Kate Douglas Wiggin
Rebeka ze Słonecznego Potoku
Zakład Nagrań i Wydawnictw
Związku Niewidomych
Warszawa 1999 r.
PrzełOżyła Wanda Piniówna
Przedruk: OFicyna Wydawnicza "Graf",
Gdańsk 1991
I. Jest nas siedmioro
Rozdział I
Jest nas siedmioro
Pełną kurzu drogą, wiodącą z Maplewood do Riverboro, toczył się stary dyliżans. Była
dopiero połowa maja, ale upał panował jak w lecie. Pan Jeremiasz Cobb starał się jak mógł
oszczędzać konie, choć wiedział, że musi się spieszyć z doręczeniem poczty. Droga wiodła
pod górę, więc trzymał cugle luźno w ręce, a oparłszy się wygodnie na siedzeniu, dumnie
wyciągnął nogę poza krawędź powozu. Filcowy kapelusz ze zniszczonym rondem nasunął
głęboko na oczy i spokojnie żuł szczyptę tytoniu.
W powozie siedziała podróżna - mała, ciemnowłosa osóbka w gładkiej perkalikowej
sukience. Była tak szczupła, i tak sztywno wyprostowana, że ślizgała się po skórzanych
poduszkach z miejsca na miejsce, chociaż starała się utrzymać równowagę. Za każdym razem,
kiedy koła powozu głębiej zanurzały się w koleiny albo uderzały niespodziewanie o kamień,
dziewczynka mimo woli podskakiwała wysoko, spadała z powrotem, poprawiała śmieszny,
słomkowy kapelusik i troskliwie przytulała malutką, różową parasolkę, którą zdawała się
otaczać największą troskliwością. Zwracała też baczną uwagę na torebkę z koralików, do
której często zaglądała, znajdując widoczną przyjemność w stwierdzaniu, że jej cenna
zawartość nie znikła i nie zmniejszyła się. Pan Cobb nie zwracał na to najmniejszej uwagi;
jego obowiązkiem było odwożenie ludzi na miejsce przeznaczenia, a nie troska o ich wygodę
w drodze. W dodatku zapomniał zupełnie o istnieniu tak małego i niepokaźnego pasażera.
Kiedy tego ranka opuszczał urząd pocztowy w Maplewood, wysiadła z bryczki jakaś kobieta i
spytała go, czy to jest powóz z Riverboro i czy on właśnie jest panem Cobb? Gdy potwierdził,
zawołała dziewczynkę w wieku dziesięciu lub jedenastu lat, czekającą niecierpliwie na
uboczu. Mała podbiegła do matki, która ją uściskała i usadowiła w dyliżansie, kładąc obok
zawiniątko wraz z wielkim bukietem bzu. Dopilnowała, by z tyłu powozu umieszczono obity
skórą kufer, wreszcie zapłaciła za podróż, dokładnie odliczając srebrne monety.
- Chciałabym, aby ją pan zawiózł do moich sióstr w Riverboro - rzekła. - Czy zna pan
Mirandę i Janinę Sawyer? Mieszkają w Czerwonym Domu.
Mój Boże! Znał je przecież bardzo dobrze.
- O! To doskonale! Mała do nich właśnie jedzie. Czy mógłby pan czuwać nad nią w drodze?
Moja córka, jeśli tylko będzie mogła wysiąść gdziekolwiek, z pewnością to zrobi. Do
widzenia, Rebeko! Nie wywołaj jakiego nieszczęścia i siedź spokojnie, jeżeli chcesz
wyglądać czysto i ładnie, gdy zajedziesz na miejsce. A nie zrób kłopotu panu Cobb! - Sam
pan widzi, jakże to żywe dziecko. Przyjechałyśmy wczoraj pociągiem z Temperance i po
nocy spędzonej u kuzynki wyjechałyśmy dziś rano z jej domu - a to osiem mil stąd.
- Do widzenia, mamo! Bądź spokojna! Wiesz przecież, że to nie pierwsza moja podróż.
Kobieta zaśmiała się dobrotliwie, zwracając się z wyjaśnieniem do pana Cobb:
- Była w Wareham i została tam przez jedną noc. Nie jest to podróż tak wielka, żeby się nią
chwalić.
- To była podróż, mamo! - wykrzyknęło dziecko gwałtownie. - Opuściłyśmy farmę,
wzięłyśmy śniadanie, szlafroki i jechałyśmy trochę pociągiem.
- Nie opowiadaj całemu miastu, cośmy robiły - przerwała matka zwierzenia doświadczonej
podróżniczki. - Mówiłam ci już, że nie powinnaś opowiadać o szlafrokach, pończochach i
tym podobnych rzeczach tak głośno, a zwłaszcza przy mężczyznach.
- Wiem, wiem, mamusiu, i już nie będę. Chciałam tylko powiedzieć - tu pan Cobb trzasnął z
bicza, ściągnął lejce i konie spokojnie rozpoczęły swój codzienny trud - chciałam tylko
powiedzieć, że to jest podróż, kiedy...
Powóz był już w drodze, więc Rebeka wychyliła głowę przez okno w drzwiczkach, aby
dokończyć zdanie - to jest podróż, kiedy się zabiera szlafroki!
Słowa te, wypowiedziane wysokim dyszkantem, doszły do uszu pani Randall. Choć powóz
zniknął jej z oczu, nasłuchiwała jeszcze jego turkotu, zbierając paczki, złożone na ławce przy
drzwiach magazynu. Po chwili wsiadła do bryczki, czekającej na nią tuż obok budynku
pocztowego, a gdy konie zawróciły w powrotną drogę, zerwała się na nogi i przysłaniając
ręką oczy, patrzyła długo na wznoszące się w oddali obłoki kurzu.
- Miranda będzie miała z Rebeką wiele kłopotu - rzekła do siebie - ale mam nadzieję, że zrobi
z niej człowieka.
Wszystko to działo się pół godziny temu, a słońce, upał, kurz i rozmyślanie nad sprawunkami,
załatwionymi w wielkim mieście Milltown tak zmęczyły z natury już niezbyt ruchliwy umysł
pana Cobb, że zapomniał zupełnie o obietnicy czuwania nad Rebeką.
Nagle mimo zgrzytu kół i skrzypienia uprzęży usłyszał cienki głosik. Z początku myślał, że to
ś
wierszcz, żabka drzewna albo ptak. Gdy pojął, skąd głos dochodzi, zwrócił głowę przez
ramię i ujrzał drobną figurkę, wychylającą się z okna. Długi, czarny warkocz chwiał się wraz
z ruchem powozu: dziewczynka trzymając kapelusz w jednej ręce, próbowała mikroskopijną
parasolką zwrócić uwagę woźnicy.
- Chcę panu coś powiedzieć! - wołała.
Pan Cobb potulnie zatrzymał konie.
- Czy jazda na koźle z panem więcej kosztuje? - spytała. - Tutaj na dole jest za ślisko i powóz
jest dla mnie za duży, a od ciągłego obijania się mam pełno siniaków. Przez te małe okna
niewiele mogę zobaczyć i prawie skręciłam sobie kark, sprawdzając, czy mój kufer nie
wypadł. To jest kufer mojej matki i bardzo jej na nim zależy!
Pan Cobb przeczekał potok utyskiwań i powiedział wesoło:
- Możesz tu przyjść. Nie ma dopłaty za siedzenie przy mnie.
Pomógł jej wdrapać się na kozioł i wrócił na swoje miejsce.
Rebeka usiadła ostrożnie, wygładziła starannie sukienkę i jedną jej stroną okryła
pieczołowicie parasolkę. Kapelusz zsunęła na tył głowy, włożyła pocerowane, białe,
bawełniane rękawiczki i oświadczyła z zadowoleniem:
- O, wspaniale! To dopiero podróż! Teraz jestem prawdziwą pasażerką. Tam, w środku,
czułam się jak zamknięta w kojcu kura. Spodziewam się, że mamy długą drogę do przebycia?
- O! dopiero wyruszyliśmy - odpowiedział pan Cobb uprzejmie. - Przed nami ponad dwie
godziny jazdy.
- Tylko dwie godziny! - westchnęła. - Mama będzie jeszcze u kuzynki Hanny, a dzieci w
domu dostaną obiad. Zabrałam śniadanie, bo mama uważała, że nie wypada, abym
przyjechała do Czerwonego Domu głodna i prosiła ciotkę Mirandę o jedzenie. Śliczny dzisiaj
dzień! Nieprawdaż?
- O! tak, z pewnością. Może trochę za gorąco. Dlaczego nie otworzysz parasolki?
Dziewczynka jeszcze staranniej przykryła parasolkę szeroko rozłożoną suknią i zawołała:
- O, co to, to nie! Nie otwieram jej, gdy słońce świeci. Różowy materiał szybko płowieje,
toteż biorę ją do kościoła tylko w pochmurne niedziele. Stanowi mój najdroższy skarb!
Powolną inteligencję pana Jeremiasza Cobb przeniknęła świadomość, że ptak u jego boku
różnił się bardzo od tych, do których przywykł w codziennej jeździe. Odłożył bat, ściągnął
nogi z krawędzi powozu, zsunął w tył kapelusz i pomyślawszy chwilę, spojrzał uważnie na
Rebekę.
Odpowiedziała poważnym wzrokiem pełnym przyjaznej, dziecięcej ciekawości.
Wykrochmalona sukienka z perkaliku, spłowiała wprawdzie, ale nienagannie czysta, nie
miała najmniejszego śladu temperamentu swej właścicielki. Z małego kołnierzyka wychylała
się smukła, opalona szyja, a ciemne włosy splecione w gruby warkocz, opadały na plecy.
Małą głowę osłaniał kapelusik z delikatnej słomki, który mógł być zarówno okazem
najnowszej mody, jak starannie wyczyszczonym, starożytnym zabytkiem. Przybrany gładką
wstążką i pękiem kolców jeżozwierza, sterczących za uchem, sprawiał niezwykłe wrażenie.
Cera Rebeki była matowa, a rysy ostre i regularne. Oczy błyszczały jak dwie gwiazdy, pod
delikatnie zarysowanymi brwiami, a tańczące w nich światełka kryły się co chwila w
migotliwej ciemni. Ich blask był żywy i pełen niezaspokojonej ciekawości. Zagadkowe
spojrzenie zdawało się przenikać tego, na kogo patrzyła.
- Panna Ross, malarka, dała mi tę parasolkę - rzekła Rebeka. - Czy zauważył pan tę różową,
podwójną krezę, biały koniec i rączkę? To kość słoniowa. Rączka jest zniszczona, bo Frania
gryzła ją podczas nabożeństwa. Od tej pory mniej kocham Franię.
- To twoja siostra?
- Jedna z nich.
- Ileż was jest?
- Siedmioro. Jest taki wiersz o siedmiorgu dzieciach:
Szybką była odpowiedź dziewczynki:@ o, panie! nas jest siedmioro!@
- Uczyłam się go deklamować w szkole, ale koleżanki mnie wyśmiały. Anna jest najstarsza,
potem ja, następnie Janek, Joasia, Marek, Frania i Mira.
- No, no! Duża rodzina!
- O, stanowczo za duża! Każdy to mówi - odpowiedziała Rebeka z nieoczekiwaną
otwartością, która skłoniła pana Cobb do pomruku "przysiągłbym!" i włożenia większej ilości
tytoniu do ust.
- Wszyscy są bardzo kochani, lecz cóż za udręka! I tyle kosztuje wyżywienie, pan rozumie -
ciągnęła dziewczynka. - Anna i ja, przez lata nie robiłyśmy nic innego poza układaniem
dzieci do łóżka na noc i wyjmowaniem rano. Ale to się już skończyło i jest spokój. Gdy
dorośniemy i spłacimy dług, nastaną dla nas cudowne czasy.
- Skończyło się? Więc myślisz, że już tam nie wrócisz?
- Nie, tylko nasza rodzina jest już zakończona. Tak powiedziała mama, a zawsze dotrzymuje
przyrzeczeń. Mira była ostatnia. Urodziła się tego dnia, kiedy umarł ojciec. Ciotka Miranda
chciała, żeby zamiast mnie Anna przyjechała do Riverboro, ale mama nie mogła się z nią
rozstać, bo lepiej, niż ja, spełnia obowiązki domowe. Ostatniej nocy mówiłam mamie, że jeśli
w czasie mojej nieobecności urodzi się więcej dzieci, będę musiała wrócić. Kiedy jest w
domu niemowlę, zajmujemy się nim z Anną, bo mama musi gotować i gospodarować.
- Mieszkacie na farmie, tak? Gdzie to jest? Blisko miejsca, z którego wyjechałaś?
- Blisko? Odwrotnie! Chyba tysiące mil! Wyruszyłyśmy pociągiem z Temperance i spałyśmy
u kuzynki Hanny. Potem wstałyśmy i jechałyśmy bardzo długo do Maplewood, gdzie był
powóz. Nasza farma leży z dala od wszystkiego, ale w Temperance jest szkoła i kościół. Na
koźle, przy panu jest prawie tak przyjemnie, jak na wieży kościelnej. Znam chłopca, który był
na samym szczycie naszej wieży. Mówił, że ludzie i krowy wyglądają stamtąd jak muchy.
Dotychczas nie spotkaliśmy człowieka, ale krowy nie wydają się malutkie. Co prawda, nie
wyglądają na tak duże, jakby się stało obok nich. Prawda? Chłopcy robią zawsze same
wspaniałe rzeczy, a dziewczynki tylko to, co pospolite i nieprzyjemne. Nie mogą wspinać się
wysoko, chodzić daleko, późno wracać, ani biegać szybko, ani nic...
Pan Cobb otarł usta wierzchem dłoni i odetchnął. Miał uczucie człowieka pędzonego z
wierzchołka na wierzchołek góry, bez chwili wytchnienia.
- Nie mogę sobie wyobrazić, gdzie znajduje się wasza farma - byłem w Temperance i znam tę
drogę. Jak się nazywacie?
- Randall. Matka nazywa się Aurelia Randall, a my mamy takie imiona: Anna Łucja Randall,
Rebeka Rowenna Randall, Jan Halifax Randall, Joanna Lind Randall, Marquis Randall,
Franciszka Ellsler Randall i Miranda Randall. Połowie dzieci nadała imiona matka, a
pozostałym ojciec. Mirę nazwali na cześć ciotki Mirandy z Riverboro. Spodziewali się Bóg
wie czego, a tu nic. Wszyscy nosimy imiona niezwykłych osobistości. Anna jest Anną ze
"Sznurowanych trzewiczków"; moje imię wzięte jest z "Ivanhoe"; Jan Halifax był bohaterem
innej książki; Marek nazywa się na pamiątkę stryja; Joasia ma imię śpiewaczki, a Frania,
prześlicznej tancerki. Mama uważa, że obie się nie udały. Joasia nie potrafi zanucić piosenki,
a Frania zatańczyć. Mama wolałaby je nazywać Janką i Fanny, ale nie byłoby to ładnie ze
względu na tatę. Mama mówi, że musimy zawsze bronić ojca, dlatego właśnie, że wszyscy są
przeciw niemu, a on był taki nieszczęśliwy. Myślę, że to już wszystko - zakończyła poważnie.
- Na litość boską! Sądzę, że było dosyć! - wykrzyknął pan Cobb. - Niewiele imion pozostało
po wyborze dokonanym przez twoją matkę. Masz bajecznie dobrą pamięć! Przypuszczam, że
nauka nie sprawia ci kłopotu? Prawda?
- Nie bardzo. Większy jest z bucikami do szkoły. Te, które mam, są całkiem nowe i muszą mi
wystarczyć na sześć miesięcy. Mama mi zawsze mówi, bym szanowała buty, a jedynym
sposobem ich oszczędzania jest chodzenie boso. W Riverboro nie będę mogła tego robić;
ciotka Miranda by się za mnie wstydziła. U ciotki Mirandy mam chodzić do szkoły, a po
dwóch latach przejdę do seminarium w Wareham. Mama uważa, że to powinno zrobić ze
mnie człowieka. Kiedy skończę naukę, chcę zostać malarką, jak panna Ross. W każdym razie
ja tego pragnę, bo mama wolałaby, żebym była nauczycielką.
- Mieszkacie na farmie starego Hobbsa?
- Nie, to farma Randallów. Nazywam ją farmą Słonecznego Potoku.
- Myślę, że gdy się wie, gdzie to jest, to nie ma różnicy, czy nazwa jest krótka, czy długa.
Rebeka spojrzała oczami pełnymi wyrzutu, mówiąc:
- O! Niech pan nie będzie taki jak wszyscy i niech pan tak nie mówi! Jest różnica w tym, jak
się co nazywa! Kiedy powiem "farma Randallów", wyobraża pan sobie jej wygląd?
- Nie, nie mogę tego powiedzieć - wyjąkał z trudem pan Cobb.
- A jeśli powiem "farma Słonecznego Potoku", co pan wtedy myśli?
Pan Cobb czuł się w tej chwili jak ryba wyjęta z wody i rzucająca się na piasku. Nie mógł
odmówić odpowiedzi, bo oczy Rebeki przenikały każdą jego myśl, zdawały się przewiercać
mózg i dochodzić aż do łysiny z tyłu głowy.
- Przypuszczam, że gdzieś w pobliżu jest potok - rzekł bojaźliwie.
Rebeka wyglądała na rozczarowaną, ale nie zrażoną.
- Bardzo dobrze. Ciepło, ciepło, ale jeszcze nie gorąco. Jest tam potok, ale nie taki zwyczajny.
To mały, wąski, szemrzący strumyczek z błyszczącymi kamykami na piaszczystym dnie. Gdy
ś
wieci słońce, woda jest pełna migocących iskier. Nie czuje pan pustki w żołądku? Jestem
bardzo głodna. Tak się bałam, żeby się nie minąć z powozem, że nie mogłam jeść śniadania.
- Będzie ci obiad bardziej smakował. Ja zjem dopiero w Milltown. Dostanę tam kawałek
placka i filiżankę kawy.
- Chciałabym zobaczyć Milltown. Jest pewnie większe od Wareham, a może takie jak Paryż?
Panna Ross dużo opowiadała o Paryżu. Tam właśnie kupiła różową parasolkę i torebkę z
koralików. Czy widzi pan, jak się otwiera? Mam w niej dwadzieścia centów, które mi muszą
wystarczyć przez trzy miesiące na znaczki, papier i atrament. Mama mówi, że ciotka Miranda
nie kupi mi tych rzeczy. Musi mnie wyżywić, ubrać i płacić za moje książki szkolne.
- Paryż nie jest duży - odezwał się pan Cobb pogardliwie. - To najbrzydsze miejsce w całym
stanie Maine. Nieraz tam jeździłem.
Rebeka poważnie i spokojnie, lecz nie bez pewności siebie pouczyła pana Cobb.
- Paryż jest stolicą Francji i płynie się tam statkiem. Tak jest w geografii, która uczy jeszcze,
ż
e "Francuzi są narodem wytwornym i wesołym, lubiącym taniec i lekkie wina". Pytałam
nauczycielkę o lekkie wina, a ona odpowiedziała, że to coś w rodzaju młodego jabłecznika,
albo musującego napoju z imbirem. Kiedy zamknę oczy, widzę Paryż tak jasno, jak we dnie.
Ś
liczne panie z różowymi parasolkami i torebkami z koralików tańczą wesoło, a wielcy
panowie popijają musujące napoje. Pan może przynajmniej co dzień patrzeć na Milltown -
rzekła Rebeka poważnie.
- Milltown też jest duże - odpowiedział pan Cobb z taką miną, jakby zwiedził wszystkie
miasta świata. - Patrz, jak rzucę gazetę: prosto na próg domu pani Brown!
Pfff! i zwitek papieru upadł w oznaczonym miejscu, na słomianą matę przed frontowymi
drzwiami.
- Och! To było wspaniałe! - wykrzyknęła Rebeka z entuzjazmem. - Całkiem jak kuglarz
rzucający nożem, którego Marek widział w cyrku. Chciałabym, żeby tu był długi rząd
domów, wszystkie ze słomianymi matami i drzwiami pośrodku, aby w każde można było
rzucić gazetę!
- Czasem może się nie udać - zauważył pan Cobb, promieniejąc skromną dumą. - Jeśli ciotka
Miranda pozwoli, wezmę cię w lecie do Milltown.
Zdumienie i radość ogarnęły Rebekę. Ściskając gwałtownie pana Cobb wyjąkała zdławionym
ze wzruszenia głosem.
- Och! to nie może być prawda, to niemożliwe! Pomyśleć, że mogę zobaczyć Milltown!
Zupełnie, jakbym miała za chrzestną matkę wróżkę, która spełnia najgorętsze życzenia.
Czytał pan "Kopciuszka", "śółtego karła", "Zaklętą żabę", albo "O wróżce ze złotymi
lokami?"
- Nie - odpowiedział pan Cobb po długim namyśle. - Gdzie miałaś sposobność do czytania
tylu książek?
- O! Czytałam mnóstwo - stwierdziła Rebeka od niechcenia. - Książki ojca, panny Ross,
różnych nauczycieli i wszystkie z biblioteki szkoły niedzielnej. Czytałam "Latarnika",
"Wodzów szkockich", "Ivanhoe", "Spadkobiercę", "Korę, żonę lekarza", "Davida
Copperfielda", "Złoto z Chickaree", "śywoty Plutarcha", "Tadeusza Kościuszkę" i "Pochód
pielgrzymów". A pan?
- Tak szczególnych książek nawet nie widziałem, ale w swoim czasie wiele czytałem!
Prenumeruję stale "Kalendarz", tygodnik "Argus" i "Rolnika". Znowu mamy rzekę! To
ostatnie większe wzgórze, a gdy wjedziemy na szczyt, będzie można dostrzec kominy z
Riverboro. Już niedaleko. Mieszkam niecałe pół mili od Czerwonego Domu.
Rebeka poruszyła się niespokojnie na siedzeniu.
- Nigdy nie myślałam, że będę się bała - szepnęła. - A przecież odczułam lęk, gdy pan
powiedział, że jesteśmy blisko.
- Chciałabyś wrócić? - zapytał pan Cobb ciekawie.
Spojrzała nieustraszonym wzrokiem i rzekła dumnie:
- Nigdy nie wracam! Mogę się bać, ale wstydzę się uciekać. Jechać do ciotki Mirandy jest tak
przyjemnie, jak schodzić do piwnicy po ciemku. Czy to główna ulica miasteczka, jak tamta w
Wareham?
- Możesz ją nazwać główną ulicą. Ciotki Sawyer tu właśnie mieszkają. Ale nie ma sklepów,
ani fabryk, to po prostu głucha wieś. Chcąc zobaczyć coś godnego uwagi, trzeba przejść przez
rzekę na naszą stronę.
- Ach! jaka szkoda! - westchnęła Rebeka. - Tak wspaniale jedzie się prawdziwą, wielką ulicą,
siedząc w powozie pod różową parasolką. Byłabym podobna do tej pięknej pani na
promenadzie. Ostatniego lata przywędrował cyrk do Temperance i rankiem przechodził przez
miasto. Mama pozwoliła nam popatrzeć, bo nie mieliśmy za co pójść do cyrku po południu.
Były śliczne konie i zwierzęta w klatkach i clowni na siodłach. Na samym końcu jechała
malutka, czerwono_złota karetka, zaprzężona w dwa kucyki. Wśród aksamitnych poduszek
siedziała zaklinaczka wężów, cała w atłasach i błyskotkach. Była cudna nad podziw, panie
Cobb. Czy pan wie, o czym myślę? Czy odczuwał pan w życiu taki zachwyt?
Zakłopotany pan Cobb ominął zręcznie pytanie, mówiąc:
- Zdaje mi się, że to niezła myśl. Możemy urządzić taki uroczysty wjazd w wielkim stylu.
Odłożę bat, wyprostuję się i pojadę bardzo szybko. Połóż bukiet na kolanach i otwórz
parasolkę, zobaczysz jak się na nas będą gapić.
Twarzyczka dziecka rozbłysła na chwilę, ale radość jej zgasła szybko. Rzekła:
- Zapomniałam, ale mama wsadziła mnie do środka i może chciała, abym tak przyjechała do
ciotki Mirandy. Możliwe, że to bardziej elegancko i nie muszę zeskakiwać z kozła, ale mogę
otworzyć drzwiczki i wysiąść, jak prawdziwa dama. Czy pan stanie na chwileczkę, panie
Cobb, i pozwoli mi się przesiąść?
Woźnica dobrodusznie zatrzymał konie i zsadził podnieconą dziewczynkę na ziemię. Pomógł
jej wsiąść do powozu, a obok na siedzeniu położył bukiet i parasolkę.
- Odbyliśmy wielką podróż - stwierdził - i zawarliśmy dobrą znajomość. Nieprawdaż? Czy
nie zapomnisz o Milltown?
- Nigdy! - wykrzyknęła gorąco. - A pan jest pewny, że nie zapomni?
- Nigdy! Na zbawienie mojej duszy! - przysiągł uroczyście pan Cobb, windując się na kozioł.
Powóz toczył się wysadzaną klonami ulicą miasteczka, a ci, którzy patrzyli ze swych okien,
widzieli małe, śniade stworzenie, siedzące sztywno na skórzanych poduszkach i zaciskające
mocno w jednej ręce wielki bukiet, w drugiej różową parasolkę.
- Jakiś powóz wjechał na podwórze "dziewcząt Sawyer" - rzekła pani Perkins do męża. - To
pewnie ich siostrzenica z Temperance. Zdaje się, że pisały do Aurelii, zapraszając Annę, ale
Aurelia odpowiedziała, że wolałaby przysłać Rebekę, no i Rebeka przyjechała. Będzie dobrą
towarzyszką dla naszej Emmy, ale nie wierzę, żeby ją trzymały dłużej, niż trzy miesiące. O ile
mogę stąd dojrzeć, wygląda na całkiem czarną. Podobno jeden z Randallów ożenił się z
Hiszpanką, nauczycielką muzyki i języków w internacie. Lorenzo, przypominasz sobie, a to
dziecko jest takie same. Nie wiem, czy krew hiszpańska jest czymś hańbiącym, zwłaszcza
jeśli to było dawno temu, a kobieta godna szacunku.
II. Krewni Rebeki
Rozdział II
Krewni Rebeki
Nazywano je "dziewczętami Sawyer" w czasie, gdy osiemnastoletnia Miranda,
dwunastoletnia Janina i osiem lat zaledwie licząca Aurelia brały udział w czynnym i
ruchliwym życiu miasteczka. Kiedy Riverboro wpadło na jakiś sposób mówienia czy
myślenia, nie uważało za stosowne zmieniać go, zwłaszcza w tym samym jeszcze stuleciu. W
chwili, kiedy się zaczyna to opowiadanie, Miranda i Janina zbliżały się prawie do
sześćdziesiątki, ale Riverboro ciągle jeszcze nazywało je "dziewczętami Sawyer". Pozostały
starymi pannami; tylko najmłodsza z nich, Aurelia, zawarła "romantyczne małżeństwo", które
siostry nazywały wzgardliwie "bardzo nieszczęśliwą spekulacją".
- To gorsze, niż staropanieństwo - mówiły; czy myślały w ten sposób, to inna sprawa.
Początek romansu Aurelii opierał się na tym, że pan Lorenzo de Medici Randall nie był
pospolitym zjadaczem chleba. Dusza jego, zaślubiona Muzom, wznosiła się ponad kupiectwo
czy uprawę roli. Uczył w tygodniowych szkołach śpiewu, grał na skrzypcach i aranżował
tańce. W niedzielne poranki wydobywał harmonijne akordy z kościelnych organów.
Nieokrzesanych, dopiero w świat wchodzących chłopców wtajemniczał w zawiłości
kontredansa, tańca szkockiego lub mazurka. Był duszą wszystkich towarzystw, chociaż
wyraźnie unikał czysto męskich zebrań w restauracjach, czy przy brydżu.
Miał dłuższe włosy, bielsze ręce i cieńsze buciki, a sposób bycia bardziej elegancki, niż jego
dobroduszni rówieśnicy. Jedyną sprawą interesującą go w życiu było szukanie sposobów
zdobycia odpowiedniej ilości pieniędzy, aby wyżyć. Na szczęście, nie miał żadnych
zobowiązań. Ojciec i brat bliźniak umarli, gdy był dzieckiem, a matka utrzymywała się sama i
kształciła dzieci, szyjąc płaszcze do ostatniej chwili życia. Zazwyczaj mówiła skarżącym się
tonem:
- Natura nierówno obdarzyła zdolnościami moich synów. L.D.M. jest niezwykle
utalentowany, ale przypuszczam, że M.D.L. gdyby żył, byłby praktyczniejszy.
- L.D.M. był dość praktyczny, aby ożenić się z najbogatszą dziewczyną w mieście -
odpowiadała pani Robinson.
- Tak! - wzdychała matka. - Gdyby obaj bliźniacy mogli ożenić się z Aurelią Sawyer,
wszystko byłoby w porządku. L.D.M. był dość genialny, by wziąć pieniądze Aurelii, ale
M.D.L. byłby na tyle rozsądny, aby ich nie roztrwonić.
Skromny posag Aurelii topniał z wolna w rękach przystojnego ale nieszczęśliwego w
interesach Lorenza. Miał miły i poetyczny zwyczaj robienia inwestycji dla nowo narodzonego
syna czy córki.
- Prezent urodzinowy dla naszego dziecka, Aurelio - mawiał - malutkie jajeczko, złożone w
gniazdku na przyszłość.
Kiedyś, w godzinie goryczy zauważyła Aurelia, że nie istniała kura, która mogła cokolwiek z
tych jaj wysiedzieć.
Miranda i Janina umyły ręce i nie zajmowały się sprawami Aurelii, gdy postanowiła poślubić
Lorenza Randall. Wyczerpawszy wszystkie możliwe środki pieniężne z Riverboro i
bezpośredniego sąsiedztwa, nieszczęśliwa para wędrowała z miejsca na miejsce w stale
pogarszających się warunkach, aż dotarła do Temperance, gdzie osiadła, pozostawiając
losowi zupełną swobodę działania.
Siostry pisywały do Aurelii dwa lub trzy razy do roku, przysyłając na każdą "gwiazdkę"
skromne, ale praktyczne prezenty dla dzieci. Odmówiły natomiast stałej pomocy dla
gwałtownie zwiększającej się rodziny Lorenza. Ostatnią inwestycją, przed urodzeniem
Mirandy (nazwanej tak w żywej nadziei zdobycia łask, które nigdy nie nadeszły), była mała
farma, oddalona o dwie mile od Temperance. Aurelia zarządzała nią sama i tak zdobyła
własny dom, a równocześnie miejsce, gdzie w dzień urodzin Miry umarł i odszedł na
cmentarz biedny Lorenzo.
W takim domu wychowywała się Rebeka. Była to prosta rodzina; wśród siedmiorga dzieci
dwoje lub troje było ładnych i dość inteligentnych. Pozostałe nie odznaczały się mądrością
ani urodą, czy nawet pracowitością. Rebeka jedna miała pewien polot i wdzięk swego ojca.
Była tak muzykalna, że przewodziła w chórach, grała, nie znając nut, tańczyła, choć jej nikt
nie uczył. Umiłowanie książek odziedziczyła po matce, która mając interesującą powieść,
uważała szycie, gotowanie, czy zamiatanie za ciężki dopust boży. Na szczęście książki
trafiały się rzadko, inaczej dzieci chodziłyby obdarte i głodne.
Poza prawem dziedziczności ujawniły się w Rebece nie znane w rodzinie rysy charakteru.
Lorenzo był miękki, prawie bez woli. Rebeka - stworzeniem pełnym ognia i życia. Jemu
brakło energii i odwagi; Rebeka była energiczna za dwóch, odważna za pięciu. Pani Randall i
Anna nie miały wcale poczucia humoru; Rebeka okazywała je od chwili, w której zaczęła
chodzić i mówić. Odziedziczywszy po przodkach cnoty, nie zdołała uniknąć słabostek. Nie
miała cierpliwości, siłę woli zastępował upór, a łatwość wykonywania każdej rzeczy czyniła
ją niecierpliwą przy zadaniach trudnych lub długotrwałych.
Jeśli czegokolwiek brakowało kiedy na farmie Randallów, to nie wolności. Dzieci,
pozostawione sobie rosły, pracowały, myślały, jak im się żywnie podobało. Jadły co chciały,
a spały, gdzie mogły. Do rodziców były przywiązane, a między sobą kochały się bardzo, bez
okazywania szczególnej czułości. Kształciły się same przez dziewięć miesięcy w roku, każde
na swój sposób.
W rezultacie tej metody wychowawczej, Anna była pilna i pracowita, ale ograniczona i
pozbawiona wyobraźni. Rebeka nie potrzebowała do rozwoju niczego, prócz czasu i zdobycia
pewnego zasobu wiadomości i wyrażeń, aby się za ich pomocą wypowiedzieć. Pole działania
dla jej twórczego umysłu było rozpaczliwie małe. Zastępowała te braki w różny sposób.
Wyjmowała z ziemi kiełkujące nasionko, aby śledzić dalszy jego rozwój. Bawiąc się z
dziećmi, przyprowadzała je do stołu poprzebierane za fantastyczne postacie, wynalezione w
ukochanych książkach. Rebeka zabawiała matkę, wnosiła w dom radość, ale nie liczono na
nią, gdy chodziło o sprawy poważne. Smutne doświadczenia Aurelii z pożycia z genialnym
Lorenzem nauczyły ją cenić zdrowy rozsądek, którego Rebeka - trzeba to przyznać - zbyt
wiele nie okazywała. Pupilką matki była Anna, o ile w ogóle mogła sobie pani Aurelia
pozwolić na taki zbytek jak stronniczość. Rodzice zmuszeni ubrać i wyżywić siedmioro dzieci
z piętnastu dolarów miesięcznego dochodu, rzadko mają czas na wyróżnianie kogokolwiek z
potomstwa. Anna jednak, jako czternastoletnia dziewczyna była dzielną pomocnicą matki.
Utrzymywała porządek w domu, gdy ta pracowała w stajni lub w polu. Rebeka zdolna była do
takich rzeczy, jak czuwanie nad małymi dziećmi, karmienie drobiu, zbieranie truskawek, czy
wycieranie naczyń. Anna uchodziła za istotę, na której można było polegać w każdej sytuacji.
Ten sposób postępowania odbił się na dziewczynce, nadając jej twarzy dziecinnego
zatroskania i pewną szorstkość w obejściu. Mimo to była dzieckiem zadowolonym z siebie,
dobrze wychowanym i godnym zaufania. To stało się przyczyną, że ją właśnie zaprosiły
ciotki do Riverboro, aby mogła brać udział we wszystkich korzyściach ich wyższego
stanowiska w świecie.
Minęło kilka lat od czasu, kiedy Miranda i Janina widziały dzieci swej siostry, ale pamiętały,
ż
e podczas rozmowy starszych Anna ani słowem się nie odzywała. To sprawiło, że
zdecydowały się na jej towarzystwo. Rebeka wprost przeciwnie; przystroiła psa w ubranie
Janka, a gdy jej kazano umyć i uczesać troje młodszych dzieci do obiadu, zaciągnęła je
wszystkie pod pompę. Następnie, nie stygnąc w zapale, starała się gwałtownym
szczotkowaniem wygładzić im włosy. Kiedy wreszcie przyprowadziła je do stołu, były
mokre, lśniące i tak szkaradne zarazem, że matka wstydziła się za ich wygląd. Włosy Rebeki,
zwykle gładko z czoła odczesane, tym razem tworzyły skłębioną piramidę czarnych,
lśniących loków. Ozdobę tę mogła jednak nosić tak długo, dopóki Anna nie zwróciła na nią
uwagi matki; ta natychmiast odesłała ją do sąsiedniego pokoju, aby zmieniła fryzurę i wróciła,
gdy będzie wyglądała jak chrześcijanka. Rozkaz ten wypełniła jednak Rebeka zbyt dosłownie.
Wymyśliła w ciągu dwu minut niesłychanie pobożny styl uczesania, równie efektowny, choć
nie tak przerażający, jak pierwszy.
Figle te były skutkiem nastroju nerwowego podniecenia, wywołanego przez pannę Mirandę
Sawyer i jej sztywny i srogi sposób postępowania. W Czerwonym Domu wspomnienie
Rebeki tak było żywe, że list Aurelii wstrząsnął do głębi spokojnymi starymi pannami. Pisała,
ż
e z Anną przez kilka lat rozstać się nie może, ale wyśle Rebekę, gdy zdoła przygotować ją do
drogi. Zaproszenie przyjmowała z wdzięcznością, wyrażając nadzieję, że regularne
uczęszczanie do szkoły i kościoła, oraz wpływ panien Sawyer "niewątpliwie uczyni z Rebeki
człowieka".
III. Różne serca
Rozdział III
Różne serca
- Nie jestem powołana do tego, aby czyjeś dzieci wychowywać na ludzi - rzekła panna
Miranda, wkładając list Aurelii do szufladki.
- Przypuszczam, że mimo wszystko Aurelia mogła przysłać nam dziecko, które zaprosiłyśmy,
ale to bardzo do niej podobne, że chciała tę dziką dziewczynę wepchnąć komuś innemu.
- Pamiętasz przecież, żeśmy jej same mówiły, aby przysłała Rebekę lub Joasię, gdyby Anna
nie mogła przyjechać - wtrąciła siostra.
- Wiem o tym, ale nie miałam pojęcia, że znajdę się w takiej sytuacji - mruknęła Miranda.
- Była bardzo mała, kiedyśmy ją widziały. Miała dosyć czasu na poprawę przez trzy lata -
ośmieliła się zauważyć Janina.
- I dosyć, aby stać się gorsza!
- Czy nie sądzisz, że to piękne zadanie, skierować ją na właściwą drogę? - nieśmiało zapytała
siostra.
- Nie znam się na takich pięknych zadaniach, a będzie wiele roboty, jeżeli matce nie udało się
dotychczas jej wychować.
Nastrój przygnębienia trwał do ranka tego dnia, w którym przybyć miała Rebeka.
- Jeżeli ma zamiar wyprawiać u nas to co w domu, możemy się pożegnać z nadzieją, że
kiedykolwiek będziemy mogły odpocząć - westchnęła panna Miranda, rozwieszając
ś
ciereczki na berberysowych krzakach.
- Przecież bez względu na Rebekę musiałyśmy sprzątać w domu - z pełnym naciskiem
powiedziała Janina. - I nie rozumiem, dlaczego w takim razie myłaś i piekłaś dla tego
dziecka, dlaczego wykupiłaś prawie cały zapas materiałów w sklepie Watsona.
- Znam Aurelię lepiej niż ty - odpowiedziała Miranda. - Widziałam jej dom i widziałam
gromadę dzieci, z których jedno po drugim nosi ubranie i nigdy nie troszczy się o to, czy je
włożyło na prawą, czy lewą stronę. Wiem dobrze, z jakich dochodów musieli się ubierać i
ż
ywić. To dziecko przyjdzie z pewnością z mnóstwem rzeczy, wypożyczonych od reszty
rodziny. Będzie miała buciki Anny, koszulę Janka i skarpetki Marka. Jestem pewna, że nigdy
w życiu nie miała naparstka na palcu, ale postaram się o to, aby w ciągu paru dni nauczyła się
go używać. Kupiłam kawałek niebielonego muślinu i brązowego barchanu. To ją trochę
zajmie. Z pewnością nigdy nic po sobie nie sprzątnie. Prawdopodobnie nie widziała nawet
szczoteczki do zmiatania i trudno będzie przyzwyczaić ją do naszego porządku domowego.
- Zrobi nam pewną różnicę, to prawda - dodała Janina - ale może zmieni się łatwiej niż
sądzimy.
- Łatwo czy nie, musi się zmienić, gdy u nas zamieszka - zauważyła Miranda, strzepując
ostatnią ściereczkę.
Miranda Sawyer miała serce, ale poza wprawianiem w ruch krwi, nie służyło zapewne do
innych celów. Była uczciwa, pracowita i oszczędna, uczęszczała regularnie do kościoła i
szkoły niedzielnej. Została członkiem Zgromadzenia Misjonarzy i Stowarzyszenia Biblijnego.
Jednak przy wszystkich tych cnotach tęskniło się bezwiednie do małej, ale ciepłej wady lub
miłej słabostki. Nie miała wykształcenia, poza tym, które jej dała najbliższa szkoła
powiatowa, wszystkie jej ambicje i pragnienia skupiały się w zarządzaniu domem, stajnią i
farmą. Janina przeciwnie - tak, jak i Aurelia - kształciła się w szkole dla młodych panien i
czas jakiś chodziła nawet do seminarium. To było przyczyną, że lata, których tak wiele
upłynęło, nie zatarły między starszą, a dwiema młodszymi siostrami, drobnych różnic w
mowie i obejściu.
Janina miała poważne powody do smutku. Nie był to naturalny żal po stracie wiekowych
rodziców, których śmierć ulgę przyniosła tylko, ale coś znacznie głębszego. Była niegdyś
zaręczona z młodym Tomem Carterem. Nie miał on, co prawda, żadnych środków, aby
założyć rodzinę, nie tracił jednak nadziei, że kiedyś je zdobędzie. Wówczas wybuchła wojna.
Tom poszedł na pierwsze wezwanie. Do tego czasu kochała go Janina uczuciem spokojnym i
przyjaznym, a dla kraju miała ten sam rodzaj łagodnej miłości. Walka, niebezpieczeństwo i
trwoga tych czasów ożywiły w duszach ludzkich nowe uczucia. śycie nie mieściło się już w
granicach codziennego śniadania, obiadu i kolacji. Stało się czymś więcej, niż ustawicznym
myciem, szyciem, gotowaniem i chodzeniem do kościoła. Zniknęła z rozmów płytka
gadanina, małe, osobiste ploteczki. Miejsce drobnostek zajęły rzeczy ważne i wielkie.
Mężczyźni i kobiety szybko dojrzewali w dniach nieszczęść i walk narodowych. Janina
obudziła się nagle z ciemnego i nieokreślonego snu, który nazywała życiem, do nowych
nadziei, cierpień i celów. Po latach trwogi, w ciągu których nikt nie śmiał spojrzeć w gazetę
bez dreszczu niepewności, nadszedł telegram z wiadomością, że Tom jest ranny. Janina, nie
myśląc o tym, że opuszcza Mirandę, zapakowała tłumoczek i wyruszyła na południe.
Nadszedł czas, w którym trzymała rękę Toma w swojej przez długie godziny bólu; czas, który
odkrył przed nim płonące miłością serce czystej dziewczyny, w którym jej ramiona zastąpiły
mu zacisze domu rodzinnego. W tych ramionach umarł i to było wszystko - wszystko, ale to
wystarczyło.
Po śmierci Toma Janina poświęciła się pielęgnowaniu obcych żołnierzy. Wróciła do domu i w
ciągu wielu lat nie opuściła Riverboro, stając się na pozór podobna do siostry oraz innych
pracowitych i oszczędnych starych panien. Coś odmiennego jednak błąkało się w jej duszy,
słabe echo dzikiego bicia serca z dziewczęcych dni.
- Ty jesteś miękka, Janino - rzekła raz Miranda. - Zawsze byłaś miękka i taka już zostaniesz.
Gdyby nie to, że cię trochę powstrzymuję, rozpłynęłabyś się jak masło.
Dawno minęła godzina, w której powóz pana Cobb miał się ukazać na ulicy.
- Powinien już być - rzekła Miranda, spoglądając nerwowo na wysoki zegar, wskazujący
godzinę dwunastą. - Zdaje mi się, że wszystko już gotowe. Powiesiłam na umywalni dwa
grube ręczniki i położyłam matę pod dzbanek z wodą. Dzieci okropnie traktują sprzęty.
Zobaczysz, za rok nie poznamy domu.
Janina, przejęta ponurymi przeczuciami Mirandy, jej przerażeniem wobec nadchodzącego zła,
była również zgnębiona. Jedyną różnicą między dwiema siostrami było to, że Miranda
myślała tylko o tym jak ścierpią Rebekę. Janina przeżywała chwile, w których zastanawiała
się, jak Rebeka wytrzyma z nimi. Kierowana intuicją pobiegła tylnymi schodami na górę i na
biurku dziewczynki postawiła wazę z różowymi kwiatami jabłoni.
Powóz zajechał przed boczne drzwi ceglanego domu i pan Cobb podał z gracją rękę Rebece,
jak prawdziwej damie. Dziewczynka wysiadła bardzo ostrożnie, a witając się z Mirandą,
podała jej pęk zwiędłych kwiatów. Przelotne dotknięcie ust ciotki zaledwie można było
nazwać pocałunkiem, nie obrażając tego miłego zwyczaju.
- Niepotrzebnie trudziłaś się wożeniem kwiatów - taktownie zauważyła czcigodna dama. -
Ogród tutejszy jest ich zawsze pełen, gdy nadejdzie pora kwitnienia.
Witając Rebekę Janina zdobyła się na lepszą imitację pocałunku.
- Postawcie kufer u wejścia, Jeremiaszu, a same zaniesiemy go po południu na górę - rzekła.
- Jeżeli chcecie, odniosę go zaraz, dziewczęta.
- Nie powinniście zostawiać koni. Znajdzie się przechodzień, który nam pomoże.
- Ano, dobrze. Bądź zdrowa, Rebeko, do widzenia, Mirando i Janino. Przybyło wam wesołe
dziewczątko. Myślę, że będzie z niej towarzyszka pierwszej klasy.
Panna Sawyer otwarcie się wzdrygnęła na przymiotnik "wesołe". Uważała bowiem, że jeżeli
można znieść widok dzieci, to absolutnie nie powinno się ich słyszeć.
- Nie jesteśmy przyzwyczajone do hałasu - zauważyła kwaśno.
Pan Cobb zrozumiał, że obrał zły sposób postępowania. Wiedział, jak trudno jest mu się
wysłowić i odjechał, rozmyślając nad tym, jakim wyrazem mniej niebezpiecznym, niż
"wesoły", można było określić małą, interesującą panienkę.
- Chodź na górę, Rebeko, pokażę ci twój pokój - rzekła Miranda. - Zamknij dokładnie drzwi z
siatką przeciw moskitom, żeby muchy nie wlatywały. Nie jest to wprawdzie ich pora, ale chcę
cię od początku do tego przyzwyczaić. Weź ze sobą pakunek, żebyś nie musiała po niego
wracać. Trzeba zawsze pamiętać o tym, aby oszczędzać nogi. Wytrzyj buciki na macie, a
płaszcz i kapelusz powieś u wejścia.
- To mój najlepszy kapelusz - odezwała się Rebeka.
- W takim razie weź go na górę i włóż do szafy. Nigdy bym nie pomyślała, że weźmiesz na
drogę najlepszy kapelusz.
- To mój jedyny kapelusz - wyjaśniła Rebeka. - Poprzedni był już tak zniszczony, że
zostawiłam Frani, aby go do reszty znosiła.
- Zostaw parasol w przedpokoju.
- Nie mogłabym go wziąć ze sobą, ciociu? Zawsze byłoby bezpieczniej.
- Nie ma tu złodziei, a gdyby i był jaki, nie połakomiłby się na twoją parasolkę. Ale chodź
dalej! Pamiętaj, żebyś wchodziła zawsze tylnym wejściem. Nie używamy frontowych
schodów ze względu na dywan. Uważaj na zakrętach i nie szuraj nogami! Patrz w prawo i
wejdź do pokoju! Kiedy umyjesz i uczeszesz się, możesz zejść na dół. Potem rozpakujemy
twój kufer i uporządkujemy wszystko przed kolacją. Czy nie włożyłaś przypadkiem sukni
przodem do tyłu?
Rebeka spuściła głowę i spojrzała na długi rząd perłowych guziczków biegnących z góry na
dół.
- Przodem do tyłu? Ach, rozumiem! Nie, wszystko jest w porządku. Gdyby ciocia miała
siedmioro dzieci, nie mogłaby ich bez końca zapinać i rozpinać - musiałyby to robić same -
zawsze mamy sukienki zapinane z przodu. Mira ma trzy lata i wszystko z przodu zapinane.
Miranda nie odpowiedziała, ale spojrzenie, które rzuciła Rebece, było bardziej wymowne niż
słowa.
Rebeka stanęła na środku pokoju. Rozglądając się zauważyła, że przed każdym meblem leży
kwadratowy kawałek linoleum. Gruby koc rozciągnięty był przed łóżkiem, nakrytym białą,
bawełnianą kapą z frędzlami. Wszystko lśniło czystością, a sufit wydał jej się znacznie
wyższy niż w domu. Był to pokój północny, z długim, wąskim oknem, wychodzącym na
zabudowania gospodarskie i stodołę.
Ogarnęło ją dziwne uczucie. Wywołał je nie wygląd pokoju, zresztą ładniej urządzonego niż
jej izdebka na farmie, brak pięknego widoku czy długa podróż - bo Rebeka nie czuła
zmęczenia. Nie była to też trwoga przed obcym miejscem, gdyż lubiła nowości i poszukiwała
ś
wieżych wrażeń. Przeżywała dziwną mieszaninę nieopanowanych uczuć, które sprawiły, że
postawiła w kącie parasolkę, zerwała z głowy kapelusz i cisnęła na biurko. Chwyciła
gwałtownie bawełnianą kapę, rzuciła się na środek łóżka i naciągnęła ją na głowę.
W tej samej chwili cicho otwarły się drzwi. Pukanie było zwyczajem nie znanym w
Riverboro. Nie przyszłoby nikomu na myśl stosować je wobec dziecka.
Weszła Miranda i przystanęła, wodząc zdumionymi oczyma po pustym pokoju. Nagle wzrok
jej padł na zmiętą, białą kapę, na której piętrzyły się dziwaczne wzniesienia i załamania.
- Rebeko!
Głos, którym wypowiedziała to słowo, robił wrażenie, jakby brzmiał aż ze szczytu domu.
Ciemna, rozczochrana głowa i dwoje przerażonych oczu wyjrzało spod nakrycia.
- Cóż to za nowy pomysł, leżeć w biały dzień, gniotąc pościel i brudząc zakurzonymi butami?
Rebeka zerwała się pełna skruchy. Zdawało się, że nie ma dla niej przebaczenia. Grzech jej
był zbyt wielki, aby go można było wytłumaczyć i darować.
- Strasznie mi przykro, ciotko Mirando. Coś mnie takiego napadło - sama nie wiem co.
- Doskonale! Jeśli cię znowu coś takiego napadnie, postaramy się wybadać, co to jest. Zaściel
łóżko w tej chwili! Bijah Flagg przyniesie twój kufer. Nie pozwolę, aby zobaczył tak straszny
nieporządek. Rozpowiedziałby o tym zaraz po całym mieście.
Późnym wieczorem wrócił pan Cobb do domu, przyniósł sobie krzesło z kuchni i postawił je
obok żony, siedzącej na werandzie.
- Przywiozłem dzisiaj z Maplewood dziewczynkę Randallów, matko. Jest krewną dziewcząt
Sawyer i ma z nimi zamieszkać - rzekł siadając. - To dziecko Aurelii, tej co uciekła z synem
Zuzanny Randall tuż przed naszym przybyciem do Riverboro.
- Ile lat ma to dziecko?
- Może z dziesięć. Trochę mała na swój wiek. Ale, Panie Boże, można pomyśleć, że ma sto,
gdy się ją słyszy mówiącą! Zadawała mi ustawicznie pytania i pilnowała, żebym odpowiadał.
Ze wszystkich niezwykłych dzieci jakie kiedykolwiek widziałem, ona jest najdziwniejsza. Nie
jest ładna - jej twarz jest cała w oczach. Jeśli podrośnie i trochę się zaokrągli, będą się jeszcze
na nią gapić ludziska! Mój Boże! Matko! Chciałbym, żebyś mogła słyszeć, kiedy mówi!
- Nie rozumiem, o czym mogła rozmawiać z obcym człowiekiem - odpowiedziała pani Cobb.
- Obcy czy nie obcy, jej to nie robi różnicy. Mogłaby mówić równie dobrze do pompy i do
kamienia młyńskiego, a z pewnością wolałaby rozmawiać sama ze sobą, niż siedzieć chwilę
cicho.
- O czym tak opowiadała?
- Zbij mnie, jeśli potrafię coś powtórzyć. Byłem tak zdziwiony, że zupełnie straciłem głowę.
Miała malutką, różową parasolkę - wyglądała, jak zabawka dla lalki. Radziłem, żeby ją
otworzyła - słońce tak piekło, ale odpowiedziała: nie, bo mogłaby spłowieć - i schowała ją
pod sukienkę. To jest dla mnie najdroższa w życiu rzecz - rzekła. Powtórzyłem jej własne
słowa i jedyne, jakie sobie przypominam. - Pan Cobb wybuchnął głośnym śmiechem,
przechylając się z krzesłem w tył, ku ścianie domu. - Mówiła takie śmieszne rzeczy, ale nie
potrafię powtórzyć tego dokładnie. Obiecała nas odwiedzić i będziesz mogła sama wyrobić
sobie o niej zdanie. Nie wiem, jak to dziecko wytrzyma z Mirandą Sawyer. Biedna mała!
