróżna dama! Wstąp na chwilę do starego wuja Jeremiasza, dobrze? Jesteś mokra jak bułka wyjęta z mleka! Przybliż się do pieca! Rozpaliłem ogień, choć było gorąco, bo chciałem zagrzać coś na kolację. Siedzę dziś samotnie, a matka czuwa u pani Strout. Chodź tu, powiesimy mokry kapelusz na gwoździu, żakiet rozłoży się na poręczy krzesła. Lepiej odwróć się tyłem do pieca i wysusz dobrze włosy.

Wuj Jeremiasz nigdy dotychczas nie wypowiedział tylu słów naraz, ale gdy ujrzał zaczerwienione oczy i łzami zalane policzki, uczuł, że stare jego serce zwraca się ku niej, bez względu na przyczynę zmartwienia.

Rebeka stała w miejscu, dopóki wuj Jeremiasz nie usiadł przy stole, a wtedy, nie mogąc się już powstrzymać dłużej, wybuchnęła:

- Och! panie Cobb! Uciekłam z Czerwonego Domu i chcę wrócić na farmę! Mógłby pan przenocować mnie dzisiaj, a jutro odwieźć dyliżansem do Maplewood? Nie mam na drogę pieniędzy, ale ja z pewnością zarobię później w jakiś sposób.

- Dobrze, dobrze! Myślę, że nie pokłócimy się o pieniądze - rzekł stary człowiek. - Co będzie jednak z naszą wycieczką - mieliśmy jechać w górę rzeki?

- Nigdy nie zobaczę Milltown - łkała Rebeka.

- Chodź do mnie i powiedz mi wszystko - zachęcał wuj Jeremiasz. - Usiądź na drewnianym stołeczku.

Rebeka oparła głowę na kolanach pana Cobb i zaczęła zwierzać się ze swych zmartwień. Choć w niesfornej i zapalczywej głowie dzieje te przedstawiały się w barwach czarnych i tragicznych, opowiadała wiernie i bez przesady.

X. Mosty tęczowe

Rozdział X

Mosty tęczowe

Wuj Jeremiasz chrząkał i poruszał się niespokojnie podczas opowiadania Rebeki, ale starannie ukrywał niewłaściwe jego zdaniem uczucie sympatii i współczucia.

- Biedna mała! Zobaczymy, co można dla ciebie zrobić - mruknął.

- Weźmie mnie pan do Maplewood, prawda, panie Cobb? - pytała Rebeka żałośnie.

- Nie martw się i bądź spokojna - odpowiedział z chytrą myślą w głowie. - Pomogę mojej małej damie podróżnej. Teraz przede wszystkim zjedz coś. Przysuń się do stołu i posmaruj sobie chleb konfiturą z rajskich jabłuszek. Czy nie masz ochoty zastąpić matkę i nalać mi drugą filiżankę herbaty?

Umysł pana Cobb był prosty i nie działał zbyt prędko, chyba że popędzało go wzruszenie. W tym wypadku złorzeczył swej głupocie i modlił się o jakiś błysk natchnienia, który mu pomoże podjąć decyzję.

Rebeka, pocieszona łagodnym tonem starego człowieka, przejęta zaszczytem zajmowania miejsca pani Cobb przy zastawie do herbaty, uśmiechnęła się blado, przygładziła włosy i otarła oczy.

- Przypuszczam, że twoja matka strasznie się ucieszy, widząc cię w domu - odezwał się stary człowiek.

Coś jakby odrobina trwogi poruszyła się na dnie serca Rebeki.

- Sprawi jej przykrość moja ucieczka i to, że nie udało mi się polubić ciotki Mirandy. Ale może mnie zrozumie, tak jak i pan zrozumiał.

- Przypuszczam, że wysyłając cię tu, myślała o twojej nauce. Ale mój Boże! Możesz chodzić do szkoły w Temperance. Nieprawdaż?

- Tam są tylko jakieś dwumiesięczne kursy, a farma leży zbyt daleko od innych szkół.

- Ach! Cóż to szkodzi! Są przecież inne rzeczy na świecie poza edukacją - stwierdził wuj Jeremiasz, zabierając się do marmolady z jabłek.

- Ta_ak. Chociaż mama myślała, że u ciotek stanę się człowiekiem - odpowiedziała Rebeka smutno i próbując wypić herbatę, zaniosła się krótkim, suchym łkaniem.

- Będzie ci miło znaleźć się razem z nimi na farmie; dom pełen dzieci jest bardzo wesoły.

Pragnął pocieszyć i przytulić to biedne, małe stworzenie.

- Dom nasz jest zbyt pełen, to całe zmartwienie. Postaram się, żeby Anna przyszła na moje miejsce do Riverboro.

- Myślisz, że Miranda i Janina zechcą ją? Boję się, że nie. Będą zawstydzone i złe, że uciekłaś do domu. Rozumiesz. I trudno się im zresztą dziwić.

Była to zupełnie nowa myśl. Więc Czerwony Dom może być zamknięty dla Anny dlatego, że ona, Rebeka, odwróciła się od jego zimnych, niegościnnych progów?

- Jakaż jest ta szkoła w Riverboro? Czy dobra? - dopytywał się wuj Jeremiasz, którego mózg pracował z tak niezwykłą szybkością, że go to prawie przerażało.

- Ach! To wspaniała szkoła! A panna Dearborn jest cudowną nauczycielką!

- Lubisz ją? Wybornie. Wierz mi, że i ona ci się odwzajemnia. Matka zeszła dziś po południu na dół do sklepu kupić maść dla pani Strout i na moście spotkała pannę Dearborn. Zaczęły mówić o szkole, bo matka w ciągu lata stołuje wiele nauczycielek i lubi je. "Jakże tam idzie małej dziewczynce z Temperance?" zapytała. "Ach! To najlepsza moja uczennica! - powiedziała panna Dearborn. - Gdyby wszyscy uczniowie podobni byli do Rebeki Randall, mogłabym uczyć w szkole od wschodu do zachodu słońca!"

- Panie Cobb! Naprawdę tak mówiła?! - wybuchnęła Rebeka i twarz jej rozjaśniła się w mgnieniu oka. - Starałam się być pilna cały czas, ale teraz będę się uczyła sto razy więcej!

- Byłabyś to zrobiła, gdybyś tu pozostała - wtrącił wuj Jeremiasz. - Czy to nie smutne, że musisz zrezygnować ze wszystkiego z powodu ciotki Mirandy? Wybornie! Ja ci się nawet nie dziwię! Ona jest przykra i kwaśna. Można myśleć, że żywiła się kwaśnym mlekiem i zielonymi jabłkami. Z nią trzeba mieć cierpliwość, a przypuszczam, że jej nie masz za wiele, prawda?

- Niezbyt wiele - odpowiedziała Rebeka z boleścią.

- Gdybym wczoraj z tobą rozmawiał - ciągnął pan Cobb - inaczej bym ci doradził. Teraz za późno i nawet mogę powiedzieć, że nie masz słuszności. Gdyby nie to, powiedziałbym tak: Ciotka Miranda ubiera cię, żywi, kształci i ma zamiar wysłać do Wareham. Strasznie trudno z nią wyżyć, a jej dobrodziejstwa twarde są i ciężkie jak cegły. Ale to jednak dobrodziejstwa i trzeba za nie zapłacić. Twoim obowiązkiem jest odwdzięczyć się za nie dobrym zachowaniem. Janina jest kąskiem łatwiejszym do zgryzienia, prawda?

- Ach! z ciotką Janiną zgadzamy się świetnie! - wykrzyknęła Rebeka. - Ona jest dobra i miła, jak tylko być może. Co dzień bardziej ją kocham! Myślę, że ona mnie także trochę lubi. Raz nawet pogładziła mnie po włosach... Ale nie obroni mnie przed ciotką Mirandą. Boi się jej prawie tak samo jak ja.

- Przypuszczam, że Janinę szczerze zmartwi ta ucieczka. Ale nie zważaj na to! W ciężkim życiu, jakie ma z Mirandą, twoje towarzystwo było dla niej prawdziwym skarbem. Matka rozmawiała z nią kiedyś przed nabożeństwem. "Nie można poznać domu, Saro - rzekła Janina. - Założyłam szwalnię - a moja uczennica uszyła już trzy sukienki. Zapisałam się również na kurs szkoły niedzielnej, chcę przypomnieć sobie młode lata i pójść z Rebeką na piknik". Matka zapewniała, że nigdy nie wyglądała równie młodo i szczęśliwie.

Cisza zapadła w niewielkiej kuchence, zakłócona tylko tykaniem zegara i biciem serca Rebeki. Deszcz ustał, izbę zalało blade, różowe światło, a przez okno widać było królewski łuk tęczy, niby most rzucony przez niebiosa.

Mosty stawia się w miejscach trudnych do przejścia - pomyślała Rebeka i wydało jej się, że wuj Jeremiasz zbudował taki most nad jej zgryzotą i dodał jej sił do przebycia go.

- Burza już przeszła - rzekł stary człowiek, napełniając fajkę. - Powietrze się odświeżyło i ziemia została pięknie umyta. Kiedy jutro pojedziemy w górę rzeki, wszystko będzie błyszczało jak nowa szpilka.

Rebeka wstała od stołu, spokojnie włożyła żakiet i kapelusz.

- Nie pojadę już w górę rzeki, panie Cobb - rzekła. - Zostanę tutaj i postaram się wytrwać. Nie wiem, czy ciotka Miranda zechce przyjąć mnie z powrotem, ale wrócę, bo mam odwagę. Czy byłby pan tak dobry i poszedł ze mną, panie Cobb?

- Mogłabyś zaufać wujowi Jeremiaszowi i nie myśleć o ucieczce przed rozmową z nim - wykrzyknął stary człowiek radośnie. - Trzeba tak zrobić, żeby Miranda nie miała okazji do gadania. Posłuchaj więc, jaki mam plan. Zawiozę cię do Czerwonego Domu moją jednokonką. Ty ukryjesz się w kąciku, a ja podejdę do bocznych drzwi. Postaram się wywabić Mirandę i Janinę do szopy. Gdy będę rozmawiał z nimi o drzewie, które mam przywieźć w tym tygodniu, ty pobiegniesz na górę i położysz się do łóżka. Frontowe drzwi nie będą zamknięte, prawda?

- Jeszcze nie - odpowiedziała Rebeka - dopóki Miranda nie położy się spać. Och! Co będzie, jeżeli je zamknęły?

- Nie bój się. Zawsze możemy się wyprzeć wszystkiego. Chociaż w tej sprawie nie potrzeba wykrętów. Jeszcze nie uciekłaś. Przyszłaś porozmawiać ze mną o ucieczce i doszliśmy do wniosku, że nie warto o tym myśleć. Jedynym dotąd grzechem było wyjście przez okno, kiedy cię posłano do łóżka. Nie jest tak źle, i możesz opowiedzieć Janinie w najbliższą niedzielę, a ona ci poradzi, czy masz to wyznać Mirandzie. Nie lubię oszukiwać ludzi, ale jeśli masz jakieś ciężkie myśli, lepiej nie przyznawać się do nich głośno. Oddaj je Panu Bogu w modlitwie jak powiada hymn i nie trap się więcej. A teraz jazda! Jestem gotów. Nie zapomnij tłumoczka! "To jest podróż, mamo, kiedy się zabiera szlafroki". Były to pierwsze słowa, które usłyszał od ciebie wuj Jeremiasz. Nie przypuszczał, że przyniesiesz kiedyś swój szlafrok do jego domu. Wejdź do bryczki i skryj się w kąciku. Nie pozwolimy, aby ludzie widzieli małego zbiega, gdy wraca, by zacząć wszystko od początku.

Kiedy Rebeka znalazła się wreszcie w łóżku, uczuła błogi spokój przenikający całą jej istotę. Uchroniła się przed błędem i szaleństwem. Oszczędziła biednej matce jeszcze jednej troski. Nie dopuściła do zmartwienia i wstydu ciotek.

Serce jej stopniało i w chwili skruchy postanowiła rozpaczliwym wysiłkiem zyskać pochwałę Mirandy. Zapomnieć nawet o rzeczy, która bolała najwięcej - szyderskiej wzmiance dotyczącej ojca, którego nikt jeszcze w jej obecności nie krytykował. Aurelia Randall, choć tyle przecierpiała smutków i zawodów, nigdy się przed dziećmi nie żaliła.

Byłoby niejaką ulgą dla zgnębionej, małej duszyczki, gdyby wiedziała, że Miranda spędziła noc ciężką i niespokojną. Żałowała w głębi serca swej szorstkości, może dlatego że Janina zajęła w tej sprawie zdecydowane stanowisko. Nagany Janiny nie mogła Miranda znieść, lecz za nic nie byłaby się przyznała do takiej słabości.

Kiedy wuj Jeremiasz zadowolony ze starań o utrzymanie pokoju wracał gwieździstą nocą do domu, myślał nieustannie o Rebece. O małej głowie na kolanach i deszczu łez, padających mu na rękę. O dziecinnym rozsądku, z jakim przedkładała całą tę sprawę i szybkiej decyzji, gdy ujrzała przed sobą drogę obowiązku. O wzruszającym głodzie miłości i zrozumienia.

- Boże wszechmocny! - wybuchnął - Boże wszechmocny! Zwymyślać i zelżyć takie dziecko. Dla tej delikatnej, małej wiercipięty każde twarde słowo jest jak uderzenie pięścią. Miranda Sawyer byłaby pewnie lepszą kobietą, gdyby jak my musiała pamiętać o małym nagrobku na cmentarzu.

- Nigdy nie widziałam dziecka, które w ciągu jednego dnia zmieniłoby się na lepsze, tak jak Rebeka - zauważyła Miranda Sawyer w sobotę wieczorem. - Widocznie potrzebna była nauczka, którą jej wczoraj dałam i ręczę, że skutek potrwa z miesiąc.

- Cieszę się, że jesteś zadowolona - odpowiedziała Janina. - Wolisz zastraszone i potulne, niż wesołe, uśmiechnięte dziecko. Rebeka pobladła i wygląda, jakby się postarzała przez jedną noc. Jeśli posłuchasz mojej rady, pozwolisz mi jutro po południu wziąć ją z Emmą nad rzekę. Sądzę też, że wyjazd z Cobbami do Milltown doda jej trochę otuchy i przywróci apetyt. W czwartek jest święto, a Cobbowie i Perkinsowie wybierają się na jarmark rolniczy.

XI. Mieszanina sił

Rozdział XI

Mieszanina sił

Wycieczka do Milltown urzeczywistniła niemal wszystkie marzenia Rebeki. Najnowsza lektura o Rzymie i Wenecji zbudziła w niej, co prawda, pewne wątpliwości, czy miasta te nie przewyższają czasem Milltown pięknością. Trudno sobie wyobrazić, aby dwoje dzieci mogło więcej chodzić, mówić, jeść i więcej zadawać pytań niż Rebeka i Emma w ten czwartek, pełen niezwykłych wydarzeń.

- Jest najlepszą towarzyszką, jaką kiedykolwiek w życiu widziałam - rzekła pani Cobb do swego męża wieczorem. - Przez cały dzień nie mieliśmy jednej przykrej minuty. Jest także dobrze wychowana. Nie wypytuje natrętnie o wszystko, a okazuje wdzięczność, gdy otrzyma odpowiedź. Zwróciłeś uwagę na jej twarz w namiocie, gdzie przedstawiano "Chatę wuja Toma"? Jak pięknie opowiadała o tej książce, gdyśmy usiedli, aby zjeść lody śmietankowe? Sama autorka nie mogłaby lepiej osądzić swego dzieła.

Pan Cobb nie krył zadowolenia, że żona nie różni się z nim opinią o Rebece.

- Jestem pewny, że będzie z niej niezwykła kobieta, śpiewaczka, pisarka albo doktorka jak ta panna Parks z Cornish.

- Doktorki są zawsze homeopatkami, nieprawdaż? - zapytała pani Cobb, która była zwolenniczką starej szkoły w medycynie.

- Ale gdzież tam matko! Panna Parks nie jest homeopatką! Ona jeździ po całym kraju!

- Nie mogę sobie wyobrazić Rebeki jako doktorki - rozmyślała pani Cobb. - Możliwe, że będzie wykładać albo deklamować, jak ten mistrz wymowy z Portland.

- Ma dosyć zdolności, aby pisać swoje własne książki - odezwał się pan Cobb z przekonaniem.

- Wielka szkoda, że wygląda tak pospolicie - zauważyła pani Cobb, gasząc świecę.

- Pospolicie wygląda? - zdumiał się. - Spójrz na włosy, uśmiech i te dołeczki! Popatrz na Alicję Robinson, którą nazywają najpiękniejszym dzieckiem nad rzeką. Porównaj je, a zobaczysz, jak ją Rebeka przyćmiewa. Spodziewam się, że Miranda pozwoli jej odwiedzać nas czasami. Trochę się dziewczyna wygada, nadmiar życia wyładuje z siebie, to będą mieli więcej spokoju w Czerwonym Domu. Chociaż minęło trzydzieści lat, wiemy, co to znaczy mieć dziecko, będziemy ją lepiej rozumieli.

Pomimo pochwalnych słów państwa Cobb, Rebeka ciężko pracowała nad lekcjami. Panna Dearborn zadawała przeważnie tematy, które sama niegdyś opracowywała: "Obrazy chmur", "Abraham Lincoln", "Przyroda", "Dobroczynność", "Niewolnictwo", "Wstrzemięźliwość", "Radość i obowiązek", "Samotność". Z żadnym z nich Rebeka nie mogła sobie poradzić.

- Pisz tak jak mówisz, Rebeko - nalegała biedna panna Dearborn. W głębi serca zdawała sobie sprawę, że sama nie potrafiła nigdy napisać dobrego wypracowania.

- Proszę pani! Nie mówię nigdy o przyrodzie i niewolnictwie. Nie mogę więc o tym pisać, chyba że miałabym coś do powiedzenia, nieprawdaż?

- Na to są właśnie wypracowania - odpowiedziała panna Dearborn niepewnie - żeby cię nauczyły wypowiadać się na różne tematy. W ostatnim ćwiczeniu o "Samotności" nie powiedziałaś nic interesującego; napisałaś je zbyt pospolicie, aby mogło brzmieć dobrze. Za dużo jest tam zaimków dzierżawczych i osobowych. Powinnaś od czasu do czasu używać zaimka "się", żeby zdaniu nadać styl bardziej literacki. "Otwiera się ukochaną książkę"; "Rozmawia się z ciotką albo bratem" czy coś podobnego.

- Nie wiem więcej o samotności w tym tygodniu, niż wiedziałam o radości i obowiązku w tamtym - mruknęła Rebeka.

- W "Radości i obowiązku" próbowałaś być dowcipną i naturalnie nie udało ci się.

- Nie wiedziałam, że pani każe głośno czytać - odpowiedziała Rebeka z uśmiechem pełnym zakłopotania.

"Radość i obowiązek" był to temat pięciominutowego wypracowania dla starszych dzieci.

Rebeka mocowała się, walczyła, pociła - wszystko na próżno. Kiedy przyszła na nią kolej czytania, musiała wyznać, że nie napisała nic.

- Masz przecież dwie linie, Rebeko - nalegała nauczycielka. - Czytaj coś napisała - źle czy dobrze.

Rebeka wstała i tłumiąc śmiech odczytała następującą strofkę:

Kiedy się radość z obowiązkiem zderzy,@ zmyka obowiązek, niech mi Pani wierzy.@

Głowa Dicka Cartera znikła nagle pod pulpitem, a Liwing Perkins dusił się wprost ze śmiechu.

Panna Dearborn śmiała się także. Była prawie dziewczynką i nowe pomysły budziły jej wesołość.

- Musisz zostać po lekcji Rebeko i zrobić to na nowo - powiedziała łagodnie. - Twój wiersz nie zawiera w sobie zbyt szczytnej idei.

- To nie była jeszcze moja idea - usprawiedliwiała się Rebeka. - Skończyłam właśnie pierwszą linijkę, gdy minęło pięć minut. Napisałam słowo "zderzy" i nie mogłam wymyślić nic innego jak "wierzy" albo "leży", albo "mierzy"... Ale mogę to zmienić tak:

Kiedy się radość z obowiązkiem zderzy,@ umyka radość, niech mi Pani wierzy.@

- Tak jest lepiej - odpowiedziała panna Dearborn - chociaż nie mogę powiedzieć, żeby słowo "umyka" było bardzo poetycznym wyrażeniem.

Nauczywszy się używać zaimka "się", nadającego elegancji wszelkim literackim wysiłkom, Rebeka przepisała pracowicie zadanie o "Samotności", stosownie do wskazówek panny Dearborn. Nowa forma, którą przybrało wypracowanie, nie zadowoliła ani uczennicy, ani nauczycielki.

Samotność

Powiedziałoby się fałszywie mówiąc, że może się być zawsze samotnym, gdy się ma swoje ukochane myśli dla pocieszenia się. Siedzi się sobie, to prawda, ale myśli się. Otwiera się swoją ulubioną książkę i czyta się swoją ukochaną bajkę. Mówi się ze swoją ciotką albo swoim bratem, pieści się swego kota albo ogląda się swój album z fotografiami. Ma się także swoją pracę. Jakżeż może się cieszyć ten, komu zdarzy się lubić swoją pracę. Wszystkie drobne zajęcia domowe chronią nas przed samotnością. Czyż można się czuć osamotnionym, gdy zbiera się szczapki, aby zapalił się ogień, na którym ma się ugotować swój wieczorny posiłek. Albo kiedy myje się swój skopek przed wydojeniem swojej krowy? Nie można sobie tego wyobrazić.

`rp

R.R.R.

`rp

- To jest straszne - westchnęła Rebeka, gdy po godzinie przeczytała głośno wypracowanie. - Ciągłe używanie słowa "się" nie daje wcale wrażenia książkowego stylu, a oprócz tego wygląda strasznie głupio.

- Mówisz o takich dziwacznych rzeczach - zauważyła panna Dearborn. - Dlaczego opowiadasz o czymś tak pospolitym jak zbieranie szczapek?

- W poprzednim zdaniu mówiłam o "zajęciach domowych", a to jest właśnie jedno z nich. Nie uważa pani, że nazwanie kolacji "wieczornym posiłkiem" jest piękne, a wyraz "osamotniony" jest prześlicznym słowem?

- Tak, ta część zadania jest bardzo dobra. Nie lubię tylko tych kotów, szczapek i skopków.

- Dobrze - westchnęła Rebeka. - Pójdą więc precz. Czy i krowa także?

- O, tak! Nie lubię krów w wypracowaniach - odpowiedziała wymagająca panna Dearborn.

Wycieczka do Milltown miała drobne, lecz przykre następstwa. Na drugi tydzień matka Minny Smellie powiedziała Mirandzie, aby uważała na Rebekę, gdyż zaczyna "kląć i mówić bezbożnym językiem". Słyszano tego popołudnia, jak mówiła coś strasznego przed Emmą i Liwingiem Perkinsem, którzy się tylko zaśmiali, ścigając ją na czworakach.

Rebeka, oskarżona o zbrodnię, zaprzeczyła z oburzeniem i ciotka Janina uwierzyła jej.

- Postaraj się sobie przypomnieć, co mogła Minna podsłuchać. Nie bądź upartą - nalegała ciotka Miranda - namyśl się dobrze.

Nagle światło rozdarło ciemności w pamięci Rebeki.

- Ach! Wiem już! - wykrzyknęła. - Przez całe rano deszcz lał jak z cebra i na drodze pełno było kałuż. Emma, Liwing i ja szliśmy sobie. Nagle zobaczyłam strumień, płynący przez drogę do rowu i to przypomniało mi "Chatę wuja Toma" z Milltown, kiedy Eliza, z dzieckiem na ręku, biegła po bryłach lodu przez Missisipi, ścigana przez psy gończe. Nie mogliśmy się wstrzymać od śmiechu, bo grali na tak małej przestrzeni, że Eliza musiała biegać w kółko i przez pewien czas ścigały ją psy, a chwilami ona je ścigała. Wiedziałam, że Liwing to pamięta, zdjęłam więc płaszcz i owinęłam nim książki, niby niemowlę, a potem krzyknęłam: "Mój Boże! Rzeka!" - całkiem tak samo jak to Eliza zrobiła na scenie. Skakałam, a Liwing i Emma ścigali mnie jako psy gończe. Ta głupia Minna Smellie nie pozna się na żadnej zabawie. Eliza wcale nie klęła, kiedy powiedziała: "Mój Boże! Rzeka!" - była to raczej modlitwa.

- Nie miałaś potrzeby kląć ani modlić się na środku drogi - rzekła Miranda. - Ale Bogu dzięki, że nie było nic gorszego. Urodziłaś się żywa jak iskra, na utrapienie ludzkie i boję się, że będzie z tobą kłopot, jeżeli nie poskromisz swego języka.

- Wolałabym czasami ukrócić język Minnie - mruknęła Rebeka nakrywając do kolacji.

- Powiadam ci, że to jest dziecko kute na cztery nogi - rzekła Miranda, zdejmując okulary i składając robotę. - Czy nie sądzisz, że jest trochę postrzelona, Janino?

- Nie jest podobna do nas - odpowiedziała Janina z cieniem zadumy i troski na łagodnej twarzy. - Ale lepsza czy gorsza?... Gdy dorośnie, będzie można coś o tym powiedzieć. Rebeka ma zdolności prawie do wszystkiego i nie możemy się z nią porównywać.

- Głupstwo! - rzekła Miranda. - Mów sama za siebie, jeśli łaska. Mogę się porównać z każdym dzieckiem, jakie się urodziło kiedykolwiek!

- Wiem, że tak myślisz, Mirando, ale niestety tak nie jest - odpowiedziała Janina z uśmiechem.

Zwyczaj swobodnego wypowiadania myśli urósł w Janinie do przerażających rozmiarów.

XII. Spójrz na bladąc męczennicę

Rozdział XII

Spójrz na bladą męczennicę

Pewnego popołudnia, ubrana w najlepszą sukienkę, szła Rebeka na herbatkę do państwa Cobb. Gdy przechodziła przez most, zachwycił ją czar rzeki, aż zatrzymała się przy nowo malowanej poręczy, aby nasycić oczy widokiem wodospadu. Oparła łokcie o balustradę i stała w błogim rozmarzeniu.

Powyżej tamy rzeka rozlewała się w lśniące jezioro, odbijające zieleń drzew i czysty błękit nieba. Wodospad tworzył niepojęty cud wirującej wody. Od ilu już wieków połyskiwał w promieniach słońca, błyszczał w świetle księżyca! Szary i zimny pod niebem listopadowym, kropla po kropli sączący się w palącą suszę, zamieniony w burzliwy a potężny strumień w czasie kwietniowych powodzi!

Rebeka nie mogła przejść przez most, aby nie oprzeć się na jego poręczy, marząc i podziwiając. W tej chwili zaś wszystkie wzruszenia wkładała w natchniony poemat.

Razu jednego w kwiecistej dolinie@ szły dwie dziewczynki nad rzeką,@ jednej z nich dano na chrzcie Emmy imię,@ a drugą zwano Rebeką.@ "Ach, gdyby me życie jak potok płynęło"@ tak Emma mówiła mała,@ "by w błogim spokoju i ciszy tonęło,@ bym nigdy smutków nie znała!"@

"A ja bym wolała być małą kropelką@ w potoku, co z hukiem z gór spada,@ bo spokój cichego, martwego jeziora,@ wcale mi nie odpowiada".@ (To czarna Rebeka wyrzekła te słowa,@ dokładnie tu przytoczone.@ Przyjaciółkami były te dziewczynki,@ lecz nie były spokrewnione).@

Lecz, ach, niestety, jak rzadko możemy@ otrzymać od życia to, czego pragniemy!@ I Emma, być może, żyć będzie burzliwie,@ a mój los popłynie cicho i leniwie!@

- Nie podoba mi się zwrot o "tej czarnej Rebece", ale nie mogę wymyśleć nic lepszego. Cóż za wstrętny zapach farby! Och, to przecież na mnie! Och! Na całej mojej najlepszej sukience! Co powie ciotka Miranda!

Ze łzami wstydu i rozpaczy wbiegła Rebeka na wzgórze wierząc, że znajdzie tam pomoc i współczucie.

Pani Cobb oświadczyła, że nie ma się czym martwić, gdyż umie usunąć każdą plamę, z każdej prawie rzeczy. Potwierdził to wuj Jeremiasz, który przysięgał, że matka wszystko potrafi wywabić. Zdjęto z Rebeki zniszczone ubranie i owinąwszy ją w niebieski szlafrok pani Cobb, zaproszono do świątecznie zastawionego stołu, sukienkę zaś zanurzono w terpentynie.

- Żebyś nie straciła apetytu - rozpaczała pani Cobb. - Mam dla ciebie biszkopty śmietankowe i miód. Jeśli nie pomoże terpentyna, spróbuję francuskiej kredy i magnezji albo ciepłych mydlin. Gdyby zaś i to na nic się nie zdało, ojciec pobiegnie do pani Strout i pożyczy od Marty jakiejś pasty.

- Nie mogę zrozumieć twojej malarskiej przygody - odezwał się wuj Jeremiasz, podając Rebece miód. - Jakim cudem wlazłaś w ten diabelski klej. Na całym moście porozwieszano wielkie znaki ostrzegawcze z napisem "Świeżo malowane!", że i ślepy by zobaczył!

- Nie zauważyłam znaków - odpowiedziała Rebeka z boleścią. - Patrzyłam tylko na wodospad.

- Wodospad był od początku świata i będzie pewnie do jego końca. Nie musiałaś tak na gwałt mu się przypatrywać. Z dziećmi zawsze kłopot tylko i zgryzota - zwrócił się do żony.

Gdy po kolacji sprzątnięto ze stołu, Rebeka zabrała się do mycia i wycierania naczyń. Pani Cobb pracowała nad suknią z energią, wskazującą wyraźnie, jak ciężkie to było zadanie. Rebeka śledziła z niepokojem postępy, podczas gdy wuj Jeremiasz rzucał od czasu do czasu uwagi i rady.

- Musiałaś się położyć na moście, kochanie - rzekła pani Cobb - bo farba jest nie tylko na łokciach i staniczku, ale pokrywa cały prawie przód spódniczki.

Kiedy sukienka wyglądała trochę lepiej, Rebeka powiesiła ją na dworze, aby wyschła, sama zaś wróciła do pokoju.

- Czy nie macie kawałka papieru? - prosiła. - Chciałabym zapisać wiersz, który wymyśliłam, leżąc na moście w tej farbie.

Pani Cobb usiadła przy koszyczku z robotą, a wuj Jeremiasz wyciągnął woreczek ze sznurkami i zajął się rozplątywaniem węzełków. Była to ulubiona jego rozrywka wieczorna.

Rebeka pisała szybko, wprowadzając poprawki i ulepszenia, jakie jej poddawała bardziej trzeźwa myśl.

Dwa życzenia

przez

Rebekę Randall

Razu pewnego w kwiecistej dolinie@ szły dwie dziewczynki nad rzeką,@ jaśniejszej dano na chrzcie Emmy imię,@ ciemniejszą zwano Rebeką.@ "Ach! gdyby me życie jak potok płynęło"@ tak Emma mówiła mała,@ "by w błogim spokoju i w ciszy tonęło,@ bym nigdy smutków nie znała!"@

"A ja bym wolała być małą kropelką@ w potoku, co z hukiem z gór spada,@ bo lśniący spokój martwego jeziora@ mej duszy nie odpowiada".@ (Ciemniejsza Rebeka wyrzekła te słowa,@ dokładnie tu przytoczone,@ przyjaciółkami były te dziewczynki,@ choć nie były spokrewnione).@

Lecz, och! niestety, jak rzadko możemy@ otrzymać od życia to, czego pragniemy!@ I Emma, być może, żyć będzie burzliwie,@ a mój los popłynie cicho i leniwie.@

Gdy wiersz ten odczytała głośno, państwo Cobb pomyśleli, że jest niezwykle piękny.

- Sądzę, że gdyby usłyszał go pisarz, mieszkający w Portland, byłby zdumiony - rzekła pani Cobb. - Powiem ci nawet, że jest prawie tak dobry jak jego wiersz pt. "Nie mów mi w żałosnych cyfrach"...; a w dodatku bardziej zrozumiały.

- Nie powinnam użyć słów "mój los". Piszę przecież poezję! Nikt nie może wiedzieć, że to ja stałam nad rzeką! Powinno być "Rebeka" albo "ciemniejsza dziewczynka". O tych przyjaciółkach jest także niemądre. Ale nie mogę tego zmienić. Czasem zdaje mi się, że nigdy nie zostanę poetką, tak trudno jest ułożyć dobry wiersz. Innym razem pisze się jakoś samo. Czy tak na przykład nie byłoby lepiej?

Lecz, och! niestety! Jak rzadko możemy@ otrzymać od życia to, czego pragniemy!@ I żywot tego, co szukał spokoju,@ przejdzie w burzliwym z twardym losem boju.@

Nie wiem czy jest gorzej, czy lepiej. A teraz jeszcze ostatni wiersz na zakończenie!

Po pięciu minutach podniosła się poetka, zaczerwieniona i tryumfująca.

- O! To było proste! Posłuchajcie!

Więc jasna czy smutna przypadnie nam dola,@ czy pełna uśmiechów, czy łez,@ myśl, że kieruje nami Boża wola,@ pomoże nam ciężar lat znieść!@

Pan i pani Cobb zamienili spojrzenia, pełne niemego podziwu. Wuj Jeremiasz musiał nawet odwrócić twarz, aby ukradkiem otrzeć łzy.

- Jakżeż, u Boga Ojca, wymyśliłaś tak prędko - wykrzyknęła pani Cobb.

- Och! - odpowiedziała Rebeka. - Wszystkie hymny kościelne są do tego podobne. Wiecie, jest gazetka szkolna drukowana co miesiąc w Akademii w Wareham. Dick Carter mówi, że wydawcą jest naturalnie chłopiec, ale pozwala dziewczynkom pisać do niej, a potem wybiera najlepsze utwory. Dick myśli, że mogłabym spróbować.

- Nie zdziwiłabym się, gdybyś zapisała caluteńki papier! A co do tego chłopca wydawcy, zaręczam ci, że pokonasz go w pisaniu, nawet gdyby ci jedną rękę przywiązano do pleców. Możemy dostać kopię tego wiersza do przechowania w rodzinnej Biblii? - zapytała pani Cobb tonem pełnym uszanowania.

- Chcielibyście naprawdę! - zdziwiła się Rebeka. - Ależ naturalnie! Przepiszę go na czysto ślicznym, fioletowym atramentem i nowym piórem. Teraz muszę popatrzeć na moją biedną sukienkę!

Para starych ludzi przeszła za dziewczynką do kuchni. Suknia była sucha, lecz praca ciotki Sary nie na wiele się przydała. Od czyszczenia wyblakły kolory, zamazały się wzory, a w dodatku tu i ówdzie widniały brudne smugi. Przeprasowano ją starannie gorącym żelazkiem, a gdy Rebeka ubrała się, państwo Cobb patrzyli z nieśmiałą nadzieją, że może na niej plamy będą mniej widoczne.

Niestety, prezentowały się wyraźnie, nawet dla mniej spostrzegawczych oczu! Rebeka raz jeszcze spojrzała żałośnie i rzekła wkładając kapelusz:

- Pójdę już. Dobranoc. Jeśli mają mnie zwymyślać, niech się to jak najprędzej stanie.

- Biedne, małe, nieszczęśliwe stworzenie - westchnął Jeremiasz. - Wolałbym, żeby bardziej zwracała uwagę na grunt pod nogami. Przysięgam, że gdyby była nasza, pozwoliłbym jej zaplamić farbą calutki dom. Zostawiła tu swoje poezje. Przeczytaj to jeszcze matko. Mój Boże! - zakończył ze śmiechem, zapalając fajkę. - Zdaje mi się, że widzę migające poły kubraka tego chłopca_wydawcy, zmykającego przez lasy, podczas gdy Rebeka zasiada w jego krześle! Właśnie ona powinna wydawać, bo jest tego warta!

