Loy McGinnis, Alan Sztuka przyjaźni


Alan Loy McGinnis

Sztuka Przyjaźni

Jak zbliżyć się do ludzi na których Ci zależy

DEDYKACJA

Człowiek uczy się zarówno odnosząc powodzenia, jak i niepowodzenia w bliskich kontaktach z innymi ludźmi. Osobiście nauczyłem się wiele w obu tych przypadkach. Książkę tę dedykuję ludziom, którzy pomogli mi odnieść sukces, tym, którzy byli moimi nauczycielami, doktorowi Taz Kinney'owi oraz Markusowi Svenssonowi. Nie tylko dlatego spędzamy wspólnie całe dnie, że czujemy potrzebę dyskutowania o różnych spra­wach, ale potrzebujemy rozmawiać ze sobą o nas samych. Opowiadam im o moich małych zwycięstwach i olbrzymich porażkach. Mogę tak postępować, ponieważ oni postępują podobnie w stosunku do mnie. Dedykuję tę pracę także Dagny Svensson, Katrinie Grant, Monice Baaska, ColleonAcord. Każda z nich jest dla mnie kimś innym, każda też jest kimś więcej niż tylko sekretarką.

Kontakty międzyludzkie mają charakter wielopokoleniowy. Spogląda­jąc wstecz widzę, że wszystko, co wiem o miłości zawdzięczam moim rodzicom, Alanowi UnezMcGinnis. Patrząc zaś w drugą stronę dochodzę do wniosku, że moje dzieci - Sharon, Alan, Scott i Donna - są dawcami miłości innego pokolenia. Uczę się jej także od nich.

Ale przede wszystkim książkę tę dedykuję Dianie, która twierdzi, że jestem jej najlepszym przyjacielem, a która jednocześnie jest nim z pewnością dla mnie. To, że jesteśmy małżeństwem jest jednym z najws­panialszych prezentów odżycia.

OD AUTORA

Na wstępie składam podziękowanie za przeczytanie tej książki i cenne, na jej temat uwagi następującym osobom: Jeffowi Hansenowi, Don fnezowiMcGinnis, dr. Walterowi Rayowi, Bobowi i SuzanRitchie, Edowi Spanglerowi, dr. Bruce'owi Thieleman, dr. Johnowi Todo iKaren Todd.

Pierwszym człowiekiem, który powiedział: "to się nadaje do druku!" był David Leek, natomiast Mikę Somdal interesował się tą pracą od samego początku.

Wyrażam wdzięczność wydawnictwu Simon i Schuster za pozwolenie cytowania książki pt. "Jak zdobywać przyjaciół i wpływać na ludzi" (How to Win Friends and Influence People) Dale'a Carnegie oraz wydawnic­twu Word Books za pozwolenie cytowania książki pt. "Już nie obcy" (No Longer Strangers) Bruce'a Larsona.

Kolejność opisów różnych przypadków z mojej praktyki w poradni została zmieniona, a nazwiska, miejsca i szczegóły są odpowiednio inne, ze względu na konieczność zachowania dyskrecji. Jednakże problemy opisywanych tu ludzi są całkowicie prawdziwe.

"Życie należy umacniać wieloma przyjaźniami.

Kochać i być kochanym to największe

szczęście istnienia."

Sydney Smith

Wspaniałe nagrody przyjaźni

Czy kiedykolwiek zastanawiałeś się nad tym, jak to się dzieje, że pewni ludzie są w stanie przyciągać do siebie innych oraz zdobywać podziw i uczucia swoich przyjaciół? Niektórzy, czasami niepozornie wyglądający przyciągają do siebie innych jak magnes przyciąga opiłki żelaza. Ludzie zajmujący kierownicze stanowiska, którym brakuje suk­cesów mają często wielu lojalnych przyjaciół.

Tacy ludzie mogą być bogaci lub biedni, bardzo inteligentni lub nie, lecz gdzieś w ich osobowościach znajduje się element, który powoduje, że są oni szanowani i podziwiani. Tym elementem jest przyjaźń.

Moja praca psychologa umożliwia mi obserwowanie wszelkich współzależności międzyludzkich. Rozmawiałem z tysiącami ludzi o ich najbardziej intymnych sprawach, a obserwując to, co czynili ci, którzy odnieśli sukces w miłości, poznałem niektóre z ich sekretów. Celem tej książki jest przekazanie tych obserwacji.

Jak poznanie warunków przyjaźni może uczynić Cię ekspertem bliskich stosunków międzyludzkich

Podczas badań w naszej klinice odkryliśmy, że przyjaźń jest podstawą każdej miłości. Przyjaźń ma też wpływ na inne ważne relacje w życiu. U ludzi, którzy nie mają przyjaciół obserwuje się zmniejszoną zdolność do przeżywania jakiejkolwiek miłości. Mają oni tendencję do zawierania licznych małżeństw, zrażania do siebie członków rodziny, często też borykają się z kłopotami w pracy zawodowej. Z drugiej strony ci, którzy nauczyli się kochać swoich przyjaciół, przeżywają długie i przepełnione szczęściem małżeństwa, dobrze współżyją ze współpracownikami i pot­rafią cieszyć się swoimi dziećmi.

Wkrótce po śmierci znanego w USA komika, Jacka Benny'ego, w telewizji przeprowadzono wywiad z George Burns. "Przeżyliśmy wspa­niałą przyjaźń przez te 55 lat - powiedziała. - Jack nigdy nie wychodził z pokoju, gdy ja śpiewałam, a ja nigdy nie wychodziłam, gdy on grał na skrzypcach. Śmialiśmy się razem, bawiliśmy się razem, pracowaliśmy i jedliśmy wspólnie. Sądzę, że przez te lata rozmawialiśmy ze sobą każ­dego wieczora."

Gdybyśmy nie wiedzieli nic więcej o tej parze, można byłoby założyć, że nie mieli konfliktów także w innych sytuacjach życiowych. Dlaczego? Ponieważ przyjaźń jest modelem wszystkich bliskich spotkań. Podsta­wowymi elementami dobrego małżeństwa, wg socjologa Andrew Gree-ley'a, są przyjaźń i seks.

A jak przedstawia się sprawa, jeżeli chodzi o stosunki z naszymi rodzicami i dziećmi? Henry Luce, założyciel Time Life Inc., miał praw­dopodobnie większy wpływ na literaturę i opinię światową niż jakikol­wiek inny wydawca. Jego czasopisma czyta ponad 13 milionów ludzi, a ich międzynarodowe wydania docierają do 200 krajów. Zbudował on nie tylko imperium finansowe, ale także zrewolucjonizował współczesne dziennikarstwo.

Luce był synem misjonarza w Shantung w Chinach i często wspominał swoje chłopięce lata. Wieczorami chadzali na długie spacery, a ojciec rozmawiał z nim jak z dorosłym człowiekiem. Problemy zarządzania szkołą i pytania filozoficzne zajmujące ojca były głównymi tematami ich dyskusji. "Traktował mnie jak równego sobie" - mówił Luce. Ich więź była silna, ponieważ byli przyjaciółmi i zarówno ojciec, jak i syn "żywili się" tym związkiem.

Dlaczego kobiety mają więcej przyjaciół

"Czy masz kogoś bliskiego? - spytałem. - Czy istnieje ktoś, komu możesz powiedzieć wszystko?" Ona była nową pacjentką, załamaną

rozwodem, a ja próbowałem określić, czy można ją poddać psychotera­pii. "Ależ tak - odpowiedziała żywo. - Bez niej nigdy nie przebrnęłabym przez to wszystko. Jest co prawda o 26 lat starsza ode mnie, ale opowia­damy sobie o naszych największych tajemnicach. Jesteśmy prawdziwy­mi przyjaciółkami."

Ta kobieta jest szczęśliwą kobietą. Po godzinie stwierdziliśmy wspól­nie, że dopóki ma powiernicę, nie potrzebuje się martwić. Dlaczego tego typu przyjaźnie są tak rzadkie wśród mężczyzn? Oczywiście z powodu różnych uwarunkowań. W naszym społeczeństwie mężczyznom nie wol­no dotykać się, z wyjątkiem podawania ręki przy powitaniu. Dick i Paula McDonald, współcześni pisarze amerykańscy, wyjaśniają ten fenomen następująco:

"Większość mężczyzn nie ma pojęcia o sztuce intymności, ani wzorów do naśladowania. Małe dziewczynki mogą iść do szkoły trzymając się za ręce, podtrzymywać się podczas jazdy na łyżwach, brać się w objęcia i płacząc mówić: Jesteś moją najlepszą przyjaciółką. Potrzebuję cię. Ko­cham cię. Mali chłopcy nie ośmieliliby się tak postępować. Olbrzymia czarna chmura homoseksualizmu zawsze wisi nad ich głowami, a jej niszczycielska siła działa od najmłodszych lat. Pedzio - jest słowem, którego tak bardzo boją się mali chłopcy i to właśnie wpływa na ich zachowanie w stosunku do innych mężczyzn, którzy mogliby zostać ich przyjaciółmi."

Ostatecznie ma to, oczywiście, wpływ na zachowanie mężczyzny w stosunku do kobiet, które spotyka w życiu.

Zapytano kiedyś kilku spośród najwybitniejszych psychologów i te­rapeutów amerykańskich, ilu mężczyzn ma prawdziwych przyjaciół. Ponure odpowiedzi brzmiały: "Zbyt mało". Zazwyczaj oceniano tę liczbę na 10%. Richard Farson, profesor z Instytutu Psychologii Humanistycz­nej w San Francisco, powiedział: "Miliony ludzi w Ameryce nie ma w swoim całym życiu nawet jednej chwili, w której mogliby się wewnętrz­nie obnażyć i podzielić z kimś innym swoimi głębszymi uczuciami."

Ponieważ bardzo niewielu mężczyzn może sobie pozwolić na luksus otwartości i słabości, nie zdają więc sobie nawet sprawy z pustki w ich życiu emocjonalnym. ICrótko mówiąc, nie wiedzą ile tracą.

Na podstawie niedawnych badań brytyjski socjolog, Marion Crawford stwierdził, że kobiety i mężczyźni w średnim wieku definiują przyjaźń za pomocą znacznie różniących się determinantów. W przeważającej większości przypadków kobiety mówią tu o zaufaniu i powiernictwie, podczas gdy mężczyźni określają przyjaciela (przyjaciółkę) jako kogoś, z kim "chodzą" lub "osobę, której towarzystwo lubią". Na ogół przyjaźnie mężczyzn dotyczą działalności zawodowej, natomiast przyjaźnie kobiet

dzielenia się z drugą osobą problemami i sprawami dnia powszedniego. Mężczyzna mówi "mój bardzo dobry przyjaciel" o osobie, z którą od czasu do czasu gra w tenisa, lub którą dopiero co poznał. Ale czy są oni naprawdę przyjaciółmi? Raczej nie.

Jak wyjaśnia Paula McDonald, młode kobiety biorą sobie to wszystko bardzo do serca i są wybredne. "Sądzę, że większość kobiet szuka dziś czułych mężczyzn - mówi Lynn Sherman - i naprawdę nie ma różnicy, czy potrafi on podnieść tapczan jedną ręką czy dwiema. Uważam, że większość kobiet pragnie znaleźć raczej mężczyznę - przyjaciela."

Introwertyzm nie jest złą cechą

Kiedy zachęcam kogoś do poświęcenia się przyjaźni, nie twierdzę, że należy być ekstrawertykiem. Niektórzy ludzie sądzą, że ich głównym problemem jest nieśmiałość.

Pewnego wieczora stałem z pewnym neurochirurgiem przy oknie i patrzyliśmy, jak zapalają się światła miasta. Nie było mu łatwo zacząć rozmowę. W końcu wziął głęboki oddech, jak człowiek zamierzający wskoczyć do basenu z zimną wodą, i powiedział: "Sądzę, że jestem tutaj dlatego, ponieważ nie układają mi się stosunki z innymi ludźmi. Przez wszystkie te lata walczyłem o to, by stać się wybitnym w swoim zawo­dzie, myśląc, że kiedy to osiągnę, ludzie będą mnie szanować i będą chcieli być blisko mnie. Lecz tak się - niestety - nie stało."

Zgniótł w dłoni styropianowy kubek do kawy, jakby chciał podkreślić swoją determinację. "Uważam, że wzbudzam szacunek tam, w szpitalu - kontynuował - lecz w rzeczywistości nie mam nikogo bliskiego. Nie mam nikogo, w kim mógłbym znaleźć oparcie. Nie wiem, czy pan może mi pomóc - całe życie byłem nieśmiały i pełen rezerwy. Wszystko, czego potrzebuję, to gruntowne przebadanie mojej osobowości."

Gdybym spotkał tego człowieka, gdy rozpoczynałem pracę po stu­diach, dwadzieścia lat temu, prawdopodobnie spróbowałbym takiego gruntownego przebadania, jakiego oczekiwał. Lecz im dłużej pracowa­łem z ludźmi, tym więcej czci miałem dla nieskończonej osobowości ludzkiej i tym bardziej niechętnie próbowałem zmieniać kogokolwiek.

Jednym z niebezpieczeństw bycia psychologiem - reformatorem jest możliwość ulegania pokusie podejmowania prób zmieniania pacjentów wg własnych wyobrażeń i wzorców. A przecież Bóg uczynił każdego z nas niepowtarzalnym, a duszę ludzką otacza tajemniczość i piękno! Dobry psychoterapeuta jest czasem podobny do astronoma. Poświęca swoje życie na studiowanie gwiazd i na podejmowanie prób określenia, dlaczego pewne systemy gwiezdne zachowują się tak czy inaczej. Wy­jaśnia istnienie tak zwanych czarnych dziur, a w końcu wspaniałość tego wszystkiego przyprawia go o grozę.

Mimo że nigdy w pełni nie zrozumiałem moich pacjentów, moim celem jest być przy nich blisko, kiedy próbują odnaleźć siebie. Wspólnie obserwujemy powstawanie i zmiany danej osobowości - a wszystko to w celu lepszego jej zrozumienia. Zamiar jej dogłębnego poznania byłby z mojej strony równie arogancki, jak ze strony astronoma zamiar przebu­dowania systemu słonecznego. Natomiast, jeżeli będę w stanie pomóc pacjentowi zrozumieć, kim Bóg go stworzył, a potem pomóc mu być tym kimś, będzie to dla mnie wystarczającą nagrodą.

Wobec tego powiedziałem mojemu nieśmiałemu znajomemu, że nie mam ochoty zmieniać go w gadatliwego i towarzyskiego poklepywacza po plecach. Poza tym, to nie tyle jego cicha osobowość wpędzała go w kłopoty, co raczej jego wzory postępowania w stosunku do innych ludzi. Kiedy miejsce tych złych zwyczajów zajęła umiejętność dobrego współ­życia, całe jego życie też się zmieniło. Odkrył nagle, że swobodniej rozmawia ze swoimi pacjentami, a inni lekarze także zaczynają się przed nim otwierać. Nadal jest on introwertykiem, ale zaprzyjaźnił się już mocno z trzema czy czterema osobami. Kiedy go widziałem po raz ostatni, spostrzegłem, że coś się już w jego życiu zmieniło.

Fakt zostania lub nie duszą towarzystwa nie ma wpływu na naukę sztuki kochania i bycia kochanym. W rzeczywistości człowiek, który nie pełni takiej roli, może lepiej współżyć z innymi niż ten, kto rozwesela i zabawia całe towarzystwo.

W moim rodzinnym mieście zmarł ostatnio pewien skromny hodowca drzew. Nazywał się Hubert Bales i był najbardziej nieśmiałym człowie­kiem, jakiego kiedykolwiek poznałem. Kiedy mówił, płonął ze wstydu, mrugał nerwowo oczami i nerwowo się uśmiechał. Nigdy nie bywał w kołach wpływowych. Hodował swoje krzewy i drzewa, obrabiając włas­nymi rękami pozostawiony przez ojca kawałek ziemi. Był typowym introwertykiem, lecz kiedy zmarł, jego pogrzeb był największym pogrze­bem w historii miasta. Było na nim tylu ludzi, że zajęty był nawet balkon w kościele.

Dlaczego nieśmiały człowiek zdobył sobie serca tak wielu ludzi? Po prostu dlatego, że z powodu swej nieśmiałości wiedział, jak zdobywać przyjaciół. Opanował tę umiejętność do perfekcji i przez ponad 60 lat ludzie byli u niego zawsze na pierwszym miejscu. Być może spostrzegli oni, że hojność jego ducha była czymś niezwykłym. Dlatego tak bardzo go kochali.

Przyjaźń: rzecz cenna

Jezus przywiązywał wielką wagę do kontaktów międzyludzkich. Wię­kszość jednak czasu spędzał raczej na pogłębianiu swego związku z kilkoma wybranymi osobami niż na zwracaniu się do tłumów. Co więcej,

Jego nauki pełne były praktycznych rad dotyczących zdobywania sobie przyjaciół oraz odnoszenia się do bliźnich. Przykazanie dotyczące tych spraw było tak ważne, że Chrystus zawarł je w słowach: "Przykazanie nowe daję wam, abyście się wzajemnie miłowali, tak jak Ja was umiło­wałem; żebyście i wy tak się miłowali wzajemnie. Po tym wszyscy poznają, żeście uczniami moimi, jeśli będziecie się wzajemnie miłowali." (J 13,34-35)

Te słowa zostały wypowiedziane 2000 lat temu, lecz ich aktualność potwierdzana jest również przez współczesne badania. Dr James J. Lynch, angielski nauczyciel i autor, w swojej książce pt. "Złamane serce" (The Broken Heart), wskazuje, że osoby samotne żyją wyraźnie krócej. Lynch, będąc specjalistą chorób psychosomatycznych, cytuje wiele da­nych statystycznych dla zademonstrowania ujemnego wpływu samot­ności oraz magicznej wręcz siły kontaktów międzyludzkich.

Nawet z punktu widzenia spraw finansowych, nasze przyjaźnie są najcenniejsze. Studia przeprowadzone przez Carnegie Institute of Tech­nology wykazały, że na polu inżynierii sukces finansowy w 15 proc. zależy od posiadanej wiedzy technicznej, natomiast aż w 85 proc. jest on uzależniony od umiejętności, które można nazwać "inżynierią ludzką", czyli od osobowości i umiejętności kierowania ludźmi. Dr William Menninger, znany amerykański psychiatra i psychoanalityk, stwierdził, że gdyby uwolnić ludzi od ich pracy w przemyśle i wówczas przeprowa­dzić badania dotyczące podziału kompetencji oraz ich związku z niepo­wodzeniami, to okazałoby się, że niekompetencja społeczna jest powo­dem aż 60-80% niepowodzeń. Jedynie 20-40% niepowodzeń powodo­wanych jest przez niekompetencję techniczną.

Można uniknąć powtarzania dawnych niepowodzeń

"Próbowałem wiele razy - powiedział pewien muzyk, który opuścił zespół. - Chyba już to zaakceptuję - nie potrafię współdziałać z innymi. Z pewnością będę samotny już do końca życia." Przyszedł do naszej poradni z zamiarem poddania się leczeniu antydepresyjnemu. Nie otrzy­mał żadnych leków, jedynie pomoc dotyczącą współżycia z innymi. Depresja znikła. Ja i moi koledzy pomogliśmy mu zapomnieć o dawnych przeżyciach i skoncentrować się na nauce sztuki przyjaźni. Podczas terapii mógł on analizować swoje niepowodzenia. Kiedy był odrzucany, nauczył się analizować i wyciągać wnioski ze swoich błędów. Nie przychodziło to łatwo, ale z czasem wszystko zaczęło się dobrze układać.

Podczas niedawnego ślubu owego muzyka zadowolenie w oczach panny młodej potwierdziło, że nauczył się on bardzo dobrze sztuki kochania.

Lincoln uważał się w swej młodości za ponurego niedołęgę, jeśli chodzi o stosunki z innymi ludźmi. Oświadczając się Mary Owens w roku 1837 dodał posępnie: "Według mnie, lepiej żebyś tego nie zrobiła." Po tym, jak panna Owens odrzuciła jego propozycję, Lincoln napisał do jednego ze swych dobrych przyjaciół: "Doszedłem teraz do wniosku, że przestanę już myśleć o małżeństwie - a to dlatego, że nigdy nie usatys­fakcjonowałaby mnie kobieta, która byłaby na tyle głupia, żeby wziąć mnie za męża."

Lecz mimo to ów człowiek kontynuował naukę współżycia z ludźmi, a kiedy zmarł, minister wojny Scanton - niegdyś wróg Lincolna - powie­dział: "Teraz należy on już do wieczności."

Kolejnym przykładem na to, że można nauczyć się kochać i być kochanym, jest życie Benjamina Franklina. Będąc ambasadorem we Francji był najbardziej rozchwytywaną osobą. Lecz czy Franklin zawsze był tak popularny? Raczej nie. W swojej autobiografii przedstawia on siebie jako zbłąkanego, nieokrzesanego, mało interesującego młodego człowieka. Pewnego dnia w Filadelfii jeden z dobrze znanych mu kwak-rów wziął go na stronę i smagnął następującymi słowami: "Ben, jesteś niemożliwy. Twoje opinie są policzkiem dla każdego, kto choć trochę różni się od ciebie. Twoi znajomi czują się w towarzystwie lepiej, kiedy ciebie tam nie ma."

Jedną z najwspanialszych cech charakteru Franklina był sposób przy­jęcia tak ciętego upomnienia. Był on na tyle mądrym człowiekiem, że zdał sobie sprawę z tego, iż najwyraźniej zmierza ku niepowodzeniu i katastrofie towarzyskiej; dzięki zasadom przyjaźni, do których się zasto­sował, zmienił swoje postępowanie i siebie samego w radykalny sposób.

Nikt nie musi być samotny

Można nauczyć się zasad odnoszenia się do bliźnich tak dobrze, jak uczynili to Lincoln i Franklin. W każdym z następnych rozdziałów podana będzie prosta reguła, której zastosowanie ułatwia współżycie z innymi ludźmi. Reguły te nie zostały stworzone przeze mnie. Są one ekstraktem doświadczeń pacjentów, którzy zostali moimi przyjaciółmi. Zasady te mają również swe źródło w pracach filozofów i psychologów, od Sokratesa do dr. Joyce Brothersa. Ponadto przeczytałem wiele książek historycznych i setki biografii, aby określić, co spowodowało, że mieliś­my w historii tyle wielkich przyjaźni i miłości.

Sztuki współżycia z innymi można nauczyć się tak, j ak gry na pianinie, czy programowania komputera. Nie chcę bynajmniej powiedzieć, że jest to łatwe - ten problem jest oczywiście bardzo złożony. Tego rodzaju umiejętności można się jednak nauczyć, a przeistoczenie się w eksperta przyjaźni będzie jedną z najcenniejszych rzeczy w życiu.

PIĘĆ SPOSOBÓW POGŁĘBIANIA KONTAKTÓW TOWARZYSKICH

Część pierwsza

"Miłości trzeba się uczyć i jeszcze raz uczyć;

ten proces nie ma końca.

Nienawiść nie potrzebuje instrukcji;

wystarczy ją tylko sprowokować."

Katherine Annę Porter

Dlaczego niektórym ludziom nigdy nie brakuje przyjaciół

Człowiek, o którym tutaj mowa, był otoczony absolutną tajemnicą -był tak skryty i enigmatyczny, że przez ponad 15 lat nikt nie mógł z pewnością stwierdzić, czy rzeczywiście żyje; nie mówiąc już o jego wyglądzie i sposobie zachowania.

Howard Hughes był jednym z najbogatszych ludzi świata, mającym wpływ na tysiące ludzi, a może nawet na rządy i mimo to jego życie pozbawione było słońca i radości. W późniejszych latach swego życia miał zwyczaj latać samolotem z jednego kurortu do drugiego - Las Vegas, Nikaragua, Acapulco - a jego wygląd zewnętrzny stawał się coraz bar­dziej dziwaczny. Rzadka broda zwisała mu do pasa; włosy sięgały do połowy pleców. Jego paznokcie u rąk miały po 5 cm długości, a u nóg poskręcały się na kształt korkociągu.

Przez 13 lat Hughes był mężem Jean Peters, jednej z najpiękniejszych kobiet świata. Ale ani razu przez ten okres nie widziano tej pary razem, nie było wiadomo też o istnieniu choćby jednej wspólnej fotografii. Przez jakiś czas zajmowali dwa oddzielne domki w Beverley Hills Hotel (płacili po 175 dolarów za dobę za każdy z nich); później ona mieszkała we wspaniałym i dobrze strzeżonym domu French Regency na szczycie wzgórza Bel Air. Z czasem zaczęła coraz rzadziej odwiedzać swego męża w Las Vegas. W końcu, w 1970 roku rozwiedli się.

"O ile wiem - wyznał później jeden z powierników Hughesa - on nigdy nie kochał żadnej kobiety. Po prostu nic dla niego nie znaczyły." Sam Hughes często mawiał: "Każdy człowiek ma swoją cenę, inaczej tacy jak ja nie mogliby istnieć." Mimo to, nie było takiej sumy, która dałaby mu uczucie, że ludzie są z nim związani. Większość jego pracowników twierdziła, że czuli do niego odrazę.

Dlaczego Hughes był tak samotnym człowiekiem? Dlaczego, mimo posiadania nieograniczonej ilości pieniędzy, setek pomocników i tylu pięknych kobiet, nikt go nie kochał?

Proste - taki był jego własny wybór.

Od dawna wiadomo, że Bóg dał nam w posiadanie rzeczy po to, by ich używać i cieszyć się nimi. Hughes nigdy nie potrafił cieszyć się otaczającymi go ludźmi. Zbyt zajęty był manipulowaniem nimi. Intere­sowały go maszyny, przyrządy, technologie, samoloty i pieniądze. Były to zainteresowania tak dla niego zajmujące, że nie było w jego życiu miejsca dla ludzi.

Pierwsze miłości

Podczas obserwacji ludzi bardzo kochanych przez innych stwierdzi­łem, że wierzą oni, iż ludzie są podstawowym źródłem szczęścia. Dla takich osób ich bliscy są czymś bardzo ważnym. Bez względu na to, jak bardzo byli zajęci, tak układali sobie życie, aby mieć zawsze czas na utrzymywanie dobrych kontaktów towarzyskich.

Z drugiej zaś strony, rozmawiając z osobami samotnymi, często mogłem zauważyć, że mimo narzekania na brak bliskich znajomych, właściwie nie robią nic, żeby mieć przyjaciół. Ludzie ci, podobnie jak Howard Hughes, są tak zajęci zarabianiem pieniędzy, osiąganiem stopni naukowych albo powiększaniem swoich kolekcji znaczków pocztowych, że po prostu nie mają czasu na uczucia.

Emerson zauważył kiedyś, że: "troszczymy się o swoje zdrowie, odkładamy pieniądze, urządzamy mieszkania; lecz kto może powiedzieć

z całą pewnością, że nie jest prawdą, iż najbardziej potrzeba nam przy­jaciół?"

Wobec tego pierwszą zasadą, która pogłębi waszą przyjaźń jest:

DAJ PIERWSZEŃSTWO KONTAKTOM TOWARZYSKIM

Miłość i strata

Czasami ktoś zadaje mi pytanie: "Doktorze McGinnis, czy sądzi pan, że miłość jest rzeczywiście tego warta?" Często pytający jest osobą rozwiedzioną i obawia się, że kolejna miłość może oznaczać kolejne rany.

Tacy ludzie prawdopodobnie nigdy nie zaznali prawdziwej miłości, bo jeżeli ktoś doświadczył choć raz intymności i poświęcił jej swoje myśli, ten zgodzi się z poetami, którzy od wieków głoszą, że miłość JEST tego warta. Po śmierci A. H. Hallama, angielskiego eseisty, Tennyson -najbardziej wpływowy poeta epoki wiktoriańskiej - powiedział: "Lepiej jest kochać i stracić osobę kochaną, niż nie kochać w ogóle."

Ja też miałem znajomości, które się skończyły. W kilku przypadkach niepowodzenia były dość spektakularne i pozostawiły po sobie ból emocjonalny. Ale bez względu na to, jak krótko trwało uczucie i jak bolesne było rozstanie, patrzę na nie z wdzięcznością za doświadczenia, których nabyłem dzięki innym ludziom. Jeżeli rozstanie spowodowane było tylko przeprowadzeniem się przyjaciela, miło jest mieć świado­mość, że na drugim krańcu kraju jest ktoś, komu na nas zależy.

Moi rodzice mieszkają w Teksasie, ja w Kalifornii i nasze ścieżki rzadko się spotykają. W sumie byłem poza domem dłużej niż tam mieszkałem. Mimo to wątpię, żebym przeżył choć jeden dzień i nie pomyślał o rodzicach. Kiedy byłem dzieckiem otaczali mnie miłością, a i teraz okazują duże zainteresowanie tym, co robię i co czuję. Kiedy więc moje myśli biegną do nich, przynosi mi to spokój i ciepło - po prostu dlatego, że się kochamy.

Helen Keller powiedziała kiedyś: "Razem ze śmiercią kogoś, kogo kocham...umiera cząstka mnie samej...lecz wkład takich ludzi do mojego szczęścia, siły i rozumienia daje mi nowe bodźce do życia na tym świecie."

Za mato czy zbyt wielu przyjaciół?

Dr Stephen Johnson sugeruje, aby zadać sobie następujące pytania dotyczące kontaktów towarzyskich:

1.Czy masz chociaż jedną osobę, do której możesz pójść w chwilach załamania?

2.Czy masz choć kilku takich znajomych, którym możesz złożyć nies­podziewaną wizytę bez potrzeby usprawiedliwiania się?

3.Czy masz takich znajomych, z którymi spędzasz czas na rekreacji?

4.Czy masz takich znajomych, którzy pożyczą ci pieniędzy, kiedy ich potrzebujesz, lub takich, którzy pomogą ci w sposób praktyczny, kiedy liczysz na taką pomoc?

Jeżeli twoje odpowiedzi są generalnie negatywne, to znaczy, że twoje życie towarzyskie hamuje rozwój twoich przyjaźni. Niektórzy ludzie bywają tak zaabsorbowani licznymi przyjęciami i innymi wydarzeniami towarzyskimi, że po prostu nie mają okazji związać się z kimś bliżej. Wynika to stąd, że nie sposób jest mieć więcej niż kilku naprawdę bliskich przyjaciół. Czas na to nie pozwala. Prawdziwa przyjaźń potrze­buje pielęgnacji - wspólnych wieczorów przy kominku, długich space­rów, a przede wszystkim mnóstwa czasu na rozmowy. Wymaga to, na przykład, wyłączenia telewizora, aby nie przeszkadzał. Jeśli twój kalen­darz towarzyski jest zbytnio zapełniony, aby umożliwić tak bliskie zwią­zanie się z kimś, należy go po prostu odpowiednio "okroić". "Prawdziwe szczęście - powiedział Ben Jonson, angielski dramaturg i poeta - nie polega na posiadaniu niezliczonej liczby przyjaciół, lecz na odpowied­nim ich wyborze".

Są ludzie, którzy dzięki przebywaniu w dużych grupach mają silnie rozwinięte poczucie wspólnoty i w takim przypadku nie jestem oczywiś­cie ani "za", ani "przeciw" bogatemu życiu towarzyskiemu. Apeluję jednak bardzo o odpowiednie ustalenie "priorytetów" towarzyskich. Za­cieśnienie więzów przyjaźni z kilkoma tylko osobami jest czymś o wiele ważniejszym, niż zdobycie aż takiej popularności, żeby otrzymywać 400 pocztówek z życzeniami świątecznymi.

Miłość drogą do szczęścia

George Bernard Shaw powiedział: "Najszybszym sposobem unieszczęśliwienia się jest mieć tyle wolnego czasu, aby móc zastanawiać się, czy jest się szczęśliwym, czy też nie." Zazwyczaj nie znajdujemy szczęś­cia, szukając go. Jest ono najczęściej produktem ubocznym, który otrzy­mujemy w procesie dawania siebie innym. Jezus wiele razy i wieloma sposobami mówił, że znajdujemy siebie, tracąc siebie.

Pewna młoda kobieta tak wyjaśniała sobie znaczenie intymności: "Dla przyjaciół trzeba wiele poświęcenia, a wtedy przełamuje się ową barierę. To jest wspaniałe: idę do domu, kładę się i nie śpię, ponieważ tak wiele otwarło się w moim umyśle i w mojej duszy. Kiedy tak się dzieje, zapominam o wszystkim. To nie ma nic wspólnego z fizycznym aspek­tem życia. Mogę siedzieć godzinami ze szklanką wody - nie potrzebuję papierosów, wina, seksu, ani jedzenia. To jest uczucie odkrycia, że coś , tutaj w tobie rośnie, otwiera się i rozprzestrzenia. A potem, następ­nego dnia jestem bardziej energiczna i optymistycznie nastawiona. Dzie­lić się z innymi, angażować się - to się naprawdę liczy. To daje siłę i energię."

Dlaczego tak rzadko potrafimy mocno się z kimś związać? Dlaczego tak nam brak przyjaźni? Istnieje jeden prosty powód: zbyt słabo sami się angażujemy. Jeżeli nasze kontakty towarzyskie mają być czymś najcen­niejszym w naszym życiu, to każdy z nas we wszystkich okolicznościach powinien dawać pierwszeństwo przyjaźni. Niestety, wielu z nas nie posiada jej nawet na liście swoich celów życiowych. Ludzie, którzy tak postępują, najwyraźniej zakładają, że miłość "po prostu się zdarzy".

Wiadomo jednak, że niewiele rzeczy naprawdę cennych w życiu człowieka "po prostu się zdarza". Natomiast kiedy już się zdarzają, to są wynikiem tego, że zdajemy sobie sprawę, jak bardzo są one ważne, oraz tego, że się im poświęcamy. Można mieć wszystko, czego naprawdę mocno się pragnie. Można zarobić milion dolarów, jeśli się bardzo tego chce. Można przebiec Maraton Bostoński, jeśli bardzo się tego zapragnie. Jeżeli chce się więc bardzo miłości, można mieć ją również. Zależy to jedynie od tego, czemu nada się pierwszeństwo. Cenne i znaczące kon­takty towarzyskie mają ci, którzy uważają je za coś ważnego i potrafią je odpowiednio pielęgnować.

Dlatego pierwszą naszą zasadą będzie:

Daj pierwszeństwo kontaktom towarzyskim

"Miłość to dwie samotności,

które spotykają się i wspierają ".

Reiner Maria Rilke

Sztuka otwierania się przed innymi

Ludzie posiadający głębokie i trwałe przyjaźnie mogą być intrower­tykami, ekstrawertykami, mogą być młodzi, starzy, brzydcy, inteligentni, przystojni; ale jedyną ich wspólną cechą jest otwartość. Takich ludzi cechuje swego rodzaju przejrzystość, pozwalająca innym dostrzec to, co jest w ich sercach.

Drugą zasadą pogłębiania kontaktów towarzyskich jest więc:

KULTYWUJ PRZEJRZYSTOŚĆ SWOJEJ OSOBOWOŚCI

Gdy Betty Ford stała się pierwszą damą Ameryki, wkrótce zwrócono na nią większą uwagę - dzięki jej szczerości. Pytana przez wścibskich reporterów o wiele spraw odpowiadała im wprost. Pewnego razu jeden z reporterów posunął się na tyle daleko, że spytał, jak często pani Ford "sypia" ze swoim mężem. Odpowiedź była zaskakująca: "Tak często, jak tylko mogę." Nie próbowała też ukrywać swego załamania nerwowego, ani walki z alkoholem i narkotykami.

Wszyscy ci, którzy potrafią być tak otwarci, jak pani Ford, zawsze są w stanie mieć dobre kontakty towarzyskie. Nie twierdzę oczywiście, że taka otwartość zawsze prowadzi do popularności; pani Ford doznała wielu przykrości od tych, którzy nie zgadzali się z jej sposobem bycia. Lecz gdy będziemy otwartymi, znajdą się ludzie, którzy nie będą wręcz w stanic powstrzymać się od tego, by nas kochać.

Papież Jan XXIII, gdziekolwiek był, spotykał się z ciepłymi uczuciami ze strony ludzi; z pewnością po części dzięki jego bezpretensjonalności. Będąc przez całe życie osobą otyłą, dzieckiem biednej rodziny, nigdy nie próbował być kimś więcej, niż był. Kiedy zaś wybrano go papieżem, pierwszą rzeczą, jaką wykonał "z urzędu", była wizyta w Regina Coeli, olbrzymim więzieniu w Rzymie. Błogosławiąc więźniów, nadmieniał, że ostatnio był w więzieniu podczas odwiedzin u swojego kuzyna!

Oto człowiek, uważany przez miliony za prawdziwego sługę Chrys­tusa na ziemi. Mimo to (a może właśnie dzięki temu) wiedział, jak dzielić smutki i radości innych, Conrad Barrs określił Jana XXIII jako człowieka "bez maski".

Psycholog Sidney Jourard, w swojej książce "Przejrzysta osobowość" (The Transparent Self), relacjonuje badania rzucające światło na problem otwartości. Jego głównym odkryciem było stwierdzenie, że osobowość ludzka posiada "wbudowaną", naturalną tendencję do "wewnętrznego obnażania się". Kiedy ta tendencja zostanie zablokowana i zamykamy się w sobie przed innymi, prowadzi to do problemów i trudności emoc­jonalnych.

Dr Jourard wysunął tę koncepcję po przeanalizowaniu częstotliwości, z jaką jego pacjenci mówili do niego: "Jest pan pierwszą osobą, z którą byłem całkowicie szczery."

"Byłem ciekaw - pisał Jourard - czy istniał związek pomiędzy niechę­cią tych ludzi do ujawniania ich osobowości przed współmałżonkiem, rodziną i przyjaciółmi, a ich potrzebą skonsultowania się z zawodowym terapeutą". Doprowadziło go to do wniosku, że stałe odcinanie się i wycofywanie z towarzystwa prowadzi do dezintegracji osobowości; z drugiej strony, do konkluzji, że szczerość może być sposobem zabezpie­czenia zdrowia, chroniącym zarówno przed chorobami umysłowymi, jak i przed pewnymi dolegliwościami fizycznymi.

Bez względu na to, na ile prawdziwa jest teoria dra Jourarda, nie ma wątpliwości, że szczerość wspaniale pomaga przyjaźni. Po prostu lubimy ludzi, którzy otwierają się przed nami.

Maski

Dlaczego więc tak często chowamy twarz za maską? Oscylujemy pomiędzy impulsami do otwarcia się przed innymi, a chęcią zasłonięcia

się kurtyną prywatności. Pragniemy być zarówno znani, jak i pozostać w ukryciu.

Wznosimy mur wokół siebie z wielu powodów. Nasza kultura zdaje się podziwiać takich "zimnych" bohaterów, jak James Bond - silnych, polegających tylko na sobie, oderwanych od wszelkich kontaktów oso­bistych.

Często zdaje się nam, że będziemy bardziej lubiani, jeśli staniemy się takimi indywidualistami, którzy nikogo nie dopuszczają do swego wnęt­rza. Owszem, pewna liczba ludzi będzie podziwiać takie cechy. Jednak podziw niekoniecznie przecież prowadzi do zażyłości.

Najpoważniejszym powodem "zakładania" przez nas masek jest oba­wa przed odrzuceniem. Otwarcie się, i wskutek tego utrata przyjaciela, może okazać się niszczące. Zatem wielu z nas wzniosło wokół siebie fasady złudy, uważając, że gdyby inni zobaczyli to, co my sami w sobie widzimy, odeszliby.

Mimo to, podczas moich obserwacji pacjentów w najróżniejszych sytuacjach interpersonalnych, stwierdziłem, że ujawnienie swojej osobo­wości daje całkowicie przeciwne wyniki. Kiedy ludzie zdejmują maski, inni po prostu do nich lgną.

Niektórzy z nas próbują za wszelką cenę ukryć swoje pochodzenie, podczas gdy jego ujawnienie "rozbroiłoby" ludzi dokoła i przyciągnęłoby ich do nas.

Soi Hurok, impresario koncertowy, nie twierdził, że Marian Anderson, pierwsza Murzynka występująca w Metropolitan Opera w Nowym Jorku, stała się wielką osobistością, ot tak, po prostu; mawiał on, że stało się to dzięki jej prostocie. Mówił więc:

"Parę lat temu pewien reporter przeprowadził wywiad z Marian i poprosił ją, aby wymieniła najwspanialsze chwile swojego życia. Ja byłem akurat w jej garderobie i przypadkiem słyszałem jej odpowiedź. Wiedziałem, że było w czym wybierać. Pewnej nocy Toscanini powiedział jej, że ma najwspanialszy głos stulecia. Kiedyś grała prywatny koncert w Białym Domu dla państwa Roosevelt oraz dla angielskiej rodziny królewskiej. Otrzymała Nagrodę Boka w wysokości 10 000 dolarów jako osoba, która zrobiła najwięcej dla swego rodzinnego miasta, Filadelfii. Wreszcie, pewnego roku w Waszyngtonie, podczas Świąt Wielkiej Nocy, stała u stóp statuy Lincolna i śpiewała dla siedemdziesięciopięciotysiecz­nego tłumu, w tym dla członków Gabinetu Sądu Najwyższego oraz dla większości członków Kongresu."

Które z tych wielkich wydarzeń wybrała? - "Żadnego z nich - powie­dział Hurok - Panna Anderson odpowiedziała dziennikarzowi, że naj­większym i najwspanialszym momentem w jej życiu był dzień, w którym

poszła do domu i powiedziała swojej matce, że ta nie będzie już musiała brać prania do domu".

Budując więcej okien, a mniej ścian, zdobędziemy sobie więcej przy­jaciół.

O odkrywaniu swoich myśli o seksie

Jedną z ostatnich barier, które należy przełamać, kiedy dwoje ludzi zaczynają łączyć coraz to bliższe więzy, jest owa tajemniczość otaczająca własne odczucia seksualne. Jednym z najbardziej zdumiewających odk­ryć w mojej praktyce był fakt, że większość małżeństw nigdy nie dysku­tuje ze sobą o sprawach seksu! Robią to przez 25 lat, lecz nigdy o tym nie mówią. Często zdarza się, że nie znają nawet słownictwa potrzebnego do takich rozmów. Ona mówi o jego penisie "to", a oboje często nie wiedzą co to znaczy "clitoris" (łechtaczka). Nigdy wręcz nie wypowia­dają pewnych słów w obecności współmałżonka.

