Alan Loy McGinnis
Sztuka miłości
Dedykacja
Przeciętnie raz na miesiąc jakiś pacjent kliniki, w której pracuję,
zadaje mi z gestem wyrażającym najwyższe zdumienie takie mniej więcej
pytanie: "Jak pan może słuchać całymi dniami naszych przygnębiających
opowieści? Czy nie ma pan czasem dość tych wszystkich chorych,
poplątanych ludzi?"
Nigdy nie wiem, co mam na to odpowiedzieć, bo ci, z którymi pracuję,
zwykle stają mi się bardzo bliscy i źle się czuję słysząc, że któryś z
nich mówi o sobie w taki sposób. Dla mnie nie są to ludzie "chorzy", a
współtowarzysze pielgrzymki zmagający się w dużej mierze z tymi samymi
problemami co ja; ludzie, którzy być może zrozumieją swoją sytuację
lepiej, jeśli przyjrzymy się jej wspólnie. Nie tylko zaszczycają mnie
swoją przyjaźnią, ale nieustannie uczą wrażliwości. Rozmawiając z nimi o
tym, co noszą w swoim wnętrzu, dowiaduję się bezcennych rzeczy o samym
sobie. To im właśnie chciałbym dedykować niniejszą książkę.
W celu ochrony prywatności moich pacjentów fakty z ich życia przytaczam
w dowolnych kombinacjach mieszając imiona, miejsca i szczegóły w sposób
uniemożliwiający identyfikację konkretnych osób. W niczym nie umniejsza
to jednak prawdziwości określonych przeżyć.
Podziękowania
Wiele osób pomogło mi w przygotowaniu tej książki do druku. Roy M.
Carlisle z wydawnictwa Harper and Row, utalentowany edytor, pracował
usilnie, by nadać całości logiczny kształt. Mike Somdal wykroczył
znacznie poza zakres obowiązków agenta autorskiego; jest on moim mądrym
krytykiem i bliskim przyjacielem. Niżej wymienieni byli uprzejmi
przeczytać rękopis (a niekiedy kilka jego wersji) i wyrazić o nim swoje
zdanie: dr James Hagelganz, Cherry Henricks, Don Henricks, dr Taz
Kinney, Tricia Kinney, dr Lee Kliewer, David Leek, Diane McGinnis, dr
Walter Ray, Kathy Scroggie, Linda Somdal, Dagny Svensson, Mark Svensson,
dr John Todd i Wendell Will. Jarre-Beth Fees i Rena Inman pomogły mi
bardzo w opracowaniu źródeł.
Następującym czasopismom wyrażam podziękowanie za zezwolenie na
przedruk tekstów:
"Farm Journal" za wyjątki z "My Last Wonderful Days" pióra Hazel Andre,
lipiec 1956, Dale E. Smith;
"Glamour" za wyjątki z "Romance vs. Sex Appeal. The Battle Women Lost"
pióra Harriet Van Horne, listopad 1961, The Conde Nast Publications,
Inc.;
"Atlantic Monthly" za wyjątki z "My Mother's Hands" pióra Roberta
Fontaine, marzec 1957, The Atlantic Monthly Co.
Przedmowa
Cieszy mnie fakt, że "Sztuka miłości" dobrze się sprzedaje. Cieszy
przed wszystkim przez wzgląd na tematykę książki - traktuje ona o
miłości i małżeństwie oraz pewnych pryncypiach, których zachowanie jest
nader istotne dla powodzenia w obu tych sferach.
Od czego więc zależy powodzenie związku? Z pewnością ważne jest, by
spotkać właściwą osobę. Tak samo, a może jeszcze ważniejsze, jest jednak
uświadomienie sobie, że udany związek to związek, którego strony nie
szczędzą czasu i energii na praktykowanie prostych zasad i technik
współżycia mających na celu umacnianie monogamicznej miłości.
Praca doradcy rodzinnego daje mi możliwość obserwacji wewnętrznego
funkcjonowania małżeństw i niestety aż nazbyt często bywam świadkiem
katastrof. Rozstający się małżonkowie mają ku temu tysiąc powodów,
niejednokrotnie wystarczających - niemniej jednak rozwód zwykle zostawia
po sobie w ich życiu ogromne spustoszenia.
Tymczasem na podstawie doświadczeń w pracy z setkami par małżeńskich
jestem coraz bardziej przekonany o tym, że każdy, kto chce przyciągnąć
do siebie partnera, może tego dokonać oraz że większość małżonków
zastanawiających się nad rozwodem potrafiłaby - jeśli chciałaby tego
wystarczająco mocno - odbudować związek i rozniecić w sobie na nowo
wzajemną miłość. W większości wypadków małżeństwa rozpadają się nie z
powodu różnic osobowościowych czy na skutek "przerośnięcia" jednego
partnera przez drugiego, a dlatego, że osoby bardzo w sobie niegdyś
zakochane ulegają po ślubie dziwnemu lenistwu i zaczynają zaniedbywać
wzajemne relacje. Zaczynają poświęcać więcej czasu i energii karierze
zawodowej, dzieciom, osobistym zainteresowaniom - czy w końcu flirtowi z
kimś trzecim. I pewnego dnia nie mają już do czego wrócić.
W niniejszej książce staram się dowieść, jak nieistotne dla szczęścia w
miłości są walory fizyczne i wskazać te atrybuty, którymi rozumni
kochankowie rzeczywiście się wzajemnie przyciągają. Czynię również kilka
sugestii na temat doboru towarzysza życia. Jest sprawą niezwykle
istotną, by wybierać go bardzo starannie - spory fragment książki
dotyczy zasadzek zagrażających romantycznej miłości z tej strony i ma na
celu uwrażliwić na dające o sobie znać sygnały ostrzegawcze, gdy mimo
wszystko ciągle odczuwamy słabość wobec określonego typu osób.
Rozciągający się na dziesięciolecia związek między mężczyzną a kobietą
nie raz i nie dwa wymaga wyrzeczeń. Cztery rozdziały poświęcam kwestii
zachowania osobistej niezależności bez popadania w egoizm oraz mówienia
o własnych potrzebach bez przyjmowania postaw cierpiętniczych czy
dyktatorskich.
Udzielam też pewnych wskazówek w zakresie umiejętnego wyrażania uczuć
negatywnych. Większość ludzi, niestety, wstępuje na nową drogę życia z
minimalną wiedzą na temat postępowania w sytuacjach konfliktowych.
Tymczasem nie ma mowy, byśmy mogli z drugim człowiekiem na co dzień żyć
lub pracować bez podstawowych umiejętności w tym zakresie. Jednym z
celów, jaki sobie stawiam w mojej pracy psychologa doradcy, jest pomoc
ludziom w wychodzeniu ze sporów małżeńskich z nieumniejszoną miłością do
partnera. Gniew i złość można wyrażać w sposób właściwy lub niewłaściwy
i sądzę, że swój sukces książka zawdzięcza między innymi szczegółowej
odpowiedzi na pytanie, w jaki sposób nie zgadzać się z kimś, a jednak go
rozumieć.