Myśl, że kieruje nami Boża wola,@ pomoże nam ciężar lat znieść.@

Mój Boże! Tyle w tym prawdy, co w Ewangelii. Jakim cudem to wymyśliła?

Rebeka przetrwała łajanie, (na które zresztą uczciwie zasłużyła) jak żołnierz. Miranda zauważyła, że tak nieprzytomne i roztrzepane dziecko wyrośnie z pewnością na błazeńską idiotkę. Nie pozwolono jej pójść na zabawę, którą urządzała Alicja Robinson w dzień swych urodzin i skazano na noszenie nieszczęsnej, splamionej sukni, dopóki się nie zedrze. W sześć miesięcy później, ciotka Janina złagodziła nieco karę, szyjąc plisowaną bawełnianą kamizelkę, tak artystycznie skrojoną, że udało się ukryć pod nią wszystkie plamy. Rebeka pokornie przyjęła wyrok, poszła na górę do pokoju i zaczęła rozmyślać. Nie chciała wyrosnąć na idiotkę, a w szczególności "błazeńską idiotkę". Postanowiła więc, że ukarze się surowo sama za każdym razem, gdy zasłuży na słuszną naganę cnotliwej krewnej. O zabawę u Alicji Robinson nie dbała. Powiedziała kiedyś Emmie, że byłby to piknik na cmentarzu, gdyż dom Robinsonów był podobny do grobu. Dzieci wpuszczano zwykle do mieszkania tylnymi drzwiami i kazano im stać na gazetach podczas odwiedzin. Przyjaciółki błagały Alicję, aby je "przyjmowała" w szopie, stodole czy gdziekolwiek, ale nie w domu. Pani Robinson była nie tylko "straszliwie porządna", ale i "straszliwie skąpa", toteż przyjęcie ograniczyłoby się pewnie do pastylek miętowych i szklanki wody studziennej.

Po rozważeniu zalet włosiennicy, noszonej bezpośrednio na skórze i kamieni w bucikach, odrzuciła oba pomysły. Włosiennicę trudno znaleźć, a kamienie mogłyby zwrócić uwagę ciotki, poza tym, że stanowiły przeszkodę w obowiązkach domowych i chodzeniu do szkoły.

Pierwsza próba na drodze męczeństwa nie przyniosła pomyślnych rezultatów. Nie poszła na koncert szkoły niedzielnej, co było dla niej prawdziwym umartwieniem, gdyż lubiła te występy ponad wszystko. Skutki jej dezercji nad wyraz były żałosne. Dzieci, które liczyły na jej podpowiadanie (umiała bowiem wiersze wszystkich dzieci lepiej niż one same), skompromitowały się sromotnie. Rebeka, siedząc przy oknie, rozglądała się niepewnie po pokoju. Musi z czegoś zrezygnować, a posiadała tak mało - prawie nic. Poświęci swoją ukochaną, różową parasolkę! Nie mogła ukryć jej na strychu, gdyż pewna była, że w chwili słabości przyniesie ją z powrotem. Bała się, że nie znajdzie dość siły moralnej, aby połamać ją w kawałki. Przeniosła wzrok z parasolki na ogród i wówczas zauważyła studnię. Ach! To można zrobić! Mogła rzucić najdroższy skarb w głęboką wodę! Jak zwykle czyn nastąpił zaraz po decyzji. Ześliznęła się po ciemku, przekradła przez drzwi frontowe, podniosła wieko studni i wzdrygnąwszy się, cisnęła parasolkę w czarną otchłań. W bolesnej chwili wyrzeczenia dodała jej siły myśl, że przypomina matki pogańskie rzucające dzieci do rzeki na pastwę krokodylom.

Spała doskonale, obudziła się świeża i wypoczęta, jak zresztą powinny sypiać zawsze świątobliwe dusze. Poszła do szkoły oczyszczona i podniesiona na duchu. Po śniadaniu zauważono nagle, że dziwnie trudno czerpać wodę ze studni. Przywołano pana Flagga na pomoc. Ten podniósł wieko, śledził, badał, aż wykrył w końcu przyczynę złego i zdołał ją usunąć. Okazało się, że kościany koniec parasolki zaczepił o łańcuch. Przy próbie czerpania wody parasolka złamała się, silne jej pręty wcisnęły się w bok studni i zaplątały między kamieniami.

Spuśćmy zasłonę na scenę, która rozegrała się po powrocie Rebeki ze szkoły. Gdy przyciśnięta do muru, wyznała przyczyny, które ją skłoniły do poświęcenia parasolki, rzekła jej ciotka:

- Posłuchaj Rebeko! Jesteś za duża na to, abym cię biła. Jeżeli będziesz zdania, że nie ukarałam cię dostatecznie, powiedz mi, a zawsze mogę ci coś dołożyć. Nie jestem wprawdzie tak ostra z natury, jak niektórzy ludzie, ale potrafię zdobyć się na więcej. I cokolwiek zrobię, nie ukarzę całej rodziny, zmuszając ją do picia wody, w której pływają kawałki kości słoniowej, skrawki drzewa i strzępy różowego jedwabiu.

XIII. Białe jak śnieg -c czerwone jak róża

Rozdział XIII

Białe jak śnieg -

czerwone jak róża

W okresie Świąt Dziękczynienia nędza Simpsonów doszła do szczytu. Nawet dla gromadki wychowanej w biedzie i niepewności jutra, położenie stało się tragiczne.

Riverboro robiło co mogło, aby szlachetny ród Simpsonów zawrócić do kraju ich ojców. Sądziło bowiem słusznie, że raczej ich rodzinne miasto powinno opiekować się dziećmi, dopóki nie dorosną i nie zaczną pracować. W domu nie było już co jeść ani w co się ubrać, chociaż pani Simpson robiła wszystko, co mogła. Dzieci starały się zaspokoić apetyty, siadając skromnie pod drzwiami sąsiadów w chwili, gdy podawano do stołu. Pomimo że nie należały do ulubieńców ogółu, otrzymywały nieraz zbędne kąski od bardziej miłosiernych gospodyń.

Życie stało się ciemne i posępne. Kiedy przyszedł zimny, chmurny listopad, młodzi Simpsonowie, patrząc na tłuste indyki sąsiadów, złote dynie, owoce i zboża skrzętnie zgarniane do spichrzów, postanowili znaleźć sobie pożyteczną rozrywkę. Zaczęli sprzedawać mydło dla zarobku. W ciągu wczesnej jesieni sprzedali najbliższym sąsiadom tyle, że dostali wózek dziecinny, jako wynagrodzenie za trudy. Wózek wprawdzie bardzo słabo trzymał się na osiach, jakoś toczył się jednak po wiejskich drogach. Ze sprytem, który wyraźnie wskazywał, że po ojcu chyba odziedziczyli zdolności do interesów, obmyślali sposoby rozwinięcia działań handlowych. Zamierzali nakłonić do kupowania przyległe wioski. Świetne Towarzystwo Handlowe "Mydło" dawało wprawdzie bardzo małe nagrody rozsianym po całym kraju młodocianym agentom, ale rozpalało wyobraźnię, wydając okólnik, który proponował nagrody za sprzedaż pewnej liczby kawałków. Klara i Zuzia Simpson wciągnęły do pomocy Emmę Perkins i Rebekę, która całym sercem zabrała się do dzieła. Były trzy nagrody do zdobycia: szafa na książki, pluszowy fotel i salonowa lampa. Simpsonowie książek nie mieli. Odrzucili bez żalu myśl o szafie i pluszowym fotelu, który mógłby się wprawdzie przydać rodzinie złożonej z siedmiu osób (nie licząc pana Simpsona, który siedział zwykle gdzie indziej na koszt miasta), nie był jednak tak upragnionym nabytkiem jak salonowa lampa. Stała się bardziej pożądana niż jedzenie, picie i ubranie. Emma ani Rebeka nie dostrzegały nic niedorzecznego w marzeniach Simpsonów, którzy co dnia patrzyli tęsknie na obrazek. Postanowili nie żałować trudu i zapewnić sobie na nadchodzące zimowe wieczory szczęście zamieszkiwania pokoju ozdobionego taką lampą. W katalogu wyglądała na osiem stóp wysokości, lecz na marginesie była wzmianka, że ma dwie i pół stopy, gdy się ją umieści na specjalnym stoliczku za trzy dolary. Zrobiona była z błyszczącej miedzi, ale sprawiała wrażenie ulanej ze szczerego złota. Za sprzedanie dodatkowych stu kawałków mydła dodawano papierowy abażur w dowolnym kolorze.

"Huśtawka" Simpson nie należał do spółki. Klara była dosyć szczęśliwym agentem, ale Zuzia, która wymawiała: "myłło", nigdy wiele nie zyskała. Bliźnięta, zbyt małe, aby budzić zaufanie, nie potrafiły sprzedać więcej niż pół tuzina kawałków. Rebeka i Emma ofiarowały się pójść ze dwie lub trzy mile w dowolnym kierunku, zbadać, jakie jest zapotrzebowanie na mydło "Białe jak śnieg" i "Czerwone jak róża", z których pierwsze przeznaczone było do prania, drugie do celów toaletowych.

Jakże wesoła była narada w izdebce Emmy w przeddzień wyprawy. Miały przy sobie okólnik Świetnego Towarzystwa "Mydło", z którego uczyły się reklamy. Zdecydowanie przydatniejsze okazało się wspomnienie spotkanego na jarmarku w Milltown pewnego aptekarza. Nie można było zapomnieć jego metody kupieckiej, manier i sposobu wyrażania się. Dziewczynki ćwiczyły się bezustannie w zachwalaniu posiadanego towaru.

- Może łaskawa pani zechciałaby kupić niewielki kawałeczek mydła? Nazywa się "Białe jak śnieg" i "Czerwone jak róża". Sześć kawałków czerwonego w ozdobnym pudełku kosztuje zaledwie dwadzieścia pięć centów, białego zaś tylko dwadzieścia. Zrobione z najczystszych składników, tak że mógłby je zjeść nawet inwalida ze smakiem i pożytkiem.

- Och! Rebeko! Nie mów takich rzeczy! - wybuchnęła Emma histerycznie. - To mnie doprowadza do szaleństwa!

- Tak niewiele trzeba, aby cię doprowadzić do szaleństwa, Emmo - zgromiła ją Rebeka. - Czasem mi się zdaje, że jesteś już szalona. Możesz opuścić tę część o jedzeniu, jeśli chcesz. A teraz dalej.

- "Białe jak śnieg" jest wśród wszystkich tego rodzaju wyrobów najwspanialszym mydłem do prania. Zanurzcie bieliznę w balii, lekko pocierając mydłem bardziej brudne części, zostawcie ją w wodzie na noc, a najmniejsze dziecko będzie ją mogło wyprać bez wysiłku.

- Niemowlę, nie dziecko - poprawiła Rebeka z okólnika.

- To chyba wszystko jedno - dowodziła Emma.

- Wcale nie wszystko jedno! Niemowlę jest mniejsze niż dziecko.

- Niech będzie - mruknęła Emma. - Ale Rebeko, gdybyśmy zrobiły tak, jak mówi okólnik i kazały Elizie i Eliji prać tym mydłem, zanim zaczniemy sprzedawać?

- Nie mogę sobie wyobrazić, aby jakiekolwiek niemowlę, czy nawet dziecko, mogło wyprać bieliznę domową jakimkolwiek mydłem - odpowiedziała Rebeka. - Lecz musi to być prawda, bo nie odważyliby się czegoś podobnego wydrukować. Ach, Emmo! Czyż to nie będzie zabawne? W niektórych domach, gdzie mnie może nie znają, nie będę się wcale bała. Wystąpię z całą gadaniną, inwalidą, niemowlęciem i wszystkim. Może nawet powiem ostatnią sentencję, jeżeli zdołam ją zapamiętać. "My gramy na każdej strunie w ma_kro_kosmosie zadowolenia".

Rozmowę tę wiodły dziewczynki w piątek po południu w domu Emmy, gdzie Rebeka, ku nieopisanej swej radości, miała zostać aż do niedzieli. Ciotki wybierały się do Portland na pogrzeb jednego ze starych przyjaciół. W sobotę przypadało święto. Przyjaciółki postanowiły pojechać bryczką trzy mile do północnego Riverboro, zjeść o dwunastej obiad z kuzynkami Emmy i wrócić punktualnie na czwartą.

Zapytały panią Perkins, czy mogą wstąpić po drodze do paru domów, sprzedać trochę mydła dla Simpsonów. Matka Emmy z początku odmówiła. Była w gruncie rzeczy bardzo pobłażliwa i nie miała nic przeciw temu, aby się Emma w tak niezwykły sposób zabawiła. Miała skrupuły tylko ze względu na Rebekę, jako siostrzenicę surowej Mirandy Sawyer. Gdy wytłumaczyły, że jest to czyn miłosierdzia, zgodziła się.

Dziewczynki wstąpiły do sklepu pana Watsona i na rachunek Klary Simpson kazały sobie wydać kilka wielkich pudeł mydła, które załadowano na tył bryczki. Był promienny dzień babiego lata. Dęby i klony nie zrzuciły jeszcze całego przepychu czerwonych i złotych liści. Powietrze pachniało niby wino, a na każdym polu stały żółte i ciemno_brunatne kopice, gotowe do stodół i młynów. Koń, zapomniawszy o swych dwudziestu latach, parskał i biegł kłusem jak młode źrebię. Rebeka stanęła w bryczce i nagłym wybuchem radości zwróciła się do krajobrazu:

O świecie wielki, wspaniały, szeroki,@ w cudowną wodę ubrany, jak w loki,@ cudowną trawą mięciuchno usłany,@ świecie! Jak pięknie jesteś przybrany!@

Głupiutka Emma nigdy nie wydawała się Rebece tak bliska, droga i wierna. Dla kochającego zaś serca Emmy Rebeka była wspaniała i czarująca.

Przepyszny liść spłynął wolno do bryczki.

- Czy ciebie barwy nie oszałamiają? - spytała Rebeka.

- Nie - odpowiedziała Emma po długiej chwili. - Nie. Ani trochę.

- Może "oszołomienie" nie jest odpowiednim słowem, ale najbliższym tego, co chciałam wyrazić; potrafiłabym jeść barwy, pić je i spać pośród nich. Gdybyś mogła być drzewem, jakie byś wybrała?

- Chyba jabłoń - tę, która kwitnie tak różowo przy naszym chlewie.

Rebeka zaśmiała się. W odpowiedziach Emmy zawsze było coś nieoczekiwanego.

- Ja chciałabym być szkarłatnym klonem, który stoi w rogu nad stawem - wskazała batem. - Widziałabym znacznie więcej, niż twoja różowa jabłoń przy chlewie. Mogłabym patrzeć na resztę lasu i obserwować żółte i brązowe drzewa, odbijające się w wodzie do góry nogami. Gdy dorosnę i zarobię dużo pieniędzy, sprawię sobie suknię rubinowej barwy, jak ten liść. Cieniutką - wiesz - z długim, wlokącym się po ziemi trenem, z krezą i wypustkami. Do tego dobra będzie brązowa szarfa, podobna do pnia drzewa.

- To za mało wytworne - rzekła Emma. - Wolałabym mieć suknię białą, atłasową z różową szarfą, a do tego różowe pończochy, brązowe pantofelki i wachlarz naszywany błyskotkami.

XIV. Pan Aladyn

Rozdział XIV

Pan Aladyn

W pierwszej godzinie działań handlowych przekonały się dziewczynki, że drogi interesów nie są usłane różami. Doświadczenia zdobyte w czasie krótkiej wędrówki zasmuciły je nieco i rozczarowały. Nie podchodziły nigdy razem do drzwi upatrzonej przez siebie ofiary. Czuły, że we dwie nie potrafią zachować powagi. Rozłączały się przy furtce każdego domu i podczas gdy jedna pilnowała konia, druga brała próbki mydła i starała się nawiązać rozmowę z każdym przychylnie usposobionym dla sprawy. Emma sprzedała zaledwie trzy pojedyncze kawałki, Rebeka trzy małe pudełka. Zaraz na początku zarysowały się wyraźnie różnice w umiejętności przekonywania ludzi, chociaż każda z nich przypisywała zwycięstwa mniej lub bardziej sprzyjającym okolicznościom. Panie domu spoglądały na Emmę i nie życzyły sobie mydła. Słuchały opisów niezwykłych jego zalet, ale kupić nie chciały. Szczęśliwsze gwiazdy kierowały czynami Rebeki. Ludzie, z którymi rozmawiała, często dochodzili do przekonania, że mydła potrzebują, albo będą go potrzebowali w przyszłości. Szczęśliwa Rebeka dochodziła do świetnych rezultatów prawie bez wysiłków, podczas gdy biedna, mała Emma nie osiągała nic, pracując ciężko i sumiennie.

- Teraz twoja kolej, Rebeko - rzekła Emma, podjeżdżając do bramy i wskazując dom, stojący dość daleko od drogi. - Bardzo się martwię, bo w ostatnim miejscu najadłam się strachu. (Jakaś dama wychyliła głowę przez okienko nad schodami i zawołała: Idź sobie dziewczynko! Nie kupię nic, bez względu na to, co masz w pudełku!) Nie wiem, kto tutaj może mieszkać. Ale popatrz, wszystkie okiennice od frontu są zamknięte. Jeżeli nikogo nie ma w domu, nie będzie się to liczyło i następny w kolejce także będzie twój!

Rebeka przebiegła wąską ścieżką i podeszła do bocznych drzwi domu. Na werandzie siedział w fotelu na biegunach przystojny młodzieniec. Gładko wygolona twarz, starannie utrzymane wąsy, dobrze skrojone ubranie świadczyły, że był mieszkańcem wielkiego miasta. Rebekę onieśmieliło trochę nieoczekiwane spotkanie. Musiała jakoś wytłumaczyć swą obecność, spytała więc:

- Czy jest pani w domu?

- W tej chwili ja jestem panią domu - rzekł nieznajomy z uśmiechem. - Czym mogę pani służyć?

- Słyszał pan może kiedy - czy nie zechciałby pan albo - czy nie potrzebuje pan mydła? - plątała się Rebeka.

- Wyglądam na takiego, co potrzebuje? - odpowiedział pytaniem nieznajomy.

Dwa dołeczki ukazały się na twarzy Rebeki.

- Ja nie myślałam o tym. Mam trochę mydła do sprzedania. Pozwoli pan, że pokażę - naprawdę wspaniałe mydło, najlepsze, jakie jest obecnie na rynku. Nazywa się...

- Ach, muszę znać to mydło - rzekł młody człowiek wesoło. - Zrobione jest z czystych tłuszczów roślinnych. Prawda?

- Z najczystszych - potwierdziła Rebeka.

- Nie ma w nim kwasu?

- Ani śladu!

- I nawet dziecko mogłoby wyprać nim całą bieliznę domową, bez najmniejszego wysiłku?

- Niemowlę - poprawiła Rebeka.

- Ach, niemowlę? Ech! To dziecko, zamiast się starzeć, co roku staje się młodsze! Mądre dziecko!

Było to wielkim szczęściem znaleźć kupca, który z góry znał wszystkie zalety sprzedawanego artykułu, toteż dołeczki na twarzy Rebeki ukazywały się coraz częściej. Na zaproszenie nowego przyjaciela usiadła obok na stołeczku, tuż na skraju werandy. Otworzyła ozdobne pudełko z próbkami mydła "Białego jak śnieg" i "Czerwonego jak róża", i wymieniła ceny. Wkrótce zapomniała o wspólniczce, cierpliwie czekającej u bramy, i rozglądała się tak, jakby tę znakomitą osobistość znała całe życie.

- Jestem dzisiaj gospodarzem domu, ale nie mieszkam tu stale - wyjaśnił młody człowiek. - Przyszedłem z wizytą do ciotki, która wyjechała do Portland. Bywałem tu jeszcze jako chłopiec i bardzo lubię to miejsce.

- Nic na świecie nie zastąpi farmy, na której się żyło będąc dzieckiem - zauważyła Rebeka dumna, że wreszcie udało się jej w zwyczajnej rozmowie użyć zwrotnego zaimka.

Młody człowiek rzucił na nią szybkie, przelotne spojrzenie i upuścił kłos żyta, którym się bawił.

- Pani uważa, że dzieciństwo należy już do przeszłości? Nieprawdaż, młoda damo?

- Dotąd je jeszcze pamiętam - odpowiedziała poważnie Rebeka - choć to tak dawno temu!

- I ja doskonale sobie przypominam. A było szczególnie niemiłe - rzekł nieznajomy.

- Tak jak i moje - westchnęła Rebeka. - Co było największą pana troską?

- Przede wszystkim brak pożywienia i ubrania.

- Ach! - wykrzyknęła Rebeka z głębokim współczuciem. - A w moim brak bucików, za dużo dzieci, a za mało książek! Ale teraz dobrze się panu powodzi i jest pan szczęśliwy. Prawda? - pytała z powątpiewaniem. Chociaż wyglądał na człowieka dobrze odżywionego i przywykłego do dobrobytu, zauważyła, że gdy milczał, usta jego miały dziwnie smutny wyraz, a z oczu wyzierało zmęczenie.

- Dobrze mi się powodzi, dziękuję pani - rzekł młody człowiek z wesołym uśmiechem. - A teraz proszę mi powiedzieć, ile mam kupić mydła?

- A ile pana ciotka ma w zapasie?

- Tego nie wiem, lecz mydło można długo przechowywać? Prawda?

- Nie jestem pewna - zauważyła Rebeka. - Popatrzę do okólnika, tam z pewnością będzie informacja.

- Cóż pani zrobi ze wspaniałym zyskiem, który przyniesie pani handel?

- Nie sprzedajemy dla własnej korzyści - rzekła Rebeka poufnie. - Moja przyjaciółka, która pilnuje konia, jest córką bardzo bogatego kowala i nie potrzebuje pieniędzy. Ja jestem wprawdzie biedna, ale mieszkam u ciotek w Czerwonym Domu. Zrozumiałe, że nie zgodziłyby się na to, abym została wędrownym kramarzem. Próbujemy zdobyć nagrodę dla naszych przyjaciół.

Rebece nie przyszło na myśl wspominać o tym poprzednim odbiorcom. Tym razem, niespodziewanie dla samej siebie, zaczęła z przejęciem opowiadać o rodzinie Simpsonów, o nędzy, niepewności jutra i o palącej konieczności zdobycia salonowej lampy, która miała rozjaśnić ich smutne, szare życie.

- Nie potrzebuje mi pani tego dowodzić - zaśmiał się młody człowiek, wstając z fotela, ażeby spojrzeć na "bogatą córkę kowala", czekającą przy furtce. - Powinni ją mieć, jeśli tak pragną, a zwłaszcza, jeśli pani tego pragnie. Sam dobrze wiem, jak trudno jest obejść się bez salonowej lampy. A teraz proszę mi dać katalog. Zrobimy obliczenie. Ile w tej chwili brakuje Simpsonom?

- Gdyby w ciągu listopada i grudnia zdołali sprzedać dwieście kawałków, mogliby mieć lampę na Boże Narodzenie. Abażur dostaną pewnie dopiero latem. Boję się, że później niewiele będę mogła im dopomóc, bo ciotce Mirandzie nie będzie się to podobało.

- Rozumiem. Doskonale, wszystko jest w porządku. Wezmę trzysta kawałków, a to zapewni im także abażur.

Rebeka siedziała na stołeczku na skraju werandy. Gdy doszły do niej te słowa, uczyniła gwałtowny ruch, przechyliła się i znikła nagle w kępie bzu. Na szczęście nie było zbyt wysoko. Zerwała się po chwili na równe nogi, szybko otrzepując sukienkę.

- Nie powinna pani okazywać zdziwienia, przyjmując wielkie obstalunki. Zamiast wywracać się w sposób mało kupiecki, trzeba się było zapytać: "Czy nie mógłby pan wziąć trzystu pięćdziesięciu kawałków?"

- Ach! Nigdy nie powiedziałabym czegoś podobnego! - wykrzyknęła Rebeka, czerwieniąc się na wspomnienie niefortunnego upadku. - Czy będzie dla pana korzystne kupować tak wiele? Jest pan pewny, że wystarczy pieniędzy?

- Zaoszczędzę sobie na czym innym, jeśli mi nie wystarczy - odpowiedział wesoły filantrop.

- Co będzie, jeżeli pańskiej ciotce nie spodoba się gatunek mydła? - pytała Rebeka nerwowo.

- Mojej ciotce zawsze się podoba to, co mnie.

- Mojej nie! - wykrzyknęła Rebeka.

- Musi być coś nie w porządku z pani ciotką.

- Albo ze mną! - śmiała się Rebeka.

- Jak się pani nazywa, młoda damo?

- Rebeka Rowenna Randall, panie.

- Co? Aż dwa imiona? Pani matka była hojna!

- Nie mogła jakoś zrezygnować z żadnego z nich.

- Nie chciałaby pani usłyszeć mojego nazwiska?

- Zdaje mi się, że je znam - odpowiedziała Rebeka, wznosząc ku niemu jasne spojrzenie. - Jestem pewna, że pan musi być Aladynem z "Tysiąca i jednej nocy". Czy mogę zbiec na dół i opowiedzieć to Emmie? Musiała się zmęczyć czekaniem, a tak się ucieszy!

Młody człowiek skinął na znak zgody, Rebeka pędem zbiegła ścieżką, krzycząc co sił: "Och, Emmo, Emmo! Sprzedałyśmy wszystko!"

Pan Aladyn z uśmiechem postępował za nią, aby potwierdzić zadziwiające, nieprawdopodobne wyznanie. Potem zabrał z bryczki wszystkie pudełka, wziął ze sobą okólnik i obiecał, że tego jeszcze wieczora napisze do Świetnego Towarzystwa w sprawie nagrody.

- Gdybyście dziewczęta potrafiły zachować tajemnicę. Będzie to cudowna niespodzianka dla Simpsonów, jeśli w dzień Święta Dziękczynienia otrzymają lampę. Prawda? - pytał otulając szczelnie ich nogi starą derką.

Zgodziły się chętnie, zasypując go gradem burzliwych i gorących podziękowań. Oczy Rebeki błyszczały łzami radości.

- Ach, nie ma za co! - śmiał się pan Aladyn, uchylając kapelusza. - Byłem kimś w rodzaju komiwojażera przed laty - lubię patrzeć na interes dobrze załatwiony. Do widzenia, panno Rebeko Rowenno! A proszę dać znać, gdy będzie pani miała znów coś do sprzedania! Z góry pewny jestem, że będę tego potrzebował.

- Do widzenia, panie Aladynie! Zawiadomię z pewnością! - wykrzykiwała Rebeka, odrzucając czarny warkocz i wymachując rękoma.

- Ach, Rebeko - rzekła Emma szeptem pełnym trwożnej czci. - Kłaniał się kapeluszem, a my nie mamy nawet trzynastu lat! Za pięć lat dopiero będziemy dorosłymi pannami.

- To nie ma nic do rzeczy - odpowiedziała Rebeka. - Zaczynamy już nimi być.

- Otulał nas także derką - ciągnęła Emma w ekstazie słodkich wspomnień. - Ach, czyż nie jest niezwykle elegancki? Jak to ładnie z jego strony, że wszystko od nas kupił! Pomyśl tylko! Zdobyć lampę i abażur w ciągu jednego dnia pracy! Nie jesteś zadowolona, że masz na sobie różową sukienkę? Tak ładnie wyglądasz w różowym i czerwonym, Rebeko, a tak jakoś brzydko w szarym i brązowym.

- Wiem o tym - westchnęła Rebeka. - Chciałabym, jak ty, być ładna we wszystkich kolorach - Rebeka spojrzała zazdrośnie na różowe, pełne policzki Emmy.

- Nie zważaj na to - pocieszała ją Emma. - Każdy mówi, że jesteś bardzo zgrabna i masz dużo wdzięku. A mama myśli, że jak dorośniesz, będziesz o wiele ładniejsza. Nie uwierzysz, jakim byłam brzydkim dzieckiem. Wyładniałam dopiero od roku czy dwóch, odkąd moje czerwone włosy trochę ściemniały. Jak się nazywa ten śliczny pan?

- Nie przyszło mi na myśl zapytać o to! - wykrzyknęła Rebeka. - Ciotka Miranda powiedziałaby, że to do mnie podobne. I miałaby rację! Ale ja nazwałam go Aladynem. Znasz historię o Aladynie i jego cudownej lampie?

- Ach, Rebeko! Jak mogłaś dać mu takie przezwisko za pierwszym razem, kiedy go ujrzałaś!

- Aladyn nie jest właściwie przezwiskiem. W każdym razie podobało mu się, bo się z tego śmiał.

Kosztem nadludzkich wysiłków dziewczęta dochowały tajemnicy. Widoczne było jednak dla każdego, że obie żyły w niezwykłym podnieceniu.

Na same Święta Dziękczynienia nadeszła w wielkim pudle lampa. Rozpakował ją "Huśtawka" Simpson przejęty podziwem i uwielbieniem dla handlowych zdolności swych sióstr. Rebeka słyszała o nowinie, poczekała jednak cierpliwie do zmroku i wtedy poprosiła o pozwolenie pójścia do Simpsonów. Chciała ujrzeć wspaniałą lampę w chwili, gdy będzie się świeciła, śląc czarowny, purpurowy blask przez abażur z czerwonej bibułki.

XV. Salonowa lampa

Rozdział XV

Salonowa lampa

Siostry Burnham, mieszkające między północnym Riverboro a Shaker Village, prawie od ćwierć wieku spędzały dni świąteczne z Sawyerami. Gdy nadeszło Święto Dziękczynienia, jak zwykle przybyły do Czerwonego Domu na wystawny obiad. Po obiedzie Rebeka siedziała cicho z książką w ręku i dopiero o piątej spytała, czy może pójść do Simpsonów.

- Czego chcesz wiecznie od tych Simpsonów, że lecisz do nich nawet w Święto Dziękczynienia? - pytała Miranda. - Nie możesz choć raz siedzieć cicho i przysłuchiwać się rozmowie starszych?

- Simpsonowie mają nową lampę, przyrzekłyśmy z Emmą, że przyjdziemy zobaczyć ją, gdy będzie świeciła. Urządzają coś w rodzaju przyjęcia.

- Po cóż im, u licha, potrzebna lampa? I skąd wzięli pieniądze, żeby za nią zapłacić? Gdyby Abner był w domu, pomyślałabym, że znowu coś zamienił - rzekła panna Miranda.

- Dzieci dostały ją w nagrodę za sprzedawanie mydła - odpowiedziała Rebeka. - Pracowały prawie cały rok. Mówiłam, że z Emmą pomagałyśmy im w sobotę po południu, kiedy ciocia była w Portland.

- Widać nie zwróciłam na to uwagi, bo pierwszy raz słyszę o tej lampie. Dobrze, możesz iść na godzinę, ale nie siedź dłużej. Pamiętaj, że o szóstej jest tak ciemno jak w nocy. Może chcesz wziąć z sobą parę jabłek? Co tam masz w kieszeni od sukienki, że taka wypchana?

- To orzechy i rodzynki z obiadu - odpowiedziała Rebeka, której nigdy nie udało się ukryć przed ciotką Mirandą najbardziej niewinnego czynu.

- Dlaczego ich nie zjadłaś?

- Nie byłam już głodna, a myślałam, że gdy je zaoszczędzę, Simpsonowie będą mieli wspanialsze przyjęcie - jąkała się Rebeka, wzburzona przesłuchaniem w obecności obcych.

- To twoja własność, Rebeko - wtrąciła Janina. - Jeśli postanowiłaś oddać ją zamiast zjeść sama, zrobiłaś bardzo ładnie. Powinniśmy starać się, aby w dzień świąteczny zrobić coś dla naszych sąsiadów, a nie myśleć tylko o sobie.

Siostry Burnham potakiwały z uznaniem, a gdy Rebeka wyszła, zauważyły, że nigdy nie widziały dziecka, które w krótkim czasie tak się zmieniło.

- Jest w niej jeszcze niemało do naprawy. Zrozumiałyśmy to, mieszkając z nią pod jednym dachem. W każdej sprawie, jaka się zdarzy w sąsiedztwie, Rebeka musi brać udział i zwykle przewodzi różnym poczynaniom. Ta historia z lampą przeszła chyba wszystkie szaleństwa, o jakich słyszałam. Bardzo to podobne do Simpsonów, choć nigdy bym nie przypuszczała, że te dzieci mają dość rozumu do sprzedania czegokolwiek.

- Jedno musi go mieć - rzekła panna Ellen Burnham. - Dziewczynka, która sprzedawała mydło Laddom w północnym Riverboro była zdaniem Adama, najbardziej niezwykłym i chwytającym za serce dzieckiem.

- Może Klara, choć nigdy nie nazwałabym jej niezwykłym dzieckiem - odpowiedziała panna Miranda. - Czy Adam był w domu?

- Tak. Przyjechał na parę dni do ciotki. Twierdzi ona, że jego majątek jest niewyczerpany. Za każdym razem przywozi prezenty wszystkim sąsiadom, a pani Ladd ofiarował futro. Pamiętamy czasy, w których był bosym chłopakiem, prawie bez koszuli na grzbiecie! Dziwne, że się nie ożenił.

- Jest młody - rzekła panna Janina z uśmiechem. - Przypuszczam, że nie ma więcej niż trzydzieści lat.

- Znalazłby żonę w Riverboro, gdyby miał sto trzydzieści - zauważyła panna Miranda.

- Opowiadała mi jego ciotka, że Adam tak był zachwycony dziewczynką, która sprzedawała mydło (mówicie, że się nazywa Klara?), że postanowił posłać jej prezent na Gwiazdkę - ciągnęła Ellen.

- Szczególny gust! - wykrzyknęła panna Miranda. - Klara ma zezowate oczy i czerwone włosy. Mimo to, nie pożałowałabym jej prezentu na Gwiazdkę.

- Czy nie ma tam innej dziewczynki u Simpsonów? - zapytała panna Lidia Burnham - gdyż ona nie mogła być zezowata. Opowiadała pani Ladd, że Adam zachwycał się jej cudownymi oczyma. Mówił, że oczy tego dziecka zmusiły go do zakupienia trzystu kawałków mydła. Pani Ladd zapełniła spiżarnię prawie pod sufit.

- Trzysta kawałków! - zdumiała się Miranda. - To jakiś półgłówek!

- Co takiego? - spytała grzecznie panna Lidia.

- Szalony półgłówek! - odpowiedziała Miranda krótko i zmieniła temat, ku tajemnemu zadowoleniu Janiny, zaniepokojonej tą rozmową. Które dziecko w Riverboro, jeśli nie Rebekę, można było nazwać "niezwykłym i chwytającym za serce"? Kto miał cudowne oczy? Kto inny potrafiłby skłonić dojrzałego mężczyznę do kupienia trzystu kawałków mydła?

Tymczasem "niezwykłe" dziecko biegło drogą w zapadającym zmroku. Nie uszła daleko, gdy przed oczyma jej zarysowała się dobrze znana sylwetka. Za chwilę spotkały się dwie przyjaciółki i zamieniły uściski.

- Stało się coś strasznego! - szepnęła zdyszana Emma.

- Nie mów mi, że się zbiła! - wykrzyknęła Rebeka.

- Nie! Och, nie! Nie to! Była zapakowana w słomę i każdy kawałeczek doszedł doskonale! Widziałam ją, ale nie powiedziałam ani słówka o twojej sprzedaży trzystu kawałków, za które dostali tę lampę. Będziemy razem, kiedy jej powiesz.

- O naszej sprzedaży trzystu kawałków - poprawiła Rebeka. - Tyś tak samo dużo zrobiła jak ja!

- Nie! Ja nic nie zrobiłam, Rebeko! Siedziałam przy furtce i pilnowałam konia.