Lecz gdy zedrzemy z siebie maskę i pozwolimy się w pełni poznać, nasze doznania seksualne mogą niepomiernie wzrosnąć. Ważne jest, aby dać się poznać od strony seksu; wtedy partner zrobi to samo. Seks powinien przecież być wyrazem radości życia, dzieleniem się z partne­rem tym, co w życiu dobre. Seks przynoszący zadowolenie jest chętnie dawany i chętnie przyjmowany, przynosi głębokie i wstrząsające duszę uniesienia, powoduje wreszcie, że małżonkowie czasem spojrzą na siebie z uśmiechem, mrugną okiem... Miło jest wspominać przeżyte radośnie chwile i myśleć o tych, które nam jeszcze przyjdzie przeżyć.

W kontaktach towarzyskich pozbawionych seksu miarą bliskości mo­że być właśnie to, czy obie osoby potrafią swobodnie mówić o seksie. Rozmawiamy o tym na ogół z najbliższymi. Są, oczywiście, pewne grupy ludzi ogarnięte wręcz obsesją tego tematu, natomiast zwykłe rozmowy o seksie są zazwyczaj sztywne i napuszone. Ja zaś mówię tu o takiej przyjaźni, która jest na tyle głęboka, aby można było mówić nie tylko o swoich doznaniach seksualnych, ale także o lękach i niepewnościach.

Również w układzie rodzice - dzieci należy w końcu dołączyć ten problem do repertuaru rozmów, a im wcześniej przełamie się tutaj tę barierę, tym lepsze będą stosunki rodziców z dziećmi.

Pewien 34-letni adwokat rozmawiał ze mną przez prawie rok o swoich kłopotach w stosunkach z rodzicami, którzy nie mieszkali razem z nim. Chciał on jednak przełamać wszystkie bariery, zwłaszcza te, które dzie­liły go od matki. Udał się więc do domu, żeby poinformować rodziców o zbliżającym się nieuchronnie rozwodzie. "Nie miałem pojęcia, co na to powiedzą - opowiadał - W mojej rodzinie nie było rozwodów, sądziłem więc, że nie przejdzie mi to gładko. A jednak! Były oczywiście łzy, ale, ogólnie mówiąc, starali się podtrzymać mnie na duchu i wyrażali współ­czucie.

Jednak najważniejsze wydarzyło się wtedy, gdy po śniadaniu siedzie­liśmy z matką przy stole w kuchni. Żeby docenić znaczenie faktu, trzeba wiedzieć, że matka nigdy nie wymawiała w domu słowa seks. Dowiady­wałem się o sprawach z nim związanych z książek, od przyjaciół, a zwłaszcza od dziewcząt. I tak oto siedzieliśmy, ja - dorosły mężczyzna -i moja matka, gdy w pewnej chwili powiedziała: »Przykro mi, że nie układa ci się z Shirley. Szkoda, że nie łączy was to, co łączy mnie z twoim ojcem. Nigdy nie przypuszczałam, że seks może przynieść tyle radości ludziom starym.« Nieśmiały błysk pojawił się w jej oczach i dodała: »To wszystko, oczywiście, dzięki twojemu ojcu. Ciągle czyta te książki i obmyśla różne nowości, których trzeba by popróbować.

Nie potrafię tego wyjaśnić, ale coś we mnie wtedy przy stole pękło. Nie wiem, czy dlatego, że rozmawialiśmy o wręcz elementarnych spra­wach dotyczących nas obojga, czy też dlatego, że dobrze było dowiedzieć się, że moi »staruszkowie« tak miło spędzają czas w łóżku. Co by to nie było, od tamtej pory patrzyłem na swoją matkę z zupełnie innej perspek­tywy."

James Joyce stwierdził, że czasem w takich chwilach na całą naszą egzystencję spada jakaś światłość. Doświadczenie tego człowieka naz­wałby Joyce "oświeceniem".

"Nie ma mnie już w jego życiu "

"Musi istnieć coś więcej, dla czego można by żyć - powiedziała. Jesteśmy małżeństwem od ponad 23 lat, ale jeżeli nic lepszego nie pojawi się przede mną w moim małżeństwie, jestem gotowa odejść". Jej mąż był spokojnym człowiekiem, czasami nawet dumnym z tego, że potrafił zachować spokój we wszystkich sytuacjach. Dla jego żony nie było to jednak zaletą. "Nigdy nie wiem, co on myśli - narzekała -1 zdaje mi się, że nie ma mnie już w jego życiu."

Bardzo często zdarza się, że terapeuta zna takiego męża tylko dzięki relacjom małżonki; ktoś taki z natury obawia się wypróbowania terapii i z daleka omija poradnię. Jednak w tym przypadku cała historia miała swój happy end. Joel chciał spróbować terapii małżeńskiej i okazało się, jak to często bywa, że za jego "murem" krył się strach, fobie i poczucie niepewności. Obawiał się mówić o tych elementach swojej osobowości, sądząc, że żona będzie patrzeć na niego z góry, gdy dowie się, jak słabym człowiekiem jest jej mąż. Jednak całe nieporozumienie - o ironio! -

polegało na tym, że ona była już na granicy opuszczenia go właśnie z powodu "muru", jaki wzniósł wokół siebie. Ale gdy zaczął ujawniać swoje niepewności, ona poczuła, że jest mu potrzebna i znowu obdarzyła go czułością.

Ty i twoje wnętrze

Carl Jung, psychiatra szwajcarski, polecał swym pacjentom zapozna­wać się z, jak to nazywał, "ciemną stroną", albo "niższymi partiami" osobowości. Rzeczywiście, istnieje pewna ukryta sfera w umyśle czło­wieka, składająca się ze wspomnień przeszłości, które przyprawiają nas

0 strach, nie mówiąc już o owych niższych instynktach, których się wstydzimy i które staramy się usprawiedliwiać na tysiące najróżniej­szych sposobów.

Jesteśmy bardzo przeciwni ujawnianiu tej strony nas samych przed innymi ludźmi tak długo, jak długo się tego boimy. Naturalnym przy­puszczeniem jest, że jeśli pozwolimy innym ujrzeć tę ciemną stronę naszej osobowości, będą nas oni nienawidzieć. Na ogół inni bywają dla nas bardziej tolerancyjni, niż my jesteśmy sami dla siebie. Tutaj rozpo­czyna się swoista reakcja chemiczna: ponieważ odkryliśmy przed kimś nasze sekrety, zaczynamy samych siebie lepiej rozumieć.

Sądzę, iż mogę nawet powiedzieć, że nie możemy nigdy w pełni poznać samego siebie, dopóki nie otworzymy się przed drugą osobą. W procesie tym człowiek dowiaduje się, jak pogłębić kontakty z inną osobą oraz jak kierować na tej podstawie swoim losem. Jedna z mądrości delfickich powiada "poznaj siebie", a my możemy ją jeszcze rozszerzyć

1 radzić: "daj się poznać innym, a wtedy poznasz siebie."

To poznanie jest źródłem olbrzymiej satysfakcji i energii, którą uzys­kujemy dzięki przyjaźni. Jeżeli ukochana przez nas osoba akceptuje nas razem z ciemnymi stronami naszej osobowości, to ów fakt wiary pozwala nam lepiej akceptować samych siebie.

Chrześcijańska praktyka spowiedzi świętej uznawana była zawsze ze względu na swoje terapeutyczne działanie. Biblia mówi: "Wyznawajcie zatem sobie nawzajem grzechy, módlcie się jeden za drugiego, byście odzyskali zdrowie. Wielką moc posiada wytrwała modlitwa sprawiedli­wego." (Jk 5,16). Nie przypadkiem mówił św. Jakub, że jeżeli poznamy nawzajem ciemne strony siebie samych, to dopiero wtedy będziemy jasnością. W sposób, którego w pełni nie rozumiemy, samootwarcie się pomaga nam lepiej widzieć, czuć, wyobrażać sobie, mieć nadzieję na rzeczy, o których wcześniej nawet nie pomyślelibyśmy. Zatem zachęta do przejrzystości jest w rzeczywistości zachętą do autentyczności.

Dlaczego skłaniamy się ku ludziom przejrzystym

Bruce Larson, wieloletni prezydent Faith at Work ("Czynna wiara") utrzymuje, że mamy przynajmniej jedną taką osobę, której możemy wszystko powiedzieć. Zdziwiłem się, czytając tę myśl, ponieważ nigdy w pełni nikomu się nie zwierzałem. Próbowałem oczywiście odkrywać przed innymi to i owo, czasem nawet rzeczy bardzo intymne, ale totalne otwarcie się przed jedną osobą było zbyt wielką próbą.

Jednakże kilka lat później dokonałem tego, a raczej mój przyjaciel dokonał tego wobec mnie, co z kolei skłoniło mnie do podobnego zachowania się. Od tamtej pory znam to poczucie ulgi wynikające z posiadania "brata", który mnie całkowicie akceptuje. Mark Svensson i ja różnimy się od siebie pod wieloma względami. On jest 15 lat starszy ode mnie. Jest niski i ma czarną brodę; ja jestem niskim blondynem. Jest zdolnym pracownikiem przemysłu, chociaż niezbyt długo poddawał się edukacji formalnej; ja spędziłem połowę swego dotychczasowego życia w akademii. On jest imigrantem szwedzkim, ja rodowitym Amerykani­nem. Mimo tych różnic mogę być SOBĄ w obecności Marka. Akceptuje mnie bez względu na to, jak kapryśne miewam nastroje, a ja postępuję tak samo w stosunku do niego. Oczywiście, on nie zawsze aprobuje moje zachowanie czy moje sądy, ale wiem, że bez względu na to, na ile się nie zgadzamy, nie będzie mnie krytykował. I chociaż bywamy czasami źli na siebie, nasza przyjaźń nie zostanie naruszona.

Marian Evans (George Eliot), angielska nowelistka, musiała zaznać takiej przyjaźni, skoro napisała:

"Cóż to za nieopisana ulga, mieć poczucie bezpieczeństwa przy innej osobie; nie musieć ważyć myśli, ani mierzyć słów, lecz wylewać je wszystkie z siebie wiedząc, że wierna dłoń przyjmie je i zachowa...".

Najlepszy sposób przyciągania do siebie ludzi

Pewien znany psychiatra prowadził kiedyś sympozjum na temat skła­niania pacjentów do otwartości. Psychiatra ów rzucił w pewnej chwili wyzwanie swoim kolegom, chwaląc się: "Założę się, że moja metoda pozwoli mi skłonić pacjenta do ujawnienia najskrytszych jego spraw podczas pierwszego z nim spotkania, bez konieczności zadawania pytań z mojej strony." Na czym polegała ta metoda? Oto ona: Rozpoczął spotkanie z pacjentem od ujawnienia czegoś bardzo osobistego, co mog­łoby zniszczyć jego karierę, gdyby zostało ujawnione. Pomimo wątpli­wości, nasuwających się w związku z tą metodą, osiągnięty został pożą­dany efekt: Pacjent odkrył swoje wnętrze.

Ta sama reguła odnosi się do wszystkich stosunków międzyludzkich. Jeżeli ośmielisz się otworzyć swoje wnętrze, druga osoba najprawdopo­dobniej wyjawi swoje sekrety tobie.

Moim mentorem, któremu jakże chciałem dorównać, jest człowiek, którego nigdy nie spotkałem. Mimo to znam go bardzo dobrze. Znam też jego prace, dzięki licznym publikacjom. Będąc prostym i bezpretensjo­nalnym człowiekiem, dr Paul Tournier posiada z pewnością wspaniały dar leczenia.

Jaki jest jego sekret? Otóż, wskazuje on na pewien znaczący punkt zwrotny w jego karierze. Podczas praktyki internistycznej w Genewie wziął udział w spotkaniu, podczas którego ludzie byli po prostu sobą, dzielili się swoimi troskami, radościami, grzechami. Chociaż był czło­wiekiem religijnym, Tournier stwierdził, że w takim klimacie doznał transformacji duchowej. Gdy powrócił do swojej praktyki, spostrzegł, że ludzie otwierają się przed nim. Zamiast mówić jedynie o swoich doleg­liwościach fizycznych, pacjenci zaczynali opowiadać mu o swoich prze­życiach.

Ale dlaczego zaczęli to robić? Ponieważ on sam stał się osobą otwartą, a przecież otwartość rodzi otwartość.

Jednym z najbardziej charakterystycznych aspektów życia Jezusa Chrystusa była przejrzystość Jego postaci. W przeciwieństwie do więk­szości guru, którzy pozostają niejako ponad swoimi uczniami, Jezus przeżył swe życie razem z nimi. Łamiąc się z nimi chlebem, modląc się i płacząc z nimi, godząc ich kłótnie, Chrystus był głęboko zaangażowany w ich wspólne życie. Raz po raz otwierał się przed uczniami, a kiedy nie rozumieli Go - cierpiał. Aby upewnić się, czy uczniowie rozumieją Jego samootwarcie, mówił: "Już was nie nazywam sługami, bo sługa nie wie, co czyni pan jego, ale nazwałem was przyjaciółmi, albowiem oznajmiłem wara wszystko, co usłyszałem od Ojca mego." (J 15,15).

Kiedy napotkamy na swej drodze kogoś tak otwartego, od razu jesteś­my "rozbrojeni". Samarytanka, którą Jezus spotkał w Sychar, najpierw spierała się z Nim, zachowując ostrożność, ponieważ był obcym. Lecz wkrótce otwarła się przed nim z uczuciem ulgi.

W rzeczywistości nikt nie lubi przywdziewać maski. Być poznanym i zaakceptowanym przez Boga jest wyzwalającym i uzdrawiającym doświadczeniem i jest zarazem najlepszym modelem stosunków między­ludzkich.

Czy totalna szczerość?

Czas teraz dodać kilka wyjaśnień w celu określenia, czego NIE rozumiem pod pojęciem przejrzystości.

Najpierw chciałbym wyjaśnić, że nie popieram kontrowersyjności. Ludzie próbujący być absolutnie szczerymi, wyrażają swoją opinię na każdy poruszony temat. Jeśli zaryzykujesz twierdzenie, z którym taki człowiek się nie zgadza, jego "otwartość" powoduje, że z miejsca wyraża on swoje przeciwne zdanie.

Powyższy sposób jest ryzykownym sposobem życia. Czasami sprawą rozumu jest zachowanie opinii dla siebie samego. Dean Martin, popular­ny piosenkarz i aktor amerykański, powiedział kiedyś: "Pokażcie mi chłopca, który nie wie, co to strach, a pokażę wam chłopca, którego często biją."

Po drugie, nie uważam, że należy całkowicie się "obnażać". Często sądzi się, że "nagość psychiczna" jest zaletą. Jednak takie osoby mogą pozostawać bardziej poza kontrolą, niż zdają sobie z tego sprawę. Prze­cież jednym z objawów ciężkiej psychozy jest niezdolność pohamowania się w wyrażaniu emocji.

Większość z nas ucieka przed ludźmi, którzy opowiadają swe szcze­gółowe życiorysy już w pierwszej godzinie znajomości. Nie ma więc sensu otwieranie się w pełni przed każdym. Mamy prawo do ciszy i każdy z nas musi sam decydować, jaką część swojej osobowości może ujawnić w danej sytuacji.

Ostatnia uwaga: oczywiście, będziemy unikać ujawniania uczuć i faktów, które mogłyby przynieść szkodę innym lub zranić słuchającego. Mam tutaj na myśli wyjawianie niewierności seksualnej swemu partne­rowi. Wielu psychologów, zafascynowanych ideą szczerości totalnej, poleca małżeństwom wyjawić wszystkie dawne złe występki, bez wzglę­du na ich druzgocące następstwa. Są jednak przypadki, kiedy partner, próbując ulżyć swojemu poczuciu winy, nieświadomie przerzuca ów ciężar na ramiona ukochanej osoby.

Wiem, że w niektórych małżeństwach katharsis wspólnej spowiedzi przynosi korzyści, oraz że takie oczyszczenie może bardziej zbliżyć partnerów. Jednak "spowiedź" nie zawsze przynosi takie efekty i dlatego twierdzę, że należy posługiwać się nią bardzo ostrożnie.

Nasza naczelna zasada pozostaje mimo to niezmienna. Jeśli chcesz pogłębić swoje kontakty, zasadą drugą będzie:

Kultywuj przejrzystość swojej osobowości

"Nasza opinia o innych ludziach zależy mniej od tego,

co my widzimy w nich, a bardziej od tego,

co dzięki nim widzimy w sobie samych."

Sara Grand

Jak okazywać uczucia

Kiedy Gale Sayers i Brian Piccolo, Murzyn i biały, obaj będący w drużynie futbolowej Chicago Bears, zamieszkali razem w 1967 roku, okazało się to pierwszym tego typu zdarzeniem między zawodowymi piłkarzami. Także dla każdego z nich było to pierwsze takie przeżycie. Sayers nigdy przedtem nie miał białego przyjaciela, może z wyjątkiem George'a Halasa, a Piccolo nigdy NAPRAWDĘ nie znał czarnego czło­wieka.

Jednym z sekretów ich wzrastającej przyjaźni było podobne poczucie humoru. Na przykład, przed grą pokazową w Waszyngtonie w 1969 roku pewien poważny reporter wszedł do ich pokoju hotelowego w celu przeprowadzenia wywiadu.

- "Jak się wam razem mieszka? - spytał dziennikarz.

- W porządku, dopóki on nie korzysta z łazienki - odrzekł Piccolo.

- A o czym rozmawiacie? - dziennikarz pytał dalej, ignorując śmiech swoich rozmówców.

- Głównie o sprawach rasowych - odrzekł Gale.

- Po prostu o rasizmie - dodał Piccolo.

- Gdybyście mieli wybierać - kontynuował reporter - kogo wybralibyś­cie na współlokatora?

- Jeżeli pyta pan, jakiego białego włoskiego obrońcę z Wake Forest, powiedziałbym, że Picka - odpowiedział Gale."

Ale pod przykrywką śmiechu i żartów ukryta była głęboka lojalność jednego względem drugiego, a w filmie "Brian's Songs" (Pieśni Briana) wyraźnie pokazano, że przyjaźń Sayersa i Piccolo była największą w historii sportu.

Potem, w sezonie 1969 roku, okazało się, że Piccolo jest chory na raka. Starał się jeszcze grać, chociaż jeden sezon, ale w końcu więcej przeby­wał w szpitalu, niż na boisku. Gale Sayers starał się być razem ze swoim przyjacielem tak często, jak tylko mógł.

Wcześniej planowali spędzić wspólnie razem z żonami obiad podczas Professional Writers (corocznej imprezy pod nazwą Zawodowi Reporte­rzy Futbolu) w Nowym Jorku, gdzie Sayers miał otrzymać nagrodę S. Halasa, przyznawaną najlepszemu zawodnikowi futbolu. Niestety, cho­roba przykuła Piccolo do łóżka. A kiedy Sayers stał w oczekiwaniu na nagrodę, łzy pojawiły się w jego oczach. Na ogół lakoniczny czarny atleta miał powiedzieć, przyjmując nagrodę:

"Wyrażacie uczucie dla mnie, dając mi tę nagrodę, ale oświadczam wam, że przyjmuję ją dla Briana Piccolo. To on jest tym człowiekiem, który powinien otrzymać tę nagrodę. Kocham Briana Piccolo i chciał­bym, żebyście i wy go kochali. Gdy uklękniecie wieczorem do modlitwy, proszę pomódlcie się też za niego."

"Kocham Briana Piccolo". Jak często można usłyszeć mężczyznę wypowiadającego takie słowa? O ile bogatsze mogłoby być nasze życie, gdybyśmy ośmielali się okazywać nasze uczucia tak, jak to zrobił Sayers tamtego wieczoru w Nowym Jorku.

Zatem trzecią zasadą polepszenia stosunków interpersonalnych jest:

OŚMIELAJ SIĘ MÓWIĆ O SWOICH UCZUCIACH

Z obawy przed okazaniem się sentymentalnymi, wielu z nas powst­rzymuje się od wyrażania uczuć i dlatego tak wiele traci z bogactwa przyjaźni. Mówimy "dziękuję", gdy mamy na myśli "niech Bóg cię błogosławi"; mówimy "do zobaczenia", mając na myśli "będzie mi ciebie bardzo brak". G. K. Chesterton, angielski pisarz, powiedział kiedyś, że najmniej uzasadniony jest strach przed sentymentalizmem. A przecież tak wiele mogłoby to dać, gdybyśmy czuli się bardziej wolni w wyrażaniu swoich uczuć. Jezus miał swoją metodę robienia tego. Na sto sposobów mówił uczniom, że ich kocha, przez co w żaden sposób nie mogli mieć co do tego wątpliwości.

Dlaczego tak bardzo jesteśmy przeciwni otwartemu mówieniu, że nam na kimś zależy? Powodów jest kilka. Jednym z nich jest obawa, że nasze uczucia nie będą odwzajemnione, oraz że zostaniemy odrzuceni. A co gorsza, zwłaszcza między mężczyznami, boimy się wyśmiania nas przez innych z powodu naszej sentymentalności. Istnieje niewiele bardziej przerażających uczuć, niż poczucie zmieszania i zakłopotania. Dlatego staramy się z całych sił nie dopuścić nawet do możliwości ich powstania.

Jednak ludzie, których inni kochają, to tacy, którzy odrzucają obawy i deklarują otwarcie swoją miłość. Na przykład Thomas Jefferson był prawdziwym mężczyzną, a mimo to był chyba najbardziej uczulony na odrzucenie. W pewnym momencie jego kariery, kiedy był przybity po przegranej z Hamiltonem w Waszyngtonie, wysłał swoje książki i meble do domu w Monticello, odwołał prenumeraty gazet, zerwał swoje kon­takty polityczne i przez następne 37 miesięcy praktycznie nie wytknął nosa z domu. Jak widać, Jefferson był wręcz przesadnie czułym człowie­kiem.

Ale czy powstrzymało go to od wyrażania miłości, gdy ta nadeszła? M. Brodie, biograf Jeffersona, mówi: "Listy Jeffersona do jego dwóch dorosłych już córek , Marty i Marii, są tak przepełnione uczuciem i tak niewinnie uwodzicielskie, że stały się dla niego oknem na świat." A pisząc w roku 1819 do swojego przyjaciela, Johna Adamsa, Jefferson wypowiada tak "sentymentalne" zdanie, jak: "Uważaj na siebie i bądź pewien, że jesteś mi ciągle miły."

Mimo obfitej korespondencji, Jefferson i Lafayette nie widzieli się już od 35 lat, kiedy prezydent Monroe zaprosił w 1824 roku wielkiego generała francuskiego do odwiedzenia Ameryki. Lafayette miał wtedy 67 lat, a Jefferson 81. Po przyjeździe do USA Lafayette pozostał w Quincy i Massachusetts tylko jeden dzień, a potem pospieszył na połud­nie zobaczyć się z Jeffersonem.

Tego listopadowego ranka, gdy powóz Lafayette'a dotarł do Monti­cello, oczekiwał go tam już cały tłum. John Randolf, który pomagał w urządzaniu całej uroczystości, opowiadał, jak jego dziadek schodził po schodach z tarasu, kiedy Lafayette wysiadł z powozu. "Jefferson - powie­dział - ruszył starczym galopem, aż wreszcie padli sobie w objęcia ze łzami w oczach."

W pracy z ludźmi rozwiedzionymi, bardzo często chciałbym dać im lekcję tego, co tak wspaniale robili Gale Sayers, Thomas Jefferson i Jezus - śmiałości w pokazywaniu uczuć. Wiele kobiet sądzi, że powinny okazywać wręcz oziębłość, bo inaczej stracą mężczyznę. Chociaż są nim oczarowane, zachowują swe uczucia dla siebie. Ale przecież takie zacho­wywanie dystansu niszczy ich cel. Nie ma nic tak przyciągającego mężczyznę, jak świadomość, że kobiecie na nim zależy.

Przykro jest, gdy spotyka się dwoje ludzi, którzy się polubią, ale z powodu nieśmiałości nie deklarują swoich uczuć. Uczucie wtedy umiera. Tragedią jest, jeżeli miłość nie wraca, ponieważ jest niezadeklarowana.

Kobieta, którą trudno zdobyć

Jeżeli to, co powiedziałem wcześniej jest prawdą, to co mamy począć z trwającym wieki uczuciem do kobiety zimnej i trzymającej wszystkich na dystans? Według powszechnej opinii kobieta, którą trudno zdobyć jest bardziej pożądaną, niż kobieta ogólnie chętna do zawierania bliskich znajomości. Sokrates, Owidiusz, Kamasutra, Dear Abby, wszyscy oni zgadzają się, że osoba, której uczucia łatwo jest pozyskać, prawdopodob­nie nic wzbudzi wielkich uczuć u innych.

Jednakże dr Elaine Walster wraz z innymi badaczami ujawnili na łamach czasopisma "Psychology Today" (Psychologia dzisiaj) wyniki eksperymentu przeprowadzonego z udziałem setek studentów, w celu określenia ich reakcji na różne typy kobiet. Podczas wstępnego wywiadu okazało się, że wolą oni kobiety "trudne", ponieważ mogą one być wybredne tylko wtedy, gdy są popularne. Twierdzili, że takie kobiety są zazwyczaj atrakcyjne, ładne, seksowne - posiadają więc cechy, którym trudno się oprzeć. Ale owa niedostępność bardzo studentów intrygowała. Z drugiej wszakże strony, studenci twierdzili, że kobiety "łatwe" spra­wiały niejakie kłopoty. Zazwyczaj bardzo chętnie umawiały się na ran­dki, ale gdy już znalazły "swego" mężczyznę, stawały się zbyt poważne, zbyt zależne i zbyt wymagające. Krótko mówiąc, prawie wszyscy męż­czyźni potwierdzają wyjściową hipotezę, że korzystne dla kobiety jest być zimną.

Dane te jednak nie potwierdziły się zupełnie podczas wywiadu z mężczyznami na temat pierwszych randek, zaaranżowanych przez kom­puter, z kobietami biorącymi udział w tworzeniu eksperymentu. Poinst­ruowano je, aby w stosunku do połowy mężczyzn były oziębłe, a w stosunku zaś do drugiej połowy były przyjazne, chętne do bliższego poznania prawie natychmiast. Twórcy testu zakładali, że najbardziej poszukiwanymi do drugiej randki będą kobiety wybredne.

Ale okazało się coś zupełnie przeciwnego. Im bardziej romantyczne zainteresowania wykazywała dziewczyna, studenci oceniali ją jako bar­dziej pożądaną. Jasne jest, że wszyscy kochają kochanków.

Wróćmy zatem do tablicy. Psycholodzy byli tak poruszeni wynikami testu, że porzucili swoje wcześniejsze hipotezy i powrócili do przepro­wadzenia wywiadów ze studentami. Tym razem pytania były bardziej szczegółowe. Poproszono studentów, aby opowiedzieli o korzyściach i problemach w przypadku kobiet "łatwych" i tych, które zdobyć jest trudno. Stwierdzono, że obydwa rodzaje kobiet są równie pożądane, jak i zniechęcające. Chociaż kobieta wymagająca może być interesującym materiałem na randki, przysparza ona także problemów. Ponieważ ko­bieta taka nie wykazuje szczególnego entuzjazmu zainteresowanym mężczyzną, może go pogrążyć i ośmieszyć w oczach jego znajomych. Możliwe jest też, że taka kobieta będzie niesympatyczna, zimna, uparta: słowem może posiadać cechy, których młody mężczyzna raczej nie oczekuje od swojej partnerki. Natomiast nawet jeżeli kobieta jest "łatwa", może potraktować sprawę poważnie, tak że trudno jej się będzie pozbyć; mimo to wzmocni "ego" mężczyzny i uczyni spotkania przyjemnymi. Prowadzący test zaczęli więc dochodzić do wniosku, że korzyści i strony ujemne obu typów kobiet równoważą się.

Zapoznajmy się teraz z wnioskami. Twórcy eksperymentu stwierdzili, że jeżeli kobieta uważana jest za trudną do zdobycia, uważa się ją za godną zainteresowania. Taka kobieta jest dynamitem dla mężczyzny, ponieważ ma opinię kobiety bardzo wybrednej; lecz kiedy napotka mężczyznę, którego polubi, nie wstrzymuje się od ujawniania swych uczuć. Stąd spotkania z nią są dla mężczyzny przyjemne i dają mu satysfakcję. Dlatego badacze polecają: zachowuj się wybiórczo. Jeśli posiadasz cechy kobiety popularnej i pożądanej, a zachowasz się przy­jaźnie w stosunku do mężczyzny, na którym ci zależy - będziesz zwyciężczynią.

Jak wytwarzać pole emocjonalne

Czy zaakceptowalibyście sposób, dzięki któremu drugiej osobie za­częłoby na was zależeć, a który działałby w 90%? To jest tak proste, że wręcz nie wiem, jak to wyrazić. Znam przecież tak wielu ludzi, którzy marzą o tym, żeby być kochanymi, a którzy nie korzystają w życiu z tej prawie niezawodnej zasady. Przytoczę ją tutaj, chociaż nie ja ją stworzy­łem. Seneka wyraził ją zwięźle 2000 lat temu: "Jeśli chcesz być kocha­nym, kochaj." Ci, którzy puszczą wodze swego serca i otwarcie wyrażą swój dla kogoś podziw i uczucia, najprawdopodobniej nie zostaną odrzu­ceni.

W książce pt. "Miłość i wola" (Love and Will) Rollo May'a znajduje się następujący fragment, który chciałbym tutaj przytoczyć:

"Istnieje taki dziwny fenomen w psychoterapii, że kiedy pacjent coś odczuwa - erotyzm, złość, alienację lub nienawiść - terapeuta zwykle odkrywa po chwili, że zaczyna mieć te same uczucia. Bierze się to stąd, że jeżeli ich stosunek do siebie jest szczery, to powstaje wspólne pole emocjonalne. Prowadzi to do tego, że w życiu codziennym zakochujemy się w tych, którzy nas kochają. W tym też odnajdujemy znaczenie słów »zalecać się« i »zdobywać«. Owa niepohamowana chęć kochania danej osoby wynika dokładnie z jej lub jego uczucia do ciebie. Wielkie uczucia wywołują wielkie uczucia."

O ile wiem, to właśnie Rollo May opisuje po raz pierwszy tego typu "pola emocjonalne", a przecież każdy z nas doświadczył kiedyś tego magnetycznego przyciągania do innej osoby. Gdy komuś na nas zależy i okazuje to oczami, swoją uwagą i wyrażeniem swoich uczuć, stwier­dzamy, że i w nas powstają takie uczucia. Jak zacytowałem wcześniej, "owa niepohamowana chęć kochania danej osoby wynika dokładnie z jej lub jego uczucia do ciebie."

Marlena Dietrich, zapytana kiedyś jak być kochaną przez mężczyznę? odpowiedziała niezwykle prosto i jakże adekwatnie: "Kochać go".

W obronie miłości

Czy odczuwasz onieśmielenie, gdy masz powiedzieć komuś, że ci na nim zależy? Przyjrzyjmy się kilku przykładom wielkich uczuć wyrażo­nych przez ekspertów miłości.

"Najdroższa, jakże marzę o tym, żebyś była tutaj." Tak pisał Woodrow Wilson do swej narzeczonej Ellen Axon w 1884 roku. Dalej wyraża to, co można by nazwać zbyt sentymentalnym: "Tak wspaniale i tak przy­jemnie byłoby siedzieć razem w takich chwilach; mówić o przyszłości, o tym j ak wspólnie będziemy wspierać naszą miłość, jak będziemy razem pracować, żeby stworzyć wokół nas jaśniejsze miejsce na świecie." Sentymentalne? Może. Jednak to wielkie uczucie podbiło serce kobiety, tak jak dzieje się to od wieków. Oczywiście sentymentalizm może osiągnąć swe ekstrema. Pewna, najprawdopodobniej nieautentyczna his­toria, dotycząca dramatopisarza z okresu Restauracji, Tomasza Otway'a, była jakże faworyzowana przez romantyków. Mówi się, że Otway gło­dował przez trzy dni, mając nadzieję, że w ten sposób "zmiękczy" serce aktorki Elizabeth Barry, a potem tak łapczywie zaczął jeść chleb, że zadławił się na śmierć.

Jeśli ktokolwiek był ekspertem miłości, był nim na pewno Teodor Roosevelt. Będąc studentem Harvardu, spotkał Alice Hathaway, kuzynkę jednego ze swych najlepszych przyjaciół. Zakochał się w niej od pierw­szego wejrzenia, co zresztą potwierdzają wyraźnie jego listy. Co więcej, prywatne notatki w jego diariuszu wskazują, że jego uczucie nie było tylko na pokaz. Zapis przy dacie 25 stycznia 1880 roku brzmi:

"Podczas Święta Dziękczynienia w zeszłym roku powiedziałem sobie, że jeśli będzie to możliwe, zdobędę ją. A teraz, gdy tak już się stało, celem całego mojego życia będzie uczynić ją szczęśliwą i chronić ją przed wszystkim, co złe. O, jak będę wielbił moją księżniczkę! Jak ona, będąc tak czystą i piękną, może myśleć o poślubieniu mnie - nie wiem. Ale dziękuję Bogu, że tak jest."

Na koniec jeszcze jeden przykład: Marian Evans, której pseudonim pisarski brzmiał George Eliot, napisała w 1875 roku do panny Burns -Jones:

"Lubię nie tylko być kochaną, ale lubię też, gdy mówi się o tym, że się mnie kocha. Nie jestem pewna, czy podzielasz moje zdanie. Wystarcza­jąco dużo ciszy znajdziemy w grobie. Ten zaś świat jest światem literatury i mowy, wobec tego pozwolę sobie wyrazić, jak bardzo jesteś mi droga."

Któż mógłby być nieczuły w stosunku do autora takiego listu?

W słowach "kocham cię " kryją się też pułapki

W deklarowaniu miłości należy unikać pułapek, które są w niej ukryte. Osoby przesadnie wylewne, to ludzie, którzy wyrzucają z siebie zdania pełne uczuć przy każdym otwarciu ust. Jeśli ktoś ciągle wyraża niewłaściwe lub sztuczne uczucia, inni ludzie wkrótce przestaną wierzyć wszystkiemu, co mówi. Nie mów więc o niczym, czego nie czujesz, ale wyrażaj wszystkie dobre uczucia, które rzeczywiście żywisz w stosunku do innych.

Wymusza to osoba, która mówi "kocham cię" po to, aby skłonić drugą osobę do wypowiedzenia tych właśnie słów w stosunku do niej samej. Nie oczekuj zatem komplementów w zamian za ujawnienie swo­ich uczuć, ani też zobowiązań od drugiej osoby. Pozwól, żeby to, co mówisz, było po prostu wyrazem tego, co tkwi w tobie samym.

Ostatnia grupa ludzi to osoby "uparte". W rzeczywistości są to ludzie, którzy dużo mówią o swoich uczuciach, lecz nie potrafią rozpoznawać właściwie reakcji innych. Dr Stephen Johnson uważa, że proces zbliżania się do drugiej osoby opiera się na zasadzie trzech kroków: pierwszy -wyciągnij rękę; drugi - zwróć uwagę na reakcję drugiej osoby; trzeci -kontynuuj to, co zacząłeś, zatrzymaj się albo wycofaj, w zależności od napotkanej reakcji.

Tragedią jest czekać aż będzie za późno

Hugh był młodym komiwojażerem o kędzierzawych włosach i moc­nym uścisku dłoni. Przyszedł do mojej poradni, ponieważ dręczyła go niepewność co do jego kariery zawodowej. Poprosiłem go, żeby opowiedział mi o swoim dzieciństwie. Szczególnie chciałem wiedzieć, czy było ono szczęśliwe?

"Hm, nie całkiem - odpowiedział. Mój ojciec był wymagający i zawsze bardzo krytyczny. Kiedy byłem mały, bardzo starałem się zado­wolić go, ale najwyraźniej trudno mu było powiedzieć cokolwiek dobre­go o mnie. Kilka lat po śmierci ojca rozmawiałem z kilkoma spośród jego najlepszych znajomych, którzy opowiedzieli mi o tym, jak dobre zdanie miał o mnie mój ojciec tam, w fabryce. Nieprawdopodobnie mnie to zaskoczyło. Nie miałem przecież pojęcia, że tak był ze mnie dumny."

Takich tragedii można uniknąć, jeśli ludzie ośmielą się mówić od razu o swoich uczuciach. Stwierdzenie "kocham cię" zawiera pewien magicz­ny wydźwięk. Twoje dzieci odpowiedzą na nie, rodzice będą głęboko poruszeni, a przyjaciele będą cię kochać za to, że mówisz to do nich.

Być może mężczyznom trudniej jest między sobą wymawiać słowa "kocham cię", ale jest przecież jeszcze tyle innych sposobów wyrażania swoich uczuć. Mężczyzna może przecież powiedzieć swemu przyjacie­lowi, jak bardzo cieszy się ze spotkania z nim, oraz że wspólne zjedzenie posiłku wiele znaczy dla niego. Może też powiedzieć, że jego przyjaźń jest dla niego najcenniejsza.

Czasem możemy zwielokrotnić efekt komplementu, mówiąc go trze­ciej osobie. Na przykład, mówiąc żonie znajomego, jak bardzo go cenisz, sprawisz przyjemność obojgu. Jej, dlatego że ona lubi, gdy inni szanują jej męża; jemu, ponieważ - możesz być tego pewien - ona o tym opowie, jak tylko wróci do domu!

To, co próbowałem powiedzieć w tym rozdziale Benjamin Franklin zawarł w jednym zdaniu: "Nie mów źle o nikim, ale mów wszystko, co najlepsze o każdym."

Niech więc trzecią naszą zasadą będzie:

Ośmielaj się mówić o swoich uczuciach

"Najlepsza część życia ludzkiego,

to małe, bezimienne i zapomniane

akty dobroci i miłości."

William Wordsworth

Miłość jest czymś, co się tworzy

Frederick Speakman napisał kiedyś książkę zatytułowaną "Miłość jest czymś, co się tworzy". Tytuł jest bardzo adekwatny do podjętego przez nas tematu, ponieważ myśląc o miłości, myślimy o spektakularnych uczuciach i bohaterskich czynach względem ukochanej osoby. A prze­cież tak niewiele ludzkiego życia przebiega z równą im intensywnością.

Najlepsze stosunki międzyludzkie powstają jednak poprzez kumulo­wanie wielu drobnych aktów dobroci. Gdy w roku 1936 umarła żona Alberta Einsteina, jego siostra Maja przeprowadziła się do niego, aby pomóc wielkiemu geniuszowi w sprawach domowych. W roku 1950 doznała ona pewnego ataku, w wyniku którego straciła przytomność do końca życia. W związku z tym Einstein spędzał każdego popołudnia dwie godziny przy jej łóżku, czytając głośno Platona. Chociaż Maja nie dawała żadnego znaku zrozumienia, intuicja Einsteina mówiła mu, że część jej mózgu ciągle żyje, oraz że wiele miłości można przekazać w ten właśnie sposób.

Wobec tego czwartą zasadą dla poprawienia naszych stosunków z innymi ludźmi będzie:

NAUCZ SIĘ GESTÓW MIŁOŚCI

Podczas mojej pracy w charakterze doradcy małżeńskiego często dziwiła mnie naiwność par małżeńskich, które doznały rozczarowania, gdy przeminęły już pierwsze romantyczne uczucia. Często z olbrzymim poczuciem winy kobieta mówi: "Doktorze, wydaje mi się, że nie kocham już mojego męża. Coś chyba jest ze mną nic tak." Oczywiście, nic złego się z taką kobietą nie dzieje. Może z wyjątkiem tego, że zbyt dużo czasu poświęca na analizę swoich uczuć. Eksperci od spraw związanych z miłością zdają sobie sprawę z faktu, że emocje przemijają i dlatego poszukują gestów miłości nawet wtedy, gdy uczucia małżonków już prawie znikły. Co więcej, takich ludzi nigdy nie zadowala mówienie osobom drugim, że im na nich zależy - starają się to po prostu okazać odpowiednim zachowaniem. Mark Twain powiedział kiedyś: "Miłość jest szybka, ale mimo to charakteryzuje ją najpowolniejszy ze wszystkich wzrost".

Małżonek w czasie przerwy na lunch jedzie samochodem 20 mil do domu, żeby zabrać żonę do ulubionej restauracji. Mężczyzna widzi na wystawie interesującą książkę, więc kupuje ją i wysyła pocztą do przy­jaciółki z krótkim listem. Kobieta słyszy, że jej znajoma mogłaby co­dziennie jeść do obiadu chińską sałatę; wobec tego zawsze, gdy zaprasza ją na obiad, w domu jest chińska sałata, choćby tylko dla znajomej. To wszystko są gesty, które wiążą ludzi i zapobiegają tarciom, gdy ich wzajemne stosunki są zagrożone.

Rozmawiałem pewnego razu z mężczyzną, w którego małżeństwie po 18 latach zaczęło się źle dziać. "Skąd pan wiedział, że to już po wszyst­kim?" - spytałem. "Kiedy przestała nakładać co rano pastę na moją szczoteczkę do zębów - odpowiedział. Kiedy się pobraliśmy, którekol­wiek z nas wstawało pierwsze, wyciskało pastę na szczoteczkę drugiego i zostawiało na umywalce. W pewnym momencie przestaliśmy to robić i od tamtej pory wszystko poleciało jak z górki." Powyższy przykład jest, oczywiście, przesadnym uproszczeniem, ale tak drobne przysługi na­prawdę się liczą. Nawet nie zdajemy sobie sprawy z tego, jak bardzo.

Von Herder, niemiecki krytyk, historyk i teolog luterański, napisał: "Najgłębsza nawet miłość umiera, gdy nie jest dobrze pielęgnowana." Natomiast Edna St. Vincent Millay lamentowała: "To nie miłość rani moje dni, lecz to, że jest ona tak słaba."

To właśnie te najmniejsze akty dobroci mają tak wielką siłę, ponieważ to one naprawdę pokazują, że komuś zależy na drugiej osobie. Trzeba więc czasami zastanowić się, co może przywołać te chwile szczęścia. Galett Burgess, amerykański humorysta i ilustrator, wysłał swojej znajo­mej książkę, której otrzymanie potwierdziła listownie. A po dwóch miesiącach napisała drugi list, w którym wyraziła swoje zdanie na temat tej książki, co potwierdziło, że ją przeczytała. Burgess napisał potem: "Jej serce wie, w czym rzecz. Dzięki takim osobom wdzięczność staje się podobna do długu, który spłaca się na raty."