Ta sama wątpliwość, mniej lub więcej otwarcie wyrażana, panowała w całym Riverboro.
Jednakże zdania w tej sprawie były podzielone. Jedni utrzymywali, że siostry Sawyer
postępują szlachetnie, biorąc na wychowanie jedno z dzieci Aurelii, inni zaś sądzili, że cena
tej edukacji jest znacznie wyższa, niż jej wartość.
Rebeka, jak świadczą pierwsze listy do matki, pisane z nowego miejsca pobytu, całym sercem
podzielała ostatnie zdanie.
IV. Punkt widzenia Rebeki
Rozdział Iv
Punkt widzenia Rebeki
Droga Mamo! Jestem zupełnie zdrowa. Moje sukienki trochę się wygniotły, ale ciotka Janina
pomogła mi je wyprasować. Bardzo lubię panią Cobb. On żuje tytoń, a oprócz tego rzuca
gazety prosto w drzwi. Przez chwilę jechałam na koźle, ale zanim przyjechaliśmy do domu
ciotki Mirandy, wsiadłam z powrotem do środka. Nie miałam wprawdzie ochoty, ale
myślałam, że Ty byś tak wolała. Miranda to takie strasznie długie słowo, więc myślę, że lepiej
będzie, gdy w moich niedzielnych listach pisać będę tylko ciotka M. i ciotka J. Ciotka J. dała
mi słownik, ażebym przy każdym trudnym wyrazie mogła tam popatrzeć. Ale to strasznie
dużo czasu zabiera i cieszę się, że można mówić bez zastanawiania się, jak się co pisze.
Znacznie łatwiej jest mówić, niż pisać i o wiele zabawniej. Czerwony Dom wygląda zupełnie
tak samo, jak nam opowiadałaś. Salon jest wspaniały i aż straszno się robi, kiedy się tam
zajrzy. Umeblowanie jest eleganckie, ale w całym domu nie ma nigdzie dobrego miejsca do
siedzenia, chyba tylko w kuchni. Jest także kotka, ale gdy tylko ma kocięta, to je wyrzucają.
Anna mówiła, że mama uciekła z ojcem, a ja myślę, że to mogło być cudowne. Gdyby ciotka
M. także uciekła, z ciotką J. byłoby mi bardzo dobrze. Ona mnie mniej nienawidzi niż ciotka
M. Powiedz Markowi, że może wziąć moje malowane pudełko, ale chciałabym, żeby
zachował to czerwone mydełko na wypadek, gdybym znowu wróciła do domu. Spodziewam
się, że Anna i Janek nie bardzo się przemęczają, zastępując mnie w moich domowych
zajęciach.
`rp
Wasza kochająca
Rebeka
`rp
Ps. Proszę Cię, mamo, oddaj ten wierszyk Jankowi, bo on lubi moje poezje, nawet wtedy,
kiedy nie są całkiem dobre. Ten wierszyk nie jest bardzo dobry, ale jest prawdziwy.
Spodziewam się, że nie będziesz się dziwiła temu co w nim jest, skoro uciekłaś z tatusiem.
W tym domu jest smutno i pusto, i ciemno,@ i żadne światełko nie błyszczy nade mną,@
jestem jak w grobie.@ A ci z nas co w strasznym tym domu mieszkają,@ tak jak serafin, w
martwocie swej trwają,@ choć nie są tak dobrzy.@ Mój biały stróż anioł gdzieś zasnął
głęboko,@ nie czuwa nade mną jego jasne oko,@ ach, biada mi, biada!@ O, wróć mi mój
domek samotny wśród głuszy,@ gdzie nikt z żyjących nie ranił mi duszy,@ dom drogi
młodości!@
Ps. znowu. Napisałam ten wiersz na wzór jednego z książki, ale nie mogłam go zrobić od razu
dobrze. Mama widzi, że słowa "w grobie" i "dobrzy" nie rymują się z sobą, ale ja przez słowo
"grób" chciałam powiedzieć, jak tutaj jest strasznie i że serafini są zawsze dobrzy. Nie mogę
tego teraz z wiersza wyjąć. Ale zrobiłam go na nowo. Ten nie wyraża wprawdzie tak dobrze
moich myśli, ale sądzę, że jest lepszy. Oddaj mamo ten dobry Jankowi, niech go zatrzyma.
Myśli niedzielne
przez
Rebekę Rowennę Randall
W tym domu jest smutno i pusto, i ciemno,@ i żadne światełko nie błyszczy nade mną@ i
nigdy nie błyśnie może!@ A ci z nas, co w strasznym tym domu mieszkają,@ martwi i
bladzi, radości nie znają,@ jak serafiny boże.@ Mój biały stróż_anioł gdzieś zasnął
głęboko,@ nie czuwa nade mną jego jasne oko,@ błądzi gdzieś zasmucony.@ Ach, wróć mi
mój domek samotny wśród głuszy,@ gdzie nikt z żyjących nie ranił mi duszy,@ dzieciństwa
dom utracony!@
Droga mamo! - Wpadłam dziś w otchłań nieszczęścia. Wzięłam to z "Kory, żony lekarza", dla
której matka męża była bardzo zła i bez serca, tak jak ciotka M. dla mnie. Wolałabym, żeby to
Anna przyszła tutaj zamiast mnie, bo ciotki Annę wolały. Ona jest lepsza, niż ja, i nie
odpowiada tak prędko. Czy nie ma tam jakich kawałków mojego perkaliku? Ciotka J. chce mi
zrobić nowe guziki do staniczka, zapinane z tyłu, żebym wyglądała bardziej po tutejszemu.
Schody w Riverboro są zupełnie ładne, ale te w Meeting zupełnie eleganckie, bardziej nawet
niż w Temperance.
W mieście tym króluje piękno i wesele,@ pełno w nim jest bogactw i przepychu wiele,@ lecz
myśli moje biegną hen, daleko,@ do mojej farmy słonecznej nad rzeką.@
Szkoła jest dosyć dobra. Nauczycielka potrafi odpowiedzieć na więcej pytań niż tamta z
Temperance, nie na tyle jednak, ile ja bym mogła zadać. Jestem bardziej żywa niż inne
dziewczęta, oprócz jednej, ale nie taka żywa, jak dwóch chłopców. Emma umie dodawać i
odejmować w pamięci, jak błyskawica, zna doskonale ortografię, ale nie ma żadnych
głębszych myśli. Jest w trzeciej czytance, ale nie lubi opowiadań w książkach. Ja jestem w
szóstej czytance, ale ponieważ nie umiem tabliczki mnożenia przez siedem, pani Dearborn
grozi, że mnie cofnie do elementarnej klasy dla najmniejszych dzieci, razem z Eliją i Elizą
Simpson, małymi bliźniętami.
Smutne jest serce moje i duma moja złamana,@ z małą Liją i Lizą na wieki jestem
związana,@ cofam się pełna lęku, jak Kora, żona lekarza,@ jak ona, drżę struchlała, bo życie
mnie przeraża!@
Spróbuję ubiegać się o nagrodę za ortografię, ale boję się, że nie dostanę. Nie martwiłabym
się, gdyby nie to, że zła ortografia wygląda okropnie w poezji. Ostatniej niedzieli, kiedy
znalazłam w słowniku "serafina", wstydziłam się, że napisałam "serrafin", ale serafin jak się
może mama domyśla, nie jest słowem zwykłym, tak jak inne długie, cudzoziemskie słowa
pod tą samą literą. Panna Dearborn mówi, żebym używała tych wyrazów, które umiem
napisać bez błędu, i jeśli nie jestem pewna "serafina", lepiej napisać "anioł", ale anioł to nie to
samo. Serafiny są bielsze, jaśniejsze i mają większe skrzydła. Myślę, że są starsze i dawniej
umarłe, niż anioły, które są świeżo umarłe i dopiero po długim pobycie w niebie, koło
wielkiego, białego tronu wyrastają na serafinów.
Szyję suknię z brązowego barchanu, co dzień po południu, kiedy Emma z Simpsonami bawią
się w domu lub biegają po trzęsawiskach, kiedy ich matki nic o tym nie wiedzą. Matki boją
się, żeby się nie utopiły, a ciotka M., żebym nie przemoczyła sukni i dlatego mi nie pozwala.
Mogę się bawić od pół do piątej do kolacji i trochę po kolacji i w niedzielę po południu.
Cieszę się, że nasza krowa ma cielątko i że jest łaciate. Zdaje się, że będzie w tym roku
urodzaj na jabłka i siano, to Ty mamo i Janek będziecie zadowoleni i będziemy mogli spłacić
więcej długu. Panna Dearborn pytała się nas, jaki jest cel wykształcenia, a ja odpowiedziałam,
ż
e moim celem jest dopomóc Wam spłacić dług. Powtórzyła ciotce M. i musiałam szyć dłużej
za karę, bo ciotka powiedziała, że dług jest hańbą, jak kradzież albo ospa i zaraz całe miasto
będzie wiedziało, że mamy dług na farmie. Emma nie jest zadłużona ani Ryszard Carter, ani
dr Winship, ale Simpsonowie są.
Ocknij się, duszo! wypręż każdy nerw,@ by dług hańbiący precz odrzucić,@ by zyskać matki
serdeczną wdzięczność@ do rodziny kochającej wrócić.@
Wymawiaj "rodziny" szybko, inaczej nie będzie brzmiało dobrze.
`rp
Wasza kochająca, mała
Rebeka.
`rp
Drogi Janku! Czy pamiętasz, gdyśmy raz wiązali nowego psa w stajni, jak gryzł sznur i wył.
Ja jestem teraz podobna do niego, tylko że Czerwony Dom nie jest stajnią, a ja nie mogę
gryźć ciotki M., ponieważ muszę jej być wdzięczna, bo wykształcenie zrobi ze mnie
człowieka i pomoże Wam spłacić dług, gdy dorośniemy.
`rp
Twoja kochająca
Rebusia.
`rp
V. Drogi mądrości
Rozdział V
Drogi mądrości
Rebeka przybyła do Czerwonego Domu w piątek, a w następny poniedziałek rozpoczęła
naukę w szkole położonej w centrum Riverboro. Panna Sawyer pożyczyła od sąsiada konia i
bryczkę. Zawiozła dziewczynkę, rozmówiła się z nauczycielką, panną Dearborn i
przygotowała książki. W ten sposób weszła Rebeka na ścieżkę prowadzącą ku
nieograniczonej wiedzy. Panna Dearborn nie miała odpowiednich kwalifikacji do pracy
pedagogicznej i uczyła dzieci nie troszcząc się o metody naukowe. Rebeka chodziła do szkoły
wczesnym rankiem. Lubiła tę część dnia. Gdy rosa nie była wielka, a dzień zapowiadał się
ładny, można było przejść krótszą drogą przez las. Skręcała z głównej ulicy, przechodziła
przez płot wuja Woodmana, odpędzała krowy pana Cartera i wstępowała na pastwisko
przecięte romantyczną ścieżką, biegnącą przez łany kaczeńców, gęstwinę bluszczowych liści i
wonnej paproci. Zbiegała z małego pagórka, skakała z kamienia na kamień, płosząc senne
ż
aby, połyskujące w porannym słońcu. Teraz następowała "część lesista" drogi, gdzie nóżki
jej biegły po dywanie z brązowych igieł sosnowych. Potem wspinała się pod górę,
przechodziła zieloną łąkę i prześlizgując się pod drugim ogrodzeniem, wychodziła z
powrotem na drogę, zyskawszy prawie pół mili.
To było wspaniałe. Rebeka przyciskała mocno gramatykę i arytmetykę z radosnym uczuciem,
ż
e umie zadane lekcje. Koszyczek ze śniadaniem zwisał na prawej ręce; ilekroć nań spojrzała,
przejmowała ją błoga świadomość posiadania biszkoptów posmarowanych masłem i
syropem, filiżanki kremu, pączka i kawałka twardego piernika.
Niekiedy przepowiadała sobie głośno te "kawałki", które miała deklamować w następny
piątek po południu:
"W Algierze żołnierz kona, nadchodzi szybko śmierć,@ opieki brak mu czułej, kobiecych
brak mu łez...@"
Lubiła rytm tego wiersza i jego nastrój. Dziecinny jej głos drżał za każdym razem, gdy
dochodziła do słów:
"Już nie będziemy w Bingen, nie wrócim już nad Ren...@"
Wsłuchiwała się z przyjemnością we własny, łzami nabrzmiały dyszkancik, dźwięczący w
czystym powietrzu poranka. Był też inny ulubiony poemat:
"Oszczędź to drzewo, drwalu mój,@ tę śliczną z liści koronę,@ w młodości cień dawało
mi,@ dziś jam mu winien obronę.@"
Kiedy Emma Perkins szła razem z nią "krótszą drogą", próbowały przedstawić go w
dramatycznej akcji. Emma wybierała zawsze rolę drwala, ponieważ jej jedyną czynnością w
tej scenie było unoszenie możliwie wysoko urojonej siekiery. Raz spróbowała zagrać obrońcę
drzewa. Wydała się sobie wówczas "strasznie głupia" i odmówiła powtórzenia próby, ku
tajemnej radości Rebeki, która uważała rolę drwala za zbyt mdłą dla zaspokojenia ambicji.
Rozkoszowała się namiętną prośbą poety, błagając okrutnego drwala, aby wywijał siekierą
możliwie najbrutalniej. Mogła wtedy więcej uczucia włożyć w swoją grę. Jednego ranka
upadła na kolana, wylewając łzy w spódniczkę drwala. Od razu jednak odczuła niewłaściwość
tego pomysłu.
- To nie było dobre, ale głupie, Emmo. Spróbujemy teraz: "Daj mi trzy ziarnka zboża". Ty
bądź matką, a ja wygłodzonym dzieckiem irlandzkim. Na litość boską! Rzuć już tę siekierę!
- Co mam teraz robić z rękami? - spytała Emma.
- Co ci się podoba - odpowiedziała znudzona już Rebeka. - Jesteś zwyczajną matką, to
wszystko. Co twoja matka robi z rękami? A teraz jazda!
"Daj mi, matko, zboża trzy ziarenka,@ tylko trzy ziarenka zboża,@ niech tli jeszcze młode
moje życie,@ póki ranna nie zabłyśnie zorza!@"
Takie przedstawienia wykonywała Emma nerwowo i niechętnie, lecz była niewolnicą Rebeki
i dźwigała kajdany, nie dbając o to, że było z nimi niewygodnie.
Przy ostatnim przełazie dziewczynki spotykały czasami cały oddział dzieci Simpsonów,
którzy mieszkali w czarnym domu z czerwonymi drzwiami, przy drodze do Blueberry Plains.
Rebeka od początku interesowała się Simpsonami, ponieważ było ich tak wielu i nosili
pocerowane i połatane ubranie, jak własne jej rodzeństwo na rodzinnej farmie.
Mały budynek szkolny z flagą powiewającą na dachu miał dwa wyjścia od frontu: osobne dla
dziewcząt i chłopców. Stał na wzgórzu, z którego jednej strony czernił się sosnowy las, z
drugiej rozciągały się łąki i pola, a w oddali połyskiwała rzeka. Wszystko w nim było nagie,
brzydkie i niewygodne, jak tylko być mogło. Wsie, rozciągnięte wzdłuż rzeki, tak wiele
wydawały na naprawę i przebudowę mostów, że musiały oszczędzać, gdy chodziło o wydatki
szkolne. Katedra i krzesło nauczyciela stało w kącie na podwyższeniu. W pobliżu znajdował
się żelazny piec, malowany najczęściej raz do roku, mapa Stanów Zjednoczonych, dwie
tablice, dziesięciolitrowe blaszane wiaderko z wodą i czerpak z długą rączką. Stały drewniane
pulpity i ławki dla uczniów, których za czasów Rebeki było zaledwie dwadzieścioro.
Tylne ławki były wyższe, a siedzieli w nich bardziej zaawansowani w nauce długonodzy
uczniowie. Miejsca te były przedmiotem ogólnej zazdrości, gdyż znajdowały się bliżej okien,
a dalej od nauczycielki. Trudno było ocenić, do której grupy należy włączyć Rebekę i panna
Dearborn po dwóch tygodniach zrezygnowała z wszelkich prób w tym kierunku. Rebeka
czytała z Dickiem Carterem i Liwingiem Perkinsem, którzy przygotowywali się do
seminarium. Arytmetyki uczyła się z małą, sepleniącą Zuzią Simpson; geografii z Emmą
Perkins, gramatykę zaś przerabiała po godzinach szkolnych z panną Dearborn. Pełna zawsze
pomysłów i żywej wyobraźni, wypracowania szkolne pisała z trudem i niezdarnie.
Konieczność skupienia, jakiego wymagało staranne pisanie, zawiłości interpunkcji, ortografii
i budowy zdań, przeszkadzały swobodnemu wyrażaniu myśli. Historii uczyła się z klasą
Alicji Robinson, która doszła już do Rewolucji, podczas gdy Rebeka musiała zaczynać od
odkrycia Ameryki. W ciągu tygodnia, zdołała doskonale opanować zaległości, a w dziesięć
dni dotarła do bitwy pod Yorktown, na której klasa miała zatrzymać się aż do wakacji.
Wtedy, widząc, że zbytni wysiłek doprowadzi ją do wspólnej nauki z najstarszym z
Simpsonów, przezornie zatrzymała się w miejscu. Drogi mądrości traciły wszelki powab, a
ś
cieżki nie były ścieżkami pokoju, jeśli ktoś zmuszony był kroczyć nimi w towarzystwie
"Huśtawki" Simpsona.
Samuela Simpsona nazywano "Huśtawką", dlatego że trudno mu było na cokolwiek się
zdecydować. Zarówno wtedy, gdy chodziło o jakiś fakt, datę lub pisownię, czy po prostu o
pójście do kąpieli, łowienie ryb, wybranie książki w bibliotece szkolnej albo cukierka w
wiejskim sklepiku. "Huśtawka" był blady, niebieskooki, miał okrągłe ramiona i białe jak len
włosy. Jąkał się zawsze w chwilach zdenerwowania. Może jego wady, a zwłaszcza
niezdecydowanie, sprawiały, że stanowczość charakteru Rebeki stanowiła dla niego
niezwykły urok; chociaż dziewczynka nie cierpiała go i wyraźnie to okazywała, "Huśtawka"
nie mógł wprost oderwać od niej oczu. Siła, z jaką sznurowała buciki, ruch, jakim odrzucała
na ramiona czarne warkocze w chwili podniecenia, jej sposób uczenia się - książka na
pulpicie, skrzyżowane ramiona - wszystko to było pociągające dla "Huśtawki" Simpsona.
Kiedy otrzymawszy pozwolenie, szła do wiaderka w kącie i piła wodę z czerpaka, nieznane
jakieś siły podnosiły nagle "Huśtawkę" z miejsca, każąc mu iść i pić po niej.
Chodziło mu nie tylko o jakieś zbliżenie duchowe i drogę do ścisłego związku przez picie
bezpośrednio po niej, ale o tę trwożną radość, jaką go przepełniało spotkanie w przejściu i
zimne pogardliwe spojrzenie jej przedziwnych oczu.
Pewnego gorącego, letniego dnia, pragnienie Rebeki przekroczyło granice przyzwoitości.
Kiedy po raz trzeci poprosiła o pozwolenie ugaszenia go, panna Dearborn skinęła wprawdzie
głową na znak zgody, ale z niezadowoleniem podniosła brwi, gdy Rebeka zbliżyła się do
katedry. Zaledwie zdołała położyć na miejscu czerpak, "Huśtawka" podniósł w górę palce i
panna Dearborn przyzwoliła ruchem pełnym zniecierpliwienia.
- Co się z tobą dzieje, Rebeko? - zapytała.
- Mieliśmy dziś na obiad solone makrele - odpowiedziała Rebeka.
Zdawało się, że nie było w tym nic śmiesznego, a przecież niepowstrzymany chichot
przebiegł przez klasę. Panna Dearborn nie usposobiona do żartów, zaczerwieniła się nagle.
- Myślę, że dobrze ci zrobi, gdy staniesz na pięć minut przy wiaderku. Pomoże to opanować
pragnienie.
W Rebece serce zatrzepotało. Miała stać w kącie, przy wiaderku z wodą, na oczach całej
klasy! Mimowolnym ruchem przysunęła się o krok do swego miejsca, gdy zatrzymał ją
rozkaz panny Dearborn, wypowiedziany znacznie ostrzejszym głosem.
- Stań przy wiaderku! Samuel, ile razy prosiłeś dzisiaj o wodę?
- To już jest cz_cz_czwarty!
- Proszę nie ruszać czerpaka! Cała szkoła nic nie robi, tylko pije wodę przez całe popołudnie!
Nie ma czasu na naukę. Przypuszczam, że i ty zjadłeś coś słonego na obiad, Samuelu - pytała
panna Dearborn z sarkazmem.
- Jadłem m_m_makrele, t_tak, jak i Reb_b_beka! - (Znowu gwałtowny chichot w klasie).
- Stań zatem z drugiej strony wiaderka.
Rebeka zwiesiła głowę ze wstydu i wściekłości. Kara sama przez się była dość sroga, ale
odbywanie jej w towarzystwie "Huśtawki" Simpsona przechodziło ludzką wytrzymałość.
Ostatnią godziną tego popołudnia był śpiew i Minna Smellie złośliwie wybrała piosenkę
"Zbierzemy się nad strumieniem". Zdawało się, że ma tajemny, a subtelny związek z sytuacją
i ogólnym rozwojem wypadków. Widoczna była ciemna przyczyna dziwnej energii i
zaciętości, z jaką dzieci wykrzykiwały chóralne zaproszenie.
Zbierzemy się nad strumieniem,@ nad pięknym, pięknym strumieniem?...@
Panna Dearborn rzuciła ukradkowe spojrzenie na zwieszoną głowę Rebeki i przelękła się.
Twarz dziecka była blada, tylko dwie czerwone plamy płonęły na policzkach. Łzy wisiały na
rzęsach; oddychała szybko, a ręka, w której trzymała chusteczkę, drżała jak liść.
- Możesz wrócić na miejsce - rzekła panna Dearborn przy końcu pierwszej pieśni - Samuel,
zostań tam, gdzie stoisz do końca godziny! A wam, dzieci, muszę powiedzieć, że kazałam
Rebece stać przy wiaderku, aby złamać zwyczaj ustawicznego picia wody, który jest niczym
innym, jak chęcią wędrowania tam i z powrotem po klasie. Za każdym razem, kiedy Rebeka
prosiła o pozwolenie picia, cała klasa szła do wiaderka. Jest rzeczywiście spragniona i
przyznaję, że powinnam ukarać nie ją za to, że piła, ale was, żeście ją w tym naśladowali. Co
zaśpiewamy, Alicjo?
- Może "Strumyczku wesoły" - proszę pani.
- Zmień temat i wymyśl coś bardziej suchego. "Gwiaździsty sztandar" czy cokolwiek innego.
Rebeka usiadła na miejscu i wyciągnęła śpiewnik. Publiczne wyjaśnienie panny Dearborn
zdjęło ciężar z serca i zaczęła odzyskiwać poczucie własnej wartości.
Pod osłoną ogólnego zajęcia się śpiewem, na jej pulpicie ukazały się dary, jako wyraz pełnej
uznania sympatii. Liwing Perkins, który nie mógł śpiewać, przechodząc do tablicy, rzucił jej
cukierek na kolana. Alicja Robinson potoczyła po podłodze zupełnie nowy ołówek, a
najbliższa sąsiadka, Emma, zrobiła małą kulkę z papieru i opatrzyła napisem: "kulka, wiesz,
dla kogo".
Ostatecznie, życie stało się jaśniejsze, a kiedy została z nauczycielką na zwykłą lekcję
gramatyki, była znacznie spokojniejsza niż panna Dearborn. Ostatnie kroki zadudniły w sieni,
a na rzucone w przelocie żałosne spojrzenie "Huśtawki" Rebeka odpowiedziała wzrokiem
zuchwałym, pełnym zimnej pogardy.
- Rebeko, ukarałam cię bardziej, niż chciałam - rzekła panna Dearborn, która miała
osiemnaście lat, a podczas nauczania w okolicznych szkołach nie spotkała jeszcze takiego
dziecka.
- Nie opuściłam dzisiaj ani jednego pytania, nie szeptałam z nikim - drżącym głosem mówiła
winowajczyni - i nie wiedziałam, że to wstyd ugasić pragnienie.
- Tak, ale prowokowałaś klasę, a przynajmniej, tak to wyglądało. Cokolwiek robisz, robią
inni; czy śmiejesz się, piszesz liściki, prosisz o wyjście z klasy, czy pijesz. To się musi
skończyć!
- Samuel Simpson jest błaznem! - wybuchnęła Rebeka. - Gdybym stała w kącie sama, nie
byłoby to takie straszne, ale nie mogłam stać razem z nim.
- Dlatego właśnie pozwoliłam ci wrócić na miejsce, a jego zostawiłam w kącie. Pamiętaj o
tym, że jesteś nową uczennicą i wszyscy zwracają na ciebie uwagę - musisz być ostrożna.
Teraz przejdźmy do koniugacji. Odmieniaj "mogę być" w czasie zaprzeszłym trybu
warunkowego.
- Ja mógłbym był być,
Ty mógłbyś był być,
On, ona, ono mogłoby było być,
My moglibyśmy byli być,
Wy moglibyście byli być,
Oni mogliby byli być.
- Daj mi jakiś przykład!
- Ja mógłbym był być zadowolony,
Ty mógłbyś był być zadowolony,
On, ona, ono mogłoby było być zadowolone.
- "On" albo "ona" mogliby byli być zadowoleni, bo są rodzaju męskiego i żeńskiego. Ale czyż
"ono" mogłoby było być zadowolone? - spytała panna Dearborn.
- Dlaczego nie? - zdziwiła się Rebeka.
- Bo ono jest rodzaju nijakiego.
- A czy możemy powiedzieć "kociątko mogłoby było być zadowolone, gdyby wiedziało, że
go nie utopią"?
- No, ta_ak - odpowiedziała panna Dearborn z wahaniem, nie była pewna siebie pod ogniem
spojrzeń Rebeki. - Chociaż mówimy o dziecku, kurczęciu czy kociątku przez "ono", w
rzeczywistości są to istoty męskie albo żeńskie, a nie nijakie.
Rebeka namyślała się przez chwilę, wreszcie spytała:
- Czy żabie oczko jest rodzaju nijakiego?
- Och! Tak, naturalnie, Rebeko.
- Więc możemy powiedzieć: "żabie oczko mogłoby było być zadowolone z deszczu, ale tam
był taki mały, słaby pączek, który wyrósł na jego łodyżce i bał się, że burza może go złamać.
Więc duże żabie oczko bało się, zamiast się naprawdę cieszyć".
Panna Dearborn wyglądała na zakłopotaną, gdy odpowiedziała:
- Ależ Rebeko! śabie oczka nie mogą być naprawdę smutne, zadowolone ani przestraszone.
- Sądzę, że my nic o tym nie wiemy - odpowiedziało dziecko - ale ja myślę, że mogą -
pomimo wszystko. A teraz co mam powiedzieć?
- Tryb warunkowy, czas zaprzeszły od słowa "wiedzieć".
- Gdybym był wiedział,
Gdybyś był wiedział,
Gdyby był wiedział,
Gdybyśmy byli wiedzieli,
Gdybyście byli wiedzieli,
Gdyby byli wiedzieli.
To jest najsmutniejszy czas - westchnęła Rebeka złamanym głosem. - Nic, tylko gdyby i
gdyby. Niech pani pomyśli, że gdyby tylko oni byli wiedzieli, wszystko byłoby lepiej!
Panna Dearborn nigdy o tym nie myślała, ale po zastanowieniu się, uwierzyła, że tryb
warunkowy jest rzeczywiście smutny.
- Jeszcze parę przykładów na tryb warunkowy i będzie dość na dzisiejsze popołudnie -
obiecała.
- Gdybym nie była lubiła makreli, nie miałabym pragnienia - rzekła Rebeka z promiennym
uśmiechem, zamykając gramatykę. - Gdybyś mnie była lubiła naprawdę, nie byłabyś mi
kazała stać w kącie. - Gdyby Samuel nie lubił figlów, nie byłby chodził za mną do wiaderka z
wodą.
- A gdyby Rebeka lubiła przepisy szkolne, opanowałaby pragnienie - zaczęła panna Dearborn,
serdecznie ją całując i obie rozstały się jako przyjaciółki.
VI. Promień słońca w cieniu
Rozdział VI
Promień słońca w cieniu
Mały domek szkolny na wzgórzu przynosił Rebece zarówno chwile triumfu, jak udręki. Była
szczęśliwa mając książki i nowe znajomości, które ją interesowały i pochłaniały. Gdyby nie
to, życie jej byłoby ciężkie tego pierwszego lata w Riverboro. Próbowała polubić ciotkę
Mirandę, starała się rzetelnie i nie mogła tego dokonać. Miała jednak poczucie obowiązku i
pragnęła być dobra - umiarkowanie, znośnie dobra. Ilekroć upadła poniżej tej reguły, czuła się
nieszczęśliwa. Nie mogła przystać na to, aby żyjąc pod dachem ciotki, jedząc jej chleb,
nosząc suknie i ucząc się z książek od niej otrzymanych, nie cierpieć zarazem tak serdecznie.
Wiedziała instynktownie, że to byłoby złe i niskie. Za każdym razem dręczona gorzkimi
wyrzutami sumienia, rozpaczliwie starała się polubić srogi i twardy sposób postępowania.
Czuła się zawsze tak nieswojo w obecności ciotki Mirandy. Świdrujące spojrzenie, ostry głos,
twarde, kościste palce, zaciśnięte wąskie usta, długie milczenia, grzywka, nie nadająca się
zupełnie do jej włosów, nic nie przemawiało do serca Rebeki. Bywają czasem despotyczni,
starzy ludzie, którzy budzą w dzieciach najzłośliwsze i najgorsze cechy charakteru. Gdyby
Miranda mieszkała w ludniejszej okolicy, zerwałaby dzwonek u drzwi, mocno zamknęła
furtkę, a na ścieżkach wykopała wilcze jamy. Bliźnięta Simpsonów przejmowała taką trwogą,
ż
e nie można ich było namówić do podejścia nawet wtedy, gdy panna Janina trzymała
pierniczki w wyciągniętych rękach.
Nie trzeba dodawać, że Rebeka drażniła ciotkę każdym niemal oddechem. Zapominała o
zakazie i wbiegała na górę frontowymi schodami, gdyż była to najkrótsza droga do jej pokoju;
zostawiała czerpak na półce, zamiast powiesić nad wiaderkiem; siadała na ulubionym przez
kota krześle. Chętnie wyruszała po sprawunki, ale najczęściej zapominała, po co ją posłano.
Zostawiała uchylone drzwi i muchy wlatywały do pokoju. Język jej był zawsze w ruchu:
ś
piewała albo gwizdała, zbierając ze stołu; zaśmiecała wszystko kwiatami. Wkładała je do
wazonów, przypinała do sukni, wtykała za kapelusz. Była nieustannym przypomnieniem
swego szalonego, bezwartościowego ojca, którego przystojna twarz i pociągające maniery tak
zwiodły Aurelię. Randallowie byli cudzoziemcami. Nie urodzili się w Riverboro ani nawet w
York County. Miranda zgadzała się, że mnóstwo ludzi z konieczności rodzi się poza tym
ś
więtym miejscem, ale miała o nich nie najlepsze zdanie. Gdyby Anna przyjechała! - Anna
upodobniła się do drugiej części rodziny, był z niej "wykapany Sawyer". (Biedna Anna! Tak
było istotnie!) Anna odpowiadała tylko wtedy, gdy ją zapytano, nie mówiła pierwsza, ostatnia
i przez cały czas. Anna w czternastym roku życia była już członkiem kościoła, lubiła robótki
szydełkowe, była wzorem wszystkich małych cnót. Zamiast niej przyszła czarnowłosa
Cyganka, z oczami tak wielkimi, jak koła młyńskie, i weszła w skład rodziny.
Jasnym promieniem słonecznym w ponurym domu była ciotka Janina. Podbiła serce Rebeki
spokojnym głosem, rozumiejącymi oczyma, wyrozumiałością. W pierwszych tygodniach
mała z trudem próbowała przystosować się do zwyczajów Czerwonego Domu. Osiągnęła to
stopniowo, tylko w części, a ustawiczne pokonywanie trudności uczyniło ją dojrzałą nad
wiek.
Dziewczynka siadywała w kuchni, obok ciotki Janiny z robótką, podczas gdy Miranda
zajmowała stały punkt obserwacyjny przy oknie w pokoju. Czasami pracowały na bocznej
werandzie, gdzie dzikie róże i powoje chroniły przed gorącym słońcem. Rebece wydawało
się, że długość brązowego materiału nie ma granic. Szyjąc wytrwale, rwała nici, upuszczała
naparstek, kłuła sobie palce, ścierała pot z czoła, nie mogła zgodzić się z centymetrem,
ś
ciągała szwy. Cierpliwość Janiny sprawiła, że palce Rebeki stały się zręczniejsze.
Kiedy pierwsza, brązowa barchanowa sukienka była gotowa, dziewczynka spytała ciotkę
Mirandę, czy następna mogłaby być innego koloru.
- Kupiłam całą sztukę brązowego - rzekła Miranda lakonicznie. - Możesz mieć z tego jeszcze
dwa ubrania i zostanie na nowe rękawy, łaty i przedłużenie. Będzie praktyczniej.
- Wiem, ciociu. Ale pan Watson powiedział, że przyjmie z powrotem część materiału i
pozwoli nam zamienić na niebieski i różowy za tą samą cenę.
- Pytałaś go o to?
- Tak, ciociu!
- To do ciebie nie należało!
- Pomagałam wybierać Emmie fartuszki, więc zapytałam, myśląc, że ciocia nie będzie miała
nic przeciw temu. Różowe nie brudzi się tak jak i brązowe, a pan Watson powiedział, że
można je nawet gotować.
- Wyobrażam sobie, jak pan Watson znakomicie zna się na praniu! Nie podobają mi się jasne
ubrania u dzieci, ale zobaczymy, co myśli o tym Janina.
- Byłoby dobrze, gdyby Rebeka miała sukienkę różową i niebieską - odparła Janina. - Męczy
się, szyjąc ciągle materiał o tej samej barwie. Całkiem naturalne, że pragnie zmiany. A poza
tym, nosząc zawsze brązową suknię z białym fartuszkiem, wyglądałaby na dziecko z zakładu
dobroczynnego. I jest jej w tym strasznie nie do twarzy!
- Ładne jest to, co się komu podoba. Rebeka nie będzie się martwiła o swoją urodę, możesz
być pewna, i nie ma co kierować się jej grymasami. Wyobrażam sobie, że próżna jest jak
paw, nie mając w dodatku powodu do tego.
- Jest młoda, więc lubi jasne barwy - to wszystko! Pamiętam doskonale, jaka byłam w jej
wieku!
- Ty w jej wieku byłaś niezwykle szalona, Janino!
- Tak, byłam, dzięki Bogu! I żałuję, że nie umiałam, jak niektórzy, zachować cząstki ze
swych szaleństw, aby rozjaśnić sobie nimi stare lata!
Zdecydowano się ostatecznie na różową sukienkę, a gdy już była skończona, Janina sprawiła
Rebece radosną niespodziankę. Pokazała jej, jak się robi śliczne wyszycie z białej tasiemki,
układając ją we wzory i przyszywając delikatnym ściegiem.
- Będzie to dobra i miła robota na długie wieczory zimowe, bo ciotka Miranda nie lubi, gdy
dużo czytasz. A teraz, jeśli potrafisz równo przyfastrygować dwa rzędy białej tasiemki u dołu
spódniczki, to ja ci przyszyję i ozdobię staniczek i rękawy takim samym naszyciem - sukienka
naprawdę będzie ładna.
Radość Rebeki nie miała granic.
- Będę fastrygowała z zapałem! - wykrzyknęła. - Ta spódniczka ma z tysiąc metrów obwodu,
wiem doskonale, bo ją sama obrębiałam. Będę ją naszywać ślicznie, choćby była tak długa,
jak stąd do Milltown. Ach! czy myśli ciocia, że ciotka Miranda pozwoli mi kiedykolwiek
pojechać z panem Cobb do Milltown? Znowu pytał o to. Ale jednej soboty zrywałam
truskawki, a w następną padał deszcz i wątpię, czy kiedykolwiek się na to zgodzi. Jest
dwadzieścia dziewięć minut po czwartej, ciotko Janino, i Alicja Robinson od dawna siedzi za
krzakami i czeka na mnie. Czy mogę pójść się bawić?
- Możesz iść. Pobiegnijcie jak najdalej za stodołę, żeby wasz hałas nie przeszkadzał
Mirandzie. Widzę Zuzię Simpson i bliźnięta, i Emmę Perkins, kryjących się za płotem.
Rebeka zeskoczyła z werandy, wyciągnęła Alicję Robinson spod krzaków i udało jej się za
pomocą skomplikowanych sygnałów wybawić Emmę z gromady Simpsonów i zemknąć z nią
potajemnie. Byli zbyt mali do pewnych cudownych zabaw, planowanych na to popołudnie,
nie można jednak było nimi gardzić, mieli bowiem najbardziej zachwycające podwórze w
całym miasteczku. W dzikim nieładzie leżały stare sanie, łodzie, brony, miotły, siedzenia bez
oparcia, łóżka bez bocznych części, wszelakie rupiecie we wszystkich możliwych stopniach
zniszczenia, a co dnia inne. Pani Simpson rzadko bywała w domu, ale gdy była, mało się
troszczyła o to, co się dzieje na podwórzu. Najulubieńszą zabawą dzieci była zamiana domu
na fort, broniony mężnie przez garstkę amerykańskich żołnierzy przeciwko oblegającej go
armii brytyjskiej. Wielką ostrożność zachowywano przy podziale wojska, gdyż nie było
umowy, że zwyciężać mogą wyłącznie Amerykanie. Głównodowodzącym armii brytyjskiej
był zwykle "Huśtawka" Simpson. Słaby i chwiejny, ze sprzecznymi rozkazami, gotowy do
schronienia się każdej chwili w ostatnich szeregach i prowadzenia oddziałów na śmierć bez
chwały. Czasami dom był strażnicą, a dzielni osadnicy rozbijali bandy wrogich Indian, albo
też ginęli sami, wycięci przez nich w pień. W jednym zaś i w drugim wypadku, dom
Simpsonów wyglądał - jak mówiło się w Riverboro - "jakby w nim diabeł wyprawiał swe
harce".
W pobliżu tego niezwykle interesującego miejsca zabaw leżał zakątek, zwany przez dzieci
tajnym ustroniem. Był to skrawek aksamitnej łąki na pastwisku Sawyerów, pełen
zachwycających zagłębień i wzgórków, na których można było budować domy. Kępa drzew
zasłaniała go przed niepożądanym wzrokiem, rzucając błogosławiony cień na wzniesione tam
mieszkania. Była to ciężka praca, dźwigać z młyna całe naręcza "budulca" i "okrąglaków", a
wykonywano ją przeważnie po kolacji o zmierzchu dodającym wszystkiemu tajemnego
uroku. W pudełkach po mydle, ukrytych między drzewami, zgromadzone były wszystkie ich
skarby. Malutkie koszyczki, talerze i filiżanki blaszane, kawałki porcelany oraz lalki, które
grały ważne role w wszelkiego rodzaju przedstawianych śmierciach, pogrzebach, ślubach i
chrzcinach.
Tego popołudnia zbudowano z kamieni wysoki dom wokół Rebeki, grającej Karolinę Corday,
wspartą na kratach swego więzienia. Jakież to były cudowne chwile stać tak, z włosami
owiniętymi fartuszkiem Emmy! Jakże niezwykłych doznawała uczuć. Oparłszy głowę o
zapory, wyobrażała sobie, że zamieniają się w zimne żelazo! Nawet oczy jej nie były już
oczami Rebeki Randall, bo odbijały w sobie cząstkę tragicznej męki Karoliny Corday!
- Jakież to śliczne! - wzdychała skromna dwójka, która najwięcej pracowała, ale też gorąco
podziwiała rezultaty.
- I miałybyśmy to zburzyć? Nie ścierpię tego! - zawołała Alicja. - Taka masa roboty!
- Gdybyś ruszyła jakikolwiek kamień i zburzyła górne rzędy, mogłabym stąd uciec -
napomknęła Karolina Corday. - Zostaw więc kamienie, a jutro możecie wejść do więzienia i
być dwiema małymi księżniczkami - a ja będę was mogła zamordować!
- Co za księżniczki? Co za wieża? - spytały Alicja i Emma jednym tchem. - Opowiedz nam!
- Nie teraz. Idę na kolację. (Rebekę trzymano w rygorze).
- Byłoby wspaniale, gdybyś ty nas zamordowała - rzekła Emma. - Chociaż jesteś naprawdę
straszna, gdy mordujesz. A może Elija i Eliza zostaną księżniczkami?
- Zaczną przeraźliwie krzyczeć, gdy się je będzie zabijać - sprzeciwiła się Minna. - Wiesz,
jakie są głupie w każdej zabawie, z wyjątkiem Klary. Oprócz tego, gdy im raz pokażemy
nasze tajne miejsce, będą się w nim bawić przez cały czas, a może jeszcze ukradną co, jak ich
ojciec.
- Nie potrzebują kraść właśnie dlatego, że ich ojciec kradnie - oświadczyła Rebeka - i proszę
cię, nigdy nie mów o tym przy nich, jeżeli chcesz być moją przyjaciółką od sekretów. Mama
zawsze mi powtarza, żeby nie mówić ludziom w oczy przykrych rzeczy o rodzinie. Twierdzi,
ż
e tego nikt nie zniesie i niegodziwie jest zawstydzać ich za cudze winy. Zapamiętaj to sobie
Minno Smellie.
Nie było trudno zachować w pamięci ten dramatyczny epizod, gdyż zdarzył się zaledwie parę
dni temu. Minna Smellie przedstawiała go osobno każdej dziewczynce w miasteczku, w
sposób, który mógł wzruszyć najbardziej kamienne serce. Ponieważ to nie ona, lecz Rebeka
wyszła zwycięsko z ostrej walki na słowa, Minna pielęgnowała w sercu złość i knuła zemstę.
VII. Tajemnice riverborskie
Rozdział VII
Tajemnice riverborskie
Pan Simpson niewiele czasu spędzał z rodziną, z powodu pewnych niezręcznych metod
stosowanych w handlu końmi, "zamianie" narzędzi rolniczych i wszelkiego rodzaju
pojazdów, które to transakcje nie zawsze podobały się klientom. Po każdym pomyślnie
załatwionym interesie spędzał zwykle dłuższy lub krótszy czas w więzieniu. Gdy biedny
człowiek ma głęboko zakorzeniony zwyczaj "zamieniania", jest rzeczą normalną, że musi
mieć coś do zamiany. Naturalnie, nie mając nic własnego, musi zamienić coś należącego do
sąsiadów.
Pana Simpsona nie było chwilowo w rodzinnym gronie, gdyż zamienił sanie wdowy Rideout
na pług Józefa Goodwina. Goodwin niedawno przeniósł się do północnego Edgewood, nie
spotkawszy nigdy przedtem pełnego ogłady, niezwykle wymownego Simpsona. Pług
Goodwina przehandlował pan Simpson szybko człowiekowi "spod Wareham" za starego
konia, którego właściciel nie potrzebował, opuszczał bowiem miasto, przenosząc się na cały
rok do córki. Simpson żywił wiekowe zwierzę, trzymając je przez kilka tygodni na pastwisku
coraz innego sąsiada, po czym oddał je jakiemuś człowiekowi z Milltown za jednokonny
pojazd. Dziwnym zbiegiem okoliczności działo się to właśnie w czasie, kiedy wdowie
Rideout zapodziały się sanie ze starej wozowni. Nie używała ich wprawdzie od lat piętnastu i
nie byłaby wsiadła do nich przez drugie tyle, ale była to jej własność, nie miała więc zamiaru
rozstawać się z nią bez walki. Umysły mieszkańców małego miasteczka dziwnie są
podejrzliwe, toteż w chwili, w której odkryła stratę, myśli jej od razu zwróciły się w stronę
Abnera Simpsona. Tak jednak skomplikowana była ta sprawa, że upłynęło wiele tygodni,
zanim udało się sędziemu (ku zadowoleniu całej wsi i wdowy Rideout) udowodnić winę
Simpsonowi. Sam Abner zaprzysiągł swoją niewinność. Opowiadał sąsiadom, że jakiś
rudowłosy mężczyzna z zajęczą wargą, w szarym, cętkowanym ubraniu, wywołał go jednego
ranka, proponując zamianę dobrych sani za starą prasę do jabłecznika, która leżała na
podwórzu. Dobito targu i Abner wypłacił nieznajomemu z zajęczą wargą cztery dolary z
dodatkiem siedemdziesięciu pięciu centów, po czym tajemniczy jegomość zostawił sanie,
włożył prasę na wóz i zniknął za zakrętem drogi. Nigdy go potem nie widział ani o nim nie
słyszał.
- Gdybym złapał tego starego złodzieja! - wykrzyknął Abner w świętym oburzeniu. -
Sprawiłbym mu łaźnię! Nie dość, że zostawił ukradzione sanie, jeszcze zabrał mi ciężko
zapracowane pieniądze i prasę do jabłecznika, nie mówiąc już o mojej reputacji!
- Nigdy go nie złapiesz, Ab - odpowiedział sędzia. - Należy do tego samego gatunku rzeczy
nie istniejących, co prasa do jabłecznika, twoja reputacja i te cztery dolary siedemdziesiąt pięć
centów. Nikt ich nie widział prócz ciebie i ty nigdy ich więcej nie zobaczysz!
Pani Simpson, która była stanowczo lepszą połową Abnera, zaczęła zarabiać praniem, a
miasto pomagało żywić i ubierać dzieci. Jerzy, wysmukły, czternastoletni chłopak pracował
na sąsiedniej farmie, a pozostałe dzieci: Samuel, Klara, Zuzia, Elija i Eliza chodziły do
szkoły, jeśli miały się w co ubrać, albo nie były zajęte czymś przyjemniejszym.
We wsiach leżących nad brzegami rzeki Pleasant wielu mieszkańców ciężko pracowało, lecz
ż
ycie mijało im cicho i spokojnie. Pozostawało jeszcze sporo wolnego czasu na pogawędki.
Rozprawiano przy sianokosach, siedząc w południe pod drzewami, wisząc na krawędzi mostu
o zmroku czy w zimowe wieczory grzejąc się przy piecu w wiejskim sklepiku. Stałe miejsca
zebrań dostarczały bogatego materiału do dyskusji nad bieżącymi wypadkami męskiej
połowie ludności. Kobiety opowiadały sobie nowinki przy wspólnym szyciu i czytaniu, na
próbach śpiewu lub podczas zabaw tanecznych. Wszystko to pojmowano jako odwieczną,
uświęconą tradycję. Czasami jakaś przeczulona istota gwałtownie się buntowała przeciw tak
pojętej teorii życia.
Delia Weeks, na przykład, była szwaczką w magazynie podrzędniejszej krawcowej. Nagle
zachorowała i chociaż doglądali jej wszyscy lekarze z sąsiedztwa, z wolna traciła siły, gasła w
oczach. Kuzyn jej, Cyrus, zaproponował, aby przyjechała do Lewistonu prowadzić mu
gospodarstwo. Zgodziła się i w ciągu roku stała się tęgą, zdrową, wesołą kobietą. Gdy
przybyła raz z wizytą do Riverboro, pytano się czy zamierza całe życie spędzić z dala od
domu.
- Z pewnością, jeśli tylko znajdę odpowiednie miejsce pobytu - odpowiedziała słodko. -
Byłabym wyschła jak cień, próbując zatrzymać dla siebie drobne tajemnice. Wiedzieli tu
wszyscy, że pragnęłam wyjść za pastora, a gdy ożenił się z inną, wydało im się, że doznałam
zawodu. Przez kilka lat podejrzewali, że staram się o posadę nauczycielki, a gdy wzięłam się
za szycie współczuli mi serdecznie. Po śmierci ojca przysięgłam, że nikt się nie dowie, co mi
zapisał w testamencie, gdyż tajemnica złościła ich najbardziej. Są jednak sposoby odkrycia
prawdy i wykryli ją, choć mężnie z nimi walczyłam! Mój brat Jakub wyjechał do Arizony
jako szesnastoletni chłopiec. Przez trzydzieści lat przekazywałam o nim dobre wiadomości.
Ciotka Tarbox wyszukała kuzynkę, która wyjechała na kurację do Tombstone i ta napisała do
pocztmistrza czy innej ważnej osobistości w mieście, odnalazła Jakuba i odwrotną pocztą
zawiadomiła ciotkę Tarbox o tym, jak był nieszczęśliwy. Wiedzieli, kiedy wyrwałam ząb, a
kiedy wstawiłam nowy. Wiedzieli, kiedy przyprawiłam sobie fałszywą grzywkę i kiedy
handlarz owoców prosił mnie, abym została jego trzecią żoną. Nikomu o tym nie mówiłam i
możecie być pewni, że nigdy mi się nie oświadczał, ale w tym miasteczku nikt nie potrzebuje
pewnych wiadomości. Nie mają nic do roboty, więc się domyślają i będą się domyślać do
końca świata. Wyczerpałam siły, próbując zejść im z drogi. Teraz mieszkam tam, gdzie mnie
nikt nie kładzie pod mikroskop w dzień, a pod teleskop w nocy, gdzie co moje, należy do
mnie bez zastrzeżeń. Kuzyn Cyrus jest starym człowiekiem i niesłychanie nudnym, ale
uważa, że mam ładne zęby i wspaniałe włosy. Nie ma w Lewiston człowieka, który by
wiedział o pastorze, ostatniej woli ojca, sprawkach Jakuba czy o handlarzu owoców. A jeśli
kto coś odkryje, nie interesuje się tym i nie pamięta. Bo Lewiston jest pracowitym miastem,
Bogu dzięki!
Panna Delia Weeks trochę przesadzała, można sobie jednak wyobrazić, że Rebeka i inne
dzieci z Riverboro słyszały niejeden szczegół o zaginionych saniach wdowy Rideout i
przypuszczalnym związku Abnera Simpsona z tą dziwną sprawą.
W szkole wiejskiej nie można liczyć na nadmiar delikatności czy rycerskości. Dowcipy i
złośliwe wierszyki odnoszące się do afery Simpsona krążyły między uczniami. Trzeba
przyznać, że wypowiadano je półgłosem i wtedy gdy dzieci Simpsona nie było w pobliżu.
Rebeka Randall miała wiele wspólnego ze swymi kolegami, trudno więc zgadnąć, dlaczego
nienawidziła niskich plotek i instynktownie trzymała się od nich z daleka.
Między dziewczynkami w jej wieku była w Riverboro jedna, której ogólnie a serdecznie nie
lubiano. Nazywała się Minna Smellie - małe, jasnowłose stworzenie o oczach czerwonych jak
u królika, długich, cienkich nogach i umyśle pośrednim między mózgiem owcy i papugi.
Podejrzewano, że odpisywała z tabliczek innych dziewczynek, chociaż nie przyłapano jej na
gorącym uczynku. Rebeka i Emma wiedziały, kiedy Minna przyniosła na śniadanie kawałek
tortu czy ciasteczko. Unikała wtedy wesołego towarzystwa koleżanek, poszukując samotności
w lesie, skąd wracała po pewnym czasie z przyjemnym uśmiechem na gładkiej buzi.
Po jednym takim ukradkowym śniadaniu Rebeka uległa niezwalczonej pokusie i spytała:
- Czy cię głowa mniej boli, Minno? Pozwól, że ci zetrę z ust tę odrobinę konfitury z
truskawek.
W rzeczywistości konfitury tam nie było, a jednak Minna poczuwając się do winy, szybkim
ruchem podniosła chusteczkę ku zaczerwienionej twarzy.
Tego samego popołudnia Rebeka wyznała Emmie, że się wstydzi złośliwego żartu.
- Nie cierpię jej sposobu postępowania - wyjaśniła - ale mi przykro, że dałam poznać, iż ją
podejrzewamy. śeby to naprawić, ofiarowałam jej kawałek złamanego korala. Znasz go,
prawda?
- Nie zdaje mi się, aby na to zasłużyła - zauważyła Emma.
- Wiem, ale przez to ja się czuję lepiej - rzekła Rebeka wielkodusznie. - Miałam go dwa lata i
po złamaniu nie przedstawia wielkiej wartości, ale ładnie wygląda.
Koral spełnił zadanie, naprawiając rwące się więzi przyjaźni.