Żyjemy na "padole łez" i tak wiele z nich zostało wylanych z powodu
niewierności współmałżonka. Dla niektórych ludzi nie może być w życiu
nic gorszego, niż odkrycie, że partner ma romans. Dlaczego miliony ludzi
lądują w cudzych łóżkach i co zrobić, by temu zapobiec? Książka
niniejsza porusza problematykę ludzkiej płciowości i na tej podstawie
sugeruje pewne działania zapobiegające niewierności. Można w niej
znaleźć też kilka uwag na temat odbudowy związku po zdradzie. Zdrada
małżonka nie musi być końcem świata - nie musi też być końcem
małżeństwa.
Wszyscy zetknęliśmy się kiedyś z małżeństwami o kilkudziesięcioletnim
stażu, w których obie strony są ciągle na siebie otwarte, gotowe sobie
pomagać i nieprzerwanie cieszą się nawzajem swoją obecnością. W
końcowych rozdziałach książki przedstawiam kilka modeli takich
wartościowych związków i zatrzymuję się dłużej nad bardzo zwyczajną
cnotą, która mogłaby przeobrazić wiele związków - nad myśleniem o drugim
człowieku.
Ludzie w Stanach nie rozwodzą się już dzisiaj tak ochoczo, jak za
czasów pierwszego wydania "Sztuki miłości". Są dane wskazujące na to, że
rozwodowy szczyt mamy już za sobą i że częstotliwość rozwodów zaczyna
się zmniejszać. Jest ich dzisiaj mniej na tysiąc małżeństw niż w roku
1974. Mam nadzieję, że wynika to ze wzrastającej świadomości szkód,
jakie na skutek rozpadu rodziny ponoszą dzieci, szkód, których skutki
rozciągają się niekiedy na całe dziesięciolecia. Być może też nasza
cywilizacja dochodzi na powrót do wniosku, że bez rezygnacji z
natychmiastowego zaspokajania swoich potrzeb i bez dawania siebie
drugiemu człowiekowi - przynajmniej od czasu do czasu - nie da się
uchronić żadnych wartości.
We wszystkich szczęśliwych związkach partnerzy prędzej czy później
dochodzili do tych prawd. Małżeństwo jest najbardziej wymagającą relacją
międzyosobową, jaką nawiązujemy w życiu, albowiem zdecydowanie
przewyższa wszelkie inne pod względem długości trwania i stopnia
intymności. Z rodzicami i dziećmi żyjemy pod jednym dachem znacznie
krócej niż z małżonkiem, a wszelkie relacje związane z pracą zawodową są
nadzwyczaj krótkotrwałe w porównaniu z tym, czego się oczekuje w wypadku
małżeństwa.
Ta w założeniu najtrwalsza i najgłębsza więź z drugim człowiekiem
zasługuje więc na najsolidniejszy wysiłek z naszej strony i na
uprzywilejowane miejsce w hierarchii poczynań. Niniejsza książka
proponuje pewne przemyślenia i techniki mające na celu wzmocnienie
romantycznej miłości w relacjach małżeńskich.. Zachęcam wszystkich, by
nie szczędzili czasu i energii na praktykowanie tych sprawdzonych metod;
mam nadzieję, że dzięki temu książka ta okaże się pożyteczna.
Motto:
W miłości mężczyzny i kobiety
kochających się z pasją, wyobraźnią i czułością
jest coś bezcennego i współczuć tylko można temu,
kto nigdy tego nie doświadczył.
Bertrand Russel, ur. 1872 r. - filozof i matematyk; laureat Nagrody
Nobla w 1950 r.
W obronie romantyczności
Im częściej stykałem się z ludźmi, którzy mieli problemy w małżeństwie,
z tym większą ostrością uświadamiałem sobie, jak niewiele wiem na temat
miłości mężczyzny i kobiety. Zacząłem więc szukać odpowiedzi na
następujące pytania:
Czy tradycyjna romantyczna miłość jest możliwa we współczesnej epoce
związków na jedną noc i błyskawicznych rozwodów? Czym jest owo poczucie
bliskości, które każe dwojgu ludziom rozmawiać ze sobą do świtu - to
uczucie, jakaś wyższa siła czy decyzja? Czy można je odzyskać, kiedy
wszystko zdaje się zamierać? Dlaczego uczucie wygasa? Czy można
nienawidzić kogoś, kogo się kiedyś kochało, czy może w takim wypadku
nigdy nie było mowy o prawdziwej miłości?
Aby znaleźć odpowiedź, przeczytałem setki książek i artykułów
napisanych przez osoby będące autorytetami w tej dziedzinie i
rozmawiałem z dziesiątkami wykształconych osób - z psychologami,
socjologami, psychiatrami, pracownikami socjalnymi i teologami. Potem,
ciągle w poczuciu niedosytu, kartkowałem książki biograficzne, pragnąc
zapoznać się z historiami słynnych małżeństw na przestrzeni dziejów.
W obliczu całej tej wiedzy ciągle pozostaję romantykiem. Z biegiem lat
jestem coraz bardziej przekonany, że uniesienia miłosne są czymś jak
najbardziej realnym, że człowiek ma na tę sferę odczuwania większy
wpływ, niż mu się wydaje, oraz że są one w zasięgu niemal każdego, kto
decyduje się postawić na wielką miłość.
Wszyscy słyszeliśmy o ekspertach w dziedzinie miłości, o ludziach,
którzy potrafią podtrzymywać żar uczuć i którzy posiedli sekret
przeżywania miłosnych uniesień bez względu na upływ czasu.
Celem tej książki jest ujawnienie tajemnicy trwałego szczęścia w
miłości. Jeżeli ciągle kochamy partnera, zastosowanie się do poniższych
wskazówek wzbogaci nasze życie i zabezpieczy przed rafami życia.
Jak stać się lepszym kochankiem
Przyjrzyjmy się zwycięzcom w tej grze. Czy mieli tylko szczęście do
partnerów? Czy o wygranej zadecydowało ich wykształcenie, wygląd
zewnętrzny, pieniądze? Zwykle wszystko to nie miało większego znaczenia.
Sukces związany był raczej z ich osobowością do budowania trwałych
więzi.
Nie są to cechy dziedziczne wybranych, wręcz przeciwnie, mogą one stać
się udziałem każdego. Nie chcę przez to powiedzieć, że w związku
mężczyzny i kobiety wszystko jest proste - przeciwnie jest to
rzeczywistość nad wyraz skomplikowana. Nie twierdzę też, że łatwo wejść
w posiadanie sekretu szczęśliwej miłości. Utrzymuję zaś, że znane
historii trwałe i szczęśliwe związki miłosne budowane były w oparciu o
pewne ogólnie obowiązujące zasady, które dają się sprecyzować i
przyswoić.
Miłość romantyczna jawi się niektórym jako rzecz wielce tajemnicza, coś
nad czym człowiek nie ma najmniejszej kontroli, tak jakby "zakochanie
się" było podobne do "uderzenia się" głową w zbyt niską futrynę.