- Tak? A czyj to koń zawiózł nas do północnego Riverboro? Tak się właśnie złożyło, że na mnie wypadła kolej. Gdybyś ty poszła, dostałabyś cudowną lampę. Ale cóż to za zmartwienie?

- Simpsonowie nie mają nafty ani knotów. Myśleli pewnie, że salonowa lampa to coś takiego, co się świeci samo przez się. "Huśtawka" pobiegł do doktorów, pożyczyć knot, a mama pozwoliła mi wziąć pół litra nafty. Nie pomyślałyśmy o kosztach utrzymania lampy, Rebeko!

- Tak, to prawda. Ale będziemy się tym martwić po przyjęciu. Mam garść rodzynków i orzechów, oraz parę jabłek.

- A ja miętówki i cukierki. Dziś mają prawdziwie świąteczny obiad. Doktor dał im kartofle, rzepę i borówki. Ojciec posłał schab, a pani Cobb kurczę i trochę siekanego mięsa.

O wpół do szóstej uroczysty nastrój przyjęcia doszedł do szczytu. Pani Simpson pozostawiła prawie zagasły ogień w kuchni i z niemowlęciem na ręku przyszła podziwiać niezwykłą scenę. Lampa zdawała się spełniać honory domu i przyjmować gości. Była piękna i prawie tak wielka, jak na ogłoszeniu. Mosiądz jaśniał niby czyste złoto, a karmazynowy abażur z bibułki żarzył się jak olbrzymi rubin. W szerokiej smudze światła, padającego na podłogę, siedzieli Simpsonowie w uroczystym i pełnym uszanowania milczeniu. Za nimi stała Rebeka z Emmą. Zdawało się, że nikt nie ma ochoty do rozmowy. Chwila ta była na to zbyt uroczysta i wstrząsająca. Czuło się, że lampa uświetniała przyjęcie i samą obecnością dawała pełnię zadowolenia.

- Szkoda, że ojciec nie może jej widzieć - odezwała się Klara.

- Gdyby ją zobaczył, zaraz chciałby zamienić - mruknęła Zuzia.

O oznaczonej godzinie Rebeka niechętnie oderwała się od czarującego widoku.

- Zgaszę lampę w chwili, gdy będę przypuszczała, że jesteście w domu - rzekła Klara. - Ach, jakże się cieszę, że mieszkacie tak blisko! Będziecie ją mogły widzieć z okien. Ciekawa jestem, na jak długo wystarczy nafty.

- Nie musicie jej oszczędzać - rzekł "Huśtawka", wchodząc do pokoju. - Pan Tubbs przywiózł z północnego Riverboro ogromną butlę. Mówił, że ktoś przysłał pocztą.

Rebeka ścisnęła mocno ramię Emmy, a Emma odwzajemniła się równie gwałtownym uściskiem.

- To był pan Aladyn! - szepnęła Rebeka, gdy zbiegały ścieżką ku furtce. "Huśtawka" szedł za nimi i uprzejmie ofiarował się je odprowadzić, lecz Rebeka stanowczo odrzuciła jego towarzystwo.

Po powrocie Rebeka wesoło wbiegła do stołowego pokoju. Siostry Burnham poszły już, a obie ciotki siedziały z robotą szydełkową w ręku.

- To było boskie przyjęcie! - wykrzyknęła dziewczynka, zdejmując płaszcz i kapelusz.

- Lepiej zobacz, czy drzwi zamknęłaś na klucz - rzekła cierpko Miranda.

- To było boskie przyjęcie! - powtórzyła Rebeka, zbyt podniecona, aby ją łatwo było zgnębić. - Ciotko Janino, ciotko Mirando! Gdybyście weszły do kuchni i popatrzyły przez okno, mogłybyście zobaczyć salonową lampę, palącą się tak czerwono, jak gdyby dom Simpsonów stał w ogniu.

- Prawdopodobnie skończy się na tym - zauważyła Miranda. - Nie mam cierpliwości do waszych szaleństw!

Panna Janina poszła za Rebeką do kuchni. Słabe światełko nie wydało się jej zbyt olśniewającym zjawiskiem, starała się jednak okazać nieco entuzjazmu.

- Rebeko, kto to sprzedał trzysta kawałków mydła panu Ladd w północnym Riverboro?

- Jakiemu panu? - wykrzyknęła Rebeka.

- Panu Ladd w północnym Riverboro.

- To jest prawdziwe jego nazwisko? - spytała Rebeka zdumiona. - Więc dobrze przypuszczałam. - I zaśmiała się cichutko do siebie.

- Pytam się, kto sprzedawał mydło panu Adamowi Ladd - zaczęła na nowo panna Janina.

- Adam Ladd! A więc jest także A. Ladd! Jak śmiesznie!

- Odpowiedz mi Rebeko!

- Przepraszam bardzo ciociu! Tak byłam zamyślona! Emma i ja sprzedałyśmy mydło panu Ladd.

- Bardzo go dręczyłaś? Wmusiłaś w niego to mydło?

- Nie, skądże! Jak mogłam zmusić dorosłego mężczyznę, aby kupił coś, czego nie potrzebuje? Mydło strasznie mu było potrzebne na prezent dla ciotki.

- Mam nadzieję, że Miranda tym razem nic nie powie. Wiesz jaka jest, Rebeko. Dlatego bardzo cię proszę, nie zaczynaj nic nadzwyczajnego bez jej zezwolenia, bo twoje czyny są tak dziwaczne.

- W tym nie mogło być nic złego - odpowiedziała Rebeka z przekonaniem. - Emma sprzedała swoje kawałki własnym krewnym i wujowi Jeremiaszowi Cobb. Ja poszłam do nowych domów blisko starego młyna, a potem do Laddów. Pan Ladd kupił od nas wszystko, cośmy miały i kazał nam zachować tajemnicę, dopóki nie nadejdzie nagroda.

Włosy Rebeki lśniącą falą opadły na czoło. Oczy się iskrzyły, policzki płonęły. Można było przeczuć, że należała do tych dusz:

Przez naturę wysoko wzniesionych,@ przez niedolę zepchniętych zbyt nisko.@

- Całemu światu wydaje się, że masz lampę płonącą w sobie - westchnęła panna Janina. - Rebeko! Rebeko! Wolałabym, żebyś nie brała wszystkiego tak do serca. Boję się czasem o ciebie.

XVI. Czas wzrostu

Rozdział XVI

Czas wzrostu

Dni mijały. Słoneczne lato zmieniło się w szarą, smutną jesień. Potem wolno nadeszła mroźna zima. Życie w Czerwonym Domu płynęło cicho i spokojnie. Rebeka coraz staranniej wykonywała obowiązki i zachowywała się spokojniej. Hamując porywy niecierpliwości i gniewu, nauczyła się stopniowo trudnej sztuki łagodnego opowiadania.

Miranda nie miała wielu powodów do wybuchu złego humoru albo nie wykorzystywała może nadarzających się do tego okazji. Raz tylko jeszcze jej gniew wywołała zbytnia gościnność Rebeki, która objawiła się później w znacznie dramatyczniejszy, a bardziej nieoczekiwany sposób.

Pewnego piątku zapytała Mirandę, czy nie może połowy swego chleba i mleka zanieść przyjaciółce na górę.

- Na litość boską! Cóż znowu za przyjaciółka?

- Wzięłam najmniejszą dziewczynkę Simpsonów, aby została na niedzielę - naturalnie, jeżeli ciocia pozwoli, bo pani Simpson się zgodziła. Czy mogę przynieść ją na dół i pokazać cioci? Ubrana jest w starą sukienkę Emmy i wygląda tak słodko!

- Możesz przynieść na dół, ale nie waż mi się jej pokazywać! Tak, jak potajemnie przemyciłaś, tak samo odprowadź teraz do matki. Gdzie u licha podziałaś rozum, pożyczając dziecko na niedzielę?

- Ciocia tak przywykła do domu, w którym nie ma dzieci, że nawet ciocia nie wie, jak bez nich jest strasznie smutno - westchnęła Rebeka, z rezygnacją kierując się ku drzwiom. - Ale na farmie zawsze było jakieś ładne, małe dzieciątko, z którym mogłam się bawić. Dobrze, odniosę ją do domu. Będzie strasznie rozczarowana. Pani Simpson także. Planowała sobie, że pojedzie w niedzielę do Milltown.

- Może zmienić projekty - zauważyła Miranda.

- Pozwoli mi ciocia pójść na górę i tam zaopiekować się dzieckiem? - przymilała się Rebeka. - Mogłabym jak zawsze, wypełnić wszystkie sobotnie obowiązki.

- Masz bez wypożyczanych dzieci dosyć do roboty. Proszę cię, nie gadaj mi więcej o tym. Daj dzieciakowi coś do zjedzenia i odnieś do domu, gdzie jest jego właściwe miejsce.

- Zamiast chodzić przez drzwi frontowe, czy nie lepiej będzie, jeżeli przejdę przez pokój i pokażę ją cioci? Ma żółte włosy i takie duże, niebieskie oczy. Pani Simpson mówi, że wzięła to po ojcu.

Miranda uśmiechnęła się kwaśno i zauważyła, że nie mogła chyba nic wziąć po ojcu, gdyż on przed jej urodzeniem wziął wszystko, co tylko zdołał.

Ciotka Janina była na górze przy szafie z bielizną, gdzie wybierała prześcieradła i poszewki na niedzielę, gdy Rebeka przyszła szukać u niej pocieszenia.

- Przyniosłam do domu dziewczynkę Simpsonów, ciociu. Myślałam, że rozweseli nam trochę nudną niedzielę. Ciotka Miranda nie pozwoliła mi jej zatrzymać. Emma obiecała wziąć ją do siebie na drugą niedzielę, a Alicja Robinson na trzecią. Pani Simpson chciała, abym była pierwsza, dlatego że mam już doświadczenie w obchodzeniu się z dziećmi. Proszę przyjść i popatrzeć, jak siedzi na moim łóżku. Prawda, jaka rozkoszna? Och, Boże drogi! Chciałabym mieć książkę, w której będzie wydrukowane wszystko, co powinnam robić! Nie miałabym wówczas tylu rozczarowań w życiu!

- Nie można wydrukować dla ciebie takiej książki, Rebeko - odpowiedziała Janina. - Nikt nie jest w stanie przewidzieć, co przyjdzie ci do głowy. Czy masz zamiar na rękach odnieść to ciężkie dziecko do domu?

- Nie. Zawiozę ją w małym wózeczku, który Simpsonowie dostali za sprzedaż mydła. No, mała! Wyjmij palec z buzi.

Rebeka wyciągnęła silne ramiona do dziecka, usiadła z nim na krześle i bez ceremonii odwróciła do góry nogami, wyciągnęła z sukienki zakrzywioną szpilkę, gniewnie ją odrzuciła i podeszła do biurka. Wybrała agrafkę, wielką i bezpieczną, którą starała się przypiąć czerwoną spódniczkę do czegoś w rodzaju koszulki. Mała pociecha Simpsonów czuła, że znajduje się w pewnych i doświadczonych rękach. Nie przestawała mile gaworzyć, bez względu na to, czy leżała płasko na brzuszku, czy też wisiała głową na dół. Janina przypatrywała się tej scenie ze zgrozą i zdumieniem.

- Boże wielki! - wykrzyknęła. - Nigdy nie przypuszczałam, że tak zręcznie umiesz się obchodzić z dziećmi!

- Miałam czas się nauczyć! Wychowałam przecież troje! - odpowiedziała wesoło Rebeka, wkładając dziecku pończoszki.

- Powinnaś zatem lubić lalki. A zdaje mi się, że ich nie uznajesz - rzekła Janina.

- Lubię je bardzo! Ale lalki nigdy się nie zmieniają. Jest to zawsze ta sama, stara lala, a człowiek musi wierzyć w to, że bywa zła, chora, że kocha mnie albo nie może mnie znosić. Z dziećmi więcej kłopotu, ale są przyjemniejsze.

Janina wyciągnęła szczupłą rękę, z cienką, znoszoną obrączką. Dziecko pochwyciło ją pulchnymi rączkami i mocno przytrzymało.

- Ciocia nosi pierścionek na serdecznym palcu, prawda? Czy myślała ciocia o zamążpójściu?

- Tak, kochanie - dawno temu.

- I co się stało, cioteczko?

- On umarł - tuż przedtem.

- Och! - I oczy Rebeki zamgliły się łzami.

- Był żołnierzem i umarł od kuli karabinowej, w szpitalu, na Południu.

- Och! Ciociu - szepnęła cichutko. - Czy z dala od ciebie?

- Nie. Byłam z nim.

- Był młody?

- Tak. Młody, dzielny i piękny, Rebeko. Był to brat pana Cartera, Tom.

- Jakże się cieszę, że byłaś z nim, cioteczko! On cieszył się także?

Janina cofnęła się myślą w dawne, prawie zapomniane lata i powróciło wspomnienie Toma. Ujrzała przed sobą radosny jego uśmiech, tęsknie wyciągnięte ramiona. Doszedł ją słaby głos oraz niezapomniane słowa: "Och, Januś! Januś droga! Tak bardzo mi ciebie brakło, Janeczko!" - Było to zbyt wiele. Nigdy jednym słowem nie wspomniała o tych bolesnych dziejach nikomu, bo nie było wokół niej człowieka, który ją mógł zrozumieć. Złożyła nagle głowę w młode ramiona siedzącej obok dziewczynki, mówiąc:

- Ciężko było, Rebeko!

Mała pociecha Simpsonów zwinęła się sennie w kłębuszek na kolanach opiekunki i odchyliwszy głowę, z zadowoleniem ssała wielki palec. Rebeka przytuliła policzek do siwych włosów ciotki i głaszcząc ją delikatnie, szepnęła:

- Jakże mi smutno, ciociu!

Oczy dziewczynki łagodne były i pełne czułości, a serce przepełnione współczuciem.

Podobne wydarzenia urozmaicały spokój codziennego życia, które jeszcze cichsze się stało po wyjeździe do Wareham Dicka Cartera, Liwinga Perkinsa i Huldy Meserve. Szkoła świeciła pustkami, bo młodsze dzieci nie wychodziły z domów, gdy nadeszły mrozy.

Dla dziewczynki z temperamentem, Rebeki, życie nie było nigdy zupełnie nudne i pozbawione przygód. Jej natura bujna i wrażliwa, obdarzona zdolnością przystosowywania się do okoliczności, sprawiała, że znajdowała przyjaciół wszędzie i zawierała znajomości w każdym zakątku.

Wybiegała do drzwi kuchennych pogadać z rzeźnikiem albo rybakiem. Znała dzieje rodziny wędrownego blacharza i handlarza owoców. Proszono ją, aby dała kolację, albo spędziła noc z dziećmi w sąsiedniej wsi - dziećmi, o których rodzicach ciotki jej nigdy nie słyszały. Przyjaźnie te, których na pozór było wiele, różnego bywały rodzaju i choć dziewczynka z entuzjazmem im się oddawała, serce jej pozostawało nadal niezaspokojone. Kochała wprawdzie Emmę, lecz była to przyjaźń, zrodzona przez okoliczności, a nie prawdziwe duchowe pokrewieństwo. W sąsiadach dostrzegała uprzejmość, stałość i przywiązanie. Umiała ocenić wartości tych cnót, szukała jednak poza nimi skarbów umysłowych. Szukała, lecz nie znajdowała nigdy. Emma bowiem, starsza od niej, była zupełnie niedojrzała duchowo. Hulda Meserve miała wrodzone zamiłowanie do zabaw i zachwycającą znajomość świata, wyniesioną z odwiedzin u zamężnych sióstr w Milltown i Portland. Lecz z drugiej strony jej oschła i szorstka natura odpychała raczej niż pociągała. Z Dickiem Carterem mogła przynajmniej rozmawiać inteligentnie o nauce. Był bardzo ambitnym chłopcem, z głową pełną planów na przyszłość, które zupełnie szczerze roztrząsał wraz z nią. Lecz gdy Rebeka zaczęła mówić o swojej przyszłości, zainteresowanie jego gwałtownie się zmniejszało.

Wuj Jeremiasz i ciotka Sara Cobb byli przyjaciółmi drogimi i niezawodnymi. Wizyty Rebeki przyjmowali z radosnym wzruszeniem; zachwycała ich wesołość i elokwencja dziewczynki. Rebeka przyznawała w głębi serca, że to dziwna i niebezpieczna przyjemność być olśniewającą, nawet dla tych drogich, lecz ograniczonych starych ludzi. Gdy drobna postać dziewczynki ukazywała się na pagórku, ciotka Sara zbiegała do piwnicy, wpadała do spiżarni i po chwili zjawiały się na stole ciasteczka albo tort. Rebeka czuła się wzruszona, widząc z daleka czyste, białe rękawy koszuli i chudą postać wuja Jeremiasza, wyglądającego tęsknie przez kuchenne okno. Jesienią często towarzyszyła staruszkom przy kopaniu kartofli czy łuskaniu grochu. Gdy przyszła zima i młodszy woźnica przejął rozwożenie poczty, nieraz pozostawała, aby pomóc przy wieczornym udoju. Jeremiasz był jedynym człowiekiem w Riverboro, posiadającym jej całkowite zaufanie. W Czerwonym Domu grywała na starym pianinie tylko gamy i ćwiczenia, ale przy fisharmonii państwa Cobb śpiewała jak ptaszek, improwizując na poczekaniu prosty akompaniament, który naiwnym słuchaczom wydawał się cudem świata. Tutaj była szczęśliwa, kochana i podziwiana.

Pomimo najlepszych chęci Janina nie lepiej od Mirandy rozumiała swą siostrzenicę. Różniła się od siostry jedynie tym, że kochając Rebekę, starała się wytłumaczyć każdy dziewczęcy postępek. Wierzyła także w szlachetność jej intencji. W Janinie zaszła znaczna przemiana, która jednak była tak głęboko ukryta, że przeciętny obserwator nie mógł nic dostrzec. Życie miało teraz cel, którego jej dotąd zupełnie brakowało. Śniadań nie jadało się w kuchni, bo dla trzech osób warto było położyć obrus w stołowym pokoju. Obiady bywały bardziej obfite niż przedtem. Porankom dodało uroku wyprawianie Rebeki do szkoły; napomnienia o parasolu, płaszczyku czy kaloszach i nieświadome wyczekiwanie przy oknie na ostatnie skinienie jej ręki. Dumna była z tego, że Rebeka zaczęła lepiej wyglądać, gdy zaokrągliły się jej policzki i zaróżowiła buzia. Wspominała o długości jej włosów i dodawała słówko o niezwykłym ich połysku w chwilach, kiedy pani Parkins rozpływała się nad piękną cerą Emmy. Stawała całym sercem po stronie siostrzenicy, kiedy chodziło o czerwoną czy brązową sukienkę i stoczyła walkę z siostrą o kupienie czerwonego skrzydełka do czarnego kapelusza Rebeki. Nikt nie przypuszczał, jak głęboka tkliwość kryła się w jej sercu, gdy patrzyła na ciemną główkę dziewczynki, schyloną nad książkami.

Gorące pragnienie Rebeki, aby zostać malarką jak panna Ross, stopniowo ustępowało, na skutek nieprzezwyciężonych trudności w załatwieniu odpowiednich lekcji. Miranda nie widziała najmniejszego sensu w kształceniu takiego talentu i nie mogła pojąć, że można zarobić, trudniąc się podobnymi rzeczami. "Ręcznie malowane obrazy" nie cieszyły się poważaniem Riverboro. Bardziej ceniono i szanowano wesołe, barwne reprodukcje i czcigodne staloryty.

Nie było także nadziei, aby Rebeka mogła pobierać lekcje muzyki od panny Morton, grającej na kościelnych organach. Zależało to bowiem od tego, czy pani Morton zdecyduje się przyjąć drabinę do siana za całoroczną naukę, której miała udzielać jej córka. Muzykę, jak i wszystkie inne sztuki, uważała Miranda za bezużyteczne i głupie zabawki. Pozwoliła jednak Rebece ćwiczyć godzinę dziennie na starym pianinie i grać trochę dla własnej przyjemności poza lekcjami.

Wiadomości z farmy Słonecznego Potoku, były pocieszające i pełne nadziei. Janek gospodarował teraz w domu owdowiałej kuzynki Hanny, gdzie za zajmowanie się końmi i bydłem miał dostać gruntowne wykształcenie. Bardziej zachwycało go to, że wolno mu było korzystać z medycznej biblioteki starego doktora, liczącej kilkadziesiąt tomów. Zostać lekarzem i mieć swój dom, którego panią miała być Rebeka, było największym marzeniem Janka. Wyśniona przyszłość wydawała mu się teraz tak bliska i prawdziwa, że widział już prawie, jak przez zamieć śnieżną, jako wysłannik miłosierdzia, śpieszy do ubogich chorych. Anna czesała się w kok i nosiła już długie suknie, co było odpowiednie dla jej niezwykle wysokiego wzrostu. Marek złamał obojczyk, ale wyleczył się już zupełnie. Mała Mira rosła i stawała się coraz ładniejsza. Rozeszła się pogłoska, że projektowana linia kolejowa z Temperance do Plumwille może przechodzić w pobliżu farmy Randallów, co podniosłoby znacznie cenę gruntu, dotychczas bez wartości. Pani Randall nie wierzyła w możliwość poprawy ich bytu. Zadowolona, że pracując od świtu do nocy, mogła zapewnić dzieciom egzystencję, żyła marzeniem o ich przyszłości, zapominając zupełnie o sobie.

XVII. Szare i złote dnie

Rozdział XVII

Szare i złote dnie

Kiedy Rebeka spojrzała wstecz na rok lub dwa, które minęły od przyjęcia u Simpsonów w dniu Święta Dziękczynienia, przed oczami jej stawały tylko pewne słupy milowe, wyróżniające się wśród spokojnego życia.

Pierwszym takim słupem był dzień Bożego Narodzenia. Rebeka od wielu tygodni pracowała gorliwie, starając się zrobić prezent gwiazdkowy dla całej rodziny w Słonecznym Potoku. Było to nie lada zadanie dla osoby, rozporządzającej majątkiem pięćdziesięciu centów, zebranych z niesłychanym trudem. Wszystko się jednak szczęśliwie udało i dwa dni przed wigilią zdołała wysłać pocztą cenny pakiecik. Miranda kupiła swej siostrzenicy pelerynkę i mufkę z szarego futerka, obie brzydkie i nietwarzowe. Ciotka Janina za to ofiarowała jej prześliczną sukienkę z zielonego kaszmiru. Uszyta bardzo skromnie, lecz sama jej barwa bladozielona, jak barwa młodych listeczków, radowała oczy. Dostała też ładny kołnierzyk haftowany od matki, rękawiczki od pani Cobb i chusteczkę od Emmy.

Sama Rebeka skroiła i bardzo starannie wykończyła kapturek na czajnik do herbaty, z wyszytą literą "M" i śliczną, marszczoną poduszeczkę na igły z literą "J", jako podarki gwiazdkowe dla ciotek.

W czasie śniadania ktoś zapukał do drzwi. Gdy Rebeka poszła otworzyć, jakiś chłopiec wręczył paczkę z jej nazwiskiem, którą Rebeka wzięła jak we śnie i zaniosła do stołowego pokoju.

- To musi być jakiś prezent - rzekła z zakłopotaniem. - Ale nie mam pojęcia, od kogo mogłabym go dostać.

- Najlepszym sposobem zaspokojenia ciekawości jest otworzyć ją - zauważyła Miranda.

Rozwiązano paczkę i wtedy okazało się, że wewnątrz znajdują się dwa mniejsze pakieciki. Rebeka drżącymi rękoma otworzyła ten, który był do niej zaadresowany. W pudełeczku krył się delikatny, długi naszyjnik z różowego koralu zakończony krzyżykiem z koralowych różyczek. Pod nim leżał bilet wizytowy z napisem: "Wesołych Świąt życzy pan Aladyn".

- To niesłychane! - wykrzyknęły obie stare panny, zrywając się ze swych miejsc. - Kto ci to przysłał?

- Pan Ladd - szepnęła Rebeka.

- Adam Ladd! Ach prawda! Czy przypominasz sobie, jak Ellen Burnham mówiła, że zamyślał posłać Rebece prezent gwiazdkowy? Ale nigdy nie przypuszczałam, że będzie o tym pamiętał - rzekła Janina. - Co jest w tej drugiej paczuszce?

Drugi pakiecik przeznaczony był dla Emmy. Zawierał srebrny łańcuszek i niebiesko emaliowany wisiorek. Pamiętał o nas obu! - pomyślała do głębi wzruszona Rebeka. W paczce znaleziono list następującej treści:

`cp2

Droga panno Rebeko Rowenno!

Mój prezent gwiazdkowy jest, być może, zupełnie niepotrzebny i nieużyteczny. Zauważyłem jednak, że ludzie lubią tego rodzaju drobiazgi, spodziewam się więc, że nie wybrałem źle dla pani i jej przyjaciółki. Musi pani włożyć swój naszyjnik dzisiaj po południu. Chciałem widzieć go na pani szyjce, gdy przyjadę sankami, zabrać was obie na spacer. Ciotka moja zachwycona jest mydłem.

`rp

Szczerze oddany przyjaciel

Adam Ladd.

`rp

- Mój Boże! - wykrzyknęła Janina. - Pamiętasz, co mówiła Lidia Burnham o tym, jak on przepada za dziećmi? Teraz zjedz śniadanie Rebeko, a gdy sprzątniesz ze stołu, możesz pobiec do Emmy i oddać jej łańcuszek. Co się z tobą dzieje, dziecko?

Wydawało się zawsze, że tysiące wzruszeń, jakich doświadczała Rebeka, gromadziły się w jej sercu i ustawicznie ze sobą mieszały. W tej chwili radość jej tak była głęboka, że nie mieściła się w słowach. Chleb z masłem dławił ją prawie, a od czasu do czasu wielka łza ukradkiem zbiegała po policzku.

Pan Ladd dotrzymał obietnicy. Przyszedł po południu z wizytą, a zaznajomiwszy się z ciotkami, w ciągu pięciu minut przejrzał je tak dobrze, jak gdyby je znał od lat. Przy kominku, na małym stołeczku siedziała Rebeka, milcząca i strwożona, tak przejęta nowym strojem i obecnością panny Mirandy, że nie mogła wydobyć z siebie słowa. Po herbacie odbyła się przejażdżka saniami, podczas której Rebeka odzyskała mowę i paplała cały czas jak sroka. Tak skończył się ten cudny dzień Bożego Narodzenia. I wiele jeszcze wieczorów później kładła Rebeka drogocenny swój naszyjnik pod poduszkę. Aby być pewną jego bezpieczeństwa, przez sen nawet nie wypuszczała go z ręki.

Drugim milowym słupem był wyjazd Simpsonów z Riverboro. Miło było pozbyć się wreszcie obecności znienawidzonego "Huśtawki". Lecz z drugiej strony strata kilku towarzyszy zabaw była niepowetowana. Wyjazd ich uczynił wyłom w młodszej gromadce riverborskiej. W wieczór poprzedzający smutną chwilę rozstania, zapukał wierny "Huśtawka" do bocznych drzwi Czerwonego Domu i wyjąkał uroczyście:

- Cz_czy będę cię mógł w_w_widywać, gdy d_dorośniesz?

- Z całą pewnością nie! - odpowiedziała Rebeka, zbyt może pośpiesznie zatrzaskując mu drzwi przed nosem.

Pan Simpson wrócił do domu, aby wraz z żoną i dziećmi przenieść się z powrotem do rodzinnego miasta. Przeprowadzce Simpsonów patronowały wszystkie miejscowe powagi, a sąsiedzi śledzili ją z trwogą i niepokojem. Lecz mimo wszystkich środków ostrożności, niepojętym sposobem zginął z kościoła mały piecyk żelazny, krzesło i kilka lamp naftowych. Cenne te przedmioty, już w drodze do nowego domu, zdołał pan Simpson korzystnie wymienić. Rebekę i Emmę przejęła głębokim smutkiem wieść, że wioska leżąca na trasie wędrówki Simpsonów za pośrednictwem młodego, ambitnego księdza, nabyła wspaniałą lampę do nowej rozmównicy kościelnej. Lampa nic nie kosztowała, gdyż sprytnemu księdzu udało się dostać ją za stary rower. Pan Simpson, nie będąc w stanie pocieszyć swego potomstwa po stracie ukochanego przedmiotu siadł na rower, pojechał - i na długi czas słuch o nim zaginął.

W ciągu tego roku wystrzeliła Rebeka w górę jak młoda topola. Rosła tak gwałtownie, że panna Janina przez miesiące nie robiła nic innego poza przedłużaniem spódniczek, staniczków i rękawów. Ale każde przedłużanie ma swoje granice. Pomimo wszystkich sztuk i sztuczek, znanych oszczędnym starym pannom Nowej Anglii, odesłano w końcu sukienki na farmę, aby je przerobiono dla Joasi.

Inny słup milowy zaznaczył się w życiu Rebeki małą mogiłką, usypaną na farmie Słonecznego Potoku. Mira, ukochane dziecię Randallów, umarła - i Rebeka pojechała na dwutygodniowe odwiedziny do domu. Widok drobnego, nieruchomego ciałka wzbudził w niej tysiące nowych uczuć i myśli. Jest niepojętą tajemnicą śmierci, że przez nią dochodzi się nieraz do zrozumienia znacznie większej tajemnicy życia.

Jakim smutkiem napełniał ją powrót do domu! Śmierć Miry, nieobecność Janka, który był najlepszym przyjacielem, smutek matki, wreszcie zwiększające się ciągle kłopoty pieniężne. Wszystko złożyło się na to, aby głęboko zmartwić i przygnębić dziecko, tak czułe i wrażliwe jak Rebeka.

Podczas jej nieobecności Anna zmieniła się w dojrzałą kobietę. Miała w sobie zawsze coś obcego i niemłodego, ale teraz wydawała się w pewnych wypadkach starsza, bardziej trzeźwa i zrównoważona od ciotki Janiny. Była ładna, choć dziwnie bezbarwna.

Rebeka obchodziła miejsca zabaw i ulubione kryjówki wczesnego dzieciństwa. Wszystkie tajemne, zaciszne ustronia, niektóre z nich znane także Jankowi, niektóre jej jednej tylko. Znalazła miejsce, gdzie rosła trzcina indyjska, klon, w którym uwiły gniazdo wilgi, żywopłot z gnieżdżącymi się polnymi myszami. Był pień, spod którego jakby pod dotknięciem czarodziejskiej różdżki wyskakiwały białe muchomory, i dziura wydrążona w korzeniu starej sosny, gdzie zgrzybiała, czcigodna ropucha urządziła sobie mieszkanie. Na te znaki graniczne jej dzieciństwa spoglądała jakby z niezmierzonej dali. Ukochany Słoneczny Potok, najlepszy jej przyjaciel po Janku, smutny był o tej porze roku. Zamarła w nim śmiejąca się woda, połyskująca w promieniach słońca. Lecz Rebeka uklękła na brzegu i przyłożyła ucho do szyby lodowej, w miejscu, gdzie woda była najgłębsza. Przez grubą taflę lodu doszedł ją słaby, metaliczny dźwięk. Wszystko więc było w porządku! Słoneczny Potok znowu śpiewać będzie wiosną.

W samotnych wędrówkach myślała ciągle o jednej rzeczy. Anna nigdy nie zaznała szczęścia. Nigdy nie była wolna od codziennych trosk i pracy. Rebeka korzystała z wszystkich przywilejów. Życie w Czerwonym Domu nie było wprawdzie usłane różami, ale umilał je dostatek i możliwość kształcenia się. Już przed wyjazdem z domu, zwróciła się do siostry:

- Posłuchaj Anno! Od dzisiaj ja zostanę w domu, a ty pojedziesz do Riverboro. Ciotka Miranda zawsze ciebie pragnęła, słusznie więc ci się to teraz należy.

Anna cerowała pończochy i właśnie nawlekała igłę. Nie przerwała roboty i odcięła wpierw spokojnie nitkę, zanim odpowiedziała:

- Nie, dziękuję ci, Rebeko. Mama nie mogłaby się obejść beze mnie, a poza tym nie cierpię szkoły. Umiem pisać, czytać i rachować tak dobrze, jak każdy inny i zupełnie mi to wystarcza. Wolałabym umrzeć raczej, niż być nauczycielką. Zima przejdzie szybko, bo Will Melwille pożyczy mi maszynę do szycia. Będę szyła spódniczki z tego białego muślinu, który nam przysłała ciotka Janina. Ma powstać szkoła śpiewu, a po Nowym Roku zawiąże się kółko towarzyskie w Temperance. Teraz więc, gdy jestem dorosła, lepsze nastaną dla mnie czasy. Nie należę do odludków, Rebeko. Zresztą - zakończyła, okrywając się nagłym rumieńcem - ja kocham to miejsce.

Rebeka wiedziała, że Anna mówi prawdę. Lecz znacznie później dopiero, po roku czy dwóch, zrozumiała jej nagły rumieniec.

XVIII. Rebeka reprezentujec rodzinę

Rozdział XVIII

Rebeka reprezentuje rodzinę

Jeden jeszcze słup milowy zaznaczył się wyraźnie w życiu Rebeki. Było to wydarzenie, które długo pamiętano w wielu domach. Wydarzeniem tym było przybycie do Riverboro powracających z Syrii misjonarzy, przewielebnego pana Amosa Burch i jego żony.

Towarzystwo Pomocy wyznaczyło zebranie członków na pierwszą środę w marcu tego roku, w którym Rebeka kończyła szkołę w Riverboro, a zacząć miała studia w Wareham. Był to dzień zimny, szary i wietrzny. Śnieg leżał na ziemi, a posępne niebo zdawało się zapowiadać, że wkrótce znowu zacznie padać. Panny Miranda i Janina przeziębione i zakatarzone, zdecydowały, że nie mogą wyjść z domu w tak straszną pogodę. Miranda została wyższym członkiem Towarzystwa, toteż każde zboczenie z drogi obowiązku głęboko ją martwiło. Po długich biadaniach postanowiła wreszcie, że zamiast nich Rebeka pojedzie na zebranie.

- Będziesz zawsze lepsza niż nikt - rzekła z ukrytym pochlebstwem. - Ciotka Janina napisze ci usprawiedliwienie z popołudniowych godzin w szkole. Włóż kalosze i wróć prosto z zebrania do domu. Pan Burch, o ile sobie przypominam, znał niegdyś twego dziadka Sawyera. Przebywał tu przez jakiś czas, kiedy był młodym klerykiem. Możliwe, że będzie nas szukał, musisz więc reprezentować rodzinę i złożyć mu od nas uszanowanie. Uważaj, jak się zachowujesz. W modlitwie pochyl głowę; śpiewaj wszystkie hymny, tylko nie za głośno. Zapytaj panią Strout o syna, opowiadaj każdemu, że strasznie jesteśmy zaziębione. W razie potrzeby, wyjmij chusteczkę i zetrzyj kurz z fisharmonii, zanim rozpoczną się modlitwy. A weź dwadzieścia pięć centów, abyś miała coś na wypadek zbiórki.

Rebeka zgodziła się chętnie. Interesowało ją wszystko, nawet zebranie misjonarzy w małym miasteczku, a pomysł reprezentowania rodziny wydał się zachwycający.

Zebranie odbywało się w sali Szkoły Niedzielnej. Gdy Rebeka weszła, przewielebny pan Burch stał na podwyższeniu, a w pokoju było zaledwie dwanaście osób. Rebeka czuła, że jest za młoda na takie zgromadzenie i onieśmielona, szukała oczyma jakiejś znajomej twarzy. Dojrzała panią Robinson, przeszła więc przez całą długość sali i usiadła obok niej.

- Obie ciocie strasznie są przeziębione - powiedziała cicho - i przysłały mnie, jako przedstawicielkę rodziny.