Znaczenie rytuałów

Robert Brian, antropolog badający przyjaźń w kilku różniących się od siebie kulturach, mówi, że rytuał jest jednym z najbardziej uniwersalnych elementów dobrych kontaktów międzyludzkich. Przecież mężowie i żony cementują swoją miłość takimi zachowaniami, jak pocałunki na dobranoc, wspólne obchodzenie różnych rocznic, przynoszenie drugiej osobie śniadania do łóżka, wspólne wychodzenie na wieczorne spacery.

Osoba pragnąca pogłębić swe kontakty z innymi będzie zawsze wy­patrywać u nich podobnych rytuałów. Wspólny lunch co tydzień, stałe spotkania na polu golfowym, albo coroczne kilkudniowe wycieczki na ryby - to wszystko są bardzo ważne wydarzenia. Uściski dłoni, żarty i przekomarzania - to gesty umacniające miłość i pozwalające z optymiz­mem patrzeć w przyszłość.

Kiedy mój syn był w szkole średniej, odwoziłem go codziennie samochodem na lekcje, a jedzenie po drodze śniadania stało się naszym zwyczajem. Wypróbowaliśmy kilka barów, aż wreszcie znaleźliśmy Vern's Coffee Shop, w którym podawali najlepiej na świecie wypieczone angielskie bułeczki "muffins" z jajkiem. Bywało, że jedząc w ogóle nie rozmawialiśmy. Ale bywało też i tak, że dzieliliśmy się wówczas naszymi najskrytszymi tajemnicami, których nie odkrylibyśmy przed nikim in­nym. Ów rytuał wspólnego śniadania był nam pomocą także w później­szych latach. Już jako dorosły mężczyzna, mój syn mieszka w innym mieście, ale gdy przyjeżdża czasem do domu rodzinnego, wszyscy wie­dzą, że przynajmniej raz podczas jego pobytu musimy "zaliczyć" śnia­danie u Verna.

Jednym z najlepszych sposobów pogłębiania kontaktów z innymi jest wspólne spożywanie posiłków. Nie przypadkiem tak wiele istotnych wydarzeń między Jezusem a Jego uczniami miało miejsce wtedy, gdy siadali razem do stołu. W łamaniu się chlebem jest coś z sakramentu. Czy zauważyłeś kiedykolwiek, jak trudno jest spożywać obiad z kimś, kto jest twoim wrogiem i jednocześnie pozostawać wrogami?

Jeśli więc chcesz uczynić wroga swoim przyjacielem, spróbuj zaprosić go do domu i przedyskutować istotę waszej wrogości, trzymając nogi pod jednym stołem. A jeśli chcesz polepszyć swe kontakty z większą liczbą ludzi, zapraszaj na lunch każdego tygodnia innych lub oferuj wspólne wypicie kawy przed pracą.

Inną metodą skumulowania dobrych wspomnień jest pomaganie przy­jacielowi w wykonaniu jakiegoś zadania. Praca ramię w ramię zbliża ludzi, nawet wtedy, gdy się w czasie jej wykonywania niewiele rozma­wia. Rozejrzyj się, czy ktoś z twoich znajomych nie ma jakiejś niew­dzięcznej roboty do wykonania i zaproponuj, że pomożesz mu to zrobić. Będziesz z pewnością zaskoczony ciepłem, z jakim spotkasz się ze strony tej osoby w przyszłości.

Małżonkowie także byliby z siebie bardziej zadowoleni, gdyby mogli więcej wspólnie pracować. Nasze bezsensowne "podziały obowiązków" często powodują, że żona pozostaje w domu, aby pozmywać naczynia, podczas gdy mąż wychodzi umyć samochód. A może by tak wspólnie wykonywać te zadania i cieszyć się w tym czasie swym towarzystwem?

Część bogactwa w najlepszych kontaktach to rezultat zbierania całymi latami wielu dobrych wspomnień. Wspomnienia spełnionych przysług, pożyczonych narzędzi, wspólnych wycieczek, pożyczonych książek - to te tysiące drobnych aktów miłości.

O sztuce dawania prezentów

Jednym z najstarszych gestów miłości jest dawanie prezentów. Drogi prezent niekoniecznie musi być wyrazem wielkiej miłości. Ważniejsza jest myśl towarzysząca prezentowi.

Moja żona znakomicie potrafi wyczuwać upodobania innych, i to czyni ją najlepszym dawcą prezentów. Pióro, którym piszę kosztuje mniej niż dolara, a mimo to jest jednym z jej niezliczonych małych prezentów, z których tak bardzo jestem zadowolony. Słyszała, jak mó­wiłem, że podoba mi się tego typu pióro, ale że nie mogę nigdzie takiego znaleźć. Rozpoczęła więc poszukiwania. Kilka dni później znalazłem na biurku dowód tego, jak bardzo moja żona myśli o mnie.

Wymiana prezentów jest także rzeczą ważną wśród zwierząt. Na przykład Empidae - rodzaj małych muszek, które chmarami unoszą się w ciężkim letnim powietrzu - mają bardzo rozbudowany sposób zaleca­nia się. Gdy samiec poszukuje samicy, wyszukuje on kilka przysmaków, "opakowuje" je w błyszczące kokoniki i "wręcza" swojej wybrance.

Pingwiny Adeli, żyjące na Antarktydzie, nie mają zbyt dużego wyboru prezentów w ich surowej krainie. Zatem samiec dotąd szuka wśród skał, aż znajdzie wyjątkowo gładki kamień i ten właśnie składa, jako cenny skarb, u stóp swojej wybranki.

Dr Lars Granberg, obecnie psycholog i szef college'u, gdy był studen­tem w Chicago, miał bardzo ciężkie życie, gdyż były to jednocześnie pierwsze lata jego małżeństwa. Jego żona ciężko pracowała na utrzyma­nie ich obojga. Granberg powiedział później:

"Głupio mi było, że jestem tak ubogi, a moja żona musi pracować, abym ja mógł skończyć studia. Ale wykonałem pewną inwestycję, dzięki której mogłem poczuć się lepiej. Na jednej ze stacji kolejki, którą wraca­łem co wieczór do domu, pewien Włoch miał kwiaciarenkę. Wysiadałem z pociągu i kupowałem u niego jedną różę za ćwierć dolara. Ten starszy człowiek wypatrywał mnie potem i zawsze miał w pogotowiu jedną różę, żebym mógł wy skoczyć z pociągu, kupić jąi jechać tym samym pociągiem dalej. Gdy stawałem wieczorem w drzwiach z teczką w jednej, a różą w drugiej ręce, moja żona zarzucała mi ręce na szyję i mówiła, że ta jedna róża znaczy dla niej więcej, niż gdyby ich było trzy tuziny."

Merle Simpson opowiada, że gdy była w szpitalu, w odwiedziny przyszedł jej przyjaciel z pięcioletnim synkiem. Gdy tylko weszli do pokoju, chłopiec położył na stoliku trzy prezenty. Były to trzy samocho­dziki, z których farba zdarta była przez godziny zabawy.

"Próbowałam odmówić - mówi Simpson. - Ale spostrzegłam w oczach chłopca taki smutek, że odmowa z pewnością zraniłaby go. Były to przecież jego skarby, które mówiły o jego uczuciu do mnie. Było to wiele lat temu, a chłopiec ów ma już swoje dzieci. Ja jednak ciągle trzymam tamte jego zabawki."

Dobroć rozchodzi się jak fala

Akty dobroci przenoszą się często daleko poza ich miejsce występo­wania. Norman L. Lobsenz zastanawiał się - gdy jego żona poważnie zachorowała - jak da sobie radę z fizycznym i emocjonalnym obciąże­niem towarzyszącym opiece nad chorą żoną. Pewnego wieczoru przy­pomniał sobie dawno już zapomniane zdarzenie:

"Miałem wtedy dziesięć lat i moja matka była bardzo chora. Pewnego razu wstałem w środku nocy, żeby się czegoś napić. Kiedy przechodziłem obok sypialni rodziców, spostrzegłem światło. Zajrzałem do środka. Mój ojciec siedział w szlafroku przy jej łóżku i nic nie robił. Matka spała. Wpadłem do pokoju i krzyknąłem: - Co się stało? Dlaczego ty nie śpisz? - Ojciec uspokoił mnie i powiedział: -Nic się nie stało. Po prostu jestem przy niej."

Sam nie wiedząc skąd, Lobsenz znalazł siłę do podołania swoim kłopotom, gdy przypomniał sobie tamto dawne zdarzenie.

"To światło i ciepło z pokoju moich rodziców miało niesamowitą siłę, a słowa mojego ojca: »Po prostu jestem przy niej« tchnęły coś we mnie. Rola, jaką miałem teraz spełnić, nie wydawała mi się aż tak ciężka. To tak, jakby odezwało się coś z przeszłości albo z mojego wnętrza."

Uprzejmość wchodzi w nawyk

Ktoś kiedyś powiedział, że miarą ludzi wielkich jest ich stosunek do ludzi małych, oraz że gdy ktoś potrafi rozwinąć w sobie zwyczaj poszu­kiwania gestów, które tworzą dobrą wolę, dobroć jest jego drugą naturą.

Birch Foracker był jednym z zarządzających firmą "New York Bell Company". Miał reputację człowieka, który wychodząc zimnym wieczo­rem z teatru zostawiał-swoje towarzystwo na chodniku, a sam wchodził do włazu kanalizacyjnego na środku ulicy, żeby upewnić się, czy z ludźmi tam pracującymi wszystko jest w porządku, oraz by im powie­dzieć, jak bardzo docenia ich pracę. Taki akt nie trwa dłużej niż minutę, ale czyni jego sprawcę osobą bardzo kochaną.

"Zbyt mało uwagi poświęca się temu, na ile ludzkie życie składa się z takich małych zdarzeń" - napisał Samuel Johnson w jednym ze swych wspaniałych esejów. Życie ludzkie jest kształtowane i kierowane zbio­rem wielu drobnych zdarzeń, zatem naszą zasadą będzie:

Naucz się gestów miłości

"Miłość nie dopuszcza się bezwstydu,

nie szuka swego."

1 Kor 13,5

Zignoruj "to", a zobaczysz jak przyjaciele cię opuszczają

Istnieje taka cecha osobowości, która jest w stanie zniszczyć więcej niż każda inna. Do pewnego stopnia tkwi ona w każdym z nas, lecz gdy wymknie się z rąk, zawsze działa niszcząco i zawsze odpycha nas od ludzi. Mówię tutaj o tendencji do sprawowania kontroli nad innymi. Owa tendencja często przebiera się w strój miłości. Przesadnie opiekuńcza matka mówi: "Kochanie, ja przecież robię to tylko dla twojego dobra", a mężczyzna stale poprawiający swego przyjaciela myśli, że "to wszystko dla jego korzyści". W rezultacie takie postępowanie jest dążeniem do kontrolowania kogoś i naprawdę nie znam takiej osoby, która nie próbo­wałaby uciec od manipulatorów. Przypomnij sobie swoje własne odrzu­cone przyjaźnie. Czy ludzie, których nie zaakceptowałeś, przypadkiem nie próbowali ci doradzać, dominować nad tobą, kontrolować i osądzać cię?

"W sercu miłości - jak powiedział pewien mędrzec - jest pewien sekret: Kochankowie pozwalają sobie nawzajem być wolnymi." Ci lu­dzie, którzy zaznali prawdziwej przyjaźni, zawsze zostawiają osobom kochanym "wolną przestrzeń". Nie "posiadają" oni swoich przyjaciół, ale raczej pomagają im rozwijać się i stawać się wolnymi.

Wobec tego naszą piątą zasadą będzie:

STWARZAJ PRZESTRZENIE WOLNOŚCI

W SWOICH KONTAKTACH TOWARZYSKICH

Wiosną 1887 roku do miejscowości Tuscumbia w Alabamie przyje­chała pewna dwudziestoletnia dziewczyna z zamiarem zaopiekowania się osobą głuchą i niewidomą. Była to Annę Sullivan, a jej podopieczną miała być Helen Keller. Jak się później okazało, miała połączyć je -najbardziej podziwiana w tamtym stuleciu - przyjaźń. W wieku siedmiu lat głuchoniema i niewidoma Helen Keller była właściwie dzikim zwie­rzęciem, wydającym z siebie niezrozumiałe dźwięki. W szale potrafiła zrzucać ze stołu talerze i padać razem z nimi na podłogę. Niejedna osoba mówiła wtedy pani Keller, że jej dziecko jest idiotą.

Całymi dniami Annę przemawiała do małej dłoni Helen, lecz jakoś nie mogła przebić się do jej świadomości. Nagle, piątego kwietnia tegoż roku stało się coś cudownego. Oto wspomnienia Helen Keller spisane ponad 60 lat później:

"Stało się to przy studni, kiedy ja trzymałam naczynie, a Annie pom­powała wodę. Gdy woda przelała się i zaczęła płynąć po mojej ręce, Annie wzięła moją drugą dłoń i powoli przeliterowała w-o-d-a. I nagle zrozumiałam. Po raz pierwszy od czasu mojej choroby, szczęśliwa, wy­ciągnęłam rękę po zawsze gotową do pomocy dłoń Annie, prosząc o podawanie coraz to nowych słów określających wszystko, czego tylko dotykałam. Z dłoni na dłoń przeskakiwały iskierki znaczeń, aż zrodziła się przyjaźń. Od studni odeszły dwa zachwycone stworzenia, mówiące do siebie: »Helen« i »nauczycielka«."

Annę Sullivan poświęciła Helen Keller większość swojego życia. Kiedy j ej sławna pupilka postanowiła pój ść do college' u, Annę siadywała przy niej na każdych zajęciach w szkole w Redcliff. Przekładała wyrazy na język jej dłoni i przemęczała swoje oczy nad książkami, które nie były pisane Braillem.

Annę Sullivan zorientowała się, że Helen jest wyjątkowo utalentowa­na i że ma nieograniczone możliwości myślenia i odczuwania. Nie było wątpliwości, która z nich ma wyższy współczynnik inteligencji. Przed ukończeniem dziesiątego roku życia Helen pisywała listy do różnych znanych osobistości w Europie w języku francuskim. Szybko opanowała pięć języków i wykazywała talent, o jakim jej nauczycielka nawet nie marzyła.

Lecz czy to wszystko zmieniło Annę Sullivan? Nie. Doznała wiele satysfakcji, będąc towarzyszką Helen i pozwalając jej zachować własną osobowość. Jednym słowem, dała jej przestrzeń do rozwoju.

Tęsknota za wolnością

Pisząc książkę "Małżeństwo bez granic" (Open Marriage), George i Nena O'Neill przeprowadzili wywiady z setkami osób, pozostających w najróżniejszych stosunkach z innymi ludźmi. Rozmawiali z ludźmi roz­wiedzionymi, z parami żyjącymi bez ślubu, z parami "spalonymi" mał­żeństwem oraz z małżeństwami, które przeżyły zgodnie dziesiątki lat.

Z zebranych danych najbardziej rzucały się w oczy dwie sprawy. Pierwsza - tęsknota za związaniem się z kimś. Druga - potrzeba wolności. W najlepszych przyjaźniach i małżeństwach jest miejsce dla obu tych potrzeb. Wszyscy przecież potrzebujemy powietrza do życia. A kiedy obiecująco rozwijająca się przyjaźń nagle rozpada się, jest to najczęściej wynikiem tego, że jeden z partnerów manipulował drugim.

Na nieszczęście, tendencja do kontrolowania i manipulowania osobą ukochaną - przez nas zresztą odrzucana - rozpowszechniana jest przez niektórych współczesnych psychologów. Tacy psycholodzy zachęcają do agresji i zastraszania. Tragicznym jednak wydaje się takie podejście do kontaktów międzyludzkich, gdyż prowadzi ono do samotności. Zdo­bywanie przyjaciół przez zastraszanie może przysporzyć pieniędzy, ale nigdy przyjaciół.

Jeżeli traktujesz wszystkie swoje kontakty z ludźmi jako walkę i jeżeli twoim celem jest dominacja nad innymi, powinieneś prześledzić niżej zamieszczoną biografię człowieka, który kiedyś taki właśnie cel przed sobą wytyczył. Alan Bullock napisał o nim:

"Wszystko dookoła niego urządzone było dla spełnienia jego chęci sprawowania władzy i dominowania".

Tym człowiekiem był Adolf Hitler.

Albert Speer, którego wessała hipnotyczna siła Hitlera, a który za tę pomyłkę zapłacił 20-letnim pobytem w więzieniu w Spandau, wspominał potem:

"Nigdy nie spotkałem później w życiu nikogo takiego, przy kim odczu­wałbym ów brak czegoś. Jedynie wtedy, gdy razem z Hitlerem zagłębia­liśmy się w planach architektonicznych, albo przeprowadzaliśmy inspek­cję makiet »Berlina przyszłości", widziałem go w stanie ożywienia, przyjemności i spontaniczności. Nie wierzę, żeby Hitler był w stanie w ogóle kochać. No, może raz mu się to zdarzyło, kiedy połączyły go kazirodcze stosunki z jego siostrzenicą Geli Raubal, którą zresztą dopro­wadził potem do samobójstwa."

Czy jesteś manipulatorem?

Zdarza się często tak, że kontrolujemy osoby ukochane, nie zdając sobie sprawy z faktu, że odmawiamy im tym samym wolności. Oto trzy główne typy manipulatorów, którzy potrafią wycisnąć ostatnie soki ze swoich bliskich:

• Typ opiekuńczo-manipulacyjny - osoba, która MUSI być silniejsza i bardziej rozgarnięta niż ty, żeby być z tobą szczęśliwa. Dla sprawdzenia, czy należysz do tej kategorii ludzi, przeprowadź na sobie poniższy test:

a. Czy zazwyczaj chodzimy do restauracji lub na film, który ja wolę?

b. Czy lubię w rozmowie poprawiać błędy innych?

c. Czy używam swego poczucia humoru dla upokorzenia przyjaciół?

d. Czy muszę wiedzieć więcej niż inni na temat danej sprawy, żeby być zadowolonym z dyskusji na jej temat?

Jeżeli twoje odpowiedzi są ogólnie pozytywne, to prawdopodobnie jesteś w niebezpieczeństwie. Przyjaźń nie potrzebuje kontroli ze strony któregokolwiek z partnerów. Istnieje w niej równość, dzięki której każdy z nich może pozwolić sobie czasem na chwile słabości bez obawy, że jego towarzysz "zdobędzie punkt".

C. S. Lewis, studiując w Oksfordzie, zaprzyjaźnił się na całe życie z kilkoma osobami, między innymi z Nevillem Coghillem i Owenem Barfieldem. Niektórzy z nich zostali pisarzami i mieli zwyczaj spotykać się i czytać sobie nawzajem swoje prace. Wkrótce sława Lewisa przyć­miła ich wszystkich, a on sam pisał popularne książki w niezwykłym tempie. Mimo to, bardziej niż kiedykolwiek cenił sobie swych starych przyjaciół. Owen Barfield powiedział potem: "Nie przypominam sobie ani jednej uwagi, ani jednego słowa, ani spojrzenia..., które mogłoby sugerować, że jego opinie należałoby bardziej szanować niż nasze... Ciekaw jestem, ilu jest sławnych ludzi, o których można by powiedzieć to samo."

Jeżeli czujesz się bezpieczny, nigdy nie próbujesz sprawdzać, kontro­lować ani wywyższać się nad innych. Sarah Teasdale powiedziała kiedyś, że "nie można nigdy posiadać osoby godnej posiadania".

• Typ "biedny-ja" to przeciwieństwo typu opiekuńczo-manipulacyjnego. Taka osoba dostosowuje do siebie innych poprzez ukazywanie siebie jako osoby słabej.

Pewna nieco otyła kobieta siedzi w mojej poradni, prezentując grupę symptomów, które określa "atakami lęku". Jej kłopoty fizyczne przecho­dzą ciągłe mutacje. Była już wiele razy w szpitalu, dręczyło ją wiele chorób, zawsze znajdowała się w kłopotach, zawsze w nieładzie emoc­jonalnym.

Mimo to jest kobietą bardzo inteligentną i wydaje się mieć wiele sił wewnętrznych. Skąd więc cały ten łańcuch nieszczęść? Dlaczego nigdy nie może skorzystać z życia?

Nagle zaczyna to do mnie docierać. Dlaczego też nie wpadłem na to wcześniej? Największą tragedię swojego życia przeżyła w domu, kiedy jej ojciec opuścił rodzinę dla innej kobiety. Jej matka była przedsiębior­cza, zdołała dobrze wychować dzieci, a w końcu ponownie wyszła za mąż. Jednak po latach okazuje się, że stosunki społeczne następnego pokolenia obciążone są ciągle tamtym faktem rozbicia rodziny.

Pamiętając, co przydarzyło się matce, moja pacjentka za wszelką cenę starała się ukryć swoją siłę i niezależność. Wygląda na to, że robi to z powodzeniem. Gdy ona dostaje "ataku lęku", jej mąż bardzo się nią opiekuje i jest bardzo troskliwy.

Tym sposobem kobieta ta wpędza się w cierpienie, będąc przekonaną, że dopóki ma kłopoty, jej mąż przy niej zostanie.

Nie chcę tutaj oczywiście oskarżać mojej pacjentki o świadome uda­wanie chorej, ponieważ jest naprawdę chora i doznaje wiele bólu. Cały ten mechanizm działa nieświadomie, ale mimo to jest potężnym środ­kiem manipulowania.

W końcu, przecież takiego typu uzależnianie od innych zacznie przy­nosić zupełnie inne od oczekiwanych efekty. Stephanie i Linda były od dzieciństwa bliskimi przyjaciółkami. "Wpadamy do siebie kilkanaście razy w roku - mówi Stephanie. - Właściwie mamy wiele wspólnych zainteresowań, a można powiedzieć, że Linda jest osobą samotną. Ona jednak tak się do mnie »przykleja«, że od momentu powitania przez trzy godziny opowiada mi o swoich kłopotach, tak że po prostu nie mogę już tego znieść. Unikam więc jej tak, jak mogę."

• Typ, który potrzebuje być potrzebnym. Nie należy sobie gratulować, jeśli się nie jest typem osoby "przyklejonej".

Trzeba najpierw sprawdzić, czy nie jest się jej przeciwieństwem.

Pozwólcie, że poprę to przykładem. Oto matka dwóch zamężnych córek Nie pracuje i jest zazwyczaj znudzona. Wszelkie roboty domowe wykonuje do 10 rano. Jednym z niewielu momentów, przerywających jej nudę jest telefon od jednej z córek. Gdy córka informuje, że ma jakieś kłopoty, wówczas wewnętrzny mechanizm matki zaczyna działać, a adrenalina rozprzestrzenia się po jej organizmie jak błyskawica. Czuje

się potrzebna! Pędzi więc do domu córki, opiekuje się nią i wszystko jest znowu dobrze.

Ale jest to niebezpieczne. Matka może rozwinąć chorobliwą zależność i znowu traktować swoje córki jak małe dziewczynki.

Jak pewna znana para połączyła intymność z wolnością

Zamiast obezwładniać się nawzajem uzależnianiem, dobre kontakty z drugą osobą mogą nas wyzwolić. Moi małżonkowie są ludźmi zdolnymi i agresywnymi, cechy te zapewniają wzajemne pozytywne oddziaływa­nie. Partnerzy nie przejmują się tym, kto jest silniejszy. Oto przykład:

Czasopismo "The Readers Digest" wydawane jest w i3 językach w 170 krajach, w łącznym nakładzie 30 milionów egzemplarzy miesięcz­nie. Dochód firmy ocenia się na 500 milionów dolarów rocznie. Historia powstania takiego imperium finansowego (zaczynającego z kapitałem 1800 dolarów) jest przykładem najwspanialszego sukcesu w amerykań­skich annałach finansowych. Jest to również historia sukcesu w stosun­kach mąż-żona.

Kiedy Dewitt Wallace leczył swe rany od szrapnela w szpitalu wojs­kowym w Aix-les-Bains w 1918 roku, czytał każde czasopismo, które wpadło mu w ręce. W trakcie czytania doszedł do wniosku, że artykuły są zbyt długie, więc zaczął eksperymentować i skracać je, pozostawiając niejako samą ich esencję. Po wyjściu ze szpitala, Wallace wybrał kilka tych skondensowanych artykułów, nazwał je "The Reader's Digest" i rozesłał próbki do różnych wydawców w kraju. Zaoferował jednocześ­nie, że przekaże swe "skróty" temu wydawcy, który zgodzi się, żeby Wallace był edytorem.

Jednak specjaliści nie okazali zainteresowania. Spośród tych, którzy zadali sobie trud odpisania, tylko William Randolf Hearst uznał, że ten pomysł może chwycić. Przewidywał jednak, że nakład nie przekroczy 30 tysięcy egzemplarzy. A to było dla niego zbyt mało. Wallace niestety załamał się. Odrzucenie artykułów nie zdawało się być dobrym począt­kiem fortuny. Później w Minneapolis Wallace znalazł pomocnika. Lila Bell Acheson przyjechała odwiedzić swego brata i wtedy poznali się. Podobnie jak Dewitt, Lila wychowała się w rodzinie prezbiteriańskiej i tak jak on nie miała pieniędzy. Ale przed wyjazdem z Minneapolis zakochała się w Dewitcie i dała się wciągnąć w sprawę "Digest".

W ciągu następnych kilku miesięcy, podczas gdy Lila była w Seattlc, Dewitt spędzał czas na wysyłaniu listów do potencjalnych subskryben-tów, dołączając do każdego z nich ręcznie wykonaną stronę tytułową. W tym też czasie zebrał cały kufer katalogów szkół wyższych i rozsyłał prowizoryczne abonamenty do wymienionych w katalogach pracowni-

ków naukowych. Apelował do stowarzyszeń kobiecych i grup zawodo­wych, rozdzielając prenumeraty nie istniejącego ciągle "The Reader's Digest". Gdy przeprowadzał się do Nowego Jorku, zabrał kufer ze sobą i kontynuował wysyłanie szalonej ilości ofert.

Piętnastego października 1921 roku Lila i Dewitt pobrali się, a przed wyjazdem w podróż poślubną do Poconos, Dewitt rozesłał ostatnią porcję listów.

Po powrocie czekała na nich sterta listów. Przekazy pieniężne opie­wały na prawie 5000 dolarów. Pożyczyli więc jeszcze 1300 dolarów i złożyli zamówienie na 5000 egzemplarzy w jednej z drukarni w Pittsbur-gu. Numer 1, Tom 1 ukazał się w lutym 1922 roku, Dewitt Wallace i Lila Bell Acheson byli współzałożycielami, współwydawcami i współwłaś­cicielami.

Lecz jak podołali finansowo wydawaniu pierwszych numerów? Mieszkanie w Greenwich Village opłacała Lila, która była pracownikiem socjalnym (pracowała 8 godzin w ciągu dnia, a czasopismem zajmowała się w nocy). Jeden pokój wynajęli pewnemu małżeństwu, wspólnie z nim korzystając z kuchni i łazienki. Ponieważ nie było ich stać na prenumeratę czasopism, z których czerpali artykuły, Dewitt pracował w Nowojorskiej Bibliotece Publicznej, pisząc pracowicie na kawałkach żółtego papieru. Pracował dopóki oczy nie zachodziły mu mgłą i nie bolały ramiona. Wtedy wymykał się na lunch i szybko wracał do pracy.

Wkrótce nakład czasopisma przewyższył najśmielsze oczekiwania ich obojga - 50 000 egzemplarzy w 1926 roku, a 228 000 egzemplarzy w roku 1929. Małżeństwo Wallace znalazło się w czołówce świata wydaw­niczego Stanów Zjednoczonych. Ostatnio pewien wydawca powiedział o nich:

"Oni oboje wspierali się wspólnie w nieprawdopodobny sposób. On potrzebował kobiety, która uwierzy w to, co on robi; sądzę, że nie było wieczoru w ich życiu małżeńskim, żeby nie rozmawiali o rękopisach. Ona pracowała nad szatą graficzną czasopisma i możecie wierzyć, że chociaż oboje przekroczyli już osiemdziesiąty rok życia, nadal wybiera okładki do kolejnych numerów."

Natomiast sam Wallace powiedział: "Uważam, że to właśnie Lila przyczyniła się do powstania naszego czasopisma." Przyjaźń może więc być wyzwalająca, a nie hamująca, jeżeli oboje partnerzy od początku zaczną stosować pewne reguły wolności.

Oto sześć sugestii co do tworzenia "wolnej przestrzeni".

1. Ostrożnie z krytycyzmem -Niektórzy ludzie czerpią zadowolenie i poczucie wyższości z krytyki swoich przyjaciół. Jeżeli jesteś dotknięty

tą "chorobą", pozbądź się tej infekcji jak najszybciej. Alice Miller pro­ponuje bardzo pożyteczną zasadę: "Jeśli krytykowanie przyjaciół spra­wia ci ból, wszystko jest w porządku. Jeżeli zaś znajdujesz w tym choćby najmniejszą przyjemność, powinieneś trzymać język za zębami."

Istniało coś, co odróżniało Jezusa od wielu reformatorów, którzy poświęcili się wskazywaniu innym jak powinni się zmienić i kształtować. To faryzeusze byli samozwańczymi krytykami Chrystusa. Posiadając cechę, którą Mark Twain nazwałby "kwaśną pobożnością" denerwowali innych. Natomiast zwykłych ludzi przyciągało do Jezusa to, że Jego łagodność pozwalała Mu rozumieć powody popełniania przez nich błę­dów. Jezus był pewien, że ludzie dobrze wiedzą, iż są grzesznikami; nie trzeba więc było im o tym przypominać. Wszystko, czego potrzebowali, to nie większego poczucia winy, lecz zbawienia.

Szarzy ludzie zawsze patrzyli "spod oka" na reformatorów, lecz instynktownie kochali świętych. Robili to, ponieważ reformator jest pochłonięty grzechami innych ludzi, a święty zajmuje się swoimi włas­nymi grzechami.

D. L. Moody był jednym z największych duszpasterzy chrześcijańs­kich, jacy kiedykolwiek żyli. Potrafił on "trzymać tłum w jednej dłoni", zdobył tysiące wiernych i był założycielem kilkunastu instytucji religij­nych. Jednak nigdy nie tworzył wokół swej osoby atmosfery ważności, jak to czyni wielu w naszych czasach. Był on człowiekiem tolerancyj­nym, wyrozumiałym i rzadko krytykował innych. Jednym z jego powie­dzeń było: "Mam obecnie zbyt dużo kłopotów z niejakim D. L. Moody, abym mógł znaleźć czas na szukanie wad u innych." Biorąc pod uwagę tylko ten jeden cytat, zawsze życzyłem sobie mieć D. L. Moody'ego za przyjaciela. Przebywanie w jego towarzystwie zapewne przynosiłoby mi ulgę, ponieważ potrafiłby on zrozumieć, że sam staram się pracować nad moimi wadami. Przez tego rodzaju akceptację pomógłby mi rozwijać się. "Ludzie jakimś sposobem starają się być tym, do czego się ich zachęca -nie tym, do czego się ich nakłania". Właśnie D. L. Moody był jednym z tak zachęcających ludzi.

Kiedy zaś wszystko będzie już powiedziane i zrobione, duża część powodzenia w miłości zależeć będzie od naszych zdolności akceptowa­nia natury ludzkiej taką, jaka ona jest. Człowiek, który lubi osądzać innych nigdy nie zdobędzie sobie wielu przyjaciół. Innymi słowy, musi­my starać się tak rozumieć innych, jak robimy to w stosunku do siebie samych. Indianie z plemienia Siuksów mieli taką dewizę: "Nie będę sądził swego brata, dopóki nie przechodzę dwa tygodnie w jego moka­synach". Eksperci w sprawach dotyczących miłości zawsze próbują postawić siebie samych w położeniu swoich ukochanych bliskich. Krót­ko mówiąc, są tolerancyjni.

Spośród wszystkich Amerykanów posiadających tę cechę, Abraham Lincoln jest najlepszym przykładem. Pełen cichej otwartości, wysłuchi­wał opinii całych zastępów krytyków, doradców i innych łudzi, którzy uważali się za lepszych od prezydenta. Tym sposobem wykazywał on dużą dozę łaskawości. Jednym z ulubionych cytatów Lincolna było zdanie: "Nie sądź, abyś sam nie był sądzonym." Kiedy podczas wojny Północy z Południem pani Lincoln w ostrych słowach wyrażała się o ludziach z Południa, Lincoln odpowiedział: "Nie krytykuj ich, Mary; będąc na ich miejscu postępowalibyśmy tak samo."

John F. Kennedy wypowiedział prawie identyczne zdanie w dniu wyborów w 1960 roku. Kennedy i jego doradcy to cieszyli się, to znów popadali w rozpacz, czytając kolejne doniesienia wyborcze. Najpierw wyprzedzali Nixona znaczną liczbą głosów, ale gdy nadszedł wieczór, ów margines zaczął się niebezpiecznie zmniejszać. Na krótko przed północą sekretarz prezydenta Eisenhowera, Jim Hagerty, zatelefonował i powiedział, że Nixon podda się i że telegram z gratulacjami od prezy­denta jest już w drodze. W końcu, o czwartej rano zmęczony Nixon wystąpił w telewizji. Powiedział on: "Jeżeli obecna tendencja wyborcza utrzyma się, wybrany zostanie Kennedy". Owa wypowiedź miała miejsce na krótko przed całkowitym poddaniem się.

Ludzie zebrani wokół telewizora w domu Kennedy'ego ledwo wyt­rzymali nerwowo, natomiast sam kandydat był bardzo spokojny. Spokoj­nie wyłączył telewizor i powiedział: "Gdybym był na jego miejscu, zrobiłbym to samo", po czym poszedł spać.

Jeżeli więc potrafimy nauczyć się stawiać siebie samych w sytuacji innych ludzi, tak jak to robili Lincoln i Kennedy, łatwiej będzie nam być tolerancyjnym. Beethoven powiedział: "Wszyscy popełniamy błędy, choć każdy z nas inne", a Goethe: "Wystarczy się trochę zestarzeć, aby stać się bardziej tolerancyjnym. Nie widzę takiego błędu, którego sam nie mógłbym popełnić". Natomiast Samuel Jonson postawił kropkę nad "i", mówiąc: "Sam Bóg nie sądzi człowieka, dopóki ten żyje. Dlaczego miałbym to robić ja lub ty?"

Nie należy tu oczywiście sądzić, że zalecam absolutny brak stanow­czości lub też, że propaguję zgadzanie się z każdym i niemożność wyrażania swojej opini. Nie, nie odstępujcie od swojego zdania! Wyra­żajcie swą indywidualność tak głośno, jak potrzeba. Ale zawsze dawajcie ten sam przywilej swym przyjaciołom. Stanowczość jest dobrą cechą, dopóki nie prowadzi do posiadania, ingerencji, bądź nadmiernych wy­magań.

2. Stosuj język akceptacji - Wiele można się dowiedzieć o przyjaźni, obserwując jak pracują utalentowani psycholodzy. A to dlatego, iż wielu pacjentów twierdzi, że ich kontakt z terapeutą był najlepszym spośród

wszelkich kontaktów międzyludzkich, jakie kiedykolwiek mieli. Dr Paul Tournier, mieszkający w Genewie, stał się tak sławny, że wielu młodych lekarzy jeździ do Europy uczyć się jego techniki terapeutycznej. Tournier w typowy dla siebie sposób mówił o tym ostatnio. "To czasem żenujące dla studentów przyjeżdżać tutaj w celu poznania moich »technik«, bo zawsze odjeżdżają stąd rozczarowani. A przecież wszystko, co robię, to akceptacja ludzi." Właśnie to jest prawdopodobnie najważniejsze, co można powiedzieć o sztuce psychoterapii.

Jeżeli potrafimy nauczyć się akceptować integralność osobowości ludzi obok nas, znacznie wzrośnie wartość naszych stosunków z nimi. Nie znaczy to, że należy ze wszystkim się zgadzać. Akceptacja jest czymś zupełnie innym. Większość tego, co słyszę podczas pracy stoi w sprzecz­ności z moim własnym kodeksem moralnym: opowiadanie o stosunkach pozamałżeńskich, o niemądrych planach na przyszłość, o wszelkiego rodzaju przestępstwach. Gdybym czuł się zobowiązany wydawać opinie o wszystkich typach spraw i protestować, kiedy pacjent robi coś złego, sam stawiałbym się na miejscu Boga. Jednocześnie sam "przygotował­bym się" do załamania nerwowego.

Podczas mojej praktyki stwierdziłem, że mogę okazać akceptację w stosunku do pacjentów bez zgadzania lub też nie zgadzania się z nimi. Robię to, po prostu słuchając ich. A już najbardziej staram się przysłu­chiwać opowiadaniom o uczuciach ludzi. Najczęściej podczas terapii zajmujemy się emocjami. Pewien mąż opowiada, jaki chciałby przeżyć stosunek płciowy z pewną młodą dziewczyną. Nastolatek marzy o po­rzuceniu domu rodzinnego. Matka żałuje, że ma dzieci, a po chwili czuje się winna, że ma takie myśli. Oto materiały na sesje terapeutyczne. Wobec tego robię wszystko, co mogę, aby ludzie ci mogli zdać sobie sprawę z tego, że mają prawo do swoich uczuć, że ich uczucia nie są ani złe, ani dobre, oraz że zdrowo jest się tak wygadać.

Dr Thomas Gordon w swej wspaniałej książce "Nauka efektywnego rodzicielstwa" (Parent Effectiveness Training) sugeruje stosowanie "klu­czy", gdy chce się spowodować, aby dzieci więcej o sobie mówiły. Ale mają to być takie "klucze", które jednocześnie zapewniają dzieci, że wysłucha się ich bez osądzania. Oto one: "Naprawdę?" "Aha, tak to zrobiłeś." "To ciekawe."

"Powiedz coś więcej o tym." "Ciekawa jestem twojego zdania na ten temat." "Zdaje mi się, że jest to dla ciebie ważne."

3. Zachęcaj swych bliskich do odrębności - Trzecia rada, pomagająca uczynić kontakty międzyludzkie mniej napiętymi, dotyczy różnych dziwactw twoich przyjaciół, ich ekscentryczności i osobliwych marzeń. Zamiast nakładać na swoich bliskich obowiązek dostosowywania do tak zwanych "norm ogólnych", powinno się ich raczej zachęcać do odręb­ności. Każdy ma marzenia, właściwe tylko sobie, a ty możesz być kochany właśnie za zachęcanie do realizacji tych marzeń.

24 maja 1965 roku dziwny stateczek cicho wymknął się z portu Falmouth w Massachusetts i skierował swój dziób na otwarty ocean. Jedyną osobą na pokładzie był Robert Manry, wydawca pisma "Plain Dealer" w Cleveland. Po dziesięciu latach spędzonych przy biurku, Manry doszedł do wniosku, że ma już dosyć i postanowił zrobić coś niezwykłego. Zakupił więc sekstans oraz tablice logarytmiczne i zaczął układać plan rejsu do Anglii. Mająca 13,5 stopy długości "Tinkerbellc" miała być najmniejszą łodzią, na której chciano pokonać ten dystans.

Z obawy przed tym, że jego przyjaciele będą się starali wyperswado­wać mu tę podróż. Manry po prostu wziął urlop. Poinformował tylko kilkoro swoich znajomych, a jego siostra odpisała mu: "Wspaniale jest spotkać kogoś, kto chce zrealizować swoje marzenia. Tak niewielu z nas próbuje to robić."

Ale najbardziej poparła ten pomysł żona Manry'ego, Virginia. "Nikt na świecie nie ma tak cudownej żony jak ja - powiedział później Manry. - Mogła przecież nalegać, abym zachowywał się jak wszyscy racjonalnie myślący ludzie i zaniechał tej »szalonej podróży«. Wiedziała jednak, że maszeruję w takt innego rytmu i dała mi olbrzymi bodziec do samorea­lizacji, pozwalając dalej kroczyć w rytm muzyki, którą słyszałem."

Podróż oczywiście nie była idyllą. Manry spędził wiele bezsennych nocy, próbując przekraczać trasy przepływu wielkich frachtowców tak, aby któryś nie zmiażdżył jego łódki. Po tygodniach spędzonych na morzu jedzenie przestało mieć smak, samotność powodowała halucynacje, ster złamał się trzy razy, a flauta uniemożliwiała kontynuowanie rejsu. Sztor­my wyrzucały go za burtę i tylko dzięki linie, którą był opasany, udawało mu się wrócić na pokład. Ostatecznie po 78 dniach rejsu Manry wpłynął do portu Falmouth w Anglii.

Podczas samotnych nocy spędzonych z rumplem w dłoni, Manry często zastanawiał się, co zrobi, kiedy wyjdzie na ląd. Myślał o tym, żeby wynająć pokój w hotelu, zjeść samotnie dobry obiad w jakiejś restauracji, a potem pójść do biura agencji Associated Press, żeby zobaczyć czy zainteresuje ich jego przygoda. Ale wieść o jego zbliżaniu się do brzegów Anglii rozeszła się szeroko. Manry był absolutnie nieprzygotowany na to, co go czekało. Trzysta jednostek pływających eskortowało go przy wejściu do portu, dając sygnał syrenami. Na nabrzeżu wiwatowało 40000 ludzi, w tym tłum reporterów. Nagle stał się bohaterem, a o jego wyczynie mówiono na całym świecie.

Jednak największym bohaterem spośród ludzi stojących na nabrzeżu była jego żona, Virginia. To ona miała odwagę dać mężowi tę wolność do spełnienia marzeń.

Naturalnie, nie każda żona zgodzi się, aby jej mąż ryzykował życie. Ważne jest jednak, aby zauważyć owe odrębne pomysły ukochanych osób. Bo jeżeli się kogoś kocha, kocha się również jego projekty życiowe. Należałoby tutaj zapytać, kiedy taka ekscentryczność staje się przesadna. Oto znakomita zasada Williama Jamesa: "Najlepiej jest, gdy nie przesz­kadzamy innym w ich sposobie bycia szczęśliwym, pod warunkiem, że ich metody w zasadniczy sposób nie przeszkadzają naszym."