Tymczasem, jak wyjaśnia znany filozof i psycholog Erich Fromm, zwrot
"zakochać się" (ang. to fall in love, dosłownie: "wpaść w miłość" -
przyp. tłum.) jest nielogiczny sam w sobie, ponieważ sugeruje bierność i
przypadkowość - jakby coś "się działo" samo i nie wiadomo dlaczego -
podczas gdy miłość jest w rzeczywistości postawą wymagającą szczególnie
intensywnej aktywności. (Por. Erich Fromm, Mieć czy być, przekł. Jan
Miziński, Warszawa, 1989, s. 46)
Miłość można obudzić
William Lederer, autor poruszający często tematykę miłości i
małżeństwa, pisze, że "miłość nie jest źródłem dobrych wzajemnych
odniesień, lecz ich konsekwencją". To bardzo istotna uwaga. Zwykle
przyjmuje się bowiem, że dopiero na gruncie danej w jakiś sposób miłości
kształtowane są wzajemne relacje. Tymczasem według Lederera jest akurat
odwrotnie. Początkowy pociąg wzajemny spełnia funkcję pierwszego
impulsu, ale o później wzbudzanych uczuciach decyduje jakość świadomie
kształtowanych relacji.
Dobrym przykładem na to, że miłość można świadomie wzbudzić, jest
historia Roberta Redforda i Loli Van Wagenen. Ona właśnie skończyła
gimnazjum, a on wrócił z samotnej podróży po Włoszech, gdzie, jak
powiedział, zaczął dużo pić i myśleć o sobie jako o "starym człowieku".
Redford wspomina:
"Lola była taka czuła i wrażliwa. Miałem jej tyle do powiedzenia, że po
prostu mówiłem, i to niekiedy całymi nocami. Ją naprawdę interesowało to
wszystko, a ja naprawdę potrzebowałem mówić. Spacerowaliśmy nocami
wzdłuż Hollywood Boulevard aż do Sunset, potem wzdłuż Sunset aż na
szczyty wzgórz, potem na drugą stronę do Hollywood Bowl i z powrotem,
żeby popatrzeć na świt - cały czas rozmawiając. Często powtarzałem, że
nie ożenię się przed ukończeniem trzydziestu pięciu lat, ale coś mi
mówiło, że to jest osoba, z którą chciałbym pójść przez życie".
Jakiś czas później Redford znalazł się w Nowym Jorku. Tęsknił za Lolą.
Pewnego dnia zadzwonił do niej z automatu i powiedział: "Mam tu
trzydzieści dwa dolary w dwudziestopięciocentówkach. Zadecydujmy, czy
się pobierzemy, czy nie".
Lola potrafiła wzniecić ogień z iskry początkowego zainteresowania.
Zamiast czekać na "przyjście" miłości, stworzyła relacje, których miłość
była naturalną konsekwencją. Są z Redfordem małżeństwem od 1958 roku.
Prawdziwa miłość nie ma więc nic wspólnego ze strzałą Amora - miłość
trzeba budować. Umiejętność budowania miłości należy do najważniejszych
ludzkich umiejętności.
Tajemnica i moc miłości
Miłość romantyczna jest czymś na tyle ulotnym - krytyk muzyczny Henry
Finck nazwał ją "splotem paradoksów" - że wielu ludzi nauki wyraża się o
niej dość sceptycznie. Pewna pani psycholog wtłoczywszy w komputer całe
morze danych doszła do niespecjalnie zaskakującego wniosku, że okres
romantyczny w relacjach damsko-męskich trwa nie dłużej niż osiemnaście
do trzydziestu sześciu miesięcy od momentu pierwszego przypływu uczucia.
Niektórzy naukowcy uważają nawet wielkie romantyczne miłości za swego
rodzaju "patologię" będącą wytworem europejskiej kultury wieków
średnich.
Ludzie kochali się jednak już znacznie wcześniej niż w dwunastym wieku
i nie tylko w Europie. Dla oczu Heleny wyruszyło na wojnę tysiąc
okrętów, Jakub musiał odsłużyć za rękę Racheli siedem lat i "(...)
wydały mu się one jak dni kilka, bo bardzo miłował Rachelę". (Rdz.
29,20) Płomień namiętnej miłości od niepamiętnych czasów jest siłą
napędową ludzkich poczynań.
Oczywiście taka miłość jest ulotna, o czym również od tysięcy lat
zaświadczają poeci. Odradza się jednak wiecznie jak zielona murawa i
świat zawdzięcza jej zbyt wiele ze swego piękna, zbyt wiele
zachwycających sonat i posągów, by można się było od niej odwrócić.
Zamiast odżegnywać się od namiętnej, romantycznej miłości z tego tylko
powodu, że jej nie rozumiemy, winniśmy z największą uwagą studiować
stany duszy, które mogły stać się inspiracją dla takich dokonań jak
poemat miłosny znany pod nazwą pieśni nad pieśniami:
"O jak piękna jesteś, jakże wdzięczna,
umiłowana, pełna rozkoszy!
Postać twoja wysmukła jak palma,
a piersi twe jak grona winne.
Rzekłem: wespnę się na palmę,
pochwycę gałązki jej owocem brzemienne".
(Pnp 7,7-9)
Uzdrawiająca moc miłości
W klinice psychiatrycznej, gdzie pracuję, mamy na co dzień do czynienia
z wieloma załamanymi ludźmi. Niekiedy są to osoby od tak dawna
"sparaliżowane" depresją, że czasem doprawdy nie wiem, co z nimi począć.
Zdarza się jednak, że w okresie leczenia ktoś taki spotyka się z
miłością i sam również gotów jest pokochać. Dla obserwującego taki
przebieg wydarzeń lekarza bywa to wręcz strofujące, bo okazuje się, że
miłość działa na podopiecznego znacznie skuteczniej niż wszystkie
aplikowane mu pastylki i terapie razem wzięte. Nigdy nie doradzam
żyjącym samotnie pacjentom wiązania się z kimś w celu poprawy
samopoczucia, uświadamiam im jednak ich potrzebę miłości, bo jak
powiedział antropolog Ashley Montagu, "w ludzkiej miłości drzemie
ogromna siła".
Słynnego poetę angielskiego Roberta Browninga zachwyciły swego czasu
"przedziwne, bujne rytmy", które odkrył w dwóch zielonych tomikach
poezji pióra nowej, nieznanej autorki. W liście do niej napisał:
"Naprawdę kocham te tomiki całym sercem - i panią razem z nimi".
Browning był wówczas krzepkim, tryskającym energią
trzydziestosześcioletnim mężczyzną. Elizabeth Barret miała lat
czterdzieści i była inwalidką; w czasie, gdy dostała list od roku nie
opuszczała pokoju na piętrze w domu swego ojca na Wimpole Street. Robert
i Elizabeth zakochali się w sobie - namiętnie i głęboko. Z biegiem czasu
ona zaczęła schodzić na dół, potem do ogrodu, by wreszcie - po
tygodniach spiskowania - wymknąć się wraz z nim do kaplicy St.
Marylebone, gdzie wzięli ślub.
Jeśli w tej miłości było coś patologicznego, to Bogu niech będą dzięki
za anomalię, która podniosła inwalidkę z łóżka i zainspirowała ją do
napisania tak cudownych wierszy miłosnych. Pewnego ranka we Włoszech
Elizabeth wsunęła Robertowi do ręki plik zapisanych kartek, których
treść opublikowano później jako Sonnets from the Portuguese (Sonety z
portugalskiego). Jeden z tych sonetów na pewno mógłby kandydować do
tytułu najsłynniejszego wiersza miłosnego wszystkich czasów:
"Jak ciebie kocham? Pozwól niech wyliczę.