- To pani Burch z mężem stoi tam na podwyższeniu - szepnęła pani Robinson. - Jest okropnie opalona, nieprawdaż? Widocznie ten, kto idzie zbawiać pogańskie dusze, musi się pożegnać z piękną cerą. Eudoksja Morton jeszcze nie przyszła. Mam nadzieję, że przyjdzie, bo jak pani Milliken zacznie śpiewać, to i po drabinie do wysokich tonów nie dojdziemy. Czy nie mogłabyś zacząć, zanim ona nabierze tchu?

Pani Burch była kobietą szczupłą i wątłą. Miała ciemne włosy, niskie, szerokie czoło i pełen cierpliwości wyraz ust. Ubrana była w czarną, jedwabną suknię, a wydawała się tak zmęczona, że serce Rebeki drgnęło współczuciem.

- Biedni są, jak myszy kościelne - szepnęła pani Robinson. - Lecz gdy im się da cokolwiek, oddadzą to zaraz swoim poganom. Bractwo w Parsonsfield złożyło się i ofiarowało panu Burch ten złoty zegarek, który ma przy sobie. Pewna jestem, że byłby go darował, gdyby nie to, że poganie nie potrzebują zegarków.

Zebranie rozpoczęło się modlitwą, następnie przewielebny pan Burch zaintonował pieśń.

Świątynia Boga, powstań, świeć,@ promienie prawdy Bożej nieś,@ niech chwała Pana zasłynie@ w szerokiej pogan krainie.@

Królowie Ci oddadzą cześć,@ książęta hołd Ci będą nieść,@ zlecą do prawdy Twej chleba,@ jak stado gołębic z nieba.@

- Czy nie ma nikogo, kto mógłby akompaniować na instrumencie? - zapytał niespodziewanie misjonarz.

Wszyscy spojrzeli na siebie, ale nikt się nie ruszył. Wtedy z odległego kąta zabrzmiał nagle głos:

- Dlaczego nie ty, Rebeko?

Była to pani Cobb. Rebeka mogła grać pieśń z zawiązanymi oczyma. Posłusznie więc podeszła do fisharmonii, choć nie było nikogo na tyle bliskiego, by samą swą obecnością mógł dodać jej odwagi.

Mowa, która potem nastąpiła, była zupełnie wyjątkowa. Pan Burch był miłym i poważnym mówcą i kazanie przeplatał opowieściami o życiu w dalekich, obcych krajach - o zwyczajach, mowie i zapatrywaniach zamieszkujących je ludzi. Opisywał w krótkich, barwnych obrazkach proste powszechne dni i zwyczajne troski.

Rebeka siedziała rozmarzona i oczarowana. Otworzył się przed nią nowy, nieznany świat. Sala Szkoły Niedzielnej, z czerwonym szalem pani Robinson i peruką diakona Millikena, gołe ławki i zniszczone śpiewniki z hymnami, mapy i wyjątki z Ewangelii, wszystko znikło jej z oczu. Rebeka widziała tylko błękitne niebo, błyszczące gwiazdy i białe turbany. Pan Burch nie mówił wprawdzie o tym, ale musiały tam być meczety i świątynie, minarety i daktylowe palmy. Jakież cudowne historie znają ich dzieci, urodzone pod niebem Syrii! Potem poproszono ją, aby zagrała pieśń pt. "Jezus rządzić będzie wszędzie, gdziekolwiek świeci słońce".

Po kweście pan Burch odmówił modlitwy. Odśpiewał ostatni hymn, spojrzał na garstkę ludzi, na grosze i dziesiątaki zebrane w puszce i zauważył, że misja jego nie ogranicza się do zbierania darów na budowę kościoła. Główną bowiem jego troską jest utrzymywanie wiecznie żywej miłości dla sprawy.

- Gdyby która z sióstr mogła zapewnić nam nocleg - powiedział - zostalibyśmy jeszcze dzisiejszą noc i jutro. W tym wypadku moglibyśmy urządzić sobie jeszcze jedno zebranie dyskusyjne. Moja żona i jedna z córek ubrałyby się w narodowe kostiumy syryjskie; pokazalibyśmy wam próbki ich rzemiosł i zapoznalibyśmy z naszą metodą nauczania dzieci. Toteż, jeśli któryś z członków zgromadzenia może ofiarować gościnę, chętnie pozostanę i powiem wam coś więcej o Bożej służbie.

W niewielkiej sali zrobiło się cicho, jakby makiem zasiał. Każda z sióstr miała bardzo ważne powody, dla których musiała odmówić gościny. Jedne miały zbyt małe mieszkanie, innych spiżarnia była gorzej zaopatrzona niż zwykle, u tych panowała w domu choroba, inne wreszcie były "w wyjątkowo ścisłych stosunkach z niedowiarkami", którzy nie lubili obcych misjonarzy. Szczupłe ręce pani Burch nerwowo skubały czarny jedwab sukni. Czyż nikt się nie odezwie? - myślała Rebeka. Pani Robinson pochyliła się ku niej i szepnęła porozumiewawczo:

- Misjonarze przywykli do tego, że podejmowano ich zawsze w Czerwonym Domu; gdyby twój dziadek żył, nie pozwoliłby im spać gdzie indziej.

Mówiąc to, myślała pani Robinson o czterech dużych pokojach, zamkniętych stale od stycznia do grudnia. W ten sposób chciała wykpić skąpstwo Mirandy, Rebeka jednak zrozumiała te słowa jako zachętę. Jeżeli było to starym zwyczajem, może ciotki po to ją wysłały, aby spełniła, co do niej należy? Zachwycona tak miłym obowiązkiem, podniosła się z miejsca i z elegancją, odróżniającą ją od innych dzieci w miasteczku, rzekła miłym głosikiem:

- Ciotki moje, panny Miranda i Janina Sawyer, będą bardzo szczęśliwe, gdy państwo zechcą przyjąć ich gościnę w Czerwonym Domu, gdzie zatrzymywali się misjonarze za życia ich ojca. Przeze mnie również oświadczają państwu swoje uszanowanie.

Niespodziewane zaproszenie przyniosło ulgę mieszkańcom Riverboro, ale ciotkami wstrząsnąłby ten nieoczekiwany wylew uprzejmości. Na słuchaczach słowa jej wywarły nadzwyczajne wrażenie. Wywnioskowali, że Miranda nieprawdopodobnie szybko chce odbyć drogę do mieszkania w niebie, inaczej bowiem nie można sobie wytłumaczyć tej nagłej przemiany.

Pan Burch, skłoniwszy się uprzejmie, przyjął zaproszenie i poprosił diakona Millikena o odmówienie modlitw.

Gdyby Wiekuiste Ucho mogło się kiedykolwiek nużyć, przestałoby od dawna słuchać diakona Millikena. Od lat czterdziestu posyłał przed tron Boży te same modlitwy, z minimalnymi zaledwie zmianami. Po nim przyszła kolej na panią Perkins. Rebeka nigdy nie mogła się nadziwić, dlaczego kończyła tekst w najbardziej nawet spokojnych czasach, tym samym zdaniem: "Przebywaj z nami Boże Bitew, albowiem podobni żołnierzom Chrystusa walczymy ciągle, żyjąc jak wśród wojny". Lecz dzisiaj wszystko wydało jej się możliwe. Tonęła w rozmodleniu, bo wiele z tego, co mówił pan Burch, poruszyło ją do głębi. Gdy podniosła głowę, misjonarz spojrzał prosto na nią, mówiąc:

- Czy nasza mała siostrzyczka nie chciałaby odmówić modlitwy na zakończenie nabożeństwa?

Zdawało się, że krew w żyłach Rebeki zastygła i serce przestało bić. W ciszy, która zapadła, słychać było wyraźnie szybki oddech pani Cobb. W prośbie pana Burch nie było nic nadzwyczajnego. W podróżach swoich po różnych krajach i zgromadzeniach spotykał nieustannie młodych członków kościoła. Rebeka miała lat trzynaście, grała na fisharmonii, śpiewała, a zaproszenie ciotek wypowiedziała w tak światowy sposób, że misjonarz zwrócił się do niej z największą w świecie naturalnością. Jak mogła odmówić? Jak mogła wytłumaczyć, że nie jest członkiem kościoła? Rebeka znała dobrze wszystkie zwyczajne modlitwy. Któreż dziecko Nowej Anglii, przyzwyczajone do wieczornych zebrań środowych, nie znałoby ich? Rozpoczęła powoli i trwożnie:

"Ojcze nasz, któryś jest w niebie... Ty, który jesteś tym samym Panem i Bogiem zarówno w Syrii, jak w Maine... tam błyszczy dzisiaj czysty błękit nieba i żółte gwiazdy i słońca płonące... i wielkie drzewa kołyszą się w wonnym, ciepłym powietrzu, podczas gdy tu gruby śnieg leży pod stopami... lecz dla Boga nie ma zbyt wielkich przestrzeni. On przebywa wszędzie. On jest wraz z nami tu, jak jest wraz z nimi tam... i myśli nasze wznoszą się ku Niemu, jak gołębice ku oknu lecące...

Nie wszyscy możemy być misjonarzami, uczącymi ludzi dobroci... niektórzy z nas dotychczas jeszcze nie mają jej w sobie sami... lecz jeśli królestwo Twoje ma przyjść i wola Twoja spełnić się ma jako w niebie, tak i na ziemi, każdy musi próbować i każdy musi pomagać... i ci, którzy są starzy i zmęczeni, i ci, co młodzi są i silni... Małe dzieci, o których słyszeliśmy, pod niebem Syrii urodzone, piękne i ważne spełnić mają dzieło dla Ciebie, Panie, i wielu z nas chciałoby może jeździć w dalekie kraje i spełniać bohaterskie czyny, wiary świętej uczyć dzikich pogan i łagodnie usuwać bożki ich z drzewa i kamienia... lecz może będziemy musieli pozostać w domu i czynić co nam przeznaczono... czasem nawet niemiłe i przykre rzeczy... wtedy pamiętać musimy o słowach hymnu, któryśmy śpiewali, a który mówi o słodkiej woni wznoszącej się ku niebu wraz z każdym poświęconym Panu porankiem... W ten sposób uczy nas Bóg pokory i cierpliwości, a myśl, że spełniamy świętą Jego wolę zdejmie nam trwogę z serc i pomoże znieść ciężar lat. Amen."

Modlitwa Rebeki była zlepkiem wierszy różnych hymnów, użytych przez misjonarza w mowie. Umiała jednak wypowiedzieć je na swój własny sposób, że sprawiały wrażenie, jak gdyby były wyłączną jej własnością.

Powiedziawszy "Amen", usiadła na czymś, co się jej wydawało ławką, gdy nastąpiło błogosławieństwo. W chwilę potem, gdy pokój przestał wirować jej przed oczyma, podeszła do pani Burch, która ucałowawszy ją serdecznie, rzekła:

- Jakże się cieszę, moja droga, że będziemy przez jakiś czas razem. Czy nie będzie za późno, jeżeli przyjdziemy do Czerwonego Domu o godzinie pół do szóstej? Teraz jest trzecia, a musimy pójść na stację po pakunki i dzieci. Zostawiliśmy je tam, nie wiedząc, czy wrócimy z powrotem, czy zatrzymamy się tutaj.

Rebeka odpowiedziała, że o pół do szóstej jada się u nich zwykle kolację, a następnie przyjęła od pani Cobb zaproszenie do wspólnego powrotu. Całą prawie powrotną drogę odbyły w zupełnym milczeniu. Chłodny wiatr i kojąca obecność ciotki Sary sprawiły, że przyszła do siebie i wesoło wbiegła do Czerwonego Domu. Zbyt pełna niezwykłych nowin, aby mogła czekać cierpliwie u wejścia, póki nie zdejmie kaloszy, wniosła ostrożnie matę do pokoju i stając na niej zaczęła opowiadać.

- Twoje buciki grzeją się przy piecu - rzekła Janina. - Możesz je wkładać w czasie opowiadania.

XIX. Następca diakona Izraela

Rozdział XIX

Następca diakona Izraela

- Zebranie było bardzo małe, ciotko Mirando - rozpoczęła Rebeka - misjonarz i jego żona to strasznie mili ludzie. Mają zostać u nas przez noc i cały jutrzejszy dzień. Myślę, że ciocia nie ma nic przeciw temu?

- Przyjdą tu! - wykrzyknęła Miranda, upuszczając na kolana robotę szydełkową i zdejmując okulary, jak zwykle w chwili gwałtownego wzburzenia. - Czy zaprosili się sami?

- Nie - odpowiedziała Rebeka. - Ja zaprosiłam ich w imieniu cioci. Myślałam, że tak interesujące towarzystwo sprawi cioci przyjemność. Było tak...

- Przestań i powiedz mi najpierw, kiedy tu będą? Czy mają przyjść zaraz?

- Nie, dopiero za dwie godziny; około pół do szóstej.

- Może mi wytłumaczysz, kto upoważnił cię do tego, żeby zapraszać na noc całą zgraję obcych ludzi. Wiedziałaś doskonale, że od dwudziestu lat obchodzimy się bez towarzystwa i mamy zamiar obywać się bez niego przez drugie dwadzieścia - w każdym razie tak długo, dopóki ja jestem panią domu.

- Nie gniewaj się, Mirando, nie wiesz jak się to stało - rzekła Janina. - Przychodziło mi na myśl, że gdybyśmy poszły na zebranie, mogłaby się i nam taka rzecz przydarzyć - pan Burch znał naszego ojca.

- Zebranie było małe - zaczęła znowu Rebeka. - Spełniłam wszystkie polecenia i wszyscy byli strasznie zawiedzeni, że cioci nie będzie. Krzesło zajęła pani Matthews, co było okropne. Siedzenie było dla niej za małe i przypominała jedną zwrotkę z hymnu, któryśmy śpiewali - "szeroka, jak pogańskie kraje". Na głowie miała rodzaj ogrodowego kapelusza, który się jej ciągle przekrzywiał na bakier. Pan Burch mówił prześlicznie o Syrii i poganach, śpiew wypadł całkiem dobrze, ale w puszce było tylko czterdzieści centów. To nie zbawi nawet jednego pogańskiego dziecka, nieprawdaż? Pan Burch powiedział, że gdyby która z sióstr ofiarowała gościnę, mogliby zostać przez noc i jutro urządzić w Riverboro zebranie dyskusyjne. Pani Burch ubrałaby się w syryjski kostium narodowy, a on pokazałby nam mnóstwo ślicznych, zagranicznych rzeczy. Potem czekał i czekał, ale nikt nie powiedział ani słowa. Wówczas pani Robinson pochyliła się do mnie i szepnęła, że misjonarze przywykli, iż za życia dziadka podejmowano ich w Czerwonym Domu, bo on nie pozwoliłby im spać gdzie indziej. Nie wiedziałam, że ciocia już nie przyjmuje. Odkąd przyjechałam do Riverboro, misja była tylko raz i to rano w niedzielę. Pomyślałam, że skoro cioci nie ma, ja powinnam ich zaprosić, bo przecież reprezentuję rodzinę.

- Jakżeś to zrobiła? Czy przedstawiłaś się wtedy, gdy ludzie wychodzili?

- Nie. Wstałam z miejsca jeszcze w czasie zebrania. Musiałam tak zrobić. Widziałam jak panią Burch bolało, że nikt się nie odzywa. Powiedziałam więc: "Ciotki moje, panny Miranda i Janina Sawyer, byłyby bardzo szczęśliwe, gdyby państwo zechcieli przyjąć ich gościnę w Czerwonym Domu, gdzie zatrzymywali się zawsze misjonarze za życia ich ojca. Przeze mnie kazały również oświadczyć państwu swoje uszanowanie". Potem usiadłam i pan Burch modlił się za dziadka i nazwał go sługą Bożym. Dziękował Ojcu Niebieskiemu, że duch jego nadal jeszcze żyje w potomkach (to znaczy w ciociach), a dobry, stary dom stoi otworem dla obcych wędrowców.

W duszy Mirandy pewne drzwiczki od lat były zamknięte. Gdyby Rebeka dnie całe spędzała na chytrych knowaniach, nie byłaby odnalazła wejścia do tego zakazanego kraju. Teraz zaś zakołysały się same na sztywnych, zardzewiałych zawiasach, a powiew sprzyjających zdarzeń coraz szerzej je otwierał. Zbudziła się z uśpienia pamięć dawno minionych dni i ciche życie pobożnego, czcigodnego ojca stanęło znów przed oczyma. Nazwisko Sawyerów wspomniano publicznie, z szacunkiem i czcią. Rebeka zachowała się jak przystało na wnuczkę diakona Izraela Sawyera i okazała, że nie była wcale "wykapanym Randallem". Panna Miranda zadowolona z obrotu rzeczy, roztkliwiła się, nie okazywała tego jednak z obawy, aby dzisiejsza gościnność nie stała się zachętą na przyszłość.

- Widzę, że zrobiłaś to, co powinnaś, Rebeko - rzekła - a zaproszenie swoje wyraziłaś zupełnie ładnie. Żebyśmy tylko z Janiną nie były takie do niczego przez ten okropny katar! Widzisz dziecko, jak to dobrze, gdy się dom utrzymuje w ładzie i czystości, a każdy pokój jest sprzątnięty, bez względu na to, czy jest używany. No i gdy się ma dostateczne zapasy w spiżarni. Wtedy, cokolwiek się zdarzy, nie jest człowiek zaskoczony i upokorzony. Znajdzie się w mieście pół tuzina pań, które mogły przyjąć Burchów, gdyby nie były takie niechlujne i leniwe. Dlaczego ci misjonarze nie przyszli razem z tobą?

- Musieli jeszcze pójść na stację po kufry i dzieci.

- Więc są i dzieci? - westchnęła Miranda.

- Tak, ciociu. Wszystkie urodzone pod syryjskim niebem.

- Ach! Ileż ich jest?

- Nie przyszło mi na myśl zapytać o to. Przygotuję dwa pokoje, a gdyby się w nich wszystkie nie mogły pomieścić, wezmę jedno do swego łóżka - rzekła Rebeka, modląc się w głębi duszy, aby się na tym skończyło. - Obie jesteście naprawdę chore, czy nie mogłaby mi ciocia zaufać i pozwolić samej wszystko dla gości przygotować? Przyjdą ciocie wtedy dopiero, gdy zawołam. Dobrze?

- No, dobrze - odpowiedziała Miranda z wahaniem. Położę się trochę w sypialnym pokoju i zobaczę, czy będę miała siły, by przygotować kolację. Teraz jest pół do czwartej. Nie pozwól mi dłużej leżeć niż do piątej. Niech będzie dobry ogień w kuchni. Sama nie wiem, dlaczego w środku tygodnia ugotowałam cały garnek fasoli. Teraz jednak się przyda. Ojciec zwykł był mawiać, że w ślad za powracającymi misjonarzami idzie fasola, wieprzowina i chleb razowy. Przygotuj ładnie te dwa południowe pokoje!

Rebeka, mając po raz pierwszy w życiu zupełną swobodę działania, wpadła na górę jak wicher. W Czerwonym Domu każdy pokój świecił czystością, pozostawało tylko podnieść story, zetrzeć kurz z mebli i przeczyścić suknem podłogi. Ciotki słyszały jak przebiegała spiesznie tam i z powrotem, tłukła poduszki i pierzyny, strzepywała ręczniki, dzwoniła glinianymi dzbankami, śpiewając od czasu do czasu czystym głosikiem:

Na próżno darów krocie@ Bóg hojną rozrzucił dłonią,@ poganie w swej ślepocie@ martwym kamieniom się kłonią.@

Rebeka była zręczna; każda rzecz, do której się wzięła, paliła się wprost w jej rękach. Kiedy o piątej zawołała ciotki, aby przyszły ocenić jej dzieło, obie nie mogły ukryć zdumienia. Na umywalniach wisiały czyste ręczniki, łóżka gładko zaścielone, dzbanki pełne wody; nawet o mydle i zapałkach nie zapomniała skrzętna gospodyni. W skrzynkach leżały przygotowane do podpałki gazety i drzewo, a wielkie szczapy płonęły już na kominkach.

Nic nie można było zganić w dziele Rebeki. Siostry zeszły na dół, aby się przebrać. Kiedy mijały drzwi do salonu, wydało się Mirandzie, że słyszy jakieś trzeszczenie. Zatrzymała się i zajrzawszy do środka, spostrzegła ze zdziwieniem, że story były podniesione, a wesoły ogień płonął na kominku. Lampa Rebeki, drugi prezent gwiazdkowy od pana Aladyna, stała w rogu na marmurowym stoliczku.

- Na litość boską, Rebeko! - krzyknęła Miranda z dołu. - Po co otworzyłaś salon?

Rebeka wyszła z pokoju i plotąc warkocz, stanęła na zakręcie schodów.

- Otwieramy go na Boże Narodzenie i Święto Dziękczynienia, a dziś jest także uroczystość. Diakon Milliken ma tu wstąpić, bo chce pomówić z panem Burch o interesach. Nie dziwiłabym się, gdyby państwo Cobb wpadli na chwilę. Niech ciocia nie schodzi do piwnicy! Za minutkę sama tam pobiegnę!

Miranda i Janina zamieniły ze sobą spojrzenia.

- Czyż to nie sprytna dziewczyna? Jak żyję, nie widziałam takiej! - wykrzyknęła Miranda. - Robota pali się jej w rękach!

Kwadrans po piątej wszystko było gotowe i sąsiedzi umierali wprost z ciekawości. Story podniesione w salonie! Story podniesione w obu południowych sypialniach! Światła we wszystkich prawie pokojach! Gdyby nie przysługa jednej z pań będącej na zebraniu, która miłosiernie tu i tam wyjaśniła przyczynę tych przygotowań, w wielu rodzinach nikt tej nocy oka by nie zmrużył.

Wkrótce przybyli misjonarze. Przyprowadzili z sobą tylko dwoje dzieci. Sześcioro czy siedmioro zostawili u brata w Portland, żeby zmniejszyć wydatki na podróż. Janina zaprowadziła gości na górę, a tymczasem Miranda przygotowywała kolację. Rebeka natychmiast zajęła się dwiema małymi dziewczynkami; rozebrała je, przygładziła im włosy i wzięła z sobą do kuchni.

Kolacja była wspaniała, a obecność dzieci pozbawiła ją wszelkiej sztywności. Potem Janina pomogła sprzątnąć ze stołu, podczas gdy Miranda zabawiała gości w salonie. Rebeka z dziewczynkami Burchów zabrała się do zmywania naczyń. Zabawa wrzała w kuchni w najlepsze, a nieznaczne straty były nieuniknionym jej następstwem. Zbiła się filiżanka i talerzyk, który i tak był pęknięty, wysypała kawa do ścieku, a srebrna łyżeczka wyleciała za drzwi razem z pomyjami. Usunąwszy widomy znak swych zbrodni i naprawiwszy w miarę możności szkody, trzy dziewczynki weszły do salonu, gdzie siedzieli już państwo Cobb i diakon Milliken z żoną.

Jakże miły był wieczór! Pozostawiono na uboczu pogan i pozwolono im w zaślepieniu kłaniać się martwym kamieniom. Państwo Burch opowiadali zadziwiające historie. Córeczki ich śpiewały razem, a Rebeka na usilne prośby pani Burch zasiadła do rozklekotanego pianina i zagrała piosenkę o "Dziewczynie indyjskiej, słodkiej Alfaracie".

Około ósmej godziny przeszła przez pokój i zbliżywszy się do ciotki Mirandy, podała jej liść palmowy, aby mogła osłonić oczy przed światłem. Był to manewr strategiczny, który pozwolił jej szepnąć niepostrzeżenie:

- Czy podać ciasteczka?

- Myślisz, że trzeba? - odszepnęła panna Miranda.

- Perkinsowie zawsze podają.

- Niechże więc będzie. Wiesz, gdzie są.

Rebeka spokojnie zawróciła ku drzwiom, a w tej samej chwili pobiegły za nią dziewczynki Burchów, jakby nie mogły znieść rozłąki. Po pięciu minutach wróciły, niosąc talerze pełne cieniutkich serduszek, kwadratów i kółeczek, delikatnie ocukrzonych i posypanych kminkiem, wyhodowanym w ogrodzie za domem. Była to specjalność Janiny, a wino porzeczkowe, które w sześciu kryształowych kieliszkach wniosła na tacy Rebeka, stanowiło wytwór Mirandy, z którego słynęła przed laty. Stary diakon Izrael przedkładał je nad wszystko, a szklaneczki kupił w Bostonie. Miranda zachwycała się nimi, nie dla piękności, lecz dlatego, że się w nich tak mało wina mieściło.

Po przekąsce - którą w Riverboro nazwano przykąską - Rebeka spojrzała na zegar i podeszła do dzieci, mówiąc wesoło:

- Czas, aby małe misjonarzątka poszły spać!

Wszyscy się zaśmiali - najgłośniej starzy misjonarze - dzieci zaś, dygnąwszy grzecznie, znikły wraz z Rebeką.

XX. Przemiana serca

Rozdział XX

Przemiana serca

- Od lat nie widziałam tak niezwykłej dziewczynki, jak pani siostrzenica - odezwał się pan Burch, gdy drzwi za Rebeką się zamknęły.

- Może będzie z niej kiedyś rozsądna dziewczyna - odpowiedziała Miranda - teraz jednak niesłychanie jest roztrzepana i stanowczo zbyt żywa.

- Pamiętajmy o tym, że nie nadmiar żywotności, ale jej brak jest przyczyną największych trosk na tym świecie - odpowiedział pan Burch.

- Byłby z niej cudowny misjonarz - zauważyła pani Burch - z jej głosem, dziwnym czarem i darem wymowy.

- Gdybym miała osądzić na co się najlepiej nadaje, powiedziałabym, że byłby z niej znacznie lepszy poganin - rzekła cierpko Miranda.

- Siostra nie lubi, gdy kto zbyt chwali dzieci - wtrąciła pospiesznie Janina, rzucając szybkie spojrzenie w kierunku pani Burch, która zdawała się nieco urażona.

Pani Cobb przez cały wieczór truchlała na każdą wzmiankę o swej ulubienicy. Po południu odczuła gwałtowną niechęć do przewielebnego Burcha za to, że kazał Rebece wygłosić modlitwę. Widziała bowiem bladość dziewczynki, żałosny wyraz jej oczu i zdawała sobie sprawę, jak ciężka była próba, przez którą przeszła. Uprzedzenie jej do pastora stopniało wprawdzie trochę pod wpływem miłej, wesołej rozmowy.

Tymczasem diakon Milliken odezwał się do panny Sawyer:

- Czy wiesz, Mirando, kogo mi Rebeka przypomina?

- Nietrudno chyba zgadnąć - odpowiedziała stara panna.

- Więc i ty także zauważyłaś! Myślałem z początku, że jest taka, jak Randall. Lecz nie, ona jest podobna do twego ojca, Izraela Sawyera.

- Nie rozumiem, skąd ci to przyszło do głowy - rzekła Miranda ze zdumieniem.

- Uderzyło mnie dzisiaj po południu na zebraniu, kiedy podniosła się, wypowiadając swoje zaproszenie. Ciekawa rzecz, że siedziała na tym samym miejscu, które on zawsze zajmował. Pamiętasz jego stary zwyczaj odrzucania nieco w tył głowy i podnoszenia podbródka, kiedy wstawał, aby coś powiedzieć? Rebeka robi tak samo. Nie ja jeden to zauważyłem.

Goście rozeszli się przed dziewiątą i dopiero o tej godzinie (straszliwie nieprzyzwoitej w pojęciu Czerwonego Domu), cała rodzina udała się na spoczynek. Rebeka odprowadziła panią Burch na górę, i w ten sposób znalazłszy się z nią przez chwilę sam na sam, rzekła nieśmiało:

- Czy byłaby pani tak dobrą i powiedziała panu Burch, że ja nie jestem członkiem kościoła? Nie wiedziałam, co mam zrobić, kiedy mi kazał modlić się dzisiejszego popołudnia. Nie miałam odwagi powiedzieć, że nie wiem jak.

Światło świecy padało na wzruszoną i zarumienioną twarzyczkę Rebeki. Pani Burch pochyliła się i ucałowała ją na dobranoc.

- Nie martw się - rzekła. - Powiem wszystko panu Burch. Myślę, że Pan Bóg cię zrozumie.

Następnego ranka Rebeka obudziła się przed szóstą, gdyż troski gospodarskie nie dały jej spać. Było jeszcze ciemno, a dzień zapowiadał się wietrzny i burzliwy.

Janina mówiła, że wstanie o pół do siódmej, aby na pół do ósmej przygotować śniadanie - myślała. - Ale pewna jestem, że obie są dzisiaj chore. Ześliznę się na dół i zrobię im niespodziankę.

Włożyła watowany szlafrok, ranne pantofle i cichutko przekradła się zakazanymi frontowymi schodami. Zamknąwszy starannie drzwi kuchenne, aby hałasem nie obudzić domowników, zabrała się do roboty. Po pół godzinie wróciła do swego pokoju, aby się ubrać, zanim pójdzie odwiedzić dzieci.

Wbrew oczekiwaniom Janina, która poprzedniego dnia czuła się lepiej niż Miranda, obudziła się tak chora, że wprost nie mogła podnieść się z łóżka. Miranda, ubierając się gorączkowo, mruczała bez przerwy. Obwiniała wszechświat cały o troski i zgryzoty, które musiała dźwigać. Wymyślała nawet Związkowi Misjonarzy za to, że sprowadzili Burchów z Syrii. Jej zdaniem ci, którzy poszli do obcych krajów nawracać pogan, powinni siedzieć tam, a nie włóczyć się z całą zgrają dzieci po świecie. Janina leżała w łóżku strwożona i nieruchoma, obezwładniona gorączką i bólem głowy, rozmyślając, jak jej siostra da sobie bez niej radę.

Miranda przeszła sztywno przez pokój stołowy, obwiązując sobie głowę szalem, aby się ochronić przed przeciągiem. Miała zamiar rozpalić ogień pod kuchnią i zawołać potem na dół Rebekę, aby ją zaprząc do roboty, a przy sposobności powiedzieć parę słów prawdy o właściwym sposobie reprezentowania rodziny na zebraniu misjonarzy.

Otwarła drzwi do kuchni i rozejrzała się niepewnie myśląc, że może przez pomyłkę zabłądziła do innego domu.

Okiennice były otwarte, a wesoły ogień trzeszczał na kominie. Imbryk do herbaty śpiewał i bulgotał, wysyłając gęstą chmurę pary.

Miranda zdjęła szal z głowy i osuwając się na krzesło kuchenne, szepnęła:

- To dopiero sprytne dziecko! Wykapany Sawyer!

Cały dzień przeszedł miło dla każdego. Janinie nieco się polepszyło, nic więc nie tłumiło ogólnej wesołości. Państwo Burch odjechali serdecznie żałowani, a małe misjonarzątka, skąpane we łzach, poprzysięgły wieczystą przyjaźń Rebece, która w chwili rozstania wcisnęła im w dłonie poemat, ułożony przed śniadaniem:

Dla Marii i Marty Burch

Pod niebem Syrii zrodzone,@ gdzie słońca płoną szkarłaty,@ zakwitły i wzrosły dzieci@ jak tropikalne kwiaty.@

Nie w lodowatej Grenlandii,@ nie w Indiach, gdzie brzeg uroczy.@ Pierwszy raz w kraju pogańskim@ jasne otwarły oczy.@

Hen, w tajemniczej krainie,@ gdzie czarnych widzi się ludzi,@ i gdzie prawdziwej religii@ nikt w sercach ich nie zbudzi.@

Więc dobrym misjonarzom@ niech każdy z pomocą ruszy,@ bo oni tych czarnych pogan@ uczą o Bogu i duszy.@

`rp

Rebeka Rowenna Randall

`rp

Odwiedziny powracających misjonarzy nie pozostały bez pewnych daleko sięgających następstw. Sami państwo Burch wspominali je, jako jedną z największych przyjemności, doznanych w czasie półrocznego pobytu w ojczyźnie. Całemu sąsiedztwu dostarczyły niewyczerpanego materiału do gorących dyskusji, podejrzeń i argumentów, wspomnień i przepowiedni. Diakon Milliken dał dziesięć dolarów na cele nawracania Syryjczyków, a pani Milliken nierozważną hojność męża ciężko odchorowała.

Miło byłoby stwierdzić, że Miranda Sawyer stała się od tego czasu inną kobietą, tak jednak nie było. Drzewko, które rosło krzywo przez lat dwadzieścia, nie może się wyprostować w mgnieniu oka. Jednak, choć na zewnątrz różnica wydawała się bardzo drobna, istniała niewątpliwie. Miranda mniej była surowa w postępowaniu z Rebeką, a nawet zaczynała wierzyć w ostateczne jej zbawienie. Zwrot ten nastąpił w chwili, gdy spostrzegła, że Rebeka odziedziczyła coś ze strony Sawyerów, że nie należała ciałem, sercem i duszą do wzgardzonego rodu Randallów. Wszystko, co było w niej interesujące, każdy objaw zdolności, Miranda przypisywała jedynie wpływowi i tresurze Czerwonego Domu. Przepełniało ją uczucie głębokiej dumy - dumy mistrza, któremu udało się zbudować coś z najmniej obiecującego materiału. Do samego końca, gdy ubytek sił fizycznych osłabił ucisk jej żelaznej ręki, nie okazała ani razu tej dumy, nie dała jednego dowodu czułości.

Czerwony Dom nie zmienił się wprawdzie w rodzaj przydrożnej gospody, miejsce niewinnych zabaw i wesołych przyjęć. Wizyta misjonarzy zrobiła jednak pewien wyłom w zwyczajach domowych i Miranda pozwoliła, aby jedno łóżko zawsze było gotowe "na wypadek, gdyby się ktoś trafił".

Kryształowe szklaneczki stały teraz nie na najwyższej półce kredensu, ale na drugiej od góry. Rebeka mogła je dosięgnąć przez samo wyciągnięcie ręki.

Miranda przeszła samą siebie, oświadczając, że nie miałaby nic przeciwko temu, aby państwo Burch kiedykolwiek ją odwiedzili. Bała się jednak, że rozpowiedzieli już za granicą o wizycie i że rodziny misjonarzy nieustannie będą ją teraz najeżdżać. Wyrażała pogląd, że gdy włóczęga dostanie dobry obiad, można być pewnym, że zostawi po sobie jakiś znak, tak że wszyscy inni będą wiedzieli, gdzie mogą dostać poczęstunek.

Należy się obawiać, że jest nieco prawdy w tym prostym powiedzeniu i trwoga Mirandy przed przyszłą inwazją miała pewne podstawy. Dawaj figi przez miesiąc czy dwa, a cały świat na zewnątrz sadu odwróci się od ciebie z niechęcią, jeśli mu przyniesiesz oset.

Niełatwo opisać, jakie wrażenie wywołała wizyta państwa Burch na Rebece. Gdy spojrzała na nią z perspektywy lat późniejszych, czuła, że chwila, w której pan Burch kazał jej wygłosić modlitwę, zmieniła jej życie.

XXI. Horyzont się rozszerza

Rozdział XXI

Horyzont się rozszerza

Nadszedł nareszcie długo i niecierpliwie oczekiwany dzień, w którym Rebeka zapisała się do Akademii w Wareham. Ludzie, którzy obracali się w kołach naukowych wielkich uniwersytetów, nie uważaliby nigdy Wareham za pole nadzwyczajnych doświadczeń. Było jednak tyle wyższe od Riverboro, o ile to miasteczko wznosiło się ponad farmę Słonecznego Potoku. Rebeka zamierzała ukończyć czteroletni kurs w ciągu lat trzech, aby jako dorosła, siedemnastoletnia dziewczyna mogła pracować i pomagać w kształceniu młodszych dzieci. Gdy zastanawiała się, w jaki sposób tego dokonać, inne dziewczyny rozmyślały nad tym, czy nie uda się w ciągu tych czterech lat tak postępować, aby wyjść z Akademii, nie wiedząc więcej niż na początku. Może się to wydawać trudne, niemal niemożliwe do spełnienia; dokonywano tego jednak nieraz i w innych siedliskach wiedzy, nie tylko w skromnym, małym Wareham.