Podobnie jak przesadnie pielęgnowane zalety, także wolność może stać się wadą. Nadużywanie zasady "ty rób swoje, a ja swoje" może doprowadzić do rozpadu najlepszych nawet układów. Podobnie może zadziałać przesadne zaangażowanie się w sprawy bliskich. Przecież tak jak różni są ludzie, tak różnej skali niezależności i współzależności potrzebują.

4. Respektuj prawo do samotności - Dojrzałą przyjaźń cechuje szacu­nek dla instytucji prywatności. Istnieje coś takiego, jak nadmiar bliskości. We wszystkich rodzajach kontaktów ludzie poruszają się razem i oddziel­nie. Oznaką dojrzałych relacji międzyludzkich jest fakt, że możesz odpocząć, kiedy bliska ci osoba na krótko oddali się.

Dr Lawrence Hattere, profesor psychiatrii w Cornell Medical School, mówi: "Mam kilku przyjaciół artystów, którzy są na ogół bardzo zaab­sorbowani swoją pracą. Rzadko się z'nimi widuję. Ale to właśnie z nimi mogę rozmawiać bardziej otwarcie niż z ludźmi, z którymi spotykam się na co dzień."

Szczególnie dzieci potrzebują tego zacisza, aby móc pomarzyć, aby móc zbadać własną dziką naturę i wyobraźnię. Niektórzy rodzice o tym wiedzą. Pięcioletni Bili jest w swoim pokoju. W tym czasie do jego matki przychodzi przyjaciółka na pogawędkę. Minęła godzina i owa cicha nieobecność Billa wydała się gościowi złowieszczą. "Co on tam robi?" -spytała. Matka chłopca uśmiechnęła się pogodnie. "Kto wie? Czasami, gdy jest cicho Bili jest Indianinem podchodzącym do niedźwiedzia albo kosmonautą. On tworzy swój własny świat, do którego nigdy nie wcho­dzę, jeśli mnie nie zaprosi." Ta kobieta rozumie, że dając dzieciom tę odrobinę intymności, umacniamy ich wiarę w siebie, której przecież tak bardzo potrzebują.

To samo odnosi się do małżeństwa. Zdarza się, że jest się tak blisko siebie, iż nieomal można się od tego nawzajem podusić. Oto komentarz niemieckiego poety, Reinera Marii Rilke:

"Dobre małżeństwo to takie, w którym każde z małżonków staje się strażnikiem wolności drugiego. Jeżeli zaakceptuje się fakt, że nawet pomiędzy najbliższymi sobie istotami istnieje nieskończona przestrzeń, życie obok siebie będzie cudowne. Pod warunkiem że małżonkowie pokochają ten dzielący ich dystans, który przecież pozwala doskonale widzieć na tle nieba całą postać ukochanej osoby."

5. Dobrze jest mieć wielu przyjaciół -Zazdrość jest, jak określił to Szek­spir, "zielonookim potworem", który niszczy wiele wspaniałych przyjaź­ni. Jeżeli wpadasz w złość, gdy twój najlepszy przyjaciel spędza miło czas z innymi ludźmi, albo kiedy zaprzyjaźniona para "wyłącza" cię z niektórych jej poczynań towarzyskich, powinieneś wystrzegać się nisz­czycielskiej siły zazdrości. Nikt nie posiada wyłącznych praw do nikogo, więc spodziewając się, że jesteś jedyną liczącą się osobą, "wiążesz" ręce swemu przyjacielowi.

Zachowanie się typu "mocny chwyt" nadchodzi wraz z "przemęcze­niem" naszych kontaktów. Antidotum dla zazdrości jest rozszerzanie zainteresowań i przyjaźnienie się z ludźmi z różnych grup. Nie ma wyłącznie jednej osoby, która mogłaby cię "uszczęśliwić". Twoje życie powinno zawierać wiele zainteresowań, pasji i przyjaźni, jeżeli chcesz uniknąć owego "tłoku" wokół ukochanej osoby.

Na przykład wielu ludziom brakuje głębokiej miłości tylko dlatego, że usłyszeli kiedyś plotkę, iż szczęśliwe małżeństwa nie potrzebują przyjaciół. "Mój mąż jest jedynym przyjacielem, jakiego potrzebuję" -powiedziała pewna młoda kobieta. Takie podejście do sprawy wywiera olbrzymią presję na małżeństwo. Bez względu na to, jak cudowne jest to małżeństwo, nie ma takiej osoby, która mogłaby spełnić wszystkie twoje potrzeby. Wobec tego, dobrze zrobisz, nawiązując wiele relacji pozaseksualnych. Małżeństwo powinno być twoją najwspanialszą przyjaźnią, ale nie jedyną. Zubożysz siebie, jeżeli nie będą cię łączyć bliskie kontakty z wieloma ludźmi.

Ludzie często wpadają w pułapkę sądząc, że po ślubie powinni zanie­chać przyjaźni z lat kawalerskich i panieńskich, a poszukać innych par małżeńskich, z którymi mogliby miło spędzać razem czas. Przecież mało prawdopodobne jest, aby czwórka ludzi mogła się tak samo wzajemnie lubić.

Dobrze jest, gdy mąż i żona znajdą inną parę, która da się lubić. A jeżeli nie, co przecież często się zdarza, należy bez wahania zawiązywać przyjaźnie osobiste, w których współmałżonek może nie uczestniczyć.

Marge i Dianę były w tym samym żeńskim kole studenckim w college'u i były na swoich ślubach. Najpierw, mając małe dzieci w domu, niezbyt często rozmawiały ze sobą i zdawało się, że oddalają się od siebie. Lecz teraz są bliżej i często jadają razem lunch w restauracji. Ich mężowie raczej nie znajdują wspólnego języka, a wszelkie próby robienia czego­kolwiek we czwórkę spełzły na niczym.

"Kiedy ja i Marge zdałyśmy sobie sprawę z faktu, że nasi mężowie wolą, gdy spotykamy się same - powiedziała Dianę - i kiedy przestałyśmy czuć się winne, że razem jemy lunch, kiedy nam się to podoba, nasza przyjaźń doznała swoistego uwolnienia. Obie mamy bzika na punkcie muzyki Bacha, czego nie znoszą Alan i Mark, więc czasami chodzimy razem na koncerty organowe. Teraz, gdy wracam do domu, przytulam się w łóżku do Alana i jestem mu bardzo wdzięczna za to, iż nie oczekuje ode mnie, że WSZYSTKIM będziemy się razem dzielić. A poza tym, dobrze się czuję, gdy mogę mu opowiedzieć o czymś nowym. Połowę przyjemności, jaką sprawiały mi koncerty, był fakt, że mogłam opowie­dzieć Alanowi, jak ta muzyka na mnie działa." Zatem, dzięki przyjaź­niom, małżeństwa Marge i Dianę są wzbogacone, a nie zubożone.

6. Bądź przy gotowany do zmian swoich relacji -Weźmy pod uwagę ta­ki przykład: Twoja młodsza siostra wszędzie z tobą chodziła, gdy ty dorastałeś i oczywiście byłeś osobą dominującą. Jeżeli w życiu dorosłym mają was łączyć zdrowe stosunki, musisz dać swej siostrze więcej swobody, musisz pozwolić jej być dorosłą, musisz uczynić ją równą sobie samemu. Jest to trudne, ponieważ lata uwarunkowań stworzyły zwichro­wany układ. Jednak musi się to zmienić i oczywiście może, o ile jesteś gotów zmienić swój stosunek do innych.

Podobna modulacja jest niezbędna także w "uwalnianiu" kilkunasto­letnich dzieci. Wydaje się, że to było tak niedawno, kiedy zawiązywaliś­my naszym dzieciom sznurowadła i braliśmy je za rękę, przechodząc przez jezdnię. Teraz należy oduczyć się tych zwyczajów, ponieważ to nie są już małe dzieci i nie są już od nas tak zależne.

Pewna mądra matka powiedziała mi ostatnio: "Są dwie rzeczy, które chciałabym dać swoim dzieciom. Jedna to korzenie, druga to skrzydła, to pierwsze jest jednak dużo łatwiejsze."

Henri Nouwen mówiąc o tym używa metafory gościnności.

"Dziwnym może się wydawać dyskutowanie o stosunkach między rodzicami i dziećmi w kategoriach gościnności. Ale przecież jedna z głównych cech chrześcijaństwa mówi, że dzieci nie są czymś, co można posiadać, ani czym można rządzić, lecz są one Darem, którym należy się opiekować i dbać o niego. Nasze dzieci są naszymi najważniejszymi gośćmi, którzy wchodzą do naszych domów, proszą o naszą opiekę, pozostają w nim trochę, a potem odchodzą swoimi własnymi drogami. "

Życzyłbym sobie, aby każdy rodzic, przychodzący do mnie po radę w sprawie problemów emocjonalnych swoich dzieci, wieszał sobie to hasło na lustrze w łazience i czytał je pięć razy dziennie. A to dlatego, że coraz częściej widzę tę "rzeź", której dokonują rodzice, zastępując miłość manipulacją.

Jeżeli chciałbyś przeczytać wspaniałą książkę o rodzicielstwie w ogóle i o tym, ile wolności dawać dzieciom, polecam "Obietnice dla Piotra" (Promises to Peter) Charliego Shedda. Razem z żoną staramy się czytać ją co roku. Dr Shedd opisuje w niej szczegółowo opracowany przez siebie plan "rosnącego samorządu" dla dzieci. Oczywiście może się zdarzyć, że ktoś nie zechce dawać swoim dzieciom tyle swobody, co rodzina Sheddów, ale jakiś plan stopniowej emancypacji trzeba stoso­wać, bo inaczej nasze dzieci przestaną być naszymi przyjaciółmi.

Antropolog Gregory Bateson był pierwszym człowiekiem, który do­konał rozróżnienia między stosunkami komplementarnymi i symetrycz­nymi. Według niego stosunek komplementarny ma miejsce w przypadku zachowań niejednakowych, charakteryzujących się zależnością i opie­kuńczością, poczuciem wyższości i kompleksem niższości. Zaś stosunek symetryczny ma miejsce w przypadku osób równych sobie. Używając więc tego języka, stosunki między rodzicami i dziećmi powinny zmieniać się od komplementarnych do symetrycznych.

Należy jednak pamiętać, że taka zmiana jest równie trudna dla dzieci, jak i rodziców i żeby pojąć zażenowanie, jakiego doznaje dziecko, trzeba przyjrzeć się stosunkowi do własnych rodziców. Można mieć własne dzieci i wnuki, a mimo to w obecności własnych rodziców zachowywać się właśnie tak, jak dzieci.

Pewna światowej sławy aktorka skandynawska, mająca własną córkę zapytana została kiedyś, czy potrafiłaby odnosić się do swojej matki jak dorosły do dorosłego. "Bardzo bym chciała - powiedziała. - To moje wielkie marzenia. Niestety, moja matka ciągle chce być matką, a ja mam być córką. Ona robi to nieświadomie, ponieważ twierdzi, że tak nie jest. Tak już zostanie na zawsze. Być może i ja jestem tu winna, ponieważ ciągle, choć mimowolnie, zachowuję się jak córka. Bardzo chciałabym wiedzieć, kim moja matka jest naprawdę, poznać jej myśli, jej rozczaro­wania i nadzieje. Chciałabym ją poznać jako kobietę."

Podobne zmiany mają, a przynajmniej powinny mieć miejsce w małżeństwie. Wiele rozwodów spowodowane jest tym, że silniejszy partner nie jest w stanie przystosować się do wzrastającej niezależności drugiego. Ma to zazwyczaj miejsce, gdy żona jest osobą pasywną i znajduje się jakby na uboczu. Jest zaabsorbowana wychowywaniem dzieci przez kilkanaście lat i nagle "gniazdko" pustoszeje. Kobieta przyg­ląda się wtedy sobie samej i dochodzi do wniosku, że musi zacząć domagać się należnego jej szacunku, aby przetrwać.

Mąż, który zawsze narzekał, że jego żona jest nieśmiała i usuwa się w cień, teraz jest zaskoczony i przerażony wzrostem jej pewności siebie.

Ten mechanizm może oczywiście zadziałać odwrotnie. Mężczyzna po czterdziestce, który był człowiekiem agresywnym i przesadnie męskim, może zacząć bardziej interesować się domem oraz delikatnymi i ducho­wymi aspektami życia. Kobieta zaś może mieć w tym momencie kłopoty z odnalezieniem się, w tak innej sytuacji domowej.

Nie są to sprawy łatwe, ale nasze uzależnienia wymagają zmian, a zdrowe stosunki wymagają elastyczności w reagowaniu na potrzeby takich zmian.

Gail Sheehy przeprowadziła kiedyś wywiad z mężczyzną w średnim wieku - wziętym projektantem - na temat jego małżeństwa i tego, czym w średnim wieku powinna być miłość. Powiedział on: "Sądzę, że miłość wymaga uznania własnych uzależnień. Dopiero potem można by zająć się czymś, co nie ma z nimi nic wspólnego. Na przykład, kiedy oboje partnerzy chcą widzieć drugiego jak dojrzewa, bez względu na to, czy przyniesie im to jakiekolwiek korzyści."

"Myśli pan o znajdowaniu przyjemności w swobodnym przyglądaniu się wspólnemu życiu?" - spytała Sheedy.

"Tak. To jest to, co o wiele częściej zdarza się w głębokich przyjaź­niach, niż w małżeństwie."

Zasadą numer pięć jest więc:

Stwarzaj przestrzenie wolności w swoich kontaktach towarzyskich

PIĘĆ WSKAZÓWEK WZMOCNIENIA ZAŻYŁOŚCI

Część druga

"Istnieje jedna świątynia we wszechświecie - ciało ludzkie.

Dotykamy nieba, dotykając ciała ludzkiego"

Thomas Carlyle

Dotknij mnie, proszę

Kilka lat temu grupa studentów medycyny odbywała praktykę na oddziale dziecięcym pewnego dużego szpitala. Wydawało się, że dzieci darzą szczególną sympatią jednego studenta, zawsze witały go z radością. Inni studenci nie mogli tego pojąć. W końcu postanowili podpatrzyć w czym rzecz. Nie zauważono niczego szczególnego do wieczora. Kiedy młody medyk wykonywał swój ostatni obchód, poznano tajemnicę. Ów student całował każde dziecko na dobranoc.

Pierwszą więc wskazówką pogłębienia zażyłości jest:

UŻYWAJ SWEGO CIAŁA DLA OKAZYWANIA CIEPŁA

Najsilniejszy organ twego ciała

Nasze ciało może stać się najlepszym narzędziem pomocnym w osiągnięciu autentycznej intymności w stosunku do ludzi znajdujących się wokół nas. Gdyby przyjrzeć się tym, którzy mają doskonałe stosunki z innymi, można by zauważyć, że - z pominięciem niewielkiej liczby tych, którzy zawzięcie ściskają każdego, kto jest w zasięgu ręki - więk­szość z nich "ustawia" delikatnie zmysł dotyku i używa go we wszystkich kontaktach z ludźmi. Tacy ludzie słuchają oczami, stają blisko rozmówcy i często używają dotyku jako środka komunikowania na poziomie tego właśnie ciepła.

Ashley Montagu napisał długą naukową książkę o sztuce dotykania. Demonstruje on w niej, że skóra ludzka, niegdyś uważana za zwykłe "okrycie" ciała ludzkiego, jest w rzeczywistości naszym najsilniejszym organem. Ponad pół miliona receptorów czuciowych połączonych jest poprzez rdzeń kręgowy z mózgiem. Człowiek może funkcjonować będąc pozbawionym wzroku, słuchu, węchu i smaku, ale niemożliwe jest przetrwanie bez funkcji pełnionych przez skórę. Kiedyś uważano, że zwierzęta liżą swoje małe tylko dla utrzymania ich w czystości. Montagu wykazał jednak, że mycie służy o wiele głębszemu celowi. Odpowiednia stymulacja skóry jest sprawą zasadniczą dla rozwoju organicznego i zachowawczego.

Powszechna potrzeba bycia dotykanym

Młode wszystkich ssaków przytulają się i ocierają o ciało swojej matki i rodzeństwa. Prawie każde zwierzę lubi jak się je głaszcze lub w jakikolwiek inny sposób miło pobudza jego skórę. Psy zdają się mieć nienasycone apetyty na pieszczoty, koty objawiają zadowolenie z piesz­czot mruczeniem, a delfiny również lubią być delikatnie dotykane.

W dziewiętnastym wieku ponad połowa dzieci umierała w pierwszym roku życia z powodu marazmu (greckie słowo "marasmus" znaczy "uwiąd"). Według Montagu jeszcze w latach dwudziestych dwudziestego wieku procent umieralności dzieci w pierwszym roku życia w różnych sierocińcach amerykańskich dochodził do 100! Fascynującą lekturą o tym alarmującym zjawisku jest praca badawcza dra Henry'ego Chapina. Dr Chapin, znany psychiatra nowojorski, zwrócił uwagę, że niemowlęta trzymano w czystych i zadbanych pomieszczeniach, ale że rzadko były brane na ręce. Chapin zatrudniał więc kobiety, których zadaniem było branie tych niemowląt na ręce, gaworzenie i głaskanie ich. Procent umieralności znacznie się zmniejszył.

Kto ponosi odpowiedzialność za niepotrzebną śmierć tych wszystkich dzieci? Kierownicy sierocińców nie, ponieważ działali na podstawie "najlepszych" osiągalnych dla nich informacji. Winnym tego jest Emmet Holt Sr., profesor pediatrii w Columbia University. Holt był autorem broszury zatytułowanej "Opieka nad dziećmi i karmienie ich" wydanej

po raz pierwszy w 1894 roku (w roku 1935 wyszło jej piętnaste wydanie). Przez długie lata Holt był największym autorytetem, doktorem Spockiem swoich czasów. To właśnie w tamtej książeczce Holt nalegał, aby matki zaniechały kołysania i nie brały dzieci na ręce, gdy płaczą - żeby ich nie rozpieścić przesadną opieką. Czuła opieka uważana była za nienaukową.

Wiadomo obecnie, że małe dzieci denerwują się i stają się wyjątkowo aktywne, gdy pozbawione są kontaktu cielesnego. W wielu eksperymen­tach z dziećmi normalnymi i nienormalnymi te, które miały więcej kontaktu fizycznego z rodzicami lub innymi osobami zajmującymi się nimi, wcześniej uczyły się chodzić i mówić oraz miały wyższy współ­czynnik inteligencji.

Dzieci bardzo pragną tego kontaktu z rodzicami. Howard Maxwell j est człowiekiem nowoczesnym, więc kiedy jego czteroletnia córka "oszala­ła" na punkcie opowiadania o trzech świnkach i zażyczyła sobie, aby czytać jej to opowiadanie co wieczór, pan Maxwell - zadowolony z siebie - nagrał bajkę na taśmę magnetofonową. Gdy Melinda prosiła o bajkę, on po prostu włączał magnetofon. Funkcjonowało to dobrze przez kilka wieczorów, ale pewnego dnia Melinda przyszła do ojca i wetknęła mu książeczkę w ręce.

- "Ależ kochanie - powiedział ojciec - przecież wiesz, jak włączyć magnetofon. - Tak - odrzekła Melinda - ale nie mogę mu usiąść na kolanach."

Wielu rodziców przestaje dotykać swoje dzieci, gdy mają pięć lub sześć lat. Wkrótce dzieci przestają się dotykać nawzajem, naginając się w ten sposób do niesamowitej presji społecznej naszej kultury, która rezygnację z dotykania się uważa za cechę dorosłości. Podczas gdy Włosi i Francuzi dotykają się w trakcie rozmowy około stu razy w ciągu godziny, Amerykanie robią to mniej niż trzy razy. Gordon Inkeles, który był instruktorem masażu na uniwersytetach w całych Stanach Zjedno­czonych, mówi, że skóra większości dorosłych Amerykanów jest "za-morzona". "Fakt, że skóra »głodowała« przez większą część życia staje się widoczny już po dwóch godzinach masażu - pisze Inkeles. - W tych chwilach ciszy, kiedy odbywa się masaż, można często zauważyć taki wyraz twarzy masowanego, który zarezerwowany jest zazwyczaj dla świętych i dla bożków hinduskich."

Istnieją tylko dwie sytuacje, w których większość z nas pozwala innemu dorosłemu dotykać się. Mianowicie, podczas stosunków płcio­wych oraz w czasie zabiegów przeprowadzanych przez osoby "upoważ­nione" do dotykania - krawców, fryzjerów, terapeutów i masażystów. Ci z kolei starają się zazwyczaj być chłodnymi, chyba że dotykanie ma tutaj być wstępem do seksu. Jednak pomiędzy seksem, a chłodem terapii istnieje cała gama doznań dotykowych.

Przyglądając się kontaktom Jezusa z Palestyńczykami, obserwuje się, jak Jezus ciągle dotyka ich. "Wyciągnął rękę, dotknął go i rzekł: »chcę, bądź oczyszczony*. I natychmiast został oczyszczony z trądu" (Mt 8, 3). Kiedy teściowa Piotra była chora, Jezus "ujął ją za rękę, a gorączka ją opuściła (...)" (Mt 8, 15) Kiedy zaś matki przyniosły do Jezusa swoje chore dzieci, Jezus"(...) biorąc je w objęcia, kładł na nie ręce i błogosławił je" (Mk 10, 16).

Jak komunikować serdeczność bez jednego słowa

Autobiografia aktorki Meliny Mercouri - "Urodziłam się Greczynką" - zaczyna się tak:

"Pierwszym człowiekiem, którego pokochałam, był Spiros. Był on nadzwyczaj przystojny i niezwykle uwodzicielski. Jego usta miały zapach słodszy niż usta innych mężczyzn, których znałam. Kochałam jego obję­cia, objęcia pachnące różą i bazylią. Był silny i wysoki. Uwielbiał mnie. To uczyniło moje dzieciństwo szczęśliwym. Spiros był moim dziadkiem."

Jeżeli chcesz zbliżyć się do ludzi, którzy są wokół ciebie, musisz zdać sobie sprawę z siły komunikowania, którą masz w swoich rękach. Pod­czas mojej pracy czasami nie wiem, co powiedzieć w obliczu złożonych problemów moich pacjentów. Wtedy odruchowo wstaję z fotela i kładę dłoń na ramieniu pacjenta, chcąc przekazać, co czuję.

Pewnego dnia przyszła do mej poradni zdenerwowana i załamana dziewczyna. Przez prawie całe spotkanie płakała. Tydzień później zamie­rzałem dyskutować z nią o jej sprawie, lecz ku mojemu zdziwieniu, dziewczyna nie wiedziała o czym poprzednio mówiliśmy! Jedno, co zapamiętała, to fakt, że objąłem ją, gdy wychodziła. Zarówno mężczyźni, jak i kobiety zwierzają się często, że najbardziej tęsknią za możliwością podejścia do ich partnerów i przytulenia się na chwilę.

Wylewność fizyczna jest równie odpychająca, jak wylewność werbal­na. Ale gdy jest ona autentycznym wyrazem uczuć, dotyk może zbliżyć nas do drugiej osoby bardziej niż tysiące słów. Mężczyźni także mogą znaleźć męskie sposoby wyrażania swych uczuć w stosunku do siebie samych. Już zbliżenie się na odległość wyciągniętej ręki jest nośnikiem komunikacji. Klepnięcie po plecach, żartobliwy cios w brzuch albo ręka położona w trakcie rozmowy na ramieniu rozmówcy - to wszystko powinno znajdować się w słowniku twoich gestów.

W naszych kontaktach z przedstawicielami płci przeciwnej dotykanie nie musi być związane z seksem. Za pomocą demonstracji fizycznych oferujemy ulgę, dajemy zachętę lub wyrażamy czułość.

Kiedy alkoholizm Marka trzymał go mocno w swych szponach, poniedziałki były dla niego najgorsze. Po pijaństwie w czasie weekendu wlókł się jakoś do pracy, ale praca była ośmiogodzinnymi torturami. "Gdy wracałem wieczorem do domu - mówił Mark - zerkałem na skrzyn­kę na listy i szedłem prosto do sypialni. Nie chciałem z nikim rozmawiać. Ale często zdarzało się, że gdy leżałem na łóżku, czytając gazetę, moja córka Katrina wchodziła, żeby powiedzieć mi »cześć«. Widziała, że okropnie się czuję i jakby wiedziała, jak bardzo potrzebuję wsparcia, chociaż nie proszę o nie. Kładła się więc obok mnie, dotykając mej ręki. Bez słów czułem, że dzięki jej obecności trucizna opuszcza me ciało."

Dotyk zmysłowy

Najbliższa intymność dwóch osób może, oczywiście, być zwielokrot­niona dzięki stymulacji zmysłowej oraz dzięki samemu seksowi. W uniesieniu miłosnym wielu z nas potrafi zakomunikować głębię miłości lepiej, niż potrafią dokonać tego słowa. Jednakże błędem jest ogranicza­nie kontaktów cielesnych do samego tylko stosunku płciowego. Żyjemy w dobie wyzwolenia seksualnego i łamania wszelkich tabu, a jednak istnieje wiele par, które zdają się ignorować większą część ciała partnera. Wolni seksualnie kochankowie wiedzą wszystko o tak zwanych miejs­cach erogennych, ale wielu z nich ignoruje pozostałe 95% ciała partnera.

W naszej pracy z parami, mającymi różne problemy seksualne -najczęściej kobiety nie doznają orgazmu, a mężczyźni są impotentami -prawie zawsze dochodzimy do wniosku, że mąż i żona dosłownie nie dotykają się. To znaczy, że to, co znajdowało się w centrum ich związku - pieszczoty, objęcia, pocałunki - stopniowo zaczęło znikać. Nic więc dziwnego, że zaistniały takie kłopoty seksualne.

Kuracja wszelkich problemów seksualnych jest właściwie jedna: wszystkich nakłaniamy do dotykania się. Masters i Johnson opracowali specjalne ćwiczenia dla pobudzania zakończeń nerwowych, które przy­niosą ćwiczącemu olbrzymią przyjemność. Oczywiście, nie potrzeba chodzić do poradni seksuologicznej, aby tam dokonywać tych ćwiczeń. Jest to bardzo prosta gra, w którą można znakomicie "grać" w domu. Gdyby każda para, łącznie z tymi, których pożycie seksualne jest w porządku, wykonywały te pobudzające ćwiczenia co jakiś czas, okaza­łoby się, że ich związek bardzo na tym korzysta.

Wybierzcie taki czas, kiedy będziecie mogli zamknąć się w sypialni bez obawy przeszkadzania wam ze strony innych. Nie powinno się tego robić późno wieczorem - wówczas oboje jesteście już zmęczeni. Teraz kładziecie się nago na łóżku. Przez pierwsze 20 minut jedna osoba jest dawcą, druga - biorcą. Jedynym zadaniem biorcy jest leżeć spokojnie i

pozwolić partnerowi działać. Nie należy się odwzajemniać, oglądać ani rozmawiać; chyba, żeby powiedzieć partnerowi, kiedy dotyk sprawia przyjemność, gdzie powinien dotykać delikatnie, gdzie mocniej. Podczas gdy partner delikatnie pociera twą skórę (dobrze jest stosować jakiś płyn, zmniejszający tarcie), należy zwracać baczną uwagę na różnorodność odczuwanych przez skórę bodźców. To, oczywiście, nie ma być prelu­dium do stosunku płciowego i dlatego w czasie kilku pierwszych sesji nie zalecamy dotykania piersi i genitaliów.

Oczywiście, żadnego seksu potem! Dlaczego? Ponieważ nie myśląc o tam, co nadejdzie, można poświęcić 100 proc. swojej uwagi na dozna­nia przenoszone przez skórę. Po 20 minutach partnerzy zamieniają się rolami.

Wiele par przychodzi do naszego biura po takich ćwiczeniach i opowiada, że równie dużo przyjemności przyniosło im dawanie, jak i przyjmowanie pieszczot. Niektórzy ludzie po 20 czy 30 latach małżeńst­wa, przychodzą, mówiąc: "Wie pan, nigdy przedtem nie znałam tak ciała swojego partnera jak teraz i to mi się podoba!" Nie muszę pytać, żeby wiedzieć, iż druga strona też to polubiła.

Doszliśmy też do wniosku, że mąż i żona, którzy różnią się pod względem zapotrzebowania na stosunki płciowe, będą spędzać więcej czasu na wspólnych pieszczotach, a ich potrzeby seksualne niejako wyrównają się. Partner narzekający wcześniej na niewystarczającą ilość seksu (zazwyczaj mąż), zadowala się rzadszymi stosunkami, dzięki przyjemności osiąganej podczas tego intensywnego dotykania. Zaś par­tner, który wcześniej był "wyłączony" przez większość czasu, teraz staje się bardziej pobudzony, dzięki tym nowym doświadczeniom i częściej pragnie stosunków płciowych.

Zatem wskazówką pierwszą dla kultywowania intymności z ukochaną osobą jest:

Używaj swego ciała dla okazywania ciepła

"Potrafię przeżyć dwa miesiące dzięki jednemu tylko

dobremu komplementowi''.

Mark Twain

O sztuce afirmacji

Swego czasu wykonano fascynującą pracę badawczą z uczniami drugiej klasy szkoły podstawowej. Nauczycielka narzekała, że coraz trudniej jest jej sprawować kontrolę nad uczniami. Wstawali, chodzili po klasie, rozmawiali - zamiast zajmować się pracą.

Dwóch psychologów spędziło kilka dni, siedząc z tyłu klasy ze stope­rami w rękach. Uważnie obserwowali zachowanie zarówno dzieci, jak i nauczycielki. Co 10 sekund notowali liczbę dzieci, nie będących na swoich miejscach. Okazało się, że w każdym dwudziestominutowym okresie dzieci wstawały 360 razy, a nauczycielka 7 razy mówiła "siadaj!".

Psycholodzy zasugerowali, żeby nauczycielka świadomie częściej wypowiadała polecenie "siadaj". W ciągu następnych kilku dni nauczy­cielka wołała "siadaj" średnio 27,5 razy w ciągu każdych 20 minut. Czy zmieniło to zachowanie dzieci? Niestety, nie. Wstawały ze swych miejsc 540 razy w ciągu tego czasu, a więc o 50 proc. częściej. Dla sprawdzenia danych badacze poprosili nauczycielkę, aby powróciła do swej poprzed­niej częstotliwości upominania uczniów i okazało się, że w ciągu dwóch dni ilość "wyjść" z ławek powróciła dokładnie do poprzedniego poziomu. Wobec tego przez dwa następne dni ilość poleceń "siadaj" zwiększono i oczywiście dzieci częściej wstawały z miejsc.

Oto rewelacja: w ostatnim tygodniu pracy psychologowie poprosili nauczycielkę, aby całkowicie powstrzymała się od upominania dzieci, a zamiast tego, żeby spokojnie chwaliła te dzieci, które pozostawały na miejscach i wykonywały swą pracę. Rezultat był zaskakujący: ilość wyjść z ławek zmalała o 33 proc; był to więc najlepszy wynik w całym eksperymencie.

Wniosek jest oczywisty: dzieci będą wzmacniać każde zachowanie, które zwróci na nie uwagę, nawet jeśli będzie to uwaga w negatywnym sensie tego słowa. W niebezpieczeństwie są więc rodzice, którzy surowo karzą "szalejące" dzieci, a nie zwracają uwagi, kiedy ich pociechy bawią się ładnie i grzecznie.

Trzeba jednak powiedzieć, że te pryncypia nie zostały sformułowane w ostatnich latach. Już dawno temu Lincoln powiedział: "Kropla miodu przyciągnie więcej much niż beczka żółci."

Jeżeli zatem szukasz sposobu powiększenia sukcesu w stosunkach z innymi ludźmi - ćwicz sztukę afirmacji. To, co sprawdziło się w przy­padku dzieci w szkole, z pewnością przyniesie dobre rezultaty w stosun­kach z twoimi pracownikami. W afirmacji jest coś z magii.

Drugą wskazówką będzie więc po prostu:

BĄDŹ HOJNY W POCHWAŁACH

W roku 1936 pewien nieznany instruktor YMCA (Związek Młodzieży Chrześcijańskiej) opublikował niepokaźną książeczkę. Zrezygnował on z dobrze płatnej pracy handlowca i opuścił Warrensburg w stanie Misso­uri z zamiarem nauczenia zasad kontaktów międzyludzkich, których nauczył się jako handlowiec. Dyrektorzy YMCA przy 23 Ulicy w No­wym Jorku nie chcieli płacić dwóch dolarów za lekcję nieznanemu instruktorowi. Ale kiedy nalegał i zaproponował zorganizowanie i pro­wadzenie kursu na zasadach komisyjnych, postanowili dać mu szansę.

W ciągu dwóch lat mężczyzna ten stał się niezwykle popularny. Zarabiał trzydzieści dolarów za wieczór, a nie dwa. Pewien wydawca zapisał się na jego kurs w Larchmont w stanie Nowy Jork. Wywarł na nim takie wrażenie, że zachęcił on instruktora do zebrania swojej wiedzy w książkę. Ten młody człowiek nazywał się Dale Carncgie, a jego książka "Jak zdobywać przyjaciół i wpływać na ludzi" przez 10 lat pozostawała na "liście przebojów" gazety "The New York Times". Jeszcze nigdy nie notowano takiego rekordu. W sumie sprzedano ponad 10 milionów egzemplarzy, a mimo to książka ta nadal sprzedaje się w nakładzie 200 tys. egzemplarzy rocznie.

Na czym polega wiedza pana Carnegie? Zawarta jest w rozdziale pt. "Wielka tajemnica postępowania z ludźmi". Oczywiście Carnegie nie stworzył wszystkiego tego, o czym pisze w swojej książce. Każdy dobry kochanek, każdy pierwszorzędny kierownik, każdy dobry rodzic stosuje tę technikę codziennie. Ty też używałeś jej w czasach, gdy najlepiej układały ci się stosunki z innymi. Właściwie całą tę technikę Carnegie zawarł w jednym zdaniu: "Bądź serdeczny w aprobowaniu i hojny w pochwałach".

Charles Schwab, przyszły rekin amerykańskiego przemysłu stalowe­go, był chyba jednym z pierwszych ludzi zarabiających milion dolarów rocznie. Dlaczego Andrew Carnegie, gdy został przemysłowcem, płacił Schwabowi ponad 3000 dolarów dziennie? Czy dlatego, że wiedział o produkcji stali więcej niż inni? Nie. Schwab zawsze mawiał, że dla Carnegie'a pracuje wielu ludzi, których wiedza techniczna znacznie przerasta jego wiedzę.

Płacono mu tyle pieniędzy przede wszystkim za to, że wiedział jak należy postępować z ludźmi. Oto jego sekret, opisany jego własnymi słowami:

"Swoją umiejętność wzbudzania entuzjazmu u innych uważam za coś najbardziej wartościowego. To, co najlepsze w człowieku, można rozwi­nąć najlepiej poprzez zachęcanie i wyrażanie uznania. Nie ma nic bar­dziej zabójczego dla ambicji człowieka, jak krytycyzm ze strony przeło­żonych. Ja nigdy nikogo nie krytykuję. Wierzę w istnienie podniet do pracy. Więc chętnie chwalę ludzi, ale wystrzegam się wyszukiwania u nich błędów. Jeżeli coś mi się podoba, jestem serdeczny w wyrażaniu aprobaty i hojny w pochwałach."

Niektórzy znani krytycy atakowali tę technikę jako nieszczerą i ma­nipulacyjną. Książka Dale'a Carnegie była wiele razy parodiowana i traktowana jako literatura naiwna. Cóż jednak nieszczerego i manipula­cyjnego znajduje się w wypowiadaniu tego, że coś nam się w innych ludziach podoba? Afirmacja okazywana tylko dla uczynienia kogoś szczęśliwym jest przecież jedną z najprzyjemniejszych czynności dnia codziennego. Pozwólcie, że zilustruję powyższe rozważania pewnym incydentem z życia Carnegie, opisanym przez niego w książce:

"Pewnego razu stałem w kolejce na poczcie na rogu 33 Ulicy i 8 Alei w Nowym Jorku, bo chciałem nadać list polecony. Zauważyłem, że urzędnik był strasznie znudzony swoją pracą - ważeniem kopert, wyda­waniem znaczków, wypisywaniem potwierdzeń przyjęcia - monotonną dłubaniną przez okrągły rok. Powiedziałem więc do siebie: »Spróbuję uczynić tego człowieka takim, jakim ja jestem.« Oczywiście, żeby mogło mi się to udać, muszę mu powiedzieć coś miłego. Nie o sobie, ale o nim samym. Zadałem sobie wobec tego pytanie: »Co w nim jest takiego, co mógłbym szczerze pochwalić ?«

To czasem trudno określić, zwłaszcza w przypadku obcych. W tym wypadku jednak sprawa była prosta. Spostrzegłem nagle coś, co niez­wykle mi się spodobało.

W czasie, gdy ważył moją kopertę, powiedziałem z entuzjazmem: »Chciałbym bardzo mieć takie włosy, jak Pan.«

Spojrzał na mnie zaskoczony i uśmiech zabłysnął na jego twarzy. »No, nie są już takie, jak kiedyś« - powiedział skromnie. Zapewniłem go, że choć może straciły już co nieco ze swej wspaniałości, to mimo to godne są pozazdroszczenia. Zdawał się być niezwykle zadowolony. Porozma­wialiśmy sobie miło przez chwilę, a na koniec on powiedział:» Wielu ludzi podziwiało już moje włosy.«

Opowiedziałem tę historię kiedyś w towarzystwie i pewien mężczyzna zapytał mnie:

»Co chciał pan tym sposobem od niego uzyskać?«

Co ja próbowałem uzyskać od niego ?!!

Jeżeli będziemy tak niegodnie samolubni, to nigdy nie wyrazimy szczęścia i nie przekażemy odrobiny uznania bez chęci wydębienia czegoś w zamian... spotka nas porażka, na którą tak bardzo zasługujemy.

Owszem, zyskałem wiele od tamtego człowieka; coś bezcennego. Zys­kałem uczucie, że zrobiłem dla niego coś, za co on w żaden sposób nie mógł mi się »zrewanżować«. Zyskałem uczucie, które płonie i śpiewa w naszej pamięci jeszcze długi czas po zaistnieniu takiego wydarzenia."

Jeśli nauczysz się wyszukiwać pozytywne cechy u innych ludzi, będziesz zaskoczony, jak wiele dobrego można u nich zaobserwować. Ralph Waldo Emerson, amerykański poeta i wykładowca, powiedział: "Każdy człowiek, którego spotykam, jest w jakiś sposób ode mnie lepszy." Jeżeli ktoś taki, jak Emerson mógł wypowiedzieć takie zdanie, dlaczego my, prości ludzie, nie mielibyśmy potrafić odkrywać w naszych bliźnich różnych wyróżniających ich cech.

Sztuka afirmacji nabędzie większej wartości, kiedy nauczymy się wyrażać pochwały, wtedy gdy nikt się ich nie spodziewa. Są, oczywiście, okazje, na przykład po smacznym posiłku lub interesującej przemowie. Mówienie komplementów jest swego rodzaju zwyczajem. Sir Henry Taylor w swej dziewiętnastowiecznej książce pt. "Mąż stanu" (The Statesman) twierdzi wręcz, że lepiej jest odczekać i przypomnieć sobie szczegóły zdarzenia później:

"Wyraź podziw dla przemowy, kiedy mówca usiądzie, a weźmie twój komplement za zwykły okaz uprzejmości. Ale poczekaj trochę i potem powiedz, jak duże wrażenie wywarła na tobie ta przemowa, a mówca będzie pamiętał twoją aprobatę dłużej niż ty jego wypowiedź."

Jak rozwijać umiejętność samooceny

Kiedy nabędziesz już tego wspaniałego zwyczaju wyrażania aprobaty w stosunku do ludzi, z którymi się spotykasz, spostrzeżesz pewien znakomity efekt kumulacyjny. Dr Paul Roberts, psycholog dziecięcy, mówi, że regularne wyrażanie akceptacji i miłości są bardzo ważnymi czynnikami w tworzeniu u dziecka obrazu samego siebie. Ta akumulacja powoduje, że dziecko dochodzi do wniosku: "Wiem, że mnie akceptują", a nie do konkluzji: "Może mnie akceptują, a może nie. Zobaczę, jak zareagują następnym razem."

Czy rodzice mogą cokolwiek zrobić w celu wytworzenia się w dziecku poczucia zaufania do siebie? "Tak, mogą", mówi Ruth Stafford Peale, współczesna działaczka religijna, żona znanego w USA pastora:

"Rzecz polega na tym, aby obserwować, gdzie znajdują się wrodzone zdolności dziecka, potem delikatnie (nie spodziewając się szybko wielkie­go efektu) pokieruj je we właściwą stronę. Trudnym może okazać się dla ojca sportowca zrozumienie i pomoc synowi, który wolałby grać w szachy niż w piłkę nożną. Ale to właśnie szachy są tym, czego potrzebuje chłopak, aby mogła rozwinąć się w nim pewność siebie. Jeżeli tę jedną rzecz będzie robił dobrze, wkrótce uwierzy, że także z innymi sprawami może sobie poradzić, a co ważniejsze, nie będzie bał się próbować."

Wyrażając afirmację albo powstrzymując się od tego możemy wywie­rać olbrzymi wpływ na zdolność samooceny innych ludzi. Podczas jednej z naszych terapii grupowych dyskutowaliśmy o problemie dotyczącym wyobrażenia o własnej powierzchowności. Różni ludzie opowiadali, jak sami siebie widzą. Wysoka i szczupła kobieta o pięknych długich wło­sach powiedziała:

- Widzę się grubą i pryszczatą.

- Czy to znaczy, że była pani kiedyś gruba i miała krosty? - zapytał ktoś.

- Nie, ja widzę siebie taką w tej chwili.

Jeśli już można było coś o niej powiedzieć, to była ona chuda, ale cerę miała jasną i ładną. Skąd więc ten wypaczony obraz własnej osoby? Bez wątpienia można stwierdzić, że w pewnym stadium jej rozwoju osobo­wego, prawdopodobnie we wczesnej dojrzałości, kobieta ta nie była atrakcyjna. Ten obraz utkwił w jej pamięci, a nie znalazł się nikt, kto by go zmienił. Był to przykład pięknej kobiety, która nie wiedziała, że jest piękna, bo nikt jej o tym nie powiedział.