Kocham głęboko, daleko, jak zbiec
Potrafi dusza, gdy nie musi wlec
Dawnych pęt, po kres bytu i łaski najwyższej...
Dopóki tchu w piersi,
Kocham łzą, śmiechem, życiem! A gdy zechce Bóg,
Będę jeszcze bardziej kochała po śmierci".
(Elizabeth Barret Browning, Poezje wybrane (sonet XLI), przekł.
Ludmiła Marjańska, Warszawa, 1987, s. 60)
Miłość stygnąca
Nie wszyscy jednak mają tyle szczęścia co Browningowie. Można wręcz
powiedzieć, że miłość to jedno z najpowszechniejszych i największych
rozczarowań w ludzkim życiu, być może największe. Ogromna większość
ludzi, którzy w tym roku się rozwiodą, gorąco się kiedyś kochała, a
teraz jest już tylko dowodem na to, że na miłości można się bardzo
zawieść. Przez różne poradnie przewijają się nieustannie - niegdyś
idealiści i kochankowie, dzisiaj ludzie, których nadzieje zostały
przekreślone. Nierzadko są zagniewani na siebie do tego stopnia, że mimo
niebagatelnych sum, jakie muszą płacić za każdą godzinę terapii,
niejedną z nich potrafią spędzić na wylewaniu swych żalów do partnera.
Jakże często poradnia pełni tylko funkcję przystanku w drodze do
adwokata.
Erich Fromm pisze:
"Nie ma chyba sprawy, którą byśmy podejmowali z takimi zawrotnymi
nadziejami i tak pełni oczekiwania, która by jednak zawodziła z taką
regularnością jak miłość".
(Erich Fromm, O sztuce miłości, przeł. Aleksander Bogdański, Warszawa,
1971, s. 18.)
Tymczasem to nie miłość zawodzi, lecz ludzie. I jednym z powodów, dla
którego tak często się to zdarza, jest fakt, że w dziki, niebezpieczny
świat damsko-męskich relacji wchodzimy bez odpowiedniej wiedzy i
przygotowania, pod presją środowiska, które zachęca do wstępowania w
związki nie oferując jednak niemal żadnej edukacji na temat więzi między
mężczyzną a kobietą. A przecież w żadnej innej sferze nasza ignorancja
nie powoduje tak dotkliwych skutków. Złamane serca, złamane życia,
samobójstwa, te wszystkie problemy, z którymi mam tak często do
czynienia, są w przeważającej mierze wynikiem dyletanckiego podejścia do
sytuacji konfliktowych w małżeństwie i nieliczenia się z zasadami
znanymi od wieków mądrym kochankom.
Zasady te są na tyle ważne, że powinny być wykładane w każdej szkole.
Można żyć bez znajomości zasad rozwiązywania równań, ale wiedza i
umiejętności w zakresie właściwych odniesień do płci przeciwnej są
absolutną koniecznością. Ogólne zadowolenie z życia, a nawet sukcesy
zawodowe człowieka w dużej mierze zależą od tego, czy potrafi stworzyć
szczęśliwy dom.
Znudzenie - wielki wróg miłości
W wielu małżeństwach rozwód brany jest pod uwagę nie dlatego, że
małżonkowie znienawidzili się po kilku czy kilkunastu latach życia
razem, a dlatego, że są po prostu sobą znudzeni.
Po dawnych uniesieniach nie ma już ani śladu i nawet seks przestał być
atrakcją. Nieformalna ankieta, którą New York Times przeprowadził wśród
seksuologów, ujawniła, że wiele małżeństw szuka pomocy nie tyle w
problemach fizjologicznych - takich jak impotencja czy niemożność
osiągnięcia orgazmu - lecz z powodu "zobojętnienia na te sprawy". Seks z
małżonkiem stał się nudny.
Tymczasem wcale tak być nie musi. Moja z górą siedemdziesięcioletnia
przyjaciółka zdumiała mnie wyznając, że po czterdziestu ośmiu latach
małżeństwa jej więź z mężem posiada ciągle "fascynujący seksualny
charakter". Wyjaśniła, że choć problemy zdrowotne odbiły się nieco na
częstotliwości stosunków, "przeżywamy je coraz intensywniej. Ilekroć to
robimy, wytwarza się jakby pole magnetyczne, które nas bardzo do siebie
zbliża". Inna kobieta po piętnastu latach małżeństwa napisała:
"Pobierając się kochaliśmy się do szaleństwa i miesiąc miodowy był jak
z bajki. Intensywność przeżyć z czasem oczywiście przygasła. Po jakimś
roku potrafiliśmy już na krótko się rozstawać, choć Frank do dzisiaj
dzwoni do mnie z biura po to tylko, żeby się dowiedzieć, jak się miewam.
Ja wolę jego niż kogokolwiek innego na świecie. Jeśli nawet nie kocham
go tak samo jak przez te pierwsze miesiące i lata, to na pewno nie
kocham go mniej. Jest to inna miłość, ale ciągle wielka. I nie wyobrażam
sobie, by kiedykolwiek mogła być mniejsza. Jesteśmy inni niż kiedyś, ale
ten rozwój posłużył tylko naszemu zbliżeniu".
Miłość rozniecana na nowo
Większość poradników małżeńskich wypowiada się w tym samym tonie co
wiele matek. Przestrzegają one mianowicie swoje córki, by nie
oczekiwały, że intensywne życie płciowe i ekstatyczne przeżycia będą
trwały wiecznie. Zgodnie z powyższym poglądem należy się z góry pogodzić
z tym, że relacja małżeńska stanie się z góry mniej frapująca, a na
pierwszy plan wysuną się inne sprawy - dzieci, zabezpieczenie bytu
rodziny, znajomi.
Jednak choć prawdą jest, że faza początkowej fascynacji nie trwa długo
(kto z nas mógłby wykonywać jakąkolwiek pracę, gdyby było inaczej?),
płomień miłości można rozniecić na nowo. Można też przedsięwziąć
konkretne kroki w celu podniesienia swojej atrakcyjności w oczach
partnera. W następnym rozdziale będziemy mówili więc o tym, jak niewielki
związek ze szczęściem w miłości ma wygląd zewnętrzny.
Alan Loy McGinnis
Sztuka miłości
czyli o sekretach
trwałego szczęścia
w małżeństwie
P.W.Z.N.
"Print 6"
Lublin 1995
Tytuł oryginału: "The Romance Factor"
Przekład: Andrzej Czarnocki
Przedruku dokonano z pozycji: "Sztuka miłości"
wydanej przez Oficynę Wydawniczą "Vocatio"
Warszawa 1994 za zgodąwydawnictwa.
Część 1: Cztery rady dla tych, którzy chcą kochać romantycznie
Motto:
Piękno, droga pani, syci tylko oczy,
słodycz usposobienia oczarowuje duszę.