Od września do Bożego Narodzenia Rebeka jeździła codziennie, dojeżdżała do szkoły koleją z Riverboro, tylko w ciągu trzech najzimniejszych miesięcy mieszkała w Wareham.

Rodzice Emmy uważali, że edukacja, jaką mogą dać dwa lata spędzone w szkole w Edgewood (trzy mile od Riverboro), wystarczy najzupełniej ich córce. Emma całym sercem zgadzała się dotąd z tym zdaniem, gdyż rzeczą, której z głębi duszy nie cierpiała, była nauka. W oczach jej jedna książka gorsza była od drugiej. Mogłaby patrzeć, jak wszystkie biblioteki świata toną w głębiach oceanu, i jeść wesoło w tym czasie śniadanie. Sprawy nabrały innego wymiaru z chwilą, gdy ją wysłano do Edgewood, a Rebekę do Wareham. Znosiła to przez cały tydzień, przez siedem nie kończących się dni oddalenia od ukochanej istoty. Dłużej jednak cierpieć nie mogła, gdy zatem nadeszła niedziela, przedstawiła ojcu całą sprawę. Ten jednak okazał się uparty. Nie dowierzał edukacjom i uważał, że córka jego dość była mądra. Wydzierżawiając farmę i przenosząc się do Riverboro, nie miał zamiaru pozostać tam na stałe. Chciał wrócić na wieś, skoro tylko Emma ukończy naukę i będzie mogła pomagać matce.

Minął drugi tydzień. Emma schła w oczach. Rumieńce jej przybladły, apetyt - przynajmniej przy stole - straciła zupełnie.

Matka napomykała płaczliwie, że Perkinsowie najczęściej tak gasną w oczach, że zawsze obawiała się, iż cera Emmy zbyt jest piękna, aby mogła być zdrowa. Inni ludzie byliby dumni, gdyby mieli tak ambitną córkę i cieszyli się, mogąc dać jej wyższe wykształcenie. Jeśli dziewczyna ma taką pasję do nauki, byłoby grzechem sprzeciwiać się jej woli.

Perkins znosił wszystko cierpliwie, dopóki nie zaczęło mu to działać na humor, apetyt i trawienie. Wtedy pochylił głowę przed nieubłaganą koniecznością i Emma wyfrunęła z domu, jak ptaszek wypuszczony z klatki. Odwaga nie opuściła jej do końca, chociaż od chwili wstąpienia do szkoły w Wareham przechodziła ciężkie próby. Zdała zaledwie z dwu przedmiotów, wesoło jednak cofnęła się do klasy przygotowawczej, z mocnym postanowieniem, że strumieniowi wiedzy nie da się przemoczyć. Nie możemy w żaden sposób ukryć tej smutnej prawdy, że Emma była głupia. Ale uparta, niezachwiana wierność i dar bezinteresownej, pełnej poświęcenia miłości są swego rodzaju talentami, i podobną mają cenę w świecie, jak zdolności do matematyki lub języków.

Wareham było małym, ładnym miasteczkiem; z szeroką główną ulicą, ocienioną wielkimi klonami i wiązami. Miało aptekę, kowala, fabrykę wyrobów ołowianych, kilka sklepów, dwa kościoły i wiele restauracji. Powagę i znaczenie nadawały mu przede wszystkim liceum i seminarium. Te ośrodki wiedzy nie były lepsze ani gorsze od innych tego rodzaju. Odznaczały się zaś niższym lub wyższym poziomem, zależnie od tego, czy kierownik był człowiekiem rozumnym i energicznym, czy nie. Przebywali tam chłopcy i dziewczęta ze wszystkich zakątków kraju o różnych stopniach pozycji w świecie i zamożności. Sposobności do nieodpowiedniego zachowywania się było mnóstwo, dziwne jednak, że sposobność tę mało wykorzystywano. Wśród słuchaczy trzeciego i czwartego kursu byli tacy, którzy parami odbywali codzienną podróż koleją. Wówczas to płeć silniejsza dźwigała pod górę ciężkie książki słabszych towarzyszek pracy i flirtowała na zabój z gromadką dziewcząt pustych i przedwcześnie zepsutych, do których należała także Hulda Meserve. Żyła w dosyć przyjaznych stosunkach z Rebeką i Emmą. Z czasem przyjaźń ta z wolna się ochłodziła. Hulda była piękna. Miała ogromne, kasztanowate włosy i kilka malutkich piegów, których nikt nie mógłby dostrzec, gdyby ustawicznie o nich nie wspominała. Zwracała w ten sposób uwagę na śliczną porcelanową cerę i długie, wygięte rzęsy. Miała wesołe, śmiejące się oczy i trochę zbyt pulchną figurę, ogólnie zaś twierdzono, że jest czarująca. Ponieważ Riverboro nie mogło dostarczyć jej wielu adoratorów, nie zamierzała marnować czasu w ciągu czteroletniej nauki w Wareham. Ideałem jej życia było wiecznie zmieniające się koło wielbicieli, spełniających wszystkie zachcianki (im bardziej publiczne, tym lepiej), nieustanne z nimi śmiechy, żarty i żywe rozmowy, poparte wymownymi spojrzeniami i obiecującymi uśmiechami. Miała zwyczaj zwierzać się mniej szczęśliwym koleżankom i opłakiwać srogie spustoszenie, które wokół szerzyła, choć zamiary miała tak niewinne, jak nowo narodzone jagniątko. Niewiele trzeba tego rodzaju cnót, aby rozbić przyjaźń. Nie upłynął miesiąc, a Rebeka i Emma siedziały w jednym końcu pociągu, podczas gdy drugi zajmowała Hulda ze swym dworem. Czasami bywał on niezwykle świetny. Niekiedy zaś koło wielbicieli ograniczało się do konduktora, którym, z braku lepszej zabawy, też nie można było gardzić.

Rebeka trwała we właściwej jej wiekowi nieświadomości. Chłopcy byli dla niej tylko dobrymi kolegami, niczym więcej. Lubiła uczyć się z nimi, lecz przed pospolitymi i przedwczesnymi flirtami chroniły ją ideały. W chłopcach, których spotykała, nie było nic, co mogłoby rozbudzić jej wyobraźnię. Szkolne romanse Huldy, z wszystkimi banalnymi szczegółami, nie mogłyby być materiałem, z którego tkała swe marzenia.

Wśród nauczycielek w Wareham była jedna, która wywierała na Rebekę głęboki wpływ. Panna Emilia Maxwell, wykładająca historię literatury angielskiej i stylistykę. Jako siostrzenica byłego gubernatora Stanu Maine, a córka jednego z wybitnych profesorów, należała do najznakomitszych osobistości w Wareham.

Między nauczycielką a uczennicą nawiązał się szybko serdeczny stosunek. Serce Rebeki wzleciało ku niej jak strzała ku swemu celowi.

Chodziły wieści, że panna Maxwell "pisała", a słowo to, wypowiadane pewnym tonem, znaczyło, że utwory jej ukazywały się w druku.

- Będziesz taka, jak ona - szepnęła Hulda do Rebeki pierwszego ranka przy modlitwie. - Ona pisze. Ale taka jest zarozumiała!

Nikt nie miał wprawdzie dokładnych wiadomości, którymi mógł zaspokoić ciekawość, wierzono jednak, że istniała osoba, która na własne oczy widziała artykuł Emilii w jakimś czasopiśmie. Wszystko to onieśmielało Rebekę wobec ubóstwianej nauczycielki. Odczuwała jej sympatię i pewien podziw dla siebie. Spojrzenie panny Maxwell zawsze napotykało parę ciemnych, żywych, utkwionych w niej oczu. Jeżeli powiedziała coś szczególnie dobrego, szukając mimo woli pochwały, spoglądała w kąt drugiej ławki, gdzie każdy cień uczucia, które pragnęła wywołać, odzwierciedlał się na pewnej wrażliwej, młodej twarzy.

Kiedy omawiano pierwsze wypracowanie klasowe, poprosiła wszystkich nowych uczniów, aby jej przynieśli próbkę wypracowań, pisanych poprzedniego roku. Chciała ocenić ich prace i zdać sobie sprawę z tego, z kim miała pracować. Rebeka, z ociąganiem zbliżyła się nieśmiało do katedry.

- Nie mam tutaj żadnego z wypracowań, proszę pani, ale gdy w piątek pojadę do domu, postaram się je odszukać. Leżą zapakowane w pudełku na strychu.

- Starannie owiązane różowymi i niebieskimi wstążeczkami. Prawda? - pytała Emilia z nieco złośliwym uśmiechem.

- Nie - odparła Rebeka, potrząsając stanowczo głową. - Wypracowania swoje związałam umyślnie szpagatem, jedno zaś, o samotności, starymi sznurowadłami. Zrobiłam to dlatego, żeby pokazać, co o nim myślę!

- Samotność! - zaśmiała się panna Maxwell, wznosząc w górę brwi. - Czy sama wybrałaś ten temat?

- Nie. Panna Dearborn nie przypuszczała, że potrafimy wymyślić coś mądrego.

- Masz jakieś inne wypracowanie?

- "Ognisko marzeń", "Grant jako żołnierz", "Pogrzebane miasta". Nie przypominam sobie więcej. Wszystkie są złe i głupie, za nic bym ich nie pokazała! Za to poezje piszę znacznie łatwiej i lepiej.

- Poezje! - wykrzyknęła nauczycielka. - Czyż panna Dearborn żądała od was tego?

- Ach, nie! Pisałam je zawsze, nawet na farmie. Mogę przynieść pani wszystkie? Nie ma ich wiele...

Rebeka wziąwszy notesik z utworami poetyckimi, poszła do mieszkania panny Maxwell, marząc, że może zaproszą ją do środka na chwilę rozmowy. Lecz na odgłos dzwonka zjawiła się tylko służąca, musiała więc odejść z niczym, srodze rozczarowana.

W parę dni później ujrzała czarno oprawną książeczkę na katedrze. Odgadła, że zbliża się straszna chwila sądu, nie zdziwiła się więc, gdy nauczycielka kazała jej zostać w klasie po godzinach.

W pokoju był spokój i cisza. Emilia podeszła do ławki i usiadła przy Rebece.

- Myślałaś, że są dobre? - zapytała, oddając jej wiersze.

- Niezupełnie - wyznała Rebeka - bardzo trudno ocenić wartość swych utworów. Perkinsowie i Cobbowie mówili zawsze, że są cudowne, ale kiedy pani Cobb uznała je za lepsze od poezji Longfellowa, zmartwiłam się bardzo, bo to nie może być prawda.

Szczera uwaga przekonała Emilię, że Rebeka jest dziewczynką, której można powiedzieć całą prawdę.

- Tak, moje dziecko - rzekła z uśmiechem - przyjaciele twoi byli w błędzie. Wierszyki są bardzo słabe.

- Muszę więc zrezygnować z nadziei, że będę pisarką! - westchnęła Rebeka. Pokosztowawszy pierwszej goryczy, myślała, jak zdoła powstrzymać łzy, zanim się skończy rozmowa.

- Poczekaj trochę - przerwała panna Maxwell. - Nie można jeszcze zaliczyć ich do poezji, ale obiecują wiele. Nigdy na przykład nie mylisz się w rymach ani rytmach, a to świadczy, że masz wrodzone poczucie formy. Gdy dorośniesz i staniesz się doświadczona - będziesz miała coś do powiedzenia. Mogłabyś pisać wiersze zupełnie dobre. Poezja wymaga wiadomości, doświadczenia i wyobraźni, Rebeko. Nie masz jeszcze dwóch pierwszych warunków, ale zdaje mi się, że masz ten ostatni.

- Nie będę mogła pisać wierszy, nawet dla zabawy?

- Ależ naturalnie, że możesz. Łatwiej ci będzie pisać prozą. A teraz przejdźmy do czego innego. Mam zamiar dać wszystkim słuchaczom, jako temat pierwszego wypracowania list, opisujący miasto i życie szkolne.

- Muszę pisać o sobie?

- Co przez to rozumiesz?

- List Rebeki Randall do jej siostry Anny z farmy Słonecznego Potoku, albo do ciotki Janiny z Czerwonego Domu w Riverboro jest nudny i głupi, jeżeli jest prawdziwym listem. Gdybym mogła wmówić, że jestem inną dziewczyną i piszę do kogoś, kto mnie rozumie, wtedy mogłabym to zrobić ładniej.

- Doskonale! Świetny pomysł - rzekła panna Maxwell. - A kim chcesz być?

- Bardzo lubię dziedziczki - odpowiedziała Rebeka w zamyśleniu. - Naturalnie nie widziałam żadnej, ale interesujące przygody trafiają się dziedziczkom, zwłaszcza złotowłosym. Moja dziedziczka nie byłaby próżna i dumna, jak siostry w "Kopciuszku". Byłaby szlachetna i wspaniałomyślna. Zrezygnowałaby z pobytu w szkole w Bostonie, bo chciałaby być tam, gdzie jej ojciec mieszkał jako chłopiec. Ojciec już nie żyje, a ona ma opiekuna, najlepszego i najmilszego człowieka na świecie. Jest naturalnie niemłody, czasem bywa bardzo spokojny i poważny. Gdy się czuje szczęśliwy, staje się tak miły i wesoły, że Ewelina zupełnie się go nie boi. Tak, dziewczynka będzie się nazywała Ewelina, a jej opiekunem będzie Adam Ladd.

- Znasz pana Ladd? - spytała panna Maxwell ze zdziwieniem.

- Tak! To mój najlepszy przyjaciel! - wykrzyknęła Rebeka radośnie. - Czy pani zna go także?

- O, tak! Jest kuratorem tych szkół i często tu przychodzi. Ale jeżeli pozwolę ci tak fantazjować dalej, opowiesz mi cały list, a wtedy stracę miłą niespodziankę.

Wiemy już, co myślała Rebeka o pannie Maxwell. Jak nauczycielka odnosiła się do uczennicy możemy wnioskować z listu, napisanego w dwa lub trzy miesiące później.

`cp2

`rp

Wareham 1 grudnia

`rp

Mój drogi Ojcze! Jak wiesz, nie zawsze z zapałem odnosiłam się do nauczania. Daremny trud pakowania wiadomości w mózgi zarozumialców obojga płci, nieraz mnie zniechęcał. Im są głupsi, tym mniej zdają sobie z tego sprawę. Gdyby specjalnością moją była geografia albo matematyka, mogłabym wierzyć, że coś osiągnę. W tych gałęziach wiedzy pilność i pracowitość tworzą cuda. Ale w literaturze angielskiej i stylistyce żąda się odrobiny rozumu i wyobraźni! Miesiąc po miesiącu mozoliłam się, otwierając biedne mózgi jak ostrygi, lecz rzadko kiedy znajdowałam perłę. Wyobraź sobie moją radość, gdy bez żadnego prawie wysiłku znalazłam rzadką perłę; czarną, połyskliwą, cudną! Na imię ma Rebeka i nawet wygląda podobnie jak "Rebeka u studni" w naszej Biblii. Oczy jej i włosy tak są czarne, że chyba płynie w jej żyłach odrobina krwi hiszpańskiej lub włoskiej. Nie jest niczym szczególnym. Ludzie nic dla niej nie zrobili. Nie ma rodziny, o której mogłaby mówić, pieniędzy ani wykształcenia godnego tej nazwy. Ale Matka Natura wdarła się w wyłom i rzekła:

To miłe dziecko wezmę sobie,@ niech będzie moje, a z niego zrobię@ mą własną panią.@

Błogosławiony niech będzie Wordsworth! Jak on nas rozumie! A moja perła nigdy jeszcze dotąd o nim nie słyszała! Wyobraź sobie, że czytasz w klasie "Łucję", a kiedy skończysz, widzisz czternastoletnie usteczka drżące ze wzruszenia i parę oczu pełnych łez!

Ojcze drogi! I ty także znasz to uczucie zniechęcenia, które rodzi świadomość, że zdrowe ziarno sieje się w glebę skalistą, piasek, wodę, a nieraz i w błoto.

Wyobraź sobie radość odnalezienia prawdziwego umysłu. Radość rzucania ziarna w grunt tak ciepły i żyzny, że wyda na pewno liście, kwiaty i owoce! Chciałabym być cierpliwą i mniej chciwą rezultatów! Nie nadaję się na nauczycielkę. Nikt tak nie pogardza głupotą, jak ja... Perła pisze małe, osobliwe, sielskie wierszyki. Są to rymy trochę częstochowskie. Lecz zawsze zdoła w nie włożyć jakąś myśl, coś, co wskazuje, że zna tajemnicę tworzenia... Do widzenia! Może w któryś piątek wezmę ze sobą do domu Rebekę, abyście ją mogli ujrzeć własnymi oczyma.

`rp

Twoja kochająca córka

Emilia.

`rp

XXII. Kwiaty koniczyny i słonecznik

Rozdział XXII

Kwiaty koniczyny i słonecznik

- Jak się macie dziewczęta - zawołała Hulda Meserve, zaglądając przez uchylone drzwi. - Czy nie możecie przestać kuć choć na minutkę? Chciałabym zobaczyć wasz pokój. Wracam właśnie ze sklepu, gdzie kupiłam sobie rękawiczki. Nie będę już nosić mitenek tej zimy; zbyt sielsko to wygląda. Przypuszczam, że wam to obojętne, ale ja cierpię, kiedy czuję, że mój strój nie jest utrzymany w pewnym stylu. No, ale wasz pokój jest wprost bajeczny! Żaden nie może się z nim równać! Nie wiem, co mu nadaje tak wspaniały wygląd, firanki, elegancki parawanik czy lampa Rebeki? Macie talent do ustawiania! Lubię ładne pokoiki, ale nigdy nie mam czasu, aby swój uporządkować. Tak jestem zajęta ubraniem, że nieraz do południa nie mogę łóżka zasłać. Kiedy skończę studia, urządzę sobie po królewsku salon w domu. Zobaczycie, że aż ciasno będzie od draperii, portier, wstążek i poduszek na kanapę. Musi mi mama urządzić kominek, i będę tam wieczorami przyjmować przyjaciół. Czy mogę wysuszyć nogi przy ogniu? Nie cierpię kaloszy i nie noszę ich, chyba że błoto jest po kolana. Strasznie powiększają stopę. Tyle się nabiegałam, zanim dostałam tę parę bucików na francuskich obcasach. Zauważyłam, że panowie przede wszystkim zwracają uwagę na nogi. Elmer Webster nadepnął wczoraj mi na stopę, kiedy przypadkowo wysunęłam ją poza ławkę. Kiedy mnie za to przepraszał po wykładzie, powiedział, że nie czuje się bardzo winien, bo nóżka była tak malutka, że jej nie spostrzegł. Pyszny chłopak, prawda? Myślałam zawsze, że mam brzydkie nogi, ale wszyscy mówią, że są bardzo piękne. Przyłóżcie swoje buciki do moich, dziewczęta. Zobaczymy, jaka będzie różnica.

- Jakie są, takie są, w każdym razie moje buciki zawsze są bardzo wygodne - odpowiedziała Rebeka sucho. - Nie mam dziś czasu. Zauważyłam już twój zwyczaj wysuwania stopy poza ławkę, odkąd kupiłaś nowe buciki.

- To prawda, że wysuwam ją czasem umyślnie, ale robię to tylko dlatego, że buciki zawsze są trochę niewygodne na początku. Podobno dostałyście mnóstwo nowych rzeczy?

- Ach! Myślisz o podarkach gwiazdkowych? - rzekła Emma. - Tak, dostałyśmy poszeweczki na poduszki od pani Cobb, kilimek od kuzynki Anny z północnego Riverboro, i kosz na papiery od Dicka i Liwinga. Same sobie dałyśmy nawzajem ten stoliczek i kapki na poduszki. A parawanik jest mój! Dostałam go od pana Ladda.

- Tak, miałyście szczęście, gdy go wtedy spotkałyście. Mój Boże! Chciałabym poznać kogoś takiego! Śliczny ten parawanik! Prawie zupełnie zasłania łóżko. Zawsze mówię, że łóżko psuje wygląd i zmienia charakter każdego pokoju. Macie alkowę - jedyną w całym budynku. Nie rozumiem, jakim cudem dostałyście ten pokój, kiedy dopiero przyjechałyście - zakończyła Hulda z nieukrywaną zawiścią.

- Dostałyśmy dlatego, że Rut Berry wyjechała nagle z powodu śmierci ojca. Pokój był wolny i panna Maxwell poprosiła, aby go nam dano - odpowiedziała Emma.

- Wielka, jedyna Maxica jest bardziej sztywna i niedostępna, niż w zeszłym roku - odezwała się Hulda. - Zrezygnowałam z wszelkich prób przypodobania się jej. Dobra jest dla swoich faworytek, na nikogo innego nie zwraca najmniejszej uwagi. Chyba że robi zgryźliwe przycinki do spraw, które do niej nie należą. Miałam szaloną ochotę powiedzieć jej wczoraj, że ma mnie uczyć łaciny, nie dobrych manier.

- Proszę cię bardzo, ażebyś przy mnie nic na pannę Maxwell nie mówiła - rzekła Rebeka gorąco. - Wiesz, że ją szanuję.

- Wiem. I nie mogę zrozumieć, jak ją możesz znosić.

- Nie tylko ją znoszę. Ja kocham ją! Rozumiesz? - wykrzyknęła Rebeka. - Gdybym mogła, nie pozwoliłabym, aby ją słońce paliło albo wiatr mroził! Chciałabym postawić w jej klasie marmurowy piedestał i posadzić ją na aksamitnym fotelu, przy złocistym stole!...

- No, no! Nie wpadaj zaraz w szał. Może sobie siedzieć, gdzie się jej podoba. Co mi do tego. Mam ważniejsze rzeczy na głowie.

- Czy nie masz dzisiaj nic do nauki? - zapytała Emma, chcąc przerwać niemiłą rozmowę.

- Mam! Ale zgubiłam wczoraj gramatykę łacińską. Zostawiłam ją na pół godziny w przedsionku, bo miałam właśnie scenę z Herbertem Dunnem. Nie mówiłam do niego przez tydzień i zwróciłam mu odznakę klasową. Wściekły był! Kiedy wróciłam potem do przedpokoju, książki już nie było. Zeszłam na dół do miasta kupić sobie rękawiczki i wstąpiłam do kancelarii dyrektora, aby się zapytać o swoją gramatykę. Dlatego jestem taka wystrojona.

Rozpięty żakiet ukazywał cały rój pamiątkowych odznak, przypiętych do niebieskiej bluzki. Dekoracja ta świadczyła o powodzeniu Huldy tak, jak rozwieszone nad łóżkiem kotyliony świadczą o tryumfach modnej królowej balu.

Jaskrawe barwy, wesołe gadulstwo, spojrzenia, ruchy i uśmiechy Huldy przypominały zupełnie papugę z poematu Wordswortha i zdawało się, że można było do niej zastosować te słowa:

Pocieszny, miły ptaku ty,@ tyś wiecznie młodym trzpiotem,@ jedyne twe o szczęściu sny:@ podziwu być przedmiotem.@

- Pan Morrison jest pewny, że znajdzie się moja gramatyka, a na razie pożyczył mi inną - ciągnęła Hulda. - Skrzywił się wprawdzie, że zostawiłam książkę w przedsionku. Był wtedy także w kancelarii jakiś niezwykle elegancki pan. Nie widziałam go nigdy dotychczas. Chciałabym, żeby to był nowy nauczyciel, ale wątpię! Wyglądał zbyt młodo na ojca którejś z dziewczynek, a zbyt staro na brata. Patrzył na mnie cały czas. Czułam się tak zażenowana, że nie mogłam odpowiadać na pytania pana Morrisona.

- Niedługo będziesz chodziła w masce, żeby mieć trochę spokoju - rzekła Rebeka. - Przyznaj się, czy dyrektor nie prosił cię jeszcze dotąd o pukiel włosów do medalionu?

- Ten pan miał szpilkę z kameą i wspaniały pierścień, jakby skręt wokół palca.

Przy ostatnich słowach Huldy Rebeka uważnie nastawiła uszu. Znała doskonale ten dziwny pierścień, który należał do jedynej (poza panną Maxwell) istoty przemawiającej do jej wyobraźni - do pana Aladyna. Uczucie, jakie miała dla niego, podzielane także i przez Emmę, było mieszaniną romantyzmu i pełnego szacunku podziwu, połączonego z głęboką wdzięcznością za prześliczne dary. Od czasu, kiedy go poznały, nie przeszło ani jedno Boże Narodzenie bez dowodów jego pamięci. Co roku obie przyjaciółki dostawały cenne podarki, wybierane ze smakiem i rozmysłem. Pisywała do niego listy z podziękowaniami, mozoląc się nieskończenie, aby wyrazy wdzięczności od Emmy różniły się od jej własnych. Nieraz pisał z Bostonu, prosząc o wieści z Riverboro, i Rebeka wysyłała wówczas całe arkusiki, zapełnione miłą, dziecięcą gawędą, przeplatane wierszykami, które pan Adam czytał i odczytywał bez końca. Jeżeli u dyrektora był rzeczywiście Aladyn, czy przyjdzie, aby mogły pokazać mu śliczny pokoik, przybrany jego darami?

Ta pierwsza zima była najszczęśliwszą epoką w szkolnych czasach Rebeki. Mieszkały z Emmą w jednym pokoju, zgromadziły więc całe swoje bogactwo, aby go uczynić przytulnym. Pokoik był miły, miał jesionowe meble i ciemnoczerwony dywan, przykrywający całą podłogę. W urządzaniu go Rebeka dostarczała pomysłów, Emma zaś wkładała pracę i materiały. Ojciec pani Perkins był kupcem, po jego śmierci zamężna córka dostała mnóstwo pozostałych towarów. Sam cukier, ocet i nafta wystarczyły rodzinie na pięć lat, a strych Perkinsów był niewyczerpanym skarbcem najprzeróżniejszych przedmiotów. Pani Perkins uszyła dziewczynkom firanki z muślinu i ozdobiła czerwonym szlakiem. Dwa stoliczki nakryto serwetkami i każda miała własny kącik do nauki. Pozwolono Rebece zabrać jej własną lampę, która mogła być ozdobą wykwintnego apartamentu. Gdy nadeszły nowe dary od pana Aladyna - japoński parawanik i półeczka z dziełami poetów angielskich - dziewczynki zauważyły, że to było tak zabawne, jak gdyby wychodziły za mąż i urządzały własne gospodarstwo.

Hulda była u nich w piątek, a w dnie te po południu Rebeka odwiedzała pannę Maxwell. Mogła siedzieć u niej przy kominku godzinę, a nawet i dłużej, i czytać, co tylko zapragnęła. Potem Emilia wracała z wykładów. Jeszcze pół godzinki miłej pogawędki, po czym dziewczynka zrywała się i biegła na stację. Czekała tam na nią Emma, z którą wspólnie odbywała zwykłą podróż do Riverboro, gdzie spędzały każdą sobotę i niedzielę.

Tego piątku Rebeka wybrała sobie z półki "Romolę". Zagłębiła się w miękki fotel, stojący przy oknie. Od czasu do czasu spoglądała na zegar, gdyż pamiętała dzień, w którym tak się zatopiła w "Dawidzie Copperfieldzie", że na myśl o podróży do Riverboro nie było miejsca w jej głowie. Zaniepokojona Emma, w poszukiwaniu Rebeki przybiegła do panny Maxwell. Ostatni pociąg zatrzymywał się trzy mile od Riverboro, tak że dopiero wieczorem po długim i uciążliwym marszu w śniegu dziewczynki wróciły do domu.

Czytała już od pół godziny, kiedy, spojrzawszy przez okno, dostrzegła dwie postacie, wysuwające się ścieżką z lasku. Pukiel czerwonawych włosów i kokieteryjny kapelusz mógł należeć do jednej tylko osoby - a jej towarzysz nie był nikim innym, tylko Aladynem! Policzki Huldy pałały, oczy zdawały się rzucać iskry spoza białej woalki. Idąc, wytwornym ruchem unosiła spódniczkę, wybierając suche miejsca dla bucików na wysokich obcasach.

Rebeka osunęła się na dywanik leżący przed kominkiem i oparła głowę o siedzenie wielkiego fotela. Przeraziła ją burza, która się nagle zerwała w jej sercu. Było ponad jej siły zrezygnować z cząsteczki przyjaźni pana Aladyna na rzecz Huldy - Huldy tak jasnej, zalotnej i ładnej. Emmę z radością dopuszczała do uczestnictwa w tej cennej przyjaźni.

Nagle cichutko otwarły się drzwi i ktoś wszedł do pokoju. Równocześnie dobiegł ją dobrze znany głos:

- Mówiła mi panna Maxwell, że zastanę tu pannę Rebekę Randall.

Dziewczynka drgnęła na dźwięk tego głosu i zawołała radośnie:

- Pan Aladyn! Tak się bałam, że nie będzie pan miał czasu, aby nas odwiedzić!

- Co znaczy to "nas"? Ciotek tu nie ma, prawda? Ach, myśli pani o tej bogatej córce kowala, której nazwiska nigdy nie mogę zapamiętać. Czy i ona jest tutaj?

- Tak, mieszkamy w jednym pokoju - odpowiedziała z uśmiechem Rebeka.

Adam nie widział jej już od kilku miesięcy, chciał się więc niejednego dowiedzieć o życiu szkolnym. Pytał się już nawet Morrisona, jakie postępy robi Rebeka w nauce.

- No, mała moja panienko - rzekł powstając. - Czas pomyśleć o podróży do Portland. Odbędzie się tam jutro posiedzenie dyrektorów kolei. Staram się zawsze skorzystać z tej sposobności, aby odwiedzić szkołę i dać parę cennych moich rad w jej kwestiach wychowawczo_finansowych.

- Takie to dziwne, że pan jest kuratorem szkolnym - rzekła Rebeka w zamyśleniu. - Nie wydaje mi się pan do tego stworzony.

- Zgadzam się z panią najzupełniej - odpowiedział. - Co prawda - dodał ze smutkiem - godność kuratora szkolnego przyjąłem jedynie przez pamięć mojej biednej matki, która ostatnie swoje szczęśliwe lata spędziła tutaj.

- Musiało to być już dawno temu.

- Mam teraz trzydzieści jeden lat, choć już białe nitki ukazują się we włosach. Matka moja wyszła za mąż miesiąc po ukończeniu studiów, a umarła, gdy miałem lat dziesięć. Czy chciałaby pani zobaczyć ją, panno Rebeko?

Dziewczynka wzięła portrecik i zachwyciła się białoróżową twarzyczką, tak ufną i słodką, że wyraz jej trafiał wprost do serca.

- Och, jakaż cudna twarz, jak kwiat - szepnęła cichutko.

- Ten kwiat musiał znieść niejedną burzę - odpowiedział pan Adam poważnie. - Umarła z braku miłości, opieki i starania, a ja nie mogę jej zapomnieć. Wszystko co mam, wydaje mi się bez wartości, odkąd nie mogę się tym z nią podzielić.

Był to nowy, nieznany Aladyn i serce Rebeki zabiło dla niego współczuciem i zrozumieniem.

- Pańska matka powinna być szczęśliwa! Powinna żyć, aby widzieć, jak jej syn staje się silny i dobry. Moja matka zawsze jest smutna i zapracowana, raz jednak słyszałam, jak patrząc na Janka, mówiła: On mi wszystko wynagrodzi. Tak samo myślałaby i pana matka, gdyby żyła - a może myśli, czyż wiemy?

- Pocieszycielko ty mała - rzekł serdecznie pan Adam, podnosząc się z krzesła.

Gdy Rebeka powstała, na rzęsach jej wisiały jeszcze łzy i Adam ujrzał nagle nowe, nie znane mu dotąd zjawisko.

- Do widzenia - rzekł, ujmując jej wąską, śniadą rączkę i dodał, jak gdyby ją widział po raz pierwszy: - "Czerwona jak róża i biała jak śnieg" staje się inną dziewczynką! Jest tak wysoka, że sięga mi prawie do ramienia. Jakżeż się to stało? Jak obejdzie się Aladyn bez małej pocieszycielki i przyjaciółki? Nie lubi dorosłych, młodych dam, w pięknych sukniach z długimi trenami. Boi się ich i nudzi w ich towarzystwie.

- O, panie Aladynie! - wykrzyknęła Rebeka żywo, biorąc żart jego zupełnie poważnie. - Nie mam jeszcze skończonych lat piętnastu. Za trzy lata dopiero będę dorosłą młodą damą. Proszę, niech mnie pan nie opuszcza!

- Nie, nie opuszczę. Przyrzekam - rzekł Adam. - Panno Rebeko - spytał po chwili - kim jest ta młoda osoba, ze ślicznymi, czerwonymi włosami i manierami miejskiej panny? Sprowadziła mnie ze wzgórka.

- To Hulda Meserve z Riverboro.

Adam wziął Rebekę pod brodę i zajrzał jej w oczy słodkie, czyste, dziecięce i niewinne, i rzekł poważnie:

- Nie stań się do niej podobna, Rebeko. Kwiatów koniczyny, rosnącej na polach Słonecznego Potoku, nie można wiązać w jeden bukiet z pysznymi słonecznikami. Zbyt są zdrowe, słodkie i wonne...

XXIII. Splot trudności

Rozdział XXIII

Splot trudności

Minął pierwszy rok pobytu Rebeki w Wareham. Uczyła się przez całe wakacje, jesienią zaś zdała egzamin, który umożliwiał jej ukończenie czteroletniego kursu w ciągu lat trzech. Nie otoczył on jej wprawdzie blaskiem wielkiej chwały, byłoby to niemożliwe ze względu na ogrom podjętej pracy. Zrobiła za to olbrzymie postępy, w niektórych zwłaszcza przedmiotach, tak że wyniki ostateczne były zupełnie zadowalające. W matematyce i naukach przyrodniczych wiele dziewcząt łatwo ją prześcignęło. W miarę jednak jak mijały miesiące, w niewytłumaczony sposób stawała się pierwszą osobą w szkole. Jeżeli nie mogła dać pełnej i stanowczej odpowiedzi na zadane pytanie, stwarzała na poczekaniu jakąś bardzo oryginalną teorię. Nie zawsze było to poprawne, lecz najczęściej niezwykłe, a nieraz i zabawne. W gramatyce łacińskiej i francuskiej nigdy nie celowała; przy zadanych tłumaczeniach jej swoboda, dobór słów, zrozumienie ducha utworu stawało się źródłem radości dla nauczycieli, a rozpaczy dla rywalek.

- Dziwna rzecz - mówiła Emilia do Adama - przedmiot może być zupełnie obcy temu dziecku; w chwili, gdy uchwyci nić przewodnią, daje odpowiedzi bardzo rozumne. Znam wiele dziewcząt, które posiadają duży zasób wiadomości, a głupie są jak barany.

Podczas pierwszego roku w Wareham dziewczynka przystosowywała się do nowych warunków. Była jedną z biedniejszych uczennic. Nie posiadała pięknych strojów, nikt jej nie odwiedzał, nie miała przyjaciół w mieście. Ucząc się więcej niż inne, mniej czasu poświęcała towarzystwu koleżanek, choć chętnie poznałaby i tę weselszą stronę szkolnego życia. Wiosną drugiego roku przodowała już w tego samego rodzaju sprawach, w których niezastąpiona była w Riverboro. Jednogłośnie wybrano ją pomocnicą wydawcy pisma studenckiego pt. "Sternik szkoły w Wareham". Była jedyną dziewczynką, którą dopuszczono do tego zaszczytnego, choć trudnego i niewdzięcznego stanowiska. Gdy pierwszy dziewczęcy numer gazetki dotarł do państwa Cobb, wuj Jeremiasz i ciotka Sara jeść ani spać nie mogli, tak byli dumni ze swej ulubienicy.

- Zawsze dostanie większość głosów - odezwała się Hulda Meserve, omawiając wybory - czy coś wie, czy nie wie nic, ma taką minę, jakby wiedziała wszystko. Chciałabym być wysoką i śniadą, i mieć dar wmawiania w ludzi, że jestem wielką figurą, tak jak Rebeka Randall. Wszyscy chłopcy mówią, że jest ładna, lecz każdy widzi, że nie ma adoratorów.