O sile pobudzania dobra

Ktoś kiedyś powiedział: "Aprobata to bodziec dla światłych umys­łów." Wszyscy mamy więc dostęp do tej olbrzymiej siły - możliwości

pobudzania innych za pomocą pochwały. Komplement nic przecież nie kosztuje, a mimo to są wśród nas tacy, którzy zrobiliby cokolwiek lub wszystko, żeby tylko ich pochwalić. Przodujący psycholog amerykański, William James, mówi: "Najgłębszym pragnieniem natury ludzkiej jest chęć bycia docenianym."

Oto, co Dale Carnegie mówi o pragnieniu pochwał: "Niewielu jest ludzi, którzy szczerze potrafią nasycić ten głód serca i dzięki temu »mieć w ręce innych«. Gdy taki człowiek umrze, nawet właścicielowi zakładu pogrzebowego jest przykro."

Gandhi inspirował miliony ludzi do łamania przestarzałych "norm" i dokonywania bohaterskich czynów. Louis Fischer, jeden z najwierniej­szych biografów Gandhiego, tak mówi o sposobie inspirowania ludzi, stosowanym przez geniusza Hindusów: "Gandhi nie szukał złych cech w ludziach. Często zmieniał on ludzi, uważając ich nie za tych, którymi są, lecz za tych, którymi chcieliby być oraz traktował ich tak, jakby dobro istniejące w nich było nimi samymi".

Większość z nas miała we wczesnych latach życia szczęście posiada­nia kogoś - nauczyciela, dziadka czy przyjaciela, kto się nami bardziej interesował, puszczał płazem niemądre błędy, a wyciągał na światło dzienne te ważne aspekty nas samych, których inni nie próbowali nawet szukać. Jeśli w ten sposób będziesz postępował w stosunku do innych ludzi, staniesz się ich dożywotnim wierzycielem i będą cię oni pamiętać jeszcze długo po twoim odejściu.

Kiedy Annę Morrow i Charles Lindbergh spotkali się, on był już narodowym bohaterem. Charles otrzymał nagrodę 40 000 dolarów za pokonanie Atlantyku. Latał od miasta do miasta, lansując lotnictwo. Ojciec Annę był ambasadorem w Meksyku. Podczas wizyty Lindbergha w tym państwie rozkwitła między nimi miłość, która miała połączyć tę parę na 47 lat. Annę była nieśmiała, lecz pomimo tego że była żoną człowieka będącego zawsze w świetle reflektorów, została jedną z naj­popularniejszych pisarek Ameryki.

Opisując swoje małżeństwo, mówi o tym, w jaki sposób osiągnęła sukces. Jej mąż wierzył w nią w niewiarygodnym stopniu:

"Być bardzo zakochaną, znaczy posiadać siłę do osiągnięcia wolności ... W idealnym układzie oboje małżonkowie dają sobie nawzajem wolność do poznania nowych i różnych światów. Nie byłam wyjątkiem od tej reguły. Odkrycie, że jestem kochaną było niewiarygodne i całkiem zmie­niło mój świat, moje odczucia o życiu i o mnie samej. Otrzymałam pewność, siłę i prawie nowy charakter. Mężczyzna, którego miałam poślubić, wierzył we mnie i w to, co robię, aż w końcu i ja uwierzyłam, że potrafię zrobić więcej niż przedtem sądziłam".

Pozwólcie, że zilustruję silę afirmacji, odnosząc się do zdarzenia, które przytrafiło się mojemu przyjacielowi Bruce'owi Larsenowi. Oto jego własny opis tej sprawy:

"Pewnego dnia wcześnie rano musiałem zdążyć na połączenie lotnicze zNewark w stanie New.Jersey do Syracuse w stanie Nowy Jork. Poprzed­niej nocy wróciłem późno z pewnej konferencji, a teraz śpieszyłem się na następną.

Byłem zmęczony. Nie zaplanowałem sobie dobrze rozkładu zajęć i okazało się, że byłem zupełnie nieprzygotowany do wypełnienia napięte­go programu moich przyszłych działań. Wstałem wcześnie, w pośpiechu zjadłem śniadanie i ruszyłem na lotnisko z poczuciem, którego nie można było nazwać pozytywnym. Było mi żal samego siebie.

Siedząc w samolocie, z notatnikiem na kolanach, modliłem się: »O Boże, pomóż mi. Spraw, bym mógł napisać coś, co przyda się twemu ludowi w Syracuse«.

Nic mi jednak nie przychodziło do głowy. Zanotowałem coś niecoś wyrywkowo i czułem się podle, z minuty na minutę coraz bardziej winny. Taką sytuację można by porównać do swego rodzaju pomieszania zmys­łów. Zaprzecza to wszystkiemu, co wiemy o Bogu i o jego zdolności wybawiania ludzi z opresji. Mniej więcej w połowie tego krótkiego lotu pojawiła się stewardessa, roznosząc kawę. Pasażerami w tym rejsie byli sami mężczyźni, ponieważ kobiety mają zbyt dużo rozsądku, żeby wybie­rać się w podróż samolotem o tej porze dnia. Stewardessa, zbliżając się powoli do mnie, nagle wykrzyknęła: Hej, ktoś tutaj używa wody po goleniu »English Leather«. Nie potrafię oprzeć się mężczyźnie używają­cemu tej wody. Kto to jest?

Szybko podniosłem rękę i powiedziałem, że to ja.

Stewardessa natychmiast do mnie podeszła i powąchała mój policzek, a ja rozkoszowałem się tą uwagą i wyrazem uznania w oczach innych pasażerów.

Przez resztę lotu, gdy tylko stewardessa przechodziła obok mnie, żartowaliśmy wesoło. Ona coś komentowała, a ja odpowiadałem z hu­morem. Dwadzieścia minut później, kiedy samolot podchodził do lądo­wania, zdałem sobie sprawę z tego, że moje »szaleństwo« minęło. Pomi­mo faktu, że nic mi się nie udawało - rozplanowanie dnia, przygotowanie do konferencji, moja własna postawa - wszystko nagle się zmieniło. Ponownie wiedziałem, że kocham Boga, i że On mnie kocha, pomimo moich niepowodzeń.

Co więcej, czułem, że kocham siebie i ludzi wokoło, i tych, którzy czekali na mnie w Syracuse. Byłem jak ów szaleniec z Gerazim po tym, jak Jezus położył na nim swoje dłonie: odziany, przy zdrowych zmysłach

i siedzący u stóp Jezusa. Spojrzałem na notatnik i ujrzałem stronę pełną myśli, które będą użyteczne podczas tego weekendu.

»Boże - zadumałem się - jak to się stało ?«

Wtedy właśnie doszedłem do wniosku, że ktoś wszedł w moje życie i przekręcił klucz. Był to całkiem malutki kluczyk, przekręcony przez zu­pełnie nieoczekiwaną osobę. Lecz ten prosty akt afirmacji, ta nieoczeki­wana i niezasłużona uwaga ze strony innych, przywróciły mi jasność umysłu ".

Sztuka afirmacji to cudowny klucz. Pablo Casalas powiedział: "Do­póki ktoś potrafi podziwiać i kochać, pozostaje na zawsze młodym". Wobec tego drugą wskazówką do pogłębiania intymności będzie:

Bądź hojny w pochwałach

"Odkryliśmy znakomite czteroliterowe słowo

dla psychoterapii: mowa ".

Penni i Richard Crenna

Koncepcja małżeństwa przy filiżance kawy

"Droga Anno,

Mój mąż nie rozmawia ze mną. On zwyczajnie siada przed telewizorem lub czyta gazetę. Gdy zapytam go o coś, odpowiada: "aha" lub "no". Czasem nawet i tego nie zrobi. Wszystko, czego potrzebuje to gospodyni i kogoś, z kim by się przespał, kiedy ma na to ochotę. Są takie chwile, kiedy zastanawiam się, dlaczego on w ogóle się ożenił".

Tego typu narzekania nie są rzadkością. Z powodów, które są zupełnie jasne, wielu z nas ma tendencję do tego, by przestać rozmawiać z najważniejszymi ludźmi w naszym życiu. Niedawno pewien psycholog przeprowadził eksperyment, mający na celu określenie ilości czasu poś­więcanego na rozmowę pomiędzy przeciętnym mężem i żoną w ciągu jednego tygodnia. Aby pomiar mógł być dokładny, nasz badacz zaopat­rzył każdego z partnerów w przenośny mikrofon i liczył w ten sposób każde wypowiedziane słowo: rozmowy o niczym w drodze do sklepu,

prośby o podanie chleba podczas posiłku - dosłownie wszystko. W tygodniu jest 168 godzin, czyli 10 080 minut. Jak sądzicie, ile czasu przeciętne małżeństwo poświęca z tego na rozmowę? Nie, nie 10 godzin, nie godzinę, ani nawet nie pół godziny. Średnio rozmowy zajęły 17 (siedemnaście) minut! Germaine Greer, współczesna pisarka amerykań­ska, mówi: "Samotność jest najokrutniejsza wtedy, kiedy odczuwa się ją w towarzystwie bliskiej osoby, która zaprzestała komunikowania się".

Przyczyna pewnego romansu

Mówi się, że rozmowa niewiele kosztuje, ale jest ona zasadniczym elementem dobrych kontaktów międzyludzkich. Już od wielu lat do mojej przychodni przychodzi kobieta zamężna, która ostatnio nawiązała "romans" z jakimś mężczyzną. Sądziłem, że większość energii podczas ich potajemnych spotkań tracą na seks. "Nie - powiedziała - szczerze mówiąc, spałam z nim tylko dwa czy trzy razy i nie okazało się to wcale takie wspaniałe. Powodem, dla którego tak bardzo go kocham i dla którego chcę być przy nim jest to, że możemy ze sobą rozmawiać. Dyskutujemy o różnych rzeczach całymi godzinami. Boże! Jakie to wspaniałe rozmawiać z kimś takim jak on, opowiadać mu o tym, co się czuje i otrzymywać w zamian to samo. Dlaczego ja i mój mąż nie potrafiliśmy nigdy się tak porozumieć?"

Prawdopodobnie jest wiele powodów, dla których to małżeństwo nie mogło się porozumieć. Jednym z nich może być fakt, że małżonek nie zdaje sobie sprawy z tego, jak ważnym czynnikiem jest rozmowa.

Eric Hoffer był dokerem w San Francisco. Spędzał całe wieczory na pisaniu książek o filozofii. Sławę przyniosły mu: "Naprawdę wierny" (TheTrueBeliever), "Próbazmiany" (The OrdealofChange), "Żarliwość umysłu" (The Passionate State of Mind). Dzieciństwo Hoffera nie było łatwe. Matka zmarła mu, kiedy miał siedem lat, a w tym samym roku sam Hoffer nagle i z niewyjaśnionych przyczyn stracił wzrok. Aż do momentu odzyskania wzroku, w wieku 15 lat, opiekowała się nim wieśniaczka bawarska. To ona nauczyła go, jak ważną rzeczą jest rozmawiać. Napisał o niej:

"Ta kobieta z pewnością mnie kochała, ponieważ te osiem lat ślepoty uważam za szczęśliwe. Pamiętam, że dużo rozmawialiśmy ze sobą i śmialiśmy się. Musiałem dużo mówić, bo Martha ciągle powtarzała: Pamiętam, jak mówiłeś... Ona rzeczywiście pamiętała wszystko, co po­wiedziałem i dlatego przez całe życie mam wrażenie, że wszystko, o czym myślę i wszystko, co mówię warte jest wysłuchania i zapamiętania. To ona dała mi to poczucie".

Oczywiście, rozmowa niekoniecznie prowadzi do zbliżenia. Istnieją przecież różne rodzaje rozmów, zwykła wymiana słów między ludźmi nie gwarantuje zażyłości. Niemniej jednak, zażyłość nie jest w ogóle możliwa bez rozmawiania. Aby poznać i kochać, należy przez długie lata regularnie rozmawiać. Wydaje się to oczywiste, ale przecież tak wiele kontaktów towarzyskich psuje się z powodu zaniechania rozmów. Wo­bec tego zasadą numer trzy będzie:

REZERWUJ SOBIE CZAS NA ROZMOWY

Od ponad 10 lat w każdy czwartek Stan i Richard grywali w golfa. Są oni zupełnie różnymi typami ludzi. Stan ma mały warsztat naprawy telewizorów, a Richard jest aktorem reklamowym. Ale popołudnia na polu golfowym są dla nich obu ważnym rytuałem i żaden z nich, o ile gdzieś nie wyjeżdża, nie próbuje nawet w najmniejszym stopniu podwa­żać tego zwyczaju.

"Robimy to dla zachowania sprawności fizycznej i jednocześnie trak­tujemy jako okazję do wyjścia z domu - mówi Stan. Jednak najważniej­szym powodem, o którym obaj wiemy, jest to, że mamy wtedy okazję porozmawiać. Po prostu potrzebujemy spotykać się raz w tygodniu".

Plan rozmowy

Charlie Shedd napisał więcej i mądrzej na temat małżeństwa, niż ktokolwiek inny. On ma prawo mówić na ten temat. Wychował pięcioro dzieci, a razem z Martą stworzyli jedno z najwspanialszych małżeństw w Ameryce. W jednej ze swych książek Shedd mówi o tym, że zawarł z żoną dwa porozumienia, dzięki którym ich stosunek wzajemny miał szansę dobrze się układać: raz w tygodniu wspólny samotny posiłek i 15 minut codziennego wnikania w głąb siebie.

Pierwsze dotyczy posiłku spędzonego tylko we dwoje, bez gości, bez rozrywek. "To może być lunch - wyjaśnia Charlie - ale gdziekolwiek i kiedykolwiek byśmy byli, opieramy łokcie na stole i spoglądamy sobie głęboko w oczy. Zaglądamy do wnętrza naszych dusz".

Drugie porozumienie - codzienne piętnastominutowe wnikanie w głąb nie jest przeznaczone na dyskutowanie o rachunkach albo o problemach dzieci lub na planowanie pikniku. Tematem tej rozmowy jest: "Co się dzieje tam, wewnątrz Marty i Charliego?"

Inna para, którą znam, opowiada o ich "koncepcji małżeństwa przy filiżance kawy". Kiedy zjedzą obiad, a naczynia znajdą się w zlewozmy­waku, nalewają sobie jeszcze po jednej filiżance kawy i opowiadają sobie o swoim dniu. Rąbka tajemnicy owej filiżanki kawy uchyla mąż: "Sądzę, że gdybym kiedyś do końca zrozumiał moj ą żonę, nasze życie stałoby się mniej interesujące. Ona jednak nigdy nie straciła dla mnie swego rodzaju tajemniczości i dlatego zawsze niecierpliwie wyczekuję naszych wie­czornych rozmów, ponieważ wiem, że za każdym razem dowiem się o niej czegoś nowego".

Kolejna para małżeńska utrzymuje, że muszą chodzić do pobliskiej kawiarenki, aby tam porozmawiać o poważnych sprawach. W domu łatwo jest opuścić ręce i zająć się bielizną albo oglądaniem zawsze obecnego telewizora w czasie, gdy partner do ciebie mówi. Spróbuj zaprosić małżonka na kawę, usiąść naprzeciw niego, wziąć go za ręce, a zobaczysz, co to znaczy niczym nie zajęta uwaga podczas rozmowy.

Faktem jest, że dobra i bogata konwersacja jest możliwa wtedy, kiedy jej naprawdę chcemy.

Jak rozmawiać z dziećmi

Również w przypadku dzieci, ważne jest, by znaleźć czas na rozmowę. W książce pt.: "Obietnice dla Piotra" Charlie Shedd pisze o innym sekrecie, którego treść może pomóc Ci w domu. Kiedy jego dzieci dorastały, miał zwyczaj każde z osobna zabierać raz w miesiącu na obiad do miasta. Zazwyczaj dzieci wybierały restaurację. A po rozmowie wchodzili do pewnego sklepu i kupowali coś taniego za 50 centów. Shedd mówi, że nawet wtedy, gdy dzieci osiągają swój "wiek jaskiniowy" (okres wczesnej dorosłości, w którym przestają rozmawiać z rodzicami, mieszkają w czymś, co ledwie przypomina pokój, eta), mimo wszystko znajdują zadowolenie w takich jak ich, rozmowach. "Czasami, dla żartu, mówiłem do jednego z mieszkańców jaskini: Dzisiaj wychodzimy! Wo­lałbyś raczej nie iść? Nie uwierzycie, ale nigdy nie spotkałem się z odmową".

Mówienie to wysiłek

Jednym z powodów, dla których unikamy regularnych rozmów jest fakt, że poważna rozmowa z bliską osobą wymaga czasem wiele wysiłku. Pewna matka opowiedziała mi o tym, jak co wieczór przed położeniem dzieci do łóżek przez jakieś pół godziny planują różne przyszłe zadania lub dyskutują o tym, co się danego dnia wydarzyło albo też matka daje dzieciom reprymendę, co zresztą jest najtrudniejsze. "Zupełnie dobrze daję sobie radę z moimi dziećmi, z opowiadaniem bajek, zabawami, przygotowywaniem posiłków. Ale siedzenie z nimi i rozmawianie przy­chodzi mi naprawdę ciężko".

To rzeczywiście może być dla niej trudne, ale dzieci tej kobiety są szczęśliwe, że mają taką matkę. Jeżeli więc jesteśmy tak bardzo zajęci różnymi codziennymi czynnościami, że nie mamy czasu na rozmowę z dziećmi, to znaczy, że naprawdę jesteśmy ZBYT zajęci.

Pewnego dnia, Franciszek Ksawery zmęczony swą ciężką pracą misjonarską poszedł do swego pokoju, wydając przedtem kategoryczne polecenie, aby mu pod żadnym pozorem nie przeszkadzano. Ale ledwo drzwi się zamknęły, zaraz znów się otworzyły i Ksawery dodał: "Obudź­cie mnie jednak, gdyby przyszło któreś dziecko".

Trzecią zasadą będzie więc:

Rezerwuj sobie czas na rozmowy

"Naczelnym obowiązkiem miłości jest słuchać".

PaulTillich

O polepszaniu umiejętności prowadzenia rozmowy

Znałem kiedyś kobietę, która nienawidziła przyjęć. Opowiadała mi o tym tak: "Zanim poszłam na jakieś spotkanie, mówiłam sobie: postaraj się teraz. Bądź wesoła. Wyrażaj się błyskotliwie. Rozmawiaj. Ale żeby móc podołać temu zadaniu, musiałam sporo pić i w rezultacie wracałam do domu załamana. Ja po prostu nie nadawałam się do tego".

"Ale teraz, zanim pójdę na party - mówi ta sama kobieta - mówię sobie, że mam słuchać z podziwem każdego, kto mówi do mnie, że mam starać się poznać mówcę bez stosowania presji mojego własnego intelektu; bez sprzeciwiania się, bez zmieniania tematu. Moją dewizą jest po prostu: powiedz mi więcej. Wtedy taka osoba pokazuje mi swoją duszę. Począt­kowo są to bardzo proste i skromne rozmowy, jednak wkrótce twój rozmówca zacznie się przed tobą otwierać, pokaże swoje prawdziwe Ja. Właśnie wtedy stanie się on, lub ona, wspaniale ożywiony".

Nie trzeba być psychologiem, żeby o tym wiedzieć. Dzięki takiej postawie kobieta ta jest poszukiwana w towarzystwie przez wiele osób. Ona po prostu poznała sztukę przyciągania do siebie innych w trakcie rozmowy. Czwartą zasadą kultywowania zażyłości jest więc:

NAUCZ SIĘ SŁUCHAĆ

Wielu ludzi uważa się za zbyt cichych lub zbyt nerwowych w licznym towarzystwie i w związku z tym są pełni obaw, związanych z tym, że nie mają nic ciekawego do powiedzenia. W rzeczywistości jednak nie trzeba być dowcipnym i gadatliwym, aby być dobrym rozmówcą. Zasadniczą sprawą jest tu umiejętność słuchania.

Opiszę teraz prostą zasadę, dzięki której staniecie się interesującymi rozmówcami. Pamiętam jeszcze ten dzień, kiedy poszedłem odwiedzić Billa Carrutha, który przybył do naszego małego miasteczka teksańskiego, aby nauczać historii. Człowiek ten wspaniale się ubierał i był najdowcipniejszym i najbardziej światowym człowiekiem, jakiego znałem. Dziwnym jednak trafem zainteresował się cichym i zakłopotanym chło­pakiem.

"Panie Carruth - powiedziałem - chciałbym, aby nauczył mnie pan rozmawiać z innymi ludźmi, tak jak pan to robi. Zawsze jest mi trudno wymyśleć coś ciekawego do powiedzenia. Słuchaj - odpowiedział -sekret bycia interesującym polega na byciu zainteresowanym".

Ta prosta zasada dobrze funkcjonuje już przez 25 lat mojego zajmo­wania się ludźmi i mogę bez przesady dodać, że w moim przypadku chodzi przecież o tysiące ludzi. Należy zadawać pytania, na które roz­mówcy będą z chęcią odpowiadać. Należy też zachęcać ludzi do opowia­dania o sobie.

0 terapii słuchania

Pacjenci przychodzą do przychodni psychiatrycznych, bo wiedzą, że tak niewielu łudzi potrafi naprawdę słuchać innych.

Kiedy pewna kobieta opowiadała znajomym, że była na seansie psy­chiatrycznym, któraś z jej uczęszczających do kościoła koleżanek, upom­niała ją: "Masz przecież przyjaciół chrześcijan. Dlaczego nie porozma­wiasz z nimi, kiedy masz kłopoty? No właśnie - odpowiedziała - to prawdopodobnie byłoby to, o co mi chodzi, gdyby tylko oni słuchali mnie naprawdę. Ale czy wiesz, jak szybko ci znajomi wytrącają mnie z rytmu i zaczynają opowiadać o sobie samych? Trochę mnie krępuje płacenie za to, ale gdy ktoś poświęca mi 50 minut i autentycznie uważnie mnie słucha przez ten czas, to dla mnie jest prawdziwym lekarstwem".

Dlaczego słuchający jest zawsze lubiany

Ponieważ tak niewielu ludzi potrafi uważnie słuchać innych, ci, którzy się tego nauczą mają zagwarantowane wszystkie przyjaźnie i mogą być pewni zdecydowanego polepszenia swych obecnych kontaktów towarzy­skich. "Drogą do serca jest ucho" - powiedział kiedyś Wolter.

Dr Carl Rogers, jeden z najlepszych psychologów amerykańskich mówi, że czasami podczas rozmowy z pacjentem zauważa nagle, że wokół oczu mówiącego pojawia się coś wilgotnego, co zdaje się mówić: "Dzięki Bogu! Nareszcie ktoś mnie słucha!"

A jak rozmawiał sam Chrystus? Mówi się często, że był On wielkim Nauczycielem i Uzdrowicielem, ale przecież Jego doświadczenia z ludź­mi wykazują także to, że był On również uważnym Słuchaczem. Zadawał pytania trędowatym, rzymskim oficerom, ślepcom, rabinom, prostytut­kom, rybakom, politykom, matkom, zagorzalcom religijnym, inwalidom i prawnikom.

Ta Jego cecha była czymś niezwykłym. Wielu tzw. geniuszów ma tylko wyjściowe obiegi komunikacji; tacy bez przerwy mówią. Jezus pokazał jak należy uruchamiać swego rodzaju "kanały" wejściowe. On najpierw słuchał innych.

Skoro więc jest to tak istotne, pomocne może okazać się zapoznanie się z cechami dobrych słuchaczy.

1. Dobrzy słuchacze słuchają oczami - Specjaliści od komunikowania się twierdzą, że nawet wtedy, kiedy mamy usta zamknięte, możemy mówić. Gdy ktoś do ciebie mówi, odbiera wiele informacji na temat tego, jak jesteś zainteresowany tym, co mówi. Pamiętaj więc: najlepszym sposobem na to, by zostać interesującym jest bycie zainteresowanym, a stopień twojego zainteresowania mierzony jest sposobem "mowy" całe­go ciała.

Jednym z najlepszych wskaźników jest kontakt wzrokowy. Jeżeli gapisz się na ściany albo na innych ludzi, mówiący do ciebie od razu rozumie, jak mało obchodzi cię to, o czym on mówi. Z drugiej zaś strony, jeżeli będziesz patrzył swemu rozmówcy prosto w oczy, zdziwi cię na pewno to, w jak szybkim tempie "odbierze" on ten komplement.

Po wizycie Gordona Gosby, duchownego z Kościoła Zbawiciela w Waszyngtonie, ktoś powiedział: "Niesamowite jak ten człowiek potrafi słuchać. Gdy do niego mówisz, patrzy ci prosto w oczy. Wydaje się, że o niczym innym nie myśli i chwyta każde wypowiedziane słowo. To schlebia, gdy ktoś poświęca ci tyle uwagi."

Wzrok jest jak silny magnes w porozumiewaniu się z innymi. Dr Julius Fast, autor książki pt: "Język ciała" (Body Language), badał gesty zalo­tów i stwierdził, że najlepszym z nich jest dłuższy kontakt wzrokowy.

"Jeżeli ktoś pochwyci twoje spojrzenie - mówi dr Fast - dłuższe, niż powiedzmy 2 sekundy, stanie się jasne dla niego, że jesteś nim zaintere­sowany".

2. Dobry słuchacz oszczędnie szafuje radami - W czasie ciemnych dni wojny, Lincoln napisał do starego przyjaciela i kolegi, prawnika, Lepnarda Swetta w Springfield, prosząc go o przyjazd do Waszyngtonu. Napisałmu, że ma jakieś kłopoty, o których chciałby z nim porozmawiać.

Swett pospieszył do Białego Domu i Lincoln mógł rozmawiać ze swym przyjacielem przez kilka godzin na temat proponowanej prokla­macji zniesienia niewolnictwa. Przedyskutował wszystkie argumenty za i przeciw, a potem przeczytał listy i artykuły z prasy, w których jedni potępiali go za to, że jeszcze nie uwolnił niewolników, a inni robili to samo z obawy, że on tych niewolników uwolni. Prowadził rozmowę aż do późnego wieczora, potem uścisnął dłoń swego przyjaciela i odesłał go z powrotem do Illinois, nie zadając ani jednego pytania w tym względzie. Lincoln cały czas mówił sam. Zdawało się, że rozjaśnia mu to umysł. "Wydawało mi się, że po tej wielogodzinnej przemowie Lincoln poczuł się jakby lżej" - powiedział potem Sweet. On nie oczekiwał porad. On po prostu potrzebował przyjacielskiego i uważnego słuchacza, przy którym mógłby zrzucić ciężar z serca.

Eksperci w sprawach dotyczących miłości są bardzo ostrożni w udzie­laniu porad. Kiedy ludzie przychodzą do ciebie ze swoimi problemami, może zdawać się, że poszukują rady. Ale często zdarza się, że podziękują ci już za uważne wysłuchanie ich. Dzięki tobie bowiem wyrzucają z siebie swoje problemy na stół między wami i sprawy stają się na tyle jasne, że sami potrafią podjąć własne decyzje.

W przypadku ludzi młodych należy bardzo uważać na to, by poprzez oferowanie nadmiernej ilości porad nie przerwać rozmowy w ogóle. Philip Wylie, pisarz amerykański, analizując problem konfliktu pokoleń mówi:

"Podstawowe narzekania młodych Amerykanów... nie dotyczą hipok­ryzji, kłamstw, błędów i problemów, które odziedziczyli. Ich problemem jest natomiast to, że nie mogą, czy też nie potrafią rozmawiać z dorosłymi ... Dochodzę do wniosku, że olbrzymia większość naszych dzieci nigdy nie doznała prawdziwej przyjaźni ze strony choćby jednej dorosłej osoby. Dlaczego? Na to pytanie mamy tylko jedną odpowiedź: ich wysiłki zmierzające do dogadania się z nami, niezmiennie i zawsze spełzają na niczym".

3. Dobry słuchacz zawsze zachowuje tajemnicę - Jedną z oznak pogłę­biającej się przyjaźni jest powierzanie Ci przez innych swoich sekretów. Krok po kroku odbierasz cząstki informacji, które, gdybyś je ujawnił,

mogłyby zaszkodzić twojemu partnerowi. Wobec tego czeka on i spraw­dza, jak postępujesz z jego tajemnicą. Jeżeli "obchodzisz się" właściwie z powierzonym sekretem, oddycha z ulgą i mówi więcej o sobie.

Wobec tego naczelną zasadą dla każdego, kto pragnie głębokiej przy­jaźni jest: trzymać język za zębami. Nie ma takiej rzeczy, która by szybciej odpychała innych od nas, jak odkrycie, że ujawniliśmy ich sekrety, które nam powierzyli.

Jeżeli jesteś jak przedziurawiona dętka, inni wkrótce się o tym dowie­dzą. Opowiadając innym rzeczy powiedziane tylko tobie, od razu przy­równujesz się do ludzi określanych mianem konfidentów. Nie trzeba być bardzo inteligentnym, żeby dojść do wniosku, że jeżeli powtarzasz swojemu rozmówcy tajemnice innych, to wkrótce i jego sekrety spotka ten sam los.

Żeby więc móc stać się powiernikiem danej osoby, nie należy nikomu mówić, że jest się już kimś takim dla kogoś innego. Niektórym z nas przychodzi to niełatwo, ponieważ nasza potrzeba bycia aprobowanym popycha nas do pokazania innym, że są ludzie, którzy nam wierzą. Trzeba tutaj jednak uważać: szybko może się okazać, że nikt nam nie ufa.

Pewien mężczyzna wychodził pijany z baru i omal nie przewrócił napotkanego przypadkowo pastora.

"O, pastorze, przykro mi, że widzi mnie pan w takim stanie. - Hm, nie wiem, dlaczego miałoby być ci przykro, że JA widzę cię takiego. W końcu teraz przecież Pan Bóg patrzy na ciebie, nieprawdaż? - Tak, odpowiedział pijany - ale On nie jest takim plotkarzem, jak pan, pasto­rze".

4. Dobry słuchacz zamyka pętlę - W książce pt.: "Miraże małżeństwa" (Mirrages of Marriage), Lederer i Jackson proponują ćwiczenie, dzięki któremu zdobędziesz przyjaciół i polepszysz swoje isniejące już relacje z innymi. Ma ono na celu pomóc ludziom uzupełniać pętlę porozumienia.

Oto przykład nie zamkniętej pętli: małżonkowie jadą samochodem wzdłuż plaży. Ona mówi:

"Jaki piękny zachód słońca". Odpowiedź męża? Cisza. Absolutna cisza. Co to może dla niej oznaczać?

Cisza w takim przypadku może zadziałać jak negatywne sprzężenie zwrotne. Tak jak uszkodzona aparatura pokładowa rakiety kosmicznej, która mówi ci, że coś nie jest w porządku, ale w żaden sposób nie określi dokładnie co.

Trzeba więc posiąść zwyczaj uzupełniania pętli. Lederer i Jackson nakreślają trzy podstawowe stopnie tego ćwiczenia:

1. Osoba A wypowiada coś.

2. Osoba B odbiera wiadomość.

3. Osoba A potwierdza odbiór informacji.

Na przykład:

- Mary: Czy odebrałeś rzeczy z pralni?

- Dick: Nie, nie odebrałem. Nie miałem gdzie zaparkować.

- Mary: Być może ja będę mogła zrobić to jutro.

Albo inny przykład:

- Joan: Wpadłam dzisiaj do Boba Bartleta.

- Gail: Co u niego słychać?

- Joan: Zdaje się, że wszystko w porządku.

Uważne słuchanie kogoś jest najlepszym komplementem. Pokazujesz wtedy, że cenisz to, co myśli twój rozmówca.

Pewna młoda kobieta została zaproszona na kolację przez Williama E. Gladstone'a, znanego angielskiego męża stanu, a następnego wieczora przez Benjamina Disraeli, równie znanego przeciwnika Gladstone'a. Zapytana później, jakie wrażenie wywarli na niej ci dwaj panowie, odpowiedziała z rozmysłem: "Po kolacji u pana Gladstone'a sądziłam, że jest on najinteligentniejszym człowiekiem w Anglii. Lecz po kolacji z panem Disraeli, doszłam do wniosku, że to ja jestem najinteligentniej­szą kobietą w tym kraju".

5. Dobry słuchacz okazuje wdzięczność, gdy ktoś mu się zwierza - Pra­wie zawsze, gdy ludzie się zwierzają, mają obawy, czy nie powiedzieli zbyt wiele. Obserwują rozmówcę, aby spostrzec, czy partner nie unosi brwi lub czy nie przestaje wierzyć.

Ważne, wobec tego, jest rozwianie tych wątpliwości. Obserwując ludzi, którzy się przede mną otwierają, czuję się bliższy dla nich i zadowolony, że mi zaufali i powierzyli swoje najskrytsze tajemnice. Zawsze staram się wtedy dziękować im. Mówię, że miło mi, iż to, co mówią nie pomniejsza mojej opinii o nich.

Jest wielkim zaszczytem posiadać informacje, które mogą - gdyby je ujawnić - zaszkodzić danej osobie. Jest to zaszczytem dlatego, że twój rozmówca wziął pod uwagę ryzyko jeszcze przed wyjawieniem swoich sekretów. Gdy zatem okażesz otwarcie wdzięczność, otworzysz tym samym drzwi do większej intymności.

Zapamiętaj czwartą zasadę:

Naucz się słuchać

"Zawsze żal mi było ludzi, którzy obawiają się uczuć,

sentymentalności, którzy nie potrafią płakać z całego serca.

Ci, którzy nie wiedzą jak płakać,

nie wiedzą też jak się śmiać".

Golda Meir

Gdy łzy są darem Boga...

Pewien zrzędliwy przedsiębiorca budowlany opowiadał mi: "Wszę­dzie słyszę, że porozumienie jest sekretem dobrego małżeństwa, ale kiedy przyjdzie co do czego, to nie wiem o czym rozmawiać z kobietą, z którą przeżyłem 29 lat? Wiem, o czym ona myśli i znam jej zdanie prawie o wszystkim. Znamy swoje poglądy polityczne, słyszała moje opowieści już setki razy. Kiedy więc wracam wieczorem do domu zastanawiamy się wspólnie, co zjeść na kolację i na tym koniec".

Jeżeli w małżeństwie ograniczycie rozmowy do takich faktów, jakie opisałem powyżej, to rzeczywiście będzie źle. Ale kiedy spróbujecie rozmawiać o uczuciach, zawsze znajdzie się temat, ponieważ każdy z nas ma setki różnych odczuć w ciągu dnia. Świat uczuć jest czymś zmien­nym, ma różne oblicza, prawdziwa zażyłość jest właśnie spotkaniem dla poruszenia tematu uczuć.

Rozmowy można ogólnie podzielić na trzy kategorie: mogą dotyczyć faktów, opinii i uczuć. Oczywiście każda rozmowa zawiera w sobie wszystkie te trzy elementy. Można jednak "zmierzyć", jak bliscy są sobie ludzie, obserwując jak temat rozmowy przenosi się stopniowo z faktów poprzez opinie do uczuć. Ludzie, którzy dopiero co poznali się ze sobą, najczęściej ograniczają rozmowę do faktów. Potem, gdy zaczynają już sobie ufać, przechodzą do opinii. W końcu stają się przyjaciółmi i na pierwszy plan wychodzą uczucia.

Oto jak trzema sposobami można opowiedzieć koledze z biura o obiedzie:

a) same fakty: "Jedliśmy dziś z Tomem kanapki Reuben".

b) włączając opinie: "Rozmawialiśmy dzisiaj z Tomem podczas obiadu. Nie uważam, żeby jego pomysł z komputerem był dobry".

c) włączając uczucia: "Załamałem się po dzisiejszym wspólnym obiedzie z Tomem. Nie podoba mi się to, że Tom jest w dobrych stosunkach z szefem, a ja nie".

Badania wykazują, co nie jest zaskakujące, że młode małżeństwa rozmawiają ponad dwa razy więcej, niż małżeństwa wieloletnie. Poza tym treść ich rozmów jest o wiele ważniejsza. Na początku więc są to rozmowy, które lubiane są szczególnie przez bliskich przyjaciół: "bada­nie" i odkrywanie przekonań oraz uczuć, opowiadanie o tym, co się lubi, a co nie, porównywanie opinii na temat seksu, problemów estetycznych i planów na przyszłość. Potem tematy rozmów przenoszą się z wolna na sprawy bardziej przyziemne: decyzje dotyczące pieniędzy, sprawy zwią­zane z gospodarstwem domowym, problemy dotyczące dzieci. Pewna mężatka, która zakochała się w innym mężczyźnie zamyśliła się nad tym, o czym rozmawiała ze swoimi dwoma mężczyznami. "W przypadku męża rozmawia się tylko o biurze, o dzieciach, o kryzysach w domu. Rzadko mówiłam wierzę lub czuję. Teraz uczucia i przekonania wzras­tają i mnożą się. Jeśli chodzi o tego drugiego mężczyznę, przymusem wręcz jest ujawnianie tajemnic, uzewnętrznianie się, mówienie o zwyk­łych prawdach, które gdzieś tam tkwią we mnie".

Gdyby małżeństwa zadawały sobie trud niegmatwania i ujawniania uczuć, wspólne wieczory byłyby o wiele bardziej ekscytujące.

Wskazówką numer pięć będzie więc:

MÓW OTWARCIE O SWYCH UCZUCIACH

Syndrom "zawsze muszę być silny "

Dlaczego tak rzadko ujawniamy nasze głębokie i prawdziwe uczucia, nawet przed przyjaciółmi? Prawdopodobnie istnieje wiele powodów; jednym z nich jest z pewnością fakt zasłyszenia przez nas gdzieś kiedyś, że jeżeli ujawnimy nasze potrzeby lub będziemy uczuciowi, ludzie przestaną nas lubić. Prawdą jest jednak coś zupełnie przeciwnego. Ludzie czują się bliżsi tym, którzy opowiadają im o swoich potrzebach.

Kobieta, która niedawno się rozwiodła, mówi, że jej przyjaźnie jakby pogłębiły się od momentu rozwodu. "Zawsze słyszałam o kłopotach innych ludzi, ale nigdy nie mówiłam o swoich. Teraz mogę to wszystko z siebie wyrzucić. Pewnego dnia któraś z przyjaciółek powiedziała mi: Zawsze podziwiałam twój charakter superkobiety. Teraz zaś wydajesz się być bardziej otwarta, cieplejsza."

Czasami rozwijamy w sobie zwyczaj noszenia maski emocjonalnej, który jest wynikiem wcześniejszych złych doświadczeń. Oto, na przy­kład, piękna młoda kobieta, która nie jest w stanie pokochać mężczyzny. Zachowuje się z rezerwą i jest jakby oderwana od rzeczywistości. W rezultacie wszyscy mężczyźni zniechęcają się i odchodzą. Podczas na­szych spotkań staramy się wydobyć z jej pamięci coś, co było źródłem tej swoistej "polityki" emocjonalnej. Wreszcie jest! Gdy była dziewczyn­ką, miała bardzo dużo włosów na całym ciele. Pewnego dnia, gdy kilkoro dzieci z sąsiedztwa przyszło popływać, wraz z jej siostrami nazwały ją "wiecha".

"Zaczęłam płakać - opowiadała - i bardzo się tego płaczu wstydziłam. Pobiegłam więc do garażu i zamknęłam za sobą drzwi. Pochlipywałam pewnie z pół godziny i tam właśnie postanowiłam, że już nigdy nikomu nie pozwolę się tak zranić".

Jej tragedia polega na tym, że biorąc sobie tak bardzo do serca tamte słowa, nie tylko nie pozwalała się ponownie zranić w podobny sposób, ale też nie pozwalała się kochać.

Przemawiając na konferencji w Beverly Wilshire Hotel, dr Roy Menninger, prezes Fundacji Menningera w Topeka w stanie Kansas, wyjaśnił, że mężczyźni są bardziej skłonni niż kobiety do "zdobywania", jak to nazwał, syndromu: "zawsze muszę być silny". "Mężczyzna - mówił Menninger - widzi siebie jako swoistą, bardzo silną maszynę, a nie jako system ludzkich potrzeb".

Wiara w siebie jest cenną cechą charakteru i jest zarazem głęboko wpleciona w zjawisko nazywane "amerykańskim snem" (American dream). Lecz można ją doprowadzić do takiego stopnia, że człowiek nie tylko staje się silny, ale i twardy. Ta cecha może się zmienić w stoicyzm i spowodować, że ludzie staną się odizolowani, aroganccy, że zaczną uciekać od przyjaznych stosunków z innymi, jakby byli dziećmi słabości i zależności.

Większość z nas uczono w dzieciństwie, że nie należy nosić naszych uczuć na ramieniu oraz że należy zawsze trzymać głowę wysoko uniesioną. Pewnego razu miałem do czynienia z pacjentem, który nauczył się tej lekcji zbyt dobrze i doprowadziło go to do samobójstwa. Był w mojej poradni tylko dwa razy i wiele razy plułem sobie potem w brodę, że nie wyczułem, jak bardzo cierpi. Właściwie niewiele mogło na to wskazy­wać. Miał wkrótce skończyć "cum laude" pewien elitarny college, był mężczyzną wysokim, przystojnym, wesołym. Rodzina hojnie łożyła na jego edukację. Miał też kilka propozycji z innych uczelni.

Dylemat, który go męczył, jest dobrym komentarzem dotyczącym współczesnego podejścia do seksu, jak również do problemu tak zwanej siły charakteru. Kobieta, z którą sypiał przez kilka miesięcy, zaintereso­wała się jego najlepszym przyjacielem i utrzymywała stosunki płciowe także z nim. Z jego relacji wynikało, że problem nie polegał na "menage atrois". W jego odczuciu dojrzały i wytworny mężczyzna powinien sobie dobrze poradzić z taką sytuacją. Dziwił się więc sobie, dlaczego jest zazdrosny i zdenerwowany.

Wewnątrz skręcał się z bólu i wściekłości, a mimo to czuł się zobo­wiązany zachować twarz i pozostać wesołym w stosunku do swoich przyjaciół oraz do owej młodej kobiety; to znaczy powinien zachowywać się tak, jakby się nic nie działo. To było jednak zbyt wiele dla jego duszy. Pewnego wieczoru pożyczył od znajomego samochód, pojechał na par­king, włożył sobie lufę pistoletu w usta i wypalił. Chociaż miało to miejsce już wiele lat temu, często wspominam tamtego młodego czło­wieka.