Wolter
Jak być pięknym niezależnie od wyglądu
Wielu ludzi uważa, że ich szczęściu w życiu stoi na przeszkodzie
niemożność znalezienia właściwego partnera. Trawią więc mnóstwo czasu na
poszukiwaniu kogoś kto by ich uszczęśliwił.
Tymczasem rozwiązanie problemu polega nie tyle na tym, by znaleźć
właściwą osobę, co na tym, by się samemu nią stać. Moje małżeństwo
uważam za niezwykle udane. Diane zdaje się jednak pasować do wielu
mężczyzn i prawdopodobnie potrafiłaby stworzyć szczęśliwy związek z
niejednym spośród zazdroszczących mi mężczyzn. Z jednej strony
oczywiście jest mi przyjemnie, gdy myślę, że żaden z nich nie mógłby
zaoferować jej tego, co ja. Z drugiej jednak strony zdaję sobie sprawę,
że właściwa Diane zdolność do tworzenia szczęśliwych związków wynika
przede wszystkim z tego, jaka ona sama jest. Moja żona w każdą relację
wniosłaby umiejętność kochania i bycia kochaną, uszczęśliwiania i
cieszenia się każdą wspólną chwilą.
Takie zakwestionowanie przeznaczenia dwojga ludzi dla siebie i
dopuszczenie myśli o tym, że żona mogłaby być szczęśliwa z kimś innym,
brzmi pewnie dla niektórych z pewnością nieromantycznie. .. Chcę jednak
powiedzieć przez to tylko tyle, że powodzenie w miłości zależy w głównej
mierze od osobowości człowieka. Pociągająca powierzchowność i łut
szczęścia nigdy jeszcze nikomu nie zaszkodziły, ale wszyscy przecież
znamy owe nieustannie zdążające na randkę z "kimś cudownym" piękności,
którym wiecznie coś w miłości nie wychodzi. I znamy również zupełnie
przeciętnie wyglądające kobiety, za którymi zdaje się szaleć połowa
mężczyzn na tym świecie w dowolnym wieku. O takich kobietach mówi się -
jak o Joannie d'Arc - że "mają coś w sobie".
Kto obserwował, jak taka kobieta potrafi nie tylko oczarować mężczyznę,
lecz także utrzymać jego zainteresowanie, na pewno się ze mną zgodzi.
Sex-appeal
Choć w naszej epoce poświęca mu się mnóstwo uwagi, w gruncie rzeczy nie
bardzo wiadomo, dlaczego niektóre osoby tak przyciągają płeć przeciwną
albo dlaczego niektórzy partnerzy gustują tylko w sobie nawzajem i w
nikim innym. Co w danym typie damskiej sylwetki pociąga niektórych
mężczyzn nie robiąc na innych żadnego wrażenia? I co widzą kobiety w
dziwolągu, który ma większe powodzenie od niejednego znacznie
przystojniejszego mężczyzny? Odpowiedzi na tego typu pytania mają
praktyczne znaczenie zarówno dla osób od lat żyjących w małżeństwie, jak
i samotnych - wszystkim bowiem zależy na powodzeniu u płci przeciwnej.
W konsekwencji stajemy wobec pytania o wagę wyglądu zewnętrznego dla
wzajemnego doboru między osobami różnej płci. Spróbujmy odwrócić role i
zapytać samych siebie: "Na ile istotny w pierwszym kontakcie jest dla
mnie wygląd zewnętrzny mężczyzny (kobiety)? I na ile byłby on istotny
dla naszego wspólnego życia?" Zdecydowana większość na pierwsze pytanie
odpowie: "Bardzo istotny", na drugie zaś: "Nie bardzo".
Byłoby chyba hipokryzją powtarzać za naszymi matkami, że "liczy się
tylko to, co jest w środku". W pierwszym zetknięciu wygląd zewnętrzny
odgrywa ogromną rolę. Szałowej dziewczynie będzie się kłaniać na ulicy
mnóstwo mężczyzn, którzy mijaliby ją bez słowa, gdyby taką nie była.
Zwiększa to oczywiście jej szanse.
Zalety takiej sytuacji są jednak zwykle przeceniane. Pewna piękność
stwierdziła kiedyś: "Wyróżnianie się urodą ma swoje ujemne strony.
Człowiek styka się z mnóstwem facetów, którym chodzi wyłącznie o ciało".
Ponieważ więc wspaniali kochankowie rzadko wyglądają wspaniale, pierwsza
zasada dotycząca wzbudzania w drugim człowieku miłości brzmi:
Pracuj nad swoim pięknem wewnętrznym.
Choć rada ta może się wydać staroświecka i niewyszukana, zdolność
wzbudzenia namiętności w drugim człowieku zależy od wewnętrznych, a nie
zewnętrznych predyspozycji.
Byłem kiedyś umówiony jednego dnia na dwie rozmowy z kobietami. Miały
mniej więcej po tyle samo lat. Jedna została obdarzona wszelkimi
atrybutami naturalnego piękna; idealną figurą, intrygującym kolorem
oczu, regularnymi rysami i wspaniałymi włosami. Czy jednak była
atrakcyjna? Ani trochę. Włosy zwisały jej smutno, strój skutecznie
ukrywał zalety figury, a niedbały sposób siedzenia zdradzał niechęć do
własnego ciała.
Na tym samym krześle zasiadła później kobieta, która miała znacznie
mniejszy kapitał urody - za duży nos, wielkie stopy. .. Tymczasem jakże
odmienne wrażenie robiła na rozmówcy! Była to fantastyczna dziewczyna i
do tego bardzo atrakcyjna jako kobieta. Jej sposób siedzenia na krześle,
jej ubranie - niewątpliwie przemyślane pod kątem uwydatnienia walorów
powierzchowności (a ja, jak większość mężczyzn, nigdy jeszcze nie
spotkałem kobiety, która by ich w ogóle nie posiadała), słowem cała
otaczająca ją aura kobiecości robiły piorunujące wrażenie.
Różnicę między tymi kobietami potrafię podsumować tylko w ten sposób:
ta druga miała klasę, natomiast ta pierwsza jej nie miała. W kontekście
sex-appealu takie stwierdzenie może się wydać dziwne, ale sądzę, że
większość mężczyzn zrozumie, co mam na myśli. Od czasu do czasu
spotykamy kobiety, które emanują jakąś magnetyczną siłą. Przejawia się
ona w tym, jak mówią, jak się poruszają, w jaki sposób trzymają głowę,
jak patrzą, a nawet w tym, jak wiatr igra z ich włosami. ..