Rebeka, kończąc szesnasty rok życia, odnosiła się do płci brzydkiej zupełnie obojętnie. Posiadała niezwykły urok i wdzięk, nie ujawniając ich w pełni. Duszę jej przepełniały drobne troski i lęki, gdyż w Czerwonym Domu źle się działo, a na farmie wprost rozpaczliwie.

Jesienią i zimą wydawało się jej, że Miranda nigdy jeszcze nie była tak gderliwa, cierpka i surowa. Pewnej soboty wbiegła Rebeka na górę i zalewając się łzami, wykrzyknęła:

- Ciociu! Nie mogę już znieść tego ustawicznego łajania. Cokolwiek zrobię, nie potrafię jej dogodzić. Powiedziała przed chwilą, że życia nie starczy, aby wymieść ze mnie wszystkie ślady Randallów. Wcale nie jestem pewna, czy wszystkie należałoby wymiatać.

Janina, starając się ją uspokoić, płakała wraz z nią.

- Musisz być cierpliwa - mówiła ocierając oczy najpierw sobie, potem siostrzenicy. - Nie wiedziałaś tego, ale z Mirandą nie jest dobrze. Miesiąc temu omdlała. Doktor się boi, że gdyby przyszedł drugi atak, byłby to początek końca. Od dawna opada z sił, a to ją drażni i niepokoi. Ma jeszcze inne troski, o których nie wiesz dziecko. Bądź dla niej dobra, bo kiedyś mogłabyś gorzko żałować swojej niecierpliwości.

Gniew zniknął z twarzy Rebeki. Przestała płakać i, przejęta skruchą, rzekła:

- Biedna ciocia! Nie będę już zważała na jej gderanie. Prosiła mnie o sucharki. Bałam się iść do niej, ale teraz, to co innego. Nie martw się, cioteczko! Może nie będzie tak źle, jak myślisz.

Po chwili zaniosła Mirandzie sucharki, ułożone na najlepszym, porcelanowym talerzyku. Na tacce okrytej serwetką z frędzlami, leżała gałązka różowej pelargonii.

- Cioteczko! - powiedziała wesoło. - Pewna jestem, że będzie ciocia palce oblizywała, takie są dobre. Zrobiła je wykapana Sawyer, nie Randall.

- Jużeś na mnie jednej i drugiej wypróbowała - odpowiedziała Miranda. - Są rzeczywiście dobre. Ale proszę cię, żebyś nie niszczyła pelargonii.

- Kto wie, czy to jest niszczenie - rzekła Rebeka filozoficznie. - Może ta pelargonia od dawna pragnęła rozweselić czyjąś kolację. Nie rób jej więc, cioteczko, przykrości, twierdząc, że jej nie lubisz. Widziałam raz płacz pelargonii, kiedyś, bardzo wczesnym rankiem.

Tajemnicza troska, o której wspominała Janina, była bardzo realna, utrzymywano ją jednak w głębokiej tajemnicy. Niewielki mająteczek sióstr Sawyer wynosił dwa tysiące pięćset dolarów. Pieniądze, ulokowane w przedsiębiorstwie jednego z przyjaciół starego diakona, przynosiły sto dolarów rocznego dochodu. Przyjaciel umarł przed pięciu laty, lecz kierownictwo interesów objął jego syn, wszystko więc szło po dawnemu. Nagle przyszedł list, donoszący, że firma zbankrutowała, a ich pieniądze przepadły wraz z innymi.

Strata stu dolarów rocznego dochodu jest dla wielu ludzi drobnostką, zmusiła jednak dwie stare panny do wyrzeczenia się wszelkich wygód. W skromnym gospodarstwie trudno było zaprowadzić dalsze oszczędności. Cios padł w chwili najmniej odpowiedniej, gdy trzeba było płacić za naukę i utrzymanie Rebeki, niewiele wprawdzie, ale regularnie i gotówką.

- Czy my temu podołamy? Czy nie będziemy musiały zrezygnować z dalszego kształcenia i powiedzieć jej dlaczego? - zapytała siostrę Janina ze łzami w oczach.

- Gdyśmy się raz zobowiązały, nie możemy się cofnąć - odpowiedziała Miranda najsurowszym swoim tonem. - Wzięłyśmy ją od matki, przyrzekając dać wykształcenie, musimy więc słowa dotrzymać. Jest jedyną nadzieją Aurelii. Adorator Anny zabiera jej cały czas i zaprząta wszystkie myśli. A kiedy wreszcie wyjdzie sobie za niego, zapomni o rodzinie. Janek zamiast gospodarować, chce być doktorem, jakby ludzie mało chorowali i potrzebowali doktorów, aby zejść do grobu. Nie, Janino, musimy oszczędzać, radzić sobie jak się da, ale słowa złamać nie możemy.

W pojęciu kobiet Nowej Anglii "złamanie słowa" jest grzechem równym morderstwu, podpalaniu i złodziejstwu. I choć moralne to prawo sprzeciwia się często zdrowemu rozsądkowi, bez wątpienia czyni więcej dobrego, niż złego.

Rebeka, która nie wiedziała nic o sprawach majątkowych ciotek, zauważyła, że stare damy coraz więcej oszczędzają i obcinają niemiłosiernie wydatki. Kupowano mniej mięsa i ryb, odprawiono kobietę, która przychodziła dwa razy w tygodniu do pomocy, odnowiono zeszłoroczne kapelusze, zaniechano podróży do Moderation i wycieczek do Portland. Ograniczenia doprowadzono do ostatnich granic. Miranda, chociaż posępna jak noc, ostra w mowie i postępowaniu, nigdy nie wyrzucała swojej siostrzenicy, że jest ciężarem na jej starych barkach. Udział Rebeki w kłopotach ciotek ograniczał się jedynie do noszenia starych sukien, płaszczyków i kapeluszy, bez nadziei jakiejkolwiek odmiany.

Źle się działo i na farmie Słonecznego Potoku, gdzie nieszczęścia i kłopoty sypały się jedne po drugich. Kartofle nie obrodziły; o jabłkach i sianie nie było co mówić. Aurelia miewała zawroty głowy, Marek złamał nogę w kolanie, a podobny wypadek trafił mu się po raz czwarty. Miranda dopytywała się, ile właściwie ma kości, by wiedzieć, kiedy je wreszcie przestanie łamać. Przyszedł termin płacenia procentu od długu, po raz pierwszy od czternastu lat nie można było zapłacić czterdziestu ośmiu dolarów. Jedyną pociechę stanowiły zaręczyny Anny z Willem Melville, młodym rolnikiem, sąsiadem Słonecznego Potoku. Miał ładny dom i nikogo na świecie. Anna uszczęśliwiona własnym, niespodziewanym losem, prawie nie zwracała uwagi na troski matki. Kiedy przyjechała na tydzień w odwiedziny do Czerwonego Domu, Miranda, dzieląc się z Janiną spostrzeżeniami, orzekła, że z Anny jest straszliwa egoistka, że jeżeli już wybije się możliwie wysoko i zdobędzie pozycję w świecie, kopnie bez namysłu drabinę, po której się pięła. Na uwagę, że teraz będzie mogła pomagać młodszemu rodzeństwu, odpowiedziała, że już dosyć pracowała w domu i ani myśli przysparzać Willowi ciężaru ubogimi krewniakami.

- To wykapany Randall - wykrzyknęła Miranda. - Odetchnęłam z ulgą, kiedy wreszcie pojechała. Jeżeli oczyści kto farmę z długu, nie zrobi tego z pewnością Anna, ale Rebeka albo ja.

XXIV. Aladyn zapala lampę

Rozdział XXIV

Aladyn zapala lampę

- Pracę szanownej pani pod tytułem "Dzikie kwiaty Wareham" przyjęto do "Sternika", panno Perkins - rzekła Rebeka do Emmy, zajętej cerowaniem pończoch. - Byłam na herbacie u Maxwell, ale wyszłam wcześniej, aby to pani powiedzieć.

- Kpisz sobie ze mnie, Rebeko - wyjąkała przyjaciółka.

- Ani trochę. Główny wydawca czytał ją i powiedział, że jest bardzo pouczająca. Ukaże się w następnym zeszycie.

- Chyba nie w jednym numerze z twoim poematem o złotych wrotach dzieciństwa, zamykających się za nami, gdy opuszczamy szkołę?

- Właśnie, że tak, panno Perkins.

- Rebeko! - rzekła Emma najtragiczniejszym tonem, na jaki ją było stać. - Nie wiem, czy potrafię to przeżyć. Gdyby się co stało, zaklinam cię na wszystkie świętości, abyście ten numer "Sternika" włożyli mi do trumny.

Rebeka nie uważała tego za przesadę, bo odpowiedziała:

- I mnie się kiedyś tak zdawało. A i teraz gdy jestem sama, odczytuję swoje dawne utwory i mało nie pęknę z radości. Mimo to, im częściej je czytam, tym gorsze mi się wydają.

- Gdybyśmy mogły mieszkać razem w malutkim domeczku - roiła Emma, rozmarzonym wzrokiem wpatrując się w przeciwległą ścianę. - Ja bym zajmowała się gospodarstwem i przepisywałabym twoje poematy, a ty nic byś nie robiła, poza pisaniem.

- Obiecałam Jankowi, że będę mu prowadzić gospodarstwo - odpowiedziała Rebeka.

- Pewnie nieprędko będzie miał swój dom, prawda?

- Nie - westchnęła Rebeka żałośnie, siadając przy stole i opierając głowę na rękach. - Nie będzie go miał, dopóki nie zdołamy spłacić tego wstrętnego długu.

Napisała coś prędko na papierze i odczytała głośno:

"Siedzenie na tej farmie nie jest wcale przyjemne,@ oddajcie mnie nareszcie!" - rzekł dług do gospodarzy.@

A Rebeka odrzekła: - "Zmęczenie jest wzajemne!@ Dosyć mam już widoku przeklętej twojej twarzy!"@

- Rachunki mają twarz - zauważyła Emma, która miała zdolności do matematyki. - Nie wiedziałam, że i długi mogą ją mieć.

- Nasz dług ma - rzekła Rebeka mściwie. - Dobrze ci to zrobi, jeżeli zobaczysz, jak wygląda. Gdy będziesz miała męża i siedmioro dzieci, nie pozwól długom zbliżyć się do swego domu.

W mgnieniu oka narysowała obrazek, z gatunku arcydzieł, które mogą wystraszyć nocą. Był to malutki domek, przed którym zebrała się płacząca rodzina. Dług w postaci straszydła, coś pośredniego między czartem a ludożercą, trzymał w czerwonej łapie wzniesioną siekierę. Osóbka jakaś, z rozwichrzonymi, czarnymi lokami, powstrzymywała cios. Jak wyjaśniła Rebeka, była to ona sama, choć nie zdawała sobie jeszcze sprawy, jakiej użyje metody do osiągnięcia celu.

- Straszny jest - szepnęła Emma - ale okropnie wysuszony i mały.

- Bo to jest dług na tysiąc dwieście dolarów zaledwie - wyjaśniła Rebeka - a taki nazywa się jeszcze małym. Janek widział raz jakiegoś człowieka, który był zadłużony na dwanaście tysięcy dolarów!

- Będziesz pisarzem czy wydawcą? - zapytała nagle Emma, jak gdyby należało tylko wybierać, a wszystko już będzie zrobione.

- Sama jeszcze nie wiem.

- Dlaczego nie pojedziesz jako misjonarz do Syrii? Państwo Burch nadal cię namawiają. "Związek" opłaci wszystkie wydatki.

- Nie mogę się zdecydować, aby być misjonarzem - odpowiedziała Rebeka. - Nie jestem dość dobra na to, przede wszystkim zaś nie czuję powołania, a pan Burch mówi, że to najważniejsze. Chciałabym zrobić coś czasem dla kogoś, ale nie mam ochoty wędrować tysiące mil, aby uczyć ludzi jak mają żyć, kiedy sama tego dobrze nie wiem. Poganie i tak nawrócą się w końcu.

- Ciekawa jestem w jaki sposób, jeżeli wszyscy, którzy powinni ich nawracać siedzą w domu, tak jak my - dowodziła Emma.

- Jakimkolwiek jest Bóg i gdziekolwiek przebywa, czeka na nich, nie może nikogo opuścić. Możliwe, że poganie odnajdą Go trochę później. Bóg będzie miał dla nich pewne względy, wie bowiem, że żyją w strasznie gorącym klimacie i dlatego są tak powolni i leniwi. A papugi, tygrysy, węże i drzewa chlebowe bardziej jeszcze odrywają od Niego ich umysły. Ale już oni w jakiś sposób na pewno znajdą kiedyś Boga.

- A co się stanie, jeżeli powymierają wcześniej? - pytała Emma.

- Och, nie można im mieć tego za złe! Nie umierają przecież umyślnie! - odpowiedziała Rebeka, stosując bardzo wygodne poglądy teologiczne dla poparcia swojej teorii.

W tym czasie Adam Ladd jeździł często do Temperance w interesach związanych z budową nowej linii kolejowej. Zdobył nieco wiadomości o farmie Słonecznego Potoku. Budowa nowej drogi żelaznej nie była jeszcze zadecydowana, różniono się bowiem w zdaniach co do najdogodniejszego połączenia Temperance z Plumville.

Gdyby linia kolejowa biegła przez farmę Słonecznego Potoku, pani Randall otrzymałaby wysokie wynagrodzenie.

Jednego dnia, przyjechawszy do Wareham, miał pan Adam na spacerze długą rozmowę z Rebeką. Zauważył, że schudła i pobladła, chociaż trzymała się dzielnie i nie myślała zrzucać z siebie przyjętego dobrowolnie obowiązku. Ubrana była w czarną, kaszmirową sukienkę, odziedziczoną po Janinie.

Szczególny czar Rebeki zdawał się najzupełniej niezależny od zewnętrznej oprawy. Jej postawa, niezwykła barwa skóry, włosów i oczu przyćmiewały lichą odzież. Gdyby miała możność ubierania się strojnie i odpowiednio do swej urody, w małym światku Wareham uchodziłaby prawdopodobnie za piękność. Długie, czarne warkocze upinała według swego własnego pomysłu. Skrzyżowane z tyłu, przypięte były nad czołem, gdzie krzyżowały się po raz drugi, a zbiegając w dół, kryły cienkie koniuszki w grubszej części warkocza, na karku.

Pan Adam spoglądał na nią w taki sposób, że Rebeka zakryła twarz rękoma i uśmiechając się wstydliwie, rzekła:

- Wiem o czym pan myśli, panie Aladynie. O tym, że sukienkę mam odrobinę dłuższą niż w zeszłym roku i włosy inaczej upięte. Ale ja nie jestem jeszcze dorosłą panną. Naprawdę. Za miesiąc skończę szesnaście lat, a pan obiecał, że mnie nie opuści, dopóki nie będę miała sukni z trenem. Jeżeli pan nie chce, abym się starzała, dlaczego nie staje się pan młodszy? Spotkalibyśmy się w połowie drogi i tak byłoby dobrze. Zresztą - wydaje mi się, że pan naprawdę odmładza się. Kiedy kupował pan ode mnie mydło myślałam, że jest pan w wieku dziadka Sawyera. Kiedy tańczyliśmy z sobą na uroczystości zawieszenia chorągwi, wydawał mi się pan młodszy od mego ojca. Ale kiedy pokazywał mi pan portrecik swojej matki, miałam uczucie, jakby pan był moim bratem, Jankiem, i tak strasznie było mi pana żal!

- To cudowne! - śmiał się Adam. - Proszę tylko, niech nie stanie się pani moją babką, zanim jeszcze będę jej potrzebował. Ale pani za dużo się uczy, panno Rebeko Rowenno.

- Troszeczkę - wyznała. - Ale wakacje niedaleko.

- A czy wypocznie pani i postara się odzyskać dołeczki? Warte są tego, aby o nie dbać!

- Jest pan dla mnie zbyt dobry, panie Aladynie. Nie mogę słuchać tego, bo... bo... miałam dzisiaj niewesoły dzień! - i pobiegłszy ku bramie budynku szkolnego, znikła, raz jeszcze skinąwszy mu ręką na pożegnanie.

Adam Ladd w zamyśleniu skierował się ku kancelarii. Przyjechał bowiem z pewnym planem, który rozważał już od kilku dni. Oświadczył dyrektorowi, że oprócz stu tomów, które ofiarowywał miejscowej bibliotece, ma zamiar przeznaczyć dwie nagrody za wypracowania angielskie, ten przedmiot bowiem najbardziej go interesował. Nie mógł się tylko dotąd zdecydować co do rodzaju nagród. W każdym razie miało to być coś pożytecznego: książki albo pieniądze.

Omówiwszy tę sprawę z panem Morrisonem, wybrał się z wizytą do panny Maxwell. Idąc ścieżką przez lasek, rozmyślał:

- Czerwona, jak róża - Biała, jak śnieg, potrzebuje pomocy. Nie mogę dać jej nic od siebie, ze względu na ludzkie gadanie, musi sama zarobić, biedactwo! Dziwne, że pieniędzy swoich nie mogę użyć tam, gdzie najgoręcej pragnąłbym je dać!

Przywitawszy się z gospodynią domu, zapytał:

- Czy nie zauważyła pani, że nasza przyjaciółka, Rebeka, wydaje się bardzo przemęczona?

- Źle wygląda rzeczywiście. Myślałam już nawet o tym, czy nie mogłabym zabrać ją na wieś. Jeżdżę zwykle nad morze i gdzieś w okolicy Old Point Comfort, w jakimś spokojnym zakątku spędzam wiosenne wakacje. Pragnęłabym bardzo mieć Rebekę za towarzyszkę.

- Ach, to doskonale! - ucieszył się Adam serdecznie. - Ale dlaczego pani ma ponosić wszystkie koszty? Czy nie mógłbym i ja trochę pomóc? To dziecko już od kilku lat bardzo mnie interesuje.

- Proszę mi tylko nie dowodzić, że to pan ją odkrył - przerwała Maxwell łagodnie - gdyż uczyniłam to ja.

- Była moją serdeczną przyjaciółką na długo przed przybyciem pani do Wareham - śmiał się Adam i opowiedział, w jakich okolicznościach spotkał się po raz pierwszy z Rebeką. - Od samego początku starałem się wymyślić jakiś sposób, który by mi pozwolił dopomagać jej w kształceniu i ogólnym rozwoju, nic mądrego jednak nie przyszło mi do głowy.

- Na szczęście ona się sama rozwija - odpowiedziała Maxwell. - Potrzebuje jednak tysiąca rzeczy, które daje pieniądz. A niestety, moja kiesa jest bardzo chuda.

- Niech więc pani czerpie z mojej, błagam panią! I niech mi pani pozwoli działać przez siebie - prosił pan Adam. - Nie mogę patrzeć na drzewko, które rośnie bez słońca i powietrza, a jeszcze bardziej boli widok takiego dziecka! Przed rokiem rozmawiałem z jej ciotkami, w nadziei, że mi pozwolą kształcić ją w muzyce. Starsza panna Sawyer zauważyła, że dotąd żaden członek ich rodziny nie korzystał z niczyjej dobroczynności i ma nadzieję, że i ona na stare lata nie będzie tego potrzebowała.

- Podoba mi się ta amerykańska hardość, nie znosząca żadnych kompromisów - wykrzyknęła panna Maxwell. - Twarde życie uczyniło Rebekę dzielną, bieda nauczyła ją odwagi i samodzielności. Co do jej potrzeb, to jedynie kobieta może je zaspokoić, nie chciałabym więc, aby pan za nie płacił. Miałabym uczucie, że ranię jej dumę i godność osobistą, chociażby o tym nie wiedziała. Zrobię to, jeżeli będzie trzeba, pan zaś poniesie koszty podróży.

- Jest pani naprawdę czarodziejką - wykrzyknął Adam, ściskając serdecznie jej dłoń. - Nie byłoby dla pani mniej kłopotliwe, gdyby pani zaprosiła także tę różowobiałą, nierozłączną jej towarzyszkę?

- Nie, dziękuję bardzo. Chcę mieć Rebekę wyłącznie dla siebie.

- Rozumiem - odpowiedział Adam z roztargnieniem. - Naturalnie, że z jednym dzieckiem mniej jest kłopotu, niż z dwojgiem. Ale otóż i ona.

W tej chwili ujrzeli przez okno Rebekę, schodzącą cichą uliczką w dół, w towarzystwie szesnastoletniego chłopca. Wiedli ożywioną rozmowę, czytając widocznie coś głośno, bo czarna i jasna głowa pochylały się równocześnie nad ćwiartką listowego papieru. Rebeka spoglądała na swego towarzysza, a oczy jej iskrzyły się zapałem.

- Panno Emilio - odezwał się Adam. - Należę wprawdzie do rady nadzorczej, ale słowo daję, wcale nie jestem za koedukacją!

- I ja miewam nieraz chwile wątpliwości - odpowiedziała nauczycielka - jeżeli jednak chodzi o dzieci, szkody są z pewnością znikome. W tej chwili jest pan świadkiem nader rzadkiego zjawiska i niech pan spojrzy, cała szkoła cieszy się, widząc głównego redaktora "Sternika", spacerującego ze swym pomocnikiem!

XXV. Róże radości

Rozdział XXV

Róże radości

W wigilię wyjazdu na południe, Rebeka z Emmą i Huldą przeglądały w bibliotece słowniki i encyklopedie. Wracając, przechodziły obok zamkniętych szaf z powieściami niedostępnymi dla studentów.

Spoglądały tęsknie przez szyby, pocieszając się odczytywaniem tytułów, jak głodne dzieci sycące się widokiem tortów i ciastek, za wystawowym oknem cukierni. Oczy Rebeki padły na nową książkę, stojącą w rogu.

- Róża radości! - odczytała głośno złocący się na grzbiecie tytuł. - Słuchajcie, dziewczęta. Czyż to nie cudowne? Róża radości! To wygląda prześlicznie i brzmi prześlicznie! Ciekawe, co to może znaczyć?

- Przypuszczam, że każdy ma inną różę - zauważyła bystro Hulda. - Wiem, jakiej pragnę i wcale się nie wstydzę przyznać. Chciałabym mieszkać przez rok w wielkim mieście, mieć własne konie, cudne toalety i tyle pieniędzy, abym mogła bawić się przez cały dzień. Ale nade wszystko, pragnę nosić suknie z głębokim dekoltem. (Biedna Hulda, opłakiwała srogi los, który kazał jej pędzić życie w Riverboro, gdzie nikt nie mógł podziwiać jej ślicznych, białych ramion).

- Może to być zabawne przez chwilę - zauważyła Emma. - Lecz to raczej przyjemność niż radość? Ach! Mam myśl!

- Nie krzycz tak! - przestraszyła się Hulda. - Myślałam, że zobaczyłaś mysz.

- Nie trafiają mi się często - usprawiedliwiała się Emma - naturalnie myśli, nie myszy. Rebeko, czy różą radości nie mogłoby być powodzenie?

- Tak, to dosyć dobre - przyznała Rebeka. - Powodzenie mogłoby być radością, ale nie zdaje mi się, żeby było różą. Rozmyślałam właśnie nad tym, czy nie jest nią przede wszystkim miłość?

- Żebyśmy mogły zajrzeć do książki! Musi być cudowna! - rzekła Emma. - Mówisz więc, że miłość? I ja sądzę, że jest najlepsza.

Wieczorem, przejęta tematem, wróciła do rozmowy.

- Pewnie mi nie uwierzysz, ale mam znowu myśl, to już druga dzisiaj. Przyszła mi do głowy, kiedy ci skrapiałam włosy wodą kolońską. Wiesz, gotowość służenia bliźniemu mogłaby być różą radości.

- W takim razie kwitnie ona zawsze w twoim małym serduszku, kochana, poczciwa Emciu, która się tak troszczysz o swoją Rebekę, nudziarę.

- Nie waż się nazywać siebie nudziarą! Ty jesteś - jesteś - jesteś moją różą radości! Rozumiesz?

I dwie dziewczynki uściskały się serdecznie.

W środku nocy Rebeka lekko dotknęła ramienia przyjaciółki.

- Czy mocno śpisz? - szepnęła.

- Nie - odpowiedziała sennie Emma.

- Wymyśliłam coś nowego. Gdybyś malowała, śpiewała albo pisała - ale nie byle jak, tylko naprawdę pięknie - czy nie byłoby to dla ciebie różą radości?

- Musiałabym mieć prawdziwy talent - odpowiedziała Emma. - Chociaż miłość bardziej mi się podoba. Jeżeli będziesz miała znowu jakąś myśl, Rebeko, poczekaj z nią do rana, dobrze?

Podróż na południe, nowe, nieznane krajobrazy, potężny ocean, który po raz pierwszy ujrzała, swoboda i serdeczna przyjaźń z panną Maxwell, upajały wprost Rebekę. W ciągu trzech dni odzyskała zdrowie i radość życia. Odczuwała wielki głód wiedzy, także pragnienie miłości, namiętną tęsknotę do piękna i poezji. Świat zewnętrzny usiłowała dostosować do marzeń, a oto życie stało się nagle samo przez się bogate i radosne, pełne i szerokie. Maxwell zdumiewała się, widząc jak dziewczynka niezmordowanie rozdawała i znów gromadziła skarby myśli i doznań. Przepełniona wewnętrzną mocą, we wszystko umiała tchnąć nowe wartości.

Nauczycielka i uczennica przebywały najczęściej samotnie, czytając lub prowadząc długie, spokojne rozmowy. Wypracowanie konkursowe ciążyło Rebece na sercu. W głębi duszy myślała, że nie potrafi być szczęśliwa, jeżeli nie zdobędzie nagrody. Nie zależało jej na pieniądzach, ani na chwale, lecz chciała widzieć radość pana Aladyna i pragnęła nie sprawić mu zawodu.

- Jeżeli wybiorę temat, zapytam się pani, czy dobry. Potem będę pracowała w skupieniu i tajemnicy. Nie przeczytam go nawet pani i nie będziemy mówiły o moim wypracowaniu.

Maxwell i Rebeka siedziały nad brzegiem małego strumyczka w słoneczny dzień wiosenny. Od śniadania już przebywały w lesie, opuszczając go od czasu do czasu, aby wygrzać się na białym, ciepłym piasku, i powrócić do cienia, gdy je zanadto zmęczył jaskrawy blask słońca.

- Temat jest rzeczą ważną - odezwała się nauczycielka - nie odważyłabym się wybierać go za ciebie. Nie zdecydowałaś się jeszcze?

- Nie - odpowiedziała Rebeka. - Co noc marzy mi się coś nowego. Zaczęłam nawet pisać na temat "Co to jest grzech?" i wymyśliłam drugie ćwiczenie pod tytułem "On i ona". Byłby to dialog między chłopcem i dziewczynką, którzy kończą szkołę i mówią o swych ideałach. A potem... pamięta pani? Powiedziała mi pani raz: "Idź za natchnieniem". W Wareham nic mi nie przychodziło do głowy, tutaj zaś mam co minutę nowe pomysły. Proszę spojrzeć na kamyczki leżące na dnie sadzawki, panno Emilio. Widzi pani, jakie są okrąglutkie, gładkie i błyszczące?

- Czy wiesz, Rebeko, gdzie zdobyły kształt i ten cudny, aksamitny połysk? Nie wtedy, gdy leżały na piasku w spokojnej, cichej sadzawce, lecz w walce i w zmaganiu. Przeciskały się pomiędzy innymi kamieniami, uderzały o twarde skały, a teraz my, patrząc na nie, zachwycamy się ich pięknością.

Nauczycielką jest pani przez życia koleje,@ lecz los powinien z pani zrobić kaznodzieję!@

rymowała Rebeka. - Ach, gdybym mogła tak mówić, jak pani! - westchnęła. - Boję się, że nigdy nie będę dość wykształcona, aby zostać pisarką.

- Możesz się martwić o mnóstwo innych rzeczy - odezwała się Maxwell z odrobiną szyderstwa w głosie. - Nigdy nie zrozumiesz duszy ludzkiej, nie pojmiesz piękności otaczającego cię świata, brak ci współczucia, z pomocą którego umiałabyś czytać w sercach bliźnich i twoja zdolność wypowiadania się nie dotrzymuje kroku myślom. Ezop był greckim niewolnikiem i nie umiał nawet spisać swoich cudownych bajek, a przecież zna je cały świat.

- Nie wiedziałam o tym - rzekła Rebeka z westchnieniem. - Nie wiedziałam nic, dopóki nie spotkałam pani.

- Skończysz wyższą szkołę, a przecież największym uniwersytetom nie zawsze uda się wychować prawdziwych ludzi. Chwyta mnie nieraz tęsknota, aby jechać w świat i uczyć się. Mówię sobie wtedy, że były trzy wielkie szkoły w Atenach i dwie w Jerozolimie, a przecież Mistrz nad Mistrze wyszedł z Nazaretu, maleńkiej mieściny, tak dalekiej od gwaru wielkiego świata.

- Pan Ladd mówi, że pani marnuje się w Wareham - rzekła Rebeka w zamyśleniu.

- Myli się. Mój talent nie jest wielki. Pamiętaj o swoich zdolnościach, Rebeko. Być może, że staną się radością, pociechą i natchnieniem tam, gdzie się tego najmniej spodziewasz.

- Czy słyszała pani o "Róży radości" - spytała Rebeka po długim milczeniu.

- Naturalnie. A skąd to znasz?

- Z okładki i tytułu tylko.

- A ja znam i z treści także - zaśmiała się Emilia. - Napisał ją Emerson, nie dorosłaś jeszcze do tego, Rebeko, a jest to jedna z tych rzeczy, które trudno wyjaśnić.

- Ach, niech pani spróbuje, droga pani! - prosiła Rebeka. - Będę bardzo uważnie słuchała, może zrozumiem choć trochę!

- "W czasach obecnych - w królestwie chwili i przypadku - panują Troska, Rozkład i Smutek; w myśli i w ideałach trwa nieśmiertelna wesołość - róża radości. Wokoło niej śpiewają wszystkie Muzy" - cytowała Emilia.

Rebeka tak długo powtarzała te słowa, dopóki nie nauczyła się ich na pamięć. Wtedy rzekła:

- Nie jestem zarozumiała, ale zdaje mi się, że zrozumiałam. To tak, jakby cudowna postać siedząca na koniu, minęła nas w galopie. Jest się tak zaskoczonym i oczy nasze tak wolno się poruszają, że jej prawie nie widzimy. Wiem już. Moje wypracowanie będzie się nazywało "Róża radości". Jestem zdecydowana. Nie będzie miało początku ani środka, tylko przejmujący koniec, coś, jak to:

Czy los mi szczęście przyniesie w dani,@ czy ześle burze, smutki, przykrości,@ nigdy nie zwiędnie w serca otchłani@ róża radości!@

Teraz owinę panią szalem i będzie pani spała. Zejdę na wybrzeże i napiszę dla pani czarodziejską historię. To będzie coś na niby, gdzie dzieją się cudowne rzeczy. Niektóre z nich się spełnią, zobaczy pani. A wtedy wyjmie pani z szuflady małą, czarodziejską historię i wspomni Rebekę.

Ciekawa jestem, dlaczego takie młode stworzenia wybierają tematy, które dla niejednego literata byłyby ponad siły - myślała Emilia, starając się usnąć. - Biedactwa, co taczkami do gwiazd chcą dojechać! Ślicznie jednak wygląda moje niewiniątko pod nową parasolką!

Był zimny dzień wiosenny, gdy Adam Ladd jechał przez ulice Bostonu i spoglądał na wystawy sklepowe, zapełnione powabnymi towarami. Nagle wzrok jego padł na różową parasolkę. Stała za oknem wystawowym wielkiego magazynu, zdając się budzić w przechodniach marzenia o palącym słońcu lata. Adamowi przypomniała kwitnącą jabłoń, tak ślicznie połyskiwał różowy jedwab na cienkiej, białej podszewce, a różowe i kremowe falbanki opadały na zieloną rączkę. Wszedł do sklepu, kupił to cudo i wysłał do Wareham. Wątpliwość, czy będzie odpowiednie dla młodziutkiej dziewczynki, nie zamąciła mu myśli. Godzinę później zadał sobie trud kupienia niebieskiej parasolki dla Emmy Perkins, w miarę bowiem jak biegły lata, coraz mu było trudniej pamiętać o jej istnieniu.

A oto czarodziejska historia Rebeki. Przepisała ją następnego dnia na czysto i dała Emilii w chwili, kiedy żegnały się na dobranoc. Nauczycielka przeczytała ją wzruszona i wysłała Adamowi. Sądziła, że należy mu się ta radość, jaką daje zajrzenie w serce młode i pełne wdzięczności, i w budzącą się wyobraźnię dziewczęcia.

Czarodziejska historia

Była raz biedna i bardzo zmęczona księżniczka, która mieszkała w małym domku przy drodze pomiędzy dwoma miastami. Nie była tak nieszczęśliwa, jak tysiące innych ludzi. Za wiele rzeczy musiała być nawet wdzięczna Bogu, lecz życie, które wiodła, i praca, którą wykonywały jej drobne rączki, zbyt była ciężka dla wątłej jak ona istoty.

Domek stał na skraju wielkiego, zielonego lasu, gdzie wiatr śpiewał wśród gałęzi i słońce wyglądało poprzez liście.

Jednego dnia księżniczka zmęczona pracą w polu, odpoczywała na skraju lasu. Ujrzała pozłocistą karetę toczącą się Królewskim Gościńcem. Siedziała w niej cudna pani, która mogła być tylko dobrą wróżką. Kareta zatrzymała się przed drzwiami małego domku. Księżniczka czytała wprawdzie o dobroczynnych wróżkach, niosących ludziom pomoc i opiekę, nigdy jednak nie marzyła, aby jedna z nich wstąpiła kiedykolwiek do jej chatki.

- Jeżeli jesteś zmęczona, biedna, mała księżniczko, czemuż nie pójdziesz odpocząć do chłodnego, zielonego lasu? - spytała wróżka.

- Nie mam czasu. Muszę wrócić do pługa.

- Czyżby był twoim ten pług, oparty o drzewo? Nie jest dla ciebie zbyt ciężki?

- Jest ciężki - odpowiedziała księżniczka. - Kocham jednak swoją pracę. Lubię obracać twardą ziemię w miękkie, wilgotne bruzdy. Wiem, że w ten sposób przygotowuję glebę pod ziarno, które na niej wyrośnie. Kiedy mi zbyt dolega ciężar pługa, myślę wtedy o zbiorach.

Złocista kareta odjechała i tego dnia nie widziała już księżniczka wróżki. Jednak wysłańcy królewscy nie ustawali w pracy, szepnęli słówko w ucho wróżce i księżniczce, tak cichutko, by żadna z nich nie domyślała się nawet, że to mówił król.

Następnego ranka silny, barczysty człowiek zapukał do drzwi chatki. Zdejmując przed księżniczką kapelusz, rzekł:

- Kiedy mnie wczoraj mijała złocista kareta, ktoś rzucił z jej wnętrza wór pełen dukatów, mówiąc: "Idź na Królewski Gościniec i szukaj, póki nie znajdziesz małego domku i ciężkiego pługa, który stoi w pobliżu, oparty o drzewo. Wejdź i powiedz księżniczce, która w tej chatce mieszka: Ja będę prowadził pług, a ty, księżniczko, idź odpocząć do chłodnego, zielonego lasu, bo taki jest rozkaz dobrej wróżki!"

Co dzień powtarzało się to samo i zmęczona księżniczka spacerowała po zielonym lesie. Nieraz dochodził do niej błysk pozłocistej karety, a wtedy biegła na Królewski Gościniec, aby dobrej wróżce złożyć podziękowanie. Lecz nigdy nie mogła jej doścignąć. Wolno jej było tylko stać z tęsknotą w sercu i gorejącymi oczyma patrzeć na oddalający się powóz. Zawsze jednak zdołała pochwycić uśmiech wróżki, a czasem dolatywały do niej słowa, które brzmiały: "Nie dziękuj mi! Wszyscyśmy dziećmi jednego króla, a ja jestem tylko jednym z jego wysłańców".