Jego przyjaciółka razem z kilkoma znajomymi zatelefonowali do mnie w dniu samobójstwa i kilka razy umawialiśmy się na spotkania. Oprócz wielu innych rzeczy, mówili niemal ze złością: "Gdyby tylko powiedział nam, co czuje!"

Czy jest sens cierpieć w samotności? Nie. Jeżeli Jezus otwarcie płakał, a Abraham Lincoln często miał łzy w oczach, dlaczego my mielibyśmy zachowywać nasze emocje tylko i wyłącznie dla siebie samych? Nie okazując innym swego bólu wcale nie jest się w stosunku do nich miłosiernym. W powieści pt.: "Oliver Twist" Charles Dickens umieścił postać pana Bumble, który mówi: "Płacz otwiera płuca, obmywa oblicze, ćwiczy oczy i zmiękcza usposobienie więc płaczcie!"

Teraz W. Kinney, psychiatra kalifornijski, twierdzi, że mężczyzn alkoholików jest trzy razy więcej niż kobiet, a to dlatego, iż nie potrafią tak spontanicznie płakać. Gdy są małymi chłopcami mówi się im, żeby otarli łzy i zachowywali się jak mali mężczyźni. W konsekwencji szukają wsparcia w alkoholu. Kilka głębszych pozwala im na tyle "rozluźnić się", że mogą wtedy wyrazić swoją złość lub smutek. Łzy są wielkim darem Boga, zaworem bezpieczeństwa dla naszego organizmu i nie ma powodu wstydzić się płaczu.

Łzy drogą do zbliżenia

Płacz nie musi wcale być oznaką słabości, ani też sposobem narzuca­nia czegokolwiek świadkowi tegoż. Przeciwnie płacz jest swego rodzaju uhonorowaniem osoby, która go widzi. Łzy mogą popłynąć w chwilach radości lub nagłej ulgi. Ponadto mogą one być drogą do zbliżenia z kimś. Agnes Turnball opowiada o swym podnieceniu, gdy wręczano jej hono­rowy stopień naukowy: "Kiedy stałam, czekając na tę chwilę, łzy popły­nęły po policzkach mego męża. Nigdy nie pomyślałam nawet, że może to dla niego znaczyć tak wiele, żeby aż płakał!" Dzięki temu otwartemu wyrażeniu emocji, ich związek zyskał więcej niż dzięki jakiejkolwiek kombinacji słów.

Poeta Robert Herrick nazywa łzy "szlachetnym językiem oczu". Skoro eksperci twierdzą, że w większości porozumiewamy się bez słów, to łzy, jeżeli płyną szczerze, mogą być sposobem zbliżenia.

Moja żona, która posiada nieprzeciętny zakres różnych uczuć, zawsze płacze, kiedy słyszy jakieś wstrząsające, ale dobre wiadomości. Kiedy, na przykład, wchodząc w drzwi mówię, że jakieś czasopismo zamówiło u mnie artykuł, ona zarzuca mi ręce na szyję i płacze. Albo kiedy pochylamy głowy w modlitwie, a nasza dziewięcioletnia córeczka dzię­kuje Bogu za swojego braciszka, mamę, tatusia, ukochanego psa i ham­burgery, wiem, że moja żona uniesie głowę, a w oczach jej pojawi się błysk łez. Czy ta skłonność do łez oznacza jej słabość? Zupełnie prze­ciwnie! Ona jest najsilniejszą kobietą spośród wszystkich, jakie znam. Płacząc, pozwala mi głębiej zajrzeć w swoje serce.

Dwa magiczne słowa: "Potrzebuję cię "

Naczelną zasadą wobec tego jest: nie ukrywaj, że jesteś w potrzebie. Trudno jest oprzeć się osobie, która pokazuje nam swe słabe strony i mówi: "potrzebuję cię". "Czy wie pan, kiedy poczułam się najbliżej mojego męża? - spytała mnie pewna czarnooka i pewna siebie kobieta -To było wtedy, gdy odkryłam, że mój mąż boi się niedźwiedzi!" Jej mąż jest pilotem, człowiekiem silnym i pewnym siebie, a ona do tamtej pory nie wiedziała, że może on się czegokolwiek bać. Gdy jednak ukazał swoje słabe punkty, jeszcze bardziej go pokochała.

Myśląc o mojej głębokiej przyjaźni z Markiem Svenssonem, zdaję sobie sprawę z tego, że wielka siła tej przyjaźni powstała dzięki cierpie­niom przeżywanym przez każdego z nas w obecności drugiego. Często telefonowaliśmy do siebie, mówiąc: "Czy mógłbym wpaść do ciebie i porozmawiać? Stało się coś, co zupełnie wytrąciło mnie z równowagi i potrzebuję cię".

"Potrzebuję cię". To wspaniałe słowa. Wszyscy przecież pragniemy, żeby ktoś nas potrzebował. Kiedy więc nauczysz się wypowiadać je w chwilach potrzeby, drzwi mocno zamknięte przed innymi, przed tobą szeroko się otworzą. Widziałem wielu mężczyzn, którzy przyciągali do siebie kobiety właśnie dzięki temu. Kobiety, oczywiście, nie poszukują mężczyzn o słabym charakterze, ale chcą takich, którzy będą ich potrze­bować.

Dyskutujemy tutaj na temat bardzo starej zasady dotyczącej konta­któw międzyludzkich: "Jeżeli chcesz, żeby obca ci osoba stała się twoim przyjacielem, zwróć się do niej z jakąś prośbą". Kiedy apelujemy do naturalnej ludzkiej uprzejmości, przyciągamy ludzi do siebie. Być może jest tak dlatego, iż więcej satysfakcji znajdujemy w tym, że możemy być pomocni niż w tym, że ktoś może nam pomóc.

Wspólne cierpienie

Jesienią 1974 roku lekarze w National Naval Medical Center w Bethesada w stanie Maryland wykryli, że Betty Ford ma raka piersi. Przez cały dzień wypełniała normalnie obowiązki pierwszej damy w kraju, a o godzinie 17.55 samochód zajechał pod szpital w Bethesada. Ówczesny prezydent Ford mówi, że nigdy nie czuł się tak samotny, jak tamtego wieczoru, kiedy wracał sam do mieszkania w Białym Domu. "Był bar­dziej zdenerwowany niż ja - powiedziała potem Betty Ford. - Wydaje mi się, że ja podeszłam do sprawy bardziej na zasadzie stało się. Uważa­łam, że jest to jeden z wielu oczekujących mnie jeszcze kryzysów i byłam pewna, że on także minie".

Pięć dni po operacji pani Ford przeżyła opóźnioną reakcję - ataki płaczu. Lekarz zapewniał ją, że jest to normalna reakcja pooperacyjna i zachęcał, aby płakała, ile tylko chce. Jej umysł był jednak zaprzątnięty pytaniem, kiedy będzie mogła wrócić do męża i kiedy będzie mogła znowu zacząć normalnie funkcjonować. Pierwszego dnia była w stanie unieść prawą ręką filiżankę kawy i była tym wręcz zachwycona. Po tygodniu od momentu operacji czuła się na tyle silna, że wyszła do windy spotkać się z mężem. Cztery dni po powrocie do domu oboje uroczyście obchodzili dwudziestą szóstą rocznicę ślubu. Oto, co pani Ford o tym napisała:

"To była wspaniała rocznica. Cudownie było być znów zdrową i w domu. Nie odniosłam żadnych ran psychicznych ani nie czułam się beznadziejnie okaleczona. W końcu Jerry i ja jesteśmy małżeństwem od wielu lat, a nasza miłość jest wypróbowana. Nie miałam powodu, aby wątpić w męża. Gdyby on stracił nogę, również nie pozostawiłabym go. Byłam też pewna, że i on mnie nie opuści tylko dlatego, że miałam to nieszczęście być dotkniętą mastektomią".

Pani Ford otrzymała kilkanaście listów od kobiet, które pisały, że nie mogły na siebie patrzeć po takiej operacji; ona jednak była ciekawa efektu już w momencie, gdy lekarz zaczął zmieniać jej ubranie. Przejmo­wała się tylko tym, czy będzie mogła zakładać tak, jak dawniej swoją nocną bieliznę. "Jerry powiedział, że jestem głupia. - Jeżeli nie możesz mieć dekoltu z przodu, noś koszule z dekoltem z tyłu - powiedział".

Ich wspólne cierpienie, oczywiście, zbliżyło ich jeszcze bardziej. Szwedzi mają takie powiedzenie: "Dzielić się radością, to dwa razy tyle radości, dzielić się smutkiem, to połowa smutku".

Czytanie w myślach innych ludzi jest niemożliwe

Znałem pewnego mężczyznę, którego małżeństwo miało kłopoty. Przychodząc co tydzień na spotkania grupy terapeutycznej, opowiadał nam, czego oczekuje od życia, mówił o wojnie, jaka panowała w jego domu. Członkowie grupy zauważyli od razu, że nam mówił o swoich potrzebach, ale nigdy nie mówił o nich swojej żonie. Pewnego razu zmarł jego najbliższy przyjaciel. "Stanąłem przy trumnie ostatni - mówił -Ostatni rzuciłem garść ziemi na trumnę i ostatni wyszedłem z cmentarza. On był dla mnie bardzo ważny. Wyobraźcie sobie jednak, że moja żona nawet nie wyraziła chęci, aby pójść ze mną na pogrzeb. Potrzebowałem jej wtedy, ale nie było jej ze mną".

Wszyscy członkowie grupy jednym głosem zadali oczywiste pytanie: "Czy powiedziałeś żonie, że chciałbyś, aby ona poszła z tobą? - Oczy­wiście, że nie - odpowiedział. Powinna przecież wiedzieć, że będę jej tam potrzebował. Po tylu latach małżeństwa nie muszę jej chyba prosić o takie rzeczy".

Chcielibyśmy, żeby nasi bliscy byli tak z nami "zestrojeni", by instyn­ktownie wyczuwali takie potrzeby . To jednak rzadko się zdarza. Tylko dlatego, że jest się małżeństwem od wielu lat, nie należy spodziewać się, że partner potrafi czytać w naszych myślach. W przypadku tego męż­czyzny tragedia polega na tym, że jego żona nigdy nie będzie w stanie spełniać jego potrzeb, dopóki ich nie pozna. Być może z biegiem lat w jakiś sposób już się od siebie oddalili. Kiedyś prawdopodobnie poprosił o pomoc, a ona mu odmówiła. Dlatego przestał prosić. Otwarcie mówiąc o swoich potrzebach człowiek naraża się oczywiście na pewne ryzyko. Od czasu do czasu druga osoba nie odpowiada, ale jest to smutne, kiedy przestaje się wyrażać swoje potrzeby tylko dlatego, że czasem bywa się rozczarowanym i przybiera się postawę rozczarowania na zawsze.

Zapamiętaj więc zasadę numer pięć:

Mów otwarcie o swoich uczuciach

JAK PRZECIWDZIAŁAĆ NEGATYWNYM EMOCJOM

Część trzecia

"Gniewajcie się, a nie grzeszcie;

niech nad waszym gniewem nie zachodzi słońce!"

Ef4,26

„Miły facet” postawa, która prowadzi donikąd

Istnieje taki typ człowieka, którym często zajmujemy się w klinikach psychiatrycznych. Na pewno go znasz, ponieważ jest on wszędzie. Może nawet być członkiem twojej rodziny. Mam na myśli "miłego faceta". Dużo się uśmiecha, jest wesoły w stosunku do każdego, nigdy się nie złości ani nie kłóci, wszystkim wydaje się, że jest powszechnie lubiany i można by myśleć, że ma przynajmniej kilkoro prawdziwych przyjaciół. Jednak w rzeczywistości tego typu osoby są skłonne do rozwijania w sobie mnóstwa problemów natury psychologicznej. Co więcej, mają one tendencje do gmatwania swoich kontaktów towarzyskich.

Może się to wydawać dziwne, ponieważ taki człowiek nie ma zwykle wrogów. Popularność nie jest jednak równoznaczna z zażyłością, a człowiek sztucznie lubiany przez każdego, rzadko jest kochany przez kogokolwiek. Na taki stan rzeczy składa się kilka elementów: Nigdy nie odbiera się go jako otwartego. Ludzie zawsze, chronicznie

wręcz weseli, są "podejrzani".

Taki człowiek jest nieciekawy. Miło jest, gdy ma się go obok siebie raz czy dwa, ale na dłuższą metę wolimy zazwyczaj ludzi z pasjami. Mogą oni nas czasem zdenerwować, ale nigdy nie będą nudzili.

Jeżeli nie potrafi okazać złości, nie potrafi też okazać miłości, nie pozwala mu na to jego ścisła kontrola własnych emocji.

Bezwiednie zatruwa swoje stosunki z innymi bierną wrogością. Psychologowie na ogół nie zgadzają się ze sobą w wielu kwestiach, ale wskazują nieprawdopodobną zbieżność poglądów, co do tego, że nie istnieje ktoś taki, kto nigdy się nie denerwuje; są tylko tacy, którzy tłumią złość. A ukrywanie złości "pod powierzchnią" może przecież prowadzić do poważnych problemów natury psychosomatycznej, takich jak: wrzo­dy, migreny, nadwrażliwość, nadciśnienie; jak również do kłopotów czysto towarzyskich.

"Nigdy nie jestem wściekły, jestem tylko zraniony "

Bierna wrogość jest niebezpiecznym wężem w trawie przyjaźni. Oto przykład. Janet i Monica otworzyły boutique. Są przyjaciółkami od lat, a teraz są partnerkami i muszą razem pracować każdego dnia. Sklep otwierany jest o 10 rano, a w tym tygodniu Janet spóźniła się już dwa razy. Monica jest podenerwowana, ale nie okazuje tego. Dzisiaj Janet wpada jeszcze później, kiedy Monica zrobiła już wszystko co trzeba po otwarciu sklepu. Janet nie tłumaczy się i nie przeprasza, a Monica czuje się urażona. Przez cały ranek pozostaje w magazynie, pracując w ciszy. Robi kwaśną minę i odpowiada na pytania Janet półsłówkami i ze zdenerwowaniem. W końcu Janet pyta: "Jesteś wściekła, czy jak? - Kto, ja? - Oczywiście, że nie" - odpowiada Monica.

To nie jest uczciwy sposób walki. Biernie wrodzy sobie ludzie są trudniejsi w "pożyciu", niż tacy, którzy wybuchają szczerą i bezpośrednią złością. Dzieje się tak dlatego, ponieważ ich zachowanie pokazuje w różny sposób, że czują się zranieni, a jednocześnie zaprzeczają aby cokolwiek było "nie tak". W rezultacie kwas skumulowanej złości zżera przyjaźń. Wiele osób biernie wrogich nie kłamie, kiedy mówią, że nie są źli, faktycznie mogą nie odczuwać złości. Ich system kontroli emocji jest tak dobrze rozwinięty, że złość jest upychana gdzieś na samym dnie i mogą oni sobie nawet nie zdawać sprawy z tego jak bardzo są wściekli.

Zasada czajnika z gwizdkiem

Innym destruktywnie działającym rezultatem ukrywania złości jest to, że czasami wybuchamy. Różni się to jednak znacznie od spontanicznego wyrażania złości, kiedy ta się pojawi. Gdy tracimy cierpliwość, jest to zazwyczaj wynikiem kumulowania się złości przez długi czas, a to powolne "gotowanie się" wytwarza tak wielkie ciśnienie pary, że kaptu­rek z gwizdkiem spada z czajnika. Kiedy tak zwany miły facet wybucha jak wulkan, nikt nie może zrozumieć, co się właściwie stało. W końcu jego złość opada, a on sam zaczyna czuć się winnym, bardzo wszystkich przeprasza i... wraca do swoich metod postępowania.

Nadmierna złość uniemożliwia porozumienie

Gdy człowiek biernie wrogi wybucha, jego złość jest niewspółmierna do jej powodu, ponieważ w rzeczywistości ów wybuch dotyczy wszyst­kich skumulowanych wcześniej krzywd. W rezultacie uniemożliwia on porozumienie się z nim. Keith Miller, współczesny pisarz amerykański, opowiada o tym, jak pewnego wieczoru odezwał się uwodzicielskim głosem do żony: "Kochanie, czy jesteś już gotowa iść do łóżka? - Nie - odpowiada. - Chciałabym jeszcze skończyć artykuł, ale ty już idź".

Wobec tego, z urażoną dumą, Keith poszedł do sypialni i położył się przy samym brzegu łóżka po swojej stronie. Następnego ranka zszedł na dół w kiepskim humorze, a tutaj, jak na złość, tosty były przypalone. Nagle coś w nim pękło. Rzucił tostem o ścianę kuchni.

Żona powiedziała, że jak na przypalone tosty, to ta reakcja nie była na miejscu. Keith odpowiedział: "Ależ rzecz nie w przypalonych tostach. Chodzi mi o seks!".

Innym niebezpieczeństwem "połykania" złości jest to. że kiedy wybu­chamy, nasza złość jest często kierowana pod innym adresem. Klasycz­nym przykładem jest mąż, który po nieudanym dniu, będąc sfrustrowany i poirytowany sprawami zawodowymi, wyładowuje się na rodzinie. Inni członkowie rodziny otrzymują tym sposobem "przesyłki" adresowane do kogoś zupełnie innego. Wtedy cała budowla, jaką jest rodzina zaczyna się chwiać.

Zdrowa złość

Ponieważ agresja, frustracja i złość są tak powszechnymi emocjami, najlepsze kontakty towarzyskie mają niejako wbudowaną tolerancję dla tych negatywnych uczuć. Nie znam takich, najbliższych nawet kontak­tów międzyludzkich bez względu na długość ich trwania, które nie zawierałyby w sobie irytacji i wrogości, oczywiście od czasu do czasu. Jeżeli dwoje ludzi wystarczająco wcześnie zaakceptuje w przyjaźni uczucia negatywne, będzie to dla nich nieopisaną pomocą.

W rzeczywistości złość może być siłą pozytywną. Channing Pollock powiedział kiedyś: "Ludzie i samochody posuwają się naprzód, dzięki następującym po sobie wybuchom".

Złość powoduje przedostawanie się adrenaliny do krwiobiegu, a glikogenu do sfatygowanych mięśni ożywiając je. Zdarzało się, że oczy Chrystusa błyszczały gniewem. Dr Neil Warren, dziekan Wydziału Psy­chologii w Seminarium Teologicznym Fullera, opowiada o tym, jak wyglądała jego młodzieńcza edukacja religijna. Mówiono mu, jak zresztą nam wszystkim, że gniew jest grzechem. Jezusa przedstawiano mu jako osobę spokojną, nie doznającą naszych, ludzkich emocji. Lecz późniejsza lektura Biblii ujawniła, że Jezus wpadał czasami w gniew, a i sam Bóg nie powstrzymuje się przed gniewem. Warren zauważa, że w Starym Testamencie słowo "gniew" użyte jest ponad 450 razy (słowo "miłość" około 350 razy), a w 375 przypadkach dotyczy ono gniewu Boga.

Mahatma Gandhi zawsze będzie słynny, dzięki swemu poświęceniu się pacyfizmowi. Zapytany kiedyś o najbardziej inspirujący go moment, opowiedział o pewnym burzliwym epizodzie w Mritzburgu w Afryce Południowej.

"Było to w 1893 roku, kiedy będąc wojowniczym młodym prawnikiem, podróżowałem do Pretorii, nieświadom niepisanego zakazu podróżowa­nia pierv,'szą klasą przez ludzi kolorowych. Strażnik pociągu poprosił mnie, abym opuścił przedział i zajął miejsce w wagonie bagażowym. Kiedy zaprotestowałem, konstabl policji wyrzucił mój bagaż na peron i pociąg odjechał. Ruszyłem więc w stronę poczekalni, gdzie było mroczno i panował miły chłód. Nie mając płaszcza, spędziłem noc skulony w kącie, drżąc ze złości na myśl o zniewadze. Nadszedł ranek i postanowiłem, że będę bronił praw swojej rasy, bez względu na ryzyko z tym związane".

Czytając biografię prezydenta Jeffersona, natknąłem się na słowa, które zdawały się być niewłaściwą generalizacją: "Jefferson, jak wszyscy wielcy ludzie, potrafił bardzo nienawidzić". Wojowniczość nigdy nie była cechą mojego charakteru, ale im dłużej rozmyślam nad oburzeniem dręczącym takich ludzi jak Jefferson i Gandhi, tym więcej mądrości widzę w powyższym stwierdzeniu. Złość może być czynnikiem inspiru­jącym.

Jeżeli sam to robisz, musisz to tez akceptować

Oczywiście jest i druga strona medalu. Zdrowe stosunki pozostają takimi nie tylko dlatego, że wyrzucamy z siebie uczucia negatywne, wtedy, gdy one nadchodzą, lecz także dlatego, że pozwalamy swoim bliskim robić to samo. Nasi przyjaciele mają szczęście, skoro nie zawsze muszą być przyjemnymi w towarzystwie to znaczy, że czasami mogą być nieznośni, wiedząc, że nie odrzucimy ich z tego powodu.

Łatwiej będzie ci być takim przyjacielem, jeżeli zdasz sobie sprawę z tego, że wybuchy złości twoich bliskich niekoniecznie muszą dotyczyć twojej osoby. Mogą oni być po prostu w podłym nastroju i potrzebować wyrzucić z siebie tę truciznę z twoją pomocą. Sztuka polega jednak na tym, żeby potrafić słuchać i nie komentować emocji przyjaciela.

Jak nie zgadzać się, a jednocześnie rozumieć

Jednym z najpewniejszych sposobów popsucia kontaktów z drugą osobą jest używanie zwrotu: "Nie denerwuj się, proszę", który tak często pada w rozmowach.

Jest to chyba najgorsze, co można powiedzieć przyjacielowi, który ma kłopoty emocjonalne. Zwróć uwagę, co się stanie, gdy dokonamy porów­nania:

Żona wraca do domu zła jak osa, ponieważ jakiś sprzedawca grubiańsko potraktował ją w sklepie.

"Nigdy więcej nie pójdę do tamtego sklepu" - mówi, a złość tryska z każdego milimetra jej ciała.

"Kochanie, nie denerwuj się tak -mówi uspokajająco mąż. - Pamiętaj, że tacy ludzie mało zarabiają, i być może ów sprzedawca był zmęczony przy końcu dnia pracy".

Jaki był rezultat takiego uspokajania żony? Stała się jeszcze bardziej poirytowana, ponieważ wydawało jej się, że małżonek trzyma stronę sprzedawcy.

Mąż miał dobre chęci, chciał uspokoić żonę. Prawdopodobnie czuł też, że żona trochę przesadzała, złoszcząc się w takim stopniu. Ale nie potrafił sobie zdać sprawy z tego, że nie potrzebował się z nią zgadzać lub nie. Jej prawdopodobnie nie chodziło o to; ona po prostu chciała być wysłuchana. Mąż, wyrażając opinię o jej uczuciach, jeszcze bardziej ją rozzłościł. Co więcej, nagle stanęła między nimi ściana, ponieważ ona poczuła, że nie jest rozumiana przez męża, co jest jednym z najbardziej bolesnych uczuć.

Wiadome jest, że ludzie mają prawo być czasami w złym nastroju. Jeżeli więc kogoś kochamy, nie powinniśmy nierozważnie skłaniać go do zaniechania swoich negatywnych uczuć. Należy zwyczajnie dać mu wolność odczuwania.

Dr Edith Munger, jedna z moich ulubionych psychologów, wie dużo o poradnictwie małżeńskim i mówi:

"Problem leży częściowo w tym, że zdaje nam się, iż musimy mieć gotową odpowiedź na każdą sprawę poruszoną przez małżonka. W rze­czywistości taki związek nie ma za zadanie rozwiązywania problemów

czy odpowiedzi napytania. Celem najważniejszym powinno być wzajem­ne zrozumienie, zbliżenie się, wspólne doświadczenia. Aby móc porozu­miewać się z mężem, nie trzeba mieć gotowych odpowiedzi na wszystko. Wystarczy być świadomą jego obecności, czuć go".

Pozwolić się trochę nienawidzić to też sztuka

Mówiliśmy do tej pory o cnocie akceptowania uczuć negatywnych naszych bliskich, przejdziemy teraz do sprawy o wiele poważniejszej. Co się dzieje, gdy czyjaś złość skierowana jest do ciebie?

Nie znam osoby, która lubiłaby być celem czyjejś złości. Ale od czasu do czasu tak się zdarza i z pewnością stosunkom między dwojgiem ludzi wyjdzie na dobre stosować się do pewnych zasad przyjmowania czyjegoś gniewu. Oto kilka sugestii:

a) Nie wpadaj w panikę. Niektórzy myślą, że jeżeli znajdują się w centrum czyjegoś gniewu, dobre stosunki muszą się skończyć. Oczywiś­cie, niekoniecznie tak musi być. Burze zdarzają się w każdej przyjaźni i jeżeli ma się tego świadomość, nie będzie to takie przerażające.

b) Nie tłum w sobie własnego gniewu. Nie musisz siedzieć spokojnie, gdy twoja ukochana osoba daje upust swej złości. Nie należy ukrywać swoich uczuć. Walter Kerr, krytyk teatralny, często wywoływał gniew u swych przyjaciół autorów, którym dawał złe recenzje. "Pozwalałem wściekać się im na mnie przez jakiś czas - mówił. - Dawałem im pół roku na wyżycie się, ale gdy później jeszcze się dąsali, uznawałem, że teraz ja mam prawo być na nich zły".

c) Me nadawaj swym emocjom cech trwałości. Błędem jest zakładać, że skoro twój przyjaciel dzisiaj się na ciebie złości, także jutro będzie robił to samo. W rzeczywistości większość takich uczuć jest krótkotrwała. Kobieta mówiąca "Nigdy nie zapomnę, co on mi powiedział" rani tylko samą siebie, bo gdy już miną emocje, wypowiadający raniące słowa prawdopodobnie nie będzie już o tym pamiętał.

d) Pamiętaj, że można jednocześnie kochać i być na kogoś złym. Więk­szość z nas doznaje uczucia swego rodzaju mieszaniny miłości i gniewu we wszystkich bliskich kontaktach. Jeżeli więc przypomnisz sobie o tym, gdy twój partner wpada w gniew, z pewnością będzie ci to pomocne. Jeden z popularnych w Stanach autorów, Charlie Shedd przypomina sobie, jak po jednej ze sprzeczek ze swój ą żoną zauważył w kuchni kartkę ze słowami:

"Drogi Charlie, nienawidzę cię.

Twoja na zawsze Martha".

Alternatywne metody rozładowania gniewu

Niektórzy ludzie krzyczą na wszystkich ponieważ słyszeli, że jakiś psycholog powiedział, że wyrażanie gniewu jest zdrowe. Nie polecam tego. Wybranie właściwego miejsca dla wyrażenia niezadowolenia jest i ostrożnością, i miłosierdziem. Zrezygnowanie w gniewie z przezorności może spowodować, że stracimy pracę, albo nawet nastąpi coś gorszego.

Niektóre przypadkowe znajomości po prostu nie są warte wysiłku utarczki. Odejdź. Innym razem możesz rozważyć czas, miejsce i szkody, jakie możesz wyrządzić wyrzuceniem z siebie gniewu. Jeśli samoocena Twojego przyjaciela jest nadwerężona w danym momencie, albo jeśli Twoja ukochana osoba polega teraz przede wszystkim na Tobie w ocenie swojej wartości, musisz się poruszać z wielką ostrożnością.

Jedna z dróg wyjścia: rozładuj gniew z przyjacielem, a nie z tą osobą, która Cię drażni. Jeśli jesteś zły jak osa na swojego przełożonego, wybuchnięcie na niego nie jest mądre, ale miejmy nadzieję, że masz siostrę, przyjaciela albo małżonka, który pozwoli Ci pozłościć się trochę na szefa.

Alternatywa numer dwa: daj upust swojej agresji w formie fizycznej. Niektórzy ludzie po prostu mają w sobie więcej wrogości i agresji niż inni i ważne jest, aby takie osoby miały więcej energicznych ćwiczeń -tym lepszych, im więcej w nich rywalizacji. Tenis, odbijanie piłki rakiet­ką, strzelanie z torebki, bieganie pomoże Ci poradzić sobie z tym.

Stary dowcip. Zapytano małżeństwo z pięćdziesięcioletnim stażem o tajemnicę ich małżeńskiego szczęścia. "Żona - wycedził staruszek - i ja zaraz po ślubie zawarliśmy porozumienie. Umowa polegała na tym, że kiedy żonę coś dręczy, to ona zbeszta mnie i wyrzuci wszystko z siebie. Jeśli ja jestem na nią o coś zły, to idę na spacer. Myślę, że nasz sukces małżeński można przypisać faktowi, że dużą część życia spędziłem na świeżym powietrzu."

Niech gniew polepsza wzajemne kontakty

Jeżeli żadne z partnerów nie wpada w panikę, gdy drugie wybucha złością i jeżeli stosują się do zasad czystej walki, opisanych w niniejszym rozdziale, możliwe, że ich przyjaźń pogłębi się po catharsis "wymiany" gniewu. Istnieje poczucie czystości uczuć po takim wyżaleniu się. Często też uczucia stają się głębsze i cieplejsze niż przedtem.

W kilku przypadkach prawdziwa przyjaźń zaczęła się dla mnie właś­nie po poważnej konfrontacji. W końcu "obnażaliśmy się wewnętrznie" przed sobą do końca, przeżywaliśmy autentyczne wspólne doświadczenia. Kiedy wreszcie problem został rozwiązany, czuliśmy się naprawdę bliscy.

Kiedy James Thurber pracował dla pisma "New Yorker", na początku obawiał się tego dziwacznego wydawcy i założyciela, jakim był Harold Ross. W pierwszym roku Ross dał Thurberowi dwa tygodnie urlopu. Thurber spóźnił się do pracy dwa dni, ponieważ szukał zaginionego psa. Oto co powiedział o swym pracodawcy:

Ross unikał mnie przez cały dzień. Był w jednym z tych nastrojów, kiedy żal mu było samego siebie. Wreszcie około siódmej wezwał mnie do swojego biura. W jego oczach widać było błyskawice, a w głosie dawał się słyszeć grzmot.

"Rozumiem, że przedłużył pan sobie urlop z powodu zaginięcia psa - mruknął- Wydaje mi się jednak, że coś tu nie gra".

Scena, która wówczas nastąpiła, była krótka, głośna i trudna do zrozumienia. Powiedziałem mu, co może zrobić ze swoim pismem, i że już u niego nie pracuję. Zaproponowałem, że będę z nim walczył tam i wtedy, powiedziałem mu, że ma serce z kamienia i zasugerowałem, żeby lepiej zawołał sobie kogoś do pomocy. Ross nienawidził scen, przemocy fizycz­nej i grożenia nią, złego zachowania i nieposłuszeństwa.

"Kogo proponuje mi pan wezwać? - spytał, a grzmot zniknął z jego głosu. -Alexandra Woolcotta!" -wrzasnąłem, a on zaczął się śmiać. (A. Woolcott - pisarz amerykański, przyp. tłum.)

Jego śmiech był wspaniały i wypełnił całe biuro. Takim właśnie było moje pierwsze z nim doświadczenie. Jego śmiech ostudził powietrze, jak letni deszcz. Godzinę później jedliśmy razem obiad u Tony'ego..., a tego samego wieczora miała swój początek nasza wzajemna znajomość poz­bawiona biurowego makijażu. Był to zarazem początek naszej trwałej i głębokiej przyjaźni.

"Mądry sercem przyjmie nakazy; upadnie,

kto wargi ma nierozsądne"

Przysł 10,8

Pięć technik złoszczenia się

Czy możliwa jest czysta walka? Nie tylko możliwa, ale i konieczna w prawdziwej przyjaźni. Oto pięć technik czystej walki.

1. Mów o swoich uczuciach, a nie błędach przyjaciela. - Scott i Gene mieszkają w jednym pokoju w akademiku i na ogół żyje im się zgodnie. Postanowili razem mieszkać, ponieważ są najlepszymi przyjaciółmi i lubią swoje towarzystwo. Kiedy jednak zbliżają się egzaminy, ciśnienie emocjonalne rośnie. Obaj stają się podatni na zdenerwowanie, a ich przyjaźń wkracza w stadium kłopotów, zwłaszcza, gdy ma miejsce taka na przykład rozmowa:

Gene: Czy ty "musisz budzić cały akademik, kiedy zabierasz się do roboty ?

Scott: A czy ty myślisz, że ja lubię wstawać o piątej rano, żeby iść pracować w tej śmierdzącej kuchni? Szkoda, że mój ojciec nie pomaga mi przez cały rok. Ty za to jesteś największym leniem, jakiego znam.

Gene: O, daj spokój. A kto uczył się do drugiej rano? Zresztą, czy ja o tym mówię ? Chcę tylko wiedzieć, czy nie potrafisz trochę pomyśleć, kiedy wcześnie wstajesz.

Scott wolał raczej zamilknąć, niż powiedzieć, co naprawdę czuje; uczynił tak, jak większość z nas, gdy się zdenerwujemy. Gdy ktoś nas atakuje, milczenie jest odruchem instynktownym.

Okazanie poirytowania, za które uważamy się odpowiedzialni, nie zapewnia zabezpieczenia przed gniewem ze strony partnera, ale jest to o wiele lepsze niż milczenie. Gdyby Gene zaczął rozmowę tak:

"Muszę ci powiedzieć, że jestem zły. Być może jestem w ogóle podek­scytowany egzaminami, ale wiedz, że uczyłem się do drugiej nad ranem. Więc kiedy mnie obudziłeś wstając o piątej, wpadłem w szewską pasję. Zawsze mnie to denerwuje, gdy sprawiasz wrażenie, jakbyś nie myślał co robisz"

byłaby to czysta walka.

Scott mógł się w takiej sytuacji bronić, ale z pewnością nie zrobiłby tego, ponieważ: a) Gene mówił o swoich odczuciach, a nie o tym, co zrobił Scott i b) próbował wyjaśnić stan swojego wnętrza, dopuszczając możliwość, że w ogóle jest przewrażliwiony.

Oto jeszcze jedna ilustracja: Jeżeli żona powie do męża: "Zupełnie nie zwracasz na mnie uwagi", to z pewnością zadziała to na niego, jak czerwona płachta na byka. Odpowie mniej więcej tak:

"Co masz na myśli mówiąc, że nie zwracam już na ciebie uwagi? A co z sobotnim wieczorem? Pamiętasz? Czyżby dla ciebie nic nie znaczyło, że wychodzę wcześniej z pracy, żeby zabrać cię na ten, hm, balet, podczas gdy w robocie wszystko wali mi się na głowę ?Naprawdę, Helen, nie wiem już czym można cię zadowolić. Czego bym nie zrobił, psioczysz".

Dlaczego zachowuje się tak brutalnie? Ponieważ został zaatakowany. Wszyscy tak reagujemy, gdy ktoś powie: "Ty nigdy..." albo "Ty zaw­sze...".

A jak żona mogła lepiej powiedzieć to, co chciała? Mogła po prostu opisać swoje uczucia. Na przykład: "Wiesz, czuję się jakaś samotna i opuszczona w ostatnich dniach". To zdanie mówi dokładnie to samo, co: "Już nie zwracasz na mnie uwagi". Ale uchwyćcie różnicę: ona go o nic nie oskarża. Po prostu mówi to, co czuje.

Można uchronić się przed brutalnością, dopóki uchylamy się przed powiedzeniem: "Denerwujesz mnie, gdy ...". Spróbuj więc wyrażać swe najsilniejsze emocje, ale mów tylko o nich, a nie o tym, co ktoś zrobił:

"Tom, jestem na ciebie tak zła, że nie wiem! Powiedziałam ci, że potrzebuję samochód na siódmą trzydzieści, a już jest prawie ósma. Chłopcze, czy wiesz, co to dla mnie znaczy? Im dłużej cię nie było, tym bardziej gotowało się we mnie!"

Jednocześnie odrobina nieszczerości też nie zaszkodzi. Kobieta mó­wiąca do męża: "Postępujesz nieładnie, wstając od stołu po obiedzie i maszerując prosto do telewizora" z pewnością nie poprawi swoich sto­sunków z mężem. Tę samą myśl mogłaby przecież wyrazić tak: "Brakuje mi ciebie, kiedy robię po obiedzie porządek na stole. Bardzo chciałabym, abyś towarzyszył mi aż skończę". Niewielu jest mężów, którzy na taką prośbę odpowiedzą "nie".

2. Mów tylko na jeden temat- Szybko nauczymy się, jak rozwiązywać konflikty interpersonalne stosując zasadę obowiązującą w sądownictwie: zajmujmy się w każdej sprawie tylko jednym przestępstwem. Jeżeli już zwracasz się z jakimiś uwagami do przyjaciela, sprawa powinna być zawarta w jednym zdaniu, na przykład: "Przeszkadza mi, że kiedy skończymy obiad siadasz tam i dłubiesz w zębach".

Trudno jest załatwić jakiś problem za jednym zamachem bez przypo­minania starych urazów. Dlatego należy rozwiązywać konflikty wtedy, gdy powstają i nie przechowywać w sobie starej złości.

3. Pozwól przyjacielowi odpowiadać- Jeden z moich pacjentów opo­wiadał mi, z widoczną zazdrością, o kłótni, którą widział w domu swoich przyjaciół. Natrafił akurat na poważny konflikt pomiędzy matką a jej kilkunastoletnią córką. Obie krzyczały na siebie tak głośno, że gość wszedł i wyszedł nie zauważony.

Wpadł później, żeby zobaczyć, czy już jest po wszystkim. "Wspaniale walczyłyście - powiedział. - Żałuję, że moja matka tak ze mną nie walczy. Zamiast tego wpada do mojego pokoju, krzyczy na mnie i wypada z pokoju trzaskając drzwiami, zanim ja zdążę cokolwiek powie­dzieć".

Ludzie, którzy wychodzą w czasie kłótni nie grają fair. Jeżeli jesteś zły na swojego przyjaciela, masz prawo to wyrazić, ale masz też obowią­zek pozwolić jemu zabrać głos. Wtedy istnieje możliwość pozytywnego załatwienia sprawy lub kompromisu. Ale nigdy nie mów zbyt długo, żeby twój przyjaciel też mógł zacząć i nie używaj takich znaków przestanko­wych, jak trzaskanie drzwiami.

4. Pamiętaj, aby dążyć do rozładowania się, nie do walki - Można uni­knąć wielu dni dąsów po stoczonej walce, ale pod warunkiem, że nie wyraża się swojego gniewu dla odniesienia zwycięstwa lecz dla wyrzu­cenia go z siebie. Wielu ludzi, mając jeszcze resztki starych urazów, mówi często: "Dlaczego miałbym mówić memu ojcu o mojej złości? On i tak się nie zmieni i nic na to nie można poradzić".

Rzecz jednak w tym, żeby pokazywać swoje negatywne uczucia bliskim osobom nie po to, żeby się poddali lecz po to, żeby się ich pozbyć. Zbyt wiele par małżeńskich uważa, że jeżeli między nimi ma miejsce kłótnia, to zawsze ktoś musi przepraszać. Przeprosiny są czasami na miejscu, a czasami nie. W większości przypadków kłótnia jest wentylem bezpieczeństwa dla emocji i małżeństwo dalej żyje zgodnie. Nikt nie musi zwyciężać!

5. Należy równoważyć krytycyzm uczuciem - Kilka lat temu mój przy­jaciel Mark Svensson rzucił mi w twarz jakąś ostrą uwagę. Uważał, że popełniam wielki błąd postępując tak głupio i że załamuję tym faktem jego i jeszcze kilka innych osób. Wpadłem do samochodu ... ale byłem wkurzony! Tym razem całkowicie się mylił, bo nie wiedział, dlaczego podjąłem taką decyzję i okazał się przez to marnym przyjacielem z powodu swego nietaktownego krytycyzmu.

Pojechałem wściekły do domu, a i następnego dnia też byłem bardzo zły. Odwołałem nasz wspólny wtorkowy lunch, też z powodu mojej złości. W środę Mark zatelefonował, żeby zobaczyć, w jakim jestem stanie. Odpowiadałem chłodno i zdawkowo. Rany nadal mnie bolały.

Mark wiedział, że mnie zranił, mimo to nie czuł, że musi mnie przepraszać. To, co zrobił tego dnia przez telefon, zrobił osobiście następnego wieczora i konsekwentnie kontynuował to przez kilka nas­tępnych dni. W specyficzny sposób wyrażał dla mnie swój podziw. Był oburzony moim zachowaniem. Powiedział mi, co miał do powiedzenia i był z tego zadowolony. Mimo to, zdawał sobie sprawę, że uraził mnie, ale zrozumiał też mój zły humor. Nie trwało długo, jak zapomniałem całkowicie o całej sprawie, dzięki jego umiejętnemu okazywaniu swych ciepłych uczuć dla mnie.

Nauczyłem się wtedy od Marka jednej cennej rzeczy: można wyrazić bardzo dużo gniewu, jeśli zrównoważy się to mnóstwem miłości.

CO SIĘ DZIEJE, GDY TWOJE KONTAKTY Z LUDŹMI ZACZYNAJĄ SIĘ PSUĆ

Część czwarta

"Nikt nie może cię poniżyć bez twojej zgody".

Eleonora Roosevelt

Jak ocalić słabnącą przyjaźń

Wszystkie przyjaźnie przechodzą swoje okresy prób i przeżywają różne nieporozumienia. Faktem jest, że jednym z sekretów dobrych kontaktów z innymi jest akceptacja tego typu burz. Wiadomo, że każda długotrwała znajomość będzie przechodzić swoje ciężkie czasy i nie jest się zachwyconym, gdy przyjaźń zbacza z właściwego toru i upada.

Na szczęście, jeżeli spodziewasz się burz, będziesz przygotowany do odnowienia upadającej przyjaźni dzięki niżej opisanym technikom. Oto pięć propozycji:

1.Zlokalizować defekt - Przeprowadziłem ostatnio zdumiewającą roz­mowę z pewnym mężczyzną, który był bardzo załamany.

Zadałem standardowe pytanie: "Czy ma pan bliskich przyjaciół?

- Nie. Rozmawiamy z sąsiadami, ale nikt nigdy do nas nie przychodzi.