Idealna figura
Najlepszym świadectwem neurozy seksualnej. której ulega współczesny
zachodni świat jest praktyka punktowania za aparycję na zasadzie: "Tej
dziewczynie dałbym 3 punkty, tej 7 i pół, a tamtej 10". Przy przydziale
punktów brane są przypuszczalnie pod uwagę włosy, zęby, muskuły (u
mężczyzn), cera i grubość tkanki tłuszczowej w określonych miejscach -
tak jakby od tego w głównej mierze zależało erotyczne oddziaływanie na
drugą osobę, tak jakby seksualna atrakcyjność danego człowieka
ograniczała się tylko do czasu, w którym zachowuje on pewne cechy
fizyczne. Gdyby tak było, rację miałby Sokrates twierdząc, że "krótko
króluje piękno". (Por. Diogenes Laertios, Żywoty i poglądy słynnych
filozofów, przeł. Irena Krońska, Warszawa 1982, s. 264)
Kobieta osiąga fizjologiczną kulminację seksualną w okresie, gdy
przeobraża się jej młodzieńcza sylwetka. Czy to oznacza, że później
nieubłaganie traci na atrakcyjności? Oczywiście nie! Niektóre kobiety
widząc na ulicy mężczyznę z dwadzieścia lat młodszą od niego osóbką,
najwyraźniej aktualną towarzyszką życia, aż kulą się w sobie ze strachu,
że również ich mężowi prędzej czy później zawróci w głowie jakaś
spotykana na basenie piękność. Kobiety te nie zdają sobie jednak sprawy
z siły, jaką dysponują w stosunku do męża. Właściwie wykorzystana wiedza
i doświadczenie są wystarczającą przeciwwagą dla każdej młodej
dyletantki. Dwudziestotrzyletniego Balzaka wprowadziła w świat
namiętności Laura de Berny, kobieta czterdziestopięcioletnia. Ich
związek przetrwał piętnaście lat. Maurice Gaudeket miał trzydzieści pięć
lat, kiedy zakochał się we francuskiej powieściopisarce Colette,
podówczas pani w wieku lat pięćdziesięciu dwóch. Goethe liczył sobie
dwadzieścia sześć lat, a Charlotte von Stein - trzydzieści trzy.
Rousseau miał dwadzieścia jeden, a pani de Warens - trzydzieści cztery.
Dr Samuel Johnson był tak związany ze swoją żoną Tetty, niezbyt
atrakcyjną i dużo od niego starszą, że będąc już wdowcem długo jeszcze
nie rozstawał się z jej obrączką. Mając sześćdziesiąt sześć lat Sara
Bernardt poznała o trzydzieści pięć lat młodszego Lou Tellegena. Ten
ostatni w swojej autobiografii nazwał spędzone z nią chwile
"najwspanialszymi czterema latami mojego życia".
Prawie dwa tysiące lat temu Plutarch powiedział: "W ciemności wszystkie
niewiasty są do siebie podobne". (Plutarch, Przestrogi małżeńskie,
przeł. H. Birnbaum, Antwerpia 1936, s. 110). W rzeczy samej - porywający
seks nie ma nic wspólnego z kształtem biustu czy długością penisa. Ważne
jest jedynie, jak człowiek potrafi wykorzystać kapitał, który posiada.
Mój znajomy, który ostatnio zakochał się i ożenił z kobietą raczej nie
podziwianą za urodę, po powrocie z podróży poślubnej zawołał zachwycony:
"Wierz mi - kiedy się kochamy, jest piękna! To niesamowite, co się z nią
dzieje, kiedy drzwi zamykają się za nami". Jeśli zbliżenie miłosne jest
dla nas czymś porywającym, jeśli potrafimy zauważyć, czego potrzebuje
partner, i nie żałujemy mu tego, następnego ranka nie będzie on miał
naszej aparycji nic do zarzucenia.
"Te zdjęcia w magazynach dla mężczyzn wywołują we mnie poczucie
niższości" - zwierzyła mi się kiedyś znajoma. "Mogłabym ćwiczyć osiem
godzin dziennie, a i tak nigdy nie będę miała takiego ciała". Również
mężczyźni dają wyraz podobnym odczuciom. Ilekroć mężczyzna nie śmie
zaproponować randki pięknej kobiecie, prawie zawsze podaje jako powód
własny wygląd zewnętrzny. Uważa, że nie jest dość przystojny. Nie
afirmując swojego ciała, rzeczywiście będzie robił wrażenie
nieatrakcyjnego.
Reakcje człowieka na pewne bodźce są w dużej mierze zdeterminowane tym.
co dr John Money w swojej książce Love and Love Sickness (Miłość i
tęsknota za miłością) nazywa "odciskiem" kulturowym. Nasze środowisko
kulturowe, bardziej niż jakiekolwiek inne w historii ludzkości, usiłuje
nas przekonać, że seksowność musi iść w parze z konkretnymi cechami
fizycznymi, na przykład z dużym biustem. Tymczasem, jak pisze Ernest
Becker w książce Angel in Armor (Anioł w zbroi), nie ma najmniejszego
powodu, by uważać duże piersi za bardziej seksowne od małych, dlatego
tylko, że są duże. Wszystko zależy od oceniającego. Szukając zachłannie
informacji o tym, co nas może wprawić w stan seksualnej ekstazy, gotowi
jesteśmy uznać za podniecającą każdą propagowaną aktualnie kombinację
cech. W jednej epoce będą to bujne kształty, w innej sylwetka
sportsmenki. W jednej kulturze istotne okażą się kolczyki, w innej kółko
w nosie. Piękno ma wiele imion, co nas zresztą winno tylko napełniać
zachwytem.
Kenneth Clark, historyk sztuki, przeprowadził badania nad wizerunkami
kobiecego piękna w różnych kręgach kulturowych i stwierdził minimalny
związek pomiędzy wyidealizowanym pięknem a sex-appealem:
"Męskie libido i pożądanie zostają poruszone przez swoistą kombinację
kobiecej żywotności, energii i zmysłowości. Libido może zupełnie nie
reagować mimo faktu, że mężczyzna jest doskonale świadomy piękna danej
kobiety".
Uwaga na temat żywotności i energii jest bardzo trafna. Choć początkowo
atrakcyjność drugiej strony może się wiązać z pewnymi cechami
fizycznymi, w dalszej perspektywie zdolność do utrzymania
zainteresowania partnera jest sprawą wnętrza.
Osoby atrakcyjne zewnętrznie a miłość
Można bronić tezy, że piękni mężczyźni i kobiety są przeważnie gorszymi
od innych partnerami. Rozwodzą się częściej, co w jakiejś mierze wiąże
się z faktem, że łatwiej im o nową znajomość, gdy dotychczasowa relacja
zaczyna być nużąca. Jest jednak jeszcze jeden, istotniejszy powód, dla
którego zawodzą w miłości. Człowiekowi, na którym skupia się uwaga
otoczenia tylko dlatego, że ma taką a nie inną budowę fizyczną, bardzo
trudno uniknąć postaw narcystycznych i egoistycznych. Pewna moja znajoma
ma bardzo zdecydowany i negatywny pogląd na temat miłosnych możliwości
przystojnych mężczyzn:
"Oni są zwykle całkowicie zaabsorbowani własną osobą. Jeden taki, z
którym się jakiś czas spotykałam zainteresowany był głównie tym, jak
wygląda. Rozbierając się przed pójściem ze mną do łóżka, oglądał się w
lustrze! Ja potrzebuję mężczyzny, który zamiast myśleć bez przerwy o
swoim ciele nie posiada się z pożądania na mój widok!"
Mężczyznom marzy się czasem piękna żona, którą można się pochwalić
przed ludźmi, ale z całą pewnością żaden z nich nie chciałby się wiązać
z kobietą nieustannie znikającą gdzieś, by poprawić makijaż, i zajętą
głównie robieniem na wszystkich jak największego wrażenia. Innymi słowy
- piękno pociąga, ale idący z nim często w parze narcyzm - odpycha.