Jednego popołudnia Rebeka została w klasie po godzinach szkolnych na zwykłą lekcję
gramatyki i samotnie wracała do domu. Idąc wolno "krótszą drogą", dostrzegła dzieci
Simpsonów, wchodzące na leśną ścieżynkę. "Huśtawki" nie było między nimi, przyśpieszyła
więc kroku, chcąc zapewnić sobie towarzystwo. Gdy je prawie doganiała, usłyszała głos
Minny Smellie, śpiewającej wesoło piosenkę i dziecięce łkanie. Klara, Zuzia i bliźnięta biegły
wzdłuż ścieżki, a Minna, podskakując, wykrzykiwała:
"Dlaczego Simpson tak kocha sanie?"@ Pyta złośliwie dziecię;@ "dlaczego kocha" - rzekł
nauczyciel,@ "wy sami dobrze wiecie!"@
Mignął uciekający w popłochu ród Simpsonów, zatrzepotały strzępy podartej odzieży i
wszystko znikło w ciemnej dali. Upadł gdzieś niewielki kamień, rzucony przez silną Eliję,
zwaną "walecznym bliźniątkiem". Zakłócił na chwilę ciszę lasu, lecz nie doleciał nawet na
odległość stu metrów od Minny, która wykrzyknąwszy z głębi płuc "szubienicznik!" z
przyjemnym uczuciem podniecenia zawróciła, aby się natknąć na Rebekę. A Rebeka stała jak
wryta na ścieżce; w błyszczących oczach zapalały się groźne światła, zapowiedź porachunku.
Twarz Minny nie przedstawiała miłego widoku. Tchórz, przyłapany na złym uczynku, nie
może być piękny.
- Minno Smellie, jeżeli - kiedykolwiek - złapię - cię - na śpiewaniu - tego - do Simpsonów,
wiesz co zrobię? - zapytała Rebeka głosem nabrzmiałym wściekłością.
- Nie wiem i nie dbam o to - rzekła Minna wesoło, choć wyraz jej twarzy zadawał kłam tym
słowom.
- Odbiorę ten kawałek korala i myślę, że cię zbiję oprócz tego.
- Nie odważysz się! - odpowiedziała Minna - bo powiem mojej mamie i nauczycielce.
Zobaczysz.
- Nie dbam o to, czy powiesz swojej mamie, mojej mamie, wszystkim swoim krewnym, a
nawet prezydentowi - Rebeka nabierała odwagi w miarę wypowiadania dostojnych słów. -
Nie dbam o to, czy powiesz całemu miastu, całemu okręgowi York, stanowi Maine i -
narodowi! - zakończyła wyniośle. - Zapamiętaj moje słowa! Jeżeli jeszcze raz tak się
zachowasz, a zwłaszcza użyjesz słowa "szubienicznik", moim prawem i obowiązkiem będzie
ukaranie cię. Zobaczysz!
Następnego ranka na przerwie Minna, wszystko przekręcając, opowiedziała tę historię
Huldzie Meserve.
- Groziła mi! - szepnęła Minna. - Ale ja nie wierzę w żadne jej słowo!
Ostatnią uwagę wypowiedziała w nadziei, że ją podsłuchano, bo Minna miewała napady
odwagi, czując się pod opieką prawa i przepisów.
Kiedy Rebeka wróciła na swoje miejsce, spytała pannę Dearborn, czy może posłać liścik
Minnie Smellie i otrzymała pozwolenie. Oto, jak brzmiał:
Ze wszystkich podłych dziewcząt, Smellie Minna,@ to najpodlejsza, najlichsza
dziewczyna,@ więc dar, co dałam jej, zdepczę nogami,@ bo przyjaźń z taką dziewczyną
plami!@
Ps. Czy mi teraz wierzysz?
`rp
R. Randall
`rp
Efekt tych częstochowskich rymów był piorunujący i długo potem, ilekroć Minna spotkała
Simpsonów, choćby o milę od Czerwonego Domu, wzdrygała się, ale przezornie milczała.
VIII. Barwa róży
Rozdział VIII
Barwa róży
W następny piątek po tej "wojnie domowej" inne ważniejsze sprawy zajęły uwagę dzieci.
Popołudnia piątkowe poświęcano od dawna wszelkiego rodzaju dialogom, śpiewom i
deklamacjom. Nie były to dni uroczyste i świąteczne w prawdziwym znaczeniu tych słów.
Większość dzieci z głębi serca nie cierpiała "popisowych kawałków", przymusu uczenia się
ich, lękała niebezpieczeństwa możliwej kompromitacji. Panna Dearborn wracała zwykle do
domu z gwałtownym bólem głowy i przez resztę popołudnia czy wieczoru nie wstawała z
łóżka. Matki przypadkowo obecne na popisie siedziały w przednich ławkach z kroplami
zimnego potu na czole, przysłuchując się domorosłym, kulawym, z trudem wystękiwanym
produkcjom. Zdarzało się, że dziecko zapomniawszy tekstu wierszyka, rzucało się z rykiem
na matczyną pierś, a wyniesione na świeże powietrze dostawało na pociechę klapsy albo
pocałunki. W każdym razie niepowodzenie zabarwiało występy specjalnym odcieniem
posępnej trwogi.
Przybycie Rebeki tchnęło nowego ducha w straszliwe dotychczas popołudnia. Eliję i Elizę
Simpson nauczyła deklamować w komiczny sposób trzy wierszyki. Zachwycone były nie
tylko one, ale nauczycielka i cała szkoła. Dla sepleniącej Zuzi wymyśliła humorystyczny
poemat, w którym przedstawiała sepleniące dziecko. Rebeka i Emma miały wypowiedzieć
dialog. Wspólny występ dodawał Emmie otuchy i budził ufność we własne siły. Rano tego
szczególnego piątku panna Dearborn oznajmiła, że popołudniowe ćwiczenie zapowiada się
bardzo interesująco. Zaprosiła więc na występ kilku szacownych obywateli miasta. Liwing
Perkins ofiarował się udekorować jedną tablicę, a Rebeka drugą. Liwing - gwiazda artystów
szkolnych - wybrał mapę północnej Ameryki. Rebeka wolała rysować rzeczy mniej
realistyczne i oto przed oczami zachwyconej gromadki powstawała amerykańska flaga,
wykonana białą, czerwoną i niebieską kredą. Każda gwiazda leżała w ściśle oznaczonym
miejscu, każdy pas zdawał się trzepotać w podmuchu lekkiego wietrzyka. Obok ukazał się
rysunek Kolumbii, skopiowany z pokrywki pudełka do cygar, w którym przechowywano
ołówki.
Panna Dearborn była zachwycona.
- Proponuję oklaskami uczcić Rebekę za ten śliczny rysunek, z którego dumna może być cała
szkoła.
Uczniowie zaczęli klaskać z zapałem, a Dick Carter machając rękoma wydawał okrzyki
radości.
Serce Rebeki drżało z nadmiaru szczęścia i uczuła, że łzy przesłaniają jej oczy. Poprzez
wilgotną mgłę zaledwie mogła dojrzeć drogę do ławki. W całym jej krótkim i samotnym
ż
yciu nikt jej tak nie chwalił i nie oklaskiwał, jak w tej przedziwnej, olśniewającej chwili.
Jeżeli szlachetność budzi szlachetność, to entuzjazm budzi entuzjazm, a dowcip i talent
wywołują dowcip i zdolności. Alicja Robinson zaproponowała odśpiewanie hymnu pt. "Trzy
okrzyki na cześć czerwono_biało_niebieskiego sztandaru" - a w miejscu, w którym
występował chór, wszyscy mieli wskazywać flagę Rebeki. Dick Carter napomknął, że Liwing
Perkins i Rebeka Randall powinni podpisać się pod rysunkami, aby odwiedzający wiedzieli,
kto jest autorem. Hulda Meserve otrzymawszy pozwolenie nauczycielki, zakryła gałęziami
największe dziury w prostych, bielonych ścianach, a wiaderko z wodą napełniła polnymi
kwiatami.
Rebeka była w podniosłym nastroju. Czuła się wyższa nad wszelkie przyziemne drobiazgi.
Siedziała cicha, z sercem przepełnionym radością; zaledwie przypomnieć sobie mogła słowa
dialogu. Na przerwie zachowywała się skromnie pomimo wielkiego tryumfu. W ogólnej
atmosferze dobrej woli zawarły pokój wrogie obozy Minny Smellie i Rebeki Randall. Minna
zbierała klonowe gałęzie i przykrywała nimi szkaradny piec.
Panna Dearborn już trzy minuty po jedenastej zakończyła poranną naukę, aby dziewczynki
mieszkające dość blisko szkoły, mogły pójść do domu zmienić sukienki. Emma i Rebeka
podniecone pędem przebiegły prawie całą drogę, zatrzymując się raz pod górą, dla nabrania
tchu.
- Myślisz, że Miranda pozwoli ci włożyć najlepszą sukienkę czy tylko tę gładką,
perkalikową? - zapytała Emma.
- Lepiej spytam o to ciotkę Janinę - odpowiedziała przezornie Rebeka. - Ach! Gdyby różowa
była uszyta. Kiedy szłam do szkoły, Janina robiła dziurki do guzików.
- Poproszę mamusię, by mi pozwoliła włożyć swój pierścionek z granatem - rzekła Emma. -
To niezwykle szykowne zabłysnąć w słońcu drogocennym klejnotem. Do widzenia. Nie
czekaj na mnie wracając, może dadzą mi konie!
Rebeka zastała drzwi zamknięte, wiedziała jednak, że klucz leży pod schodami, gdyż był to
zwyczaj praktykowany w całym Riverboro. Gdy weszła do jadalni, znalazła na stole
przygotowane śniadanie i liścik od ciotki Janiny, która pisała, że wyjeżdżają do Moderation
powozikiem pani Robinson. Rebeka przełknęła kawałek chleba z masłem i frontowymi
schodami wbiegła na górę. Na łóżku leżała różowa, barchanowa sukienka, ukończona
pracowitymi rękami ciotki Janiny. Czy mogła włożyć ją bez pytania? Czy dzisiejszy dzień był
wystarczająco uroczysty na nowy strój? Może powinna zachować go na koncert?
Wezmę ją - pomyślała Rebeka. - Nie ma ich - nie mogę zapytać o pozwolenie - możliwe, że
nie miałyby nic przeciwko temu. Mimo wszystko jest to zwykła, barchanowa sukienka i nie
byłaby tak wspaniała, gdyby nie to, że jest nowa, wyszywana i różowa.
Rozplotła warkocze, a rozczesawszy długie, falujące włosy, związała z tyłu wstążką. Zmieniła
buty i ubrała się w śliczną sukienkę. Nagle zauważyła ulubioną parasolkę, której koleżanki
dotąd nie widziały. Jakże cudownie nadawała się do stroju! Nie wypadało wprawdzie brać ją
do klasy, ale i na to znalazła sposób. Wystarczy owinąć w kawałek papieru, pokazać
przyjaciółkom, a otwartą nieść w powrotnej drodze do domu. Zeszła na dół, przejrzała się w
lustrze i zdumiało ją własne odbicie. Nie mógł chyba istnieć na ziemi strój piękniejszy od tej
niebiańskiej, różowej sukienki. Na migotliwy blask oczu, żar policzków, połysk
rozpuszczonych włosów nie zwróciła najmniejszej uwagi. O Boże! Za dwadzieścia minut
pierwsza! Mogłaby się spóźnić! Wybiegła w podskokach bocznymi drzwiami, zerwała z
krzaka rosnącego w pobliżu furtki różyczkę i przebiegła w nieprawdopodobnie krótkim czasie
drogę dzielącą Czerwony Dom od szkoły. Spotkała u samego wejścia Emmę, równie
zdyszaną i promieniejącą.
- Rebeko Randall! - wykrzyknęła Emma. - Śliczna jesteś jak obrazek!
- Ja? - zaśmiała się Rebeka. - Głupstwo. To tylko różowa sukienka!
- Nie, zawsze wyglądasz dobrze - upierała się Emma - ale teraz jesteś jakaś inna. Spójrz na
mój pierścień z granatem! Mamusia wyszorowała go mydłem i wodą. Jakim cudem, u Boga
Ojca, Miranda pozwoliła ci włożyć nową suknię?
- Nie było ich w domu, więc nie pytałam - odpowiedziała Rebeka bojaźliwie. - Myślisz, że
powiedziałyby "nie"?
- Miranda zawsze mówi "nie" - stwierdziła przyjaciółka.
- Dzisiejsze popołudnie jest przecież wyjątkowe. To prawie jak koncert szkoły niedzielnej.
- Tak - przyznała Emma - naturalnie. Twoje nazwisko na tablicy, nasze wskazywanie na
flagę, wspaniały dialog i wszystko...
Popołudnie było tryumfem dla każdego uczestnika przedstawienia. Bez bolesnych
niepowodzeń, łez, rodziców zmuszonych wstydzić się za potomstwo. Panna Dearborn
usłyszała niejedną pełną podziwu uwagę o swych zdolnościach. W głębi duszy rozmyślała
nad tym, czy uwielbienie to należy się wyłącznie jej, a nie jest także zasługą Rebeki.
Dziewczynka nie robiła wprawdzie więcej niż inne dzieci, a jednak była zawsze na
pierwszym planie. Opowiadano sobie później w miasteczku, że Rebeki nie można utrzymać w
cieniu. Najgorszy wróg nie mógłby jej nazwać natrętną. Usłużna, ochocza i śmiała, nie
szukała sposobności do popisywania się. W gruncie rzeczy brakło jej pewności siebie i
chętnie ustępowała innym. Niezależnie od jej skromności, na wszystkich występach
ośrodkiem widowni bywał zawsze ten punkt, w którym stała Rebeka. Jej czysty, wysoki
głosik wznosił się w chórze ponad inne głosy i każdy, kto na nią patrzył, zwracał uwagę na
gesty i śpiewy, w które wkładała całą duszę oraz gorący entuzjazm.
Ostatecznie skończyło się wszystko i kiedy Rebeka leniwie i ociężale wracała zwykłą drogą
do domu, miała wrażenie, że nigdy chyba nie potrafi być tak spokojna i chłodna jak
dotychczas. Ani lekcje, które musiała odrobić, ani widmo pomocy przy jutrzejszym smażeniu
konfitur nie przerażało jej w tej chwili. Trwoga nie śmiała wtargnąć do duszy promieniejącej
olśniewającym blaskiem. Gęste chmury zbierały się na niebie, lecz nie zdołały zaćmić
radości. Nie stąpała po twardym, stałym gruncie, ani utożsamiała się z ułomnym rodzajem
ludzkim, dopóki nie weszła na podwórze Czerwonego Domu i nie ujrzała Mirandy, stojącej w
progu otwartych drzwi. Wtedy nagle spadła z nieba na ziemię.
IX. Popioły róż
Rozdział IX
Popioły róż
- Przyszła nareszcie, spóźniwszy się ponad godzinę. Jeszcze chwila, a byłaby ją złapała burza
z piorunami. Czy ona kiedy co przewidzi? - utyskiwała Miranda. - W dodatku wystroiła się w
nową suknię i sunie krokiem z ojcowskiej szkoły tańców, kołysząc parasolem niby aktorka.
Zostaw Janino - jestem starsza - pozwól więc, że się z nią rozmówię. Jeśli ci to sprawia
przykrość, pozostań w kuchni, dopóki się wszystko nie skończy. Przybliż się, Rebeko. Chcę z
tobą pomówić. Dlaczego bez pozwolenia włożyłaś w zwykły szkolny dzień najlepszą suknię?
- Chciałam się spytać w południe, ale nie było cioci w domu, więc nie mogłam - rozpoczęła
Rebeka.
- Nie mów takich rzeczy. Włożyłaś ją dlatego, że zostałaś sama. Wiedziałaś doskonale, że nie
byłabym ci pozwoliła.
- Gdybym była pewna, że ciocia nie pozwoli, nie zrobiłabym tego - rzekła Rebeka, ufając w
przekonującą siłę swej prawdomówności. - Nie byłam zupełnie pewna, więc zaryzykowałam.
Myślałam, że może ciocia pozwoli, gdy się dowie, że w szkole będzie prawdziwe
przedstawienie.
- Przedstawienie! - wykrzyknęła Miranda gniewnie. - Sama z siebie robisz przedstawienie.
Czy przedstawiłaś może swój parasol?
- To był głupi pomysł - wyznała Rebeka, zwieszając głowę. - Ale w moim życiu po raz
pierwszy pasował do ubrania. Wyglądał ślicznie przy różowej sukience! Emma i ja miałyśmy
wypowiedzieć dialog dziewczynki ze wsi i z miasta. Może na minutę przed wyjściem z domu
przyszło mi do głowy, że cudownie będzie wyglądała z tą parasolką dziewczynka miejska. I
zrobiłam to. A sukienki nie zniszczyłam ani odrobineczkę, ciotko Mirando!
- Najgorsza jest twoja chytrość i przebiegłość - rzekła Miranda zimno. - Spójrz na inne twoje
sprawki. Jakiś diabeł cię chyba opętał! Poszłaś na górę frontowymi schodami i nawet śladów
po sobie zatrzeć nie raczyłaś, bo zgubiłaś po drodze chusteczkę. Zdjęłaś z okna siatkę
ochronną, dzięki czemu muchy rozgospodarowały się w całym mieszkaniu. Jak zwykle nie
sprzątnęłaś po śniadaniu i nie odniosłaś na miejsce naczyń. W dodatku nie zamknęłaś na
klucz bocznych drzwi, zostawiając je otwarte od godziny pół do pierwszej do trzeciej. Każdy
kto chciał, mógł wejść do mieszkania i ukraść co mu się żywnie podobało.
Usłyszawszy długą listę swych przestępstw, Rebeka ciężko osunęła się na krzesło. Jak mogła
być tak nieostrożna! Ze łzami w oczach próbowała wytłumaczyć grzechy, których nie można
było niczym usprawiedliwić.
- Ach! Jak mi przykro! - wyjąkała. - Ozdabiałam salę w szkole i spóźniłam się. Biegłam całą
drogę do domu. Tak trudno było samej pozapinać suknię, ale nie miałam czasu zjeść więcej
niż kęs chleba. W ostatniej chwili, kiedy naprawdę - naprawdę - myślałam o tym, żeby
posprzątać za sobą i pozamykać wszystko, spojrzałam na zegar i spostrzegłam, że zaledwie
mogę na czas dobiec do szkoły. Byłoby okropne, gdybym się spóźniła i dostała czarną kreskę
właśnie w ten piątek. Miała być żona pastora i doktora, i komitet szkolny, i wszystko.
- Nie lamentuj teraz. Nic nie pomoże płacz nad tym, co się nie odstanie - odpowiedziała
Miranda. - Więcej wart jeden łut dobrego postępowania, niż cały funt skruchy. Zamiast się
starać, aby jak najmniej kłopotu sprawiać w domu, który przecież nie jest twoim, umyślnie
pokazujesz, ile wnieść możesz zamieszania. Wyjmij tę różę z sukni i pozwól mi popatrzeć.
Zapewne będzie plama z rdzy i dziura w miejscu, w które wpięłaś mokrą szpilkę. Nie, nie ma.
To twoje szczęście, bo w każdym razie nie przezorność. Nie mogę już ścierpieć tych kwiatów,
rozpuszczonych włosów, falban i wdzięczenia się do całego świata na wzór twojego tatusia,
tej lalkowatej panienki.
Rebeka błyskawicznie podniosła głowę.
- Proszę mnie posłuchać, ciotko Mirando. Będę tak dobra, jak tylko potrafię. Będę o
wszystkim pamiętała co mi ciocia powie i nigdy nie zostawię drzwi otwartych, ale nie
pozwolę, żeby przezywano mego ojca. Był n_n_niezwykle dobrym i k_k_kochanym ojcem.
To niegodziwe przezywać go "panienką"!
- Nie waż się odpowiadać tak impertynencko, Rebeko! Mówisz, że jestem niegodziwa! Twój
ojciec był próżnym i szalonym człowiekiem, a w dodatku nie miał nic. Zarówno tobie jak i
każdemu innemu mogę to zawsze powtórzyć. Roztrwonił pieniądze twojej matki i zostawił ją
z siedmiorgiem dzieci na bruku.
- To też jest c_c_coś zostawić s_s_siedmioro ładnych dzieci - łkała Rebeka.
- Ale nie wtedy, kiedy inni ludzie muszą dopomagać w wyżywieniu, ubraniu i wykształceniu
ich - odpowiedziała Miranda. - Idź na górę i pozostań do rana w łóżku. Znajdziesz na biurku
parę sucharków i mleko. Pamiętaj, żebym jednego dźwięku nie usłyszała aż do śniadania.
Janino, proszę cię, zdejm ściereczki ze sznurka i pozamykaj drzwi. Będziemy miały straszną
burzę!
- Myślę, że miałyśmy ją - rzekła spokojnie Janina, idąc wypełnić prośbę siostry. - Rzadko
kiedy wyrażam swoje zdanie, Mirando, ale sądzę, że nie powinnaś mówić w ten sposób o
Lorenzu. Był taki, jaki był i nie mógł być inny. Ale to ojciec Rebeki... Aurelia zawsze mówi,
ż
e był dobrym mężem.
Miranda nie pojęła widocznie znaczenia słów siostry, bo po namyśle odrzekła gniewnie:
- Tak jest. Zdołałam już zauważyć, że zmarli mężowie są zwykle dobrzy. Ale starą prawdę
trzeba czasem przewietrzyć, a to dziecko nie będzie warte garstki bobu, jeśli się z niej nie
wypędzi przeklętego ojca. Jestem zadowolona, że to powiedziałam.
- Wierzę - zauważyła Janina z rzadkim u niej przypływem odwagi. - Pomimo to, Mirando, nie
było w tym dobrego wychowania ani chrześcijańskiej miłości.
Uderzenie piorunu, które w tej samej chwili wstrząsnęło całym domem, nie wywołało takiego
wrażenia na Mirandzie Sawyer jak uwaga Janiny, która z głuchym łoskotem padła w jej
sumienie.
Może dobrze jest mówić tylko raz na rok, ale mówić skutecznie.
Rebeka ciężko weszła tylnymi schodami na górę, zamknęła drzwi pokoju i drżącymi rękoma
zaczęła zdejmować ukochaną, różową sukienkę. W przerwach pomiędzy dosięgnięciem
najtrudniejszych guzików, starannie wycierała zapłakane oczy zwiniętą w twardy kłąb
bawełnianą chusteczką, aby słone łzy nie padały na wykwintny strój. Wygładziła go
ostrożnie, zdjęła białą krezę, uciskającą szyję i wszystko złożyła w szufladzie, łkając nad
okrucieństwem życia. Zwiędła różyczka upadła na podłogę. Rebeka spojrzała na nią żałośnie.
- Zwiędłaś biedactwo - mój szczęśliwy dzień też zakończył się tragicznie.
Potem zaplotła włosy w dwa warkocze i zdjęła nowe buciki, które szczęśliwie uszły uwadze
Mirandy. W duszy jej zrodziło się nagle nieodwołalne postanowienie, aby opuścić Czerwony
Dom i powrócić na farmę. Nie przyjmą jej z otwartymi ramionami - tego się spodziewała. -
Lecz mogła pomagać matce w zajęciach domowych, a na swoje miejsce do Riverboro wysłać
Annę. Mam nadzieję, że będzie ją wolała - pomyślała z nagłym wybuchem zawziętości.
Siedziała przy oknie, próbując układać plany, przypatrując się cudownym igraszkom
błyskawic i długim strugom deszczu na tle świetlistych zygzaków. Dzień, który się zaczął tak
radośnie! Przypominała sobie, w jak cudnej purpurze wschodziło słońce, gdy siedząc przy
oknie nad książką, zachwycała się pięknością świata. A jakiż złocisty był poranek w szkole!
Przemiana brzydkiej, nagiej, małej klasy w przepiękną komnatę. Zadowolenie, które
wywołała w pannie Dearborn, nauczywszy deklamować bliźnięta Simpsonów. Zaszczyt
dekorowania tablicy. Szczęśliwy pomysł odrysowania Kolumbii z pudełka do cygar.
Odurzająca chwila, kiedy cała szkoła ją oklaskiwała! A popołudnie! Przeżywała w myślach
wszystkie przyjemności, począwszy od komplementu Emmy, że jest śliczna jak obrazek.
Rozpamiętywała zwłaszcza wspólny występ z przyjaciółką. Jakże szczęśliwy był pomysł
przykrycia gałęziami pieca jako mchem porosłej grobli, na której mogła siedzieć dziewczynka
wiejska, strzegąca swego stada. Emmę przepełniło to uczuciem takiej dumy i spokoju, że
nigdy nie deklamowała lepiej. Przecież Miranda powinna się cieszyć, że jej siostrzenica, która
przybyła z dalekiej farmy odnosi tryumfy w szkole. Lecz nie, nie było nadziei zadowolenia jej
w żaden sposób! Pojedzie jutro do Maplewood dyliżansem pana Cobb, a stamtąd jakoś
dostanie się do domu. Lecz może ciotka nie zgodzi się na to? Doskonale! Wyśliźnie się teraz,
zobaczy czy nie może zostać na noc u pana Cobb i odjedzie z nim raniutko, jeszcze przed
ś
niadaniem.
Rebeka nigdy długo się nie namyślała; prędko włożyła najstarszą sukienkę, kapelusz i żakiet.
Związała szlafrok, grzebień i szczoteczkę do zębów w niewielki tłumoczek i wyrzuciła cicho
przez okno. Pokój był na pięterku, lecz okno znajdowało się niewysoko. W tej chwili nawet
myśl o niebezpieczeństwie nie byłaby jej powstrzymała. Ktoś pozostawił listwy przybite
gwoździami do ściany domu między oknem a dachem tylnej werandy. Do uszu Rebeki
doszedł turkot maszyny do szycia ze stołowego pokoju i odgłos siekania mięsa z kuchni.
Wiedząc, gdzie są obie ciotki, wdrapała się na okno i trzymając się piorunochronu, ześliznęła
się w dół ku pomocnym listwom. Skoczyła na dach werandy, po kratach dla powoju jak po
drabinie zsunęła się cicho na ziemię i pobiegła drogą, wśród wichru i burzy.
Jeremiasz Cobb siedział w kuchni przy stole pod oknem i spożywał samotnie kolację. Matka,
jak zwykł po staroświecku nazywać żonę, pielęgnowała chorą sąsiadkę. Staruszkowie żyli
samotnie od wielu lat po śmierci jedynej, malutkiej córeczki. Deszcz jeszcze padał i niebo
było czarne, choć dochodziła zaledwie piąta godzina. Stary człowiek spojrzał w pewnej
chwili przed siebie i spostrzegł nieszczęsną figurkę, stojącą w otwartych drzwiach. Twarz
Rebeki była nabrzmiała od łez i tak wzburzona cierpieniem, że przez długą chwilę nie mógł
jej poznać. Dopiero, gdy zapytała nieśmiało: "Czy mogę wejść, panie Cobb?" - wykrzyknął:
- Wielki Boże! Toż to moja mała podróżna dama! Wstąp na chwilę do starego wuja
Jeremiasza, dobrze? Jesteś mokra jak bułka wyjęta z mleka! Przybliż się do pieca! Rozpaliłem
ogień, choć było gorąco, bo chciałem zagrzać coś na kolację. Siedzę dziś samotnie, a matka
czuwa u pani Strout. Chodź tu, powiesimy mokry kapelusz na gwoździu, żakiet rozłoży się na
poręczy krzesła. Lepiej odwróć się tyłem do pieca i wysusz dobrze włosy.
Wuj Jeremiasz nigdy dotychczas nie wypowiedział tylu słów naraz, ale gdy ujrzał
zaczerwienione oczy i łzami zalane policzki, uczuł, że stare jego serce zwraca się ku niej, bez
względu na przyczynę zmartwienia.
Rebeka stała w miejscu, dopóki wuj Jeremiasz nie usiadł przy stole, a wtedy, nie mogąc się
już powstrzymać dłużej, wybuchnęła:
- Och! panie Cobb! Uciekłam z Czerwonego Domu i chcę wrócić na farmę! Mógłby pan
przenocować mnie dzisiaj, a jutro odwieźć dyliżansem do Maplewood? Nie mam na drogę
pieniędzy, ale ja z pewnością zarobię później w jakiś sposób.
- Dobrze, dobrze! Myślę, że nie pokłócimy się o pieniądze - rzekł stary człowiek. - Co będzie
jednak z naszą wycieczką - mieliśmy jechać w górę rzeki?
- Nigdy nie zobaczę Milltown - łkała Rebeka.
- Chodź do mnie i powiedz mi wszystko - zachęcał wuj Jeremiasz. - Usiądź na drewnianym
stołeczku.
Rebeka oparła głowę na kolanach pana Cobb i zaczęła zwierzać się ze swych zmartwień.
Choć w niesfornej i zapalczywej głowie dzieje te przedstawiały się w barwach czarnych i
tragicznych, opowiadała wiernie i bez przesady.
X. Mosty tęczowe
Rozdział X
Mosty tęczowe
Wuj Jeremiasz chrząkał i poruszał się niespokojnie podczas opowiadania Rebeki, ale
starannie ukrywał niewłaściwe jego zdaniem uczucie sympatii i współczucia.
- Biedna mała! Zobaczymy, co można dla ciebie zrobić - mruknął.
- Weźmie mnie pan do Maplewood, prawda, panie Cobb? - pytała Rebeka żałośnie.
- Nie martw się i bądź spokojna - odpowiedział z chytrą myślą w głowie. - Pomogę mojej
małej damie podróżnej. Teraz przede wszystkim zjedz coś. Przysuń się do stołu i posmaruj
sobie chleb konfiturą z rajskich jabłuszek. Czy nie masz ochoty zastąpić matkę i nalać mi
drugą filiżankę herbaty?
Umysł pana Cobb był prosty i nie działał zbyt prędko, chyba że popędzało go wzruszenie. W
tym wypadku złorzeczył swej głupocie i modlił się o jakiś błysk natchnienia, który mu
pomoże podjąć decyzję.
Rebeka, pocieszona łagodnym tonem starego człowieka, przejęta zaszczytem zajmowania
miejsca pani Cobb przy zastawie do herbaty, uśmiechnęła się blado, przygładziła włosy i
otarła oczy.
- Przypuszczam, że twoja matka strasznie się ucieszy, widząc cię w domu - odezwał się stary
człowiek.
Coś jakby odrobina trwogi poruszyła się na dnie serca Rebeki.
- Sprawi jej przykrość moja ucieczka i to, że nie udało mi się polubić ciotki Mirandy. Ale
może mnie zrozumie, tak jak i pan zrozumiał.
- Przypuszczam, że wysyłając cię tu, myślała o twojej nauce. Ale mój Boże! Możesz chodzić
do szkoły w Temperance. Nieprawdaż?
- Tam są tylko jakieś dwumiesięczne kursy, a farma leży zbyt daleko od innych szkół.
- Ach! Cóż to szkodzi! Są przecież inne rzeczy na świecie poza edukacją - stwierdził wuj
Jeremiasz, zabierając się do marmolady z jabłek.
- Ta_ak. Chociaż mama myślała, że u ciotek stanę się człowiekiem - odpowiedziała Rebeka
smutno i próbując wypić herbatę, zaniosła się krótkim, suchym łkaniem.
- Będzie ci miło znaleźć się razem z nimi na farmie; dom pełen dzieci jest bardzo wesoły.
Pragnął pocieszyć i przytulić to biedne, małe stworzenie.
- Dom nasz jest zbyt pełen, to całe zmartwienie. Postaram się, żeby Anna przyszła na moje
miejsce do Riverboro.
- Myślisz, że Miranda i Janina zechcą ją? Boję się, że nie. Będą zawstydzone i złe, że uciekłaś
do domu. Rozumiesz. I trudno się im zresztą dziwić.
Była to zupełnie nowa myśl. Więc Czerwony Dom może być zamknięty dla Anny dlatego, że
ona, Rebeka, odwróciła się od jego zimnych, niegościnnych progów?
- Jakaż jest ta szkoła w Riverboro? Czy dobra? - dopytywał się wuj Jeremiasz, którego mózg
pracował z tak niezwykłą szybkością, że go to prawie przerażało.
- Ach! To wspaniała szkoła! A panna Dearborn jest cudowną nauczycielką!
- Lubisz ją? Wybornie. Wierz mi, że i ona ci się odwzajemnia. Matka zeszła dziś po południu
na dół do sklepu kupić maść dla pani Strout i na moście spotkała pannę Dearborn. Zaczęły
mówić o szkole, bo matka w ciągu lata stołuje wiele nauczycielek i lubi je. "Jakże tam idzie
małej dziewczynce z Temperance?" zapytała. "Ach! To najlepsza moja uczennica! -
powiedziała panna Dearborn. - Gdyby wszyscy uczniowie podobni byli do Rebeki Randall,
mogłabym uczyć w szkole od wschodu do zachodu słońca!"
- Panie Cobb! Naprawdę tak mówiła?! - wybuchnęła Rebeka i twarz jej rozjaśniła się w
mgnieniu oka. - Starałam się być pilna cały czas, ale teraz będę się uczyła sto razy więcej!
- Byłabyś to zrobiła, gdybyś tu pozostała - wtrącił wuj Jeremiasz. - Czy to nie smutne, że
musisz zrezygnować ze wszystkiego z powodu ciotki Mirandy? Wybornie! Ja ci się nawet nie
dziwię! Ona jest przykra i kwaśna. Można myśleć, że żywiła się kwaśnym mlekiem i
zielonymi jabłkami. Z nią trzeba mieć cierpliwość, a przypuszczam, że jej nie masz za wiele,
prawda?
- Niezbyt wiele - odpowiedziała Rebeka z boleścią.
- Gdybym wczoraj z tobą rozmawiał - ciągnął pan Cobb - inaczej bym ci doradził. Teraz za
późno i nawet mogę powiedzieć, że nie masz słuszności. Gdyby nie to, powiedziałbym tak:
Ciotka Miranda ubiera cię, żywi, kształci i ma zamiar wysłać do Wareham. Strasznie trudno z
nią wyżyć, a jej dobrodziejstwa twarde są i ciężkie jak cegły. Ale to jednak dobrodziejstwa i
trzeba za nie zapłacić. Twoim obowiązkiem jest odwdzięczyć się za nie dobrym
zachowaniem. Janina jest kąskiem łatwiejszym do zgryzienia, prawda?
- Ach! z ciotką Janiną zgadzamy się świetnie! - wykrzyknęła Rebeka. - Ona jest dobra i miła,
jak tylko być może. Co dzień bardziej ją kocham! Myślę, że ona mnie także trochę lubi. Raz
nawet pogładziła mnie po włosach... Ale nie obroni mnie przed ciotką Mirandą. Boi się jej
prawie tak samo jak ja.
- Przypuszczam, że Janinę szczerze zmartwi ta ucieczka. Ale nie zważaj na to! W ciężkim
ż
yciu, jakie ma z Mirandą, twoje towarzystwo było dla niej prawdziwym skarbem. Matka
rozmawiała z nią kiedyś przed nabożeństwem. "Nie można poznać domu, Saro - rzekła
Janina. - Założyłam szwalnię - a moja uczennica uszyła już trzy sukienki. Zapisałam się
również na kurs szkoły niedzielnej, chcę przypomnieć sobie młode lata i pójść z Rebeką na
piknik". Matka zapewniała, że nigdy nie wyglądała równie młodo i szczęśliwie.
Cisza zapadła w niewielkiej kuchence, zakłócona tylko tykaniem zegara i biciem serca
Rebeki. Deszcz ustał, izbę zalało blade, różowe światło, a przez okno widać było królewski
łuk tęczy, niby most rzucony przez niebiosa.
Mosty stawia się w miejscach trudnych do przejścia - pomyślała Rebeka i wydało jej się, że
wuj Jeremiasz zbudował taki most nad jej zgryzotą i dodał jej sił do przebycia go.
- Burza już przeszła - rzekł stary człowiek, napełniając fajkę. - Powietrze się odświeżyło i
ziemia została pięknie umyta. Kiedy jutro pojedziemy w górę rzeki, wszystko będzie
błyszczało jak nowa szpilka.
Rebeka wstała od stołu, spokojnie włożyła żakiet i kapelusz.
- Nie pojadę już w górę rzeki, panie Cobb - rzekła. - Zostanę tutaj i postaram się wytrwać. Nie
wiem, czy ciotka Miranda zechce przyjąć mnie z powrotem, ale wrócę, bo mam odwagę. Czy
byłby pan tak dobry i poszedł ze mną, panie Cobb?
- Mogłabyś zaufać wujowi Jeremiaszowi i nie myśleć o ucieczce przed rozmową z nim -
wykrzyknął stary człowiek radośnie. - Trzeba tak zrobić, żeby Miranda nie miała okazji do
gadania. Posłuchaj więc, jaki mam plan. Zawiozę cię do Czerwonego Domu moją
jednokonką. Ty ukryjesz się w kąciku, a ja podejdę do bocznych drzwi. Postaram się wywabić
Mirandę i Janinę do szopy. Gdy będę rozmawiał z nimi o drzewie, które mam przywieźć w
tym tygodniu, ty pobiegniesz na górę i położysz się do łóżka. Frontowe drzwi nie będą
zamknięte, prawda?
- Jeszcze nie - odpowiedziała Rebeka - dopóki Miranda nie położy się spać. Och! Co będzie,
jeżeli je zamknęły?
- Nie bój się. Zawsze możemy się wyprzeć wszystkiego. Chociaż w tej sprawie nie potrzeba
wykrętów. Jeszcze nie uciekłaś. Przyszłaś porozmawiać ze mną o ucieczce i doszliśmy do
wniosku, że nie warto o tym myśleć. Jedynym dotąd grzechem było wyjście przez okno,
kiedy cię posłano do łóżka. Nie jest tak źle, i możesz opowiedzieć Janinie w najbliższą
niedzielę, a ona ci poradzi, czy masz to wyznać Mirandzie. Nie lubię oszukiwać ludzi, ale
jeśli masz jakieś ciężkie myśli, lepiej nie przyznawać się do nich głośno. Oddaj je Panu Bogu
w modlitwie jak powiada hymn i nie trap się więcej. A teraz jazda! Jestem gotów. Nie
zapomnij tłumoczka! "To jest podróż, mamo, kiedy się zabiera szlafroki". Były to pierwsze
słowa, które usłyszał od ciebie wuj Jeremiasz. Nie przypuszczał, że przyniesiesz kiedyś swój
szlafrok do jego domu. Wejdź do bryczki i skryj się w kąciku. Nie pozwolimy, aby ludzie
widzieli małego zbiega, gdy wraca, by zacząć wszystko od początku.
Kiedy Rebeka znalazła się wreszcie w łóżku, uczuła błogi spokój przenikający całą jej istotę.
Uchroniła się przed błędem i szaleństwem. Oszczędziła biednej matce jeszcze jednej troski.
Nie dopuściła do zmartwienia i wstydu ciotek.
Serce jej stopniało i w chwili skruchy postanowiła rozpaczliwym wysiłkiem zyskać pochwałę
Mirandy. Zapomnieć nawet o rzeczy, która bolała najwięcej - szyderskiej wzmiance
dotyczącej ojca, którego nikt jeszcze w jej obecności nie krytykował. Aurelia Randall, choć
tyle przecierpiała smutków i zawodów, nigdy się przed dziećmi nie żaliła.
Byłoby niejaką ulgą dla zgnębionej, małej duszyczki, gdyby wiedziała, że Miranda spędziła
noc ciężką i niespokojną. śałowała w głębi serca swej szorstkości, może dlatego że Janina
zajęła w tej sprawie zdecydowane stanowisko. Nagany Janiny nie mogła Miranda znieść, lecz
za nic nie byłaby się przyznała do takiej słabości.
Kiedy wuj Jeremiasz zadowolony ze starań o utrzymanie pokoju wracał gwieździstą nocą do
domu, myślał nieustannie o Rebece. O małej głowie na kolanach i deszczu łez, padających mu
na rękę. O dziecinnym rozsądku, z jakim przedkładała całą tę sprawę i szybkiej decyzji, gdy
ujrzała przed sobą drogę obowiązku. O wzruszającym głodzie miłości i zrozumienia.
- Boże wszechmocny! - wybuchnął - Boże wszechmocny! Zwymyślać i zelżyć takie dziecko.
Dla tej delikatnej, małej wiercipięty każde twarde słowo jest jak uderzenie pięścią. Miranda
Sawyer byłaby pewnie lepszą kobietą, gdyby jak my musiała pamiętać o małym nagrobku na
cmentarzu.
- Nigdy nie widziałam dziecka, które w ciągu jednego dnia zmieniłoby się na lepsze, tak jak
Rebeka - zauważyła Miranda Sawyer w sobotę wieczorem. - Widocznie potrzebna była
nauczka, którą jej wczoraj dałam i ręczę, że skutek potrwa z miesiąc.
- Cieszę się, że jesteś zadowolona - odpowiedziała Janina. - Wolisz zastraszone i potulne, niż
wesołe, uśmiechnięte dziecko. Rebeka pobladła i wygląda, jakby się postarzała przez jedną
noc. Jeśli posłuchasz mojej rady, pozwolisz mi jutro po południu wziąć ją z Emmą nad rzekę.
Sądzę też, że wyjazd z Cobbami do Milltown doda jej trochę otuchy i przywróci apetyt. W
czwartek jest święto, a Cobbowie i Perkinsowie wybierają się na jarmark rolniczy.
XI. Mieszanina sił
Rozdział XI
Mieszanina sił
Wycieczka do Milltown urzeczywistniła niemal wszystkie marzenia Rebeki. Najnowsza
lektura o Rzymie i Wenecji zbudziła w niej, co prawda, pewne wątpliwości, czy miasta te nie
przewyższają czasem Milltown pięknością. Trudno sobie wyobrazić, aby dwoje dzieci mogło
więcej chodzić, mówić, jeść i więcej zadawać pytań niż Rebeka i Emma w ten czwartek,
pełen niezwykłych wydarzeń.
- Jest najlepszą towarzyszką, jaką kiedykolwiek w życiu widziałam - rzekła pani Cobb do
swego męża wieczorem. - Przez cały dzień nie mieliśmy jednej przykrej minuty. Jest także
dobrze wychowana. Nie wypytuje natrętnie o wszystko, a okazuje wdzięczność, gdy otrzyma
odpowiedź. Zwróciłeś uwagę na jej twarz w namiocie, gdzie przedstawiano "Chatę wuja
Toma"? Jak pięknie opowiadała o tej książce, gdyśmy usiedli, aby zjeść lody śmietankowe?
Sama autorka nie mogłaby lepiej osądzić swego dzieła.
Pan Cobb nie krył zadowolenia, że żona nie różni się z nim opinią o Rebece.
- Jestem pewny, że będzie z niej niezwykła kobieta, śpiewaczka, pisarka albo doktorka jak ta
panna Parks z Cornish.
- Doktorki są zawsze homeopatkami, nieprawdaż? - zapytała pani Cobb, która była
zwolenniczką starej szkoły w medycynie.
- Ale gdzież tam matko! Panna Parks nie jest homeopatką! Ona jeździ po całym kraju!
- Nie mogę sobie wyobrazić Rebeki jako doktorki - rozmyślała pani Cobb. - Możliwe, że
będzie wykładać albo deklamować, jak ten mistrz wymowy z Portland.
- Ma dosyć zdolności, aby pisać swoje własne książki - odezwał się pan Cobb z
przekonaniem.
- Wielka szkoda, że wygląda tak pospolicie - zauważyła pani Cobb, gasząc świecę.
- Pospolicie wygląda? - zdumiał się. - Spójrz na włosy, uśmiech i te dołeczki! Popatrz na
Alicję Robinson, którą nazywają najpiękniejszym dzieckiem nad rzeką. Porównaj je, a
zobaczysz, jak ją Rebeka przyćmiewa. Spodziewam się, że Miranda pozwoli jej odwiedzać
nas czasami. Trochę się dziewczyna wygada, nadmiar życia wyładuje z siebie, to będą mieli
więcej spokoju w Czerwonym Domu. Chociaż minęło trzydzieści lat, wiemy, co to znaczy
mieć dziecko, będziemy ją lepiej rozumieli.
Pomimo pochwalnych słów państwa Cobb, Rebeka ciężko pracowała nad lekcjami. Panna
Dearborn zadawała przeważnie tematy, które sama niegdyś opracowywała: "Obrazy chmur",
"Abraham Lincoln", "Przyroda", "Dobroczynność", "Niewolnictwo", "Wstrzemięźliwość",
"Radość i obowiązek", "Samotność". Z żadnym z nich Rebeka nie mogła sobie poradzić.
- Pisz tak jak mówisz, Rebeko - nalegała biedna panna Dearborn. W głębi serca zdawała sobie
sprawę, że sama nie potrafiła nigdy napisać dobrego wypracowania.
- Proszę pani! Nie mówię nigdy o przyrodzie i niewolnictwie. Nie mogę więc o tym pisać,
chyba że miałabym coś do powiedzenia, nieprawdaż?
- Na to są właśnie wypracowania - odpowiedziała panna Dearborn niepewnie - żeby cię
nauczyły wypowiadać się na różne tematy. W ostatnim ćwiczeniu o "Samotności" nie
powiedziałaś nic interesującego; napisałaś je zbyt pospolicie, aby mogło brzmieć dobrze. Za
dużo jest tam zaimków dzierżawczych i osobowych. Powinnaś od czasu do czasu używać
zaimka "się", żeby zdaniu nadać styl bardziej literacki. "Otwiera się ukochaną książkę";
"Rozmawia się z ciotką albo bratem" czy coś podobnego.
- Nie wiem więcej o samotności w tym tygodniu, niż wiedziałam o radości i obowiązku w
tamtym - mruknęła Rebeka.
- W "Radości i obowiązku" próbowałaś być dowcipną i naturalnie nie udało ci się.
- Nie wiedziałam, że pani każe głośno czytać - odpowiedziała Rebeka z uśmiechem pełnym
zakłopotania.
"Radość i obowiązek" był to temat pięciominutowego wypracowania dla starszych dzieci.
Rebeka mocowała się, walczyła, pociła - wszystko na próżno. Kiedy przyszła na nią kolej
czytania, musiała wyznać, że nie napisała nic.
- Masz przecież dwie linie, Rebeko - nalegała nauczycielka. - Czytaj coś napisała - źle czy
dobrze.
Rebeka wstała i tłumiąc śmiech odczytała następującą strofkę:
Kiedy się radość z obowiązkiem zderzy,@ zmyka obowiązek, niech mi Pani wierzy.@
Głowa Dicka Cartera znikła nagle pod pulpitem, a Liwing Perkins dusił się wprost ze
ś
miechu.
Panna Dearborn śmiała się także. Była prawie dziewczynką i nowe pomysły budziły jej
wesołość.
- Musisz zostać po lekcji Rebeko i zrobić to na nowo - powiedziała łagodnie. - Twój wiersz
nie zawiera w sobie zbyt szczytnej idei.
- To nie była jeszcze moja idea - usprawiedliwiała się Rebeka. - Skończyłam właśnie
pierwszą linijkę, gdy minęło pięć minut. Napisałam słowo "zderzy" i nie mogłam wymyślić
nic innego jak "wierzy" albo "leży", albo "mierzy"... Ale mogę to zmienić tak:
Kiedy się radość z obowiązkiem zderzy,@ umyka radość, niech mi Pani wierzy.@
- Tak jest lepiej - odpowiedziała panna Dearborn - chociaż nie mogę powiedzieć, żeby słowo
"umyka" było bardzo poetycznym wyrażeniem.
Nauczywszy się używać zaimka "się", nadającego elegancji wszelkim literackim wysiłkom,
Rebeka przepisała pracowicie zadanie o "Samotności", stosownie do wskazówek panny
Dearborn. Nowa forma, którą przybrało wypracowanie, nie zadowoliła ani uczennicy, ani
nauczycielki.
Samotność
Powiedziałoby się fałszywie mówiąc, że może się być zawsze samotnym, gdy się ma swoje
ukochane myśli dla pocieszenia się. Siedzi się sobie, to prawda, ale myśli się. Otwiera się
swoją ulubioną książkę i czyta się swoją ukochaną bajkę. Mówi się ze swoją ciotką albo
swoim bratem, pieści się swego kota albo ogląda się swój album z fotografiami. Ma się także
swoją pracę. Jakżeż może się cieszyć ten, komu zdarzy się lubić swoją pracę. Wszystkie
drobne zajęcia domowe chronią nas przed samotnością. Czyż można się czuć osamotnionym,
gdy zbiera się szczapki, aby zapalił się ogień, na którym ma się ugotować swój wieczorny
posiłek. Albo kiedy myje się swój skopek przed wydojeniem swojej krowy? Nie można sobie
tego wyobrazić.
`rp
R.R.R.
`rp
- To jest straszne - westchnęła Rebeka, gdy po godzinie przeczytała głośno wypracowanie. -
Ciągłe używanie słowa "się" nie daje wcale wrażenia książkowego stylu, a oprócz tego
wygląda strasznie głupio.
- Mówisz o takich dziwacznych rzeczach - zauważyła panna Dearborn. - Dlaczego
opowiadasz o czymś tak pospolitym jak zbieranie szczapek?
- W poprzednim zdaniu mówiłam o "zajęciach domowych", a to jest właśnie jedno z nich. Nie
uważa pani, że nazwanie kolacji "wieczornym posiłkiem" jest piękne, a wyraz "osamotniony"
jest prześlicznym słowem?
- Tak, ta część zadania jest bardzo dobra. Nie lubię tylko tych kotów, szczapek i skopków.
- Dobrze - westchnęła Rebeka. - Pójdą więc precz. Czy i krowa także?
- O, tak! Nie lubię krów w wypracowaniach - odpowiedziała wymagająca panna Dearborn.
Wycieczka do Milltown miała drobne, lecz przykre następstwa. Na drugi tydzień matka
Minny Smellie powiedziała Mirandzie, aby uważała na Rebekę, gdyż zaczyna "kląć i mówić
bezbożnym językiem". Słyszano tego popołudnia, jak mówiła coś strasznego przed Emmą i
Liwingiem Perkinsem, którzy się tylko zaśmiali, ścigając ją na czworakach.
Rebeka, oskarżona o zbrodnię, zaprzeczyła z oburzeniem i ciotka Janina uwierzyła jej.
- Postaraj się sobie przypomnieć, co mogła Minna podsłuchać. Nie bądź upartą - nalegała
ciotka Miranda - namyśl się dobrze.
Nagle światło rozdarło ciemności w pamięci Rebeki.
- Ach! Wiem już! - wykrzyknęła. - Przez całe rano deszcz lał jak z cebra i na drodze pełno
było kałuż. Emma, Liwing i ja szliśmy sobie. Nagle zobaczyłam strumień, płynący przez
drogę do rowu i to przypomniało mi "Chatę wuja Toma" z Milltown, kiedy Eliza, z dzieckiem
na ręku, biegła po bryłach lodu przez Missisipi, ścigana przez psy gończe. Nie mogliśmy się
wstrzymać od śmiechu, bo grali na tak małej przestrzeni, że Eliza musiała biegać w kółko i
przez pewien czas ścigały ją psy, a chwilami ona je ścigała. Wiedziałam, że Liwing to
pamięta, zdjęłam więc płaszcz i owinęłam nim książki, niby niemowlę, a potem krzyknęłam:
"Mój Boże! Rzeka!" - całkiem tak samo jak to Eliza zrobiła na scenie. Skakałam, a Liwing i
Emma ścigali mnie jako psy gończe. Ta głupia Minna Smellie nie pozna się na żadnej
zabawie. Eliza wcale nie klęła, kiedy powiedziała: "Mój Boże! Rzeka!" - była to raczej
modlitwa.
- Nie miałaś potrzeby kląć ani modlić się na środku drogi - rzekła Miranda. - Ale Bogu dzięki,
ż
e nie było nic gorszego. Urodziłaś się żywa jak iskra, na utrapienie ludzkie i boję się, że
będzie z tobą kłopot, jeżeli nie poskromisz swego języka.
- Wolałabym czasami ukrócić język Minnie - mruknęła Rebeka nakrywając do kolacji.
- Powiadam ci, że to jest dziecko kute na cztery nogi - rzekła Miranda, zdejmując okulary i
składając robotę. - Czy nie sądzisz, że jest trochę postrzelona, Janino?
- Nie jest podobna do nas - odpowiedziała Janina z cieniem zadumy i troski na łagodnej
twarzy. - Ale lepsza czy gorsza?... Gdy dorośnie, będzie można coś o tym powiedzieć.
Rebeka ma zdolności prawie do wszystkiego i nie możemy się z nią porównywać.
- Głupstwo! - rzekła Miranda. - Mów sama za siebie, jeśli łaska. Mogę się porównać z
każdym dzieckiem, jakie się urodziło kiedykolwiek!