- Dlaczego? - Dziesięć lat temu mieliśmy zaprzyjaźnioną parę. Często grywaliśmy razem w karty. Raz nawet wyjechaliśmy wspólnie na urlop. Pewnego dnia nie przyszli do nas. Moja żona rozmawiała z tamtą kobietą i ona powiedziała, że to z powodu czegoś, co powiedziałem w żartach. Wtedy widzieliśmy ich po raz ostatni".

Jego opowiadanie zrobiło mi mętlik w głowie. "Ale co było powodem tego, że się obrazili? - spytałem. - Nie mam pojęcia".

Nie dowierzałem. "Czy to znaczy, że nigdy nie zapytaliście, w czym rzecz? - Nie, pozostawiliśmy to tak jak było. Doszliśmy do wniosku, że jeżeli oni mają się na nas tak obrażać, to rozmowa na ten temat nie ma sensu".

Dla mnie ta historia jest bardzo smutna. Oto było czworo ludzi, którzy wiele dla siebie znaczyli, których łączyła przyjaźń, którzy wreszcie zainwestowali wiele lat w zbieranie dobrych wspomnień. A teraz z powodu jakiegoś nieporozumienia, przyjaźń umarła. A ludzie ci nie spróbowali nawet dowiedzieć się, o co chodziło.

Gdy twój samochód się zepsuje, zazwyczaj dajesz go do naprawy. Nie wyrzucasz go na złom, ponieważ wiele za niego zapłaciłeś. Kiedy więc zainwestowało się w przyjaźń czy małżeństwo, nie należy takiego związ­ku zaraz "wyrzucać na złom". Najprawdopodobniej można je jeszcze naprawić. Naturą kontaktów interpersonalnych jest rodzenie czasowych nieporozumień, więc trzeba szukać przyczyn tych zjawisk.

Sposobem diagnozy jest spojrzenie za siebie i spróbowanie określenia, co złego się działo. Gdzie zaczęło się nieporozumienie? Jak doszło do tych pełnych złości zdarzeń?

Czasami też mądrym będzie dokonanie prewencyjnego "odstrzału" kłopotów w naszych przyjaźniach. Laura Huxley, w swej książce pt: "Między niebem a ziemią" (Between Heaven and Earth), daje następują­cą radę:

"Przyjrzyjmy się związkowi, który według twych odczuć mógłby być zadowalającym, a jednak pozostawia wiele do życzenia. Weźmy więc byka za rogi. Spytajmy partnera: Czego ja nie zauważam w naszych kontaktach, a co dla ciebie jest oczywiste? Następnie należy uważnie wysłuchać odpowiedzi, nawet jeśli się z nią nie zgadzamy. Nad sprawą należy się przecież bardziej zastanowić".

2. Przepraszaj, gdy nie masz racji - Może funkcjonowało to u Ali Mac-Graw i Ryana O'Neala, ale w życiu codziennym? Nie zdarzyło mi się, by to potwierdzić. W ich filmie "Love Story" konkluzja jest następująca: miłość oznacza, że można nigdy nie mówić przepraszam. Jasne, dobrze byłoby mieć takie kontakty z innymi ludźmi, żeby nie musieć nigdy przepraszać. Jednak widziałem wiele par małżeńskich i wielu ludzi połączonych przyjaźnią, którzy nigdy nie mówili "przepraszam" i ich związki kończyły się w mojej poradni. W wielu przypadkach wyrządzo­no tyle szkód, że moja pomoc na nic nie mogła się przydać. Wielu problemów rodzinnych można by uniknąć używając trzech prostych słów: "chyba masz rację".

My wszyscy mylimy się wiele razy. Bez sensu jest więc powstrzymy­wać się z powodu dumy lub niepewności od wypowiadania tych słów, a jednocześnie narażać na niepowtarzalne straty swój związek z inną osobą.

Norman Vincent Peale pisze: "Prawdziwe przeprosiny to coś więcej, niż zwykłe przyznanie się do popełnienia błędu. Autentyczne przeprosi­ny to rozpoznanie, że było powiedziane lub zrobione coś, co nadwątliło związek. Jest to jednocześnie wyraz troski o to, aby związek ten został jak najszybciej naprawiony".

W 1775 roku, podczas kampanii wyborczej do zgromadzenia w stanie Virginia dwudziestotrzyletni pułkownik George Waszyngton powiedział coś obraźliwego do pewnego porywczego, choć niewielkiego wzrostem Payne' a, który natychmiast powalił pułkownika uderzeniem kij a. Żołnie­rze pobiegli na pomoc młodemu pułkownikowi, ale ten zdążył podnieść się i powiedzieć, że da sobie radę sam i że dziękuje.

Następnego dnia napisał do PayneTa list z prośbą o spotkanie w tawernie. Kiedy Payne przybył na umówione miejsce, oczywiście spo­dziewał się żądania przeprosin i wyzwania na pojedynek. Zamiast tego, Waszyngton przeprosił Payne'a za obraźliwe słowa, które spowodowały taką jego reakcję. Wyraził też nadzieję, że Payne jest usatysfakcjonowa­ny i wielkodusznie podał mu rękę.

Ludzie, którzy przyznają się do swoich błędów i przepraszają za nie, nie są wcale słabi. Trzeba być silnym wewnętrznie, by przyznać się do błędu. Ponieważ kontakty interpersonalne są najtrudniejszą rzeczą, jakiej podejmujemy się w życiu, wiadomo, że będziemy popełniać błędy. Ale gdy tak już się stanie, przepraszając możemy zaoszczędzić sobie wielu utrapień.

3. Sprawdź, czy twoje nerwice nie niszczą twoich przyjaźni - Jeżeli większość twoich przyjaźni napełnia cię goryczą, dobrze zrobisz spraw­dzając czy twoje nerwy i wzorce odnoszenia się do innych nie są powodem takiego stanu rzeczy. Oto kilka elementów niszczących. Może niektóre z nich pasują do ciebie?

Czasami patrzymy na innych przez pryzmat swoich wcześniejszych doświadczeń. Dana osoba przypomina nam kogoś, kogo przedtem zna­liśmy, albo kojarzy nam się ona z konkretnymi niepowodzeniami.

Przez kilka miesięcy obserwowałem pewną trzydziestojednoletnią wdowę. Była kobietą drobną, miała błyszczące niebieskie oczy, ale przy każdym ruchu drżała. Była dowcipna i odrzucała głowę do tyłu, śmiejąc się. Miała odpowiedzialną pracę i bardzo dobre zarobki. Jej inteligencja była wyższa ponad przeciętną.

Ale dokąd zaprowadziły ją te wszystkie atrybuty w stosunkach z mężczyznami? Nigdzie. Oczywiście, była bardzo atrakcyjna i bardzo

chciała ponownie wyjść za mąż. Niestety bez przerwy mówiła i robiła takie rzeczy, które odstraszały mężczyzn. Oni ją opuszczali, a ona znów przez jakiś czas lamentowała.

Próbowaliśmy znaleźć ten element, który powodował, że miała tyle kłopotów. W tym czasie zaczęła przypominać sobie i opowiadać okropne zdarzenia towarzyszące przypadkowej śmierci jej męża. Cały ten mate­riał był tak niemiły i tragiczny, że odrzuciła go ze swej pamięci. Kiedy udało mi się odkryć jej przeszłość - najdelikatniej jak mogłem - raz nad tym wszystkim płakała, to znowu wpadała w złość. Jednak w trakcie przyglądania się tej plątaninie emocji, zauważyła tę wojnę, która w niej się toczyła. Zdała sobie też sprawę z tego, jakiego spustoszenia dokonały te wspomnienia w jej stosunkach z mężczyznami. Z jednej strony chciała ponownie wyjść za mąż, z drugiej obawiała się, że może znowu stracić drogą jej osobę. Odpychał ją nawet widok ciała mężczyzny.

Przeszłość wpływała więc znacząco na teraźniejszość. Kiedy jednak zauważyła, co jej podświadomość z nią "wyprawia", zaczęła postępować tak, aby nie dopuścić do skażenia teraźniejszości dawnymi zdarzeniami. Wkrótce jej kontakty z mężczyznami zaczęły wyglądać normalnie. Teraz od kilku lat jest szczęśliwą mężatką.

Mam jeszcze jedną pacjentkę, która ma problemy we współżyciu z innymi, również z powodu przeszłych doświadczeń. W tym przypadku kobieta nie ufa kobietom. Nie była potrzebna jakaś wyjątkowa psychoa­naliza, żeby stwierdzić gdzie ten brak wiary ma początek. Jej matka była alkoholiczką, nieosiągalną dla swej córki przez większość czasu. Kiedy była trzeźwa, krytykowała dziewczynkę i karała ją najsurowszymi kara­mi. Dziewczynka była szczupła i miała słaby apetyt. Kiedy nie jadła tyle, ile uważała za stosowne jej matka, rozstawiano dokoła niej swego rodza­ju metalowy ekran, aby nie rozpraszała się, patrząc na rodzeństwo przy stole. Jeżeli wtedy także nie jadła, kazano jej siedzieć nad zimnym jedzeniem, czasem tak długo, aż inni szli już spać.

Moja pacjentka nie była dobrą uczennicą, a jej rodzice intelektualiści wymyślali jej za jej głupotę. Prowadzili ją do psychiatrów (którzy orzekli, że dziewczynka nie jest umysłowo chora, lecz ma po prostu średni współczynnik inteligencji), aż stargali jej poczucie pewności siebie do tego stopnia, że jest ona teraz pełna lęków i błagalnie prosi mnie co tydzień o dodanie otuchy. Przywiera do pożywienia emocjonalnego, jakie jej daję, jakby była głodującym dzieckiem w Kalkucie.

Ona nawet nie śmie mieć nadziei na miłość ze strony kobiet. Przesz­łość jest wciąż od niej silniejsza. Leczenie tej kobiety z pewnością będzie długie i uciążliwe. Będę jej jednak pomagał, bez względu na to, jak długo to potrwa.

4. Sprawdź, czy nie stosujesz przestarzałych metod współżycia z inny­mi - Każdy z nas posiada jakieś potrzeby emocjonalne i z czasem każdy z nas wypracował sobie swoje metody ich zaspokajania. Niestety można nauczyć się metod, które zamiast pomagać, będą przysparzać nam coraz to nowych kłopotów.

Pewien znajomy mi mężczyzna wzrastał w domu wystarczająco usta­bilizowanym, w którym jednak nie było dość miejsca na wyrażanie uczuć ani słownie, ani fizycznie - chyba, że zachorował. W takim przypadku jego matka stawała się dość czuła, opiekowała się nim, wstawała w nocy, żeby go otulić i poświęcała mu wiele uwagi.

Dziecko potrzebuje okazywania miłości, będzie więc chwytać się wszelkich metod jej osiągnięcia. W tym przypadku metoda była prosta: chorować jak najwięcej. Nie, chłopak nie udawał, że jest chory. On łatwo zapadał na przeziębienia, zawsze, gdy czuł się zagrożony lub znalazł się pod presją, albo potrzebował nieco więcej miłości. Była to neurotyczna metoda otrzymywania potrzebnych bodźców, ale przecież działała.

Potem chłopak ożenił się. Oczywiście większość swoich starych mo­deli współżycia z ludźmi przeniósł do małżeństwa, włącznie ze sztuczką "zachoruj, kiedy potrzebujesz miłości".

Rzecz jednak polegała na tym, że jego żona nic chciała mieć nic wspólnego z chorobami i chorymi ludźmi. Sama nigdy nie chorowała. Kiedy więc on okazywał swoje stare syndromy chorobowe, ona zwracała na niego mniej uwagi zamiast więcej. Mimo to biedak wykorzystując prawie nieświadomie stare metody dalej prosił o miłość, zapadając na przeziębienia. Oczywiście bez skutku.

Po latach niepowodzeń małżeńskich mężczyzna ten odkrył, w jaki sposób problemy psychosomatyczne wpędzały go w kłopoty, dlaczego rozwinął w sobie to zjawisko i jak maje zmienić na bardziej bezpośrednie i przynoszące sukces w ubieganiu się o miłość żony.

Być może, że twoje metody są inne, ale przyjrzyj się twoim kontaktom z innymi i sprawdź, czy któraś z dotychczas stosowanych przez ciebie metod nie działa przeciwnie do twoich planów.

5. Sprawdź, czy nie masz zbyt wygórowanych potrzeb - Jednym ze zja­wisk, z jakimi my psychoterapeuci spotykamy się na co dzień, jest to, że im większe mniemanie posiada ktoś o sobie, tym lepszych przyjaciół będzie prawdopodobnie wybierał; dlatego, im lepsze stosunki interper­sonalne, tym bardziej wzmacniane jest poczucie swojej wartości. Nato­miast im gorsze ktoś posiada o sobie mniemanie, tym gorszych wybiera sobie przyjaciół. Stąd też jego stosunki prawdopodobnie będą marne, a samoocena będzie się obniżać.

Jak przerwać to błędne koło? Istnieją dwa podstawowe sposoby. Pierwszym jest próba zainicjowania dobrych stosunków w poradni. Nie jest wykluczone, że będą one najlepsze z tych, które dany pacjent posiada. Może nawet będzie to jedyny dobry kontakt.

To jednak nie wszystko, ponieważ ludzie, którzy uzależnieni są od ich aprobowania przez innych mogą być rozczarowani; co więcej, ich silna potrzeba aprobaty może zniszczyć relację przez jej przeciążenie.

Psycholog M. Esther Harding dobrze przeanalizowała to powszechne zjawisko i dlatego mogła napisać:

"Kiedy ktoś nie jest pewny siebie, zawsze potrzebuje aprobaty innych lub ich pomocy i jest załamany krytycyzmem z ich strony. Znaczy to, że nie posiada wewnętrznego kryterium oceny samego siebie. Jeżeli takiego człowieka nie akceptują, załamuje się; jeżeli go nie zauważają, przestaje, egzystować, ale jeżeli go chwalą, znajduje się w siódmym niebie. Ma on słabe poczucie własnej wartości, chociaż może wydawać się osobą ego-tyczną, ponieważ zawsze poluje na pochwały. Mruczy z zadowolenia i pyszni się, kiedy je otrzymuje, rozkoszując się atmosferą aprobaty. Jed­nocześnie, zazwyczaj, ukrywa siebie i swoje urazy, jeśli ona nie nadcho­dzi. Jego środek ciężkości nie znajduje się w nim samym, lecz w ludziach, którzy znajdują się dokoła niego".

Nauka płynąca z tego jest oczywista: nie można być zależnym od innych jeśli chodzi o poczucie własnej wartości. Musi ono wypływać z naszego wnętrza.

"Przyjaźń jest jak pieniądze; łatwiej ją zdobyć,

niż zatrzymać przy sobie".

Samuel Butler

Sztuka twórczego przebaczania

Z tego, co do tej pory powiedziałem jasno wynika, że wierzę, iż można uratować upadające przyjaźnie. Zdarza się, że współżycie z daną osobą zupełnie się nie układa, wtedy taki kontakt jest przerywany. Najczęściej jednak nadwątlone stosunki interpersonalne pozostają takimi z powodu braku cierpliwości, która pozwoliłaby partnerowi na wspomniane wcześ­niej uczucia negatywne, na czasowe zawieszenie kontaktów, a w końcu na przebaczenie.

Czasem w samej naturze kontaktów międzyludzkich leży tworzenie konfliktów. Gdy porównamy, trwającą prawie przez całe życie, kores­pondencję Tomasza Jeffersona z Jamesem Madisonem, która była z zasady bardzo formalna i chłodna (obaj nigdy się nie kłócili) z błyskot­liwymi i czasem swarliwymi listami tego pierwszego do Johna Adamsa, widać wyraźnie, że Jefferson o wiele bardziej kochał Adamsa niż Madi-sona. Mimo to ta znana przyjaźń została przerwana przez jedenastoletnią złowrogą ciszę. Obaj czuli się nieszczęśliwi z powodu urazy, odwilż okazała się jednak bardzo powolna. Benjamin Rush, lekarz i polityk, zwany ojcem psychiatrii, znał dobrze obu mężczyzn i wiedział, że obaj tęsknią za pojednaniem. Wobec tego przenosił informacje od jednego do drugiego, aż ci dwaj zdecydowali się w końcu na podjęcie koresponden­cji. W ciągu następnych 14 lat, dopóki obaj nie umarli w 1826 roku, wymienili wiele ciepłych listów, z których kilka było najwspanialszymi listami Jeffersona w ogóle.

Wybaczanie jako siła pozytywna

Osoba przebaczająca jest czasami pojmowana jako osoba słaba, ale przecież prawda jest zupełnie inna. Trzeba mieć wiele sił, żeby wyba­czać, ponieważ wybaczanie zawiera w sobie ogromną moc. Zmienia ono zarówno ciebie, jak i osobę tobie najbliższą.

Nienawiść zaś wyrządza wiele złego nienawidzącemu. Rozmawiałem kiedyś z pewną młodą matką, najeżoną zawziętością. Rodzice jej męża powiedzieli jej coś niemiłego, miała miejsce nieprzyjemna scena i kobie­ta ta powiedziała: "Nigdy już nie będę miała tego samego uczucia do teściów. On, przepraszali mnie, ale nie mogę zapomnieć, co powiedzieli".

Zrobiło mi się jej żal, ponieważ to ona bardziej cierpiała z powodu nienawiści, niż jej teściowie. W rzeczywistości niebezpieczeństwo zaw­ziętości, oszczerstw, gniewu i złości polega na tym, że takie postawy zżerają nas samych jak kwas (porównaj Ef 4,31-32). Nasza zawziętość nie tylko przelewa się na ludzi dokoła nas, ale pożera także nasze własne dusze.

Przyjaciółka Clary Barton, założycielki Amerykańskiego Czerwone­go Krzyża, przypomniała jej kiedyś o pewnej brutalności, którą kiedyś jej wyrządzono. Zdawało się jednak, że Panna Barton nie pamięta tego faktu.

- "Nie pamiętasz tego? - spytała przyjaciółka. - Nie - padła odpowiedź

- ale dobrze pamiętam, jak o tym zapomniałam".

Nie można być wolnym i szczęśliwym, przechowując w pamięci stare żale, pozbądź się ich więc. Zbieraj znaczki pocztowe, monety, cokol­wiek, ale nie zbieraj urazów. Tak jak nasza zawziętość wyzwala to samo uczucie u innych, tak miłość fodzi miłość. Bogu dzięki za tych wszyst­kich dynamicznych i twórczych ludzi, którzy mimo skrzywdzenia nie pozwalają na skumulowanie się na świecie tak wielkiej ilości nienawiści. Tacy ludzie zamiast oddawać cios, przebaczają.

Kiedy byłem studentem, mieszkaliśmy w takiej dzielnicy Los Ange­les, w której było bardzo dużo dzieci, w tym wiele z biednych rodzin. Jedynym miejscem do zabawy była dla nich ulica i często zatrzymywa­łem się, aby porozmawiać z chłopcami i dziewczynkami. Pewnego dnia jakiś miły głos powiedział za mną: "Dzień dobry panie McGinnis".

Odwróciłem się i ujrzałem małąpieguskę w wieku siedmiu lub ośmiu lat. Jechała, chwiejąc się, na rowerze brata. Miała na sobie kostium kąpielowy i lizała lizaka. Jej oczy były niebieskie, jak zatoka w Santa Monica. Opuściła jedną nogę, żeby się zatrzymać, a ja powiedziałem: "Cześć mała, nie widziałem cię już tutaj od paru dni.

- Byłam na wycieczce.

- Gdzie?

- Pojechałam na dwa tygodnie do mamy, do Santa Barbara. Widzi pan, ona się wyprowadziła i więcej już z nią nie mieszkam".

Skrzywiłem się i zacząłem się zastanawiać, jak matka mogła zostawić tak wspaniałą dziewczynkę. Oczywiście nie wiem dlaczego życie jej matki tak się ułożyło, być może okoliczności były dla niej nie do przezwyciężenia. Jednak, czy nie zdaje sobie sprawy, jak zawzięta ko­bieta wyrośnie z jej córki? Wówczas zatrzymałem się, żeby popatrzeć jak dziewuszka odjeżdża na rowerze, szczęśliwie liżąc lizaka. Zdałem sobie sprawę z tego, że ona wcale nie jest zawzięta. Otrzymała cios, o który nie prosiła, i na który nie zasługiwała. Nie oddaje go jednak dalej. Dla niej ważniejsze jest słońce i szczęście. Zatrzymała się, by powiedzieć mi "Dzień dobry, panie McGinnis" i żeby opowiedzieć mi o swojej podróży. Jeżeli więc dalej będzie szła przez życie nie "kolekcjonując" żali, a uśmiechając się w odpowiedzi na cios, z pewnością wyrośnie z niej piękna i czarująca kobieta.

Bądź pierwszym, który zakopie topór wojenny

Jeżeli przebaczamy pozytywnie, przejmujemy inicjatywę. W tym miejscu mam wielką trudność. Gdy ktoś przeprasza, zazwyczaj ma chęć zakopać topór, ale gorzej jest, gdy zostałem urażony (albo sądzę, że tak było), a przeciwnik nie zdaje sobie nawet sprawy ze swego błędu.

Co począć z osobą, która jest na tyle nieznośna, że nigdy nie mówi "przepraszam"? W tym miejscu wiele zrozumiemy, przyglądając się jak Chrystus nam przebacza. Wstrząsającą dla nas rzeczą jest, że Bóg nie czekał aż Go przeprosimy, zanim przysłał nam swojego Syna. "Bóg zaś okazuje nam swoją miłość przez to, że Chrystus umarł za nas, gdyśmy byli jeszcze grzesznikami." (Rz 5,8) To znaczy nie czekał na naszą skruchę, na zmianę naszego sposobu życia. Gdyby czekał, oczywiście nie okazalibyśmy skruchy. Lecz On okazał nam swą Miłość przez to, że wybaczył nam, kiedy na to nie zasługiwaliśmy, ani nawet o to nie prosiliśmy.

Kiedy ktoś tak cię pokocha, chcesz się zmienić. Pomyśl przez chwilę o ludziach, którzy mieli na ciebie dobry wpływ, którzy wyłuskali z ciebie to, co w tobie najlepsze. Czy nie są to ludzie, którzy mieli inicjatywę w stosunku do ciebie, którzy w ciebie wierzyli, i którzy przebaczali ci twoje błędy? Zmieniłeś się, ponieważ zaakceptowali cię takim, jakim byłeś.

W powieści Jamesa Hiltona pt: "Do widzenia, panie Chips", bohater jest nieśmiałym, głupkowatym nauczycielem, niezdarnym i nieatrakcyj­nym na tuzin różnych sposobów. Spotyka kobietę, zakochują się w sobie i pobierają się. Właśnie przez nią staje się miłym, łaskawym i przyjaciel­skim człowiekiem na tyle, że w końcu staje się najbardziej kochanym nauczycielem w szkole. W miłości zawarta jest potencjalna pozytywna siła.

Co miał na myśli św. Paweł pisząc w swym hymnie do miłości, że "Miłość (...) nie pamięta złego (...)"? (1 Kor 13,5) Sądzę, że miał na myśli to, że aby kochać trzeba wierzyć, że charakter człowieka się zmienia, że zmiany w ogóle istnieją, że ludzie okazują skruchę i że czasami się zmieniają. Innymi słowy twierdził, że kiedy łączą nas z kimś stałe kontakty, należy żyć teraźniejszością, a nie przeszłością, ponieważ wcześniej czy później, w każdej relacji międzyludzkiej, ktoś zostanie urażony. W chwili słabości ukochana osoba zostawi nas, skrytykuje bardzo, onieśmieli, albo w ogóle od nas odejdzie. Jeżeli zatrzymamy w pamięci te złe postępki, nasz kontakt będzie stracony. Prowadzenie zaś szczegółowych "wykazów" czyichś postępków prowadzi nas do oskar­żania bliskich, ponieważ mamy zazwyczaj krótką pamięć, jeśli chodzi o nasze własne błędy.

Gdy więc chcemy autentycznie przebaczać, musimy tolerować postę­powanie innych tak samo, jak tolerujemy siebie samych. Zwróćmy uwagę na to, jak wyrozumiali potrafimy być w stosunku do własnych "faux pas" interpersonalnych: nie zamierzaliśmy popełniać błędu, albo nastąpił on w momencie stresu, albo nie byliśmy tamtego dnia w nastroju, albo następnym razem będzie już lepiej. Nie widzimy siebie takimi, jakimi naprawdę jesteśmy, ale takimi, jakimi chcielibyśmy być, podczas gdy innych widzimy dokładnie takimi, jakimi są. Jezus w takich kontak­tach jak ze św. Pawłem, czy kobietą przy studni, widział ich takimi, jakimi próbowali być i takimi, jakimi mogli się stać. Rozszerzmy ten sposób rozumowania na wszystkich naszych bliskich, może on pomóc w budowaniu prawdziwych głębokich przyjaźni.

Wybaczać proporcjonalnie

Pomocne będzie przypomnienie sobie, jak wielkodusznie wybaczył nam Bóg. Generał Oglethorpe powiedział kiedyś do Johna Wesley'a, angielskiego ewangelisty i teologa: "Nigdy nie przebaczam i nigdy nie zapominam". Wesley odpowiedział na to: "Wobec tego, sir, mam nadzie­ję, że nigdy pan nie grzeszy". Bardzo trafnie, bo kiedy przypominamy

sobie, iłe nam Bóg przebaczył, nasze własne żale do innych okażą się wręcz mikroskopijne.

Modlenie się "Ojcze, odpuść nam nasze winy, tak jak i my odpuszcza­my naszym winowajcom" może nas zmienić. Pewien makler, którego nazwę Jerry, poróżnił się z innym maklerem z tego samego biura. Pokłócili się z powodu pewnego klienta i od tego czasu, chociaż codzien­nie przechodzili obok siebie, nie rozmawiali ze sobą. Pewnego dnia, kiedy Jerry modlił się w kościele modlitwą Pańską, doszedł do fragmentu o przebaczeniu. "Nie miałem wątpliwości - powiedział - kto nie miał racji. Sam nie miał racji, zabierając mi klienta. Ale to, że nie rozmawia­liśmy ze sobą też nie było słuszne i musiałem coś z tym zrobić. Kiedy inni powtarzali dalszą część modlitwy, ja prosiłem Boga o pomoc w relacji z Samem. W poniedziałek rano, kiedy giełda została zamknięta i kończyłem pracę, jeszcze raz się pomodliłem, podszedłem do biurka Sama i powiedziałem: "Sam, mówiłeś mi kiedyś, że Twoja żona cierpi na artretyzm. Jestem ciekaw, jak sobie z tym daje radę".

Na początku Sam wydawał się zaskoczony, ale później zaczęły się sypać słowa - jak to w ciągu ostatniego roku byli u trzech specjalistów i że ona czuje się teraz trochę lepiej. W trakcie rozmowy powiedział o spacerze, jaki odbyli poprzedniego wieczora na odcinku dwóch bloków i że to się udało. Wśród innych rzeczy powiedział, że jest zbyt szybki w mowie i że często robi rzeczy, których potem żałuje. Chociaż nie powie­dział tego wprost, wiedziałem, że w taki sposób mnie przeprasza.

Następnego ranka Sam przechodząc koło mojego biurka powiedział tak jak dawniej "Dzień dobry, Jerry". Ja odpowiedziałem "Dzień dobry, Sam".

Przebaczanie z modlitwą

Jeszcze jedna rzecz. W ostatecznej analizie potrzebujemy Boskiej mocy, aby móc zapomnieć. Chociaż próbujemy być podobni do Chrys­tusa i cierpliwi, chociaż z wysiłkiem staramy się kontrolować nasze uczucia, jednak zgorzknienie i chęć zemsty czasem w nas wybucha i wylewa się wrząca lawa naszej wściekłości. Potrzebujemy pomocy od Boga. Z pewnością nie przez przypadek Chrystus namawia nas do modlitwy za tych, którzy nas prześladują. Kiedy modlimy się za naszych nieprzyjaciół, zdarzają się zdumiewające rzeczy.

Rozmawiałem z młodym mężczyzną, który niedawno zdecydował się uwierzyć i oddał Bogu kierownictwo nad swoim życiem. Wcześnie został sierotą, miał ograniczone możliwości startu w życiu. "Nigdy nie byłem w stanie żyć w zgodzie z moimi zwierzchnikami - powiedział - a szczególnie pogardzałem moim majstrem. Wyglądało na to, że on mnie

nie znosi, a ja nie mogłem się doczekać okazji do zemsty. Skoro jednak teraz próbuję być chrześcijaninem, to zdecydowałem się modlić codzien­nie. Modliłem się za moją rodzinę, za sąsiadów, a potem zaciskałem zęby i modliłem się za mojego majstra. Wyobraź sobie, od kiedy zacząłem to robić, coś się z tym facetem zaczęło dziać. Minęło tylko kilka tygodni, ale on bardzo się zmienił i jesteśmy teraz najlepszymi przyjaciółmi.

Oczywiście - uśmiechnął się - to chyba ja zmieniłem się najbardziej".

Bóg może Cię zmienić, jeśli Go o to poprosisz. Jeśli system pamięci w Twoim umyśle gromadził zgorzknienie, chęć zemsty i złośliwość, Chrystus chce tam wejść i skasować to wszystko, a w zamian dać Ci miłość.

Chrystus jest kimś w rodzaju eksperta od przebaczania. To On powie­dział "Ojcze, przebacz im, bo nie wiedzą, co czynią".

"Spojrzenia ponad koktajlem,

Które zdawały się tak słodkie,

Nie są tak pełne miłości,

Nad ściętą pszenicą."

Benny Fields

Eros: jego siła i jego problemy

Przez całą tę książkę starałem się wykazać, że najlepsze przyjaźnie i najlepsze małżeństwa mają wolność niejako w nie wbudowaną. Co więcej, powiedziałem, że powinniśmy zawierać bliskie przyjaźnie z przedstawicielami płci przeciwnej, także poza małżeństwami.

Co jednak stanie się wtedy, gdy Eros uniesie swą głowę i zaangażuje­my się seksualnie z jedną z tych bliskich znajomych osób? Co wtedy, gdy ta druga osoba zacznie być dla ciebie czymś więcej niż twój małżonek? Wcześniej czy później tak się stanie, jeśli będziesz propagatorem blis­kości i będziesz otwarcie wyrażał swoje ciepłe uczucia do innych.

Zanim zaczniesz czytać dalej, powinieneś wiedzieć dokąd zmierzam. Bo może się zdarzyć, że nie będziesz chciał tego czytać. Jestem prawo­wiernym chrześcijaninem, który mocno wierzy w zobowiązania małżeń­skie i rodzinne. Jako psychoterapeuta, rozmawiam z ludźmi połączonymi wszystkimi z możliwych stosunków seksualnych i im więcej dowodów klinicznych zbieram, tym bardziej jestem przekonany, że zakaz cudzo­łóstwa był dany nie po to, żeby nas pognębić, ale po to, aby nas uchronić. Jeżeli więc spodziewasz się znaleźć w tym rozdziale jakieś usprawiedliwienie dla swych pozamałżeńskich poczynań seksualnych, zawiedziesz się. Jeżeli jednak dokuczają Ci twoje ciągoty seksualne i często czujesz się winny, przyda Ci się przeczytać ten rozdział.

Seksualizm trzeba akceptować

Pan Bóg stworzył nas istotami płciowymi i, co jasno widać, nie uczynił nas zainteresowanymi tylko jedną osobą. Należy to stwierdzić na samym początku. Faktycznie powiedziałbym nawet, że pewna ilość napięcia seksualnego wisi w powietrzu zawsze, kiedy mężczyzna i kobieta są razem. Zazwyczaj nie zdajemy sobie z tego sprawy, ale tak jest.

Czy to źle? Zdecydowanie nie. Jest to jedna z rzeczy, które "napędza­ją" świat.

Ostatnio jadłem obiad z pewną 85-letnią kobietą, pobożną chrześci­janką, ale jakby jednocześnie trochę kokietką. Jedliśmy w romantycznej restauracyjce i nie było wątpliwości, seks wisiał w powietrzu. Sądzę, że podobało jej się to i wiem, że mnie również!

Jednym z problemów ludzi mających taki zawód jak mój, jest to, że terapeuta mężczyzna ma stale kontakt z atrakcyjnymi kobietami, które odczuwają głód emocjonalny. Według pewnych danych, przynajmniej 10 proc. psychiatrów i psychologów dopuszcza istnienie stosunków płciowych z pacjentkami. Osobiście wyrażam nad tym ubolewanie. Takie postępowanie zawiera w sobie wszelkiego rodzaju szkodliwe psychologicznie rezultaty, nie mówiąc o aspekcie moralnym i etycznym. Ja jestem więc uczciwy w stosunku do kobiet, które przychodzą do mnie po poradę. Czy to jednak ma znaczyć, że nigdy moje pacjentki nie pociągają mnie? Nie. W rzeczywistości byłbym zdziwiony, gdyby od czasu do czasu jakaś kobieta nie powiedziała mi, że odczuwa do mnie pociąg seksualny.

W pewnych kołach religijnych tak wiele mówi się o kontrolowaniu instynktów, że ogromna większość energii psychicznej zużywana jest na hamowanie fantazji seksualnej, żeby mieć "czyste myśli".

Istnieją dwa rezultaty takiego postępowania. Pierwszym jest niepokój. Nasz popęd seksualny jest ogromną siłą i próbowanie "wycofania go do podświadomości" podobne jest do próby "zakorkowania" wulkanu; eks­plozja jest bardziej niż tylko prawdopodobna. Często widzę to w mojej poradni. Osoby religijne mówią:" Nie wiem co we mnie wlazło. Zawsze byłam świętoszką i nie interesował mnie nikt poza moim mężem, aż nagle, ni stąd, ni zowąd, okazało się, że mam romans".

Drugim wynikiem takiego hamowania popędu jest stałe poczucie winy z powodu jej czy jego pociągu seksualnego, ponieważ "wycofanie" nigdy nie jest w pełni osiągalne.

Chciałbym teraz zaproponować inne podejście do sprawy odczuć seksualnych: akceptuj je takimi, jakimi są. Jak powiedzieliśmy wcześniej twoje odczucia nie są złe, problem zaczyna się, gdy zaczynasz według nich postępować i wkraczasz w świat moralności. Pozwól więc sobie na to, by czuć wszystko. Nie obawiaj się swojej podświadomości.

Wielu z moich religijnych pacjentów odczuwa ulgę, gdy dowiaduje się, że ludzie fantazjują podczas stosunków płciowych i myślą wtedy o zupełnie innych osobach. Wydawało im się, że to tylko oni tak postępują.

Kiedy Jezus powiedział, że pożądając kobietę już dopuszcza się z nią cudzołóstwa, nie mówił, że popełnia się grzech za każdym razem, kiedy ma się "seksualne" myśli. Gdyby tak było, wszyscy grzęźlibyśmy w błocie codziennego grzechu. Przez pożądanie rozumiał on świadome dążenie do uwiedzenia, pozwalając sobie na obsesję pożądania seksual­nego. Wtedy właśnie nadchodzi niebezpieczeństwo, dzieje się tak jak powiedziano. Wcześniej czy później, na skutek obsesji, nastąpi czyn. Istnieje przecież różnica między przemijającym zainteresowaniem, co jest normalne, a konkretnym zamiarem uwiedzenia.

Czy przestałem kochać?

To pytanie często słyszę i naprawdę zawsze biorę je sobie głęboko do serca, ponieważ osoba zadająca je boi się tego robić. Czuje się winna posiadania takich wątpliwości i prawie zawsze mówi: "A może ja nigdy nie kochałam".

Ci, którzy mówią o zakochaniu się, jak o czymś, co niejako zdarza się wbrew ich woli, jak przypadkowe wpadnięcie do wody, zazwyczaj odkochują się równie łatwo. Miłością nazywają to, co miało miejsce pomiędzy Omarem Sharifem i Julie Christie, albo pomiędzy Clarkiem Gable i Carole Lombard - nieprzezwyciężona pasja i chęć pozostania z osobą ukochaną do końca życia, nieodparte uczucie, że On jest jedynym mężczyzną na świecie i że każda chwila spędzona bez Niego jest tortu­rami. Wszystko to puste słowa. Idea istnienia na świecie tylko jednego mężczyzny albo tylko tej jednej kobiety jest nonsensem. Można z pew­nością kochać więcej niż jedną osobę jednocześnie. W rzeczywistości byłbyś szczęśliwy, poślubiając jedną z wielu tysięcy osób.

Niektórym kobietom wydaje się niezrozumiałe to, że mogłaby kochać jednocześnie męża i jakiegoś innego mężczyznę. Kiedy więc pojawia się jakiś inny, sądzą, że stara miłość już umiera. Kochać można jednak więcej niż jedną osobę. Mężczyzna kocha matkę, żonę, córkę na różne sposoby, ale kocha przecież wszystkie trzy. Kiedy zaś będzie miał kontakt z wieloma kobietami, będzie okazywał im zainteresowanie w najróżniejszym stopniu, włącznie z pociągiem seksualnym.

Kiedy więc kobieta mówi: "Proszę mi pomóc, nie wiem czy jeszcze kocham swego męża" odpowiadam, że prośba ta nie ma sensu. Ona oczywiście kocha go, inaczej nie zależałoby jej w ogóle na poruszaniu tej sprawy. Jej miłość będzie podlegać wielu zmianom i jeżeli nie wpadnie w panikę, może od przyszłości oczekiwać tylko dobrego. Sen­sownym pytaniem będzie natomiast: "Czy pragnę kontynuowania kon­taktów z moim partnerem?" Kiedy miłość zniknęła, znaczy to prawdo­podobnie tyle, że to, co może się popsuć w stosunkach międzyludzkich, popsuło się, a zazwyczaj można to naprawić. Fakt, że mężczyzna chciał­by mieć czasem jedną z sex-bomb zamiast swojej żony, w rzeczywistości ma niewielki związek z przyszłością małżeństwa. We wszystkich trwa­łych małżeństwach jakie znam, każdy z partnerów w jakimś czasie interesował się osobą trzecią. Kiedy kobieta zauważy, że może rozma­wiać ze swoim szefem o poezji i odkrywa, że szef jest także zafascyno­wany Baudelairem, wytwarza się owo napięcie, a żadne małżeństwo nie jest w stanie dostarczać regularnie takiego bodźca.

Stara plotka mówi, że ludzie nigdy nie szukają nikogo poza małżeńs­twem, jeśli w domu nie zacznie się coś psuć, ale jest to, oczywiście, nieprawdą. Nie ma sposobu, aby długoletnie małżeństwo, bez względu na to jak dobre, mogło uniknąć czasowych perturbacji.

Rzecz w tym, że nowe związki w końcu stają się starymi, a nuda od której się ucieka pojawia się na nowo. Niektórzy ludzie raz po razie zmieniają partnerów, ale takie "seriale" pozostawiają za sobą rany i w końcu prowadzi to do cynizmu w sprawach miłości.

Słabnąca miłość romantyczna

Centralnym problemem jest tutaj efemeryczna, mijająca ekstaza, na­zywana miłością romantyczną, która pojawia się i znika jak światło świecy na wietrze. Większość z nas przeżyła coś takiego i wiemy, że kiedy jesteśmy w to zaangażowani jest wspaniale. Oczywiście nie neguję jej, ponieważ jest ona jedną z najwspanialszych rzeczy w życiu człowie­ka. Po wielu latach małżeństwa większość z nas przeżywa czasem jej powrót. Szaleństwem jednak jest spodziewać się, że będzie ona nas podtrzymywać przez całe małżeństwo.

Denis de Rougemont jest ekspertem w sprawach dotyczących roman­su i napisał już wiele książek na ten temat. Mówi on:

"W ciągu 7000 lat historii, kiedy jedna cywilizacja następowała po drugiej, nikt nie nadał miłości znanej pod nazwą romansu tyle rozgłosu, co kino, druk i reklamy ... Żadna inna cywilizacja nie była tak przełado­wana zapewnieniem, że małżeństwo niebezpiecznie gryzie się z miłością tak pojętą, oraz że należy małżeństwo uzależnić od miłości romantycz­nej".

James Thuber, reporter "Chicago Tribune" i "New York Times'a" nie jest takim erudytą jak Rougemont, ale okazuje się równie dobrym anali­tykiem, skoro pisze:

"Moją antypatią jest ten czysty głos przeciętnego amerykańskiego piosenkarza, mężczyzny, czy kobiety, wyjącego lub zawodzącego w kiep­skich piosenkach o miłości. Amerykanie wychowani są tak, że nie potrafią odróżnić miłości od seksu. Uważamy, że jest rozwiązanie typu nacisnąć guzik, albo, że jest to stała kuracja niezadowolenia i najpewniejsza droga do szczęścia. Nasza ignorancja sentymentalna powoduje, że traktujemy małżeństwo jako swego rodzaju środek uspokajający. Pewna czterdziestosiedmioletnia kobieta, mająca za sobą dwadzieścia siedem lat małżeń­stwa i sześcioro dzieci, i która naprawdę wie co to jest miłość, opisała mi ją kiedyś tak: Miłość jest wtedy, gdy już nikogo nie potrzebujemy"'.

Korzenie impulsów błądzenia seksualnego

Przyjaźnie prowadzą czasami do cudzołóstwa, ponieważ gdzieś głę­boko w umyśle każdego z nas tkwi owa prowokująca idea. Taka tęsknota za czymś więcej, chęć wpadnięcia w pułapkę "wspaniałych" przeżyć seksualnych młodości, nie może być lekko traktowana. Najczęściej jest to oznaką nudy. Często zauważam, że mężczyzna jest nie więcej znużony żoną niż sobą samym. Dla niektórych życie jest po prostu czasami nudne i nie ma od tego ucieczki. We wszystkim tkwi monotonność, stąd poszukiwanie nowych przygód. Nie można za to winić mężczyzny czy kobiety, że chcą mieć osobę, która będzie za nimi "szaleć", podziwiać ich i tęsknić za nimi. Kiedy jednak przyjrzeć się zjawisku bliżej, wiemy, że pogoń za ciałem drugiej osoby nie zniweluje zupełnie poczucia nudy. Do tego należy dojść samemu. Życie może być przygodą, jeżeli sami je takim uczynimy. Żadna osoba nie wyleczy nas ze znudzenia.