Wiara w siebie - najlepszy afrodyzjak
Każdy chyba zetknął się z tym zadziwiającym zjawiskiem: ludzie o
wielkich nosach i innych, zdawałoby się niewybaczalnych, defektach urody
- ale w pełni siebie afirmujący - szybko i bez słów przekonują
otoczenie, że nic im nie brakuje.
Grigorij Rasputin, rozwiązły mnich ze świty cara Mikołaja II, miał taką
władzę nad ludźmi i takie powodzenie u kobiet, że w jego
jasnoniebieskich oczach dopatrywano się hipnotyzerskiej mocy. której
płeć piękna nie potrafi się oprzeć. Brzydki jak noc pewnością siebie z
nawiązką nadrabiał brak urody.
Pisarka Judith Viorst regularnie publikująca swe teksty w magazynie
Redbook i uznawana za eksperta w tych sprawach pisze:
"Spotkałam ostatnio pewną grubą kobietę - nie pulchną, a właśnie grubą
- z rodzaju tych, które powinny zrzucić co najmniej trzydzieści kilo i
które zwykle ubierają się w przestronne, czarne szatki licząc jedynie na
to, że ich ciała pozostaną niezauważone. Tymczasem ta kobieta miała na
sobie coś niesamowicie kwiecistego i obcisłego, coś bardzo rzucającego
się w oczy i w pewnej chwili dotarło do mnie, że w swoim przekonaniu
wcale nie jest "wielka jak szafa", lecz raczej ... zmysłowa. Najbardziej
niesamowite było jednak to, że pod koniec wieczoru podzielałam tę
opinię, bo nosiła się z taką dumą i gracją, z tak autentyczną wiarą w
siebie, że słowo "gruba" przestało być w moim odczuciu adekwatnym
określeniem. Widziałam też inne kobiety przezwyciężające najróżniejsze
niedostatki urody mocą przeświadczenia o swojej atrakcyjności. Widziałam
kobiety znacznie starsze ode mnie, które wolne od przekonania, że
pociągający wygląd związany jest nierozerwalnie z miłością, potrafiły
zachować niewzruszoną wiarę w swoje zewnętrzne walory".
Często bywam zapraszany do wygłoszenia prelekcji na zjazdach osób
samotnych albo na spotkaniach parafialnych poświęconych zbliżeniu między
ludźmi. Omawiam wówczas szeroko sposoby przezwyciężania poczucia
niższości i nabieram szacunku do samego siebie. Im lepiej bowiem ktoś
myśli o sobie, tym lepiej układają się jego relacje z innymi ludźmi.
Elaine Walster w książce A New Look at Love (Nowe spojrzenie na miłość)
pisze:
"To, co myślimy o samych sobie - i o otaczającym nas świecie - jest
zaraźliwe. Ten, kto ma o sobie dobre zdanie i jest pewny swego
nieodpartego wdzięku, w przedziwny sposób również w innych wywołuje
takie przekonanie".
Powodzenie zależy od pewności siebie
Tym, co najczęściej psuje atmosferę wieczoru we dwoje jest niepokój i
napięcie któregoś z uczestników. Kobieta, która przed randką stroi się w
nieskończoność z coraz większą obawą o to, jak będzie wyglądała, nie
pokaże się ze swej najlepszej strony. Osoba zrelaksowana w kontaktach z
płcią przeciwną zawsze jest odbierana jako atrakcyjniejsza od osoby
pełnej napięcia czy skrępowania. Jak stwierdza psycholog George Harris,
badania socjopsychologiczne wykazały, iż wpływ aparycji, możliwości
finansowych czy rodzaju osobowości na notowania danej osoby na "rynku
miłości", choć niewątpliwy, pozostaje daleko w tyle za zrelaksowanym,
nieskrępowanym sposobem bycia.
Anais Nin, autorka, którą łączyły intymne więzi z kilkoma
najsłynniejszymi intelektualistami europejskimi napisała w swym
dzienniku:
"Niepokój jest największym wrogiem miłości. Człowiek jest wtedy jakby w
uścisku tonącego. Chce go ratować, lecz wie, że panika wciąga ich oboje
pod wodę".
Techniki stosowane przez akceptujących siebie kochanków.
Wewnętrzne piękno człowieka, jakim jest zdrowa pewność siebie, wyraża
się również w sposób fizyczny.
1. Akceptujący siebie kochankowie przyciągają wzrokiem. Wystarczy
przypatrzeć się w restauracji jakiejś zakochanej parze. Między tymi
ludźmi dochodzi do bliskiego związku za pośrednictwem samych tylko
spojrzeń. We wszystkich dyskusjach na temat stref erogennych i organów
płciowych zaniedbywany jest organ, w którym koncentruje się największa
siła - oczy. "(...) oczarowałaś me serce jednym spojrzeniem twych oczu
(...)" - śpiewał Salomon przed tysiącami lat (Pnp 4, 9). Ludziom, którzy
śledzą nas spojrzeniem i patrzą nam prosto w twarz, trudno się oprzeć.
Badania wykazują, że nawiązanie z kimś kontaktu wzrokowego na czas
przekraczający o dwie sekundy normalną długość trwania takiego kontaktu,
świadczy jednoznacznie o zainteresowaniu patrzącym.
Pisarka Marion Zola w książce All the Good Ones Are Married opowiada
historię kobiety imieniem Merry przybyłej w odwiedziny do przyjaciół na
Fire Island. Bohaterka spacerując samotnie wzdłuż wybrzeża patrzy w
słońce zawieszone nisko na jasnym nieboskłonie. Jest najcichsza godzina
dnia. Wszyscy są w domach czyniąc przygotowania do kolacji. W oddali
widać jadącego na rowerze w jej stronę mężczyznę. Nagle widzi rower tuż
przed sobą. Podnosi oczy i trafia na spojrzenie szczupłego, szpakowatego
mężczyzny o młodzieńczej, gładkiej twarzy. Mężczyzna mija ją pedałując z
chłopięcą determinacją. Merry idzie dalej. Znajoma ta twarz. .. Prawie
jak u Dawida Michała Anioła. To trwało tylko sekundę, ale coś się już
między nimi wydarzyło. Odwraca lekko głowę. Mężczyzna jest teraz o jedną
przecznicę dalej i też się odwrócił. Merry jest zakłopotana. Jeszcze
dwukrotnie spoglądają za sobą na wpół obróceni. Odległość rośnie. Merry
jest zdecydowana nie odwracać się więcej. Szpakowaty mężczyzna zawraca
rower. Dogania ją. "Czy mogę prosić o dziesięć minut z pani życia?
Popatrzylibyśmy na zachód słońca" - pyta.
W oczach jest jakaś siła.