Kiedy tak księżniczka błądziła po wielkim, chłodnym lesie przepełniały ją myśli, dotąd tłumione dusznym powietrzem chaty i ciężarem pracy przy pługu. Wyjęła igłę z przepaski i zaczęła wykłuwać myśli na listkach drzew i puszczała je na wiatr, aby leciały na wszystkie krańce świata. I stało się, że ludzie zaczęli je zbierać i podnosili je ku słońcu, chcąc odczytać wyryte na nich literki. Drobne, pojedyncze słówka były cząstką poleceń królewskich, takich, jakie dobra wróżka rzucała ustawicznie ze swojej złotej karety.

Lecz cudowność tej bajki głębiej leży.

Wiele innych, młodych księżniczek zaczęło robić to samo. Nic nie ginie w państwie wielkiego króla, tak więc myśli, marzenia i nadzieje, przepełnione miłością i wdzięcznością, umrzeć nie mogły, ale brały na siebie inną postać i żyły przez wieki. Słaby wzrok ludzki nigdy ich dojrzeć nie zdoła; nie można ich także słyszeć, gdyż słuch nasz zbyt jest tępy. Lecz czasem możemy je odczuć i wtedy nie wiemy sami, jaka siła popchnęła nasze serce ku szlachetniejszym celom.

Koniec opowieści nie nastąpił jeszcze. Być może, że jednego dnia, kiedy dobra wróżka samemu królowi zda sprawę z wydanych przez niego poleceń, rzeknie on:

- Znam twoją twarz. Znam twój głos, myśli i twoje serce. Słyszałem turkot kół karety na Wielkim Gościńcu i wiedziałem, że pełnisz królewską służbę. Oto patrz! Mam w ręce wiązkę zleceń z wszystkich krańców mego królestwa. Wręczyli mi je znużeni, piesi wędrowcy. Mówili, że bez twojej pomocy i natchnienia nie zdołaliby nigdy dojść do wielkiej bramy. Przeczytaj je, byś wiedziała, gdzie, kiedy i jak pełniłaś dobro.

I kiedy wróżka odczytywać będzie karty, wzniesie się z nich może słodki zapach. Lecz stokroć słodsze słowa królewskie:

"Czytaj, byś wiedziała jak pełniłaś dobro".

`rp

Rebeka Rowenna Randall

`rp

XXVI. Przy herbatce

Rozdział Xxvi

Przy herbatce

Minęło letnie półrocze - Hulda Meserve, Dick Carter i Liwing Perkins skończyli studia w Wareham, zostawiając Rebekę i Emmę jako jedyne reprezentantki Riverboro. Delia Weeks przyjechała na parę dni z Lewistonu do domu, a pani Robinson postanowiła uczcić tę uroczystość małym, wytwornym przyjęciem, tym bardziej, że truskawki dojrzały i kogut sam prosił się o zabicie. Pani Robinson powiedziała mężowi, aby zjadł obiad na ławce w szopie, przyjęcie bowiem miało być wyłącznie damskie.

Pani Robinson urządzała przyjęcia raz lub dwa razy do roku. Wiele dni potem czuła się jakby z krzyża zdjęta. Walka między dumą a skąpstwem przechodziła jej siły. Ze względu jednak na utrzymanie pozycji w miasteczku trzeba było koniecznie urządzić dobry "poczęstunek".

Kogut od rana piekł się na wolnym ogniu, tak dziwnie jednak był odporny, że zachował niewzruszenie tę samą twardość, jaką miał w chwili włożenia do garnka.

- Nigdy się nie upiecze! - rzekła Alicja, zaglądając niespokojnie pod pokrywę. - A w dodatku wygląda jak koczkodan.

- Zobaczymy, kiedy się do niego dobiorę ostrym nożem - odpowiedziała matka. - Wygląd zaś poprawimy, dodając sosu i budyniu.

Kogut, ułożony na półmisku i ugarnirowany budyniem, wyglądał rzeczywiście wspaniale. Gdy Alicja wniosła go do jadalni, wywołał ogólny podziw. Chór uwielbienia urwał się jednak z chwilą, gdy panie zabrały się do jedzenia.

- Cieszę się bardzo, Delio, że przyjechałaś po egzaminach Huldy - rzekła pani Meserve. Siedziała przy jednym końcu stołu, podczas gdy pani Robinson przy drugim nalewała kawę. Pani Meserve była stworzona na matkę dla Huldy. Urojone cierpienia i stroje były głównymi rozkoszami jej życia. Chodziły wieści, że "grzywka" jej, zrobiona niezwykle artystycznie, kosztowała pięć dolarów i dwa razy do roku wysyłano ją do ufryzowania w Portland. Co do wyglądu pani Meserve, to twarz jej przypominała piernikowe lalki o oczach z rodzynków.

- Jak ci się podobała suknia Huldy, Delio? - zapytała pani Meserve, trzaskając nieprzyjemnie gumką dżetowej bransoletki.

- Uważam, że była najładniejsza - zachwycała się Delia. - Jej wypracowanie było jedynym zabawnym ćwiczeniem. Czytała głośno i wyraźnie, słyszeliśmy każde słowo, podczas kiedy inne dziewczęta mówiły, jakby miały gorące kluski w ustach.

- Było to wypracowanie napisane na konkurs Adama Ladda - wyjaśniła pani Meserve. - Wszyscy mówią, że gdyby wybrała inny temat, z pewnością dostałaby nagrodę. W komitecie było trzech pastorów i trzech diakonów, nic więc dziwnego, że nagrodzili poważny utwór.

Tematem wypracowania Huldy byli chłopcy, a niezaprzeczenie głęboka wiedza i doświadczenie, jakie miała w tym zakresie, sprawiły, że zadanie napisała bardzo inteligentnie. Szerokiej publiczności przypadły do smaku tanie i dwuznaczne dowcipy. Z punktu czysto literackiego widzenia, wiele pozostawiało do życzenia.

- Rebeka nie odczytała głośno swego tekstu. Dlaczego ona właśnie dostała nagrodę chłopców? - pytała pani Robinson.

- Jest za młoda - wyjaśniła pani Cobb - nie miała właściwie prawa do udziału w konkursie. Ćwiczenie jej, razem z wypracowaniem Herberta Dunna, będzie wydrukowane w gazetce szkolnej.

- Bardzo się cieszę, lecz dopóki go nie przeczytam, nie uwierzę, aby mogło być lepsze od ćwiczenia Huldy. Właściwie nagrodę powinni przyznać jednemu ze starszych uczniów.

- Nie, Marto, bo przecież pan Ladd ofiarował ją obu wyższym oddziałom - dowodziła pani Robinson. - Podobno proszono, aby sam wręczył nagrody, ale odmówił. Dziwne, taki bogaty człowiek, który cały świat objechał, wstydził się wyjść na estradę.

- Moja Hulda zrobiłaby to bez mrugnięcia okiem - zauważyła pani Meserve z dumą, nikt zaś z towarzystwa nie próbował zaprzeczać.

- W każdym razie uroczystość wypadła wspaniale i nawet sam gubernator przyjechał zobaczyć, jak siostrzenica jego rozdaje dyplomy - odezwała się Delia Weeks. - Boże! Jaki on elegancki! Mówiono, że ma zaledwie sześć stóp wysokości, ale wyglądał na szesnaście, a w dodatku ma wspaniałą wymowę!

- Zauważyłyście, jaka Rebeka była blada i drżała, słuchając pochwały gubernatora - zauważyła ze współczuciem pani Cobb. - On także czytał jej wypracowanie, bo napisał o nim list do panien Sawyer.

- Uważam, że to szaleństwo - oburzyła się pani Meserve. - Tyle hałasu o dziewczynkę, choć jeszcze nie kończy szkoły. Rękę jej na głowie położył, jakby był papieżem udzielającym błogosławieństwa. Ale mój Boże! Cieszę się, że przynajmniej nagrodę wzięło Riverboro. Wspanialszej nikt w Wareham nie widział. Majątek Adama Ladda jest chyba niewyczerpany. Mało było pięćdziesięciu dolarów, musiał dodać jeszcze te eleganckie portmonetki!

- Siedziałam tak daleko, że nie widziałam dobrze - skarżyła się Delia. - A Rebeka wzięła swoją do domu, aby pokazać matce.

- To rodzaj woreczka ze złotej siatki na łańcuszku - rzekła pani Perkins. - Wewnątrz leżało pięć złotych monet dziesięciodolarowych. Herbert Dunn dostał śliczny skórzany portfel.

- Na jak długo pojechała Rebeka na farmę? - spytała Delia.

- Ma tam zostać do ślubu Anny - odpowiedziała pani Perkins. - Anna mogła poczekać trochę z tym weselem. Aurelia chciała, żeby została w domu, dopóki Rebeka nie skończy szkoły. Ale gdzie tam! Anna uparta jest jak muł i na złość matce zrobiła swoje. Przez cały rok szyła wyprawę. Okropne, grube perkaliska, ale mało nie oślepła nad haftami, mereżkami i zakładkami. Słyszałyście o kapie na łóżko, którą sobie zrobiła? Biała, z grubo haftowanym pękiem winogron w środku i płaską obwódką naokoło. Potem jeden szlak wiśniowy, drugi brązowy, a na zakończenie jeszcze kilka rzędów grubych stebnówek. Ma zamiar wystawić ją na jarmarku powiatowym.

- Lepiej wziąć się do szycia i zarobić parę groszy, niż tracić oczy nad takimi głupstwami - oburzyła się pani Cobb. - Czy wiecie, że Randallową mają zlicytować, może więc znaleźć się z dziećmi bez dachu nad głową.

- Jak się przedstawia sprawa z nową linią kolejową, która miała przejść przez jej grunty? - spytała Robinson. - Jeśli to dojdzie do skutku, Randallowa dostanie więcej, niż farma jest warta. Adam Ladd jest jednym z akcjonariuszy, a jak się uprze, wszystko mu się udaje. W sierpniu mają zatwierdzić plany, ale Ladd nie zlęknie się nikogo, jeżeli będzie uważał, że ma słuszność.

- Rebeka sprawi sobie pewnie nową suknię - odezwała się Delia. - A Bóg świadkiem, że się jej należy. Zdaje mi się, że panny Sawyer ostatnio stały się skąpe.

- Rebeka nic sobie nie kupi - zauważyła Perkins - bo odesłała matce całą nagrodę na spłatę procentu od długu.

- Biedactwo! - wykrzyknęła Delia.

- Lepiej, że pomaga rodzinie, zamiast wydawać na głupstwa - zauważyła pani Robinson. - Chociaż jest prawdopodobnie taka, jak inni Randallowie: wszystko im łatwo przychodzi, więc i łatwo ulatuje.

- Nie można powiedzieć tego o Sawyerównach - odcięła pani Perkins. - Widzicie, że oszczędność doprowadziły do ostatnich granic. A napadło to Mirandę od czasu tego ataku.

- Nie wierzę w ataki Mirandy. Nie mogłaby chodzić po nich tak żwawo, jak teraz. W naszej rodzinie mieliśmy trzy najcięższe ataki, jakie się w okolicy zdarzyły, znam się więc na tym lepiej niż doktorzy. - Meserve dumnie wstrząsnęła głową.

- Miranda jest dosyć żwawa - odezwała się Cobb. - Ale nie wychodzi z domu, jest milcząca i zamknięta w sobie. Nagrodą Rebeki ani trochę się nie zainteresowała, podczas kiedy Jeremiasz omal nie oszalał z radości. Myślałam, że umrę ze wstydu, kiedy zaczął wymachiwać kapeluszem i krzyczeć - Hurra! - w chwili, gdy gubernator podał rękę Rebece. Podejrzewam - tu wszystkie panie przestały jeść i nastawiły uszy - że panny Sawyer straciły coś z kapitału. Nigdy nie znały się na interesach, a Miranda zbyt jest skryta i harda, aby się pytać o radę.

- O ile słyszałam, prawie wszystko co mają, ulokowane jest w rządowych papierach, a na nich nie można przecież stracić. Janina odziedziczyła kawałek ziemi i lasu, a Miranda Czerwony Dom. Prawdopodobnie strasznie je dotknęło, że dług połknął całe pięćdziesiąt dolarów Rebeki. Im więcej rozmyślam, tym pewniejsza jestem, że Adam Ladd z góry przeznaczył nagrodę dla Rebeki. - Matka Huldy wierzyła święcie, że była to prosta napaść na prawa jej córki.

- Boże miłosierny! Marto, cóż za głupstwa wygadujesz! - wykrzyknęła Perkins. - Nie przypuszczasz chyba, że wiedział, jakie wypracowanie wybierze komitet. Chciał po prostu dopomóc szkole. Bo po cóż w takim razie ofiarował drugie pięćdziesiąt dolarów chłopcom? Od pięciu lat, na każdą Gwiazdkę, daje takie same prezenty Emmie i Rebece. Taki już jest.

- Po pewnym czasie zapomni o jednej z nich albo porzuci obie, a wynajdzie sobie nową jakąś dziewczynkę - zauważyła Delia Weeks z wyżyn swego pięćdziesięcioletniego staropanieństwa.

- Bardzo możliwe - przyznała Meserve. - W każdym razie nie należy do tych, co się śpieszą do żeniaczki. Są mężczyźni, którzy by się co roku żenili, gdyby żony dość prędko umierały. Ale są i tacy, którzy wolą żyć samotnie.

- Gdyby Adam był Mormonem, mógłby się ożenić z każdą kobietą z Północnego Riverboro, byle była w odpowiednim wieku - zauważyła pani Perkins.

- Prawdopodobnie nie da się złapać żadnej dziewczynie z Riverboro, kiedy może wybrać pannę w Bostonie - pani Cobb zaśmiała się. - Nigdy nie można zgadnąć, co się komu spodoba. Czy znacie bułanka Jeremiasza, Bustera? Nie pozwoli nikomu włożyć sobie wędzidła. Gryzie i kopie, zarówno mnie jak i Jeremiasza, dopóki nie uzna się za zwyciężonego. Rebeka, nic o jego narowach nie wiedząc, poszła do stajni, aby go zaprząc. Pobiegłam za nią, myśląc, że będzie miała z nim nie lada kłopot. I wiecie co zobaczyłam? Rebeka głaskała nos Bustera, mówiąc jak do dziecka, a kiedy założyła mu wędzidło, cmokał wargami, jakby to był cukier. - Na miłość boską, Rebeko! - mówię do niej. - Jakim cudem zmusiłaś go do wędzidła? - Wcale go nie zmuszałam - odpowiedziała. - Wziął bez namysłu sam. Zmęczył się długim przebywaniem w stajni i chciał wyjść na świeże powietrze.

XXVII. Czarowne marzenia

Rozdział XXVII

Czarowne marzenia

Rok minął od czasu, kiedy przy herbatce omawiano nagrodę konkursową Adama Ladda. Miesiąc po miesiącu przechodził, aż zaświtał w końcu wielki dzień dla Rebeki. Skończyły się szkolne dni i właśnie odbyć się miała uroczystość wręczenia dyplomów. Oznajmiło ją w tej chwili wznoszące się słońce. Rebeka cichutko wstała z łóżka, podeszła do okna i otworzywszy okiennice powitała radośnie różowe światło bezchmurnego poranka. Emma poruszyła się nagle na poduszce, otwarła oczy, a widząc Rebekę przy oknie, podeszła ku niej i uklękła obok na podłodze.

- Zdaje się, że będzie ładnie - westchnęła z ulgą. - Gdyby to nie było bezbożnością, dziękowałabym Bogu, że jestem tak ograniczona na umyśle. Czy dobrze spałaś?

- Nie bardzo. Ciągle mi chodziły po głowie słowa mojego poematu i akompaniament do pieśni. A już najgorsza ze wszystkiego ta łacińska modlitwa królowej szkockiej Marii. Zdawało mi się, że mi w mózgu wypalono ognistymi literami to:

Adoro, imploro,@ ut liberes me.@

Kto nie jest obeznany z życiem małego miasteczka, nie potrafi zrozumieć ani wyobrazić sobie uroczystej powagi, z jaką się tam obchodzi koniec roku szkolnego. Długimi przygotowaniami, bogactwem szczegółów i podnieceniem przewyższa uroczystości ślubne, te bowiem załatwia się tu zupełnie prosto. W pojęciach samych uczniów i ich rodzin, nic nie może się równać z uroczystością rozdawania dyplomów - chyba tylko obiór prezydenta. Toteż całe Wareham poruszone było do głębi. Matki, ojcowie, a nawet i najdalsi krewni uczniów opuszczających dziś progi szkolne przybywali zewsząd pociągami. Starzy uczniowie i uczennice z rodzinami lub bez powracali do ukochanej mieściny. Wszystkie stajnie zatłoczone były wehikułami wszelkiego typu, długie ich sznury ciągnęły cienistymi drogami. Ulice pełne były ludzi, przybranych odświętnie zarówno w stroje najnowszej mody jak i w starannie przechowywane zabytki. Były tam kobiety i mężczyźni wszystkich stanów, gdyż w Wareham kształcili się synowie i córki kupców, adwokatów, rzeźników, lekarzy i szewców, profesorów, pastorów i farmerów.

W budynku seminarium panowało ogólne podniecenie. Na zewnątrz wyrażało się chwilowym zawieszeniem życia - zupełnym milczeniem i ciszą. Uczennice, mające w tym dniu otrzymać dyplomy, ubierały się z niebywałą dotąd starannością. Głowy przystrojone były w druciki i papierki albo w całe tuziny małych warkoczyków. Zawijanie włosów na papierki i druciki było ulubionym sposobem służącym do osiągnięcia upragnionego celu i chociaż opłacało się go bezsenną nocą, wiele było takich, którym cena ta nie wydawała się zbyt wielka. Dziewczęta, w których żyłach nie płynęła krew męczeńska, zastępowały druciki tasiemką, twierdząc, że loczki wtedy są bardziej naturalne i nie przypominają owczej wełny. Jednakże upał może zniszczyć najwspanialszą fryzurę, zamieniając w strączki owoce długich starań. Strwożone matki wachlowały córki liśćmi palmowymi, aby w ostatniej chwili, z uderzeniem godziny dziesiątej, uwolnić biedne ofiary od dobrowolnych tortur.

Biały, szwajcarski muślin, gładki albo w kropeczki, był zawsze modny i ogólnie używany na uroczystość popisu. Wiele z uczennic kupowało kaszmir albo alpakę, sądząc, że sukienka taka bardziej się im później przyda.

Rebeka od miesiąca rozmyślała nad tym, jak zdobędzie sukienkę na popis. W towarzystwie Emmy wybrała się na strych Perkinsów, gdzie znalazły całe sztuki białego batystu i muślinu, koloru świeżego masła. Zdecydowały, że od biedy ujdzie. "Bogata córka kowala" mężnie odrzuciła od siebie pokusę kropkowanego muślinu szwajcarskiego, postanawiając w tym także naśladować Rebekę i uszyć sobie taką jak ona, batystową sukienkę. Natychmiast obmyślono fason, bogaty w hafty, zakładeczki i wypustki. Sukienkę Rebeki trzeba było rozdzielić na trzy pracownie, aby była na czas gotowa. Szarfę wzięła do roboty Anna, bluzkę pani Cobb, spódniczkę zaś Janina. Materiał był wprawdzie tani i ubogi, ale hafty sprawiły, że sukienki wypadły prześlicznie.

Dziewczynki oczekiwały wielkiej chwili, siedząc samotnie w pokoju. Emma była w żałosnym i łzawym nastroju. Bezustannie myślała o tym, że to ostatni dzień, w którym mogą być razem. Zdawało się jej bowiem, że nadszedł początek końca ich serdecznej przyjaźni. Morrison ofiarował Rebece dwie posady do wyboru, mianowicie: akompaniowanie do śpiewu i gimnastyki rytmicznej oraz nadzór ćwiczeń muzycznych w internacie dla młodszych dziewczynek, albo miejsce asystentki w Wyższej Szkole Edgewood. Obie posady płatne były bardzo skromnie, pierwsza jednak dawała możność dalszego kształcenia się, co panna Maxwell uważała za rzecz bardzo cenną.

Rebeka na skutek wzruszenia przeszła w rodzaj egzaltacji i kiedy w korytarzach rozległ się pierwszy dzwonek, dziewczynka bez słowa stanęła przy oknie, rękoma przyciskając serce.

- Nadeszła więc ta chwila, Emmo - odezwała się nagle. - Czy pamiętasz, jak w "Młynie nad rzeką" Małgosia zamyka za sobą złote wrota dzieciństwa? Widzę prawie jak się zatrzaskują, słyszę jak dźwięczą wrzeciądze i sama nie wiem, czy cieszę się tym, czy smucę.

- Nie dbałabym o to, że się zatrzaskują - rzekła Emma - gdybym mogła być z tobą po tej samej stronie.

- Emmo, nie waż mi się płakać, bo i ja się rozbeczę!

W dziesięć minut później Adam Ladd, który właśnie przyjechał z Portland, przystanął nagle pod drzewem na skraju drogi. Zatrzymał go w miejscu niezwykle malowniczy widok. Klasa, której przewodziła Rebeka, nie trzymała się naturalnie utartych zwyczajów. Zamiast parami maszerować do kościoła, postanowiły pojechać tam królewskim powozem. Wypożyczono wóz drabiniasty, pokryto go gałązkami dzikiego wina i bukiecikami polnych stokrotek, tych najmilszych kwiatków łąk amerykańskich. Drabinki i poręcze, nawet koła, okręcone były zielenią. Ciągnęły go dwa białe konie, których uprząż przybrano kwiatami, wewnątrz zaś siedziało na gałęziach klonowych dwanaście biało ubranych dziewcząt. Po każdej stronie wozu maszerowało dziesięciu chłopców, a każdy miał przypięty do piersi bukiecik stokrotek.

Rebeka powoziła siedząc na ławce okrytej zielenią, jak na królewskim tronie. Żadna szczęśliwa, siedemnastoletnia dziewczyna, ubrana w biały muślin, nie może być brzydka. Dwanaście młodziutkich panienek wyglądało prześlicznie na swym królewskim wozie, gdy słońce czerwcowe połyskiwało na ich odkrytych głowach, oświetlając jasne oczy, świeże policzki i dołeczki na roześmianych twarzyczkach.

Adam myślał, że wysmukła Rebeka, z tym ogniem radości na twarzy, myślącym czołem i czarnymi, przewiązanymi wstążką warkoczami wygląda jak muza lub sylfida. Wóz zaś kwiecisty, pełen jaśniejących młodością dziewcząt, mógłby służyć za temat do alegorycznego obrazu, przedstawiającego "Poranek życia".

Zawrócił z tłumem w kierunku kościoła, kiedy nagle usłyszał ciche łkanie. Za żywopłotem w ogrodzie, w pobliżu miejsca, w którym się zatrzymał, stała biedna, opuszczona, biało ubrana osóbka. Zdawało mu się, że ją zna, że widział już kiedyś ten zgrabny nosek, kasztanowate włosy i niebieskie oczy. Przystąpił ku niej i zapytał:

- Czy stało się co złego, panno Emmo?

- Ach! To pan, panie Adamie? Rebeka nie pozwoliła mi płakać, bała się, że będę brzydko wyglądała. Ale muszę ulżyć sobie trochę, zanim wejdę do kościoła. Mam śpiewać w chórze szkolnym. Nie dostaję dyplomu, lecz opuszczam szkołę. Nie dbam o to, ale nie mogę znieść rozstania z Rebeką!

Poszli dalej razem i Adam pocieszał w drodze zrozpaczoną Emmę, aż dotarli do starego kościoła, gdzie z dawien dawna urządzano popisy. Wnętrze świątyni udekorowano na zielono, biało i żółto. Panował niesłychany tłok, było parno i duszno. Można się było obawiać, że estrada zapadnie się pod ciężarem młodzieńczych, naiwnych sentencji. Nie trzeba jednak odnosić się do nich zbyt surowo i krytycznie, gdyż sam widok chłopców i dziewcząt, tych młodych i pełnych nadziei twórców jutra rozbraja wszelką wzgardę i lekceważenie. Ziewamy rozpaczliwie, słuchając literackich prób, lecz serce zwraca się z miłością do młodziutkich aktorów, bo w oczach ich błyszczą cudowne marzenia i nie ma w nich trwogi przed przyszłym życiem.

Rebeka dojrzała wśród słuchaczy Annę z mężem i ukochanego brata Janka. Uczuła nagły ból na myśl, że nie będzie tu mamy. Aurelię więziła w Słonecznym Potoku nieubłagana, codzienna praca, drobne dzieci i brak pieniędzy na podróż, a może i brak odpowiedniego ubrania. Państwo Cobb przybyli także. Trudno było nie spostrzec wuja Jeremiasza, gdyż coraz to ocierał łzy z oczu, a w przerwach między występami rozwodził się nad niezwykłymi talentami jednej z maturzystek, którą znał od dziecka. Wiózł ją z Maplewood do Riverboro, gdy opuszczała dom rodzinny i tej samej jeszcze nocy mówił żonie, że nie ma takiego stopnia na drabinie sławy, na który się to dziecko nie wdrapie.

Poza Cobbami dostrzegła Rebeka i inne znajome twarze z Riverboro, lecz gdzie jest ciotka Janina w czarnej, jedwabnej sukni, specjalnie na ten dzień przerobionej? Wiedziała, że Miranda nie przyjedzie, lecz czemu w tym dniu nad dniami nie było ukochanej Janiny? Myśli zapalały się w niej i gasły jak błyskawice, cały ranek wydawał się długim szeregiem obrazów latarni czarnoksięskiej. Grała, śpiewała, deklamowała łacińską modlitwę Królowej Marii jak we śnie. Popis kończył poemat Rebeki pod tytułem "Twórcy jutra". Jak dawniej w podobnych okolicznościach, osobowość jej grała wielką rolę. Zdawało się, iż dziewczynka skanduje natchnioną poezję Miltona, a nie pensjonarskie wierszyki. Oczy, głos, całe ciało tchnęło taką powagą, mocą przekonania i głębokim przejęciem, że gdy schodziła z estrady, słuchacze mieli wrażenie, iż wysłuchali jakiegoś genialnego utworu.

I oto było po wszystkim. Rozdawano dyplomy i każda z dziewcząt, poprawiając ukradkiem włosy, spódniczki i szarfy, podchodziła odebrać zwój pergaminu i złożyć ukłon, o którym myśl od wielu tygodni przejmowała ją trwogą. Gorące oklaski witały każdą z maturzystek, a zachowanie Jeremiasza Cobb w chwili, gdy Rebeka otrzymywała dyplom, długo potem było przedmiotem rozmów w Wareham i Riverboro. Pani Cobb przysięgała, że Jeremiasz bardziej zniszczył dywan, poduszkę i ławkę w ciągu tych dwu godzin, niż ona przez czterdzieści lat przesiadywania na niej. Wreszcie tłum zaczął się przerzedzać, Adam Ladd podszedł do estrady. Rebeka przerwała rozmowę ze znajomymi i żywo ruszyła ku niemu. Spotkali się w bocznej nawie.

- Ach, panie Aladynie! - zawołała. - Jakże się cieszę, że pan przyjechał! Proszę mi powiedzieć - i spojrzała na niego trwożnie i nieśmiało, bo pochwała z jego ust droższa była i trudniejsza do zdobycia, niż inne. - Proszę mi powiedzieć, panie Aladynie, czy jest pan ze mnie zadowolony?

- Więcej, niż zadowolony - odpowiedział. - Jestem szczęśliwy, że spotkałem dziecko, dumny, że znam dziewczynkę, stęskniony do ujrzenia kobiety!

XXVIII. Nieuniknione jarzmo

Rozdział XXVIII

Nieuniknione jarzmo

Serce Rebeki zabiło mocno i radośnie na tę słodką pochwałę. Jeszcze nie podziękowała, gdy zbliżyli się ku niej państwo Cobb, dotąd skromnie stojący na uboczu. Dziewczynka przedstawiła ich panu Ladd.

- Gdzie jest ciocia Janina? - zawołała, trzymając w obu rękach dłonie ciotki Sary i wuja Jeremiasza.

- Bardzo mi przykro, kochanie, ale niedobre mamy dla ciebie wieści.

- Czy Mirandzie gorzej? Och, tak! Widzę to po was! - i twarz Rebeki pobladła.

- Wczoraj rano miała drugi atak. Dostała go w chwili, gdy pomagała Janinie pakować się do drogi. Janina prosiła, żebyśmy ci nic nie mówili przed popisem.

- Pojadę zaraz z wami do domu, ciociu Saro. Muszę tylko powiedzieć wszystko pannie Maxwell, bo miałam wybrać się z nią jutro do Brunswicku. Biedna ciotka Miranda! A ja byłam wesoła i szczęśliwa przez cały dzień! Tęskniłam tylko do mamy i cioci Janiny.

- Wesołość nie jest grzechem, kochanie. Janina tego tylko dla ciebie pragnęła. Miranda odzyskała już mowę. Mieliśmy właśnie list od Janiny, w którym donosi, że jest znacznie lepiej. Pójdę do nich na noc, a ty zostań i wyśpij się dobrze, a jutro rano spokojnie zbierzesz swoje rzeczy.

- Ja za ciebie zapakuję kufer, Rebeko, i zajmę się wszystkimi naszymi meblami i drobiazgami - rzekła Emma.

Przeszli do bocznej nawy, gdzie przyłączyła się do nich Anna z mężem i Janek. Od czasu do czasu podchodził do Rebeki ktoś ze znajomych lub dawnych kolegów szkolnych, aby jej powinszować i spytać, dlaczego ukrywa się w kąciku. To znów przybiegała któraś z dziewczynek, przypominając o pikniku lub błagając, aby przyszła na wieczorne zebranie. Wśród radosnego podniecenia dwóch ostatnich dni, zaszczytów, które się na nią zewsząd sypały, po tak cudnym, zachwycającym poranku, przyszło nagle uczucie, że szczęście było przemijające, a troska, walka i trwoga znów pojawiają się na horyzoncie. Zapragnęła uciec stąd gdzieś do lasu z drogim swoim Jankiem. Tak wyrósł i zmężniał - był już prawie mężczyzną. Może znajdzie u niego pociechę i ukojenie.

Tymczasem Adam Ladd prowadził ożywioną rozmowę z panem Cobb.

- Tam u was, w Bostnie, to pewno od takich dziewcząt aż gęsto jak od borówek w lesie? - rzekł wuj wskazując Rebekę.

- Możliwe - śmiał się Adam, wpadając w ton starego człowieka - chociaż ani jednej dotąd nie spotkałem.

- Nie dowidzę już, może dlatego wydaje mi się od innych śliczniejsza?

- Ja mam oczy doskonałe - odpowiedział Adam - a przecież i mnie się taka wydaje.

- A co pan myśli o jej głosie?

- Inne głosy brzmią przy nim nędznie i niemiło.

- Doskonale! Cieszy mnie, że usłyszałem to od człowieka mądrego i obytego w świecie. Bo matka mówi, że jestem zwariowany na punkcie Rebeki. Gdera, że psuję dziewczynę, ale uważam, że sama też ją rozpuszcza. Panie Boże! Aż mi przykro było, gdy pomyślałem, ilu rodziców się zjechało, aby być na popisie swych dzieci, a jakże im się równać z Rebeką! - Do widzenia, panie Ladd! Proszę wpaść do nas, gdy pan będzie w Riverboro.

- Chętnie - odpowiedział Adam, ściskając serdecznie dłoń starego człowieka. - Może jutro, kiedy odwiozę Rebekę do domu. Czy panna Sawyer jest poważnie chora?

- Doktor sam nie wie. W każdym razie jest sparaliżowana i daleko nóg nie powlecze, biedactwo! Dobrze choć, że mowy nie straciła. To cała jej pociecha!

Wyszedłszy z kościoła, spotkał się Adam w przedsionku z panną Maxwell, która jako przedstawicielka zakładów naukowych, czyniła honory gościom. Wiedział, że bardzo interesuje się Rebeką. Powiedział, że dziewczynka wyjeżdża jutro do Riverboro.

- Ach! Tego już za wiele! - wykrzyknęła panna Maxwell, siadając na ławce i dziurawiąc niemiłosiernie trawnik końcem swej parasolki. - Widzę, że Rebeka nigdy nie będzie miała chwili wytchnienia. A miałam tyle planów! Myślałam, że ją przez miesiąc przygotuję do nowego stanowiska, a teraz znowu musi się zagrzebać w domowych obowiązkach i w pielęgnowaniu biednej, chorej, zgryźliwej i starej ciotki.

- A jednak, gdyby nie stara, zgryźliwa ciotka, Rebeka dotąd jeszcze siedziałaby w Słonecznym Potoku. Jeśli chodzi o warunki wychowawcze i wszelkiego rodzaju korzyści duchowe, mogłaby z równym skutkiem przebywać w dziewiczych lasach - odpowiedział Adam.

- To prawda. Powiedziałam to w gniewie. Myślałam, że wreszcie nastaną szczęśliwsze dni dla mojej perełki.

- Naszej perełki - poprawił Adam.

- Ach, tak! - zaśmiała się. - Zawsze zapominam, że to pan rości sobie pretensje do odkrycia Rebeki!

- Wierzę, że pomimo wszystko, zaczynają dla niej świtać szczęśliwsze dni - ciągnął Adam. - Musi to być na razie tajemnicą, ale Towarzystwo, budujące nową linię kolejową, ma zakupić farmę pani Randall. Na jej gruntach budować się będzie stację. Dostanie sześć tysięcy dolarów. Nie jest to majątek, ale gdyby mi pozwoliła odpowiednio ulokować tę sumę, mogłaby z niej mieć trzysta lub czterysta dolarów rocznego dochodu. Farma jest wprawdzie obciążona długiem; gdy się go spłaci, a Rebeka zacznie pracować, matka będzie mogła kształcić najstarszego syna. Jest to dzielny i ambitny chłopak i powinno się go koniecznie uwolnić od pracy przy gospodarstwie.

- Moglibyśmy założyć "Towarzystwo Opieki nad Randallami" - odezwała się panna Maxwell. - Chciałabym, aby Rebeka zrobiła karierę.

- Ja nie - rzucił szybko pan Adam.

- Naturalnie, że nie. Mężczyźni nigdy się nie interesują karierą kobiet. Ale ja lepiej znam Rebekę niż pan.

- Może pani lepiej zna jej umysł, ale nie serce.

- Niech będzie - westchnęła panna Maxwell. - W każdym razie "Towarzystwo Opieki nad Randallami" może robić nadludzkie wysiłki, aby pokierować Rebeką, a ona pomimo to pójdzie za własnym natchnieniem.

- Mnie to wystarczy - rzekł poważnie pan Adam.

- Zwłaszcza, jeśli natchnienie zawiedzie ją na pańską drogę. - Tu panna Maxwell podniosła oczy i zaśmiała się wyzywająco.

Rebeka przez kilka pierwszych dni pobytu w Czerwonym Domu nie widziała ciotki Mirandy. Ta nie chciała mieć przy sobie nikogo, prócz Janiny, dopóki nie będzie lepiej wyglądać. Drzwi od jej pokoju były jednak zawsze uchylone i Janina zauważyła, że chora z przyjemnością przysłuchuje się szybkim, lekkim krokom dziewczynki. Miranda poza tym, że utraciła władzę w nogach, nie odczuwała żadnych prawie cierpień, umysł jej był niezwykle jasny i czujny na wszystko.

- Czy jabłka, strącone przez wicher, zebrano na marmoladę? Czy kartofle obrodziły? Czy zboże już się wysypało? Czy skoszono łąkę na wzgórku? Czy lepy na muchy są pozakładane? Czy do spiżarni nie zakradły się mrówki? Czy smolnych drewek starczy na rozpałkę? Czy przyszły kupony z banku?