Często ludzie nudzą się, ponieważ nie starają się uczynić swego małżeństwa ekscytującym. Czasami mówię osobie rozmyślającej nad niewiernością: "Czy sądzi pan (pani), że gdyby włożyć tyle samo wysiłku w uszczęśliwienie swojego partnera, co w nowy związek, to czy małżeń­stwo zyskałoby na tym?" Taka osoba często przyznaje, że małżeństwo stało się monotonne nie z powodu wyboru niewłaściwej osoby na part­nera, ale dlatego, że spodziewała się, iż małżeństwo może być ekscytu­jące bez podejmowania starań w tym kierunku.

Wcale nie kwestionuję, że w przypadku nowego partnera występuje pewna ilość dodatkowego niejako zainteresowania, ale jak powiedział

pewien mężczyzna, który wiele w swym życiu błądził: "Kiedy wszystko jest już powiedziane i zrobione, najlepszy na świecie seks przeżywa się ze swoją własną żoną w swojej własnej sypialni. Jest się wolnym, należy się do siebie, a wiara i zaangażowanie pomiędzy małżonkami czyni ten fizyczny akt wyjątkowo satysfakcjonującym".

O zdrowym rozsądku w przyjaźniach kobiet z mężczyznami

Oto sześć sugestii przydatnych w kontrolowaniu swoich odczuć sek­sualnych dla podtrzymania przyjaźni:

1. Nie ufaj zbytnio samemu sobie. Wiedz, że pożądanie seksualne zanika z czasem. Większość z nas różni się pod względem ilości odczuć seksualnych i czasami ich siła może na nas spaść w najbardziej niespo­dziewanej chwili. Gdy twe uczucia seksualne znajdą się w stadium "przypływu" uważaj na siebie.

2. Wybieraj sobie towarzyszy, których małżeństwa są mocnymi związkami. Gdy partner poszukuje miłości, trudno będzie utrzymać się w ryzach.

3. Bierz pod uwagę, gdzie i kiedy planujesz spotkania. Jedne bardziej pobudzają seksualnie, inne mniej. Lunch, na przykład, z pewnością nie będzie prowadził do kłopotów, może natomiast kolacja spędzona w restauracji, gdzie kochankowie spożywają wspólnie posiłki przy świetle świec.

4. Rozmawiaj o przyjaźniach. Sygnałem ostrzegawczym jest też fakt, że spotkania stają się potajemne. Albo więc opowiedz o tej przyjaźni małżonkowi, albo uciekaj od niej.

5. Zakreśl sobie granice kontaktu fizycznego. Znajdź taką ilość afektacji fizycznej, która jest wygodna i bezpieczna, ponieważ trudno jest kontrolować, gdy dotyk i pocałunki przekroczą pewne granice.

6. Uwalniaj się z sideł, gdy potrzeba. Czasem przyjaźń z przedstawi­cielem płci odmiennej wymyka się nam z rąk i wiemy od razu do czego to doprowadzi. Jeśli więc zależy ci na małżeństwie, nie ma wątpliwości, trzeba się wycofać, niezależnie od tego ile bólu będzie to kosztować.

Ufność cenniejsza od ekstazy

Nie zamierzam tu mówić, że dochowanie wierności małżeńskiej jest rzeczą łatwą. Od kilku tysiącleci mężczyźni i kobiety walczą z faktem, że społeczeństwo domaga się monogamii, podczas gdy jesteśmy jakby stworzeni do kochania większej liczby osób jednocześnie. Jest w nas równocześnie chęć bycia wiernym jednej osobie, oraz dążenie do wie­lokrotnego kochania.

Zasadniczym pytaniem jest jednak, czy chcielibyśmy, aby nasz mał­żonek zaangażowany był w podobne do omawianych flirty. Mężowie często mówią mi, że mogą mieć niewielkie przygody "na boku" bez narażania na szwank swego małżeństwa. Lecz kiedy pytam, czy przyz­naliby swoim żonom prawo do takich tymczasowych stosunków bledną ze zdziwienia. Bertrand Russel, angielski filozof i matematyk, laureat Nagrody Nobla, był wielkim propagatorem wolnej miłości, nie lubił jednak, gdy ktoś kręcił się koło jego żony.

Na dłuższą metę istnieje jednak coś bardziej cennego niż uniesienie pochodzące z nowego seksualnego skoku w bok. Tym czymś jest ZA­UFANIE. Mam szczęście być mężem kobiety bardzo atrakcyjnej. Co więcej ma ona cudowny uśmiech i zawsze wielu facetów wokół siebie, gdy jesteśmy w towarzystwie. Ponieważ podoba mi się to, że moją żoną zachwycają się inni mężczyźni, i ponieważ nie mogę jej przecież trzymać w zamknięciu, cieszę się, że zdołaliśmy w naszym małżeństwie wypra­cować sobie wzajemne zaufanie.

Oboje mogliśmy przecież wybrać seksualną wolność, gdybyśmy chcieli pozostać w życiu sami, ale zamiast tego chcieliśmy związku charakteryzującego się głębokim zaangażowaniem. Pozwala nam to na całkowicie wolne przyjazne kontakty z przedstawicielami płci odmien­nej. Kiedy zasiadamy wieczorem razem do kolacji, żeby opowiedzieć sobie zdarzenia minionego dnia, nie potrzebujemy się pytać wzajemnie o szczerość.

Czasami zdaje mi się, że jestem facetem "sexy", ale nawet w chwilach wyjątkowych złudzeń nie spodziewam się, żeby moja osobowość seksu­alna absolutnie wykluczała możliwość zainteresowania mojej żony inny­mi mężczyznami. W rzeczywistości jestem pewien, że czasami jakiś mężczyzna wydaje się jej bardziej atrakcyjny ode mnie. Jest to jednak w porządku, ponieważ nasz związek cechuje coś mocnego: wspólne wza­jemne zaangażowanie.

"Przyjaciel to ktoś, kto przychodzi, gdy inni wychodzą ".

Walter Winchell

Ważny składnik: wierność

Jeżdżę czasami do Valyermo, gdzie klasztor benedyktyński stoi u stóp Gór Gabriel. Jedzenie jest tam dobre, w pokojach nie ma telefonów i jest tam możliwość robienia długich spacerów pomiędzy drzewami Jozuego.

A i podczas posiłków rozmowy są interesujące. Bracia są dobrze wykształceni, szczycą się doktoratami z takich uniwersytetów jak Har­vard, Louvain, czy Sorbona.

Pewnego dnia siedziałem naprzeciw Ojca Eleuteriusza. Jest on wyso­kim, ascetycznym mężczyzną, który raz w tygodniu jeździ setki mil do Claremont Graduate School wygłaszać wykłady dla studentów. Znany jest ze swych uczonych prac filozoficznych. Tamtego dnia jego umysł zaprzątnięty był czym innym i niewiele mówił podczas posiłku, dopóki nie dowiedział się, że piszę książkę o przyjaźni. Jego oczy ożywiły się i powiedział: "Aha, o przyjaźni"

Potem zamilkł na chwilę, dumając. Jego twarz spochmurniała i rzekł: "To smutne, że w Ameryce tak mało uwagi przykłada się do przyjaźni. Moich prawdziwych przyjaciół tutaj nie ma. Jeden jest w Indiach, drugi w Belgii. Rozumiem przez to, że cechuje nas swoista wierność. Ja jestem przywiązany do nich, a oni do mnie".

Wierność. Przywiązanie. To zapomniane słowa przeszłości, które jakby zniknęły z naszego słownika.

Piękno długotrwałych związków

Ci, których łączy z innymi wiele związków, wydają się wierzyć w związki trwające całe życie. To ludzie, którzy pozostają ze swymi part­nerami na dobre i na złe, którzy nawadniają wysychające źródła uczuć.

Mój ojciec miał 68 lat, gdy umarł jego najlepszy przyjaciel. Żal ojca po śmierci Huberta upewnił mnie, że ich przyjaźń znaczyła dla nich więcej niż te 60 lat wspólnie przeżytych. Jako chłopcy wzrastali w tym samym miasteczku, razem chodzili na ryby i razem polowali. Przypomi­nając sobie ich podobieństwa, ojciec powiedział: "Tak, Hubert i ja mieliśmy wiele wspólnego. Margaret i twoja matka były jedynymi ko­bietami, z którymi którykolwiek z nas wychodził i pozostaliśmy małżeń­stwami przez ponad 40 lat". Czasem ci dwaj mężczyźni rzadko się widywali z powodu mnogości najróżniejszych zajęć. Istniała jednak między nimi ukryta siła wierności. Hubert zawsze przysyłał nam poma­rańcze, gdy jego sady owocowały jesienią, a ojciec często wpadał do ogrodu Huberta, gdzie rozmawiali długo spacerując między szpalerami krzewów. Przez prawie ćwierć wieku chodzili do tej samej grupy w szkółce niedzielnej.

Stałość

Są ludzie, którym nigdy nie udaje się połączyć z kimś innym jakimś stałym związkiem, i którzy są stale w "ruchu", przeskakują z jednej przyjaźni do innej, sądząc, że dzieje się tak właśnie z powodu przyjaciół. Tacy ludzie spodziewają się znaleźć gdzieś na świecie kogoś, z kim będzie im wreszcie naprawdę dobrze. Będąc często skłóconymi z rodzi­ną, prowadzą ciągłe wojny z sąsiadami i często "przenoszą się" z jednego małżeństwa na drugie.

Weźmy jednak pod uwagę następujący fakt: wcześniej czy później trzeba się będzie zatrzymać, żeby dawać, nawet jeżeli otrzymuje się niewiele.

Dzisiejsze prawo małżeńskie umożliwia łatwe zrywanie małżeństw, ale czy ktokolwiek uważa, że dziś ludzie są ogólnie bardziej szczęśliwi żeniąc się w życiu wiele razy, niż sto lat temu, gdy mimo nieporozumień zostawali małżeństwem. Z moich doświadczeń wynika, że większość ludzi niezadowolonych ze swoich obecnych partnerów, będzie tak samo niezadowolona z nowych partnerów.

Nie osądzam tutaj, ani nie krytykuję tych, którzy decydują się przer­wać niszczące związki. Czasami jest to konieczne, aby przetrwać. Gene­ralnie uważam jednak, że nie ma powodów do przeciwstawiania się stanowczemu poleceniu biblijnemu, które dotyczy trwałości małżeństwa i rozwodu, jako manifestacji naszej grzeszności.

W większości trwałych przyjaźni, spoiwem, które trzyma ludzi razem, jest zaangażowanie. Pozwólcie, że poprę to przykładem. Co dwa tygod­nie spotykam się z grupą mężczyzn, którzy mówią o swoich przemyśle­niach oraz uczuciach i modlą się za siebie. Wszyscy oni w jakiś sposób kierują innymi ludźmi, są księżmi w dużych kościołach albo zuchwałymi lekarzami. Gdy tacy ludzie spotykają się co miesiąc, nie da się uniknąć współzawodnictwa i czasami depczemy sobie po odciskach. Jeden z członków grupy jest naukowcem i, jak do tej pory, to on właśnie wydaje mi się mieć najsilniejszy intelekt. Łatwo jest mu opanować rozmowę i zboczyć na tematy, które go interesują, nie oglądając się na innych.

Ponieważ celem naszych spotkań nie jest dyskutowanie o problemach intelektualnych, ów człowiek najczęściej wpada w pułapkę, kiedy po pięciu minutach monologu nikt nie zachęca go do dalszych wywodów. Czasem, gdy jesteśmy dla niego tak bezwzględni, przy końcu spotkania bywa mi go często żal i zastanawiam się, czy jeszcze kiedykolwiek przyjdzie.

Ale oto ujawnia się rzecz wspaniała, nigdy nie brakuje go z powodu naszej krytyki. Bez wątpienia znalazłby sobie inne zajęcia na ten czas, ale jest on człowiekiem szanującym zobowiązania. Zawarł z nami pakt, że połączymy dłonie i będziemy się wzajemnie wspierać, jak bracia chrześcijanie i choć czasami coś w naszych stosunkach "zgrzyta", on nie ucieka. Rezultat? Mężczyzna ten jest prawdziwym przyjacielem dla każdego z nas i jest naprawdę niewiele rzeczy, których nie zrobilibyśmy dla niego. Mówi on teraz, że nigdy nie miał tak dobrych towarzyszy, jak ta siódemka, z którą co dwa tygodnie się spotyka. Twierdzi, że jesteśmy najlepszymi jego przyjaciółmi. Ma rację. Bardzo go kochamy i być może jesteśmy względem niego lojalni właśnie dlatego, że znosił dzielnie nasze traktowanie go, słuchał naszych uwag i był współtwórcą naszego związ­ku.

O zbyt łatwym poddawaniu się

W trwałych związkach zdarzają się okresy, w których przyjaciel nie "funkcjonuje" najlepiej. Próba polega na tym, czy potrafimy zostać i przetrwać.

Każdy z nas przeżywa okresy przejściowej niemożności. Nasz system umysłowy oddzielany jest przez swego rodzaju pas graniczny od świata

nierzeczywistości i każdy z nas od czasu do czasu przekracza tę zieloną granicę. Najczęściej stan taki trwa krótko, prawdopodobnie krócej niż jeden dzień, a dobry sen w nocy jest tutaj najlepszym lekarstwem. Są jednak tacy, którzy w takich chwilach potrzebują wsparcia i pomocy ze strony tych, którzy ich kochają.

Od czasu, gdy sam tego doświadczyłem, stałem się bardziej wyrozu­miały dla takich "ataków" irracjonalizmu u moich pacjentów. Kilka lat temu po bezsennej nocy stwierdziłem, że wymykam się sam sobie spod kontroli. Kilka następnych miesięcy było dla mnie piekłem na ziemi. Prawdopodobnie nigdy nie pojmę wszystkich powodów tamtego załama­nia. Nie mogłem sobie sam z tym poradzić i zawsze będę wdzięczny tej garstce ludzi, głównie członkom mojego Kościoła, za to, że pomogli mi przetrwać. Po kilku miesiącach odzyskałem równowagę i wróciłem do "normalności".

Oto klucz do sprawy: prawie zawsze udaje się ludziom przejść przez taki okres niestabilności. Utrata kontroli nad sobą jest czasowa. Dzięki odrobinie spokoju, umysł wkrótce powróci do normalnego stanu.

Harry Emerson Fosdick, który później stał się szeroko znanym pasto­rem Riverside Church w Nowym Jorku, przeżył w seminarium poważne załamanie nerwowe. Po kilku dniach i nocach wykańczającego napięcia, poleciał samolotem do rodziny w Buffalo i nie był w stanie wrócić do szkoły, aż do następnego roku.

Jak Fosdick odzyskał równowagę? Głównie dzięki upływowi czasu. No i dzięki wyrozumiałej pomocy jego narzeczonej i rodziny. W końcu najgorszy okres minął, ale jeszcze przez kilka miesięcy rozpaczał, że nigdy już nie powróci do dawnego stanu swego umysłu i był na krawędzi samobójstwa. Pisząc prawie 50 lat później o swojej podróży w ciemność, Fosdick powiedział, że nauczył się wtedy o Bogu więcej niż potrafi nauczyć jakiekolwiek seminarium. Nauczył się modlić i poznał siłę tej garstki ludzi, którzy nie opuszczają cię, gdy jesteś w kłopotach.

Otrzeźwiająco działa przypuszczenie, co by się zdarzyło, gdyby ro­dzina Fosdicka doszła do wniosku, że jest on całkowitym szaleńcem i zostawiła go swemu losowi. Kościół straciłby jednego ze swoich naj­wspanialszych liderów.

To, do czego namawiam, to wytrwałość w kontaktach międzyludz­kich, która pomoże przetrwać najgorsze.

Wymaganie absolutnej wzajemności przez cały czas może zniszczyć przyjaźń. Glenn i Harry byli blisko, odkąd zostali księgowymi w tej samej firmie 10 lat temu. Razem zmieniali pracę i nadal mają ze sobą wiele wspólnego. Jednak Glenn dostał ostatnio awans na kierownicze stano­wisko, pełne stresów i pieniędzy, został też członkiem klubu, w którym zamierza bywać. Harry mówi sobie, że nie zazdrości Glennowi i że nie chciałby jego pracy nawet na minutę. Uważa jednak, że nowy prestiż uderzył Glennowi do głowy i czuje się urażony brakiem czasu ze strony Glenna na wspólne wycieczki na ryby.

Zapewne jest prawdą, że nowa praca całkowicie zaprzątnęła uwagę Glenna przez kilka pierwszych miesięcy. Gdyby Harry mógł zmierzyć jakoś to, co daje i to co dostaje w tej przyjaźni, okazałoby się, że daje więcej, niż otrzymuje od Glenna. Na szczęście Harry jest człowiekiem zrównoważonym i bardzo cierpliwym. Tak długo są przyjaciółmi, że nie obawia się, iż Glenn chce się go pozbyć, ale że po prostu zajęty jest innymi sprawami. Ich wzajemny stosunek z pewnością wkrótce się polepszy, a na razie Harry akceptuje tę mniejszą wzajemność w przyjaź­ni. Harry jest człowiekiem mądrym, ponieważ we wszelkich kontaktach międzyludzkich istnieje stały ruch raz w kierunku bardziej bliskiej zaży­łości, to znowu w kierunku jakby wycofania się i dystansu. Czujący się bezpiecznie przyjaciel nie wpada w panikę w momentach takiego wyco­fania się partnera.

Czy szukać numeru pierwszego?

Współczesna, tak zwana pop-psychologia spowodowała powstanie całej fali poradników i książek, które zalecają stanowczość, dbałość o swoje sprawy, wykorzystywanie innych zanim oni wykorzystają ciebie i polecanie ludziom, którzy nie dają tego, czego się po nich spodziewać, żeby po prostu zniknęli. W rzeczywistości tendencja ta nie jest niczym nowym. Arogancja jest obecna wśród nas od dłuższego już czasu.

Filozofii tej towarzyszy jednak patos. Jest nim mianowicie zamiar uszczęśliwienia ludzi w jakiś sposób pogrążonych. Powiedziano im, że ignorowanie potrzeb ludzi, którzy ich otaczają i przebijanie się za pomo­cą łokci naprzód, uczyni ich szczęśliwymi. Jednak moje doświadczenia wyraźnie wskazują, że osoby, które odpychają innych, zastraszają swoich konkurentów i gardzą ludźmi od nich zależnymi, dochodzą do szczytu i stwierdzają, że nie ma tam nikogo, kto byłby im pomocny. Jezus negował taki styl życia mówiąc, że ci, którzy uratują swoje życie skończą tracąc je. Chrystus powiedział też, że ci którzy stracą swe życie dla Niego, będą uratowani, a Biblia pełna jest fragmentów opisujących poświęcenie siebie, które w dalszej perspektywie prowadzi do szczęścia. Innymi słowy, szczęście nie przychodzi zazwyczaj do tych, którzy go intensyw­nie poszukują. Szczęście jest przecież produktem ubocznym.

Zauważyłem, że ludzie szczęśliwi nie przepychają się, nie zastraszają innych. Sąpewni swej wartości, której część pochodzi z czynienia innych szczęśliwymi. Istnieje też nagroda za takie czyny, ponieważ przyjaciel chętny do poświęcenia dla drugiego nigdy nie będzie zapomniany.

Oto kobieta, której mąż stracił pracę i pewność siebie. Życie z nim jest dla niej udręką, a on stał się z tego powodu impotentem. W domu brakuje pieniędzy. Kobieta zapobiegawcza szybko znajdzie swój "numer jeden". Natomiast kobieta cierpiąca, która wierzy w wartości długotrwałego zaangażowania się, rozpoznaje, że małżonek potrzebuje jej teraz bar­dziej, niż kiedykolwiek, oraz że istnieją takie okresy w kontaktach międzyludzkich, że jedna strona daje z siebie wszystko.

Jest jakaś wrodzona dobroć w jej miłości, dzięki której inni ludzie bardzo ją kochają. Kto wie, może kiedyś w przyszłości ona będzie potrzebować pomocy i po prostu będzie potrzebowała mieć coś lub kogoś w zanadrzu.

A co powiedzieć o matkach, które przez całe swoje życie zajmują się swoimi kalekimi dziećmi? Czy niepotrzebnie zadają sobie tyle trudu? Czy nie powinny poszukać swojego "numeru pierwszego"?

Rozmawiam z czterdziestoletnią kobietą, która opiekuje się swoimi, starszymi już rodzicami i zastanawiam się, czy nie jest zbytnio do nich przywiązana.

- "O, nie sądzę - odpowiada.

- "Ale czy naprawdę sprawia pani przyjemność chodzenie z nimi do lekarza itd?" - mówię z naciskiem. Podejrzewam u niej słabe "ego" i staram się wypróbować poprzez rozmowę, czy nie znajduje przyjemności w karaniu samej siebie. Jej odpowiedź jest tak przepełniona zdrowym rozsądkiem i wspaniałomyślnością, że zapominam o zamierzonej próbie i jestem onieśmielony zabawą w detektywa.

- "Czy to lubię? Nie, jeżeli ma pan na myśli przyjemność w całym tego słowa znaczeniu. Kto lubi przesiadywać całymi godzinami w pocze­kalniach tylko po to, żeby dowiedzieć się od lekarza, że ból w plecach matki to tylko artretyzm, że ona po prostu starzeje się i że powinniśmy być przygotowani na takie rzeczy?

Ale jeśli pod tym słowem rozumie pan satysfakcję - owszem, mam z tego bardzo dużo stysfakcji. Moi rodzice przez tyle lat poświęcali się dla mnie, że i dziś nie wiem, czy należycie im się odpłacam. Nie myśli się o tym, kiedy jest się młodym.

Teraz więc, kiedy mogę coś dla nich zrobić, cieszę się. Oczywiście, wolałabym rozmawiać popołudniami z kimś innym, historyjki ojca sły­szałam już setki razy, a on dodatkowo tak się podnieca rozmowami o polityce. Czasami wybucham, kiedy nie mogę już wytrzymać.

Ale oni kochali mnie przez 40 lat i wiem, że nic mi nie ubędzie, kiedy będę się nimi opiekować. Zresztą bardzo, bardzo ich kocham".

Ta kobieta zalicza się do grupy ludzi, którzy zdają się mieć mało czasu na przejmowanie się samooceną, samospełnieniem i innymi doświadcze­niami. Ludzie tacy znajdują zadowolenie w dawaniu siebie innym.

Motywacja do takiej wspaniałomyślności istnieje już 2000 lat i pocho­dzi od pewnego Człowieka z Nazaretu, który, jak mówił pewien naoczny świadek, powiedział: "Idźcie i czyńcie dobro". On sam nie tylko nauczał miłości, On także był ucieleśnieniem takiej miłości.

Po raz pierwszy widzimy Go w wieku 12 lat, kiedy otoczony jest ludźmi, z którymi wiele Go łączy. Otwiera się przed bliskimi i coraz częściej widzimy Go, jak przejmuje inicjatywę miłowania innych, wy­rządzając przysługi obcym, broniąc potrzebujących, ryzykując siebie za innych, podczas gdy nie istnieje możliwość uzyskania tego samego w zamian.

Jezus oczywiście miał właściwy obraz samego siebie. Dlatego nie musiał "wypróbowywać się" w jakiejkolwiek potyczce słownej, czy w walce o władzę. Zamiast tego Chrystus wyrażał delikatność i wspaniało­myślność. Jego Miłość przemieniła piaszczystą prowincję Imperium Rzymskiego w Ziemię Świętą. On po niej chodził.

To wszystko mówi nam, że Chrystus nie był słaby. Brak agresywności nie oznacza bierności. I dziś ludzie pełni miłości też nie są słabymi. Są mocni. Oni budują. Są twórcami. Nie dziedziczą nienawiści, lecz zbierają miłosierdzie.

„Ja po prostu idę naprzód i nie poddaję się”

Babę Ruth

Nie można zdobyć wszystkiego

Na imię miała Cassandra. Jej uroda zaczęła już znikać, ale oczy jeszcze żywo błyszczały i jej zachowanie było ciągle eleganckie. Gdy poznaliś­my się, jej pewność siebie zdawała się ginąć w oczach, a ona sama coraz bardziej upodabniała się do wystraszonego ptaka. Małżeństwo, które zawarła skończyło się rozwodem 10 lat temu. Jej stosunki z ludźmi w supermarkecie, na stacji benzynowej, ze sprzątaczkami były przyjaciel­skie, ale wieczory spędzała przed telewizorem. Nie miała prawdziwych przyjaciół. W końcu znalazła się w mojej poradni; nikt przecież nie zniesie takiego odizolowania się.

Cassandra ma wielu braci i sióstr syjamskich - ludzi, którym brak miłości - ponieważ wybrali izolację, samotność. Zranieni niepowodze­niem w pewnym momencie życia, doszli do wniosku, że nie mogą, lub nie powinni próbować związać się ponownie.

Rozwód i jego następstwa

Jeżeli cokolwiek może w naszym dorosłym życiu zniechęcić nas do nawiązywania kontaktów z innymi ludźmi, to tym czymś jest właśnie rozwód. Co roku, ponad półtora miliona Amerykanów rozwodzi się i kiedy dokładniej przyjrzeć się tej statystyce, co dziewiąty uległ poważ­nemu urazowi.

Obserwator z zewnątrz mógłby podejrzewać, że ludzie rozwiedzeni będą za to winić swoich partnerów, bez względu na naturę ludzką. Prawda jest jednak inna. Większość znanych mi rozwiedzionych ludzi wini siebie za niepowodzenie małżeństwa. Niewykluczone, że ludzie, których spotykam mają mniejsze mniemanie o sobie - szukają przecież porady. Zajmowałem się jednak wielokrotnie zarówno mężem, jak i żoną rozbitego małżeństwa i okazywało się, że oboje oskarżali siebie samych, zresztą dość mało przekonująco. Nikt z nich nie potrafił unieść bagażu miłości małżonka i zobowiązań wynikających z nowych związków.

Oczywiście arogancją byłoby lekko traktować kogoś, kto w ogóle nie poczuwa się do odpowiedzialności za rozwód. Z drugiej jednak strony, tragiczne jest, gdy ktoś wyczołguje się z nieudanego małżeństwa, będąc przekonanym, że nie powiedzie mu się już żaden przyszły związek. Za żadną cenę nie wolno wycofywać się z życia, z powodu nieudanego małżeństwa. To właśnie w czasie stresu potrzebujesz przyjaciół i rodziny i jeśli pozwolisz im zaopiekować się tobą choć trochę, stwierdzisz, że zdolność kochania powoli wraca.

Jedną z przyjemności w mojej pracy jest właśnie obserwowanie takie­go zjawiska. Pewien mężczyzna wchodzi na pierwszą wizytę, pozbawio­ny zupełnie energii, entuzjazmu, wiary w siebie, z udręką na twarzy. Jego żona poinformowała go, że sypia z innym i że żąda rozwodu.

Ten znękany człowiek zaczyna się jednak niejako przegrupowywać. Żywotność i ożywienie powracają. Zaczyna się śmiać. A potem pewnego dnia mówi mi o kobiecie, którą poznał.

Dodatkową nagrodą mojego zawodu jest fakt, że bywam na wielu szczęśliwych ślubach.

Błądzić - rzecz ludzka

Aby mieć dobre, bliskie kontakty z ludźmi, trzeba umieć popełniać błędy. Większość ludzi, którzy zaznali wspaniałych przyjaźni wie, że od czasu do czasu to się zdarza. Starają się jak mogą podtrzymać swoje przyjaźnie i związki rodzinne, lecz gdy czasami coś zaczyna się psuć, nie zakładają od razu, że to z nimi dzieje się coś niedobrego. Przyjaźń, jak roślina, może czasem umrzeć śmiercią naturalną. Ludzie odchodzą od swoich bliskich w interesach lub dla zaspokojenia swoich potrzeb. Wszę­dzie może przecież wystąpić swoiste tarcie. Przyjaźń na całe życie może być cudowna, ale zdarza się bardzo rzadko. Przeżywszy przyjaźń kilkumiesięczną lub kilkuletnią, powinniśmy cieszyć się, a nie lamentować, że nie trwała ona całe wieki.

Oznaka sukcesu: zdolność właściwego traktowania odrzucenia

Rozmawiałem kiedyś z pewnym dyrektorem do spraw handlowych, który wykształcił kilku spośród najlepszych i najlepiej płatnych urzędni­ków handlowych. "Czy wie pan co jest najlepszą wskazówką, informu­jącą o tym, że ktoś będzie dobrym handlowcem?" - spytał.

Zgadywałem: "Inteligencja? Ambicja? Wygląd zewnętrzny?

- To zdolność właściwego traktowania odrzucenia - powiedział. Jeżeli przeraża go niepowodzenie z kilkoma klientami, nigdy do niczego nie dojdzie. Gdy jednak przetrzyma i będzie dalej próbował, będąc pewnym, że w końcu znajdzie klienta - nie ma siły aby zatrzymać takiego człowieka".

Identyczna zasada funkcjonuje w kontaktach międzyludzkich. Umie­jętność odkrywania miłości zależy po części od naszych zdolności do dawania sobie rady z odrzuceniem przez innych. Zdarzyć się przecież może, że czasami ktoś, z kim próbujemy zaprzyjaźnić się, odrzuci nas. Takie zdarzenie będzie ranić do głębi. Wiadome jest przecież, że nie każdy cię polubi. Kiedy tak się dzieje, nie musi to oznaczać twojej winy. Po prostu wspomniana już wcześniej reakcja chemiczna nie przebiega tak, jak należy.

Nawet Jezus nie był lubiany powszechnie. W rzeczywistości też miał wrogów. Ciebie też to czeka, nawet jeśli będziesz starał się prowadzić swe życie najlepszymi drogami. Rollo May, amerykański psychoanalityk i psycholog, mówi w jednej ze swych książek, że jedną z korzyści mieszkania w małej miejscowości jest to, że uczysz się tam współżyć z własnymi wrogami. Rzeczywiście jest to lekcja godna uwagi, dzięki której możesz dojść do wniosku, że mimo iż pewna liczba ludzi nie będzie cię lubić, będziesz mógł mieć więcej przyjaciół, niż czasu i możliwości do podołania wszystkim potencjalnym przyjaźniom.

Radość z nowych przyjaciół

Nawet Samuel Johnson, ten najbardziej towarzyski człowiek, zauwa­żył, że jego przyjaźnie podlegają ciągłym zmianom. Stąd jego celna uwaga: "Człowiek musi ciągle ulepszać swoje przyjaźnie. Nie poszuku­jąc nowych znajomości z upływem czasu, wkrótce można zostać samot­nym".

Pisarz i myśliciel Paul Tournier powiedział w wieku 75 lat, że jedną z radości przejścia na emeryturę jest fakt, że ma się zazwyczaj przyjaciół młodszych od siebie. Oto jego słowa:

"Czasami słyszy się, że nie jest łatwo nawiązywać nowe przyjaźnie kiedy nie jest się już młodym. Gdyby tak rzeczywiście było, okazałoby się, że mam wyjątkowe szczęście. Moi najbliżsi przyjaciele z lat dzieciństwa i młodości już prawie wszyscy nie żyją. Moja żona także straciła już wielu swoich przyjaciół. Mamy jednak mnóstwo nowych przyjaźni, przyjaźni wspaniałych z mężczyznami i kobietami, którzy w większości są od nas młodsi i którzy mają swój udział w tym, że mamy ciągle młode dusze i serca. Niektórych naszych przyjaciół znamy dopiero od kilku lat".

Ażeby mieć wielu przyjaciół, należy ciągle próbować

W przyjaźni, jak we wszystkim innym, odnosi się sukces, jeśli nie zniechęca się niepowodzeniami i rozczarowaniami, a ciągle się próbuje. Rzadko kto zauważył, że jeden z najlepszych zawodników baseballu w Stanach, Babę Ruth, zdobywając rekord trafnych uderzeń nie notowany od 40 lat, jednocześnie ustanowił rekord bezskuteczności. W rzeczywi­stości nie trafiał dwa razy częściej. Ale jedno, co ludzie pamiętają, to fakt, że zdobył 714 punktów wspaniałymi strzałami. Ktoś spytał Rutha o sekret jego sukcesu. "Ja po prostu idę naprzód i nie poddaję się" - powiedział.

„Miłość nigdy nie ustaje (...)”

1 Kor 13,8

I ciebie ktoś pokocha

Henry Drummond napisał kiedyś wspaniały esej o miłości, który zatytułował "Najwspanialsza rzecz na świecie" (The Greatest Thing in the World). Nigdy nie spotkałem człowieka, który by zaprzeczał, jakoby miłość nie była najwspanialszą rzeczą na świecie, ale często spotykam ludzi, którzy nie mają nawet nadziei na jej znalezienie. Ludzie ci prze­konani są, że nie da się ich kochać i rzeczywiście ich przeszłość zdaje się to potwierdzać.

Jednak w ciągu tych wszystkich lat udzielania porad nie spotkałem takiej osoby, której absolutnie nie dałoby się pokochać. Być może, że ktoś rozwinął w sobie tendencje do komplikowania sobie kontaktów z innymi ludźmi, ale w zasadzie każdy zdolny jest kochać i być kochanym.

Mam zwyczaj jadać sobotni lunch z jednym z moich dawnych pacjen­tów. Wracam zazwyczaj zadowolony z tego, że jestem psychologiem, ponieważ wielu z moich pacjentów, będących w chwili rozpoczynania terapii załamanymi swoimi kryzysami, jest teraz bardziej szczęśliwymi i lepiej dającymi sobie radę z otaczającym ich światem.

Często jestem mile zaskoczony tym jak moi starzy przyjaciele dają sobie znakomicie radę w życiu beze mnie. Czasem przecież dawałem im niewłaściwe dla nich rady, a teraz oni znakomicie funkcjonują i są już bardzo daleko od punktu wyjścia. Dlaczego? Zawsze dlatego, że połą­czyli się z jedną lub kilkoma osobami, które pokochali i które ich pokochały. Odkryli po prostu fenomen przyjaźni.

Oto pewien młody człowiek, który przez całe swe życie był nieśmiały i trzymał się na uboczu, przyszedł do nas. Jego depresja zdawała się go już pokonywać i obawiał się, że coś już niedługo pęknie. Ostatnie spotkanie miał z nami trzy lata temu i wtedy zdawałem sobie sprawę, że może dojść do nawrotu i że będzie musiał przyjść do nas ponownie. Ale oto siedzi naprzeciw mnie i opowiada mi o klubie narciarskim, w którym jest skarbnikiem! Pytam więc, gdzie znalazł tyle sił i odwagi, aby podjąć się tak odpowiedzialnego zajęcia.

"Podejrzewam, że po prostu odpowiednio się zmieniłem - odpowiada. Nie dlatego, że jestem typem człowieka towarzyskiego nie, nic z tych rzeczy. Ja już po prostu nie boję się ludzi i to z pewnością dzięki kilku przyjaźniom nawiązanym w biurze. Zacząłem poszukiwać innych nieś­miałych, z którymi mógłbym znaleźć wspólny język i pewnego dnia trafiłem na jednego starszego faceta. On też jest narciarzem i wiele rzeczy robimy wspólnie, ale najwspanialsze jest to, że mam z kim porozmawiać. Mam tu na myśli rozmowy z prawdziwego zdarzenia. Mogę powiedzieć mu wszystko, nie obawiając się, że będzie mnie pouczał. A i on mi się zwierza. Nie, nie ma w naszej przyjaźni nic z homoseksualizmu - dodał z uśmiechem. Z pewnością zainteresuje pana to, że mam teraz także dziewczynę. Przez dłuższy już czas nie umawiałem się z nią i chwilami zaczynam mieć o nią obawy, ale to dzięki Harv'owi odważyłem się związać z kobietą".

To działa zawsze.

Każdy, kto próbuje zasad miłości i kto zastosuje je w nowych przy­jaźniach, zaczyna nabierać siły i pewności siebie. Ta nowa pewność siebie pozwala na podejmowanie nowych kontaktów z ludźmi.

Założeniem tej książki było przekonanie, że życie może być przepeł­nione miłością. Bez względu na to, na ile brakuje ci zacięcia towarzys­kiego, albo jak słabo oceniasz swoje predyspozycje do nawiązywania przyjaźni, możesz być osobą dającą się kochać. Dopóki nie zamkniesz się w osamotnionym domku na Jukonie, z pewnością będziesz mógł zawiązać długotrwałe i głębokie przyjaźnie.

Miłość nie przychodzi od tych, którzy po prostu są przystojni lub utalentowani - piękno i talent nie są podstawą kontaktów międzyludz­kich. Miłość jest czymś, co się CZYNI, jeśli więc zastosujesz podstawo­we prawa opisane w tej książce, z pewnością przeżyjesz wiele wspania­łych przyjaźni.

Siła miłości

W roku 1925 założono w Topeka w stanie Kansas mały szpital dla umysłowo chorych. W czasach, gdy "kuracja wypoczynkowa" była modna w psychiatrii, grupa lekarzy - ojciec i dwóch synów po szkole medycznej - postanowiła stworzyć rodzinną atmosferę wśród pacjentów. Pielęgniarkom wydano dokładne instrukcje jak mają zachowywać się w stosunku do określonych pacjentów: "Niech pani da mu poznać, że pani go lubi i ceni". "Niech pani będzie uprzejma, ale stanowcza w stosunku do tej kobiety".

Tymi lekarzami byli Karl i Will Menninger, a klinika Menningera, stosując tak "rewolucyjne" metody, stała się znana na całym świecie.

Podsumowując, Karl Menninger powiedział: "Miłość jest lekarstwem na choroby ludzkie. Można żyć jeśli ma się miłość".

Podobna konkluzja pochodzi od innego psychiatry obecnie również bardzo znanego który doszedł do tego wniosku w innym miejscu. Viktor Franki, Żyd wiedeński, więziony przez Niemców ponad trzy lata. Prze­noszono go z jednego obozu koncentracyjnego do drugiego. Kilka mie­sięcy spędził też w Oświęcimiu. Dr Franki powiedział, że dość wcześnie poznał jedyny sposób przeżycia - codzienne golenie się rano, nawet gdyby brzytwą miał być kawałek szkła, bez względu na samopoczucie. A to dlatego, że stając do porannego apelu, chorzy więźniowie, którzy nie mieli siły pracować, wysyłani byli do gazu. Gdy zaś ktoś był ogolony, a jego twarz bardziej różowa, szansę na uniknięcie śmierci tego dnia zwiększały się.

Musieli przeżyć, żywiąc się 300 gramami chleba i połową litra wod­nistej zupy. Sypiali na gołych deskach, po dziewięciu w rzędzie i mieli po dwa koce na każdych dziewięciu więźniów. Trzy piskliwe gwizdki budziły ich o trzeciej rano do pracy.

Pewnego ranka, gdy wychodzili układać tory kolejowe na zamarznię­tej ziemi wiele kilometrów od obozu, towarzyszący im strażnicy wrzesz­czeli na nich i popędzali ich kolbami swoich karabinów. Każdy, kto miał poranione stopy, wspierał się na ramieniu towarzysza. Sąsiad Frankla, chowając usta za podniesionym kołnierzem, wyszeptał:

"Żeby tak nasze żony nas teraz zobaczyły! Mam nadzieję, że lepiej im się dzieje w ich obozach i że nie wiedzą co dzieje się z nami".

Franki pisze:

"To przypominało mi o mojej żonie. Wlokąc się tak kilometrami, ślizgając się na zamarzniętych kałużach, podtrzymując się i pomagając sobie iść, żaden z nas nic nie mówił. Ale obaj myśleliśmy o naszych żonach. Od czasu do czasu spoglądałem w niebo, na którym gwiazdy już bledły, a różowe światło poranka zaczynało rozchodzić się za ciężkimi

chmurami. Moje myśli przy lgnęły jednak do obrazu mojej żony. Słyszałem jak mi odpowiada, uśmiecha się i spogląda na mnie swym dodającym odwagi wzrokiem.

Przeszyła mnie pewna myśl: po raz pierwszy wżyciu ujrzałem prawdę, jaką opisują poeci w swych pieśniach, którą obwieszczają najwięksi mędrcy. Prawdę, która mówi, że miłość jest podstawowym i najwyższym celem ludzkich dążeń. Potem uchwyciłem znaczenie tego największego z sekretów, przekazywanego przez ludzką poezję, ludzką myśl i ludzką wiarę: zbawienie nadchodzi przez miłość i w miłości".

Spis treści

Wspaniałe nagrody przyjaźni 3

Część 1: Pięć sposobów pogłębiania kontaktów towarzyskich 7

Dlaczego niektórym ludziom nigdy nie brakuje przyjaciół 7

Sztuka otwierania się przed innymi 10

Jak okazywać uczucia 16

Miłość jest czymś, co się tworzy 21

Zignoruj "to", a zobaczysz jak przyjaciele cię opuszczają 24

Część 2: Pięć wskazówek wzmocnienia zażyłości 34

Dotknij mnie, proszę 34

O sztuce afirmacji 38

Koncepcja małżeństwa przy filiżance kawy 42

0 polepszaniu umiejętności prowadzenia rozmowy 45

Gdy łzy są darem Boga 49

Część 3: Jak przeciwdziałać negatywnym emocjom 53

"Miły facet" - postawa, która prowadzi donikąd 53

Pięć technik złoszczenia się 58

Część 4: Co się dzieje, gdy twoje kontakty z ludźmi zaczynają się psuć 60

Jak ocalić słabnącą przyjaźń 60

Sztuka twórczego przebaczania 64

Eros: jego siła i jego problemy 67

Ważny składnik: wierność 71

Nie można zdobyć wszystkiego 76

I ciebie ktoś pokocha 78



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
McGinnis Alan Sztuka Przyjazni
Alan Loy McGinnis Sztuka Przyjazni
McGinnis Alan Loy Sztuka przyjaźni
McGinnis Alan Loy Sztuka przyjaźni
McGinnis Alan Loy Sztuka przyjaźni
McGinnis Alan Loy Sztuka Przyjazni
Alan Loy McGinnis Sztuka Przyjazni
McGinnis Alan Loy Sztuka PrzyjaĹşni
Alan Loy McGinnis Sztuka Motywacji
McGinnis Alan Loy Sztuka motywacji
McGinnis Alan Loy Sztuka motywacji
McGinnis Alan Loy Sztuka Motywacji czyli jak wydobyć z Ludzi to, co w nich najlepsze(1)
Mc Ginnis Alan Loy Sztuka Przyjazni
McGinnis Alan Loy Sztuka miłości
Alan Loy McGinnis Sztuka Motywacji
Alan Loy McGinnis Sztuka Motywacji 2
McGinnis Alan Loy Sztuka motywacji (SCAN dal 1006)

więcej podobnych podstron