- Wiem, że tak myślisz, Mirando, ale niestety tak nie jest - odpowiedziała Janina z
uśmiechem.
Zwyczaj swobodnego wypowiadania myśli urósł w Janinie do przerażających rozmiarów.
XII. Spójrz na bladąc męczennicę
Rozdział XII
Spójrz na bladą męczennicę
Pewnego popołudnia, ubrana w najlepszą sukienkę, szła Rebeka na herbatkę do państwa
Cobb. Gdy przechodziła przez most, zachwycił ją czar rzeki, aż zatrzymała się przy nowo
malowanej poręczy, aby nasycić oczy widokiem wodospadu. Oparła łokcie o balustradę i
stała w błogim rozmarzeniu.
Powyżej tamy rzeka rozlewała się w lśniące jezioro, odbijające zieleń drzew i czysty błękit
nieba. Wodospad tworzył niepojęty cud wirującej wody. Od ilu już wieków połyskiwał w
promieniach słońca, błyszczał w świetle księżyca! Szary i zimny pod niebem listopadowym,
kropla po kropli sączący się w palącą suszę, zamieniony w burzliwy a potężny strumień w
czasie kwietniowych powodzi!
Rebeka nie mogła przejść przez most, aby nie oprzeć się na jego poręczy, marząc i
podziwiając. W tej chwili zaś wszystkie wzruszenia wkładała w natchniony poemat.
Razu jednego w kwiecistej dolinie@ szły dwie dziewczynki nad rzeką,@ jednej z nich dano
na chrzcie Emmy imię,@ a drugą zwano Rebeką.@ "Ach, gdyby me życie jak potok
płynęło"@ tak Emma mówiła mała,@ "by w błogim spokoju i ciszy tonęło,@ bym nigdy
smutków nie znała!"@
"A ja bym wolała być małą kropelką@ w potoku, co z hukiem z gór spada,@ bo spokój
cichego, martwego jeziora,@ wcale mi nie odpowiada".@ (To czarna Rebeka wyrzekła te
słowa,@ dokładnie tu przytoczone.@ Przyjaciółkami były te dziewczynki,@ lecz nie były
spokrewnione).@
Lecz, ach, niestety, jak rzadko możemy@ otrzymać od życia to, czego pragniemy!@ I Emma,
być może, żyć będzie burzliwie,@ a mój los popłynie cicho i leniwie!@
- Nie podoba mi się zwrot o "tej czarnej Rebece", ale nie mogę wymyśleć nic lepszego. Cóż
za wstrętny zapach farby! Och, to przecież na mnie! Och! Na całej mojej najlepszej sukience!
Co powie ciotka Miranda!
Ze łzami wstydu i rozpaczy wbiegła Rebeka na wzgórze wierząc, że znajdzie tam pomoc i
współczucie.
Pani Cobb oświadczyła, że nie ma się czym martwić, gdyż umie usunąć każdą plamę, z
każdej prawie rzeczy. Potwierdził to wuj Jeremiasz, który przysięgał, że matka wszystko
potrafi wywabić. Zdjęto z Rebeki zniszczone ubranie i owinąwszy ją w niebieski szlafrok
pani Cobb, zaproszono do świątecznie zastawionego stołu, sukienkę zaś zanurzono w
terpentynie.
- śebyś nie straciła apetytu - rozpaczała pani Cobb. - Mam dla ciebie biszkopty śmietankowe
i miód. Jeśli nie pomoże terpentyna, spróbuję francuskiej kredy i magnezji albo ciepłych
mydlin. Gdyby zaś i to na nic się nie zdało, ojciec pobiegnie do pani Strout i pożyczy od
Marty jakiejś pasty.
- Nie mogę zrozumieć twojej malarskiej przygody - odezwał się wuj Jeremiasz, podając
Rebece miód. - Jakim cudem wlazłaś w ten diabelski klej. Na całym moście porozwieszano
wielkie znaki ostrzegawcze z napisem "Świeżo malowane!", że i ślepy by zobaczył!
- Nie zauważyłam znaków - odpowiedziała Rebeka z boleścią. - Patrzyłam tylko na
wodospad.
- Wodospad był od początku świata i będzie pewnie do jego końca. Nie musiałaś tak na gwałt
mu się przypatrywać. Z dziećmi zawsze kłopot tylko i zgryzota - zwrócił się do żony.
Gdy po kolacji sprzątnięto ze stołu, Rebeka zabrała się do mycia i wycierania naczyń. Pani
Cobb pracowała nad suknią z energią, wskazującą wyraźnie, jak ciężkie to było zadanie.
Rebeka śledziła z niepokojem postępy, podczas gdy wuj Jeremiasz rzucał od czasu do czasu
uwagi i rady.
- Musiałaś się położyć na moście, kochanie - rzekła pani Cobb - bo farba jest nie tylko na
łokciach i staniczku, ale pokrywa cały prawie przód spódniczki.
Kiedy sukienka wyglądała trochę lepiej, Rebeka powiesiła ją na dworze, aby wyschła, sama
zaś wróciła do pokoju.
- Czy nie macie kawałka papieru? - prosiła. - Chciałabym zapisać wiersz, który wymyśliłam,
leżąc na moście w tej farbie.
Pani Cobb usiadła przy koszyczku z robotą, a wuj Jeremiasz wyciągnął woreczek ze
sznurkami i zajął się rozplątywaniem węzełków. Była to ulubiona jego rozrywka wieczorna.
Rebeka pisała szybko, wprowadzając poprawki i ulepszenia, jakie jej poddawała bardziej
trzeźwa myśl.
Dwa życzenia
przez
Rebekę Randall
Razu pewnego w kwiecistej dolinie@ szły dwie dziewczynki nad rzeką,@ jaśniejszej dano na
chrzcie Emmy imię,@ ciemniejszą zwano Rebeką.@ "Ach! gdyby me życie jak potok
płynęło"@ tak Emma mówiła mała,@ "by w błogim spokoju i w ciszy tonęło,@ bym nigdy
smutków nie znała!"@
"A ja bym wolała być małą kropelką@ w potoku, co z hukiem z gór spada,@ bo lśniący
spokój martwego jeziora@ mej duszy nie odpowiada".@ (Ciemniejsza Rebeka wyrzekła te
słowa,@ dokładnie tu przytoczone,@ przyjaciółkami były te dziewczynki,@ choć nie były
spokrewnione).@
Lecz, och! niestety, jak rzadko możemy@ otrzymać od życia to, czego pragniemy!@ I Emma,
być może, żyć będzie burzliwie,@ a mój los popłynie cicho i leniwie.@
Gdy wiersz ten odczytała głośno, państwo Cobb pomyśleli, że jest niezwykle piękny.
- Sądzę, że gdyby usłyszał go pisarz, mieszkający w Portland, byłby zdumiony - rzekła pani
Cobb. - Powiem ci nawet, że jest prawie tak dobry jak jego wiersz pt. "Nie mów mi w
ż
ałosnych cyfrach"...; a w dodatku bardziej zrozumiały.
- Nie powinnam użyć słów "mój los". Piszę przecież poezję! Nikt nie może wiedzieć, że to ja
stałam nad rzeką! Powinno być "Rebeka" albo "ciemniejsza dziewczynka". O tych
przyjaciółkach jest także niemądre. Ale nie mogę tego zmienić. Czasem zdaje mi się, że nigdy
nie zostanę poetką, tak trudno jest ułożyć dobry wiersz. Innym razem pisze się jakoś samo.
Czy tak na przykład nie byłoby lepiej?
Lecz, och! niestety! Jak rzadko możemy@ otrzymać od życia to, czego pragniemy!@ I żywot
tego, co szukał spokoju,@ przejdzie w burzliwym z twardym losem boju.@
Nie wiem czy jest gorzej, czy lepiej. A teraz jeszcze ostatni wiersz na zakończenie!
Po pięciu minutach podniosła się poetka, zaczerwieniona i tryumfująca.
- O! To było proste! Posłuchajcie!
Więc jasna czy smutna przypadnie nam dola,@ czy pełna uśmiechów, czy łez,@ myśl, że
kieruje nami Boża wola,@ pomoże nam ciężar lat znieść!@
Pan i pani Cobb zamienili spojrzenia, pełne niemego podziwu. Wuj Jeremiasz musiał nawet
odwrócić twarz, aby ukradkiem otrzeć łzy.
- Jakżeż, u Boga Ojca, wymyśliłaś tak prędko - wykrzyknęła pani Cobb.
- Och! - odpowiedziała Rebeka. - Wszystkie hymny kościelne są do tego podobne. Wiecie,
jest gazetka szkolna drukowana co miesiąc w Akademii w Wareham. Dick Carter mówi, że
wydawcą jest naturalnie chłopiec, ale pozwala dziewczynkom pisać do niej, a potem wybiera
najlepsze utwory. Dick myśli, że mogłabym spróbować.
- Nie zdziwiłabym się, gdybyś zapisała caluteńki papier! A co do tego chłopca wydawcy,
zaręczam ci, że pokonasz go w pisaniu, nawet gdyby ci jedną rękę przywiązano do pleców.
Możemy dostać kopię tego wiersza do przechowania w rodzinnej Biblii? - zapytała pani Cobb
tonem pełnym uszanowania.
- Chcielibyście naprawdę! - zdziwiła się Rebeka. - Ależ naturalnie! Przepiszę go na czysto
ś
licznym, fioletowym atramentem i nowym piórem. Teraz muszę popatrzeć na moją biedną
sukienkę!
Para starych ludzi przeszła za dziewczynką do kuchni. Suknia była sucha, lecz praca ciotki
Sary nie na wiele się przydała. Od czyszczenia wyblakły kolory, zamazały się wzory, a w
dodatku tu i ówdzie widniały brudne smugi. Przeprasowano ją starannie gorącym żelazkiem,
a gdy Rebeka ubrała się, państwo Cobb patrzyli z nieśmiałą nadzieją, że może na niej plamy
będą mniej widoczne.
Niestety, prezentowały się wyraźnie, nawet dla mniej spostrzegawczych oczu! Rebeka raz
jeszcze spojrzała żałośnie i rzekła wkładając kapelusz:
- Pójdę już. Dobranoc. Jeśli mają mnie zwymyślać, niech się to jak najprędzej stanie.
- Biedne, małe, nieszczęśliwe stworzenie - westchnął Jeremiasz. - Wolałbym, żeby bardziej
zwracała uwagę na grunt pod nogami. Przysięgam, że gdyby była nasza, pozwoliłbym jej
zaplamić farbą calutki dom. Zostawiła tu swoje poezje. Przeczytaj to jeszcze matko. Mój
Boże! - zakończył ze śmiechem, zapalając fajkę. - Zdaje mi się, że widzę migające poły
kubraka tego chłopca_wydawcy, zmykającego przez lasy, podczas gdy Rebeka zasiada w jego
krześle! Właśnie ona powinna wydawać, bo jest tego warta!
Myśl, że kieruje nami Boża wola,@ pomoże nam ciężar lat znieść.@
Mój Boże! Tyle w tym prawdy, co w Ewangelii. Jakim cudem to wymyśliła?
Rebeka przetrwała łajanie, (na które zresztą uczciwie zasłużyła) jak żołnierz. Miranda
zauważyła, że tak nieprzytomne i roztrzepane dziecko wyrośnie z pewnością na błazeńską
idiotkę. Nie pozwolono jej pójść na zabawę, którą urządzała Alicja Robinson w dzień swych
urodzin i skazano na noszenie nieszczęsnej, splamionej sukni, dopóki się nie zedrze. W sześć
miesięcy później, ciotka Janina złagodziła nieco karę, szyjąc plisowaną bawełnianą
kamizelkę, tak artystycznie skrojoną, że udało się ukryć pod nią wszystkie plamy. Rebeka
pokornie przyjęła wyrok, poszła na górę do pokoju i zaczęła rozmyślać. Nie chciała wyrosnąć
na idiotkę, a w szczególności "błazeńską idiotkę". Postanowiła więc, że ukarze się surowo
sama za każdym razem, gdy zasłuży na słuszną naganę cnotliwej krewnej. O zabawę u Alicji
Robinson nie dbała. Powiedziała kiedyś Emmie, że byłby to piknik na cmentarzu, gdyż dom
Robinsonów był podobny do grobu. Dzieci wpuszczano zwykle do mieszkania tylnymi
drzwiami i kazano im stać na gazetach podczas odwiedzin. Przyjaciółki błagały Alicję, aby je
"przyjmowała" w szopie, stodole czy gdziekolwiek, ale nie w domu. Pani Robinson była nie
tylko "straszliwie porządna", ale i "straszliwie skąpa", toteż przyjęcie ograniczyłoby się
pewnie do pastylek miętowych i szklanki wody studziennej.
Po rozważeniu zalet włosiennicy, noszonej bezpośrednio na skórze i kamieni w bucikach,
odrzuciła oba pomysły. Włosiennicę trudno znaleźć, a kamienie mogłyby zwrócić uwagę
ciotki, poza tym, że stanowiły przeszkodę w obowiązkach domowych i chodzeniu do szkoły.
Pierwsza próba na drodze męczeństwa nie przyniosła pomyślnych rezultatów. Nie poszła na
koncert szkoły niedzielnej, co było dla niej prawdziwym umartwieniem, gdyż lubiła te
występy ponad wszystko. Skutki jej dezercji nad wyraz były żałosne. Dzieci, które liczyły na
jej podpowiadanie (umiała bowiem wiersze wszystkich dzieci lepiej niż one same),
skompromitowały się sromotnie. Rebeka, siedząc przy oknie, rozglądała się niepewnie po
pokoju. Musi z czegoś zrezygnować, a posiadała tak mało - prawie nic. Poświęci swoją
ukochaną, różową parasolkę! Nie mogła ukryć jej na strychu, gdyż pewna była, że w chwili
słabości przyniesie ją z powrotem. Bała się, że nie znajdzie dość siły moralnej, aby połamać
ją w kawałki. Przeniosła wzrok z parasolki na ogród i wówczas zauważyła studnię. Ach! To
można zrobić! Mogła rzucić najdroższy skarb w głęboką wodę! Jak zwykle czyn nastąpił
zaraz po decyzji. Ześliznęła się po ciemku, przekradła przez drzwi frontowe, podniosła wieko
studni i wzdrygnąwszy się, cisnęła parasolkę w czarną otchłań. W bolesnej chwili
wyrzeczenia dodała jej siły myśl, że przypomina matki pogańskie rzucające dzieci do rzeki na
pastwę krokodylom.
Spała doskonale, obudziła się świeża i wypoczęta, jak zresztą powinny sypiać zawsze
ś
wiątobliwe dusze. Poszła do szkoły oczyszczona i podniesiona na duchu. Po śniadaniu
zauważono nagle, że dziwnie trudno czerpać wodę ze studni. Przywołano pana Flagga na
pomoc. Ten podniósł wieko, śledził, badał, aż wykrył w końcu przyczynę złego i zdołał ją
usunąć. Okazało się, że kościany koniec parasolki zaczepił o łańcuch. Przy próbie czerpania
wody parasolka złamała się, silne jej pręty wcisnęły się w bok studni i zaplątały między
kamieniami.
Spuśćmy zasłonę na scenę, która rozegrała się po powrocie Rebeki ze szkoły. Gdy
przyciśnięta do muru, wyznała przyczyny, które ją skłoniły do poświęcenia parasolki, rzekła
jej ciotka:
- Posłuchaj Rebeko! Jesteś za duża na to, abym cię biła. Jeżeli będziesz zdania, że nie
ukarałam cię dostatecznie, powiedz mi, a zawsze mogę ci coś dołożyć. Nie jestem wprawdzie
tak ostra z natury, jak niektórzy ludzie, ale potrafię zdobyć się na więcej. I cokolwiek zrobię,
nie ukarzę całej rodziny, zmuszając ją do picia wody, w której pływają kawałki kości
słoniowej, skrawki drzewa i strzępy różowego jedwabiu.
XIII. Białe jak śnieg -c czerwone jak róża
Rozdział XIII
Białe jak śnieg -
czerwone jak róża
W okresie Świąt Dziękczynienia nędza Simpsonów doszła do szczytu. Nawet dla gromadki
wychowanej w biedzie i niepewności jutra, położenie stało się tragiczne.
Riverboro robiło co mogło, aby szlachetny ród Simpsonów zawrócić do kraju ich ojców.
Sądziło bowiem słusznie, że raczej ich rodzinne miasto powinno opiekować się dziećmi,
dopóki nie dorosną i nie zaczną pracować. W domu nie było już co jeść ani w co się ubrać,
chociaż pani Simpson robiła wszystko, co mogła. Dzieci starały się zaspokoić apetyty,
siadając skromnie pod drzwiami sąsiadów w chwili, gdy podawano do stołu. Pomimo że nie
należały do ulubieńców ogółu, otrzymywały nieraz zbędne kąski od bardziej miłosiernych
gospodyń.
ś
ycie stało się ciemne i posępne. Kiedy przyszedł zimny, chmurny listopad, młodzi
Simpsonowie, patrząc na tłuste indyki sąsiadów, złote dynie, owoce i zboża skrzętnie
zgarniane do spichrzów, postanowili znaleźć sobie pożyteczną rozrywkę. Zaczęli sprzedawać
mydło dla zarobku. W ciągu wczesnej jesieni sprzedali najbliższym sąsiadom tyle, że dostali
wózek dziecinny, jako wynagrodzenie za trudy. Wózek wprawdzie bardzo słabo trzymał się
na osiach, jakoś toczył się jednak po wiejskich drogach. Ze sprytem, który wyraźnie
wskazywał, że po ojcu chyba odziedziczyli zdolności do interesów, obmyślali sposoby
rozwinięcia działań handlowych. Zamierzali nakłonić do kupowania przyległe wioski.
Ś
wietne Towarzystwo Handlowe "Mydło" dawało wprawdzie bardzo małe nagrody
rozsianym po całym kraju młodocianym agentom, ale rozpalało wyobraźnię, wydając okólnik,
który proponował nagrody za sprzedaż pewnej liczby kawałków. Klara i Zuzia Simpson
wciągnęły do pomocy Emmę Perkins i Rebekę, która całym sercem zabrała się do dzieła.
Były trzy nagrody do zdobycia: szafa na książki, pluszowy fotel i salonowa lampa.
Simpsonowie książek nie mieli. Odrzucili bez żalu myśl o szafie i pluszowym fotelu, który
mógłby się wprawdzie przydać rodzinie złożonej z siedmiu osób (nie licząc pana Simpsona,
który siedział zwykle gdzie indziej na koszt miasta), nie był jednak tak upragnionym
nabytkiem jak salonowa lampa. Stała się bardziej pożądana niż jedzenie, picie i ubranie.
Emma ani Rebeka nie dostrzegały nic niedorzecznego w marzeniach Simpsonów, którzy co
dnia patrzyli tęsknie na obrazek. Postanowili nie żałować trudu i zapewnić sobie na
nadchodzące zimowe wieczory szczęście zamieszkiwania pokoju ozdobionego taką lampą. W
katalogu wyglądała na osiem stóp wysokości, lecz na marginesie była wzmianka, że ma dwie
i pół stopy, gdy się ją umieści na specjalnym stoliczku za trzy dolary. Zrobiona była z
błyszczącej miedzi, ale sprawiała wrażenie ulanej ze szczerego złota. Za sprzedanie
dodatkowych stu kawałków mydła dodawano papierowy abażur w dowolnym kolorze.
"Huśtawka" Simpson nie należał do spółki. Klara była dosyć szczęśliwym agentem, ale Zuzia,
która wymawiała: "myłło", nigdy wiele nie zyskała. Bliźnięta, zbyt małe, aby budzić zaufanie,
nie potrafiły sprzedać więcej niż pół tuzina kawałków. Rebeka i Emma ofiarowały się pójść
ze dwie lub trzy mile w dowolnym kierunku, zbadać, jakie jest zapotrzebowanie na mydło
"Białe jak śnieg" i "Czerwone jak róża", z których pierwsze przeznaczone było do prania,
drugie do celów toaletowych.
Jakże wesoła była narada w izdebce Emmy w przeddzień wyprawy. Miały przy sobie okólnik
Ś
wietnego Towarzystwa "Mydło", z którego uczyły się reklamy. Zdecydowanie
przydatniejsze okazało się wspomnienie spotkanego na jarmarku w Milltown pewnego
aptekarza. Nie można było zapomnieć jego metody kupieckiej, manier i sposobu wyrażania
się. Dziewczynki ćwiczyły się bezustannie w zachwalaniu posiadanego towaru.
- Może łaskawa pani zechciałaby kupić niewielki kawałeczek mydła? Nazywa się "Białe jak
ś
nieg" i "Czerwone jak róża". Sześć kawałków czerwonego w ozdobnym pudełku kosztuje
zaledwie dwadzieścia pięć centów, białego zaś tylko dwadzieścia. Zrobione z najczystszych
składników, tak że mógłby je zjeść nawet inwalida ze smakiem i pożytkiem.
- Och! Rebeko! Nie mów takich rzeczy! - wybuchnęła Emma histerycznie. - To mnie
doprowadza do szaleństwa!
- Tak niewiele trzeba, aby cię doprowadzić do szaleństwa, Emmo - zgromiła ją Rebeka. -
Czasem mi się zdaje, że jesteś już szalona. Możesz opuścić tę część o jedzeniu, jeśli chcesz. A
teraz dalej.
- "Białe jak śnieg" jest wśród wszystkich tego rodzaju wyrobów najwspanialszym mydłem do
prania. Zanurzcie bieliznę w balii, lekko pocierając mydłem bardziej brudne części, zostawcie
ją w wodzie na noc, a najmniejsze dziecko będzie ją mogło wyprać bez wysiłku.
- Niemowlę, nie dziecko - poprawiła Rebeka z okólnika.
- To chyba wszystko jedno - dowodziła Emma.
- Wcale nie wszystko jedno! Niemowlę jest mniejsze niż dziecko.
- Niech będzie - mruknęła Emma. - Ale Rebeko, gdybyśmy zrobiły tak, jak mówi okólnik i
kazały Elizie i Eliji prać tym mydłem, zanim zaczniemy sprzedawać?
- Nie mogę sobie wyobrazić, aby jakiekolwiek niemowlę, czy nawet dziecko, mogło wyprać
bieliznę domową jakimkolwiek mydłem - odpowiedziała Rebeka. - Lecz musi to być prawda,
bo nie odważyliby się czegoś podobnego wydrukować. Ach, Emmo! Czyż to nie będzie
zabawne? W niektórych domach, gdzie mnie może nie znają, nie będę się wcale bała.
Wystąpię z całą gadaniną, inwalidą, niemowlęciem i wszystkim. Może nawet powiem
ostatnią sentencję, jeżeli zdołam ją zapamiętać. "My gramy na każdej strunie w
ma_kro_kosmosie zadowolenia".
Rozmowę tę wiodły dziewczynki w piątek po południu w domu Emmy, gdzie Rebeka, ku
nieopisanej swej radości, miała zostać aż do niedzieli. Ciotki wybierały się do Portland na
pogrzeb jednego ze starych przyjaciół. W sobotę przypadało święto. Przyjaciółki postanowiły
pojechać bryczką trzy mile do północnego Riverboro, zjeść o dwunastej obiad z kuzynkami
Emmy i wrócić punktualnie na czwartą.
Zapytały panią Perkins, czy mogą wstąpić po drodze do paru domów, sprzedać trochę mydła
dla Simpsonów. Matka Emmy z początku odmówiła. Była w gruncie rzeczy bardzo
pobłażliwa i nie miała nic przeciw temu, aby się Emma w tak niezwykły sposób zabawiła.
Miała skrupuły tylko ze względu na Rebekę, jako siostrzenicę surowej Mirandy Sawyer. Gdy
wytłumaczyły, że jest to czyn miłosierdzia, zgodziła się.
Dziewczynki wstąpiły do sklepu pana Watsona i na rachunek Klary Simpson kazały sobie
wydać kilka wielkich pudeł mydła, które załadowano na tył bryczki. Był promienny dzień
babiego lata. Dęby i klony nie zrzuciły jeszcze całego przepychu czerwonych i złotych liści.
Powietrze pachniało niby wino, a na każdym polu stały żółte i ciemno_brunatne kopice,
gotowe do stodół i młynów. Koń, zapomniawszy o swych dwudziestu latach, parskał i biegł
kłusem jak młode źrebię. Rebeka stanęła w bryczce i nagłym wybuchem radości zwróciła się
do krajobrazu:
O świecie wielki, wspaniały, szeroki,@ w cudowną wodę ubrany, jak w loki,@ cudowną
trawą mięciuchno usłany,@ świecie! Jak pięknie jesteś przybrany!@
Głupiutka Emma nigdy nie wydawała się Rebece tak bliska, droga i wierna. Dla kochającego
zaś serca Emmy Rebeka była wspaniała i czarująca.
Przepyszny liść spłynął wolno do bryczki.
- Czy ciebie barwy nie oszałamiają? - spytała Rebeka.
- Nie - odpowiedziała Emma po długiej chwili. - Nie. Ani trochę.
- Może "oszołomienie" nie jest odpowiednim słowem, ale najbliższym tego, co chciałam
wyrazić; potrafiłabym jeść barwy, pić je i spać pośród nich. Gdybyś mogła być drzewem,
jakie byś wybrała?
- Chyba jabłoń - tę, która kwitnie tak różowo przy naszym chlewie.
Rebeka zaśmiała się. W odpowiedziach Emmy zawsze było coś nieoczekiwanego.
- Ja chciałabym być szkarłatnym klonem, który stoi w rogu nad stawem - wskazała batem. -
Widziałabym znacznie więcej, niż twoja różowa jabłoń przy chlewie. Mogłabym patrzeć na
resztę lasu i obserwować żółte i brązowe drzewa, odbijające się w wodzie do góry nogami.
Gdy dorosnę i zarobię dużo pieniędzy, sprawię sobie suknię rubinowej barwy, jak ten liść.
Cieniutką - wiesz - z długim, wlokącym się po ziemi trenem, z krezą i wypustkami. Do tego
dobra będzie brązowa szarfa, podobna do pnia drzewa.
- To za mało wytworne - rzekła Emma. - Wolałabym mieć suknię białą, atłasową z różową
szarfą, a do tego różowe pończochy, brązowe pantofelki i wachlarz naszywany błyskotkami.
XIV. Pan Aladyn
Rozdział XIV
Pan Aladyn
W pierwszej godzinie działań handlowych przekonały się dziewczynki, że drogi interesów nie
są usłane różami. Doświadczenia zdobyte w czasie krótkiej wędrówki zasmuciły je nieco i
rozczarowały. Nie podchodziły nigdy razem do drzwi upatrzonej przez siebie ofiary. Czuły,
ż
e we dwie nie potrafią zachować powagi. Rozłączały się przy furtce każdego domu i podczas
gdy jedna pilnowała konia, druga brała próbki mydła i starała się nawiązać rozmowę z
każdym przychylnie usposobionym dla sprawy. Emma sprzedała zaledwie trzy pojedyncze
kawałki, Rebeka trzy małe pudełka. Zaraz na początku zarysowały się wyraźnie różnice w
umiejętności przekonywania ludzi, chociaż każda z nich przypisywała zwycięstwa mniej lub
bardziej sprzyjającym okolicznościom. Panie domu spoglądały na Emmę i nie życzyły sobie
mydła. Słuchały opisów niezwykłych jego zalet, ale kupić nie chciały. Szczęśliwsze gwiazdy
kierowały czynami Rebeki. Ludzie, z którymi rozmawiała, często dochodzili do przekonania,
ż
e mydła potrzebują, albo będą go potrzebowali w przyszłości. Szczęśliwa Rebeka dochodziła
do świetnych rezultatów prawie bez wysiłków, podczas gdy biedna, mała Emma nie osiągała
nic, pracując ciężko i sumiennie.
- Teraz twoja kolej, Rebeko - rzekła Emma, podjeżdżając do bramy i wskazując dom, stojący
dość daleko od drogi. - Bardzo się martwię, bo w ostatnim miejscu najadłam się strachu.
(Jakaś dama wychyliła głowę przez okienko nad schodami i zawołała: Idź sobie
dziewczynko! Nie kupię nic, bez względu na to, co masz w pudełku!) Nie wiem, kto tutaj
może mieszkać. Ale popatrz, wszystkie okiennice od frontu są zamknięte. Jeżeli nikogo nie
ma w domu, nie będzie się to liczyło i następny w kolejce także będzie twój!
Rebeka przebiegła wąską ścieżką i podeszła do bocznych drzwi domu. Na werandzie siedział
w fotelu na biegunach przystojny młodzieniec. Gładko wygolona twarz, starannie utrzymane
wąsy, dobrze skrojone ubranie świadczyły, że był mieszkańcem wielkiego miasta. Rebekę
onieśmieliło trochę nieoczekiwane spotkanie. Musiała jakoś wytłumaczyć swą obecność,
spytała więc:
- Czy jest pani w domu?
- W tej chwili ja jestem panią domu - rzekł nieznajomy z uśmiechem. - Czym mogę pani
służyć?
- Słyszał pan może kiedy - czy nie zechciałby pan albo - czy nie potrzebuje pan mydła? -
plątała się Rebeka.
- Wyglądam na takiego, co potrzebuje? - odpowiedział pytaniem nieznajomy.
Dwa dołeczki ukazały się na twarzy Rebeki.
- Ja nie myślałam o tym. Mam trochę mydła do sprzedania. Pozwoli pan, że pokażę -
naprawdę wspaniałe mydło, najlepsze, jakie jest obecnie na rynku. Nazywa się...
- Ach, muszę znać to mydło - rzekł młody człowiek wesoło. - Zrobione jest z czystych
tłuszczów roślinnych. Prawda?
- Z najczystszych - potwierdziła Rebeka.
- Nie ma w nim kwasu?
- Ani śladu!
- I nawet dziecko mogłoby wyprać nim całą bieliznę domową, bez najmniejszego wysiłku?
- Niemowlę - poprawiła Rebeka.
- Ach, niemowlę? Ech! To dziecko, zamiast się starzeć, co roku staje się młodsze! Mądre
dziecko!
Było to wielkim szczęściem znaleźć kupca, który z góry znał wszystkie zalety sprzedawanego
artykułu, toteż dołeczki na twarzy Rebeki ukazywały się coraz częściej. Na zaproszenie
nowego przyjaciela usiadła obok na stołeczku, tuż na skraju werandy. Otworzyła ozdobne
pudełko z próbkami mydła "Białego jak śnieg" i "Czerwonego jak róża", i wymieniła ceny.
Wkrótce zapomniała o wspólniczce, cierpliwie czekającej u bramy, i rozglądała się tak, jakby
tę znakomitą osobistość znała całe życie.
- Jestem dzisiaj gospodarzem domu, ale nie mieszkam tu stale - wyjaśnił młody człowiek. -
Przyszedłem z wizytą do ciotki, która wyjechała do Portland. Bywałem tu jeszcze jako
chłopiec i bardzo lubię to miejsce.
- Nic na świecie nie zastąpi farmy, na której się żyło będąc dzieckiem - zauważyła Rebeka
dumna, że wreszcie udało się jej w zwyczajnej rozmowie użyć zwrotnego zaimka.
Młody człowiek rzucił na nią szybkie, przelotne spojrzenie i upuścił kłos żyta, którym się
bawił.
- Pani uważa, że dzieciństwo należy już do przeszłości? Nieprawdaż, młoda damo?
- Dotąd je jeszcze pamiętam - odpowiedziała poważnie Rebeka - choć to tak dawno temu!
- I ja doskonale sobie przypominam. A było szczególnie niemiłe - rzekł nieznajomy.
- Tak jak i moje - westchnęła Rebeka. - Co było największą pana troską?
- Przede wszystkim brak pożywienia i ubrania.
- Ach! - wykrzyknęła Rebeka z głębokim współczuciem. - A w moim brak bucików, za dużo
dzieci, a za mało książek! Ale teraz dobrze się panu powodzi i jest pan szczęśliwy. Prawda? -
pytała z powątpiewaniem. Chociaż wyglądał na człowieka dobrze odżywionego i
przywykłego do dobrobytu, zauważyła, że gdy milczał, usta jego miały dziwnie smutny
wyraz, a z oczu wyzierało zmęczenie.
- Dobrze mi się powodzi, dziękuję pani - rzekł młody człowiek z wesołym uśmiechem. - A
teraz proszę mi powiedzieć, ile mam kupić mydła?
- A ile pana ciotka ma w zapasie?
- Tego nie wiem, lecz mydło można długo przechowywać? Prawda?
- Nie jestem pewna - zauważyła Rebeka. - Popatrzę do okólnika, tam z pewnością będzie
informacja.
- Cóż pani zrobi ze wspaniałym zyskiem, który przyniesie pani handel?
- Nie sprzedajemy dla własnej korzyści - rzekła Rebeka poufnie. - Moja przyjaciółka, która
pilnuje konia, jest córką bardzo bogatego kowala i nie potrzebuje pieniędzy. Ja jestem
wprawdzie biedna, ale mieszkam u ciotek w Czerwonym Domu. Zrozumiałe, że nie
zgodziłyby się na to, abym została wędrownym kramarzem. Próbujemy zdobyć nagrodę dla
naszych przyjaciół.
Rebece nie przyszło na myśl wspominać o tym poprzednim odbiorcom. Tym razem,
niespodziewanie dla samej siebie, zaczęła z przejęciem opowiadać o rodzinie Simpsonów, o
nędzy, niepewności jutra i o palącej konieczności zdobycia salonowej lampy, która miała
rozjaśnić ich smutne, szare życie.
- Nie potrzebuje mi pani tego dowodzić - zaśmiał się młody człowiek, wstając z fotela, ażeby
spojrzeć na "bogatą córkę kowala", czekającą przy furtce. - Powinni ją mieć, jeśli tak pragną,
a zwłaszcza, jeśli pani tego pragnie. Sam dobrze wiem, jak trudno jest obejść się bez
salonowej lampy. A teraz proszę mi dać katalog. Zrobimy obliczenie. Ile w tej chwili brakuje
Simpsonom?
- Gdyby w ciągu listopada i grudnia zdołali sprzedać dwieście kawałków, mogliby mieć
lampę na Boże Narodzenie. Abażur dostaną pewnie dopiero latem. Boję się, że później
niewiele będę mogła im dopomóc, bo ciotce Mirandzie nie będzie się to podobało.
- Rozumiem. Doskonale, wszystko jest w porządku. Wezmę trzysta kawałków, a to zapewni
im także abażur.
Rebeka siedziała na stołeczku na skraju werandy. Gdy doszły do niej te słowa, uczyniła
gwałtowny ruch, przechyliła się i znikła nagle w kępie bzu. Na szczęście nie było zbyt
wysoko. Zerwała się po chwili na równe nogi, szybko otrzepując sukienkę.
- Nie powinna pani okazywać zdziwienia, przyjmując wielkie obstalunki. Zamiast wywracać
się w sposób mało kupiecki, trzeba się było zapytać: "Czy nie mógłby pan wziąć trzystu
pięćdziesięciu kawałków?"
- Ach! Nigdy nie powiedziałabym czegoś podobnego! - wykrzyknęła Rebeka, czerwieniąc się
na wspomnienie niefortunnego upadku. - Czy będzie dla pana korzystne kupować tak wiele?
Jest pan pewny, że wystarczy pieniędzy?
- Zaoszczędzę sobie na czym innym, jeśli mi nie wystarczy - odpowiedział wesoły filantrop.
- Co będzie, jeżeli pańskiej ciotce nie spodoba się gatunek mydła? - pytała Rebeka nerwowo.
- Mojej ciotce zawsze się podoba to, co mnie.
- Mojej nie! - wykrzyknęła Rebeka.
- Musi być coś nie w porządku z pani ciotką.
- Albo ze mną! - śmiała się Rebeka.
- Jak się pani nazywa, młoda damo?
- Rebeka Rowenna Randall, panie.
- Co? Aż dwa imiona? Pani matka była hojna!
- Nie mogła jakoś zrezygnować z żadnego z nich.
- Nie chciałaby pani usłyszeć mojego nazwiska?
- Zdaje mi się, że je znam - odpowiedziała Rebeka, wznosząc ku niemu jasne spojrzenie. -
Jestem pewna, że pan musi być Aladynem z "Tysiąca i jednej nocy". Czy mogę zbiec na dół i
opowiedzieć to Emmie? Musiała się zmęczyć czekaniem, a tak się ucieszy!
Młody człowiek skinął na znak zgody, Rebeka pędem zbiegła ścieżką, krzycząc co sił: "Och,
Emmo, Emmo! Sprzedałyśmy wszystko!"
Pan Aladyn z uśmiechem postępował za nią, aby potwierdzić zadziwiające,
nieprawdopodobne wyznanie. Potem zabrał z bryczki wszystkie pudełka, wziął ze sobą
okólnik i obiecał, że tego jeszcze wieczora napisze do Świetnego Towarzystwa w sprawie
nagrody.
- Gdybyście dziewczęta potrafiły zachować tajemnicę. Będzie to cudowna niespodzianka dla
Simpsonów, jeśli w dzień Święta Dziękczynienia otrzymają lampę. Prawda? - pytał otulając
szczelnie ich nogi starą derką.
Zgodziły się chętnie, zasypując go gradem burzliwych i gorących podziękowań. Oczy Rebeki
błyszczały łzami radości.
- Ach, nie ma za co! - śmiał się pan Aladyn, uchylając kapelusza. - Byłem kimś w rodzaju
komiwojażera przed laty - lubię patrzeć na interes dobrze załatwiony. Do widzenia, panno
Rebeko Rowenno! A proszę dać znać, gdy będzie pani miała znów coś do sprzedania! Z góry
pewny jestem, że będę tego potrzebował.
- Do widzenia, panie Aladynie! Zawiadomię z pewnością! - wykrzykiwała Rebeka,
odrzucając czarny warkocz i wymachując rękoma.
- Ach, Rebeko - rzekła Emma szeptem pełnym trwożnej czci. - Kłaniał się kapeluszem, a my
nie mamy nawet trzynastu lat! Za pięć lat dopiero będziemy dorosłymi pannami.
- To nie ma nic do rzeczy - odpowiedziała Rebeka. - Zaczynamy już nimi być.
- Otulał nas także derką - ciągnęła Emma w ekstazie słodkich wspomnień. - Ach, czyż nie jest
niezwykle elegancki? Jak to ładnie z jego strony, że wszystko od nas kupił! Pomyśl tylko!
Zdobyć lampę i abażur w ciągu jednego dnia pracy! Nie jesteś zadowolona, że masz na sobie
różową sukienkę? Tak ładnie wyglądasz w różowym i czerwonym, Rebeko, a tak jakoś
brzydko w szarym i brązowym.
- Wiem o tym - westchnęła Rebeka. - Chciałabym, jak ty, być ładna we wszystkich kolorach -
Rebeka spojrzała zazdrośnie na różowe, pełne policzki Emmy.
- Nie zważaj na to - pocieszała ją Emma. - Każdy mówi, że jesteś bardzo zgrabna i masz dużo
wdzięku. A mama myśli, że jak dorośniesz, będziesz o wiele ładniejsza. Nie uwierzysz, jakim
byłam brzydkim dzieckiem. Wyładniałam dopiero od roku czy dwóch, odkąd moje czerwone
włosy trochę ściemniały. Jak się nazywa ten śliczny pan?
- Nie przyszło mi na myśl zapytać o to! - wykrzyknęła Rebeka. - Ciotka Miranda
powiedziałaby, że to do mnie podobne. I miałaby rację! Ale ja nazwałam go Aladynem. Znasz
historię o Aladynie i jego cudownej lampie?
- Ach, Rebeko! Jak mogłaś dać mu takie przezwisko za pierwszym razem, kiedy go ujrzałaś!
- Aladyn nie jest właściwie przezwiskiem. W każdym razie podobało mu się, bo się z tego
ś
miał.
Kosztem nadludzkich wysiłków dziewczęta dochowały tajemnicy. Widoczne było jednak dla
każdego, że obie żyły w niezwykłym podnieceniu.
Na same Święta Dziękczynienia nadeszła w wielkim pudle lampa. Rozpakował ją
"Huśtawka" Simpson przejęty podziwem i uwielbieniem dla handlowych zdolności swych
sióstr. Rebeka słyszała o nowinie, poczekała jednak cierpliwie do zmroku i wtedy poprosiła o
pozwolenie pójścia do Simpsonów. Chciała ujrzeć wspaniałą lampę w chwili, gdy będzie się
ś
wieciła, śląc czarowny, purpurowy blask przez abażur z czerwonej bibułki.
XV. Salonowa lampa
Rozdział XV
Salonowa lampa
Siostry Burnham, mieszkające między północnym Riverboro a Shaker Village, prawie od
ć
wierć wieku spędzały dni świąteczne z Sawyerami. Gdy nadeszło Święto Dziękczynienia,
jak zwykle przybyły do Czerwonego Domu na wystawny obiad. Po obiedzie Rebeka siedziała
cicho z książką w ręku i dopiero o piątej spytała, czy może pójść do Simpsonów.
- Czego chcesz wiecznie od tych Simpsonów, że lecisz do nich nawet w Święto
Dziękczynienia? - pytała Miranda. - Nie możesz choć raz siedzieć cicho i przysłuchiwać się
rozmowie starszych?
- Simpsonowie mają nową lampę, przyrzekłyśmy z Emmą, że przyjdziemy zobaczyć ją, gdy
będzie świeciła. Urządzają coś w rodzaju przyjęcia.
- Po cóż im, u licha, potrzebna lampa? I skąd wzięli pieniądze, żeby za nią zapłacić? Gdyby
Abner był w domu, pomyślałabym, że znowu coś zamienił - rzekła panna Miranda.
- Dzieci dostały ją w nagrodę za sprzedawanie mydła - odpowiedziała Rebeka. - Pracowały
prawie cały rok. Mówiłam, że z Emmą pomagałyśmy im w sobotę po południu, kiedy ciocia
była w Portland.
- Widać nie zwróciłam na to uwagi, bo pierwszy raz słyszę o tej lampie. Dobrze, możesz iść
na godzinę, ale nie siedź dłużej. Pamiętaj, że o szóstej jest tak ciemno jak w nocy. Może
chcesz wziąć z sobą parę jabłek? Co tam masz w kieszeni od sukienki, że taka wypchana?
- To orzechy i rodzynki z obiadu - odpowiedziała Rebeka, której nigdy nie udało się ukryć
przed ciotką Mirandą najbardziej niewinnego czynu.
- Dlaczego ich nie zjadłaś?
- Nie byłam już głodna, a myślałam, że gdy je zaoszczędzę, Simpsonowie będą mieli
wspanialsze przyjęcie - jąkała się Rebeka, wzburzona przesłuchaniem w obecności obcych.
- To twoja własność, Rebeko - wtrąciła Janina. - Jeśli postanowiłaś oddać ją zamiast zjeść
sama, zrobiłaś bardzo ładnie. Powinniśmy starać się, aby w dzień świąteczny zrobić coś dla
naszych sąsiadów, a nie myśleć tylko o sobie.
Siostry Burnham potakiwały z uznaniem, a gdy Rebeka wyszła, zauważyły, że nigdy nie
widziały dziecka, które w krótkim czasie tak się zmieniło.
- Jest w niej jeszcze niemało do naprawy. Zrozumiałyśmy to, mieszkając z nią pod jednym
dachem. W każdej sprawie, jaka się zdarzy w sąsiedztwie, Rebeka musi brać udział i zwykle
przewodzi różnym poczynaniom. Ta historia z lampą przeszła chyba wszystkie szaleństwa, o
jakich słyszałam. Bardzo to podobne do Simpsonów, choć nigdy bym nie przypuszczała, że te
dzieci mają dość rozumu do sprzedania czegokolwiek.
- Jedno musi go mieć - rzekła panna Ellen Burnham. - Dziewczynka, która sprzedawała
mydło Laddom w północnym Riverboro była zdaniem Adama, najbardziej niezwykłym i
chwytającym za serce dzieckiem.
- Może Klara, choć nigdy nie nazwałabym jej niezwykłym dzieckiem - odpowiedziała panna
Miranda. - Czy Adam był w domu?
- Tak. Przyjechał na parę dni do ciotki. Twierdzi ona, że jego majątek jest niewyczerpany. Za
każdym razem przywozi prezenty wszystkim sąsiadom, a pani Ladd ofiarował futro.
Pamiętamy czasy, w których był bosym chłopakiem, prawie bez koszuli na grzbiecie!
Dziwne, że się nie ożenił.
- Jest młody - rzekła panna Janina z uśmiechem. - Przypuszczam, że nie ma więcej niż
trzydzieści lat.
- Znalazłby żonę w Riverboro, gdyby miał sto trzydzieści - zauważyła panna Miranda.
- Opowiadała mi jego ciotka, że Adam tak był zachwycony dziewczynką, która sprzedawała
mydło (mówicie, że się nazywa Klara?), że postanowił posłać jej prezent na Gwiazdkę -
ciągnęła Ellen.
- Szczególny gust! - wykrzyknęła panna Miranda. - Klara ma zezowate oczy i czerwone
włosy. Mimo to, nie pożałowałabym jej prezentu na Gwiazdkę.
- Czy nie ma tam innej dziewczynki u Simpsonów? - zapytała panna Lidia Burnham - gdyż
ona nie mogła być zezowata. Opowiadała pani Ladd, że Adam zachwycał się jej cudownymi
oczyma. Mówił, że oczy tego dziecka zmusiły go do zakupienia trzystu kawałków mydła.
Pani Ladd zapełniła spiżarnię prawie pod sufit.
- Trzysta kawałków! - zdumiała się Miranda. - To jakiś półgłówek!
- Co takiego? - spytała grzecznie panna Lidia.
- Szalony półgłówek! - odpowiedziała Miranda krótko i zmieniła temat, ku tajemnemu
zadowoleniu Janiny, zaniepokojonej tą rozmową. Które dziecko w Riverboro, jeśli nie
Rebekę, można było nazwać "niezwykłym i chwytającym za serce"? Kto miał cudowne oczy?
Kto inny potrafiłby skłonić dojrzałego mężczyznę do kupienia trzystu kawałków mydła?
Tymczasem "niezwykłe" dziecko biegło drogą w zapadającym zmroku. Nie uszła daleko, gdy
przed oczyma jej zarysowała się dobrze znana sylwetka. Za chwilę spotkały się dwie
przyjaciółki i zamieniły uściski.
- Stało się coś strasznego! - szepnęła zdyszana Emma.
- Nie mów mi, że się zbiła! - wykrzyknęła Rebeka.
- Nie! Och, nie! Nie to! Była zapakowana w słomę i każdy kawałeczek doszedł doskonale!
Widziałam ją, ale nie powiedziałam ani słówka o twojej sprzedaży trzystu kawałków, za które
dostali tę lampę. Będziemy razem, kiedy jej powiesz.
- O naszej sprzedaży trzystu kawałków - poprawiła Rebeka. - Tyś tak samo dużo zrobiła jak
ja!
- Nie! Ja nic nie zrobiłam, Rebeko! Siedziałam przy furtce i pilnowałam konia.
- Tak? A czyj to koń zawiózł nas do północnego Riverboro? Tak się właśnie złożyło, że na
mnie wypadła kolej. Gdybyś ty poszła, dostałabyś cudowną lampę. Ale cóż to za
zmartwienie?
- Simpsonowie nie mają nafty ani knotów. Myśleli pewnie, że salonowa lampa to coś takiego,
co się świeci samo przez się. "Huśtawka" pobiegł do doktorów, pożyczyć knot, a mama
pozwoliła mi wziąć pół litra nafty. Nie pomyślałyśmy o kosztach utrzymania lampy, Rebeko!
- Tak, to prawda. Ale będziemy się tym martwić po przyjęciu. Mam garść rodzynków i
orzechów, oraz parę jabłek.
- A ja miętówki i cukierki. Dziś mają prawdziwie świąteczny obiad. Doktor dał im kartofle,
rzepę i borówki. Ojciec posłał schab, a pani Cobb kurczę i trochę siekanego mięsa.
O wpół do szóstej uroczysty nastrój przyjęcia doszedł do szczytu. Pani Simpson pozostawiła
prawie zagasły ogień w kuchni i z niemowlęciem na ręku przyszła podziwiać niezwykłą
scenę. Lampa zdawała się spełniać honory domu i przyjmować gości. Była piękna i prawie
tak wielka, jak na ogłoszeniu. Mosiądz jaśniał niby czyste złoto, a karmazynowy abażur z
bibułki żarzył się jak olbrzymi rubin. W szerokiej smudze światła, padającego na podłogę,
siedzieli Simpsonowie w uroczystym i pełnym uszanowania milczeniu. Za nimi stała Rebeka
z Emmą. Zdawało się, że nikt nie ma ochoty do rozmowy. Chwila ta była na to zbyt uroczysta
i wstrząsająca. Czuło się, że lampa uświetniała przyjęcie i samą obecnością dawała pełnię
zadowolenia.
- Szkoda, że ojciec nie może jej widzieć - odezwała się Klara.
- Gdyby ją zobaczył, zaraz chciałby zamienić - mruknęła Zuzia.
O oznaczonej godzinie Rebeka niechętnie oderwała się od czarującego widoku.
- Zgaszę lampę w chwili, gdy będę przypuszczała, że jesteście w domu - rzekła Klara. - Ach,
jakże się cieszę, że mieszkacie tak blisko! Będziecie ją mogły widzieć z okien. Ciekawa
jestem, na jak długo wystarczy nafty.
- Nie musicie jej oszczędzać - rzekł "Huśtawka", wchodząc do pokoju. - Pan Tubbs przywiózł
z północnego Riverboro ogromną butlę. Mówił, że ktoś przysłał pocztą.
Rebeka ścisnęła mocno ramię Emmy, a Emma odwzajemniła się równie gwałtownym
uściskiem.
- To był pan Aladyn! - szepnęła Rebeka, gdy zbiegały ścieżką ku furtce. "Huśtawka" szedł za
nimi i uprzejmie ofiarował się je odprowadzić, lecz Rebeka stanowczo odrzuciła jego
towarzystwo.
Po powrocie Rebeka wesoło wbiegła do stołowego pokoju. Siostry Burnham poszły już, a
obie ciotki siedziały z robotą szydełkową w ręku.
- To było boskie przyjęcie! - wykrzyknęła dziewczynka, zdejmując płaszcz i kapelusz.
- Lepiej zobacz, czy drzwi zamknęłaś na klucz - rzekła cierpko Miranda.
- To było boskie przyjęcie! - powtórzyła Rebeka, zbyt podniecona, aby ją łatwo było zgnębić.
- Ciotko Janino, ciotko Mirando! Gdybyście weszły do kuchni i popatrzyły przez okno,
mogłybyście zobaczyć salonową lampę, palącą się tak czerwono, jak gdyby dom Simpsonów
stał w ogniu.
- Prawdopodobnie skończy się na tym - zauważyła Miranda. - Nie mam cierpliwości do
waszych szaleństw!
Panna Janina poszła za Rebeką do kuchni. Słabe światełko nie wydało się jej zbyt
olśniewającym zjawiskiem, starała się jednak okazać nieco entuzjazmu.
- Rebeko, kto to sprzedał trzysta kawałków mydła panu Ladd w północnym Riverboro?
- Jakiemu panu? - wykrzyknęła Rebeka.
- Panu Ladd w północnym Riverboro.
- To jest prawdziwe jego nazwisko? - spytała Rebeka zdumiona. - Więc dobrze
przypuszczałam. - I zaśmiała się cichutko do siebie.
- Pytam się, kto sprzedawał mydło panu Adamowi Ladd - zaczęła na nowo panna Janina.
- Adam Ladd! A więc jest także A. Ladd! Jak śmiesznie!
- Odpowiedz mi Rebeko!
- Przepraszam bardzo ciociu! Tak byłam zamyślona! Emma i ja sprzedałyśmy mydło panu
Ladd.
- Bardzo go dręczyłaś? Wmusiłaś w niego to mydło?
- Nie, skądże! Jak mogłam zmusić dorosłego mężczyznę, aby kupił coś, czego nie potrzebuje?
Mydło strasznie mu było potrzebne na prezent dla ciotki.
- Mam nadzieję, że Miranda tym razem nic nie powie. Wiesz jaka jest, Rebeko. Dlatego
bardzo cię proszę, nie zaczynaj nic nadzwyczajnego bez jej zezwolenia, bo twoje czyny są tak
dziwaczne.
- W tym nie mogło być nic złego - odpowiedziała Rebeka z przekonaniem. - Emma sprzedała
swoje kawałki własnym krewnym i wujowi Jeremiaszowi Cobb. Ja poszłam do nowych
domów blisko starego młyna, a potem do Laddów. Pan Ladd kupił od nas wszystko, cośmy
miały i kazał nam zachować tajemnicę, dopóki nie nadejdzie nagroda.