Biedna Miranda Sawyer! Porażone ciało nie poddawało się władzy jej żelaznej woli. Kończyła ziemską wędrówkę, lecz choć żeglowała już na drugi brzeg, w zmęczonym mózgu nie pojawiały się żadne marzenia. Nic - tylko drobne troski i nędzne, przyziemne trwogi.

Nadszedł wreszcie dzień, w którym chora zapytała o Rebekę. Drzwi do ciemnej sypialni były otwarte i dziewczyna z rękoma pełnymi pachnącego groszku, stanęła w nich na tle złotej smugi słonecznej. Ostra, wynędzniała twarz Mirandy, w obramowaniu nocnego czepeczka, bieliła się na poduszce, a sztywne nieruchome ciało, rysujące się pod kołdrą, budziło litość i żal.

- Wejdź - rzekła. - Nie umarłam jeszcze. Nie zaśmieć mi tylko łóżka tym zielskiem, słyszysz?

- Och, nie! Włożę je do wazonu - odpowiedziała Rebeka, odwracając się do umywalni i próbowała opanować drżenie głosu i wstrzymać łzy, napływające do oczu.

- Chcę ci się przypatrzeć. Podejdź bliżej. Jaką masz na sobie sukienkę? - spytała stara panna słabym głosem.

- Niebieską perkalową.

- A czy kaszmirowa nie wypłowiała?

- Nie, ciociu.

- Czy trzymasz ją w szafie, i przewracałaś na lewą stronę, jak kazałam?

- Zawsze.

- Czy twoja matka zrobiła już powidła?

- Nie pisała o tym.

- Zawsze była biegła w pisaniu listów o niczym. Co sobie złamał Marek od czasu mojej choroby?

- Nic zupełnie, ciociu.

- Dlaczego? Cóż mu się stało? Czy zawsze jest taki leniwy? - A co porabia Janek?

- On będzie najlepszy z nas wszystkich.

- Spodziewam się, że w kuchni jest ład, chociaż mnie nie ma. Czy parzysz dzbanuszek do kawy i odwracasz do góry dnem na półce?

- Tak, ciociu.

- Ty i Janina zawsze tylko to "tak" macie na języku - westchnęła Miranda, usiłując poruszyć sztywne nogi. - A przecież leżąc tu, wiem doskonale, że mnóstwo rzeczy nie idzie tak jak powinno.

Nastąpiła długa przerwa, podczas której Rebeka usiadła na krawędzi łóżka i nieśmiało dotknęła ręki ciotki. Widok przymkniętych oczu i wychudłej twarzy przepełnił jej serce uczuciem tkliwej litości.

- Strasznie się wstydziłam, że występowałaś na popisie w batystowej sukience, Rebeko, ale nie mogłam na to nic poradzić. Kiedyś się może dowiesz dlaczego, a wtedy przekonasz się, że zrobiłam dla ciebie wszystko, co mogłam. Boję się, że byłaś pośmiewiskiem!

- Nie - odpowiedziała Rebeka. - Wszyscy mówili, że nasze sukienki były bardzo ładne; wyglądały jak koronkowe. Niech się ciocia niczym nie martwi. Jestem już dorosła i mam dyplom - trzeci z rzędu na dwadzieścia uczennic - i obiecują mi dobrą posadę. Proszę spojrzeć na mnie. Jestem duża, silna i młoda. Gotowa iść w świat, pokazać wszystkim, co ciocie dla mnie i ze mnie zrobiły. Jeżeli ciocia zechce, abym była blisko, wezmę posadę asystentki w Edgewood, bo wtedy mogłabym tu być do pomocy. A gdy ciocia będzie zdrowsza, pojadę do Augusty, tam dadzą mi sto dolarów więcej i lekcje muzyki i inne dodatki jeszcze.

- Posłuchaj mnie - rzekła Miranda drżącym głosem. - Weź najlepsze miejsce, nie oglądając się na moją chorobę. Chciałabym doczekać chwili, w której będziesz mogła spłacić wasz dług, ale myślę, że tego nie dożyję.

Urwała wyczerpana, bo powiedziała w tej chwili więcej, niż przez całe poprzednie tygodnie.

Dnie mijały i Miranda powoli wracała do sił. Zdawało się, że jej wola jest nieugięta i wkrótce można ją było przysuwać z fotelem do okna. Najgorętszym jej pragnieniem było dojść do takiego stanu zdrowia, aby lekarz przychodził raz na tydzień. Zmniejszyłoby to rachunek, który dosięgnął sumy tak przerażającej, że myśl o niej ścigała ją bez ustanku na jawie i we śnie.

W młode serce Rebeki powoli zaczęła wracać nadzieja. Janina zabrała się do prania i krochmalenia chusteczek, kołnierzyków i czerwonej, muślinowej sukienki, aby w chwili, gdy lekarz oznajmi, że Miranda wyzdrowieje, Rebeka mogła niezwłocznie wyjechać do Brunswicku. Miała tam mieszkać u Emilii Maxwell, a do stołu zasiadać razem z profesorami i innymi wielkimi osobistościami.

Nadszedł dzień, kiedy w wielki kufer zapakowano kilka świeżo wypranych sukienek wraz z ukochanym, koralowym naszyjnikiem, koronkowym kołnierzem cioci Janiny, strojem z popisu i nowym kapeluszem, który Rebeka co wieczór przymierzała przed lustrem. Kapelusz był biały, słomkowy, opasany wianuszkiem tanich różyczek i zielonych listków, kosztował zaś około trzech dolarów, co w wydatkach Rebeki było sumą wprost zawrotną. Był tak śliczny, że nawet przy nocnej koszuli wywoływał olśniewające wrażenie, jakże więc będzie wyglądał przy batystowej sukience?

Gdy wszystko było przygotowane do drogi, a stary Abijah Flagg czekał z bryczką przed domem, nadszedł nagle telegram od Anny: "Przyjeżdżaj natychmiast. Matka miała nieszczęśliwy wypadek".

W niespełna godzinę jechała Rebeka do Słonecznego Potoku. Myśl o tym, co ją czeka u końca podróży, przepełniała serce trwogą i niepokojem.

Śmierci wprawdzie nie spotkała, ale coś, co na pierwszy rzut oka bardzo było do niej zbliżone. "Matka stała na stercie siana i porażona nagłym zawrotem głowy, upadła. Prawe kolano ma zdruzgotane i krzyż potłuczony. Przytomna jest zupełnie, a w tej chwili nie ma obawy o życie..." Tak pisała Rebeka, kiedy znalazła pierwszą wolną chwilę, w której mogła przesłać Janinie szczegóły wypadku.

- Nie rozumiem - gderała Miranda, która tego dnia nie miała siły, aby przenieść się na fotel - ale od samego dzieciństwa nie mogłam położyć się do łóżka, żeby i Aurelia zaraz nie zachorowała. Sterta siana nie jest miejscem dla kobiety. Ale gdyby nie to, zrobiłaby sobie co innego. Aurelia zawsze miała pecha. Teraz zostanie prawdopodobnie kaleką, a Rebeka, zamiast coś zarobić, będzie ją musiała oczywiście pielęgnować.

- Matka to pierwszy obowiązek - odezwała się Janina - i mam nadzieję, że Rebeka nigdy o tym nie zapomni.

- Gdy się ma lat siedemnaście, nie pamięta się o obowiązkach - odpowiedziała Miranda. - Jestem trochę zdrowsza, chciałabym więc coś z tobą rozważyć. Mówiłyśmy już o tym nieraz, teraz musimy zdecydować. Kiedy mnie już pogrzebiecie, czy nie chciałabyś wziąć do domu Aurelii z dziećmi? Straszna jest tego gromada - Aurelia, Joasia i Frania. Marka tu nie chcę. Niech go sobie weźmie Anna. Nie chcę, żeby mi chłopaczysko wydeptywało dywany i niszczyło meble, chociaż wiem, że gdy oczy zamknę, nie będę wam mogła przeszkodzić - i tak zrobicie, co chcecie.

- Nie zrobię nic przeciw twojej woli. Zwłaszcza, jeżeli chodzi o wydawanie twoich pieniędzy, Mirando - rzekła Janina.

- Nie mów Rebece, że jej zapisałam w testamencie Czerwony Dom. I tak go nie dostanie przed moją śmiercią. Chcę mieć spokój do końca, a oni pewnie popędzaliby mnie, abym się prędko na tamten świat przeniosła. Przypuszczam, że Rebeka stale będzie używała frontowych schodów, zamiast chodzić tylnymi. Po śmierci będzie mi wszystko jedno. Ona cię tak uwielbia, że będzie chciała, abyś z nimi do śmierci mieszkała. Ale kazałam to zastrzec w testamencie. Nie życzę sobie, żeby jakiś chłystek, którego Rebeka weźmie za męża, wyrzucił cię kiedyś za drzwi.

Nastała długa przerwa. Janina w milczeniu migała drutami, a ilekroć spojrzała na wynędzniałą postać siostry, bezwładnie leżącej na poduszkach, łzy zalewały jej oczy. Nagle odezwała się Miranda cichym i słabym głosem:

- Ostatecznie możesz wziąć i Marka.

XXIX. Matka i córka

Rozdział XXIX

Matka i córka

Minęły dwa miesiące nieprzerwanej, wytężonej pracy: gotowania, prania, prasowania, cerowania i ciągłej troski o młodsze dzieci, mimo że Joasia stała się prawdziwą małą gospodynią, zręczną, chętną i pojętną. Niejedna noc przeszła w tym czasie na czuwaniu przy łóżku Aurelii, na nacieraniu i bandażowaniu, czytaniu i pielęgnowaniu, nawet karmieniu i kąpaniu chorej. Wreszcie cała rodzina odetchnęła swobodniej, kiedy przestała patrzeć na ciągłą mękę matki w dusznym pokoju, w którym Aurelia przeleżała parny i gorący sierpień, cierpiąc przy każdym niemal oddechu. O chodzeniu nie mogło być nawet mowy, ale zdawało się, że niewysłowione szczęście rozlało się po całym domu, gdy można było otworzyć okiennice i przysunąć matkę do okna. Oparta o poduszki, mogła siedzieć i czuwać nad każdą robotą, uśmiechać się nad przeszłą męką i zapomnieć o ciężkich teraźniejszych chwilach, które w porównaniu z minionym cierpieniem wydawały się lekkie i radosne.

Żadna siedemnastoletnia dziewczyna, przeszedłszy taką próbę, nie mogłaby wyjść z niej nie zmienioną i żadna dziewczyna z temperamentem Rebeki nie mogłaby przejść przez nią bez wewnętrznej walki i buntu. Jakżeż krótkimi, jak nietrwałymi okazały się rozkoszne marzenia, kiedy cały świat zdawał się otwarty dla młodych, silnych ramion, pragnących walczyć i zwyciężać! Jak szybko zwiędły w świetle powszedniego dnia! Z początku troska i współczucie były tak głębokie, że Rebeka pamiętała tylko o cierpieniu matki. Najmniejsza myśl o sobie nie wśliznęła się pomiędzy nią, a obowiązek. Lecz w miarę, jak mijały tygodnie, zniweczone nadzieje poczęły kłuć i boleć w piersiach, pokonane ambicje podnosiły głowę.

Przyszedł taki czas na Rebekę, kiedy przygasł gorący zapał, gdy otrzymała list z wiadomością, że posada w Auguście jest zajęta. Szarpnęło się w niej serce, skrzydła uderzyły o pręty klatki, opanowała ją tęsknota za wolnością, za dalekim światem. Poczęły ścierać się w niej sprzeczne siły. Wszystko to przeżyła w ciągu jednej burzliwej nocy w małym pokoiku na poddaszu. Ale chmury z wolna się rozwiały, słońce zajaśniało na nowo.

W szarej przędzy codziennego życia zjawiały się także nitki radości. Ileż zadowolenia dawały próby i wysiłki, aby ubogi domek wzbogacić i przyozdobić. Jak miło było czuć się panią tego biednego królestwa; planować, rządzić, zaprowadzać ład, roznosić radość. Dalszym źródłem rozkoszy stała się miłość dzieci, które zwracały się ku niej, jak kwiaty do słońca, czerpiąc nieprzerwanie z jej zapasu bajek i historyjek, w naiwnej wierze, że fantazja Rebeki nie ma granic. Największą nagrodą za wszystko było dla Rebeki poczucie, że pracuje dla matki, gdyż w tych ciężkich dniach matka i córka poznały i zrozumiały się. Żadne słowo nie potrafiło wyrazić cichego szczęścia Aurelii, gdy uczuła w sobie odżywającą na nowo miłość matki. W dawnych latach, kiedy dzieci były małe, ciągłe troski i niepokoje przytłumiały ten ogień ciężkimi skrzydłami. Potem Rebeka wyjechała, a w długich miesiącach nieobecności umysł jej i serce rozwijały się z dala od matki. Teraz Aurelia miała czas i możność poznawania swego dziecka. Wydało jej się, że zjawiła się przed nią jakaś zachwycająca, nieznana istota.

Można by zaprząc Rebekę do najcięższego pługa, a zawsze będzie czuła zieloną ziemię pod stopami i niebo błękitne nad głową. Jej oczy widziały ciasto, które miesiła, albo chleb, który smarowała, uszy słyszały ogień i imbryk śpiewający w kuchni. Lecz myśli bujały zawsze wysoko, samotnie, zdobywając nowe siły w podniebnej wędrówce. Mały, ubogi domek na farmie był rzeczywistym miejscem pobytu, lecz Rebeka posiadała pałace, do których ciągle myślą się przenosiła; pałace zamieszkane przez piękne, szlachetne istoty ze świata baśni.

Aurelia zrozumiała teraz położenie kury domowej, która zniósłszy zwyczajne jajo, z przerażeniem widzi, że wykluwa się z niego rajski ptak. Myśl ta przychodziła jej do głowy w czasie ostatnich dwóch tygodni, a przebłyskiwała w mózgu i teraz, kiedy Rebeka weszła do pokoju z rękoma pełnymi złoto_czerwonych, płonących jesiennych liści.

- Oto znak jesieni, mamo - rzekła. - Czyż nie są cudowne? Chciałabym zanieść choć jedną z gałązek ciotce Mirandzie! Kiedy mnie tam nie ma, nikt nie znajdzie kwiatka w Czerwonym Domu.

Był to czarujący poranek. Słońce świeciło jasno i łagodnie, powietrze przesycone było wonią dojrzewających owoców, a za oknem, na drzewie, ptaszek z przejęciem śpiewał o radości życia. Zapomniał, że lato przeszło, a zbliża się zima, bo któż w takim dniu mógłby myśleć o zimnym wietrze, nagich gałęziach i zamarzniętych strumieniach? Barwny motyl wleciał przez otwarte okno i usiadł na pęku błyszczących liści. Aurelia słyszała ptaszka i poprzez piękność płomiennego bukietu spoglądała na wysmukłą, śliczną córkę, która stała jak wiosna ze złotą jesienią na ręku. Nagle zakryła oczy dłonią i wykrzyknęła:

- Nie! Nie mogę znosić tego dłużej! Leżę tu, przykuta do łóżka, przeszkadzając ci we wszystkich planach i pragnieniach. Wszystko przepadło! Moje oszczędzanie i obchodzenie się bez najpotrzebniejszych rzeczy; cała twoja nauka i wydatki Mirandy. Wszystko, cośmy czyniły, aby zrobić z ciebie człowieka!

- Mamo, mamo, nie mów tak i nie myśl nawet - wybuchnęła Rebeka, siadając gwałtownie na podłodze przy łóżku i rzucając obok siebie pęk barwnych gałązek. - Dlaczego, mamusiu? Przecież zaledwie skończyłam siedemnaście lat. Czy przypominasz sobie, mamo, to młode drzewko, które Janek przesadził? Lato było gorące, a zima mroźna, więc nie urosło ani odrobinę. Ale gdy przyszedł dobry rok, nadrobiło stracony czas. Teraz ja przechodzę okres "zapuszczania korzeni", ale nie myśl zaraz, mamo, że dzień mój jest stracony. Stary klon przy studni, dzięki dobrym warunkom, puścił tej wiosny nowe liście i ja mogę się jeszcze czegoś spodziewać w siedemnastym roku życia.

- Możesz udawać wesołą - westchnęła mama - mnie nie zwiedziesz. Straciłaś posadę, nie zobaczysz tu przyjaciół, jesteś prostą wyrobnicą.

- Wyglądam tylko jak wyrobnica - rzekła Rebeka tajemniczo - ale naprawdę jestem księżniczką. Nie mów tego nikomu, mamo, ale jestem przebrana. Robię to dla dobra państwa. Król i królowa, którzy zajęli mój tron, są bardzo starzy i wkrótce będą musieli abdykować na moją korzyść. Jest to niewielkie królestwo, toteż nie będzie walk między panującymi. Nie powinnaś się więc spodziewać, że ujrzysz złoty tron wysadzany drogimi kamieniami. Prawdopodobnie będzie tylko z kości słoniowej, z baldachimem z pawich piór. A ty będziesz miała wygodny fotel bardzo blisko niego, z całą gromadą niewolników, gotowych do wypełniania, jak się to mówi w powieściach, twoich "najjaśniejszych rozkazów".

- Mam nadzieję, że nie będziesz zbyt długo czekała na swoje trony i królestwa, Rebeko - rzekła - i że zobaczę je, zanim umrę. Jednak życie wydaje mi się bardzo ciężkie i twarde. W Czerwonym Domu Miranda leży dotknięta kalectwem, tutaj znowu ja. Związałyśmy ci ręce i nogi, nie mówiąc już o Joasi, Frani i Marku. Odziedziczyłaś po ojcu coś z jego szczęśliwego usposobienia, inaczej ciążyłoby ci życie, tak jak mnie ciąży.

- Jak to, mamo! - wykrzyknęła Rebeka, obejmując rękoma kolana - nie jest już szczęściem to, że jesteśmy na świecie w taki dzień jak dzisiejszy, że możemy widzieć, czuć, coś dawać i coś odbierać? Gdyś miała siedemnaście lat, mamo, czy nie wystarczało ci do szczęścia to, że żyjesz? Czyś już zapomniała?

- Nie - odparła Aurelia - ale nie byłam nigdy tak żywa, jak ty. Nigdy!

- Często myślę - mówiła dalej Rebeka, podchodząc do okna i spoglądając na drzewa - myślę często, jakby to było okropnie, gdyby mnie nigdy nie było. Gdyby urodziła się Anna, a potem zamiast mnie Janek i Joasia, i Frania, i inni, ale nie Rebeka; nigdy Rebeka! Żyć, to znaczy być przygotowanym na wszystko. Powinnam czuć strach w sercu, a jednak nie znam go. Coś silniejszego wypędza go, coś, jakby wicher. Och, spójrz! To Will jedzie drogą, mamo. Pewnie wiezie list z Czerwonego Domu!

XXX. Żegnaj Słoneczny Potoku

Rozdział XXX

Żegnaj Słoneczny Potoku

Will Melville podjechał pod okno i rzuciwszy Rebece list na kolana, śpiesznie się oddalił.

- Chyba siostra nie czuje się gorzej - z wdzięcznością westchnęła Aurelia - inaczej byłaby Janina telegrafowała. Przeczytaj, dziecko!

Rebeka otworzyła kopertę i jednym spojrzeniem objęła całą treść listu:

"Ciotka Miranda godzinę temu umarła. Przyjeżdżaj natychmiast, jeżeli twej matce nie grozi niebezpieczeństwo. Chciałabym, abyś była na pogrzebie. Umarła nagle i bez cierpień. Och, Rebeko! Jakże ja tęsknię do ciebie!

`rp

Ciotka Janina"

`rp

Siła przyzwyczajenia musi być potęgą, skoro nawet w obliczu śmierci pamiętała Janina o tym, że telegram kosztuje dwadzieścia pięć centów i że Aurelia za doręczenie musiałaby dać posłańcowi pół dolara.

Rebeka wybuchnęła płaczem.

- Biedna, biedna ciotka Miranda! - wołała wśród łez. - Odeszła, nie zaznawszy nic dobrego w życiu, a ja nie mogłam się z nią nawet pożegnać! Biedna ciotka Janina! Jakże samotna będzie teraz! Co ja mam robić, mamo? Czuję się rozdarta na dwoje między tobą a Czerwonym Domem!

- Musisz tam jechać natychmiast - odpowiedziała Aurelia, podnosząc się na poduszkach. - Gdybym nawet miała umrzeć w czasie twej nieobecności, to i wtedy powiedziałabym to samo. Ciotki dały ci wszystko - znacznie więcej niż ja, matka, dać ci byłam w stanie. Jest to więc twój święty obowiązek okazać swą wdzięczność. Doktor twierdzi, że przeszłam już kryzys, a i ja sama to czuję. Joasia będzie musiała jakoś sobie radzić, a może i Anna zechce tu zajrzeć.

- Ale mamo! Ja nie mogę odjechać! Kto cię na łóżku obróci? - mówiła Rebeka, chodząc po pokoju i załamując ręce.

- Nie będzie to jeszcze wielkie nieszczęście, choćbym się nawet nie mogła obrócić - odpowiedziała pani Aurelia z mocą. - Jeżeli kobieta w moim wieku, matka rodziny, nie miała tyle rozumu, aby nie włazić na stertę siana, niechże teraz cierpi. Idź, dziecko, włóż czarną sukienkę i zapakuj torbę. Dałabym wiele za to, aby być na pogrzebie mojej siostry i dowieść tym, że wybaczyłam i zapomniałam wszystko, co mi mówiła, gdy wychodziłam za mąż. Jej czyny lepsze były niż słowa. Och! Rebeko, pamiętam dobrze, z jaką dumą Miranda zwijała mi loki, kiedy byłyśmy jeszcze małymi dziewczynkami. Innym razem, kiedy byłam dorosła, pożyczyła mi swoją najlepszą, niebieską, muślinową sukienkę. Było to w czasie Bożego Narodzenia, gdy ojciec twój prosił mnie, abym z nim tańczyła w pierwszej parze. A później przekonałam się, że Miranda sama marzyła o tym, aby z nim zatańczyć.

Tu pani Aurelia urwała nagle i zapłakała gorzko, bo wspomnienia przeszłości wzruszyły ją bardziej i więcej wywołały łez niż sama wiadomość o śmierci siostry.

Zaledwie godzina pozostała Rebece na przygotowania do podróży. Will miał ją odwieźć do Temperance, a z powrotem zabrać ze szkoły Joasię. Chciał także zamówić kobietę, by w nocy czuwała przy chorej.

Rebeka po raz ostatni zbiegła ze wzgórka, aby przynieść wiaderko wody ze źródła. Stojąc nad krystaliczną głębią, przypatrywała się z zachwytem płomiennej piękności jesiennego krajobrazu. Spostrzegła nagle kilku geometrów z narzędziami, robiących pomiary gruntu. Linia, którą wytyczali, przecinała Słoneczny Potok w ukochanym miejscu, gdzie leżał cichy, jasny Stawek Zwierciadlany.

Rebeka westchnęła głęboko.

- Nadszedł już mój czas - pomyślała. - Żegnaj mi Słoneczny Potoku! Złote wrota, które się za mną w Wareham zamykały, zatrzaskują się teraz na zawsze. Żegnaj drogi strumieniu! Żegnajcie wzgórza i łąki.

Will Melville widział także geometrów, a na poczcie w Temperance słyszał tego ranka, ile pieniędzy otrzymać ma pani Randall od Towarzystwa Kolejowego. Był dobrej myśli i najlepszych nadziei na przyszłość, bo nowa linia kolejowa podnosiła wartość także i jego farmy. Cieszyła go myśl, że rodzina żony nie będzie dłużej ginęła z nędzy tuż obok. Janka będzie można parę lat wcześniej uczynić głową rodziny i niech sobie radzi jak chce. Mąż Anny musiał użyć całej siły woli, aby gwizdać głośno, kiedy odwoził Rebekę na stację Temperance. Nie mógł zrozumieć jej smutku ani łez, toczących się po policzkach. Anna bowiem przedstawiała mu zawsze Mirandę, jako złą i skąpą babę, i twierdziła, że niewielka będzie szkoda, kiedy zdecyduje się ona zejść wreszcie z tego świata.

- Głowa do góry, Rebeko - mówił, żegnając się z nią na dworcu. - Gdy wrócisz, matka już będzie zdrowa, a wtedy cała wasza rodzina przeniesie się do ślicznego, małego domku. Nigdy nie będzie tak źle, jak w tym roku. Anna także tak myśli.

I odjechał, aby co prędzej podzielić się z żoną wiadomościami.

Na stacji był Adam Ladd i gdy tylko Rebeka ukazała się w drzwiczkach wagonu, podszedł ku niej natychmiast.

- Księżniczka dzisiaj smutna - rzekł, ujmując jej rękę. - Aladyn musi zapalić lampę magiczną, a wtedy zjawi się niewolnik i osuszy łzy w mgnieniu oka.

Mówił tonem żartobliwym, bo myślał, że smutek jej związany jest ze sprawami Słonecznego Potoku i rozpłynie się w uśmiechu, gdy powie jej, że farmę sprzedano, a matka dostanie znaczną sumę pieniędzy. Chciał także powiedzieć, że nie było to miejsce odpowiednie dla niej samej, ani dla samotnej matki i trojga młodszych dzieci. Brzmiały mu jeszcze w uszach jej słowa, tak wyraźne, jak gdyby to było wczoraj. "Nie wyobrażam sobie, aby cokolwiek na świecie mogło zastąpić farmę, na której się żyło, gdy się było dzieckiem". Miał przed oczyma małą, szczupłą osóbkę, siedzącą na werandzie w północnym Riverboro i zdawało mu się, że widzi, jak znika nagle w krzakach bzu, otrzymawszy pamiętne zamówienie na trzysta kawałków mydła "Czerwonego jak róża" i "Białego jak śnieg".

Jedno czy dwa słowa przekonały go jednak, że smutek jej miał znacznie głębsze podstawy. Dziewczyna była zapłakana i na pół tylko przytomna. Pan Adam mógł więc zapewnić ją o swym współczuciu i przyrzec, że wkrótce sam przyjedzie do Czerwonego Domu.

Gdy Adam, pożegnawszy się z Rebeką, pomagał jej wsiąść do wagonu, zauważył, że w powadze smutku dziwnie była piękna - piękna i bardzo kobieca. Lecz kiedy w czasie rozmowy zajrzał jej w oczy, spostrzegł, że były to ciągle jeszcze oczy dziecka. W ich migotliwej, spokojnej głębi nie było śladu znajomości świata, drzemały w nich nierozbudzone jeszcze uczucia. Adam opuścił stacyjkę i wszedł do pobliskiego lasku. Długo spacerował zamyślony, siadając od czasu do czasu pod drzewem, aby marzyć, wpatrując się w przepych jesiennych liści nad głową. Miał ze sobą nowy egzemplarz "Bajek z tysiąca i jednej nocy", który chciał dać Rebece. Pragnął zastąpić nim starą i zniszczoną już książeczkę, która była niegdyś jedyną radością jej dzieciństwa. Spotkawszy się z nią jednak w tak smutnych okolicznościach, zapomniał o książce. Teraz przewracał leniwie jej kartki, gdy natknął się niespodziewanie na bajkę o Aladynie i jego cudownej lampie. Natychmiast, zapominając o swych trzydziestu czterech latach, zagłębił się w niej całą duszą, bo stara opowieść oczarowała go nagle tak silnie, jak za dawnych, chłopięcych dni.

XXXI. Hołd ciotce Mirandzie

Rozdział XXXI

Hołd ciotce Mirandzie

Wysiadłszy w Maplewood z wagonu, Rebeka śpiesznie pobiegła na pocztę, gdzie czekały dyliżanse. Jakaż była jej radość, gdy przy koniach zobaczyła wuja Jeremiasza.

- Woźnica jest chory - wyjaśnił stary człowiek - kiedy więc przysłano po mnie, pomyślałem sobie, że Rebeka nie pozwoli porosnąć trawie pod stopami, gdy otrzyma list ciotki Janiny. Będę ją mógł przywieźć, jeśli nie dziś, to z pewnością jutro. Dlatego jestem dzisiaj tak jak sześć lat temu. Czy będziesz prawdziwą podróżną damą, czy wolisz siedzieć ze mną na koźle?

Twarz starego człowieka zdradzała walkę najprzeróżniejszych uczuć, a kilku podróżnych ze zdumieniem przypatrywało się ślicznej dziewczynie, która, płacząc jak dziecko rzuciła się w ramiona pana Cobba.

- Och, wuju Jeremiaszu! - łkała - drogi wuju Jeremiaszu! Wszystko to było tak dawno temu i tak wiele już przeszłam. Postarzeliśmy się oboje, a tyle nas jeszcze czeka, że się prawie boję, wuju Jeremiaszu!

- Chodź, chodź kochanie - szepnął stary człowiek pocieszająco. - Będziemy sami w powozie, to w drodze o wszystkim pomówimy. Być może, że sprawy nie przedstawiają się tak źle, jak myślisz.

Przydrożne widoki znane były doskonale zarówno wujowi Jeremiaszowi jak i Rebece; każdy kamień i kałuża, stodoła i chorągiewka na dachu, sadzawka dla kaczek i piaszczysty strumień. Przez całą podróż Rebeka wracała myślą do tego dnia, który wydawał się jej tak daleki, kiedy siedziała na koźle, z nogami kołyszącymi się w powietrzu, bo za krótkie były, aby mogły dosięgnąć stopnia. Zdawało się jej, że dolatuje ją zapach bzu, że widzi różową parasolkę, czuje sztywność nakrochmalonego perkaliku i niemiłe ukłucia czarnych i pomarańczowych kolców jeżozwierza. Całą prawie drogę przebyli w milczeniu, lecz była to cisza słodka i kojąca dla dziewczynki.

W końcu ujrzeli pana Flagga, łuskającego groch w stodole i okno facjatki Perkinsów, z którego powiewała biała chusteczka. Był to wyraz miłości i powitania, przesłany Rebece przez Emmę w chwili, w której kominy riverborskie wyrosły przed jej oczyma.

Zbliżali się już do Czerwonego Domu. Wyglądał tak, jak niegdyś, chociaż Rebece się zdawało, że śmierć rzuciła na niego jakiś tajemniczy czar. Stał pośród zielonych łąk, a otaczały go wyniosłe wiązy i klony, całe w złocie i purpurze; grządki i klomby w ogrodzie bieliły się astrami, a słoneczniki wznosiły gorejące głowy wysoko, aż pod okna salonu; tylko zamiast wesołych, czerwonych i różowych kokard u firanek, we wszystkich prawie pokojach czerniła się żałobna przepaska. Nawet mosiężna kołatka i brązowo malowane drzwi wejściowe przybrane były krepą.

- Stój, wuju Jeremiaszu! Nie trzeba wjeżdżać w podwórze! Proszę mi tylko podać moją torbę, wysiądę na drodze i pójdę ścieżką sama.

Na turkot zbliżającego się dyliżansu otwarły się cicho drzwi domu. Janina zeszła wolno w dół po kamiennych stopniach, lecz jakżeż była zmieniona, blada, przygarbiona, złamana! Rebeka wyciągnęła ramiona, a stara kobieta osunęła się w nie łagodnie.

- Rebeko - rzekła, podnosząc ku niej głowę - zanim tam pójdziesz, aby raz jeszcze na nią spojrzeć, powiedz, czy nie czujesz goryczy za niejedno twarde słowo, które od niej usłyszałaś?

Oczy Rebeki błysnęły wyrzutem i prawie gniewem. Odezwała się zdławionym głosem:

- Ach, ciociu! Jakże możesz o to pytać! Pójdę do niej z sercem przepełnionym wdzięcznością!

- Miranda była dobrą kobietą, Rebeko, miała wprawdzie ostry język i gwałtowne usposobienie, ale zawsze pragnęła czynić dobro i czyniła je. Nigdy o tym nie mówiła, ale pewna jestem, że żałowała każdego twardego słowa. Nie cofnęła ich z życia, ale czynem dowiodła miłości do ciebie.

- Powiedziałam już raz, że to ona zrobiła ze mnie człowieka. I tak samo mówi mama - łkała dziewczyna.

- To nie ona, Rebeko, ale w pierwszym rzędzie Bóg - rzekła Janina - a i ty sama pracowałaś nad tym wiele. A teraz muszę ci coś powiedzieć, Rebeko. Ciotka Miranda zapisała ci w testamencie wszystko - Czerwony Dom, meble i zabudowania gospodarskie, i ziemię naokoło domu, jak daleko okiem sięgniesz.

Rebeka zrzuciła kapelusz i ręką przycisnęła serce. Po długiej chwili milczenia wyszeptała:

- Pójdę do niej sama, ciociu. Chcę z nią pomówić; muszę jej podziękować i pewna jestem, że mnie usłyszy.

Janina wróciła do kuchni, do codziennych obowiązków, które nie ustępują nigdy, nawet wobec majestatu śmierci.

W dziesięć minut później wyszła z pokoju żałoby Rebeka, blada i znużona, ale pełna wewnętrznej ciszy i powagi. Usiadła na progu domu, w cieniu wiązów. Spłynęło na nią uczucie głębokiego spokoju, kiedy siedziała zapatrzona w krajobraz jesienny, słuchając turkotu wozu na moście i szmeru płynącej rzeki. Podniosła rękę i łagodnie dotknęła mosiężnej kołatki i czerwonych cegieł, zdających się płonąć w blaskach październikowego słońca.

Był to jej dom! Jej własny dach nad głową, jej ogród, jej pola zielone, jej drogie drzewa! Było to schronienie dla całej rodziny ze Słonecznego Potoku. Matka będzie miała towarzystwo swej siostry i przyjaciół młodości, dzieci znajdą naukę.

A ona? Własna jej przyszłość ciągle jeszcze spowita była mgłą. Oparła głowę o nagrzane słońcem drzwi i przymykając oczy szeptała:

- Boże, błogosław ciotkę Mirandę! Boże, błogosław ten dom za to, czym był i czym stanie się w przyszłości!



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Wiggin Kate Douglas Rebeka ze Słonecznego Potoku
Slavoj Žižek, To, czego Rumsfeld nie wie, że wie o?u Ghraib
Kate Sherwood Dark Horse SS (3) Sometimes You Just Know
Kate Sherwood Dark Horse SS (4) Rough Broke [Texas (Young Dan)]
A Wolf by Any Other Name Kate Douglas
FIZ EL 1, Je˙eli ˙adunki elektryczne zmieniaj˙ w czasie swe przestrzenne po˙o˙enie, w˙wczas mamy do
Dyrektor?ntrum Planned Parenthood przyznaje, że sprzedaje części ciał?ortowanych dzieci
Schemat mostka Wheastne’a, Je˙eli ˙adunki elektryczne zmieniaj˙ w czasie swe przestrzenne po˙o˙enie,
Schemat mostka Wheastne’a, Je˙eli ˙adunki elektryczne zmieniaj˙ w czasie swe przestrzenne po˙o˙enie,
172 00 ÇóÓáČąş¬« Ä âÓáşĘ ŹĘŽşąú« ČĘÓá
ANOVA-AB-SS-wyprowadzenia wzorow, SWPS, ROK 2, Metodologia ze statystyką - Brzeziński
ANOVA-A-SS, SWPS, ROK 2, Metodologia ze statystyką - Brzeziński
ANOVA-AB-SS, SWPS, ROK 2, Metodologia ze statystyką - Brzeziński
pan wołodyjowski, 16, Jakkolwiek pan Zag˙oba przyj˙˙ ze zdumieniem wie˙˙ o wyje˙dzie Ketlinga, jedna
3 rozp w sprawie zakresu prowadzenia przez pracodawców dokumentacji w sprawach związanych ze stosunk
Duchovná cesta pre katolíkov, čo žijú v nesviatostnom manželstve
Brian Kate Reed Brennan 05 W wÄ…skim gronie
Agency of Extraordinary Mates 07 Douglas, Kate Finding Magic(1)

więcej podobnych podstron