Włosy Rebeki lśniącą falą opadły na czoło. Oczy się iskrzyły, policzki płonęły. Można było
przeczuć, że należała do tych dusz:
Przez naturę wysoko wzniesionych,@ przez niedolę zepchniętych zbyt nisko.@
- Całemu światu wydaje się, że masz lampę płonącą w sobie - westchnęła panna Janina. -
Rebeko! Rebeko! Wolałabym, żebyś nie brała wszystkiego tak do serca. Boję się czasem o
ciebie.
XVI. Czas wzrostu
Rozdział XVI
Czas wzrostu
Dni mijały. Słoneczne lato zmieniło się w szarą, smutną jesień. Potem wolno nadeszła mroźna
zima. śycie w Czerwonym Domu płynęło cicho i spokojnie. Rebeka coraz staranniej
wykonywała obowiązki i zachowywała się spokojniej. Hamując porywy niecierpliwości i
gniewu, nauczyła się stopniowo trudnej sztuki łagodnego opowiadania.
Miranda nie miała wielu powodów do wybuchu złego humoru albo nie wykorzystywała może
nadarzających się do tego okazji. Raz tylko jeszcze jej gniew wywołała zbytnia gościnność
Rebeki, która objawiła się później w znacznie dramatyczniejszy, a bardziej nieoczekiwany
sposób.
Pewnego piątku zapytała Mirandę, czy nie może połowy swego chleba i mleka zanieść
przyjaciółce na górę.
- Na litość boską! Cóż znowu za przyjaciółka?
- Wzięłam najmniejszą dziewczynkę Simpsonów, aby została na niedzielę - naturalnie, jeżeli
ciocia pozwoli, bo pani Simpson się zgodziła. Czy mogę przynieść ją na dół i pokazać cioci?
Ubrana jest w starą sukienkę Emmy i wygląda tak słodko!
- Możesz przynieść na dół, ale nie waż mi się jej pokazywać! Tak, jak potajemnie
przemyciłaś, tak samo odprowadź teraz do matki. Gdzie u licha podziałaś rozum, pożyczając
dziecko na niedzielę?
- Ciocia tak przywykła do domu, w którym nie ma dzieci, że nawet ciocia nie wie, jak bez
nich jest strasznie smutno - westchnęła Rebeka, z rezygnacją kierując się ku drzwiom. - Ale
na farmie zawsze było jakieś ładne, małe dzieciątko, z którym mogłam się bawić. Dobrze,
odniosę ją do domu. Będzie strasznie rozczarowana. Pani Simpson także. Planowała sobie, że
pojedzie w niedzielę do Milltown.
- Może zmienić projekty - zauważyła Miranda.
- Pozwoli mi ciocia pójść na górę i tam zaopiekować się dzieckiem? - przymilała się Rebeka.
- Mogłabym jak zawsze, wypełnić wszystkie sobotnie obowiązki.
- Masz bez wypożyczanych dzieci dosyć do roboty. Proszę cię, nie gadaj mi więcej o tym. Daj
dzieciakowi coś do zjedzenia i odnieś do domu, gdzie jest jego właściwe miejsce.
- Zamiast chodzić przez drzwi frontowe, czy nie lepiej będzie, jeżeli przejdę przez pokój i
pokażę ją cioci? Ma żółte włosy i takie duże, niebieskie oczy. Pani Simpson mówi, że wzięła
to po ojcu.
Miranda uśmiechnęła się kwaśno i zauważyła, że nie mogła chyba nic wziąć po ojcu, gdyż on
przed jej urodzeniem wziął wszystko, co tylko zdołał.
Ciotka Janina była na górze przy szafie z bielizną, gdzie wybierała prześcieradła i poszewki
na niedzielę, gdy Rebeka przyszła szukać u niej pocieszenia.
- Przyniosłam do domu dziewczynkę Simpsonów, ciociu. Myślałam, że rozweseli nam trochę
nudną niedzielę. Ciotka Miranda nie pozwoliła mi jej zatrzymać. Emma obiecała wziąć ją do
siebie na drugą niedzielę, a Alicja Robinson na trzecią. Pani Simpson chciała, abym była
pierwsza, dlatego że mam już doświadczenie w obchodzeniu się z dziećmi. Proszę przyjść i
popatrzeć, jak siedzi na moim łóżku. Prawda, jaka rozkoszna? Och, Boże drogi! Chciałabym
mieć książkę, w której będzie wydrukowane wszystko, co powinnam robić! Nie miałabym
wówczas tylu rozczarowań w życiu!
- Nie można wydrukować dla ciebie takiej książki, Rebeko - odpowiedziała Janina. - Nikt nie
jest w stanie przewidzieć, co przyjdzie ci do głowy. Czy masz zamiar na rękach odnieść to
ciężkie dziecko do domu?
- Nie. Zawiozę ją w małym wózeczku, który Simpsonowie dostali za sprzedaż mydła. No,
mała! Wyjmij palec z buzi.
Rebeka wyciągnęła silne ramiona do dziecka, usiadła z nim na krześle i bez ceremonii
odwróciła do góry nogami, wyciągnęła z sukienki zakrzywioną szpilkę, gniewnie ją odrzuciła
i podeszła do biurka. Wybrała agrafkę, wielką i bezpieczną, którą starała się przypiąć
czerwoną spódniczkę do czegoś w rodzaju koszulki. Mała pociecha Simpsonów czuła, że
znajduje się w pewnych i doświadczonych rękach. Nie przestawała mile gaworzyć, bez
względu na to, czy leżała płasko na brzuszku, czy też wisiała głową na dół. Janina
przypatrywała się tej scenie ze zgrozą i zdumieniem.
- Boże wielki! - wykrzyknęła. - Nigdy nie przypuszczałam, że tak zręcznie umiesz się
obchodzić z dziećmi!
- Miałam czas się nauczyć! Wychowałam przecież troje! - odpowiedziała wesoło Rebeka,
wkładając dziecku pończoszki.
- Powinnaś zatem lubić lalki. A zdaje mi się, że ich nie uznajesz - rzekła Janina.
- Lubię je bardzo! Ale lalki nigdy się nie zmieniają. Jest to zawsze ta sama, stara lala, a
człowiek musi wierzyć w to, że bywa zła, chora, że kocha mnie albo nie może mnie znosić. Z
dziećmi więcej kłopotu, ale są przyjemniejsze.
Janina wyciągnęła szczupłą rękę, z cienką, znoszoną obrączką. Dziecko pochwyciło ją
pulchnymi rączkami i mocno przytrzymało.
- Ciocia nosi pierścionek na serdecznym palcu, prawda? Czy myślała ciocia o zamążpójściu?
- Tak, kochanie - dawno temu.
- I co się stało, cioteczko?
- On umarł - tuż przedtem.
- Och! - I oczy Rebeki zamgliły się łzami.
- Był żołnierzem i umarł od kuli karabinowej, w szpitalu, na Południu.
- Och! Ciociu - szepnęła cichutko. - Czy z dala od ciebie?
- Nie. Byłam z nim.
- Był młody?
- Tak. Młody, dzielny i piękny, Rebeko. Był to brat pana Cartera, Tom.
- Jakże się cieszę, że byłaś z nim, cioteczko! On cieszył się także?
Janina cofnęła się myślą w dawne, prawie zapomniane lata i powróciło wspomnienie Toma.
Ujrzała przed sobą radosny jego uśmiech, tęsknie wyciągnięte ramiona. Doszedł ją słaby głos
oraz niezapomniane słowa: "Och, Januś! Januś droga! Tak bardzo mi ciebie brakło,
Janeczko!" - Było to zbyt wiele. Nigdy jednym słowem nie wspomniała o tych bolesnych
dziejach nikomu, bo nie było wokół niej człowieka, który ją mógł zrozumieć. Złożyła nagle
głowę w młode ramiona siedzącej obok dziewczynki, mówiąc:
- Ciężko było, Rebeko!
Mała pociecha Simpsonów zwinęła się sennie w kłębuszek na kolanach opiekunki i
odchyliwszy głowę, z zadowoleniem ssała wielki palec. Rebeka przytuliła policzek do siwych
włosów ciotki i głaszcząc ją delikatnie, szepnęła:
- Jakże mi smutno, ciociu!
Oczy dziewczynki łagodne były i pełne czułości, a serce przepełnione współczuciem.
Podobne wydarzenia urozmaicały spokój codziennego życia, które jeszcze cichsze się stało po
wyjeździe do Wareham Dicka Cartera, Liwinga Perkinsa i Huldy Meserve. Szkoła świeciła
pustkami, bo młodsze dzieci nie wychodziły z domów, gdy nadeszły mrozy.
Dla dziewczynki z temperamentem, Rebeki, życie nie było nigdy zupełnie nudne i
pozbawione przygód. Jej natura bujna i wrażliwa, obdarzona zdolnością przystosowywania
się do okoliczności, sprawiała, że znajdowała przyjaciół wszędzie i zawierała znajomości w
każdym zakątku.
Wybiegała do drzwi kuchennych pogadać z rzeźnikiem albo rybakiem. Znała dzieje rodziny
wędrownego blacharza i handlarza owoców. Proszono ją, aby dała kolację, albo spędziła noc
z dziećmi w sąsiedniej wsi - dziećmi, o których rodzicach ciotki jej nigdy nie słyszały.
Przyjaźnie te, których na pozór było wiele, różnego bywały rodzaju i choć dziewczynka z
entuzjazmem im się oddawała, serce jej pozostawało nadal niezaspokojone. Kochała
wprawdzie Emmę, lecz była to przyjaźń, zrodzona przez okoliczności, a nie prawdziwe
duchowe pokrewieństwo. W sąsiadach dostrzegała uprzejmość, stałość i przywiązanie.
Umiała ocenić wartości tych cnót, szukała jednak poza nimi skarbów umysłowych. Szukała,
lecz nie znajdowała nigdy. Emma bowiem, starsza od niej, była zupełnie niedojrzała
duchowo. Hulda Meserve miała wrodzone zamiłowanie do zabaw i zachwycającą znajomość
ś
wiata, wyniesioną z odwiedzin u zamężnych sióstr w Milltown i Portland. Lecz z drugiej
strony jej oschła i szorstka natura odpychała raczej niż pociągała. Z Dickiem Carterem mogła
przynajmniej rozmawiać inteligentnie o nauce. Był bardzo ambitnym chłopcem, z głową
pełną planów na przyszłość, które zupełnie szczerze roztrząsał wraz z nią. Lecz gdy Rebeka
zaczęła mówić o swojej przyszłości, zainteresowanie jego gwałtownie się zmniejszało.
Wuj Jeremiasz i ciotka Sara Cobb byli przyjaciółmi drogimi i niezawodnymi. Wizyty Rebeki
przyjmowali z radosnym wzruszeniem; zachwycała ich wesołość i elokwencja dziewczynki.
Rebeka przyznawała w głębi serca, że to dziwna i niebezpieczna przyjemność być
olśniewającą, nawet dla tych drogich, lecz ograniczonych starych ludzi. Gdy drobna postać
dziewczynki ukazywała się na pagórku, ciotka Sara zbiegała do piwnicy, wpadała do spiżarni
i po chwili zjawiały się na stole ciasteczka albo tort. Rebeka czuła się wzruszona, widząc z
daleka czyste, białe rękawy koszuli i chudą postać wuja Jeremiasza, wyglądającego tęsknie
przez kuchenne okno. Jesienią często towarzyszyła staruszkom przy kopaniu kartofli czy
łuskaniu grochu. Gdy przyszła zima i młodszy woźnica przejął rozwożenie poczty, nieraz
pozostawała, aby pomóc przy wieczornym udoju. Jeremiasz był jedynym człowiekiem w
Riverboro, posiadającym jej całkowite zaufanie. W Czerwonym Domu grywała na starym
pianinie tylko gamy i ćwiczenia, ale przy fisharmonii państwa Cobb śpiewała jak ptaszek,
improwizując na poczekaniu prosty akompaniament, który naiwnym słuchaczom wydawał się
cudem świata. Tutaj była szczęśliwa, kochana i podziwiana.
Pomimo najlepszych chęci Janina nie lepiej od Mirandy rozumiała swą siostrzenicę. Różniła
się od siostry jedynie tym, że kochając Rebekę, starała się wytłumaczyć każdy dziewczęcy
postępek. Wierzyła także w szlachetność jej intencji. W Janinie zaszła znaczna przemiana,
która jednak była tak głęboko ukryta, że przeciętny obserwator nie mógł nic dostrzec. śycie
miało teraz cel, którego jej dotąd zupełnie brakowało. Śniadań nie jadało się w kuchni, bo dla
trzech osób warto było położyć obrus w stołowym pokoju. Obiady bywały bardziej obfite niż
przedtem. Porankom dodało uroku wyprawianie Rebeki do szkoły; napomnienia o parasolu,
płaszczyku czy kaloszach i nieświadome wyczekiwanie przy oknie na ostatnie skinienie jej
ręki. Dumna była z tego, że Rebeka zaczęła lepiej wyglądać, gdy zaokrągliły się jej policzki i
zaróżowiła buzia. Wspominała o długości jej włosów i dodawała słówko o niezwykłym ich
połysku w chwilach, kiedy pani Parkins rozpływała się nad piękną cerą Emmy. Stawała całym
sercem po stronie siostrzenicy, kiedy chodziło o czerwoną czy brązową sukienkę i stoczyła
walkę z siostrą o kupienie czerwonego skrzydełka do czarnego kapelusza Rebeki. Nikt nie
przypuszczał, jak głęboka tkliwość kryła się w jej sercu, gdy patrzyła na ciemną główkę
dziewczynki, schyloną nad książkami.
Gorące pragnienie Rebeki, aby zostać malarką jak panna Ross, stopniowo ustępowało, na
skutek nieprzezwyciężonych trudności w załatwieniu odpowiednich lekcji. Miranda nie
widziała najmniejszego sensu w kształceniu takiego talentu i nie mogła pojąć, że można
zarobić, trudniąc się podobnymi rzeczami. "Ręcznie malowane obrazy" nie cieszyły się
poważaniem Riverboro. Bardziej ceniono i szanowano wesołe, barwne reprodukcje i
czcigodne staloryty.
Nie było także nadziei, aby Rebeka mogła pobierać lekcje muzyki od panny Morton, grającej
na kościelnych organach. Zależało to bowiem od tego, czy pani Morton zdecyduje się przyjąć
drabinę do siana za całoroczną naukę, której miała udzielać jej córka. Muzykę, jak i wszystkie
inne sztuki, uważała Miranda za bezużyteczne i głupie zabawki. Pozwoliła jednak Rebece
ć
wiczyć godzinę dziennie na starym pianinie i grać trochę dla własnej przyjemności poza
lekcjami.
Wiadomości z farmy Słonecznego Potoku, były pocieszające i pełne nadziei. Janek
gospodarował teraz w domu owdowiałej kuzynki Hanny, gdzie za zajmowanie się końmi i
bydłem miał dostać gruntowne wykształcenie. Bardziej zachwycało go to, że wolno mu było
korzystać z medycznej biblioteki starego doktora, liczącej kilkadziesiąt tomów. Zostać
lekarzem i mieć swój dom, którego panią miała być Rebeka, było największym marzeniem
Janka. Wyśniona przyszłość wydawała mu się teraz tak bliska i prawdziwa, że widział już
prawie, jak przez zamieć śnieżną, jako wysłannik miłosierdzia, śpieszy do ubogich chorych.
Anna czesała się w kok i nosiła już długie suknie, co było odpowiednie dla jej niezwykle
wysokiego wzrostu. Marek złamał obojczyk, ale wyleczył się już zupełnie. Mała Mira rosła i
stawała się coraz ładniejsza. Rozeszła się pogłoska, że projektowana linia kolejowa z
Temperance do Plumwille może przechodzić w pobliżu farmy Randallów, co podniosłoby
znacznie cenę gruntu, dotychczas bez wartości. Pani Randall nie wierzyła w możliwość
poprawy ich bytu. Zadowolona, że pracując od świtu do nocy, mogła zapewnić dzieciom
egzystencję, żyła marzeniem o ich przyszłości, zapominając zupełnie o sobie.
XVII. Szare i złote dnie
Rozdział XVII
Szare i złote dnie
Kiedy Rebeka spojrzała wstecz na rok lub dwa, które minęły od przyjęcia u Simpsonów w
dniu Święta Dziękczynienia, przed oczami jej stawały tylko pewne słupy milowe,
wyróżniające się wśród spokojnego życia.
Pierwszym takim słupem był dzień Bożego Narodzenia. Rebeka od wielu tygodni pracowała
gorliwie, starając się zrobić prezent gwiazdkowy dla całej rodziny w Słonecznym Potoku.
Było to nie lada zadanie dla osoby, rozporządzającej majątkiem pięćdziesięciu centów,
zebranych z niesłychanym trudem. Wszystko się jednak szczęśliwie udało i dwa dni przed
wigilią zdołała wysłać pocztą cenny pakiecik. Miranda kupiła swej siostrzenicy pelerynkę i
mufkę z szarego futerka, obie brzydkie i nietwarzowe. Ciotka Janina za to ofiarowała jej
prześliczną sukienkę z zielonego kaszmiru. Uszyta bardzo skromnie, lecz sama jej barwa
bladozielona, jak barwa młodych listeczków, radowała oczy. Dostała też ładny kołnierzyk
haftowany od matki, rękawiczki od pani Cobb i chusteczkę od Emmy.
Sama Rebeka skroiła i bardzo starannie wykończyła kapturek na czajnik do herbaty, z
wyszytą literą "M" i śliczną, marszczoną poduszeczkę na igły z literą "J", jako podarki
gwiazdkowe dla ciotek.
W czasie śniadania ktoś zapukał do drzwi. Gdy Rebeka poszła otworzyć, jakiś chłopiec
wręczył paczkę z jej nazwiskiem, którą Rebeka wzięła jak we śnie i zaniosła do stołowego
pokoju.
- To musi być jakiś prezent - rzekła z zakłopotaniem. - Ale nie mam pojęcia, od kogo
mogłabym go dostać.
- Najlepszym sposobem zaspokojenia ciekawości jest otworzyć ją - zauważyła Miranda.
Rozwiązano paczkę i wtedy okazało się, że wewnątrz znajdują się dwa mniejsze pakieciki.
Rebeka drżącymi rękoma otworzyła ten, który był do niej zaadresowany. W pudełeczku krył
się delikatny, długi naszyjnik z różowego koralu zakończony krzyżykiem z koralowych
różyczek. Pod nim leżał bilet wizytowy z napisem: "Wesołych Świąt życzy pan Aladyn".
- To niesłychane! - wykrzyknęły obie stare panny, zrywając się ze swych miejsc. - Kto ci to
przysłał?
- Pan Ladd - szepnęła Rebeka.
- Adam Ladd! Ach prawda! Czy przypominasz sobie, jak Ellen Burnham mówiła, że zamyślał
posłać Rebece prezent gwiazdkowy? Ale nigdy nie przypuszczałam, że będzie o tym pamiętał
- rzekła Janina. - Co jest w tej drugiej paczuszce?
Drugi pakiecik przeznaczony był dla Emmy. Zawierał srebrny łańcuszek i niebiesko
emaliowany wisiorek. Pamiętał o nas obu! - pomyślała do głębi wzruszona Rebeka. W paczce
znaleziono list następującej treści:
`cp2
Droga panno Rebeko Rowenno!
Mój prezent gwiazdkowy jest, być może, zupełnie niepotrzebny i nieużyteczny. Zauważyłem
jednak, że ludzie lubią tego rodzaju drobiazgi, spodziewam się więc, że nie wybrałem źle dla
pani i jej przyjaciółki. Musi pani włożyć swój naszyjnik dzisiaj po południu. Chciałem
widzieć go na pani szyjce, gdy przyjadę sankami, zabrać was obie na spacer. Ciotka moja
zachwycona jest mydłem.
`rp
Szczerze oddany przyjaciel
Adam Ladd.
`rp
- Mój Boże! - wykrzyknęła Janina. - Pamiętasz, co mówiła Lidia Burnham o tym, jak on
przepada za dziećmi? Teraz zjedz śniadanie Rebeko, a gdy sprzątniesz ze stołu, możesz
pobiec do Emmy i oddać jej łańcuszek. Co się z tobą dzieje, dziecko?
Wydawało się zawsze, że tysiące wzruszeń, jakich doświadczała Rebeka, gromadziły się w jej
sercu i ustawicznie ze sobą mieszały. W tej chwili radość jej tak była głęboka, że nie mieściła
się w słowach. Chleb z masłem dławił ją prawie, a od czasu do czasu wielka łza ukradkiem
zbiegała po policzku.
Pan Ladd dotrzymał obietnicy. Przyszedł po południu z wizytą, a zaznajomiwszy się z
ciotkami, w ciągu pięciu minut przejrzał je tak dobrze, jak gdyby je znał od lat. Przy
kominku, na małym stołeczku siedziała Rebeka, milcząca i strwożona, tak przejęta nowym
strojem i obecnością panny Mirandy, że nie mogła wydobyć z siebie słowa. Po herbacie
odbyła się przejażdżka saniami, podczas której Rebeka odzyskała mowę i paplała cały czas
jak sroka. Tak skończył się ten cudny dzień Bożego Narodzenia. I wiele jeszcze wieczorów
później kładła Rebeka drogocenny swój naszyjnik pod poduszkę. Aby być pewną jego
bezpieczeństwa, przez sen nawet nie wypuszczała go z ręki.
Drugim milowym słupem był wyjazd Simpsonów z Riverboro. Miło było pozbyć się wreszcie
obecności znienawidzonego "Huśtawki". Lecz z drugiej strony strata kilku towarzyszy zabaw
była niepowetowana. Wyjazd ich uczynił wyłom w młodszej gromadce riverborskiej. W
wieczór poprzedzający smutną chwilę rozstania, zapukał wierny "Huśtawka" do bocznych
drzwi Czerwonego Domu i wyjąkał uroczyście:
- Cz_czy będę cię mógł w_w_widywać, gdy d_dorośniesz?
- Z całą pewnością nie! - odpowiedziała Rebeka, zbyt może pośpiesznie zatrzaskując mu
drzwi przed nosem.
Pan Simpson wrócił do domu, aby wraz z żoną i dziećmi przenieść się z powrotem do
rodzinnego miasta. Przeprowadzce Simpsonów patronowały wszystkie miejscowe powagi, a
sąsiedzi śledzili ją z trwogą i niepokojem. Lecz mimo wszystkich środków ostrożności,
niepojętym sposobem zginął z kościoła mały piecyk żelazny, krzesło i kilka lamp naftowych.
Cenne te przedmioty, już w drodze do nowego domu, zdołał pan Simpson korzystnie
wymienić. Rebekę i Emmę przejęła głębokim smutkiem wieść, że wioska leżąca na trasie
wędrówki Simpsonów za pośrednictwem młodego, ambitnego księdza, nabyła wspaniałą
lampę do nowej rozmównicy kościelnej. Lampa nic nie kosztowała, gdyż sprytnemu księdzu
udało się dostać ją za stary rower. Pan Simpson, nie będąc w stanie pocieszyć swego
potomstwa po stracie ukochanego przedmiotu siadł na rower, pojechał - i na długi czas słuch
o nim zaginął.
W ciągu tego roku wystrzeliła Rebeka w górę jak młoda topola. Rosła tak gwałtownie, że
panna Janina przez miesiące nie robiła nic innego poza przedłużaniem spódniczek,
staniczków i rękawów. Ale każde przedłużanie ma swoje granice. Pomimo wszystkich sztuk i
sztuczek, znanych oszczędnym starym pannom Nowej Anglii, odesłano w końcu sukienki na
farmę, aby je przerobiono dla Joasi.
Inny słup milowy zaznaczył się w życiu Rebeki małą mogiłką, usypaną na farmie
Słonecznego Potoku. Mira, ukochane dziecię Randallów, umarła - i Rebeka pojechała na
dwutygodniowe odwiedziny do domu. Widok drobnego, nieruchomego ciałka wzbudził w
niej tysiące nowych uczuć i myśli. Jest niepojętą tajemnicą śmierci, że przez nią dochodzi się
nieraz do zrozumienia znacznie większej tajemnicy życia.
Jakim smutkiem napełniał ją powrót do domu! Śmierć Miry, nieobecność Janka, który był
najlepszym przyjacielem, smutek matki, wreszcie zwiększające się ciągle kłopoty pieniężne.
Wszystko złożyło się na to, aby głęboko zmartwić i przygnębić dziecko, tak czułe i wrażliwe
jak Rebeka.
Podczas jej nieobecności Anna zmieniła się w dojrzałą kobietę. Miała w sobie zawsze coś
obcego i niemłodego, ale teraz wydawała się w pewnych wypadkach starsza, bardziej trzeźwa
i zrównoważona od ciotki Janiny. Była ładna, choć dziwnie bezbarwna.
Rebeka obchodziła miejsca zabaw i ulubione kryjówki wczesnego dzieciństwa. Wszystkie
tajemne, zaciszne ustronia, niektóre z nich znane także Jankowi, niektóre jej jednej tylko.
Znalazła miejsce, gdzie rosła trzcina indyjska, klon, w którym uwiły gniazdo wilgi, żywopłot
z gnieżdżącymi się polnymi myszami. Był pień, spod którego jakby pod dotknięciem
czarodziejskiej różdżki wyskakiwały białe muchomory, i dziura wydrążona w korzeniu starej
sosny, gdzie zgrzybiała, czcigodna ropucha urządziła sobie mieszkanie. Na te znaki graniczne
jej dzieciństwa spoglądała jakby z niezmierzonej dali. Ukochany Słoneczny Potok, najlepszy
jej przyjaciel po Janku, smutny był o tej porze roku. Zamarła w nim śmiejąca się woda,
połyskująca w promieniach słońca. Lecz Rebeka uklękła na brzegu i przyłożyła ucho do
szyby lodowej, w miejscu, gdzie woda była najgłębsza. Przez grubą taflę lodu doszedł ją
słaby, metaliczny dźwięk. Wszystko więc było w porządku! Słoneczny Potok znowu śpiewać
będzie wiosną.
W samotnych wędrówkach myślała ciągle o jednej rzeczy. Anna nigdy nie zaznała szczęścia.
Nigdy nie była wolna od codziennych trosk i pracy. Rebeka korzystała z wszystkich
przywilejów. śycie w Czerwonym Domu nie było wprawdzie usłane różami, ale umilał je
dostatek i możliwość kształcenia się. Już przed wyjazdem z domu, zwróciła się do siostry:
- Posłuchaj Anno! Od dzisiaj ja zostanę w domu, a ty pojedziesz do Riverboro. Ciotka
Miranda zawsze ciebie pragnęła, słusznie więc ci się to teraz należy.
Anna cerowała pończochy i właśnie nawlekała igłę. Nie przerwała roboty i odcięła wpierw
spokojnie nitkę, zanim odpowiedziała:
- Nie, dziękuję ci, Rebeko. Mama nie mogłaby się obejść beze mnie, a poza tym nie cierpię
szkoły. Umiem pisać, czytać i rachować tak dobrze, jak każdy inny i zupełnie mi to
wystarcza. Wolałabym umrzeć raczej, niż być nauczycielką. Zima przejdzie szybko, bo Will
Melwille pożyczy mi maszynę do szycia. Będę szyła spódniczki z tego białego muślinu, który
nam przysłała ciotka Janina. Ma powstać szkoła śpiewu, a po Nowym Roku zawiąże się kółko
towarzyskie w Temperance. Teraz więc, gdy jestem dorosła, lepsze nastaną dla mnie czasy.
Nie należę do odludków, Rebeko. Zresztą - zakończyła, okrywając się nagłym rumieńcem - ja
kocham to miejsce.
Rebeka wiedziała, że Anna mówi prawdę. Lecz znacznie później dopiero, po roku czy dwóch,
zrozumiała jej nagły rumieniec.
XVIII. Rebeka reprezentujec rodzinę
Rozdział XVIII
Rebeka reprezentuje rodzinę
Jeden jeszcze słup milowy zaznaczył się wyraźnie w życiu Rebeki. Było to wydarzenie, które
długo pamiętano w wielu domach. Wydarzeniem tym było przybycie do Riverboro
powracających z Syrii misjonarzy, przewielebnego pana Amosa Burch i jego żony.
Towarzystwo Pomocy wyznaczyło zebranie członków na pierwszą środę w marcu tego roku,
w którym Rebeka kończyła szkołę w Riverboro, a zacząć miała studia w Wareham. Był to
dzień zimny, szary i wietrzny. Śnieg leżał na ziemi, a posępne niebo zdawało się zapowiadać,
ż
e wkrótce znowu zacznie padać. Panny Miranda i Janina przeziębione i zakatarzone,
zdecydowały, że nie mogą wyjść z domu w tak straszną pogodę. Miranda została wyższym
członkiem Towarzystwa, toteż każde zboczenie z drogi obowiązku głęboko ją martwiło. Po
długich biadaniach postanowiła wreszcie, że zamiast nich Rebeka pojedzie na zebranie.
- Będziesz zawsze lepsza niż nikt - rzekła z ukrytym pochlebstwem. - Ciotka Janina napisze ci
usprawiedliwienie z popołudniowych godzin w szkole. Włóż kalosze i wróć prosto z zebrania
do domu. Pan Burch, o ile sobie przypominam, znał niegdyś twego dziadka Sawyera.
Przebywał tu przez jakiś czas, kiedy był młodym klerykiem. Możliwe, że będzie nas szukał,
musisz więc reprezentować rodzinę i złożyć mu od nas uszanowanie. Uważaj, jak się
zachowujesz. W modlitwie pochyl głowę; śpiewaj wszystkie hymny, tylko nie za głośno.
Zapytaj panią Strout o syna, opowiadaj każdemu, że strasznie jesteśmy zaziębione. W razie
potrzeby, wyjmij chusteczkę i zetrzyj kurz z fisharmonii, zanim rozpoczną się modlitwy. A
weź dwadzieścia pięć centów, abyś miała coś na wypadek zbiórki.
Rebeka zgodziła się chętnie. Interesowało ją wszystko, nawet zebranie misjonarzy w małym
miasteczku, a pomysł reprezentowania rodziny wydał się zachwycający.
Zebranie odbywało się w sali Szkoły Niedzielnej. Gdy Rebeka weszła, przewielebny pan
Burch stał na podwyższeniu, a w pokoju było zaledwie dwanaście osób. Rebeka czuła, że jest
za młoda na takie zgromadzenie i onieśmielona, szukała oczyma jakiejś znajomej twarzy.
Dojrzała panią Robinson, przeszła więc przez całą długość sali i usiadła obok niej.
- Obie ciocie strasznie są przeziębione - powiedziała cicho - i przysłały mnie, jako
przedstawicielkę rodziny.
- To pani Burch z mężem stoi tam na podwyższeniu - szepnęła pani Robinson. - Jest okropnie
opalona, nieprawdaż? Widocznie ten, kto idzie zbawiać pogańskie dusze, musi się pożegnać z
piękną cerą. Eudoksja Morton jeszcze nie przyszła. Mam nadzieję, że przyjdzie, bo jak pani
Milliken zacznie śpiewać, to i po drabinie do wysokich tonów nie dojdziemy. Czy nie
mogłabyś zacząć, zanim ona nabierze tchu?
Pani Burch była kobietą szczupłą i wątłą. Miała ciemne włosy, niskie, szerokie czoło i pełen
cierpliwości wyraz ust. Ubrana była w czarną, jedwabną suknię, a wydawała się tak
zmęczona, że serce Rebeki drgnęło współczuciem.
- Biedni są, jak myszy kościelne - szepnęła pani Robinson. - Lecz gdy im się da cokolwiek,
oddadzą to zaraz swoim poganom. Bractwo w Parsonsfield złożyło się i ofiarowało panu
Burch ten złoty zegarek, który ma przy sobie. Pewna jestem, że byłby go darował, gdyby nie
to, że poganie nie potrzebują zegarków.
Zebranie rozpoczęło się modlitwą, następnie przewielebny pan Burch zaintonował pieśń.
Ś
wiątynia Boga, powstań, świeć,@ promienie prawdy Bożej nieś,@ niech chwała Pana
zasłynie@ w szerokiej pogan krainie.@
Królowie Ci oddadzą cześć,@ książęta hołd Ci będą nieść,@ zlecą do prawdy Twej chleba,@
jak stado gołębic z nieba.@
- Czy nie ma nikogo, kto mógłby akompaniować na instrumencie? - zapytał niespodziewanie
misjonarz.
Wszyscy spojrzeli na siebie, ale nikt się nie ruszył. Wtedy z odległego kąta zabrzmiał nagle
głos:
- Dlaczego nie ty, Rebeko?
Była to pani Cobb. Rebeka mogła grać pieśń z zawiązanymi oczyma. Posłusznie więc
podeszła do fisharmonii, choć nie było nikogo na tyle bliskiego, by samą swą obecnością
mógł dodać jej odwagi.
Mowa, która potem nastąpiła, była zupełnie wyjątkowa. Pan Burch był miłym i poważnym
mówcą i kazanie przeplatał opowieściami o życiu w dalekich, obcych krajach - o zwyczajach,
mowie i zapatrywaniach zamieszkujących je ludzi. Opisywał w krótkich, barwnych obrazkach
proste powszechne dni i zwyczajne troski.
Rebeka siedziała rozmarzona i oczarowana. Otworzył się przed nią nowy, nieznany świat.
Sala Szkoły Niedzielnej, z czerwonym szalem pani Robinson i peruką diakona Millikena,
gołe ławki i zniszczone śpiewniki z hymnami, mapy i wyjątki z Ewangelii, wszystko znikło
jej z oczu. Rebeka widziała tylko błękitne niebo, błyszczące gwiazdy i białe turbany. Pan
Burch nie mówił wprawdzie o tym, ale musiały tam być meczety i świątynie, minarety i
daktylowe palmy. Jakież cudowne historie znają ich dzieci, urodzone pod niebem Syrii!
Potem poproszono ją, aby zagrała pieśń pt. "Jezus rządzić będzie wszędzie, gdziekolwiek
ś
wieci słońce".
Po kweście pan Burch odmówił modlitwy. Odśpiewał ostatni hymn, spojrzał na garstkę ludzi,
na grosze i dziesiątaki zebrane w puszce i zauważył, że misja jego nie ogranicza się do
zbierania darów na budowę kościoła. Główną bowiem jego troską jest utrzymywanie
wiecznie żywej miłości dla sprawy.
- Gdyby która z sióstr mogła zapewnić nam nocleg - powiedział - zostalibyśmy jeszcze
dzisiejszą noc i jutro. W tym wypadku moglibyśmy urządzić sobie jeszcze jedno zebranie
dyskusyjne. Moja żona i jedna z córek ubrałyby się w narodowe kostiumy syryjskie;
pokazalibyśmy wam próbki ich rzemiosł i zapoznalibyśmy z naszą metodą nauczania dzieci.
Toteż, jeśli któryś z członków zgromadzenia może ofiarować gościnę, chętnie pozostanę i
powiem wam coś więcej o Bożej służbie.
W niewielkiej sali zrobiło się cicho, jakby makiem zasiał. Każda z sióstr miała bardzo ważne
powody, dla których musiała odmówić gościny. Jedne miały zbyt małe mieszkanie, innych
spiżarnia była gorzej zaopatrzona niż zwykle, u tych panowała w domu choroba, inne
wreszcie były "w wyjątkowo ścisłych stosunkach z niedowiarkami", którzy nie lubili obcych
misjonarzy. Szczupłe ręce pani Burch nerwowo skubały czarny jedwab sukni. Czyż nikt się
nie odezwie? - myślała Rebeka. Pani Robinson pochyliła się ku niej i szepnęła
porozumiewawczo:
- Misjonarze przywykli do tego, że podejmowano ich zawsze w Czerwonym Domu; gdyby
twój dziadek żył, nie pozwoliłby im spać gdzie indziej.
Mówiąc to, myślała pani Robinson o czterech dużych pokojach, zamkniętych stale od
stycznia do grudnia. W ten sposób chciała wykpić skąpstwo Mirandy, Rebeka jednak
zrozumiała te słowa jako zachętę. Jeżeli było to starym zwyczajem, może ciotki po to ją
wysłały, aby spełniła, co do niej należy? Zachwycona tak miłym obowiązkiem, podniosła się
z miejsca i z elegancją, odróżniającą ją od innych dzieci w miasteczku, rzekła miłym
głosikiem:
- Ciotki moje, panny Miranda i Janina Sawyer, będą bardzo szczęśliwe, gdy państwo zechcą
przyjąć ich gościnę w Czerwonym Domu, gdzie zatrzymywali się misjonarze za życia ich
ojca. Przeze mnie również oświadczają państwu swoje uszanowanie.
Niespodziewane zaproszenie przyniosło ulgę mieszkańcom Riverboro, ale ciotkami
wstrząsnąłby ten nieoczekiwany wylew uprzejmości. Na słuchaczach słowa jej wywarły
nadzwyczajne wrażenie. Wywnioskowali, że Miranda nieprawdopodobnie szybko chce odbyć
drogę do mieszkania w niebie, inaczej bowiem nie można sobie wytłumaczyć tej nagłej
przemiany.
Pan Burch, skłoniwszy się uprzejmie, przyjął zaproszenie i poprosił diakona Millikena o
odmówienie modlitw.
Gdyby Wiekuiste Ucho mogło się kiedykolwiek nużyć, przestałoby od dawna słuchać
diakona Millikena. Od lat czterdziestu posyłał przed tron Boży te same modlitwy, z
minimalnymi zaledwie zmianami. Po nim przyszła kolej na panią Perkins. Rebeka nigdy nie
mogła się nadziwić, dlaczego kończyła tekst w najbardziej nawet spokojnych czasach, tym
samym zdaniem: "Przebywaj z nami Boże Bitew, albowiem podobni żołnierzom Chrystusa
walczymy ciągle, żyjąc jak wśród wojny". Lecz dzisiaj wszystko wydało jej się możliwe.
Tonęła w rozmodleniu, bo wiele z tego, co mówił pan Burch, poruszyło ją do głębi. Gdy
podniosła głowę, misjonarz spojrzał prosto na nią, mówiąc:
- Czy nasza mała siostrzyczka nie chciałaby odmówić modlitwy na zakończenie
nabożeństwa?
Zdawało się, że krew w żyłach Rebeki zastygła i serce przestało bić. W ciszy, która zapadła,
słychać było wyraźnie szybki oddech pani Cobb. W prośbie pana Burch nie było nic
nadzwyczajnego. W podróżach swoich po różnych krajach i zgromadzeniach spotykał
nieustannie młodych członków kościoła. Rebeka miała lat trzynaście, grała na fisharmonii,
ś
piewała, a zaproszenie ciotek wypowiedziała w tak światowy sposób, że misjonarz zwrócił
się do niej z największą w świecie naturalnością. Jak mogła odmówić? Jak mogła
wytłumaczyć, że nie jest członkiem kościoła? Rebeka znała dobrze wszystkie zwyczajne
modlitwy. Któreż dziecko Nowej Anglii, przyzwyczajone do wieczornych zebrań środowych,
nie znałoby ich? Rozpoczęła powoli i trwożnie:
"Ojcze nasz, któryś jest w niebie... Ty, który jesteś tym samym Panem i Bogiem zarówno w
Syrii, jak w Maine... tam błyszczy dzisiaj czysty błękit nieba i żółte gwiazdy i słońca
płonące... i wielkie drzewa kołyszą się w wonnym, ciepłym powietrzu, podczas gdy tu gruby
ś
nieg leży pod stopami... lecz dla Boga nie ma zbyt wielkich przestrzeni. On przebywa
wszędzie. On jest wraz z nami tu, jak jest wraz z nimi tam... i myśli nasze wznoszą się ku
Niemu, jak gołębice ku oknu lecące...
Nie wszyscy możemy być misjonarzami, uczącymi ludzi dobroci... niektórzy z nas dotychczas
jeszcze nie mają jej w sobie sami... lecz jeśli królestwo Twoje ma przyjść i wola Twoja
spełnić się ma jako w niebie, tak i na ziemi, każdy musi próbować i każdy musi pomagać... i
ci, którzy są starzy i zmęczeni, i ci, co młodzi są i silni... Małe dzieci, o których słyszeliśmy,
pod niebem Syrii urodzone, piękne i ważne spełnić mają dzieło dla Ciebie, Panie, i wielu z
nas chciałoby może jeździć w dalekie kraje i spełniać bohaterskie czyny, wiary świętej uczyć
dzikich pogan i łagodnie usuwać bożki ich z drzewa i kamienia... lecz może będziemy musieli
pozostać w domu i czynić co nam przeznaczono... czasem nawet niemiłe i przykre rzeczy...
wtedy pamiętać musimy o słowach hymnu, któryśmy śpiewali, a który mówi o słodkiej woni
wznoszącej się ku niebu wraz z każdym poświęconym Panu porankiem... W ten sposób uczy
nas Bóg pokory i cierpliwości, a myśl, że spełniamy świętą Jego wolę zdejmie nam trwogę z
serc i pomoże znieść ciężar lat. Amen."
Modlitwa Rebeki była zlepkiem wierszy różnych hymnów, użytych przez misjonarza w
mowie. Umiała jednak wypowiedzieć je na swój własny sposób, że sprawiały wrażenie, jak
gdyby były wyłączną jej własnością.
Powiedziawszy "Amen", usiadła na czymś, co się jej wydawało ławką, gdy nastąpiło
błogosławieństwo. W chwilę potem, gdy pokój przestał wirować jej przed oczyma, podeszła
do pani Burch, która ucałowawszy ją serdecznie, rzekła:
- Jakże się cieszę, moja droga, że będziemy przez jakiś czas razem. Czy nie będzie za późno,
jeżeli przyjdziemy do Czerwonego Domu o godzinie pół do szóstej? Teraz jest trzecia, a
musimy pójść na stację po pakunki i dzieci. Zostawiliśmy je tam, nie wiedząc, czy wrócimy z
powrotem, czy zatrzymamy się tutaj.
Rebeka odpowiedziała, że o pół do szóstej jada się u nich zwykle kolację, a następnie przyjęła
od pani Cobb zaproszenie do wspólnego powrotu. Całą prawie powrotną drogę odbyły w
zupełnym milczeniu. Chłodny wiatr i kojąca obecność ciotki Sary sprawiły, że przyszła do
siebie i wesoło wbiegła do Czerwonego Domu. Zbyt pełna niezwykłych nowin, aby mogła
czekać cierpliwie u wejścia, póki nie zdejmie kaloszy, wniosła ostrożnie matę do pokoju i
stając na niej zaczęła opowiadać.
- Twoje buciki grzeją się przy piecu - rzekła Janina. - Możesz je wkładać w czasie
opowiadania.
XIX. Następca diakona Izraela
Rozdział XIX
Następca diakona Izraela
- Zebranie było bardzo małe, ciotko Mirando - rozpoczęła Rebeka - misjonarz i jego żona to
strasznie mili ludzie. Mają zostać u nas przez noc i cały jutrzejszy dzień. Myślę, że ciocia nie
ma nic przeciw temu?
- Przyjdą tu! - wykrzyknęła Miranda, upuszczając na kolana robotę szydełkową i zdejmując
okulary, jak zwykle w chwili gwałtownego wzburzenia. - Czy zaprosili się sami?
- Nie - odpowiedziała Rebeka. - Ja zaprosiłam ich w imieniu cioci. Myślałam, że tak
interesujące towarzystwo sprawi cioci przyjemność. Było tak...
- Przestań i powiedz mi najpierw, kiedy tu będą? Czy mają przyjść zaraz?
- Nie, dopiero za dwie godziny; około pół do szóstej.
- Może mi wytłumaczysz, kto upoważnił cię do tego, żeby zapraszać na noc całą zgraję
obcych ludzi. Wiedziałaś doskonale, że od dwudziestu lat obchodzimy się bez towarzystwa i
mamy zamiar obywać się bez niego przez drugie dwadzieścia - w każdym razie tak długo,
dopóki ja jestem panią domu.
- Nie gniewaj się, Mirando, nie wiesz jak się to stało - rzekła Janina. - Przychodziło mi na
myśl, że gdybyśmy poszły na zebranie, mogłaby się i nam taka rzecz przydarzyć - pan Burch
znał naszego ojca.
- Zebranie było małe - zaczęła znowu Rebeka. - Spełniłam wszystkie polecenia i wszyscy byli
strasznie zawiedzeni, że cioci nie będzie. Krzesło zajęła pani Matthews, co było okropne.
Siedzenie było dla niej za małe i przypominała jedną zwrotkę z hymnu, któryśmy śpiewali -
"szeroka, jak pogańskie kraje". Na głowie miała rodzaj ogrodowego kapelusza, który się jej
ciągle przekrzywiał na bakier. Pan Burch mówił prześlicznie o Syrii i poganach, śpiew
wypadł całkiem dobrze, ale w puszce było tylko czterdzieści centów. To nie zbawi nawet
jednego pogańskiego dziecka, nieprawdaż? Pan Burch powiedział, że gdyby która z sióstr
ofiarowała gościnę, mogliby zostać przez noc i jutro urządzić w Riverboro zebranie
dyskusyjne. Pani Burch ubrałaby się w syryjski kostium narodowy, a on pokazałby nam
mnóstwo ślicznych, zagranicznych rzeczy. Potem czekał i czekał, ale nikt nie powiedział ani
słowa. Wówczas pani Robinson pochyliła się do mnie i szepnęła, że misjonarze przywykli, iż
za życia dziadka podejmowano ich w Czerwonym Domu, bo on nie pozwoliłby im spać gdzie
indziej. Nie wiedziałam, że ciocia już nie przyjmuje. Odkąd przyjechałam do Riverboro,
misja była tylko raz i to rano w niedzielę. Pomyślałam, że skoro cioci nie ma, ja powinnam
ich zaprosić, bo przecież reprezentuję rodzinę.
- Jakżeś to zrobiła? Czy przedstawiłaś się wtedy, gdy ludzie wychodzili?
- Nie. Wstałam z miejsca jeszcze w czasie zebrania. Musiałam tak zrobić. Widziałam jak
panią Burch bolało, że nikt się nie odzywa. Powiedziałam więc: "Ciotki moje, panny Miranda
i Janina Sawyer, byłyby bardzo szczęśliwe, gdyby państwo zechcieli przyjąć ich gościnę w
Czerwonym Domu, gdzie zatrzymywali się zawsze misjonarze za życia ich ojca. Przeze mnie
kazały również oświadczyć państwu swoje uszanowanie". Potem usiadłam i pan Burch modlił
się za dziadka i nazwał go sługą Bożym. Dziękował Ojcu Niebieskiemu, że duch jego nadal
jeszcze żyje w potomkach (to znaczy w ciociach), a dobry, stary dom stoi otworem dla
obcych wędrowców.
W duszy Mirandy pewne drzwiczki od lat były zamknięte. Gdyby Rebeka dnie całe spędzała
na chytrych knowaniach, nie byłaby odnalazła wejścia do tego zakazanego kraju. Teraz zaś
zakołysały się same na sztywnych, zardzewiałych zawiasach, a powiew sprzyjających zdarzeń
coraz szerzej je otwierał. Zbudziła się z uśpienia pamięć dawno minionych dni i ciche życie
pobożnego, czcigodnego ojca stanęło znów przed oczyma. Nazwisko Sawyerów wspomniano
publicznie, z szacunkiem i czcią. Rebeka zachowała się jak przystało na wnuczkę diakona
Izraela Sawyera i okazała, że nie była wcale "wykapanym Randallem". Panna Miranda
zadowolona z obrotu rzeczy, roztkliwiła się, nie okazywała tego jednak z obawy, aby
dzisiejsza gościnność nie stała się zachętą na przyszłość.
- Widzę, że zrobiłaś to, co powinnaś, Rebeko - rzekła - a zaproszenie swoje wyraziłaś
zupełnie ładnie. śebyśmy tylko z Janiną nie były takie do niczego przez ten okropny katar!
Widzisz dziecko, jak to dobrze, gdy się dom utrzymuje w ładzie i czystości, a każdy pokój
jest sprzątnięty, bez względu na to, czy jest używany. No i gdy się ma dostateczne zapasy w
spiżarni. Wtedy, cokolwiek się zdarzy, nie jest człowiek zaskoczony i upokorzony. Znajdzie
się w mieście pół tuzina pań, które mogły przyjąć Burchów, gdyby nie były takie niechlujne i
leniwe. Dlaczego ci misjonarze nie przyszli razem z tobą?
- Musieli jeszcze pójść na stację po kufry i dzieci.
- Więc są i dzieci? - westchnęła Miranda.
- Tak, ciociu. Wszystkie urodzone pod syryjskim niebem.
- Ach! Ileż ich jest?
- Nie przyszło mi na myśl zapytać o to. Przygotuję dwa pokoje, a gdyby się w nich wszystkie
nie mogły pomieścić, wezmę jedno do swego łóżka - rzekła Rebeka, modląc się w głębi
duszy, aby się na tym skończyło. - Obie jesteście naprawdę chore, czy nie mogłaby mi ciocia
zaufać i pozwolić samej wszystko dla gości przygotować? Przyjdą ciocie wtedy dopiero, gdy
zawołam. Dobrze?
- No, dobrze - odpowiedziała Miranda z wahaniem. Położę się trochę w sypialnym pokoju i
zobaczę, czy będę miała siły, by przygotować kolację. Teraz jest pół do czwartej. Nie pozwól
mi dłużej leżeć niż do piątej. Niech będzie dobry ogień w kuchni. Sama nie wiem, dlaczego w
ś
rodku tygodnia ugotowałam cały garnek fasoli. Teraz jednak się przyda. Ojciec zwykł był
mawiać, że w ślad za powracającymi misjonarzami idzie fasola, wieprzowina i chleb razowy.
Przygotuj ładnie te dwa południowe pokoje!
Rebeka, mając po raz pierwszy w życiu zupełną swobodę działania, wpadła na górę jak
wicher. W Czerwonym Domu każdy pokój świecił czystością, pozostawało tylko podnieść
story, zetrzeć kurz z mebli i przeczyścić suknem podłogi. Ciotki słyszały jak przebiegała
spiesznie tam i z powrotem, tłukła poduszki i pierzyny, strzepywała ręczniki, dzwoniła
glinianymi dzbankami, śpiewając od czasu do czasu czystym głosikiem:
Na próżno darów krocie@ Bóg hojną rozrzucił dłonią,@ poganie w swej ślepocie@ martwym
kamieniom się kłonią.@
Rebeka była zręczna; każda rzecz, do której się wzięła, paliła się wprost w jej rękach. Kiedy o
piątej zawołała ciotki, aby przyszły ocenić jej dzieło, obie nie mogły ukryć zdumienia. Na
umywalniach wisiały czyste ręczniki, łóżka gładko zaścielone, dzbanki pełne wody; nawet o
mydle i zapałkach nie zapomniała skrzętna gospodyni. W skrzynkach leżały przygotowane do
podpałki gazety i drzewo, a wielkie szczapy płonęły już na kominkach.
Nic nie można było zganić w dziele Rebeki. Siostry zeszły na dół, aby się przebrać. Kiedy
mijały drzwi do salonu, wydało się Mirandzie, że słyszy jakieś trzeszczenie. Zatrzymała się i
zajrzawszy do środka, spostrzegła ze zdziwieniem, że story były podniesione, a wesoły ogień
płonął na kominku. Lampa Rebeki, drugi prezent gwiazdkowy od pana Aladyna, stała w rogu
na marmurowym stoliczku.
- Na litość boską, Rebeko! - krzyknęła Miranda z dołu. - Po co otworzyłaś salon?
Rebeka wyszła z pokoju i plotąc warkocz, stanęła na zakręcie schodów.
- Otwieramy go na Boże Narodzenie i Święto Dziękczynienia, a dziś jest także uroczystość.
Diakon Milliken ma tu wstąpić, bo chce pomówić z panem Burch o interesach. Nie
dziwiłabym się, gdyby państwo Cobb wpadli na chwilę. Niech ciocia nie schodzi do piwnicy!
Za minutkę sama tam pobiegnę!
Miranda i Janina zamieniły ze sobą spojrzenia.
- Czyż to nie sprytna dziewczyna? Jak żyję, nie widziałam takiej! - wykrzyknęła Miranda. -
Robota pali się jej w rękach!
Kwadrans po piątej wszystko było gotowe i sąsiedzi umierali wprost z ciekawości. Story
podniesione w salonie! Story podniesione w obu południowych sypialniach! Światła we
wszystkich prawie pokojach! Gdyby nie przysługa jednej z pań będącej na zebraniu, która
miłosiernie tu i tam wyjaśniła przyczynę tych przygotowań, w wielu rodzinach nikt tej nocy
oka by nie zmrużył.
Wkrótce przybyli misjonarze. Przyprowadzili z sobą tylko dwoje dzieci. Sześcioro czy
siedmioro zostawili u brata w Portland, żeby zmniejszyć wydatki na podróż. Janina
zaprowadziła gości na górę, a tymczasem Miranda przygotowywała kolację. Rebeka
natychmiast zajęła się dwiema małymi dziewczynkami; rozebrała je, przygładziła im włosy i
wzięła z sobą do kuchni.
Kolacja była wspaniała, a obecność dzieci pozbawiła ją wszelkiej sztywności. Potem Janina
pomogła sprzątnąć ze stołu, podczas gdy Miranda zabawiała gości w salonie. Rebeka z
dziewczynkami Burchów zabrała się do zmywania naczyń. Zabawa wrzała w kuchni w
najlepsze, a nieznaczne straty były nieuniknionym jej następstwem. Zbiła się filiżanka i
talerzyk, który i tak był pęknięty, wysypała kawa do ścieku, a srebrna łyżeczka wyleciała za
drzwi razem z pomyjami. Usunąwszy widomy znak swych zbrodni i naprawiwszy w miarę
możności szkody, trzy dziewczynki weszły do salonu, gdzie siedzieli już państwo Cobb i
diakon Milliken z żoną.
Jakże miły był wieczór! Pozostawiono na uboczu pogan i pozwolono im w zaślepieniu
kłaniać się martwym kamieniom. Państwo Burch opowiadali zadziwiające historie. Córeczki
ich śpiewały razem, a Rebeka na usilne prośby pani Burch zasiadła do rozklekotanego pianina
i zagrała piosenkę o "Dziewczynie indyjskiej, słodkiej Alfaracie".
Około ósmej godziny przeszła przez pokój i zbliżywszy się do ciotki Mirandy, podała jej liść
palmowy, aby mogła osłonić oczy przed światłem. Był to manewr strategiczny, który
pozwolił jej szepnąć niepostrzeżenie:
- Czy podać ciasteczka?
- Myślisz, że trzeba? - odszepnęła panna Miranda.
- Perkinsowie zawsze podają.
- Niechże więc będzie. Wiesz, gdzie są.
Rebeka spokojnie zawróciła ku drzwiom, a w tej samej chwili pobiegły za nią dziewczynki
Burchów, jakby nie mogły znieść rozłąki. Po pięciu minutach wróciły, niosąc talerze pełne
cieniutkich serduszek, kwadratów i kółeczek, delikatnie ocukrzonych i posypanych
kminkiem, wyhodowanym w ogrodzie za domem. Była to specjalność Janiny, a wino
porzeczkowe, które w sześciu kryształowych kieliszkach wniosła na tacy Rebeka, stanowiło
wytwór Mirandy, z którego słynęła przed laty. Stary diakon Izrael przedkładał je nad
wszystko, a szklaneczki kupił w Bostonie. Miranda zachwycała się nimi, nie dla piękności,
lecz dlatego, że się w nich tak mało wina mieściło.
Po przekąsce - którą w Riverboro nazwano przykąską - Rebeka spojrzała na zegar i podeszła
do dzieci, mówiąc wesoło:
- Czas, aby małe misjonarzątka poszły spać!
Wszyscy się zaśmiali - najgłośniej starzy misjonarze - dzieci zaś, dygnąwszy grzecznie,
znikły wraz z Rebeką.
XX. Przemiana serca
Rozdział XX
Przemiana serca
- Od lat nie widziałam tak niezwykłej dziewczynki, jak pani siostrzenica - odezwał się pan
Burch, gdy drzwi za Rebeką się zamknęły.
- Może będzie z niej kiedyś rozsądna dziewczyna - odpowiedziała Miranda - teraz jednak
niesłychanie jest roztrzepana i stanowczo zbyt żywa.
- Pamiętajmy o tym, że nie nadmiar żywotności, ale jej brak jest przyczyną największych
trosk na tym świecie - odpowiedział pan Burch.
- Byłby z niej cudowny misjonarz - zauważyła pani Burch - z jej głosem, dziwnym czarem i
darem wymowy.
- Gdybym miała osądzić na co się najlepiej nadaje, powiedziałabym, że byłby z niej znacznie
lepszy poganin - rzekła cierpko Miranda.
- Siostra nie lubi, gdy kto zbyt chwali dzieci - wtrąciła pospiesznie Janina, rzucając szybkie
spojrzenie w kierunku pani Burch, która zdawała się nieco urażona.
Pani Cobb przez cały wieczór truchlała na każdą wzmiankę o swej ulubienicy. Po południu
odczuła gwałtowną niechęć do przewielebnego Burcha za to, że kazał Rebece wygłosić
modlitwę. Widziała bowiem bladość dziewczynki, żałosny wyraz jej oczu i zdawała sobie
sprawę, jak ciężka była próba, przez którą przeszła. Uprzedzenie jej do pastora stopniało
wprawdzie trochę pod wpływem miłej, wesołej rozmowy.
Tymczasem diakon Milliken odezwał się do panny Sawyer:
- Czy wiesz, Mirando, kogo mi Rebeka przypomina?
- Nietrudno chyba zgadnąć - odpowiedziała stara panna.
- Więc i ty także zauważyłaś! Myślałem z początku, że jest taka, jak Randall. Lecz nie, ona
jest podobna do twego ojca, Izraela Sawyera.
- Nie rozumiem, skąd ci to przyszło do głowy - rzekła Miranda ze zdumieniem.
- Uderzyło mnie dzisiaj po południu na zebraniu, kiedy podniosła się, wypowiadając swoje
zaproszenie. Ciekawa rzecz, że siedziała na tym samym miejscu, które on zawsze zajmował.
Pamiętasz jego stary zwyczaj odrzucania nieco w tył głowy i podnoszenia podbródka, kiedy
wstawał, aby coś powiedzieć? Rebeka robi tak samo. Nie ja jeden to zauważyłem.
Goście rozeszli się przed dziewiątą i dopiero o tej godzinie (straszliwie nieprzyzwoitej w
pojęciu Czerwonego Domu), cała rodzina udała się na spoczynek. Rebeka odprowadziła panią
Burch na górę, i w ten sposób znalazłszy się z nią przez chwilę sam na sam, rzekła nieśmiało:
- Czy byłaby pani tak dobrą i powiedziała panu Burch, że ja nie jestem członkiem kościoła?
Nie wiedziałam, co mam zrobić, kiedy mi kazał modlić się dzisiejszego popołudnia. Nie
miałam odwagi powiedzieć, że nie wiem jak.
Ś
wiatło świecy padało na wzruszoną i zarumienioną twarzyczkę Rebeki. Pani Burch pochyliła
się i ucałowała ją na dobranoc.
- Nie martw się - rzekła. - Powiem wszystko panu Burch. Myślę, że Pan Bóg cię zrozumie.
Następnego ranka Rebeka obudziła się przed szóstą, gdyż troski gospodarskie nie dały jej
spać. Było jeszcze ciemno, a dzień zapowiadał się wietrzny i burzliwy.
Janina mówiła, że wstanie o pół do siódmej, aby na pół do ósmej przygotować śniadanie -
myślała. - Ale pewna jestem, że obie są dzisiaj chore. Ześliznę się na dół i zrobię im
niespodziankę.
Włożyła watowany szlafrok, ranne pantofle i cichutko przekradła się zakazanymi frontowymi
schodami. Zamknąwszy starannie drzwi kuchenne, aby hałasem nie obudzić domowników,
zabrała się do roboty. Po pół godzinie wróciła do swego pokoju, aby się ubrać, zanim pójdzie
odwiedzić dzieci.
Wbrew oczekiwaniom Janina, która poprzedniego dnia czuła się lepiej niż Miranda, obudziła
się tak chora, że wprost nie mogła podnieść się z łóżka. Miranda, ubierając się gorączkowo,
mruczała bez przerwy. Obwiniała wszechświat cały o troski i zgryzoty, które musiała
dźwigać. Wymyślała nawet Związkowi Misjonarzy za to, że sprowadzili Burchów z Syrii. Jej
zdaniem ci, którzy poszli do obcych krajów nawracać pogan, powinni siedzieć tam, a nie
włóczyć się z całą zgrają dzieci po świecie. Janina leżała w łóżku strwożona i nieruchoma,
obezwładniona gorączką i bólem głowy, rozmyślając, jak jej siostra da sobie bez niej radę.
Miranda przeszła sztywno przez pokój stołowy, obwiązując sobie głowę szalem, aby się
ochronić przed przeciągiem. Miała zamiar rozpalić ogień pod kuchnią i zawołać potem na dół
Rebekę, aby ją zaprząc do roboty, a przy sposobności powiedzieć parę słów prawdy o
właściwym sposobie reprezentowania rodziny na zebraniu misjonarzy.
Otwarła drzwi do kuchni i rozejrzała się niepewnie myśląc, że może przez pomyłkę zabłądziła
do innego domu.
Okiennice były otwarte, a wesoły ogień trzeszczał na kominie. Imbryk do herbaty śpiewał i
bulgotał, wysyłając gęstą chmurę pary.
Miranda zdjęła szal z głowy i osuwając się na krzesło kuchenne, szepnęła:
- To dopiero sprytne dziecko! Wykapany Sawyer!
Cały dzień przeszedł miło dla każdego. Janinie nieco się polepszyło, nic więc nie tłumiło
ogólnej wesołości. Państwo Burch odjechali serdecznie żałowani, a małe misjonarzątka,
skąpane we łzach, poprzysięgły wieczystą przyjaźń Rebece, która w chwili rozstania wcisnęła
im w dłonie poemat, ułożony przed śniadaniem:
Dla Marii i Marty Burch
Pod niebem Syrii zrodzone,@ gdzie słońca płoną szkarłaty,@ zakwitły i wzrosły dzieci@ jak
tropikalne kwiaty.@
Nie w lodowatej Grenlandii,@ nie w Indiach, gdzie brzeg uroczy.@ Pierwszy raz w kraju
pogańskim@ jasne otwarły oczy.@
Hen, w tajemniczej krainie,@ gdzie czarnych widzi się ludzi,@ i gdzie prawdziwej religii@
nikt w sercach ich nie zbudzi.@
Więc dobrym misjonarzom@ niech każdy z pomocą ruszy,@ bo oni tych czarnych pogan@
uczą o Bogu i duszy.@
`rp
Rebeka Rowenna Randall
`rp
Odwiedziny powracających misjonarzy nie pozostały bez pewnych daleko sięgających
następstw. Sami państwo Burch wspominali je, jako jedną z największych przyjemności,
doznanych w czasie półrocznego pobytu w ojczyźnie. Całemu sąsiedztwu dostarczyły
niewyczerpanego materiału do gorących dyskusji, podejrzeń i argumentów, wspomnień i
przepowiedni. Diakon Milliken dał dziesięć dolarów na cele nawracania Syryjczyków, a pani
Milliken nierozważną hojność męża ciężko odchorowała.
Miło byłoby stwierdzić, że Miranda Sawyer stała się od tego czasu inną kobietą, tak jednak
nie było. Drzewko, które rosło krzywo przez lat dwadzieścia, nie może się wyprostować w
mgnieniu oka. Jednak, choć na zewnątrz różnica wydawała się bardzo drobna, istniała
niewątpliwie. Miranda mniej była surowa w postępowaniu z Rebeką, a nawet zaczynała
wierzyć w ostateczne jej zbawienie. Zwrot ten nastąpił w chwili, gdy spostrzegła, że Rebeka
odziedziczyła coś ze strony Sawyerów, że nie należała ciałem, sercem i duszą do
wzgardzonego rodu Randallów. Wszystko, co było w niej interesujące, każdy objaw
zdolności, Miranda przypisywała jedynie wpływowi i tresurze Czerwonego Domu.
Przepełniało ją uczucie głębokiej dumy - dumy mistrza, któremu udało się zbudować coś z
najmniej obiecującego materiału. Do samego końca, gdy ubytek sił fizycznych osłabił ucisk
jej żelaznej ręki, nie okazała ani razu tej dumy, nie dała jednego dowodu czułości.
Czerwony Dom nie zmienił się wprawdzie w rodzaj przydrożnej gospody, miejsce
niewinnych zabaw i wesołych przyjęć. Wizyta misjonarzy zrobiła jednak pewien wyłom w
zwyczajach domowych i Miranda pozwoliła, aby jedno łóżko zawsze było gotowe "na
wypadek, gdyby się ktoś trafił".
Kryształowe szklaneczki stały teraz nie na najwyższej półce kredensu, ale na drugiej od góry.
Rebeka mogła je dosięgnąć przez samo wyciągnięcie ręki.
Miranda przeszła samą siebie, oświadczając, że nie miałaby nic przeciwko temu, aby państwo
Burch kiedykolwiek ją odwiedzili. Bała się jednak, że rozpowiedzieli już za granicą o wizycie
i że rodziny misjonarzy nieustannie będą ją teraz najeżdżać. Wyrażała pogląd, że gdy
włóczęga dostanie dobry obiad, można być pewnym, że zostawi po sobie jakiś znak, tak że
wszyscy inni będą wiedzieli, gdzie mogą dostać poczęstunek.
Należy się obawiać, że jest nieco prawdy w tym prostym powiedzeniu i trwoga Mirandy
przed przyszłą inwazją miała pewne podstawy. Dawaj figi przez miesiąc czy dwa, a cały
ś
wiat na zewnątrz sadu odwróci się od ciebie z niechęcią, jeśli mu przyniesiesz oset.
Niełatwo opisać, jakie wrażenie wywołała wizyta państwa Burch na Rebece. Gdy spojrzała na
nią z perspektywy lat późniejszych, czuła, że chwila, w której pan Burch kazał jej wygłosić
modlitwę, zmieniła jej życie.
XXI. Horyzont się rozszerza
Rozdział XXI
Horyzont się rozszerza
Nadszedł nareszcie długo i niecierpliwie oczekiwany dzień, w którym Rebeka zapisała się do
Akademii w Wareham. Ludzie, którzy obracali się w kołach naukowych wielkich
uniwersytetów, nie uważaliby nigdy Wareham za pole nadzwyczajnych doświadczeń. Było
jednak tyle wyższe od Riverboro, o ile to miasteczko wznosiło się ponad farmę Słonecznego
Potoku. Rebeka zamierzała ukończyć czteroletni kurs w ciągu lat trzech, aby jako dorosła,
siedemnastoletnia dziewczyna mogła pracować i pomagać w kształceniu młodszych dzieci.
Gdy zastanawiała się, w jaki sposób tego dokonać, inne dziewczyny rozmyślały nad tym, czy
nie uda się w ciągu tych czterech lat tak postępować, aby wyjść z Akademii, nie wiedząc
więcej niż na początku. Może się to wydawać trudne, niemal niemożliwe do spełnienia;
dokonywano tego jednak nieraz i w innych siedliskach wiedzy, nie tylko w skromnym,
małym Wareham.
Od września do Bożego Narodzenia Rebeka jeździła codziennie, dojeżdżała do szkoły koleją
z Riverboro, tylko w ciągu trzech najzimniejszych miesięcy mieszkała w Wareham.
Rodzice Emmy uważali, że edukacja, jaką mogą dać dwa lata spędzone w szkole w
Edgewood (trzy mile od Riverboro), wystarczy najzupełniej ich córce. Emma całym sercem
zgadzała się dotąd z tym zdaniem, gdyż rzeczą, której z głębi duszy nie cierpiała, była nauka.
W oczach jej jedna książka gorsza była od drugiej. Mogłaby patrzeć, jak wszystkie biblioteki
ś
wiata toną w głębiach oceanu, i jeść wesoło w tym czasie śniadanie. Sprawy nabrały innego
wymiaru z chwilą, gdy ją wysłano do Edgewood, a Rebekę do Wareham. Znosiła to przez
cały tydzień, przez siedem nie kończących się dni oddalenia od ukochanej istoty. Dłużej
jednak cierpieć nie mogła, gdy zatem nadeszła niedziela, przedstawiła ojcu całą sprawę. Ten
jednak okazał się uparty. Nie dowierzał edukacjom i uważał, że córka jego dość była mądra.
Wydzierżawiając farmę i przenosząc się do Riverboro, nie miał zamiaru pozostać tam na
stałe. Chciał wrócić na wieś, skoro tylko Emma ukończy naukę i będzie mogła pomagać
matce.
Minął drugi tydzień. Emma schła w oczach. Rumieńce jej przybladły, apetyt - przynajmniej
przy stole - straciła zupełnie.
Matka napomykała płaczliwie, że Perkinsowie najczęściej tak gasną w oczach, że zawsze
obawiała się, iż cera Emmy zbyt jest piękna, aby mogła być zdrowa. Inni ludzie byliby dumni,
gdyby mieli tak ambitną córkę i cieszyli się, mogąc dać jej wyższe wykształcenie. Jeśli
dziewczyna ma taką pasję do nauki, byłoby grzechem sprzeciwiać się jej woli.
Perkins znosił wszystko cierpliwie, dopóki nie zaczęło mu to działać na humor, apetyt i
trawienie. Wtedy pochylił głowę przed nieubłaganą koniecznością i Emma wyfrunęła z domu,
jak ptaszek wypuszczony z klatki. Odwaga nie opuściła jej do końca, chociaż od chwili
wstąpienia do szkoły w Wareham przechodziła ciężkie próby. Zdała zaledwie z dwu
przedmiotów, wesoło jednak cofnęła się do klasy przygotowawczej, z mocnym
postanowieniem, że strumieniowi wiedzy nie da się przemoczyć. Nie możemy w żaden
sposób ukryć tej smutnej prawdy, że Emma była głupia. Ale uparta, niezachwiana wierność i
dar bezinteresownej, pełnej poświęcenia miłości są swego rodzaju talentami, i podobną mają
cenę w świecie, jak zdolności do matematyki lub języków.
Wareham było małym, ładnym miasteczkiem; z szeroką główną ulicą, ocienioną wielkimi
klonami i wiązami. Miało aptekę, kowala, fabrykę wyrobów ołowianych, kilka sklepów, dwa
kościoły i wiele restauracji. Powagę i znaczenie nadawały mu przede wszystkim liceum i
seminarium. Te ośrodki wiedzy nie były lepsze ani gorsze od innych tego rodzaju.
Odznaczały się zaś niższym lub wyższym poziomem, zależnie od tego, czy kierownik był
człowiekiem rozumnym i energicznym, czy nie. Przebywali tam chłopcy i dziewczęta ze
wszystkich zakątków kraju o różnych stopniach pozycji w świecie i zamożności. Sposobności
do nieodpowiedniego zachowywania się było mnóstwo, dziwne jednak, że sposobność tę
mało wykorzystywano. Wśród słuchaczy trzeciego i czwartego kursu byli tacy, którzy parami
odbywali codzienną podróż koleją. Wówczas to płeć silniejsza dźwigała pod górę ciężkie
książki słabszych towarzyszek pracy i flirtowała na zabój z gromadką dziewcząt pustych i
przedwcześnie zepsutych, do których należała także Hulda Meserve. śyła w dosyć
przyjaznych stosunkach z Rebeką i Emmą. Z czasem przyjaźń ta z wolna się ochłodziła.
Hulda była piękna. Miała ogromne, kasztanowate włosy i kilka malutkich piegów, których
nikt nie mógłby dostrzec, gdyby ustawicznie o nich nie wspominała. Zwracała w ten sposób
uwagę na śliczną porcelanową cerę i długie, wygięte rzęsy. Miała wesołe, śmiejące się oczy i
trochę zbyt pulchną figurę, ogólnie zaś twierdzono, że jest czarująca. Ponieważ Riverboro nie
mogło dostarczyć jej wielu adoratorów, nie zamierzała marnować czasu w ciągu czteroletniej
nauki w Wareham. Ideałem jej życia było wiecznie zmieniające się koło wielbicieli,
spełniających wszystkie zachcianki (im bardziej publiczne, tym lepiej), nieustanne z nimi
ś
miechy, żarty i żywe rozmowy, poparte wymownymi spojrzeniami i obiecującymi
uśmiechami. Miała zwyczaj zwierzać się mniej szczęśliwym koleżankom i opłakiwać srogie
spustoszenie, które wokół szerzyła, choć zamiary miała tak niewinne, jak nowo narodzone
jagniątko. Niewiele trzeba tego rodzaju cnót, aby rozbić przyjaźń. Nie upłynął miesiąc, a
Rebeka i Emma siedziały w jednym końcu pociągu, podczas gdy drugi zajmowała Hulda ze
swym dworem. Czasami bywał on niezwykle świetny. Niekiedy zaś koło wielbicieli
ograniczało się do konduktora, którym, z braku lepszej zabawy, też nie można było gardzić.
Rebeka trwała we właściwej jej wiekowi nieświadomości. Chłopcy byli dla niej tylko
dobrymi kolegami, niczym więcej. Lubiła uczyć się z nimi, lecz przed pospolitymi i
przedwczesnymi flirtami chroniły ją ideały. W chłopcach, których spotykała, nie było nic, co
mogłoby rozbudzić jej wyobraźnię. Szkolne romanse Huldy, z wszystkimi banalnymi
szczegółami, nie mogłyby być materiałem, z którego tkała swe marzenia.
Wśród nauczycielek w Wareham była jedna, która wywierała na Rebekę głęboki wpływ.
Panna Emilia Maxwell, wykładająca historię literatury angielskiej i stylistykę. Jako
siostrzenica byłego gubernatora Stanu Maine, a córka jednego z wybitnych profesorów,
należała do najznakomitszych osobistości w Wareham.
Między nauczycielką a uczennicą nawiązał się szybko serdeczny stosunek. Serce Rebeki
wzleciało ku niej jak strzała ku swemu celowi.
Chodziły wieści, że panna Maxwell "pisała", a słowo to, wypowiadane pewnym tonem,
znaczyło, że utwory jej ukazywały się w druku.
- Będziesz taka, jak ona - szepnęła Hulda do Rebeki pierwszego ranka przy modlitwie. - Ona
pisze. Ale taka jest zarozumiała!
Nikt nie miał wprawdzie dokładnych wiadomości, którymi mógł zaspokoić ciekawość,
wierzono jednak, że istniała osoba, która na własne oczy widziała artykuł Emilii w jakimś
czasopiśmie. Wszystko to onieśmielało Rebekę wobec ubóstwianej nauczycielki. Odczuwała
jej sympatię i pewien podziw dla siebie. Spojrzenie panny Maxwell zawsze napotykało parę
ciemnych, żywych, utkwionych w niej oczu. Jeżeli powiedziała coś szczególnie dobrego,
szukając mimo woli pochwały, spoglądała w kąt drugiej ławki, gdzie każdy cień uczucia,
które pragnęła wywołać, odzwierciedlał się na pewnej wrażliwej, młodej twarzy.
Kiedy omawiano pierwsze wypracowanie klasowe, poprosiła wszystkich nowych uczniów,
aby jej przynieśli próbkę wypracowań, pisanych poprzedniego roku. Chciała ocenić ich prace
i zdać sobie sprawę z tego, z kim miała pracować. Rebeka, z ociąganiem zbliżyła się
nieśmiało do katedry.
- Nie mam tutaj żadnego z wypracowań, proszę pani, ale gdy w piątek pojadę do domu,
postaram się je odszukać. Leżą zapakowane w pudełku na strychu.
- Starannie owiązane różowymi i niebieskimi wstążeczkami. Prawda? - pytała Emilia z nieco
złośliwym uśmiechem.
- Nie - odparła Rebeka, potrząsając stanowczo głową. - Wypracowania swoje związałam
umyślnie szpagatem, jedno zaś, o samotności, starymi sznurowadłami. Zrobiłam to dlatego,
ż
eby pokazać, co o nim myślę!
- Samotność! - zaśmiała się panna Maxwell, wznosząc w górę brwi. - Czy sama wybrałaś ten
temat?
- Nie. Panna Dearborn nie przypuszczała, że potrafimy wymyślić coś mądrego.
- Masz jakieś inne wypracowanie?
- "Ognisko marzeń", "Grant jako żołnierz", "Pogrzebane miasta". Nie przypominam sobie
więcej. Wszystkie są złe i głupie, za nic bym ich nie pokazała! Za to poezje piszę znacznie
łatwiej i lepiej.
- Poezje! - wykrzyknęła nauczycielka. - Czyż panna Dearborn żądała od was tego?
- Ach, nie! Pisałam je zawsze, nawet na farmie. Mogę przynieść pani wszystkie? Nie ma ich
wiele...
Rebeka wziąwszy notesik z utworami poetyckimi, poszła do mieszkania panny Maxwell,
marząc, że może zaproszą ją do środka na chwilę rozmowy. Lecz na odgłos dzwonka zjawiła
się tylko służąca, musiała więc odejść z niczym, srodze rozczarowana.
W parę dni później ujrzała czarno oprawną książeczkę na katedrze. Odgadła, że zbliża się
straszna chwila sądu, nie zdziwiła się więc, gdy nauczycielka kazała jej zostać w klasie po
godzinach.
W pokoju był spokój i cisza. Emilia podeszła do ławki i usiadła przy Rebece.
- Myślałaś, że są dobre? - zapytała, oddając jej wiersze.
- Niezupełnie - wyznała Rebeka - bardzo trudno ocenić wartość swych utworów. Perkinsowie
i Cobbowie mówili zawsze, że są cudowne, ale kiedy pani Cobb uznała je za lepsze od poezji
Longfellowa, zmartwiłam się bardzo, bo to nie może być prawda.
Szczera uwaga przekonała Emilię, że Rebeka jest dziewczynką, której można powiedzieć całą
prawdę.
- Tak, moje dziecko - rzekła z uśmiechem - przyjaciele twoi byli w błędzie. Wierszyki są
bardzo słabe.
- Muszę więc zrezygnować z nadziei, że będę pisarką! - westchnęła Rebeka. Pokosztowawszy
pierwszej goryczy, myślała, jak zdoła powstrzymać łzy, zanim się skończy rozmowa.
- Poczekaj trochę - przerwała panna Maxwell. - Nie można jeszcze zaliczyć ich do poezji, ale
obiecują wiele. Nigdy na przykład nie mylisz się w rymach ani rytmach, a to świadczy, że
masz wrodzone poczucie formy. Gdy dorośniesz i staniesz się doświadczona - będziesz miała
coś do powiedzenia. Mogłabyś pisać wiersze zupełnie dobre. Poezja wymaga wiadomości,
doświadczenia i wyobraźni, Rebeko. Nie masz jeszcze dwóch pierwszych warunków, ale
zdaje mi się, że masz ten ostatni.
- Nie będę mogła pisać wierszy, nawet dla zabawy?
- Ależ naturalnie, że możesz. Łatwiej ci będzie pisać prozą. A teraz przejdźmy do czego
innego. Mam zamiar dać wszystkim słuchaczom, jako temat pierwszego wypracowania list,
opisujący miasto i życie szkolne.
- Muszę pisać o sobie?
- Co przez to rozumiesz?
- List Rebeki Randall do jej siostry Anny z farmy Słonecznego Potoku, albo do ciotki Janiny z
Czerwonego Domu w Riverboro jest nudny i głupi, jeżeli jest prawdziwym listem. Gdybym
mogła wmówić, że jestem inną dziewczyną i piszę do kogoś, kto mnie rozumie, wtedy
mogłabym to zrobić ładniej.
- Doskonale! Świetny pomysł - rzekła panna Maxwell. - A kim chcesz być?
- Bardzo lubię dziedziczki - odpowiedziała Rebeka w zamyśleniu. - Naturalnie nie widziałam
ż
adnej, ale interesujące przygody trafiają się dziedziczkom, zwłaszcza złotowłosym. Moja
dziedziczka nie byłaby próżna i dumna, jak siostry w "Kopciuszku". Byłaby szlachetna i
wspaniałomyślna. Zrezygnowałaby z pobytu w szkole w Bostonie, bo chciałaby być tam,
gdzie jej ojciec mieszkał jako chłopiec. Ojciec już nie żyje, a ona ma opiekuna, najlepszego i
najmilszego człowieka na świecie. Jest naturalnie niemłody, czasem bywa bardzo spokojny i
poważny. Gdy się czuje szczęśliwy, staje się tak miły i wesoły, że Ewelina zupełnie się go nie
boi. Tak, dziewczynka będzie się nazywała Ewelina, a jej opiekunem będzie Adam Ladd.
- Znasz pana Ladd? - spytała panna Maxwell ze zdziwieniem.
- Tak! To mój najlepszy przyjaciel! - wykrzyknęła Rebeka radośnie. - Czy pani zna go także?
- O, tak! Jest kuratorem tych szkół i często tu przychodzi. Ale jeżeli pozwolę ci tak
fantazjować dalej, opowiesz mi cały list, a wtedy stracę miłą niespodziankę.
Wiemy już, co myślała Rebeka o pannie Maxwell. Jak nauczycielka odnosiła się do uczennicy
możemy wnioskować z listu, napisanego w dwa lub trzy miesiące później.
`cp2
`rp
Wareham 1 grudnia
`rp
Mój drogi Ojcze! Jak wiesz, nie zawsze z zapałem odnosiłam się do nauczania. Daremny trud
pakowania wiadomości w mózgi zarozumialców obojga płci, nieraz mnie zniechęcał. Im są
głupsi, tym mniej zdają sobie z tego sprawę. Gdyby specjalnością moją była geografia albo
matematyka, mogłabym wierzyć, że coś osiągnę. W tych gałęziach wiedzy pilność i
pracowitość tworzą cuda. Ale w literaturze angielskiej i stylistyce żąda się odrobiny rozumu i
wyobraźni! Miesiąc po miesiącu mozoliłam się, otwierając biedne mózgi jak ostrygi, lecz
rzadko kiedy znajdowałam perłę. Wyobraź sobie moją radość, gdy bez żadnego prawie
wysiłku znalazłam rzadką perłę; czarną, połyskliwą, cudną! Na imię ma Rebeka i nawet
wygląda podobnie jak "Rebeka u studni" w naszej Biblii. Oczy jej i włosy tak są czarne, że
chyba płynie w jej żyłach odrobina krwi hiszpańskiej lub włoskiej. Nie jest niczym
szczególnym. Ludzie nic dla niej nie zrobili. Nie ma rodziny, o której mogłaby mówić,
pieniędzy ani wykształcenia godnego tej nazwy. Ale Matka Natura wdarła się w wyłom i
rzekła:
To miłe dziecko wezmę sobie,@ niech będzie moje, a z niego zrobię@ mą własną panią.@
Błogosławiony niech będzie Wordsworth! Jak on nas rozumie! A moja perła nigdy jeszcze
dotąd o nim nie słyszała! Wyobraź sobie, że czytasz w klasie "Łucję", a kiedy skończysz,
widzisz czternastoletnie usteczka drżące ze wzruszenia i parę oczu pełnych łez!
Ojcze drogi! I ty także znasz to uczucie zniechęcenia, które rodzi świadomość, że zdrowe
ziarno sieje się w glebę skalistą, piasek, wodę, a nieraz i w błoto.
Wyobraź sobie radość odnalezienia prawdziwego umysłu. Radość rzucania ziarna w grunt tak
ciepły i żyzny, że wyda na pewno liście, kwiaty i owoce! Chciałabym być cierpliwą i mniej
chciwą rezultatów! Nie nadaję się na nauczycielkę. Nikt tak nie pogardza głupotą, jak ja...
Perła pisze małe, osobliwe, sielskie wierszyki. Są to rymy trochę częstochowskie. Lecz
zawsze zdoła w nie włożyć jakąś myśl, coś, co wskazuje, że zna tajemnicę tworzenia... Do
widzenia! Może w któryś piątek wezmę ze sobą do domu Rebekę, abyście ją mogli ujrzeć
własnymi oczyma.
`rp
Twoja kochająca córka
Emilia.
`rp
XXII. Kwiaty koniczyny i słonecznik
Rozdział XXII
Kwiaty koniczyny i słonecznik
- Jak się macie dziewczęta - zawołała Hulda Meserve, zaglądając przez uchylone drzwi. - Czy
nie możecie przestać kuć choć na minutkę? Chciałabym zobaczyć wasz pokój. Wracam
właśnie ze sklepu, gdzie kupiłam sobie rękawiczki. Nie będę już nosić mitenek tej zimy; zbyt
sielsko to wygląda. Przypuszczam, że wam to obojętne, ale ja cierpię, kiedy czuję, że mój
strój nie jest utrzymany w pewnym stylu. No, ale wasz pokój jest wprost bajeczny! śaden nie
może się z nim równać! Nie wiem, co mu nadaje tak wspaniały wygląd, firanki, elegancki
parawanik czy lampa Rebeki? Macie talent do ustawiania! Lubię ładne pokoiki, ale nigdy nie
mam czasu, aby swój uporządkować. Tak jestem zajęta ubraniem, że nieraz do południa nie
mogę łóżka zasłać. Kiedy skończę studia, urządzę sobie po królewsku salon w domu.
Zobaczycie, że aż ciasno będzie od draperii, portier, wstążek i poduszek na kanapę. Musi mi
mama urządzić kominek, i będę tam wieczorami przyjmować przyjaciół. Czy mogę wysuszyć
nogi przy ogniu? Nie cierpię kaloszy i nie noszę ich, chyba że błoto jest po kolana. Strasznie
powiększają stopę. Tyle się nabiegałam, zanim dostałam tę parę bucików na francuskich
obcasach. Zauważyłam, że panowie przede wszystkim zwracają uwagę na nogi. Elmer
Webster nadepnął wczoraj mi na stopę, kiedy przypadkowo wysunęłam ją poza ławkę. Kiedy
mnie za to przepraszał po wykładzie, powiedział, że nie czuje się bardzo winien, bo nóżka
była tak malutka, że jej nie spostrzegł. Pyszny chłopak, prawda? Myślałam zawsze, że mam
brzydkie nogi, ale wszyscy mówią, że są bardzo piękne. Przyłóżcie swoje buciki do moich,
dziewczęta. Zobaczymy, jaka będzie różnica.
- Jakie są, takie są, w każdym razie moje buciki zawsze są bardzo wygodne - odpowiedziała
Rebeka sucho. - Nie mam dziś czasu. Zauważyłam już twój zwyczaj wysuwania stopy poza
ławkę, odkąd kupiłaś nowe buciki.
- To prawda, że wysuwam ją czasem umyślnie, ale robię to tylko dlatego, że buciki zawsze są
trochę niewygodne na początku. Podobno dostałyście mnóstwo nowych rzeczy?
- Ach! Myślisz o podarkach gwiazdkowych? - rzekła Emma. - Tak, dostałyśmy poszeweczki
na poduszki od pani Cobb, kilimek od kuzynki Anny z północnego Riverboro, i kosz na
papiery od Dicka i Liwinga. Same sobie dałyśmy nawzajem ten stoliczek i kapki na poduszki.
A parawanik jest mój! Dostałam go od pana Ladda.
- Tak, miałyście szczęście, gdy go wtedy spotkałyście. Mój Boże! Chciałabym poznać kogoś
takiego! Śliczny ten parawanik! Prawie zupełnie zasłania łóżko. Zawsze mówię, że łóżko
psuje wygląd i zmienia charakter każdego pokoju. Macie alkowę - jedyną w całym budynku.
Nie rozumiem, jakim cudem dostałyście ten pokój, kiedy dopiero przyjechałyście -
zakończyła Hulda z nieukrywaną zawiścią.
- Dostałyśmy dlatego, że Rut Berry wyjechała nagle z powodu śmierci ojca. Pokój był wolny i
panna Maxwell poprosiła, aby go nam dano - odpowiedziała Emma.
- Wielka, jedyna Maxica jest bardziej sztywna i niedostępna, niż w zeszłym roku - odezwała
się Hulda. - Zrezygnowałam z wszelkich prób przypodobania się jej. Dobra jest dla swoich
faworytek, na nikogo innego nie zwraca najmniejszej uwagi. Chyba że robi zgryźliwe
przycinki do spraw, które do niej nie należą. Miałam szaloną ochotę powiedzieć jej wczoraj,
ż
e ma mnie uczyć łaciny, nie dobrych manier.
- Proszę cię bardzo, ażebyś przy mnie nic na pannę Maxwell nie mówiła - rzekła Rebeka
gorąco. - Wiesz, że ją szanuję.
- Wiem. I nie mogę zrozumieć, jak ją możesz znosić.
- Nie tylko ją znoszę. Ja kocham ją! Rozumiesz? - wykrzyknęła Rebeka. - Gdybym mogła, nie
pozwoliłabym, aby ją słońce paliło albo wiatr mroził! Chciałabym postawić w jej klasie
marmurowy piedestał i posadzić ją na aksamitnym fotelu, przy złocistym stole!...
- No, no! Nie wpadaj zaraz w szał. Może sobie siedzieć, gdzie się jej podoba. Co mi do tego.
Mam ważniejsze rzeczy na głowie.
- Czy nie masz dzisiaj nic do nauki? - zapytała Emma, chcąc przerwać niemiłą rozmowę.
- Mam! Ale zgubiłam wczoraj gramatykę łacińską. Zostawiłam ją na pół godziny w
przedsionku, bo miałam właśnie scenę z Herbertem Dunnem. Nie mówiłam do niego przez
tydzień i zwróciłam mu odznakę klasową. Wściekły był! Kiedy wróciłam potem do
przedpokoju, książki już nie było. Zeszłam na dół do miasta kupić sobie rękawiczki i
wstąpiłam do kancelarii dyrektora, aby się zapytać o swoją gramatykę. Dlatego jestem taka
wystrojona.
Rozpięty żakiet ukazywał cały rój pamiątkowych odznak, przypiętych do niebieskiej bluzki.
Dekoracja ta świadczyła o powodzeniu Huldy tak, jak rozwieszone nad łóżkiem kotyliony
ś
wiadczą o tryumfach modnej królowej balu.
Jaskrawe barwy, wesołe gadulstwo, spojrzenia, ruchy i uśmiechy Huldy przypominały
zupełnie papugę z poematu Wordswortha i zdawało się, że można było do niej zastosować te
słowa:
Pocieszny, miły ptaku ty,@ tyś wiecznie młodym trzpiotem,@ jedyne twe o szczęściu sny:@
podziwu być przedmiotem.@
- Pan Morrison jest pewny, że znajdzie się moja gramatyka, a na razie pożyczył mi inną -
ciągnęła Hulda. - Skrzywił się wprawdzie, że zostawiłam książkę w przedsionku. Był wtedy
także w kancelarii jakiś niezwykle elegancki pan. Nie widziałam go nigdy dotychczas.
Chciałabym, żeby to był nowy nauczyciel, ale wątpię! Wyglądał zbyt młodo na ojca którejś z
dziewczynek, a zbyt staro na brata. Patrzył na mnie cały czas. Czułam się tak zażenowana, że
nie mogłam odpowiadać na pytania pana Morrisona.
- Niedługo będziesz chodziła w masce, żeby mieć trochę spokoju - rzekła Rebeka. - Przyznaj
się, czy dyrektor nie prosił cię jeszcze dotąd o pukiel włosów do medalionu?
- Ten pan miał szpilkę z kameą i wspaniały pierścień, jakby skręt wokół palca.
Przy ostatnich słowach Huldy Rebeka uważnie nastawiła uszu. Znała doskonale ten dziwny
pierścień, który należał do jedynej (poza panną Maxwell) istoty przemawiającej do jej
wyobraźni - do pana Aladyna. Uczucie, jakie miała dla niego, podzielane także i przez Emmę,
było mieszaniną romantyzmu i pełnego szacunku podziwu, połączonego z głęboką
wdzięcznością za prześliczne dary. Od czasu, kiedy go poznały, nie przeszło ani jedno Boże
Narodzenie bez dowodów jego pamięci. Co roku obie przyjaciółki dostawały cenne podarki,
wybierane ze smakiem i rozmysłem. Pisywała do niego listy z podziękowaniami, mozoląc się
nieskończenie, aby wyrazy wdzięczności od Emmy różniły się od jej własnych. Nieraz pisał z
Bostonu, prosząc o wieści z Riverboro, i Rebeka wysyłała wówczas całe arkusiki, zapełnione
miłą, dziecięcą gawędą, przeplatane wierszykami, które pan Adam czytał i odczytywał bez
końca. Jeżeli u dyrektora był rzeczywiście Aladyn, czy przyjdzie, aby mogły pokazać mu
ś
liczny pokoik, przybrany jego darami?
Ta pierwsza zima była najszczęśliwszą epoką w szkolnych czasach Rebeki. Mieszkały z
Emmą w jednym pokoju, zgromadziły więc całe swoje bogactwo, aby go uczynić przytulnym.
Pokoik był miły, miał jesionowe meble i ciemnoczerwony dywan, przykrywający całą
podłogę. W urządzaniu go Rebeka dostarczała pomysłów, Emma zaś wkładała pracę i
materiały. Ojciec pani Perkins był kupcem, po jego śmierci zamężna córka dostała mnóstwo
pozostałych towarów. Sam cukier, ocet i nafta wystarczyły rodzinie na pięć lat, a strych
Perkinsów był niewyczerpanym skarbcem najprzeróżniejszych przedmiotów. Pani Perkins
uszyła dziewczynkom firanki z muślinu i ozdobiła czerwonym szlakiem. Dwa stoliczki
nakryto serwetkami i każda miała własny kącik do nauki. Pozwolono Rebece zabrać jej
własną lampę, która mogła być ozdobą wykwintnego apartamentu. Gdy nadeszły nowe dary
od pana Aladyna - japoński parawanik i półeczka z dziełami poetów angielskich -
dziewczynki zauważyły, że to było tak zabawne, jak gdyby wychodziły za mąż i urządzały
własne gospodarstwo.
Hulda była u nich w piątek, a w dnie te po południu Rebeka odwiedzała pannę Maxwell.
Mogła siedzieć u niej przy kominku godzinę, a nawet i dłużej, i czytać, co tylko zapragnęła.
Potem Emilia wracała z wykładów. Jeszcze pół godzinki miłej pogawędki, po czym
dziewczynka zrywała się i biegła na stację. Czekała tam na nią Emma, z którą wspólnie
odbywała zwykłą podróż do Riverboro, gdzie spędzały każdą sobotę i niedzielę.
Tego piątku Rebeka wybrała sobie z półki "Romolę". Zagłębiła się w miękki fotel, stojący
przy oknie. Od czasu do czasu spoglądała na zegar, gdyż pamiętała dzień, w którym tak się
zatopiła w "Dawidzie Copperfieldzie", że na myśl o podróży do Riverboro nie było miejsca w
jej głowie. Zaniepokojona Emma, w poszukiwaniu Rebeki przybiegła do panny Maxwell.
Ostatni pociąg zatrzymywał się trzy mile od Riverboro, tak że dopiero wieczorem po długim i
uciążliwym marszu w śniegu dziewczynki wróciły do domu.
Czytała już od pół godziny, kiedy, spojrzawszy przez okno, dostrzegła dwie postacie,
wysuwające się ścieżką z lasku. Pukiel czerwonawych włosów i kokieteryjny kapelusz mógł
należeć do jednej tylko osoby - a jej towarzysz nie był nikim innym, tylko Aladynem!
Policzki Huldy pałały, oczy zdawały się rzucać iskry spoza białej woalki. Idąc, wytwornym
ruchem unosiła spódniczkę, wybierając suche miejsca dla bucików na wysokich obcasach.
Rebeka osunęła się na dywanik leżący przed kominkiem i oparła głowę o siedzenie wielkiego
fotela. Przeraziła ją burza, która się nagle zerwała w jej sercu. Było ponad jej siły
zrezygnować z cząsteczki przyjaźni pana Aladyna na rzecz Huldy - Huldy tak jasnej, zalotnej
i ładnej. Emmę z radością dopuszczała do uczestnictwa w tej cennej przyjaźni.
Nagle cichutko otwarły się drzwi i ktoś wszedł do pokoju. Równocześnie dobiegł ją dobrze
znany głos:
- Mówiła mi panna Maxwell, że zastanę tu pannę Rebekę Randall.
Dziewczynka drgnęła na dźwięk tego głosu i zawołała radośnie:
- Pan Aladyn! Tak się bałam, że nie będzie pan miał czasu, aby nas odwiedzić!
- Co znaczy to "nas"? Ciotek tu nie ma, prawda? Ach, myśli pani o tej bogatej córce kowala,
której nazwiska nigdy nie mogę zapamiętać. Czy i ona jest tutaj?
- Tak, mieszkamy w jednym pokoju - odpowiedziała z uśmiechem Rebeka.
Adam nie widział jej już od kilku miesięcy, chciał się więc niejednego dowiedzieć o życiu
szkolnym. Pytał się już nawet Morrisona, jakie postępy robi Rebeka w nauce.
- No, mała moja panienko - rzekł powstając. - Czas pomyśleć o podróży do Portland.
Odbędzie się tam jutro posiedzenie dyrektorów kolei. Staram się zawsze skorzystać z tej
sposobności, aby odwiedzić szkołę i dać parę cennych moich rad w jej kwestiach
wychowawczo_finansowych.
- Takie to dziwne, że pan jest kuratorem szkolnym - rzekła Rebeka w zamyśleniu. - Nie
wydaje mi się pan do tego stworzony.
- Zgadzam się z panią najzupełniej - odpowiedział. - Co prawda - dodał ze smutkiem -
godność kuratora szkolnego przyjąłem jedynie przez pamięć mojej biednej matki, która
ostatnie swoje szczęśliwe lata spędziła tutaj.
- Musiało to być już dawno temu.
- Mam teraz trzydzieści jeden lat, choć już białe nitki ukazują się we włosach. Matka moja
wyszła za mąż miesiąc po ukończeniu studiów, a umarła, gdy miałem lat dziesięć. Czy
chciałaby pani zobaczyć ją, panno Rebeko?
Dziewczynka wzięła portrecik i zachwyciła się białoróżową twarzyczką, tak ufną i słodką, że
wyraz jej trafiał wprost do serca.
- Och, jakaż cudna twarz, jak kwiat - szepnęła cichutko.
- Ten kwiat musiał znieść niejedną burzę - odpowiedział pan Adam poważnie. - Umarła z
braku miłości, opieki i starania, a ja nie mogę jej zapomnieć. Wszystko co mam, wydaje mi
się bez wartości, odkąd nie mogę się tym z nią podzielić.
Był to nowy, nieznany Aladyn i serce Rebeki zabiło dla niego współczuciem i zrozumieniem.
- Pańska matka powinna być szczęśliwa! Powinna żyć, aby widzieć, jak jej syn staje się silny
i dobry. Moja matka zawsze jest smutna i zapracowana, raz jednak słyszałam, jak patrząc na
Janka, mówiła: On mi wszystko wynagrodzi. Tak samo myślałaby i pana matka, gdyby żyła -
a może myśli, czyż wiemy?
- Pocieszycielko ty mała - rzekł serdecznie pan Adam, podnosząc się z krzesła.
Gdy Rebeka powstała, na rzęsach jej wisiały jeszcze łzy i Adam ujrzał nagle nowe, nie znane
mu dotąd zjawisko.
- Do widzenia - rzekł, ujmując jej wąską, śniadą rączkę i dodał, jak gdyby ją widział po raz
pierwszy: - "Czerwona jak róża i biała jak śnieg" staje się inną dziewczynką! Jest tak wysoka,
ż
e sięga mi prawie do ramienia. Jakżeż się to stało? Jak obejdzie się Aladyn bez małej
pocieszycielki i przyjaciółki? Nie lubi dorosłych, młodych dam, w pięknych sukniach z
długimi trenami. Boi się ich i nudzi w ich towarzystwie.
- O, panie Aladynie! - wykrzyknęła Rebeka żywo, biorąc żart jego zupełnie poważnie. - Nie
mam jeszcze skończonych lat piętnastu. Za trzy lata dopiero będę dorosłą młodą damą.
Proszę, niech mnie pan nie opuszcza!
- Nie, nie opuszczę. Przyrzekam - rzekł Adam. - Panno Rebeko - spytał po chwili - kim jest ta
młoda osoba, ze ślicznymi, czerwonymi włosami i manierami miejskiej panny? Sprowadziła
mnie ze wzgórka.
- To Hulda Meserve z Riverboro.
Adam wziął Rebekę pod brodę i zajrzał jej w oczy słodkie, czyste, dziecięce i niewinne, i
rzekł poważnie:
- Nie stań się do niej podobna, Rebeko. Kwiatów koniczyny, rosnącej na polach Słonecznego
Potoku, nie można wiązać w jeden bukiet z pysznymi słonecznikami. Zbyt są zdrowe, słodkie
i wonne...
XXIII. Splot trudności
Rozdział XXIII
Splot trudności
Minął pierwszy rok pobytu Rebeki w Wareham. Uczyła się przez całe wakacje, jesienią zaś
zdała egzamin, który umożliwiał jej ukończenie czteroletniego kursu w ciągu lat trzech. Nie
otoczył on jej wprawdzie blaskiem wielkiej chwały, byłoby to niemożliwe ze względu na
ogrom podjętej pracy. Zrobiła za to olbrzymie postępy, w niektórych zwłaszcza
przedmiotach, tak że wyniki ostateczne były zupełnie zadowalające. W matematyce i naukach
przyrodniczych wiele dziewcząt łatwo ją prześcignęło. W miarę jednak jak mijały miesiące, w
niewytłumaczony sposób stawała się pierwszą osobą w szkole. Jeżeli nie mogła dać pełnej i
stanowczej odpowiedzi na zadane pytanie, stwarzała na poczekaniu jakąś bardzo oryginalną
teorię. Nie zawsze było to poprawne, lecz najczęściej niezwykłe, a nieraz i zabawne. W
gramatyce łacińskiej i francuskiej nigdy nie celowała; przy zadanych tłumaczeniach jej
swoboda, dobór słów, zrozumienie ducha utworu stawało się źródłem radości dla nauczycieli,
a rozpaczy dla rywalek.
- Dziwna rzecz - mówiła Emilia do Adama - przedmiot może być zupełnie obcy temu
dziecku; w chwili, gdy uchwyci nić przewodnią, daje odpowiedzi bardzo rozumne. Znam
wiele dziewcząt, które posiadają duży zasób wiadomości, a głupie są jak barany.
Podczas pierwszego roku w Wareham dziewczynka przystosowywała się do nowych
warunków. Była jedną z biedniejszych uczennic. Nie posiadała pięknych strojów, nikt jej nie
odwiedzał, nie miała przyjaciół w mieście. Ucząc się więcej niż inne, mniej czasu poświęcała
towarzystwu koleżanek, choć chętnie poznałaby i tę weselszą stronę szkolnego życia. Wiosną
drugiego roku przodowała już w tego samego rodzaju sprawach, w których niezastąpiona była
w Riverboro. Jednogłośnie wybrano ją pomocnicą wydawcy pisma studenckiego pt. "Sternik
szkoły w Wareham". Była jedyną dziewczynką, którą dopuszczono do tego zaszczytnego,
choć trudnego i niewdzięcznego stanowiska. Gdy pierwszy dziewczęcy numer gazetki dotarł
do państwa Cobb, wuj Jeremiasz i ciotka Sara jeść ani spać nie mogli, tak byli dumni ze swej
ulubienicy.
- Zawsze dostanie większość głosów - odezwała się Hulda Meserve, omawiając wybory - czy
coś wie, czy nie wie nic, ma taką minę, jakby wiedziała wszystko. Chciałabym być wysoką i
ś
niadą, i mieć dar wmawiania w ludzi, że jestem wielką figurą, tak jak Rebeka Randall.
Wszyscy chłopcy mówią, że jest ładna, lecz każdy widzi, że nie ma adoratorów.
Rebeka, kończąc szesnasty rok życia, odnosiła się do płci brzydkiej zupełnie obojętnie.
Posiadała niezwykły urok i wdzięk, nie ujawniając ich w pełni. Duszę jej przepełniały drobne
troski i lęki, gdyż w Czerwonym Domu źle się działo, a na farmie wprost rozpaczliwie.
Jesienią i zimą wydawało się jej, że Miranda nigdy jeszcze nie była tak gderliwa, cierpka i
surowa. Pewnej soboty wbiegła Rebeka na górę i zalewając się łzami, wykrzyknęła:
- Ciociu! Nie mogę już znieść tego ustawicznego łajania. Cokolwiek zrobię, nie potrafię jej
dogodzić. Powiedziała przed chwilą, że życia nie starczy, aby wymieść ze mnie wszystkie
ś
lady Randallów. Wcale nie jestem pewna, czy wszystkie należałoby wymiatać.
Janina, starając się ją uspokoić, płakała wraz z nią.
- Musisz być cierpliwa - mówiła ocierając oczy najpierw sobie, potem siostrzenicy. - Nie
wiedziałaś tego, ale z Mirandą nie jest dobrze. Miesiąc temu omdlała. Doktor się boi, że
gdyby przyszedł drugi atak, byłby to początek końca. Od dawna opada z sił, a to ją drażni i
niepokoi. Ma jeszcze inne troski, o których nie wiesz dziecko. Bądź dla niej dobra, bo kiedyś
mogłabyś gorzko żałować swojej niecierpliwości.
Gniew zniknął z twarzy Rebeki. Przestała płakać i, przejęta skruchą, rzekła:
- Biedna ciocia! Nie będę już zważała na jej gderanie. Prosiła mnie o sucharki. Bałam się iść
do niej, ale teraz, to co innego. Nie martw się, cioteczko! Może nie będzie tak źle, jak
myślisz.
Po chwili zaniosła Mirandzie sucharki, ułożone na najlepszym, porcelanowym talerzyku. Na
tacce okrytej serwetką z frędzlami, leżała gałązka różowej pelargonii.
- Cioteczko! - powiedziała wesoło. - Pewna jestem, że będzie ciocia palce oblizywała, takie są
dobre. Zrobiła je wykapana Sawyer, nie Randall.
- Jużeś na mnie jednej i drugiej wypróbowała - odpowiedziała Miranda. - Są rzeczywiście
dobre. Ale proszę cię, żebyś nie niszczyła pelargonii.
- Kto wie, czy to jest niszczenie - rzekła Rebeka filozoficznie. - Może ta pelargonia od dawna
pragnęła rozweselić czyjąś kolację. Nie rób jej więc, cioteczko, przykrości, twierdząc, że jej
nie lubisz. Widziałam raz płacz pelargonii, kiedyś, bardzo wczesnym rankiem.
Tajemnicza troska, o której wspominała Janina, była bardzo realna, utrzymywano ją jednak w
głębokiej tajemnicy. Niewielki mająteczek sióstr Sawyer wynosił dwa tysiące pięćset
dolarów. Pieniądze, ulokowane w przedsiębiorstwie jednego z przyjaciół starego diakona,
przynosiły sto dolarów rocznego dochodu. Przyjaciel umarł przed pięciu laty, lecz
kierownictwo interesów objął jego syn, wszystko więc szło po dawnemu. Nagle przyszedł list,
donoszący, że firma zbankrutowała, a ich pieniądze przepadły wraz z innymi.
Strata stu dolarów rocznego dochodu jest dla wielu ludzi drobnostką, zmusiła jednak dwie
stare panny do wyrzeczenia się wszelkich wygód. W skromnym gospodarstwie trudno było
zaprowadzić dalsze oszczędności. Cios padł w chwili najmniej odpowiedniej, gdy trzeba było
płacić za naukę i utrzymanie Rebeki, niewiele wprawdzie, ale regularnie i gotówką.
- Czy my temu podołamy? Czy nie będziemy musiały zrezygnować z dalszego kształcenia i
powiedzieć jej dlaczego? - zapytała siostrę Janina ze łzami w oczach.
- Gdyśmy się raz zobowiązały, nie możemy się cofnąć - odpowiedziała Miranda
najsurowszym swoim tonem. - Wzięłyśmy ją od matki, przyrzekając dać wykształcenie,
musimy więc słowa dotrzymać. Jest jedyną nadzieją Aurelii. Adorator Anny zabiera jej cały
czas i zaprząta wszystkie myśli. A kiedy wreszcie wyjdzie sobie za niego, zapomni o rodzinie.
Janek zamiast gospodarować, chce być doktorem, jakby ludzie mało chorowali i potrzebowali
doktorów, aby zejść do grobu. Nie, Janino, musimy oszczędzać, radzić sobie jak się da, ale
słowa złamać nie możemy.
W pojęciu kobiet Nowej Anglii "złamanie słowa" jest grzechem równym morderstwu,
podpalaniu i złodziejstwu. I choć moralne to prawo sprzeciwia się często zdrowemu
rozsądkowi, bez wątpienia czyni więcej dobrego, niż złego.
Rebeka, która nie wiedziała nic o sprawach majątkowych ciotek, zauważyła, że stare damy
coraz więcej oszczędzają i obcinają niemiłosiernie wydatki. Kupowano mniej mięsa i ryb,
odprawiono kobietę, która przychodziła dwa razy w tygodniu do pomocy, odnowiono
zeszłoroczne kapelusze, zaniechano podróży do Moderation i wycieczek do Portland.
Ograniczenia doprowadzono do ostatnich granic. Miranda, chociaż posępna jak noc, ostra w
mowie i postępowaniu, nigdy nie wyrzucała swojej siostrzenicy, że jest ciężarem na jej
starych barkach. Udział Rebeki w kłopotach ciotek ograniczał się jedynie do noszenia starych
sukien, płaszczyków i kapeluszy, bez nadziei jakiejkolwiek odmiany.
Ź
le się działo i na farmie Słonecznego Potoku, gdzie nieszczęścia i kłopoty sypały się jedne
po drugich. Kartofle nie obrodziły; o jabłkach i sianie nie było co mówić. Aurelia miewała
zawroty głowy, Marek złamał nogę w kolanie, a podobny wypadek trafił mu się po raz
czwarty. Miranda dopytywała się, ile właściwie ma kości, by wiedzieć, kiedy je wreszcie
przestanie łamać. Przyszedł termin płacenia procentu od długu, po raz pierwszy od czternastu
lat nie można było zapłacić czterdziestu ośmiu dolarów. Jedyną pociechę stanowiły zaręczyny
Anny z Willem Melville, młodym rolnikiem, sąsiadem Słonecznego Potoku. Miał ładny dom i
nikogo na świecie. Anna uszczęśliwiona własnym, niespodziewanym losem, prawie nie
zwracała uwagi na troski matki. Kiedy przyjechała na tydzień w odwiedziny do Czerwonego
Domu, Miranda, dzieląc się z Janiną spostrzeżeniami, orzekła, że z Anny jest straszliwa
egoistka, że jeżeli już wybije się możliwie wysoko i zdobędzie pozycję w świecie, kopnie bez
namysłu drabinę, po której się pięła. Na uwagę, że teraz będzie mogła pomagać młodszemu
rodzeństwu, odpowiedziała, że już dosyć pracowała w domu i ani myśli przysparzać Willowi
ciężaru ubogimi krewniakami.
- To wykapany Randall - wykrzyknęła Miranda. - Odetchnęłam z ulgą, kiedy wreszcie
pojechała. Jeżeli oczyści kto farmę z długu, nie zrobi tego z pewnością Anna, ale Rebeka albo
ja.
XXIV. Aladyn zapala lampę
Rozdział XXIV
Aladyn zapala lampę
- Pracę szanownej pani pod tytułem "Dzikie kwiaty Wareham" przyjęto do "Sternika", panno
Perkins - rzekła Rebeka do Emmy, zajętej cerowaniem pończoch. - Byłam na herbacie u
Maxwell, ale wyszłam wcześniej, aby to pani powiedzieć.
- Kpisz sobie ze mnie, Rebeko - wyjąkała przyjaciółka.
- Ani trochę. Główny wydawca czytał ją i powiedział, że jest bardzo pouczająca. Ukaże się w
następnym zeszycie.
- Chyba nie w jednym numerze z twoim poematem o złotych wrotach dzieciństwa,
zamykających się za nami, gdy opuszczamy szkołę?
- Właśnie, że tak, panno Perkins.
- Rebeko! - rzekła Emma najtragiczniejszym tonem, na jaki ją było stać. - Nie wiem, czy
potrafię to przeżyć. Gdyby się co stało, zaklinam cię na wszystkie świętości, abyście ten
numer "Sternika" włożyli mi do trumny.
Rebeka nie uważała tego za przesadę, bo odpowiedziała:
- I mnie się kiedyś tak zdawało. A i teraz gdy jestem sama, odczytuję swoje dawne utwory i
mało nie pęknę z radości. Mimo to, im częściej je czytam, tym gorsze mi się wydają.
- Gdybyśmy mogły mieszkać razem w malutkim domeczku - roiła Emma, rozmarzonym
wzrokiem wpatrując się w przeciwległą ścianę. - Ja bym zajmowała się gospodarstwem i
przepisywałabym twoje poematy, a ty nic byś nie robiła, poza pisaniem.
- Obiecałam Jankowi, że będę mu prowadzić gospodarstwo - odpowiedziała Rebeka.
- Pewnie nieprędko będzie miał swój dom, prawda?
- Nie - westchnęła Rebeka żałośnie, siadając przy stole i opierając głowę na rękach. - Nie
będzie go miał, dopóki nie zdołamy spłacić tego wstrętnego długu.
Napisała coś prędko na papierze i odczytała głośno:
"Siedzenie na tej farmie nie jest wcale przyjemne,@ oddajcie mnie nareszcie!" - rzekł dług do
gospodarzy.@
A Rebeka odrzekła: - "Zmęczenie jest wzajemne!@ Dosyć mam już widoku przeklętej twojej
twarzy!"@
- Rachunki mają twarz - zauważyła Emma, która miała zdolności do matematyki. - Nie
wiedziałam, że i długi mogą ją mieć.
- Nasz dług ma - rzekła Rebeka mściwie. - Dobrze ci to zrobi, jeżeli zobaczysz, jak wygląda.
Gdy będziesz miała męża i siedmioro dzieci, nie pozwól długom zbliżyć się do swego domu.
W mgnieniu oka narysowała obrazek, z gatunku arcydzieł, które mogą wystraszyć nocą. Był
to malutki domek, przed którym zebrała się płacząca rodzina. Dług w postaci straszydła, coś
pośredniego między czartem a ludożercą, trzymał w czerwonej łapie wzniesioną siekierę.
Osóbka jakaś, z rozwichrzonymi, czarnymi lokami, powstrzymywała cios. Jak wyjaśniła
Rebeka, była to ona sama, choć nie zdawała sobie jeszcze sprawy, jakiej użyje metody do
osiągnięcia celu.
- Straszny jest - szepnęła Emma - ale okropnie wysuszony i mały.
- Bo to jest dług na tysiąc dwieście dolarów zaledwie - wyjaśniła Rebeka - a taki nazywa się
jeszcze małym. Janek widział raz jakiegoś człowieka, który był zadłużony na dwanaście
tysięcy dolarów!
- Będziesz pisarzem czy wydawcą? - zapytała nagle Emma, jak gdyby należało tylko
wybierać, a wszystko już będzie zrobione.
- Sama jeszcze nie wiem.
- Dlaczego nie pojedziesz jako misjonarz do Syrii? Państwo Burch nadal cię namawiają.
"Związek" opłaci wszystkie wydatki.
- Nie mogę się zdecydować, aby być misjonarzem - odpowiedziała Rebeka. - Nie jestem dość
dobra na to, przede wszystkim zaś nie czuję powołania, a pan Burch mówi, że to
najważniejsze. Chciałabym zrobić coś czasem dla kogoś, ale nie mam ochoty wędrować
tysiące mil, aby uczyć ludzi jak mają żyć, kiedy sama tego dobrze nie wiem. Poganie i tak
nawrócą się w końcu.
- Ciekawa jestem w jaki sposób, jeżeli wszyscy, którzy powinni ich nawracać siedzą w domu,
tak jak my - dowodziła Emma.
- Jakimkolwiek jest Bóg i gdziekolwiek przebywa, czeka na nich, nie może nikogo opuścić.
Możliwe, że poganie odnajdą Go trochę później. Bóg będzie miał dla nich pewne względy,
wie bowiem, że żyją w strasznie gorącym klimacie i dlatego są tak powolni i leniwi. A
papugi, tygrysy, węże i drzewa chlebowe bardziej jeszcze odrywają od Niego ich umysły. Ale
już oni w jakiś sposób na pewno znajdą kiedyś Boga.
- A co się stanie, jeżeli powymierają wcześniej? - pytała Emma.
- Och, nie można im mieć tego za złe! Nie umierają przecież umyślnie! - odpowiedziała
Rebeka, stosując bardzo wygodne poglądy teologiczne dla poparcia swojej teorii.
W tym czasie Adam Ladd jeździł często do Temperance w interesach związanych z budową
nowej linii kolejowej. Zdobył nieco wiadomości o farmie Słonecznego Potoku. Budowa
nowej drogi żelaznej nie była jeszcze zadecydowana, różniono się bowiem w zdaniach co do
najdogodniejszego połączenia Temperance z Plumville.
Gdyby linia kolejowa biegła przez farmę Słonecznego Potoku, pani Randall otrzymałaby
wysokie wynagrodzenie.
Jednego dnia, przyjechawszy do Wareham, miał pan Adam na spacerze długą rozmowę z
Rebeką. Zauważył, że schudła i pobladła, chociaż trzymała się dzielnie i nie myślała zrzucać z
siebie przyjętego dobrowolnie obowiązku. Ubrana była w czarną, kaszmirową sukienkę,
odziedziczoną po Janinie.
Szczególny czar Rebeki zdawał się najzupełniej niezależny od zewnętrznej oprawy. Jej
postawa, niezwykła barwa skóry, włosów i oczu przyćmiewały lichą odzież. Gdyby miała
możność ubierania się strojnie i odpowiednio do swej urody, w małym światku Wareham
uchodziłaby prawdopodobnie za piękność. Długie, czarne warkocze upinała według swego
własnego pomysłu. Skrzyżowane z tyłu, przypięte były nad czołem, gdzie krzyżowały się po
raz drugi, a zbiegając w dół, kryły cienkie koniuszki w grubszej części warkocza, na karku.
Pan Adam spoglądał na nią w taki sposób, że Rebeka zakryła twarz rękoma i uśmiechając się
wstydliwie, rzekła:
- Wiem o czym pan myśli, panie Aladynie. O tym, że sukienkę mam odrobinę dłuższą niż w
zeszłym roku i włosy inaczej upięte. Ale ja nie jestem jeszcze dorosłą panną. Naprawdę. Za
miesiąc skończę szesnaście lat, a pan obiecał, że mnie nie opuści, dopóki nie będę miała sukni
z trenem. Jeżeli pan nie chce, abym się starzała, dlaczego nie staje się pan młodszy?
Spotkalibyśmy się w połowie drogi i tak byłoby dobrze. Zresztą - wydaje mi się, że pan
naprawdę odmładza się. Kiedy kupował pan ode mnie mydło myślałam, że jest pan w wieku
dziadka Sawyera. Kiedy tańczyliśmy z sobą na uroczystości zawieszenia chorągwi, wydawał
mi się pan młodszy od mego ojca. Ale kiedy pokazywał mi pan portrecik swojej matki,
miałam uczucie, jakby pan był moim bratem, Jankiem, i tak strasznie było mi pana żal!
- To cudowne! - śmiał się Adam. - Proszę tylko, niech nie stanie się pani moją babką, zanim
jeszcze będę jej potrzebował. Ale pani za dużo się uczy, panno Rebeko Rowenno.
- Troszeczkę - wyznała. - Ale wakacje niedaleko.
- A czy wypocznie pani i postara się odzyskać dołeczki? Warte są tego, aby o nie dbać!
- Jest pan dla mnie zbyt dobry, panie Aladynie. Nie mogę słuchać tego, bo... bo... miałam
dzisiaj niewesoły dzień! - i pobiegłszy ku bramie budynku szkolnego, znikła, raz jeszcze
skinąwszy mu ręką na pożegnanie.
Adam Ladd w zamyśleniu skierował się ku kancelarii. Przyjechał bowiem z pewnym planem,
który rozważał już od kilku dni. Oświadczył dyrektorowi, że oprócz stu tomów, które
ofiarowywał miejscowej bibliotece, ma zamiar przeznaczyć dwie nagrody za wypracowania
angielskie, ten przedmiot bowiem najbardziej go interesował. Nie mógł się tylko dotąd
zdecydować co do rodzaju nagród. W każdym razie miało to być coś pożytecznego: książki
albo pieniądze.
Omówiwszy tę sprawę z panem Morrisonem, wybrał się z wizytą do panny Maxwell. Idąc
ś
cieżką przez lasek, rozmyślał:
- Czerwona, jak róża - Biała, jak śnieg, potrzebuje pomocy. Nie mogę dać jej nic od siebie, ze
względu na ludzkie gadanie, musi sama zarobić, biedactwo! Dziwne, że pieniędzy swoich nie
mogę użyć tam, gdzie najgoręcej pragnąłbym je dać!
Przywitawszy się z gospodynią domu, zapytał:
- Czy nie zauważyła pani, że nasza przyjaciółka, Rebeka, wydaje się bardzo przemęczona?
- Źle wygląda rzeczywiście. Myślałam już nawet o tym, czy nie mogłabym zabrać ją na wieś.
Jeżdżę zwykle nad morze i gdzieś w okolicy Old Point Comfort, w jakimś spokojnym zakątku
spędzam wiosenne wakacje. Pragnęłabym bardzo mieć Rebekę za towarzyszkę.
- Ach, to doskonale! - ucieszył się Adam serdecznie. - Ale dlaczego pani ma ponosić
wszystkie koszty? Czy nie mógłbym i ja trochę pomóc? To dziecko już od kilku lat bardzo
mnie interesuje.
- Proszę mi tylko nie dowodzić, że to pan ją odkrył - przerwała Maxwell łagodnie - gdyż
uczyniłam to ja.
- Była moją serdeczną przyjaciółką na długo przed przybyciem pani do Wareham - śmiał się
Adam i opowiedział, w jakich okolicznościach spotkał się po raz pierwszy z Rebeką. - Od
samego początku starałem się wymyślić jakiś sposób, który by mi pozwolił dopomagać jej w
kształceniu i ogólnym rozwoju, nic mądrego jednak nie przyszło mi do głowy.
- Na szczęście ona się sama rozwija - odpowiedziała Maxwell. - Potrzebuje jednak tysiąca
rzeczy, które daje pieniądz. A niestety, moja kiesa jest bardzo chuda.
- Niech więc pani czerpie z mojej, błagam panią! I niech mi pani pozwoli działać przez siebie
- prosił pan Adam. - Nie mogę patrzeć na drzewko, które rośnie bez słońca i powietrza, a
jeszcze bardziej boli widok takiego dziecka! Przed rokiem rozmawiałem z jej ciotkami, w
nadziei, że mi pozwolą kształcić ją w muzyce. Starsza panna Sawyer zauważyła, że dotąd
ż
aden członek ich rodziny nie korzystał z niczyjej dobroczynności i ma nadzieję, że i ona na
stare lata nie będzie tego potrzebowała.
- Podoba mi się ta amerykańska hardość, nie znosząca żadnych kompromisów - wykrzyknęła
panna Maxwell. - Twarde życie uczyniło Rebekę dzielną, bieda nauczyła ją odwagi i
samodzielności. Co do jej potrzeb, to jedynie kobieta może je zaspokoić, nie chciałabym
więc, aby pan za nie płacił. Miałabym uczucie, że ranię jej dumę i godność osobistą,
chociażby o tym nie wiedziała. Zrobię to, jeżeli będzie trzeba, pan zaś poniesie koszty
podróży.
- Jest pani naprawdę czarodziejką - wykrzyknął Adam, ściskając serdecznie jej dłoń. - Nie
byłoby dla pani mniej kłopotliwe, gdyby pani zaprosiła także tę różowobiałą, nierozłączną jej
towarzyszkę?
- Nie, dziękuję bardzo. Chcę mieć Rebekę wyłącznie dla siebie.
- Rozumiem - odpowiedział Adam z roztargnieniem. - Naturalnie, że z jednym dzieckiem
mniej jest kłopotu, niż z dwojgiem. Ale otóż i ona.
W tej chwili ujrzeli przez okno Rebekę, schodzącą cichą uliczką w dół, w towarzystwie
szesnastoletniego chłopca. Wiedli ożywioną rozmowę, czytając widocznie coś głośno, bo
czarna i jasna głowa pochylały się równocześnie nad ćwiartką listowego papieru. Rebeka
spoglądała na swego towarzysza, a oczy jej iskrzyły się zapałem.
- Panno Emilio - odezwał się Adam. - Należę wprawdzie do rady nadzorczej, ale słowo daję,
wcale nie jestem za koedukacją!
- I ja miewam nieraz chwile wątpliwości - odpowiedziała nauczycielka - jeżeli jednak chodzi
o dzieci, szkody są z pewnością znikome. W tej chwili jest pan świadkiem nader rzadkiego
zjawiska i niech pan spojrzy, cała szkoła cieszy się, widząc głównego redaktora "Sternika",
spacerującego ze swym pomocnikiem!
XXV. Róże radości
Rozdział XXV
Róże radości
W wigilię wyjazdu na południe, Rebeka z Emmą i Huldą przeglądały w bibliotece słowniki i
encyklopedie. Wracając, przechodziły obok zamkniętych szaf z powieściami niedostępnymi
dla studentów.
Spoglądały tęsknie przez szyby, pocieszając się odczytywaniem tytułów, jak głodne dzieci
sycące się widokiem tortów i ciastek, za wystawowym oknem cukierni. Oczy Rebeki padły na
nową książkę, stojącą w rogu.
- Róża radości! - odczytała głośno złocący się na grzbiecie tytuł. - Słuchajcie, dziewczęta.
Czyż to nie cudowne? Róża radości! To wygląda prześlicznie i brzmi prześlicznie! Ciekawe,
co to może znaczyć?
- Przypuszczam, że każdy ma inną różę - zauważyła bystro Hulda. - Wiem, jakiej pragnę i
wcale się nie wstydzę przyznać. Chciałabym mieszkać przez rok w wielkim mieście, mieć
własne konie, cudne toalety i tyle pieniędzy, abym mogła bawić się przez cały dzień. Ale
nade wszystko, pragnę nosić suknie z głębokim dekoltem. (Biedna Hulda, opłakiwała srogi
los, który kazał jej pędzić życie w Riverboro, gdzie nikt nie mógł podziwiać jej ślicznych,
białych ramion).
- Może to być zabawne przez chwilę - zauważyła Emma. - Lecz to raczej przyjemność niż
radość? Ach! Mam myśl!
- Nie krzycz tak! - przestraszyła się Hulda. - Myślałam, że zobaczyłaś mysz.
- Nie trafiają mi się często - usprawiedliwiała się Emma - naturalnie myśli, nie myszy.
Rebeko, czy różą radości nie mogłoby być powodzenie?
- Tak, to dosyć dobre - przyznała Rebeka. - Powodzenie mogłoby być radością, ale nie zdaje
mi się, żeby było różą. Rozmyślałam właśnie nad tym, czy nie jest nią przede wszystkim
miłość?
- śebyśmy mogły zajrzeć do książki! Musi być cudowna! - rzekła Emma. - Mówisz więc, że
miłość? I ja sądzę, że jest najlepsza.
Wieczorem, przejęta tematem, wróciła do rozmowy.
- Pewnie mi nie uwierzysz, ale mam znowu myśl, to już druga dzisiaj. Przyszła mi do głowy,
kiedy ci skrapiałam włosy wodą kolońską. Wiesz, gotowość służenia bliźniemu mogłaby być
różą radości.
- W takim razie kwitnie ona zawsze w twoim małym serduszku, kochana, poczciwa Emciu,
która się tak troszczysz o swoją Rebekę, nudziarę.
- Nie waż się nazywać siebie nudziarą! Ty jesteś - jesteś - jesteś moją różą radości!
Rozumiesz?
I dwie dziewczynki uściskały się serdecznie.
W środku nocy Rebeka lekko dotknęła ramienia przyjaciółki.
- Czy mocno śpisz? - szepnęła.
- Nie - odpowiedziała sennie Emma.
- Wymyśliłam coś nowego. Gdybyś malowała, śpiewała albo pisała - ale nie byle jak, tylko
naprawdę pięknie - czy nie byłoby to dla ciebie różą radości?
- Musiałabym mieć prawdziwy talent - odpowiedziała Emma. - Chociaż miłość bardziej mi
się podoba. Jeżeli będziesz miała znowu jakąś myśl, Rebeko, poczekaj z nią do rana, dobrze?
Podróż na południe, nowe, nieznane krajobrazy, potężny ocean, który po raz pierwszy ujrzała,
swoboda i serdeczna przyjaźń z panną Maxwell, upajały wprost Rebekę. W ciągu trzech dni
odzyskała zdrowie i radość życia. Odczuwała wielki głód wiedzy, także pragnienie miłości,
namiętną tęsknotę do piękna i poezji. Świat zewnętrzny usiłowała dostosować do marzeń, a
oto życie stało się nagle samo przez się bogate i radosne, pełne i szerokie. Maxwell
zdumiewała się, widząc jak dziewczynka niezmordowanie rozdawała i znów gromadziła
skarby myśli i doznań. Przepełniona wewnętrzną mocą, we wszystko umiała tchnąć nowe
wartości.
Nauczycielka i uczennica przebywały najczęściej samotnie, czytając lub prowadząc długie,
spokojne rozmowy. Wypracowanie konkursowe ciążyło Rebece na sercu. W głębi duszy
myślała, że nie potrafi być szczęśliwa, jeżeli nie zdobędzie nagrody. Nie zależało jej na
pieniądzach, ani na chwale, lecz chciała widzieć radość pana Aladyna i pragnęła nie sprawić
mu zawodu.
- Jeżeli wybiorę temat, zapytam się pani, czy dobry. Potem będę pracowała w skupieniu i
tajemnicy. Nie przeczytam go nawet pani i nie będziemy mówiły o moim wypracowaniu.
Maxwell i Rebeka siedziały nad brzegiem małego strumyczka w słoneczny dzień wiosenny.
Od śniadania już przebywały w lesie, opuszczając go od czasu do czasu, aby wygrzać się na
białym, ciepłym piasku, i powrócić do cienia, gdy je zanadto zmęczył jaskrawy blask słońca.
- Temat jest rzeczą ważną - odezwała się nauczycielka - nie odważyłabym się wybierać go za
ciebie. Nie zdecydowałaś się jeszcze?
- Nie - odpowiedziała Rebeka. - Co noc marzy mi się coś nowego. Zaczęłam nawet pisać na
temat "Co to jest grzech?" i wymyśliłam drugie ćwiczenie pod tytułem "On i ona". Byłby to
dialog między chłopcem i dziewczynką, którzy kończą szkołę i mówią o swych ideałach. A
potem... pamięta pani? Powiedziała mi pani raz: "Idź za natchnieniem". W Wareham nic mi
nie przychodziło do głowy, tutaj zaś mam co minutę nowe pomysły. Proszę spojrzeć na
kamyczki leżące na dnie sadzawki, panno Emilio. Widzi pani, jakie są okrąglutkie, gładkie i
błyszczące?
- Czy wiesz, Rebeko, gdzie zdobyły kształt i ten cudny, aksamitny połysk? Nie wtedy, gdy
leżały na piasku w spokojnej, cichej sadzawce, lecz w walce i w zmaganiu. Przeciskały się
pomiędzy innymi kamieniami, uderzały o twarde skały, a teraz my, patrząc na nie,
zachwycamy się ich pięknością.
Nauczycielką jest pani przez życia koleje,@ lecz los powinien z pani zrobić kaznodzieję!@
rymowała Rebeka. - Ach, gdybym mogła tak mówić, jak pani! - westchnęła. - Boję się, że
nigdy nie będę dość wykształcona, aby zostać pisarką.
- Możesz się martwić o mnóstwo innych rzeczy - odezwała się Maxwell z odrobiną
szyderstwa w głosie. - Nigdy nie zrozumiesz duszy ludzkiej, nie pojmiesz piękności
otaczającego cię świata, brak ci współczucia, z pomocą którego umiałabyś czytać w sercach
bliźnich i twoja zdolność wypowiadania się nie dotrzymuje kroku myślom. Ezop był greckim
niewolnikiem i nie umiał nawet spisać swoich cudownych bajek, a przecież zna je cały świat.
- Nie wiedziałam o tym - rzekła Rebeka z westchnieniem. - Nie wiedziałam nic, dopóki nie
spotkałam pani.
- Skończysz wyższą szkołę, a przecież największym uniwersytetom nie zawsze uda się
wychować prawdziwych ludzi. Chwyta mnie nieraz tęsknota, aby jechać w świat i uczyć się.
Mówię sobie wtedy, że były trzy wielkie szkoły w Atenach i dwie w Jerozolimie, a przecież
Mistrz nad Mistrze wyszedł z Nazaretu, maleńkiej mieściny, tak dalekiej od gwaru wielkiego
ś
wiata.
- Pan Ladd mówi, że pani marnuje się w Wareham - rzekła Rebeka w zamyśleniu.
- Myli się. Mój talent nie jest wielki. Pamiętaj o swoich zdolnościach, Rebeko. Być może, że
staną się radością, pociechą i natchnieniem tam, gdzie się tego najmniej spodziewasz.
- Czy słyszała pani o "Róży radości" - spytała Rebeka po długim milczeniu.
- Naturalnie. A skąd to znasz?
- Z okładki i tytułu tylko.
- A ja znam i z treści także - zaśmiała się Emilia. - Napisał ją Emerson, nie dorosłaś jeszcze
do tego, Rebeko, a jest to jedna z tych rzeczy, które trudno wyjaśnić.
- Ach, niech pani spróbuje, droga pani! - prosiła Rebeka. - Będę bardzo uważnie słuchała,
może zrozumiem choć trochę!
- "W czasach obecnych - w królestwie chwili i przypadku - panują Troska, Rozkład i Smutek;
w myśli i w ideałach trwa nieśmiertelna wesołość - róża radości. Wokoło niej śpiewają
wszystkie Muzy" - cytowała Emilia.
Rebeka tak długo powtarzała te słowa, dopóki nie nauczyła się ich na pamięć. Wtedy rzekła:
- Nie jestem zarozumiała, ale zdaje mi się, że zrozumiałam. To tak, jakby cudowna postać
siedząca na koniu, minęła nas w galopie. Jest się tak zaskoczonym i oczy nasze tak wolno się
poruszają, że jej prawie nie widzimy. Wiem już. Moje wypracowanie będzie się nazywało
"Róża radości". Jestem zdecydowana. Nie będzie miało początku ani środka, tylko
przejmujący koniec, coś, jak to:
Czy los mi szczęście przyniesie w dani,@ czy ześle burze, smutki, przykrości,@ nigdy nie
zwiędnie w serca otchłani@ róża radości!@
Teraz owinę panią szalem i będzie pani spała. Zejdę na wybrzeże i napiszę dla pani
czarodziejską historię. To będzie coś na niby, gdzie dzieją się cudowne rzeczy. Niektóre z
nich się spełnią, zobaczy pani. A wtedy wyjmie pani z szuflady małą, czarodziejską historię i
wspomni Rebekę.
Ciekawa jestem, dlaczego takie młode stworzenia wybierają tematy, które dla niejednego
literata byłyby ponad siły - myślała Emilia, starając się usnąć. - Biedactwa, co taczkami do
gwiazd chcą dojechać! Ślicznie jednak wygląda moje niewiniątko pod nową parasolką!
Był zimny dzień wiosenny, gdy Adam Ladd jechał przez ulice Bostonu i spoglądał na
wystawy sklepowe, zapełnione powabnymi towarami. Nagle wzrok jego padł na różową
parasolkę. Stała za oknem wystawowym wielkiego magazynu, zdając się budzić w
przechodniach marzenia o palącym słońcu lata. Adamowi przypomniała kwitnącą jabłoń, tak
ś
licznie połyskiwał różowy jedwab na cienkiej, białej podszewce, a różowe i kremowe
falbanki opadały na zieloną rączkę. Wszedł do sklepu, kupił to cudo i wysłał do Wareham.
Wątpliwość, czy będzie odpowiednie dla młodziutkiej dziewczynki, nie zamąciła mu myśli.
Godzinę później zadał sobie trud kupienia niebieskiej parasolki dla Emmy Perkins, w miarę
bowiem jak biegły lata, coraz mu było trudniej pamiętać o jej istnieniu.
A oto czarodziejska historia Rebeki. Przepisała ją następnego dnia na czysto i dała Emilii w
chwili, kiedy żegnały się na dobranoc. Nauczycielka przeczytała ją wzruszona i wysłała
Adamowi. Sądziła, że należy mu się ta radość, jaką daje zajrzenie w serce młode i pełne
wdzięczności, i w budzącą się wyobraźnię dziewczęcia.
Czarodziejska historia
Była raz biedna i bardzo zmęczona księżniczka, która mieszkała w małym domku przy drodze
pomiędzy dwoma miastami. Nie była tak nieszczęśliwa, jak tysiące innych ludzi. Za wiele
rzeczy musiała być nawet wdzięczna Bogu, lecz życie, które wiodła, i praca, którą
wykonywały jej drobne rączki, zbyt była ciężka dla wątłej jak ona istoty.
Domek stał na skraju wielkiego, zielonego lasu, gdzie wiatr śpiewał wśród gałęzi i słońce
wyglądało poprzez liście.
Jednego dnia księżniczka zmęczona pracą w polu, odpoczywała na skraju lasu. Ujrzała
pozłocistą karetę toczącą się Królewskim Gościńcem. Siedziała w niej cudna pani, która
mogła być tylko dobrą wróżką. Kareta zatrzymała się przed drzwiami małego domku.
Księżniczka czytała wprawdzie o dobroczynnych wróżkach, niosących ludziom pomoc i
opiekę, nigdy jednak nie marzyła, aby jedna z nich wstąpiła kiedykolwiek do jej chatki.
- Jeżeli jesteś zmęczona, biedna, mała księżniczko, czemuż nie pójdziesz odpocząć do
chłodnego, zielonego lasu? - spytała wróżka.
- Nie mam czasu. Muszę wrócić do pługa.
- Czyżby był twoim ten pług, oparty o drzewo? Nie jest dla ciebie zbyt ciężki?
- Jest ciężki - odpowiedziała księżniczka. - Kocham jednak swoją pracę. Lubię obracać
twardą ziemię w miękkie, wilgotne bruzdy. Wiem, że w ten sposób przygotowuję glebę pod
ziarno, które na niej wyrośnie. Kiedy mi zbyt dolega ciężar pługa, myślę wtedy o zbiorach.
Złocista kareta odjechała i tego dnia nie widziała już księżniczka wróżki. Jednak wysłańcy
królewscy nie ustawali w pracy, szepnęli słówko w ucho wróżce i księżniczce, tak cichutko,
by żadna z nich nie domyślała się nawet, że to mówił król.
Następnego ranka silny, barczysty człowiek zapukał do drzwi chatki. Zdejmując przed
księżniczką kapelusz, rzekł:
- Kiedy mnie wczoraj mijała złocista kareta, ktoś rzucił z jej wnętrza wór pełen dukatów,
mówiąc: "Idź na Królewski Gościniec i szukaj, póki nie znajdziesz małego domku i ciężkiego
pługa, który stoi w pobliżu, oparty o drzewo. Wejdź i powiedz księżniczce, która w tej chatce
mieszka: Ja będę prowadził pług, a ty, księżniczko, idź odpocząć do chłodnego, zielonego
lasu, bo taki jest rozkaz dobrej wróżki!"
Co dzień powtarzało się to samo i zmęczona księżniczka spacerowała po zielonym lesie.
Nieraz dochodził do niej błysk pozłocistej karety, a wtedy biegła na Królewski Gościniec, aby
dobrej wróżce złożyć podziękowanie. Lecz nigdy nie mogła jej doścignąć. Wolno jej było
tylko stać z tęsknotą w sercu i gorejącymi oczyma patrzeć na oddalający się powóz. Zawsze
jednak zdołała pochwycić uśmiech wróżki, a czasem dolatywały do niej słowa, które
brzmiały: "Nie dziękuj mi! Wszyscyśmy dziećmi jednego króla, a ja jestem tylko jednym z
jego wysłańców".
Kiedy tak księżniczka błądziła po wielkim, chłodnym lesie przepełniały ją myśli, dotąd
tłumione dusznym powietrzem chaty i ciężarem pracy przy pługu. Wyjęła igłę z przepaski i
zaczęła wykłuwać myśli na listkach drzew i puszczała je na wiatr, aby leciały na wszystkie
krańce świata. I stało się, że ludzie zaczęli je zbierać i podnosili je ku słońcu, chcąc odczytać
wyryte na nich literki. Drobne, pojedyncze słówka były cząstką poleceń królewskich, takich,
jakie dobra wróżka rzucała ustawicznie ze swojej złotej karety.
Lecz cudowność tej bajki głębiej leży.
Wiele innych, młodych księżniczek zaczęło robić to samo. Nic nie ginie w państwie
wielkiego króla, tak więc myśli, marzenia i nadzieje, przepełnione miłością i wdzięcznością,
umrzeć nie mogły, ale brały na siebie inną postać i żyły przez wieki. Słaby wzrok ludzki
nigdy ich dojrzeć nie zdoła; nie można ich także słyszeć, gdyż słuch nasz zbyt jest tępy. Lecz
czasem możemy je odczuć i wtedy nie wiemy sami, jaka siła popchnęła nasze serce ku
szlachetniejszym celom.
Koniec opowieści nie nastąpił jeszcze. Być może, że jednego dnia, kiedy dobra wróżka
samemu królowi zda sprawę z wydanych przez niego poleceń, rzeknie on:
- Znam twoją twarz. Znam twój głos, myśli i twoje serce. Słyszałem turkot kół karety na
Wielkim Gościńcu i wiedziałem, że pełnisz królewską służbę. Oto patrz! Mam w ręce wiązkę
zleceń z wszystkich krańców mego królestwa. Wręczyli mi je znużeni, piesi wędrowcy.
Mówili, że bez twojej pomocy i natchnienia nie zdołaliby nigdy dojść do wielkiej bramy.
Przeczytaj je, byś wiedziała, gdzie, kiedy i jak pełniłaś dobro.
I kiedy wróżka odczytywać będzie karty, wzniesie się z nich może słodki zapach. Lecz
stokroć słodsze słowa królewskie:
"Czytaj, byś wiedziała jak pełniłaś dobro".
`rp
Rebeka Rowenna Randall
`rp
XXVI. Przy herbatce
Rozdział Xxvi
Przy herbatce
Minęło letnie półrocze - Hulda Meserve, Dick Carter i Liwing Perkins skończyli studia w
Wareham, zostawiając Rebekę i Emmę jako jedyne reprezentantki Riverboro. Delia Weeks
przyjechała na parę dni z Lewistonu do domu, a pani Robinson postanowiła uczcić tę
uroczystość małym, wytwornym przyjęciem, tym bardziej, że truskawki dojrzały i kogut sam
prosił się o zabicie. Pani Robinson powiedziała mężowi, aby zjadł obiad na ławce w szopie,
przyjęcie bowiem miało być wyłącznie damskie.
Pani Robinson urządzała przyjęcia raz lub dwa razy do roku. Wiele dni potem czuła się jakby
z krzyża zdjęta. Walka między dumą a skąpstwem przechodziła jej siły. Ze względu jednak na
utrzymanie pozycji w miasteczku trzeba było koniecznie urządzić dobry "poczęstunek".
Kogut od rana piekł się na wolnym ogniu, tak dziwnie jednak był odporny, że zachował
niewzruszenie tę samą twardość, jaką miał w chwili włożenia do garnka.
- Nigdy się nie upiecze! - rzekła Alicja, zaglądając niespokojnie pod pokrywę. - A w dodatku
wygląda jak koczkodan.
- Zobaczymy, kiedy się do niego dobiorę ostrym nożem - odpowiedziała matka. - Wygląd zaś
poprawimy, dodając sosu i budyniu.
Kogut, ułożony na półmisku i ugarnirowany budyniem, wyglądał rzeczywiście wspaniale.
Gdy Alicja wniosła go do jadalni, wywołał ogólny podziw. Chór uwielbienia urwał się jednak
z chwilą, gdy panie zabrały się do jedzenia.
- Cieszę się bardzo, Delio, że przyjechałaś po egzaminach Huldy - rzekła pani Meserve.
Siedziała przy jednym końcu stołu, podczas gdy pani Robinson przy drugim nalewała kawę.
Pani Meserve była stworzona na matkę dla Huldy. Urojone cierpienia i stroje były głównymi
rozkoszami jej życia. Chodziły wieści, że "grzywka" jej, zrobiona niezwykle artystycznie,
kosztowała pięć dolarów i dwa razy do roku wysyłano ją do ufryzowania w Portland. Co do
wyglądu pani Meserve, to twarz jej przypominała piernikowe lalki o oczach z rodzynków.
- Jak ci się podobała suknia Huldy, Delio? - zapytała pani Meserve, trzaskając nieprzyjemnie
gumką dżetowej bransoletki.
- Uważam, że była najładniejsza - zachwycała się Delia. - Jej wypracowanie było jedynym
zabawnym ćwiczeniem. Czytała głośno i wyraźnie, słyszeliśmy każde słowo, podczas kiedy
inne dziewczęta mówiły, jakby miały gorące kluski w ustach.
- Było to wypracowanie napisane na konkurs Adama Ladda - wyjaśniła pani Meserve. -
Wszyscy mówią, że gdyby wybrała inny temat, z pewnością dostałaby nagrodę. W komitecie
było trzech pastorów i trzech diakonów, nic więc dziwnego, że nagrodzili poważny utwór.
Tematem wypracowania Huldy byli chłopcy, a niezaprzeczenie głęboka wiedza i
doświadczenie, jakie miała w tym zakresie, sprawiły, że zadanie napisała bardzo inteligentnie.
Szerokiej publiczności przypadły do smaku tanie i dwuznaczne dowcipy. Z punktu czysto
literackiego widzenia, wiele pozostawiało do życzenia.
- Rebeka nie odczytała głośno swego tekstu. Dlaczego ona właśnie dostała nagrodę
chłopców? - pytała pani Robinson.
- Jest za młoda - wyjaśniła pani Cobb - nie miała właściwie prawa do udziału w konkursie.
Ć
wiczenie jej, razem z wypracowaniem Herberta Dunna, będzie wydrukowane w gazetce
szkolnej.
- Bardzo się cieszę, lecz dopóki go nie przeczytam, nie uwierzę, aby mogło być lepsze od
ć
wiczenia Huldy. Właściwie nagrodę powinni przyznać jednemu ze starszych uczniów.
- Nie, Marto, bo przecież pan Ladd ofiarował ją obu wyższym oddziałom - dowodziła pani
Robinson. - Podobno proszono, aby sam wręczył nagrody, ale odmówił. Dziwne, taki bogaty
człowiek, który cały świat objechał, wstydził się wyjść na estradę.
- Moja Hulda zrobiłaby to bez mrugnięcia okiem - zauważyła pani Meserve z dumą, nikt zaś z
towarzystwa nie próbował zaprzeczać.
- W każdym razie uroczystość wypadła wspaniale i nawet sam gubernator przyjechał
zobaczyć, jak siostrzenica jego rozdaje dyplomy - odezwała się Delia Weeks. - Boże! Jaki on
elegancki! Mówiono, że ma zaledwie sześć stóp wysokości, ale wyglądał na szesnaście, a w
dodatku ma wspaniałą wymowę!
- Zauważyłyście, jaka Rebeka była blada i drżała, słuchając pochwały gubernatora -
zauważyła ze współczuciem pani Cobb. - On także czytał jej wypracowanie, bo napisał o nim
list do panien Sawyer.
- Uważam, że to szaleństwo - oburzyła się pani Meserve. - Tyle hałasu o dziewczynkę, choć
jeszcze nie kończy szkoły. Rękę jej na głowie położył, jakby był papieżem udzielającym
błogosławieństwa. Ale mój Boże! Cieszę się, że przynajmniej nagrodę wzięło Riverboro.
Wspanialszej nikt w Wareham nie widział. Majątek Adama Ladda jest chyba niewyczerpany.
Mało było pięćdziesięciu dolarów, musiał dodać jeszcze te eleganckie portmonetki!
- Siedziałam tak daleko, że nie widziałam dobrze - skarżyła się Delia. - A Rebeka wzięła
swoją do domu, aby pokazać matce.
- To rodzaj woreczka ze złotej siatki na łańcuszku - rzekła pani Perkins. - Wewnątrz leżało
pięć złotych monet dziesięciodolarowych. Herbert Dunn dostał śliczny skórzany portfel.
- Na jak długo pojechała Rebeka na farmę? - spytała Delia.
- Ma tam zostać do ślubu Anny - odpowiedziała pani Perkins. - Anna mogła poczekać trochę
z tym weselem. Aurelia chciała, żeby została w domu, dopóki Rebeka nie skończy szkoły.
Ale gdzie tam! Anna uparta jest jak muł i na złość matce zrobiła swoje. Przez cały rok szyła
wyprawę. Okropne, grube perkaliska, ale mało nie oślepła nad haftami, mereżkami i
zakładkami. Słyszałyście o kapie na łóżko, którą sobie zrobiła? Biała, z grubo haftowanym
pękiem winogron w środku i płaską obwódką naokoło. Potem jeden szlak wiśniowy, drugi
brązowy, a na zakończenie jeszcze kilka rzędów grubych stebnówek. Ma zamiar wystawić ją
na jarmarku powiatowym.
- Lepiej wziąć się do szycia i zarobić parę groszy, niż tracić oczy nad takimi głupstwami -
oburzyła się pani Cobb. - Czy wiecie, że Randallową mają zlicytować, może więc znaleźć się
z dziećmi bez dachu nad głową.
- Jak się przedstawia sprawa z nową linią kolejową, która miała przejść przez jej grunty? -
spytała Robinson. - Jeśli to dojdzie do skutku, Randallowa dostanie więcej, niż farma jest
warta. Adam Ladd jest jednym z akcjonariuszy, a jak się uprze, wszystko mu się udaje. W
sierpniu mają zatwierdzić plany, ale Ladd nie zlęknie się nikogo, jeżeli będzie uważał, że ma
słuszność.
- Rebeka sprawi sobie pewnie nową suknię - odezwała się Delia. - A Bóg świadkiem, że się
jej należy. Zdaje mi się, że panny Sawyer ostatnio stały się skąpe.
- Rebeka nic sobie nie kupi - zauważyła Perkins - bo odesłała matce całą nagrodę na spłatę
procentu od długu.
- Biedactwo! - wykrzyknęła Delia.
- Lepiej, że pomaga rodzinie, zamiast wydawać na głupstwa - zauważyła pani Robinson. -
Chociaż jest prawdopodobnie taka, jak inni Randallowie: wszystko im łatwo przychodzi, więc
i łatwo ulatuje.
- Nie można powiedzieć tego o Sawyerównach - odcięła pani Perkins. - Widzicie, że
oszczędność doprowadziły do ostatnich granic. A napadło to Mirandę od czasu tego ataku.
- Nie wierzę w ataki Mirandy. Nie mogłaby chodzić po nich tak żwawo, jak teraz. W naszej
rodzinie mieliśmy trzy najcięższe ataki, jakie się w okolicy zdarzyły, znam się więc na tym
lepiej niż doktorzy. - Meserve dumnie wstrząsnęła głową.
- Miranda jest dosyć żwawa - odezwała się Cobb. - Ale nie wychodzi z domu, jest milcząca i
zamknięta w sobie. Nagrodą Rebeki ani trochę się nie zainteresowała, podczas kiedy
Jeremiasz omal nie oszalał z radości. Myślałam, że umrę ze wstydu, kiedy zaczął
wymachiwać kapeluszem i krzyczeć - Hurra! - w chwili, gdy gubernator podał rękę Rebece.
Podejrzewam - tu wszystkie panie przestały jeść i nastawiły uszy - że panny Sawyer straciły
coś z kapitału. Nigdy nie znały się na interesach, a Miranda zbyt jest skryta i harda, aby się
pytać o radę.
- O ile słyszałam, prawie wszystko co mają, ulokowane jest w rządowych papierach, a na nich
nie można przecież stracić. Janina odziedziczyła kawałek ziemi i lasu, a Miranda Czerwony
Dom. Prawdopodobnie strasznie je dotknęło, że dług połknął całe pięćdziesiąt dolarów
Rebeki. Im więcej rozmyślam, tym pewniejsza jestem, że Adam Ladd z góry przeznaczył
nagrodę dla Rebeki. - Matka Huldy wierzyła święcie, że była to prosta napaść na prawa jej
córki.
- Boże miłosierny! Marto, cóż za głupstwa wygadujesz! - wykrzyknęła Perkins. - Nie
przypuszczasz chyba, że wiedział, jakie wypracowanie wybierze komitet. Chciał po prostu
dopomóc szkole. Bo po cóż w takim razie ofiarował drugie pięćdziesiąt dolarów chłopcom?
Od pięciu lat, na każdą Gwiazdkę, daje takie same prezenty Emmie i Rebece. Taki już jest.
- Po pewnym czasie zapomni o jednej z nich albo porzuci obie, a wynajdzie sobie nową jakąś
dziewczynkę - zauważyła Delia Weeks z wyżyn swego pięćdziesięcioletniego
staropanieństwa.
- Bardzo możliwe - przyznała Meserve. - W każdym razie nie należy do tych, co się śpieszą
do żeniaczki. Są mężczyźni, którzy by się co roku żenili, gdyby żony dość prędko umierały.
Ale są i tacy, którzy wolą żyć samotnie.
- Gdyby Adam był Mormonem, mógłby się ożenić z każdą kobietą z Północnego Riverboro,
byle była w odpowiednim wieku - zauważyła pani Perkins.
- Prawdopodobnie nie da się złapać żadnej dziewczynie z Riverboro, kiedy może wybrać
pannę w Bostonie - pani Cobb zaśmiała się. - Nigdy nie można zgadnąć, co się komu
spodoba. Czy znacie bułanka Jeremiasza, Bustera? Nie pozwoli nikomu włożyć sobie
wędzidła. Gryzie i kopie, zarówno mnie jak i Jeremiasza, dopóki nie uzna się za
zwyciężonego. Rebeka, nic o jego narowach nie wiedząc, poszła do stajni, aby go zaprząc.
Pobiegłam za nią, myśląc, że będzie miała z nim nie lada kłopot. I wiecie co zobaczyłam?
Rebeka głaskała nos Bustera, mówiąc jak do dziecka, a kiedy założyła mu wędzidło, cmokał
wargami, jakby to był cukier. - Na miłość boską, Rebeko! - mówię do niej. - Jakim cudem
zmusiłaś go do wędzidła? - Wcale go nie zmuszałam - odpowiedziała. - Wziął bez namysłu
sam. Zmęczył się długim przebywaniem w stajni i chciał wyjść na świeże powietrze.
XXVII. Czarowne marzenia
Rozdział XXVII
Czarowne marzenia
Rok minął od czasu, kiedy przy herbatce omawiano nagrodę konkursową Adama Ladda.
Miesiąc po miesiącu przechodził, aż zaświtał w końcu wielki dzień dla Rebeki. Skończyły się
szkolne dni i właśnie odbyć się miała uroczystość wręczenia dyplomów. Oznajmiło ją w tej
chwili wznoszące się słońce. Rebeka cichutko wstała z łóżka, podeszła do okna i
otworzywszy okiennice powitała radośnie różowe światło bezchmurnego poranka. Emma
poruszyła się nagle na poduszce, otwarła oczy, a widząc Rebekę przy oknie, podeszła ku niej i
uklękła obok na podłodze.
- Zdaje się, że będzie ładnie - westchnęła z ulgą. - Gdyby to nie było bezbożnością,
dziękowałabym Bogu, że jestem tak ograniczona na umyśle. Czy dobrze spałaś?
- Nie bardzo. Ciągle mi chodziły po głowie słowa mojego poematu i akompaniament do
pieśni. A już najgorsza ze wszystkiego ta łacińska modlitwa królowej szkockiej Marii.
Zdawało mi się, że mi w mózgu wypalono ognistymi literami to:
Adoro, imploro,@ ut liberes me.@
Kto nie jest obeznany z życiem małego miasteczka, nie potrafi zrozumieć ani wyobrazić sobie
uroczystej powagi, z jaką się tam obchodzi koniec roku szkolnego. Długimi
przygotowaniami, bogactwem szczegółów i podnieceniem przewyższa uroczystości ślubne, te
bowiem załatwia się tu zupełnie prosto. W pojęciach samych uczniów i ich rodzin, nic nie
może się równać z uroczystością rozdawania dyplomów - chyba tylko obiór prezydenta. Toteż
całe Wareham poruszone było do głębi. Matki, ojcowie, a nawet i najdalsi krewni uczniów
opuszczających dziś progi szkolne przybywali zewsząd pociągami. Starzy uczniowie i
uczennice z rodzinami lub bez powracali do ukochanej mieściny. Wszystkie stajnie
zatłoczone były wehikułami wszelkiego typu, długie ich sznury ciągnęły cienistymi drogami.
Ulice pełne były ludzi, przybranych odświętnie zarówno w stroje najnowszej mody jak i w
starannie przechowywane zabytki. Były tam kobiety i mężczyźni wszystkich stanów, gdyż w
Wareham kształcili się synowie i córki kupców, adwokatów, rzeźników, lekarzy i szewców,
profesorów, pastorów i farmerów.
W budynku seminarium panowało ogólne podniecenie. Na zewnątrz wyrażało się chwilowym
zawieszeniem życia - zupełnym milczeniem i ciszą. Uczennice, mające w tym dniu otrzymać
dyplomy, ubierały się z niebywałą dotąd starannością. Głowy przystrojone były w druciki i
papierki albo w całe tuziny małych warkoczyków. Zawijanie włosów na papierki i druciki
było ulubionym sposobem służącym do osiągnięcia upragnionego celu i chociaż opłacało się
go bezsenną nocą, wiele było takich, którym cena ta nie wydawała się zbyt wielka.
Dziewczęta, w których żyłach nie płynęła krew męczeńska, zastępowały druciki tasiemką,
twierdząc, że loczki wtedy są bardziej naturalne i nie przypominają owczej wełny. Jednakże
upał może zniszczyć najwspanialszą fryzurę, zamieniając w strączki owoce długich starań.
Strwożone matki wachlowały córki liśćmi palmowymi, aby w ostatniej chwili, z uderzeniem
godziny dziesiątej, uwolnić biedne ofiary od dobrowolnych tortur.
Biały, szwajcarski muślin, gładki albo w kropeczki, był zawsze modny i ogólnie używany na
uroczystość popisu. Wiele z uczennic kupowało kaszmir albo alpakę, sądząc, że sukienka taka
bardziej się im później przyda.
Rebeka od miesiąca rozmyślała nad tym, jak zdobędzie sukienkę na popis. W towarzystwie
Emmy wybrała się na strych Perkinsów, gdzie znalazły całe sztuki białego batystu i muślinu,
koloru świeżego masła. Zdecydowały, że od biedy ujdzie. "Bogata córka kowala" mężnie
odrzuciła od siebie pokusę kropkowanego muślinu szwajcarskiego, postanawiając w tym
także naśladować Rebekę i uszyć sobie taką jak ona, batystową sukienkę. Natychmiast
obmyślono fason, bogaty w hafty, zakładeczki i wypustki. Sukienkę Rebeki trzeba było
rozdzielić na trzy pracownie, aby była na czas gotowa. Szarfę wzięła do roboty Anna, bluzkę
pani Cobb, spódniczkę zaś Janina. Materiał był wprawdzie tani i ubogi, ale hafty sprawiły, że
sukienki wypadły prześlicznie.
Dziewczynki oczekiwały wielkiej chwili, siedząc samotnie w pokoju. Emma była w żałosnym
i łzawym nastroju. Bezustannie myślała o tym, że to ostatni dzień, w którym mogą być razem.
Zdawało się jej bowiem, że nadszedł początek końca ich serdecznej przyjaźni. Morrison
ofiarował Rebece dwie posady do wyboru, mianowicie: akompaniowanie do śpiewu i
gimnastyki rytmicznej oraz nadzór ćwiczeń muzycznych w internacie dla młodszych
dziewczynek, albo miejsce asystentki w Wyższej Szkole Edgewood. Obie posady płatne były
bardzo skromnie, pierwsza jednak dawała możność dalszego kształcenia się, co panna
Maxwell uważała za rzecz bardzo cenną.
Rebeka na skutek wzruszenia przeszła w rodzaj egzaltacji i kiedy w korytarzach rozległ się
pierwszy dzwonek, dziewczynka bez słowa stanęła przy oknie, rękoma przyciskając serce.
- Nadeszła więc ta chwila, Emmo - odezwała się nagle. - Czy pamiętasz, jak w "Młynie nad
rzeką" Małgosia zamyka za sobą złote wrota dzieciństwa? Widzę prawie jak się zatrzaskują,
słyszę jak dźwięczą wrzeciądze i sama nie wiem, czy cieszę się tym, czy smucę.
- Nie dbałabym o to, że się zatrzaskują - rzekła Emma - gdybym mogła być z tobą po tej
samej stronie.
- Emmo, nie waż mi się płakać, bo i ja się rozbeczę!
W dziesięć minut później Adam Ladd, który właśnie przyjechał z Portland, przystanął nagle
pod drzewem na skraju drogi. Zatrzymał go w miejscu niezwykle malowniczy widok. Klasa,
której przewodziła Rebeka, nie trzymała się naturalnie utartych zwyczajów. Zamiast parami
maszerować do kościoła, postanowiły pojechać tam królewskim powozem. Wypożyczono
wóz drabiniasty, pokryto go gałązkami dzikiego wina i bukiecikami polnych stokrotek, tych
najmilszych kwiatków łąk amerykańskich. Drabinki i poręcze, nawet koła, okręcone były
zielenią. Ciągnęły go dwa białe konie, których uprząż przybrano kwiatami, wewnątrz zaś
siedziało na gałęziach klonowych dwanaście biało ubranych dziewcząt. Po każdej stronie
wozu maszerowało dziesięciu chłopców, a każdy miał przypięty do piersi bukiecik stokrotek.
Rebeka powoziła siedząc na ławce okrytej zielenią, jak na królewskim tronie. śadna
szczęśliwa, siedemnastoletnia dziewczyna, ubrana w biały muślin, nie może być brzydka.
Dwanaście młodziutkich panienek wyglądało prześlicznie na swym królewskim wozie, gdy
słońce czerwcowe połyskiwało na ich odkrytych głowach, oświetlając jasne oczy, świeże
policzki i dołeczki na roześmianych twarzyczkach.
Adam myślał, że wysmukła Rebeka, z tym ogniem radości na twarzy, myślącym czołem i
czarnymi, przewiązanymi wstążką warkoczami wygląda jak muza lub sylfida. Wóz zaś
kwiecisty, pełen jaśniejących młodością dziewcząt, mógłby służyć za temat do alegorycznego
obrazu, przedstawiającego "Poranek życia".
Zawrócił z tłumem w kierunku kościoła, kiedy nagle usłyszał ciche łkanie. Za żywopłotem w
ogrodzie, w pobliżu miejsca, w którym się zatrzymał, stała biedna, opuszczona, biało ubrana
osóbka. Zdawało mu się, że ją zna, że widział już kiedyś ten zgrabny nosek, kasztanowate
włosy i niebieskie oczy. Przystąpił ku niej i zapytał:
- Czy stało się co złego, panno Emmo?
- Ach! To pan, panie Adamie? Rebeka nie pozwoliła mi płakać, bała się, że będę brzydko
wyglądała. Ale muszę ulżyć sobie trochę, zanim wejdę do kościoła. Mam śpiewać w chórze
szkolnym. Nie dostaję dyplomu, lecz opuszczam szkołę. Nie dbam o to, ale nie mogę znieść
rozstania z Rebeką!
Poszli dalej razem i Adam pocieszał w drodze zrozpaczoną Emmę, aż dotarli do starego
kościoła, gdzie z dawien dawna urządzano popisy. Wnętrze świątyni udekorowano na
zielono, biało i żółto. Panował niesłychany tłok, było parno i duszno. Można się było
obawiać, że estrada zapadnie się pod ciężarem młodzieńczych, naiwnych sentencji. Nie trzeba
jednak odnosić się do nich zbyt surowo i krytycznie, gdyż sam widok chłopców i dziewcząt,
tych młodych i pełnych nadziei twórców jutra rozbraja wszelką wzgardę i lekceważenie.
Ziewamy rozpaczliwie, słuchając literackich prób, lecz serce zwraca się z miłością do
młodziutkich aktorów, bo w oczach ich błyszczą cudowne marzenia i nie ma w nich trwogi
przed przyszłym życiem.
Rebeka dojrzała wśród słuchaczy Annę z mężem i ukochanego brata Janka. Uczuła nagły ból
na myśl, że nie będzie tu mamy. Aurelię więziła w Słonecznym Potoku nieubłagana,
codzienna praca, drobne dzieci i brak pieniędzy na podróż, a może i brak odpowiedniego
ubrania. Państwo Cobb przybyli także. Trudno było nie spostrzec wuja Jeremiasza, gdyż
coraz to ocierał łzy z oczu, a w przerwach między występami rozwodził się nad niezwykłymi
talentami jednej z maturzystek, którą znał od dziecka. Wiózł ją z Maplewood do Riverboro,
gdy opuszczała dom rodzinny i tej samej jeszcze nocy mówił żonie, że nie ma takiego stopnia
na drabinie sławy, na który się to dziecko nie wdrapie.
Poza Cobbami dostrzegła Rebeka i inne znajome twarze z Riverboro, lecz gdzie jest ciotka
Janina w czarnej, jedwabnej sukni, specjalnie na ten dzień przerobionej? Wiedziała, że
Miranda nie przyjedzie, lecz czemu w tym dniu nad dniami nie było ukochanej Janiny? Myśli
zapalały się w niej i gasły jak błyskawice, cały ranek wydawał się długim szeregiem obrazów
latarni czarnoksięskiej. Grała, śpiewała, deklamowała łacińską modlitwę Królowej Marii jak
we śnie. Popis kończył poemat Rebeki pod tytułem "Twórcy jutra". Jak dawniej w podobnych
okolicznościach, osobowość jej grała wielką rolę. Zdawało się, iż dziewczynka skanduje
natchnioną poezję Miltona, a nie pensjonarskie wierszyki. Oczy, głos, całe ciało tchnęło taką
powagą, mocą przekonania i głębokim przejęciem, że gdy schodziła z estrady, słuchacze mieli
wrażenie, iż wysłuchali jakiegoś genialnego utworu.
I oto było po wszystkim. Rozdawano dyplomy i każda z dziewcząt, poprawiając ukradkiem
włosy, spódniczki i szarfy, podchodziła odebrać zwój pergaminu i złożyć ukłon, o którym
myśl od wielu tygodni przejmowała ją trwogą. Gorące oklaski witały każdą z maturzystek, a
zachowanie Jeremiasza Cobb w chwili, gdy Rebeka otrzymywała dyplom, długo potem było
przedmiotem rozmów w Wareham i Riverboro. Pani Cobb przysięgała, że Jeremiasz bardziej
zniszczył dywan, poduszkę i ławkę w ciągu tych dwu godzin, niż ona przez czterdzieści lat
przesiadywania na niej. Wreszcie tłum zaczął się przerzedzać, Adam Ladd podszedł do
estrady. Rebeka przerwała rozmowę ze znajomymi i żywo ruszyła ku niemu. Spotkali się w
bocznej nawie.
- Ach, panie Aladynie! - zawołała. - Jakże się cieszę, że pan przyjechał! Proszę mi powiedzieć
- i spojrzała na niego trwożnie i nieśmiało, bo pochwała z jego ust droższa była i trudniejsza
do zdobycia, niż inne. - Proszę mi powiedzieć, panie Aladynie, czy jest pan ze mnie
zadowolony?
- Więcej, niż zadowolony - odpowiedział. - Jestem szczęśliwy, że spotkałem dziecko, dumny,
ż
e znam dziewczynkę, stęskniony do ujrzenia kobiety!
XXVIII. Nieuniknione jarzmo
Rozdział XXVIII
Nieuniknione jarzmo
Serce Rebeki zabiło mocno i radośnie na tę słodką pochwałę. Jeszcze nie podziękowała, gdy
zbliżyli się ku niej państwo Cobb, dotąd skromnie stojący na uboczu. Dziewczynka
przedstawiła ich panu Ladd.
- Gdzie jest ciocia Janina? - zawołała, trzymając w obu rękach dłonie ciotki Sary i wuja
Jeremiasza.
- Bardzo mi przykro, kochanie, ale niedobre mamy dla ciebie wieści.
- Czy Mirandzie gorzej? Och, tak! Widzę to po was! - i twarz Rebeki pobladła.
- Wczoraj rano miała drugi atak. Dostała go w chwili, gdy pomagała Janinie pakować się do
drogi. Janina prosiła, żebyśmy ci nic nie mówili przed popisem.
- Pojadę zaraz z wami do domu, ciociu Saro. Muszę tylko powiedzieć wszystko pannie
Maxwell, bo miałam wybrać się z nią jutro do Brunswicku. Biedna ciotka Miranda! A ja
byłam wesoła i szczęśliwa przez cały dzień! Tęskniłam tylko do mamy i cioci Janiny.
- Wesołość nie jest grzechem, kochanie. Janina tego tylko dla ciebie pragnęła. Miranda
odzyskała już mowę. Mieliśmy właśnie list od Janiny, w którym donosi, że jest znacznie
lepiej. Pójdę do nich na noc, a ty zostań i wyśpij się dobrze, a jutro rano spokojnie zbierzesz
swoje rzeczy.
- Ja za ciebie zapakuję kufer, Rebeko, i zajmę się wszystkimi naszymi meblami i drobiazgami
- rzekła Emma.
Przeszli do bocznej nawy, gdzie przyłączyła się do nich Anna z mężem i Janek. Od czasu do
czasu podchodził do Rebeki ktoś ze znajomych lub dawnych kolegów szkolnych, aby jej
powinszować i spytać, dlaczego ukrywa się w kąciku. To znów przybiegała któraś z
dziewczynek, przypominając o pikniku lub błagając, aby przyszła na wieczorne zebranie.
Wśród radosnego podniecenia dwóch ostatnich dni, zaszczytów, które się na nią zewsząd
sypały, po tak cudnym, zachwycającym poranku, przyszło nagle uczucie, że szczęście było
przemijające, a troska, walka i trwoga znów pojawiają się na horyzoncie. Zapragnęła uciec
stąd gdzieś do lasu z drogim swoim Jankiem. Tak wyrósł i zmężniał - był już prawie
mężczyzną. Może znajdzie u niego pociechę i ukojenie.
Tymczasem Adam Ladd prowadził ożywioną rozmowę z panem Cobb.
- Tam u was, w Bostnie, to pewno od takich dziewcząt aż gęsto jak od borówek w lesie? -
rzekł wuj wskazując Rebekę.
- Możliwe - śmiał się Adam, wpadając w ton starego człowieka - chociaż ani jednej dotąd nie
spotkałem.
- Nie dowidzę już, może dlatego wydaje mi się od innych śliczniejsza?
- Ja mam oczy doskonałe - odpowiedział Adam - a przecież i mnie się taka wydaje.
- A co pan myśli o jej głosie?
- Inne głosy brzmią przy nim nędznie i niemiło.
- Doskonale! Cieszy mnie, że usłyszałem to od człowieka mądrego i obytego w świecie. Bo
matka mówi, że jestem zwariowany na punkcie Rebeki. Gdera, że psuję dziewczynę, ale
uważam, że sama też ją rozpuszcza. Panie Boże! Aż mi przykro było, gdy pomyślałem, ilu
rodziców się zjechało, aby być na popisie swych dzieci, a jakże im się równać z Rebeką! - Do
widzenia, panie Ladd! Proszę wpaść do nas, gdy pan będzie w Riverboro.
- Chętnie - odpowiedział Adam, ściskając serdecznie dłoń starego człowieka. - Może jutro,
kiedy odwiozę Rebekę do domu. Czy panna Sawyer jest poważnie chora?
- Doktor sam nie wie. W każdym razie jest sparaliżowana i daleko nóg nie powlecze,
biedactwo! Dobrze choć, że mowy nie straciła. To cała jej pociecha!
Wyszedłszy z kościoła, spotkał się Adam w przedsionku z panną Maxwell, która jako
przedstawicielka zakładów naukowych, czyniła honory gościom. Wiedział, że bardzo
interesuje się Rebeką. Powiedział, że dziewczynka wyjeżdża jutro do Riverboro.
- Ach! Tego już za wiele! - wykrzyknęła panna Maxwell, siadając na ławce i dziurawiąc
niemiłosiernie trawnik końcem swej parasolki. - Widzę, że Rebeka nigdy nie będzie miała
chwili wytchnienia. A miałam tyle planów! Myślałam, że ją przez miesiąc przygotuję do
nowego stanowiska, a teraz znowu musi się zagrzebać w domowych obowiązkach i w
pielęgnowaniu biednej, chorej, zgryźliwej i starej ciotki.
- A jednak, gdyby nie stara, zgryźliwa ciotka, Rebeka dotąd jeszcze siedziałaby w
Słonecznym Potoku. Jeśli chodzi o warunki wychowawcze i wszelkiego rodzaju korzyści
duchowe, mogłaby z równym skutkiem przebywać w dziewiczych lasach - odpowiedział
Adam.
- To prawda. Powiedziałam to w gniewie. Myślałam, że wreszcie nastaną szczęśliwsze dni dla
mojej perełki.
- Naszej perełki - poprawił Adam.
- Ach, tak! - zaśmiała się. - Zawsze zapominam, że to pan rości sobie pretensje do odkrycia
Rebeki!
- Wierzę, że pomimo wszystko, zaczynają dla niej świtać szczęśliwsze dni - ciągnął Adam. -
Musi to być na razie tajemnicą, ale Towarzystwo, budujące nową linię kolejową, ma zakupić
farmę pani Randall. Na jej gruntach budować się będzie stację. Dostanie sześć tysięcy
dolarów. Nie jest to majątek, ale gdyby mi pozwoliła odpowiednio ulokować tę sumę,
mogłaby z niej mieć trzysta lub czterysta dolarów rocznego dochodu. Farma jest wprawdzie
obciążona długiem; gdy się go spłaci, a Rebeka zacznie pracować, matka będzie mogła
kształcić najstarszego syna. Jest to dzielny i ambitny chłopak i powinno się go koniecznie
uwolnić od pracy przy gospodarstwie.
- Moglibyśmy założyć "Towarzystwo Opieki nad Randallami" - odezwała się panna Maxwell.
- Chciałabym, aby Rebeka zrobiła karierę.
- Ja nie - rzucił szybko pan Adam.
- Naturalnie, że nie. Mężczyźni nigdy się nie interesują karierą kobiet. Ale ja lepiej znam
Rebekę niż pan.
- Może pani lepiej zna jej umysł, ale nie serce.
- Niech będzie - westchnęła panna Maxwell. - W każdym razie "Towarzystwo Opieki nad
Randallami" może robić nadludzkie wysiłki, aby pokierować Rebeką, a ona pomimo to
pójdzie za własnym natchnieniem.
- Mnie to wystarczy - rzekł poważnie pan Adam.
- Zwłaszcza, jeśli natchnienie zawiedzie ją na pańską drogę. - Tu panna Maxwell podniosła
oczy i zaśmiała się wyzywająco.
Rebeka przez kilka pierwszych dni pobytu w Czerwonym Domu nie widziała ciotki Mirandy.
Ta nie chciała mieć przy sobie nikogo, prócz Janiny, dopóki nie będzie lepiej wyglądać.
Drzwi od jej pokoju były jednak zawsze uchylone i Janina zauważyła, że chora z
przyjemnością przysłuchuje się szybkim, lekkim krokom dziewczynki. Miranda poza tym, że
utraciła władzę w nogach, nie odczuwała żadnych prawie cierpień, umysł jej był niezwykle
jasny i czujny na wszystko.
- Czy jabłka, strącone przez wicher, zebrano na marmoladę? Czy kartofle obrodziły? Czy
zboże już się wysypało? Czy skoszono łąkę na wzgórku? Czy lepy na muchy są pozakładane?
Czy do spiżarni nie zakradły się mrówki? Czy smolnych drewek starczy na rozpałkę? Czy
przyszły kupony z banku?
Biedna Miranda Sawyer! Porażone ciało nie poddawało się władzy jej żelaznej woli.
Kończyła ziemską wędrówkę, lecz choć żeglowała już na drugi brzeg, w zmęczonym mózgu
nie pojawiały się żadne marzenia. Nic - tylko drobne troski i nędzne, przyziemne trwogi.
Nadszedł wreszcie dzień, w którym chora zapytała o Rebekę. Drzwi do ciemnej sypialni były
otwarte i dziewczyna z rękoma pełnymi pachnącego groszku, stanęła w nich na tle złotej
smugi słonecznej. Ostra, wynędzniała twarz Mirandy, w obramowaniu nocnego czepeczka,
bieliła się na poduszce, a sztywne nieruchome ciało, rysujące się pod kołdrą, budziło litość i
ż
al.
- Wejdź - rzekła. - Nie umarłam jeszcze. Nie zaśmieć mi tylko łóżka tym zielskiem, słyszysz?
- Och, nie! Włożę je do wazonu - odpowiedziała Rebeka, odwracając się do umywalni i
próbowała opanować drżenie głosu i wstrzymać łzy, napływające do oczu.
- Chcę ci się przypatrzeć. Podejdź bliżej. Jaką masz na sobie sukienkę? - spytała stara panna
słabym głosem.
- Niebieską perkalową.
- A czy kaszmirowa nie wypłowiała?
- Nie, ciociu.
- Czy trzymasz ją w szafie, i przewracałaś na lewą stronę, jak kazałam?
- Zawsze.
- Czy twoja matka zrobiła już powidła?
- Nie pisała o tym.
- Zawsze była biegła w pisaniu listów o niczym. Co sobie złamał Marek od czasu mojej
choroby?
- Nic zupełnie, ciociu.
- Dlaczego? Cóż mu się stało? Czy zawsze jest taki leniwy? - A co porabia Janek?
- On będzie najlepszy z nas wszystkich.
- Spodziewam się, że w kuchni jest ład, chociaż mnie nie ma. Czy parzysz dzbanuszek do
kawy i odwracasz do góry dnem na półce?
- Tak, ciociu.
- Ty i Janina zawsze tylko to "tak" macie na języku - westchnęła Miranda, usiłując poruszyć
sztywne nogi. - A przecież leżąc tu, wiem doskonale, że mnóstwo rzeczy nie idzie tak jak
powinno.
Nastąpiła długa przerwa, podczas której Rebeka usiadła na krawędzi łóżka i nieśmiało
dotknęła ręki ciotki. Widok przymkniętych oczu i wychudłej twarzy przepełnił jej serce
uczuciem tkliwej litości.
- Strasznie się wstydziłam, że występowałaś na popisie w batystowej sukience, Rebeko, ale
nie mogłam na to nic poradzić. Kiedyś się może dowiesz dlaczego, a wtedy przekonasz się, że
zrobiłam dla ciebie wszystko, co mogłam. Boję się, że byłaś pośmiewiskiem!
- Nie - odpowiedziała Rebeka. - Wszyscy mówili, że nasze sukienki były bardzo ładne;
wyglądały jak koronkowe. Niech się ciocia niczym nie martwi. Jestem już dorosła i mam
dyplom - trzeci z rzędu na dwadzieścia uczennic - i obiecują mi dobrą posadę. Proszę spojrzeć
na mnie. Jestem duża, silna i młoda. Gotowa iść w świat, pokazać wszystkim, co ciocie dla
mnie i ze mnie zrobiły. Jeżeli ciocia zechce, abym była blisko, wezmę posadę asystentki w
Edgewood, bo wtedy mogłabym tu być do pomocy. A gdy ciocia będzie zdrowsza, pojadę do
Augusty, tam dadzą mi sto dolarów więcej i lekcje muzyki i inne dodatki jeszcze.
- Posłuchaj mnie - rzekła Miranda drżącym głosem. - Weź najlepsze miejsce, nie oglądając
się na moją chorobę. Chciałabym doczekać chwili, w której będziesz mogła spłacić wasz
dług, ale myślę, że tego nie dożyję.
Urwała wyczerpana, bo powiedziała w tej chwili więcej, niż przez całe poprzednie tygodnie.
Dnie mijały i Miranda powoli wracała do sił. Zdawało się, że jej wola jest nieugięta i wkrótce
można ją było przysuwać z fotelem do okna. Najgorętszym jej pragnieniem było dojść do
takiego stanu zdrowia, aby lekarz przychodził raz na tydzień. Zmniejszyłoby to rachunek,
który dosięgnął sumy tak przerażającej, że myśl o niej ścigała ją bez ustanku na jawie i we
ś
nie.
W młode serce Rebeki powoli zaczęła wracać nadzieja. Janina zabrała się do prania i
krochmalenia chusteczek, kołnierzyków i czerwonej, muślinowej sukienki, aby w chwili, gdy
lekarz oznajmi, że Miranda wyzdrowieje, Rebeka mogła niezwłocznie wyjechać do
Brunswicku. Miała tam mieszkać u Emilii Maxwell, a do stołu zasiadać razem z profesorami i
innymi wielkimi osobistościami.
Nadszedł dzień, kiedy w wielki kufer zapakowano kilka świeżo wypranych sukienek wraz z
ukochanym, koralowym naszyjnikiem, koronkowym kołnierzem cioci Janiny, strojem z
popisu i nowym kapeluszem, który Rebeka co wieczór przymierzała przed lustrem. Kapelusz
był biały, słomkowy, opasany wianuszkiem tanich różyczek i zielonych listków, kosztował
zaś około trzech dolarów, co w wydatkach Rebeki było sumą wprost zawrotną. Był tak
ś
liczny, że nawet przy nocnej koszuli wywoływał olśniewające wrażenie, jakże więc będzie
wyglądał przy batystowej sukience?
Gdy wszystko było przygotowane do drogi, a stary Abijah Flagg czekał z bryczką przed
domem, nadszedł nagle telegram od Anny: "Przyjeżdżaj natychmiast. Matka miała
nieszczęśliwy wypadek".
W niespełna godzinę jechała Rebeka do Słonecznego Potoku. Myśl o tym, co ją czeka u
końca podróży, przepełniała serce trwogą i niepokojem.
Ś
mierci wprawdzie nie spotkała, ale coś, co na pierwszy rzut oka bardzo było do niej
zbliżone. "Matka stała na stercie siana i porażona nagłym zawrotem głowy, upadła. Prawe
kolano ma zdruzgotane i krzyż potłuczony. Przytomna jest zupełnie, a w tej chwili nie ma
obawy o życie..." Tak pisała Rebeka, kiedy znalazła pierwszą wolną chwilę, w której mogła
przesłać Janinie szczegóły wypadku.
- Nie rozumiem - gderała Miranda, która tego dnia nie miała siły, aby przenieść się na fotel -
ale od samego dzieciństwa nie mogłam położyć się do łóżka, żeby i Aurelia zaraz nie
zachorowała. Sterta siana nie jest miejscem dla kobiety. Ale gdyby nie to, zrobiłaby sobie co
innego. Aurelia zawsze miała pecha. Teraz zostanie prawdopodobnie kaleką, a Rebeka,
zamiast coś zarobić, będzie ją musiała oczywiście pielęgnować.
- Matka to pierwszy obowiązek - odezwała się Janina - i mam nadzieję, że Rebeka nigdy o
tym nie zapomni.
- Gdy się ma lat siedemnaście, nie pamięta się o obowiązkach - odpowiedziała Miranda. -
Jestem trochę zdrowsza, chciałabym więc coś z tobą rozważyć. Mówiłyśmy już o tym nieraz,
teraz musimy zdecydować. Kiedy mnie już pogrzebiecie, czy nie chciałabyś wziąć do domu
Aurelii z dziećmi? Straszna jest tego gromada - Aurelia, Joasia i Frania. Marka tu nie chcę.
Niech go sobie weźmie Anna. Nie chcę, żeby mi chłopaczysko wydeptywało dywany i
niszczyło meble, chociaż wiem, że gdy oczy zamknę, nie będę wam mogła przeszkodzić - i
tak zrobicie, co chcecie.
- Nie zrobię nic przeciw twojej woli. Zwłaszcza, jeżeli chodzi o wydawanie twoich pieniędzy,
Mirando - rzekła Janina.
- Nie mów Rebece, że jej zapisałam w testamencie Czerwony Dom. I tak go nie dostanie
przed moją śmiercią. Chcę mieć spokój do końca, a oni pewnie popędzaliby mnie, abym się
prędko na tamten świat przeniosła. Przypuszczam, że Rebeka stale będzie używała
frontowych schodów, zamiast chodzić tylnymi. Po śmierci będzie mi wszystko jedno. Ona cię
tak uwielbia, że będzie chciała, abyś z nimi do śmierci mieszkała. Ale kazałam to zastrzec w
testamencie. Nie życzę sobie, żeby jakiś chłystek, którego Rebeka weźmie za męża, wyrzucił
cię kiedyś za drzwi.
Nastała długa przerwa. Janina w milczeniu migała drutami, a ilekroć spojrzała na
wynędzniałą postać siostry, bezwładnie leżącej na poduszkach, łzy zalewały jej oczy. Nagle
odezwała się Miranda cichym i słabym głosem:
- Ostatecznie możesz wziąć i Marka.
XXIX. Matka i córka
Rozdział XXIX
Matka i córka
Minęły dwa miesiące nieprzerwanej, wytężonej pracy: gotowania, prania, prasowania,
cerowania i ciągłej troski o młodsze dzieci, mimo że Joasia stała się prawdziwą małą
gospodynią, zręczną, chętną i pojętną. Niejedna noc przeszła w tym czasie na czuwaniu przy
łóżku Aurelii, na nacieraniu i bandażowaniu, czytaniu i pielęgnowaniu, nawet karmieniu i
kąpaniu chorej. Wreszcie cała rodzina odetchnęła swobodniej, kiedy przestała patrzeć na
ciągłą mękę matki w dusznym pokoju, w którym Aurelia przeleżała parny i gorący sierpień,
cierpiąc przy każdym niemal oddechu. O chodzeniu nie mogło być nawet mowy, ale zdawało
się, że niewysłowione szczęście rozlało się po całym domu, gdy można było otworzyć
okiennice i przysunąć matkę do okna. Oparta o poduszki, mogła siedzieć i czuwać nad każdą
robotą, uśmiechać się nad przeszłą męką i zapomnieć o ciężkich teraźniejszych chwilach,
które w porównaniu z minionym cierpieniem wydawały się lekkie i radosne.
ś
adna siedemnastoletnia dziewczyna, przeszedłszy taką próbę, nie mogłaby wyjść z niej nie
zmienioną i żadna dziewczyna z temperamentem Rebeki nie mogłaby przejść przez nią bez
wewnętrznej walki i buntu. Jakżeż krótkimi, jak nietrwałymi okazały się rozkoszne marzenia,
kiedy cały świat zdawał się otwarty dla młodych, silnych ramion, pragnących walczyć i
zwyciężać! Jak szybko zwiędły w świetle powszedniego dnia! Z początku troska i
współczucie były tak głębokie, że Rebeka pamiętała tylko o cierpieniu matki. Najmniejsza
myśl o sobie nie wśliznęła się pomiędzy nią, a obowiązek. Lecz w miarę, jak mijały tygodnie,
zniweczone nadzieje poczęły kłuć i boleć w piersiach, pokonane ambicje podnosiły głowę.
Przyszedł taki czas na Rebekę, kiedy przygasł gorący zapał, gdy otrzymała list z
wiadomością, że posada w Auguście jest zajęta. Szarpnęło się w niej serce, skrzydła uderzyły
o pręty klatki, opanowała ją tęsknota za wolnością, za dalekim światem. Poczęły ścierać się w
niej sprzeczne siły. Wszystko to przeżyła w ciągu jednej burzliwej nocy w małym pokoiku na
poddaszu. Ale chmury z wolna się rozwiały, słońce zajaśniało na nowo.
W szarej przędzy codziennego życia zjawiały się także nitki radości. Ileż zadowolenia dawały
próby i wysiłki, aby ubogi domek wzbogacić i przyozdobić. Jak miło było czuć się panią tego
biednego królestwa; planować, rządzić, zaprowadzać ład, roznosić radość. Dalszym źródłem
rozkoszy stała się miłość dzieci, które zwracały się ku niej, jak kwiaty do słońca, czerpiąc
nieprzerwanie z jej zapasu bajek i historyjek, w naiwnej wierze, że fantazja Rebeki nie ma
granic. Największą nagrodą za wszystko było dla Rebeki poczucie, że pracuje dla matki, gdyż
w tych ciężkich dniach matka i córka poznały i zrozumiały się. śadne słowo nie potrafiło
wyrazić cichego szczęścia Aurelii, gdy uczuła w sobie odżywającą na nowo miłość matki. W
dawnych latach, kiedy dzieci były małe, ciągłe troski i niepokoje przytłumiały ten ogień
ciężkimi skrzydłami. Potem Rebeka wyjechała, a w długich miesiącach nieobecności umysł
jej i serce rozwijały się z dala od matki. Teraz Aurelia miała czas i możność poznawania
swego dziecka. Wydało jej się, że zjawiła się przed nią jakaś zachwycająca, nieznana istota.
Można by zaprząc Rebekę do najcięższego pługa, a zawsze będzie czuła zieloną ziemię pod
stopami i niebo błękitne nad głową. Jej oczy widziały ciasto, które miesiła, albo chleb, który
smarowała, uszy słyszały ogień i imbryk śpiewający w kuchni. Lecz myśli bujały zawsze
wysoko, samotnie, zdobywając nowe siły w podniebnej wędrówce. Mały, ubogi domek na
farmie był rzeczywistym miejscem pobytu, lecz Rebeka posiadała pałace, do których ciągle
myślą się przenosiła; pałace zamieszkane przez piękne, szlachetne istoty ze świata baśni.
Aurelia zrozumiała teraz położenie kury domowej, która zniósłszy zwyczajne jajo, z
przerażeniem widzi, że wykluwa się z niego rajski ptak. Myśl ta przychodziła jej do głowy w
czasie ostatnich dwóch tygodni, a przebłyskiwała w mózgu i teraz, kiedy Rebeka weszła do
pokoju z rękoma pełnymi złoto_czerwonych, płonących jesiennych liści.
- Oto znak jesieni, mamo - rzekła. - Czyż nie są cudowne? Chciałabym zanieść choć jedną z
gałązek ciotce Mirandzie! Kiedy mnie tam nie ma, nikt nie znajdzie kwiatka w Czerwonym
Domu.
Był to czarujący poranek. Słońce świeciło jasno i łagodnie, powietrze przesycone było wonią
dojrzewających owoców, a za oknem, na drzewie, ptaszek z przejęciem śpiewał o radości
ż
ycia. Zapomniał, że lato przeszło, a zbliża się zima, bo któż w takim dniu mógłby myśleć o
zimnym wietrze, nagich gałęziach i zamarzniętych strumieniach? Barwny motyl wleciał przez
otwarte okno i usiadł na pęku błyszczących liści. Aurelia słyszała ptaszka i poprzez piękność
płomiennego bukietu spoglądała na wysmukłą, śliczną córkę, która stała jak wiosna ze złotą
jesienią na ręku. Nagle zakryła oczy dłonią i wykrzyknęła:
- Nie! Nie mogę znosić tego dłużej! Leżę tu, przykuta do łóżka, przeszkadzając ci we
wszystkich planach i pragnieniach. Wszystko przepadło! Moje oszczędzanie i obchodzenie się
bez najpotrzebniejszych rzeczy; cała twoja nauka i wydatki Mirandy. Wszystko, cośmy
czyniły, aby zrobić z ciebie człowieka!
- Mamo, mamo, nie mów tak i nie myśl nawet - wybuchnęła Rebeka, siadając gwałtownie na
podłodze przy łóżku i rzucając obok siebie pęk barwnych gałązek. - Dlaczego, mamusiu?
Przecież zaledwie skończyłam siedemnaście lat. Czy przypominasz sobie, mamo, to młode
drzewko, które Janek przesadził? Lato było gorące, a zima mroźna, więc nie urosło ani
odrobinę. Ale gdy przyszedł dobry rok, nadrobiło stracony czas. Teraz ja przechodzę okres
"zapuszczania korzeni", ale nie myśl zaraz, mamo, że dzień mój jest stracony. Stary klon przy
studni, dzięki dobrym warunkom, puścił tej wiosny nowe liście i ja mogę się jeszcze czegoś
spodziewać w siedemnastym roku życia.
- Możesz udawać wesołą - westchnęła mama - mnie nie zwiedziesz. Straciłaś posadę, nie
zobaczysz tu przyjaciół, jesteś prostą wyrobnicą.
- Wyglądam tylko jak wyrobnica - rzekła Rebeka tajemniczo - ale naprawdę jestem
księżniczką. Nie mów tego nikomu, mamo, ale jestem przebrana. Robię to dla dobra państwa.
Król i królowa, którzy zajęli mój tron, są bardzo starzy i wkrótce będą musieli abdykować na
moją korzyść. Jest to niewielkie królestwo, toteż nie będzie walk między panującymi. Nie
powinnaś się więc spodziewać, że ujrzysz złoty tron wysadzany drogimi kamieniami.
Prawdopodobnie będzie tylko z kości słoniowej, z baldachimem z pawich piór. A ty będziesz
miała wygodny fotel bardzo blisko niego, z całą gromadą niewolników, gotowych do
wypełniania, jak się to mówi w powieściach, twoich "najjaśniejszych rozkazów".
- Mam nadzieję, że nie będziesz zbyt długo czekała na swoje trony i królestwa, Rebeko -
rzekła - i że zobaczę je, zanim umrę. Jednak życie wydaje mi się bardzo ciężkie i twarde. W
Czerwonym Domu Miranda leży dotknięta kalectwem, tutaj znowu ja. Związałyśmy ci ręce i
nogi, nie mówiąc już o Joasi, Frani i Marku. Odziedziczyłaś po ojcu coś z jego szczęśliwego
usposobienia, inaczej ciążyłoby ci życie, tak jak mnie ciąży.
- Jak to, mamo! - wykrzyknęła Rebeka, obejmując rękoma kolana - nie jest już szczęściem to,
ż
e jesteśmy na świecie w taki dzień jak dzisiejszy, że możemy widzieć, czuć, coś dawać i coś
odbierać? Gdyś miała siedemnaście lat, mamo, czy nie wystarczało ci do szczęścia to, że
ż
yjesz? Czyś już zapomniała?
- Nie - odparła Aurelia - ale nie byłam nigdy tak żywa, jak ty. Nigdy!
- Często myślę - mówiła dalej Rebeka, podchodząc do okna i spoglądając na drzewa - myślę
często, jakby to było okropnie, gdyby mnie nigdy nie było. Gdyby urodziła się Anna, a potem
zamiast mnie Janek i Joasia, i Frania, i inni, ale nie Rebeka; nigdy Rebeka! śyć, to znaczy być
przygotowanym na wszystko. Powinnam czuć strach w sercu, a jednak nie znam go. Coś
silniejszego wypędza go, coś, jakby wicher. Och, spójrz! To Will jedzie drogą, mamo. Pewnie
wiezie list z Czerwonego Domu!
XXX. śegnaj Słoneczny Potoku
Rozdział XXX
ś
egnaj Słoneczny Potoku
Will Melville podjechał pod okno i rzuciwszy Rebece list na kolana, śpiesznie się oddalił.
- Chyba siostra nie czuje się gorzej - z wdzięcznością westchnęła Aurelia - inaczej byłaby
Janina telegrafowała. Przeczytaj, dziecko!
Rebeka otworzyła kopertę i jednym spojrzeniem objęła całą treść listu:
"Ciotka Miranda godzinę temu umarła. Przyjeżdżaj natychmiast, jeżeli twej matce nie grozi
niebezpieczeństwo. Chciałabym, abyś była na pogrzebie. Umarła nagle i bez cierpień. Och,
Rebeko! Jakże ja tęsknię do ciebie!
`rp
Ciotka Janina"
`rp
Siła przyzwyczajenia musi być potęgą, skoro nawet w obliczu śmierci pamiętała Janina o tym,
ż
e telegram kosztuje dwadzieścia pięć centów i że Aurelia za doręczenie musiałaby dać
posłańcowi pół dolara.
Rebeka wybuchnęła płaczem.
- Biedna, biedna ciotka Miranda! - wołała wśród łez. - Odeszła, nie zaznawszy nic dobrego w
ż
yciu, a ja nie mogłam się z nią nawet pożegnać! Biedna ciotka Janina! Jakże samotna będzie
teraz! Co ja mam robić, mamo? Czuję się rozdarta na dwoje między tobą a Czerwonym
Domem!
- Musisz tam jechać natychmiast - odpowiedziała Aurelia, podnosząc się na poduszkach. -
Gdybym nawet miała umrzeć w czasie twej nieobecności, to i wtedy powiedziałabym to
samo. Ciotki dały ci wszystko - znacznie więcej niż ja, matka, dać ci byłam w stanie. Jest to
więc twój święty obowiązek okazać swą wdzięczność. Doktor twierdzi, że przeszłam już
kryzys, a i ja sama to czuję. Joasia będzie musiała jakoś sobie radzić, a może i Anna zechce tu
zajrzeć.
- Ale mamo! Ja nie mogę odjechać! Kto cię na łóżku obróci? - mówiła Rebeka, chodząc po
pokoju i załamując ręce.
- Nie będzie to jeszcze wielkie nieszczęście, choćbym się nawet nie mogła obrócić -
odpowiedziała pani Aurelia z mocą. - Jeżeli kobieta w moim wieku, matka rodziny, nie miała
tyle rozumu, aby nie włazić na stertę siana, niechże teraz cierpi. Idź, dziecko, włóż czarną
sukienkę i zapakuj torbę. Dałabym wiele za to, aby być na pogrzebie mojej siostry i dowieść
tym, że wybaczyłam i zapomniałam wszystko, co mi mówiła, gdy wychodziłam za mąż. Jej
czyny lepsze były niż słowa. Och! Rebeko, pamiętam dobrze, z jaką dumą Miranda zwijała
mi loki, kiedy byłyśmy jeszcze małymi dziewczynkami. Innym razem, kiedy byłam dorosła,
pożyczyła mi swoją najlepszą, niebieską, muślinową sukienkę. Było to w czasie Bożego
Narodzenia, gdy ojciec twój prosił mnie, abym z nim tańczyła w pierwszej parze. A później
przekonałam się, że Miranda sama marzyła o tym, aby z nim zatańczyć.
Tu pani Aurelia urwała nagle i zapłakała gorzko, bo wspomnienia przeszłości wzruszyły ją
bardziej i więcej wywołały łez niż sama wiadomość o śmierci siostry.
Zaledwie godzina pozostała Rebece na przygotowania do podróży. Will miał ją odwieźć do
Temperance, a z powrotem zabrać ze szkoły Joasię. Chciał także zamówić kobietę, by w nocy
czuwała przy chorej.
Rebeka po raz ostatni zbiegła ze wzgórka, aby przynieść wiaderko wody ze źródła. Stojąc nad
krystaliczną głębią, przypatrywała się z zachwytem płomiennej piękności jesiennego
krajobrazu. Spostrzegła nagle kilku geometrów z narzędziami, robiących pomiary gruntu.
Linia, którą wytyczali, przecinała Słoneczny Potok w ukochanym miejscu, gdzie leżał cichy,
jasny Stawek Zwierciadlany.
Rebeka westchnęła głęboko.
- Nadszedł już mój czas - pomyślała. - śegnaj mi Słoneczny Potoku! Złote wrota, które się za
mną w Wareham zamykały, zatrzaskują się teraz na zawsze. śegnaj drogi strumieniu!
ś
egnajcie wzgórza i łąki.
Will Melville widział także geometrów, a na poczcie w Temperance słyszał tego ranka, ile
pieniędzy otrzymać ma pani Randall od Towarzystwa Kolejowego. Był dobrej myśli i
najlepszych nadziei na przyszłość, bo nowa linia kolejowa podnosiła wartość także i jego
farmy. Cieszyła go myśl, że rodzina żony nie będzie dłużej ginęła z nędzy tuż obok. Janka
będzie można parę lat wcześniej uczynić głową rodziny i niech sobie radzi jak chce. Mąż
Anny musiał użyć całej siły woli, aby gwizdać głośno, kiedy odwoził Rebekę na stację
Temperance. Nie mógł zrozumieć jej smutku ani łez, toczących się po policzkach. Anna
bowiem przedstawiała mu zawsze Mirandę, jako złą i skąpą babę, i twierdziła, że niewielka
będzie szkoda, kiedy zdecyduje się ona zejść wreszcie z tego świata.
- Głowa do góry, Rebeko - mówił, żegnając się z nią na dworcu. - Gdy wrócisz, matka już
będzie zdrowa, a wtedy cała wasza rodzina przeniesie się do ślicznego, małego domku. Nigdy
nie będzie tak źle, jak w tym roku. Anna także tak myśli.
I odjechał, aby co prędzej podzielić się z żoną wiadomościami.
Na stacji był Adam Ladd i gdy tylko Rebeka ukazała się w drzwiczkach wagonu, podszedł ku
niej natychmiast.
- Księżniczka dzisiaj smutna - rzekł, ujmując jej rękę. - Aladyn musi zapalić lampę magiczną,
a wtedy zjawi się niewolnik i osuszy łzy w mgnieniu oka.
Mówił tonem żartobliwym, bo myślał, że smutek jej związany jest ze sprawami Słonecznego
Potoku i rozpłynie się w uśmiechu, gdy powie jej, że farmę sprzedano, a matka dostanie
znaczną sumę pieniędzy. Chciał także powiedzieć, że nie było to miejsce odpowiednie dla
niej samej, ani dla samotnej matki i trojga młodszych dzieci. Brzmiały mu jeszcze w uszach
jej słowa, tak wyraźne, jak gdyby to było wczoraj. "Nie wyobrażam sobie, aby cokolwiek na
ś
wiecie mogło zastąpić farmę, na której się żyło, gdy się było dzieckiem". Miał przed oczyma
małą, szczupłą osóbkę, siedzącą na werandzie w północnym Riverboro i zdawało mu się, że
widzi, jak znika nagle w krzakach bzu, otrzymawszy pamiętne zamówienie na trzysta
kawałków mydła "Czerwonego jak róża" i "Białego jak śnieg".
Jedno czy dwa słowa przekonały go jednak, że smutek jej miał znacznie głębsze podstawy.
Dziewczyna była zapłakana i na pół tylko przytomna. Pan Adam mógł więc zapewnić ją o
swym współczuciu i przyrzec, że wkrótce sam przyjedzie do Czerwonego Domu.
Gdy Adam, pożegnawszy się z Rebeką, pomagał jej wsiąść do wagonu, zauważył, że w
powadze smutku dziwnie była piękna - piękna i bardzo kobieca. Lecz kiedy w czasie
rozmowy zajrzał jej w oczy, spostrzegł, że były to ciągle jeszcze oczy dziecka. W ich
migotliwej, spokojnej głębi nie było śladu znajomości świata, drzemały w nich nierozbudzone
jeszcze uczucia. Adam opuścił stacyjkę i wszedł do pobliskiego lasku. Długo spacerował
zamyślony, siadając od czasu do czasu pod drzewem, aby marzyć, wpatrując się w przepych
jesiennych liści nad głową. Miał ze sobą nowy egzemplarz "Bajek z tysiąca i jednej nocy",
który chciał dać Rebece. Pragnął zastąpić nim starą i zniszczoną już książeczkę, która była
niegdyś jedyną radością jej dzieciństwa. Spotkawszy się z nią jednak w tak smutnych
okolicznościach, zapomniał o książce. Teraz przewracał leniwie jej kartki, gdy natknął się
niespodziewanie na bajkę o Aladynie i jego cudownej lampie. Natychmiast, zapominając o
swych trzydziestu czterech latach, zagłębił się w niej całą duszą, bo stara opowieść
oczarowała go nagle tak silnie, jak za dawnych, chłopięcych dni.
XXXI. Hołd ciotce Mirandzie
Rozdział XXXI
Hołd ciotce Mirandzie
Wysiadłszy w Maplewood z wagonu, Rebeka śpiesznie pobiegła na pocztę, gdzie czekały
dyliżanse. Jakaż była jej radość, gdy przy koniach zobaczyła wuja Jeremiasza.
- Woźnica jest chory - wyjaśnił stary człowiek - kiedy więc przysłano po mnie, pomyślałem
sobie, że Rebeka nie pozwoli porosnąć trawie pod stopami, gdy otrzyma list ciotki Janiny.
Będę ją mógł przywieźć, jeśli nie dziś, to z pewnością jutro. Dlatego jestem dzisiaj tak jak
sześć lat temu. Czy będziesz prawdziwą podróżną damą, czy wolisz siedzieć ze mną na
koźle?
Twarz starego człowieka zdradzała walkę najprzeróżniejszych uczuć, a kilku podróżnych ze
zdumieniem przypatrywało się ślicznej dziewczynie, która, płacząc jak dziecko rzuciła się w
ramiona pana Cobba.
- Och, wuju Jeremiaszu! - łkała - drogi wuju Jeremiaszu! Wszystko to było tak dawno temu i
tak wiele już przeszłam. Postarzeliśmy się oboje, a tyle nas jeszcze czeka, że się prawie boję,
wuju Jeremiaszu!
- Chodź, chodź kochanie - szepnął stary człowiek pocieszająco. - Będziemy sami w powozie,
to w drodze o wszystkim pomówimy. Być może, że sprawy nie przedstawiają się tak źle, jak
myślisz.
Przydrożne widoki znane były doskonale zarówno wujowi Jeremiaszowi jak i Rebece; każdy
kamień i kałuża, stodoła i chorągiewka na dachu, sadzawka dla kaczek i piaszczysty strumień.
Przez całą podróż Rebeka wracała myślą do tego dnia, który wydawał się jej tak daleki, kiedy
siedziała na koźle, z nogami kołyszącymi się w powietrzu, bo za krótkie były, aby mogły
dosięgnąć stopnia. Zdawało się jej, że dolatuje ją zapach bzu, że widzi różową parasolkę,
czuje sztywność nakrochmalonego perkaliku i niemiłe ukłucia czarnych i pomarańczowych
kolców jeżozwierza. Całą prawie drogę przebyli w milczeniu, lecz była to cisza słodka i
kojąca dla dziewczynki.
W końcu ujrzeli pana Flagga, łuskającego groch w stodole i okno facjatki Perkinsów, z
którego powiewała biała chusteczka. Był to wyraz miłości i powitania, przesłany Rebece
przez Emmę w chwili, w której kominy riverborskie wyrosły przed jej oczyma.
Zbliżali się już do Czerwonego Domu. Wyglądał tak, jak niegdyś, chociaż Rebece się
zdawało, że śmierć rzuciła na niego jakiś tajemniczy czar. Stał pośród zielonych łąk, a
otaczały go wyniosłe wiązy i klony, całe w złocie i purpurze; grządki i klomby w ogrodzie
bieliły się astrami, a słoneczniki wznosiły gorejące głowy wysoko, aż pod okna salonu; tylko
zamiast wesołych, czerwonych i różowych kokard u firanek, we wszystkich prawie pokojach
czerniła się żałobna przepaska. Nawet mosiężna kołatka i brązowo malowane drzwi
wejściowe przybrane były krepą.
- Stój, wuju Jeremiaszu! Nie trzeba wjeżdżać w podwórze! Proszę mi tylko podać moją torbę,
wysiądę na drodze i pójdę ścieżką sama.
Na turkot zbliżającego się dyliżansu otwarły się cicho drzwi domu. Janina zeszła wolno w dół
po kamiennych stopniach, lecz jakżeż była zmieniona, blada, przygarbiona, złamana! Rebeka
wyciągnęła ramiona, a stara kobieta osunęła się w nie łagodnie.
- Rebeko - rzekła, podnosząc ku niej głowę - zanim tam pójdziesz, aby raz jeszcze na nią
spojrzeć, powiedz, czy nie czujesz goryczy za niejedno twarde słowo, które od niej
usłyszałaś?
Oczy Rebeki błysnęły wyrzutem i prawie gniewem. Odezwała się zdławionym głosem:
- Ach, ciociu! Jakże możesz o to pytać! Pójdę do niej z sercem przepełnionym wdzięcznością!
- Miranda była dobrą kobietą, Rebeko, miała wprawdzie ostry język i gwałtowne
usposobienie, ale zawsze pragnęła czynić dobro i czyniła je. Nigdy o tym nie mówiła, ale
pewna jestem, że żałowała każdego twardego słowa. Nie cofnęła ich z życia, ale czynem
dowiodła miłości do ciebie.
- Powiedziałam już raz, że to ona zrobiła ze mnie człowieka. I tak samo mówi mama - łkała
dziewczyna.
- To nie ona, Rebeko, ale w pierwszym rzędzie Bóg - rzekła Janina - a i ty sama pracowałaś
nad tym wiele. A teraz muszę ci coś powiedzieć, Rebeko. Ciotka Miranda zapisała ci w
testamencie wszystko - Czerwony Dom, meble i zabudowania gospodarskie, i ziemię
naokoło domu, jak daleko okiem sięgniesz.
Rebeka zrzuciła kapelusz i ręką przycisnęła serce. Po długiej chwili milczenia wyszeptała:
- Pójdę do niej sama, ciociu. Chcę z nią pomówić; muszę jej podziękować i pewna jestem, że
mnie usłyszy.
Janina wróciła do kuchni, do codziennych obowiązków, które nie ustępują nigdy, nawet
wobec majestatu śmierci.
W dziesięć minut później wyszła z pokoju żałoby Rebeka, blada i znużona, ale pełna
wewnętrznej ciszy i powagi. Usiadła na progu domu, w cieniu wiązów. Spłynęło na nią
uczucie głębokiego spokoju, kiedy siedziała zapatrzona w krajobraz jesienny, słuchając
turkotu wozu na moście i szmeru płynącej rzeki. Podniosła rękę i łagodnie dotknęła mosiężnej
kołatki i czerwonych cegieł, zdających się płonąć w blaskach październikowego słońca.
Był to jej dom! Jej własny dach nad głową, jej ogród, jej pola zielone, jej drogie drzewa! Było
to schronienie dla całej rodziny ze Słonecznego Potoku. Matka będzie miała towarzystwo
swej siostry i przyjaciół młodości, dzieci znajdą naukę.
A ona? Własna jej przyszłość ciągle jeszcze spowita była mgłą. Oparła głowę o nagrzane
słońcem drzwi i przymykając oczy szeptała:
- Boże, błogosław ciotkę Mirandę! Boże, błogosław ten dom za to, czym był i czym stanie się
w przyszłości!