2. Akceptujący siebie kochankowie potrafią zwiększać natężenie swojego
wewnętrznego oddziaływania. Ten sposób zna każdy, kto ma powodzenie u
płci przeciwnej. Pewna kobieta wyjaśniła mi go następująco: - Nie
popadam w tym oczywiście w przesadę, ale jeśli chcę wzbudzić
zainteresowanie mężczyzny, nie próbuję się przed nim popisywać czy
odprawiać rytuałów godowych, jak niektóre kobiety. Po prostu zwiększam
siłę jakby wewnętrznego oddziaływania. I koncentruję się na tym
mężczyźnie. Nie interesuje mnie, jak wypadnę w jego oczach. W ogóle
przestaję myśleć o sobie i skupiam się tylko na nim. Może docieram do
niego przez sposób, w jaki na niego patrzę albo z nim rozmawiam - nie
wiem. Wiem tylko, że to działa.
3. Akceptujący siebie kochankowie wykorzystują w pełni możliwości
dotyku. Napięcie seksualne można doskonale wyrażać za pośrednictwem
delikatnej pieszczoty czy muśnięcia włosów. Właściwe wykorzystanie
dotyku może stworzyć pełny zmysłowości nastrój. Zmysłowość polega bowiem
na wrażliwości, na otwieraniu się na cudowne odczucia dostępne ludzkiemu
ciału i nie ma nic wspólnego z zewnętrznym wyglądem człowieka. Często
słyszy się historie o olśniewających pięknościach, które w takim
bezpośrednim, dotykowym kontakcie okazywały się tylko posągami z lodu.
Słynny duet seksuologów z St. Louis - William Masters i Virginia Johnson
- ostrzega przed "popełnianiem fundamentalnego błędu polegającego na
upatrywaniu w dotyku wyłącznie środka do celu. Dotyk bowiem jest
pierwotną formą komunikacji, niesłyszalnym głosem, który unikając
niezręczności słów potrafi wyrazić nastrój chwili".
I tutaj, jak w wypadku oczu, cały sekret polega na intensywności
wymiany. Tej właśnie intensywności tak często brak partnerom żyjącym
wspólnie od wielu lat. Dotykać kogoś automatycznie i bez uczucia, jak
nadstawiającego grzbiet psa, to gorzej niż nie dotykać w ogóle. Wielu
mężów skarży się, że ich żony straciły już seksualny powab - gdyby
jednak na powrót uwrażliwili swe palce i zaczęli dotykać swe wybranki
jak za dawnych lat, przemieniliby je nie do poznania.
4. Akceptujący siebie kochankowie uwodzą słowami. Znałem kiedyś
mężczyznę, który nie tylko nie był przystojny, lecz który z powodu
dziwnie uformowanej twarzy mógł nawet uchodzić za szpetnego. Tymczasem
zawsze otaczały go piękne kobiety. Zapytałem go o to kiedyś, a on mi
powiedział:
"Jeśli uda mi się porozmawiać z kobietą choćby przez pięć do dziesięciu
minut, wiem, że mam realną szansę nawiązać z nią bliższą znajomość.
Zdaję sobie sprawę, że nie mogę polegać na mojej aparycji, a więc gotów
jestem sporo zaryzykować, żeby doprowadzić do takiej rozmowy".
Intelekt to zaiste niezwykle ważna strefa erogenna. I wcale nie trzeba
celować w dowcipie. Ludzie, którzy mogą poszczycić się osiągnięciami w
zabiegach o zainteresowanie pięknych nieznajomych, stwierdzają, że nic
nie jest tak ważne jak to, żeby mówić. Temat konwersacji nie odgrywa
takiej roli. Nie trzeba się przy tym silić na mądre uwagi. Wystarczy
zacząć najskromniej i najniewinniej, tak jak zaczyna się większość
rozmów: "Jak się pani bawi?" - na przyjęciu; albo w windzie: "Pracuje
pan w tym budynku?".
Kontakt werbalny staje się jeszcze ważniejszy w miarę dalszego,
wspólnego życia. W moim gabinecie podawane już były najróżniejsze powody
rozkładu wzajemnej więzi - niektóre zabawne, jak na przykład u kobiety,
której w miłosnym zbliżeniu ze starszym od niej mężem (ten życzył sobie,
by nie gasić w tych momentach światła) przeszkadzał widok jego sztucznej
szczęki na dnie szklanki z wodą na nocnym stoliku. Jednak powód
powracający najczęściej i najboleśniej odczuwany streszcza się w
słowach: "Nie rozmawiamy już ze sobą".
Zdaję sobie sprawę, że my, doradcy rodzinni, nawoływaliśmy do
porozumiewania się w małżeństwie tak często i usilnie, że pojęcie to
stało się już pewnym sloganem. Nie zmienia to jednak faktu, że pary,
którym udało się uchronić romantyczny charakter wzajemnych odniesień
zawsze dużo ze sobą rozmawiają. Bo właśnie rozmowa jest dla miłości tym,
czym krew dla organizmu. Bez niej małżeństwo obumiera.
Pewna żona, ciągle zakochana w swoim mężu, powiedziała:
"Zawdzięczamy to rozmowom. On uwielbia siadywać ze mną przy kawie i po
prostu rozmawiać. W większości małżeństw bywa inaczej - mężczyzna zwykle
pogrąża się w lekturze doniesień sportowych. A Hank opowiada mi o
wszystkim. Mówi o tym, co sam czuje, i chce wiedzieć, co się dzieje we
mnie. To bardzo dobrze mi robi. Kiedy wyjeżdża służbowo, dzwoni i
opowiada, jak ma już tego dosyć i jak bardzo chciałby wrócić do domu.
Kiedy jest mu naprawdę źle, przysyła kwiaty. Ale ja wolę, jak dzwoni.
Pięć minut rozmowy przed pójściem spać znaczy dla mnie więcej niż pięć
tysięcy róż".
Związek między ciałem a duchem
W Starym Testamencie jest napisane: "Spójrzcie na Niego, promieniejcie
radością (...)" (Ps 34, 6); to stara prawda, że istnieje związek
pomiędzy wnętrzem człowieka a jego postrzeganiem osoby Najwyższego.
Swego czasu znajomy opowiadał mi o pewnej czterdziestoletniej kobiecie,
którą zauroczone było całe miasteczko. "A na zdjęciu maturalnym -
zauważył - wyglądała gapowato i nieatrakcyjnie. Z cała pewnością
nauczyła się bardzo dbać o siebie, ale swój rozkwit zasadniczo
zawdzięcza wielkiemu sercu, uczciwości i inteligencji - oraz głębokiej
więzi z Bogiem. " Św. Paweł zauważył dwa tysiące lat temu, że zasadnicze
tworzywo piękna - miłość, radość, pokój, uprzejmość, dobroć, wierność -
jest "owocem ducha" (Ga 5, 22).
Stojąc jeszcze na czele Instytutu Relacji Międzyludzkich James Bender
przyjrzał się życiu sporej grupy wybitnych aktorek i odkrył, że żadna z
nich nie była piękna z natury. Helen Hayes, Ruth Gordon, Katharine
Cornell, Lynn Fontane, Barbara Streisand, choć dziś odznaczają się
czarującymi osobowościami i w sposób niekiedy bardzo zręczny stwarzają
wrażenie pięknych, "w wieku szkolnym bynajmniej nie uchodziły za ładne -
wszystkie musiały wyrównać braki urody walorami wewnętrznymi".
Co w takim razie powiemy o mężczyznach? do najprzystojniejszych
prezydentów Stanów Zjednoczonych należałoby zaliczyć Warrena G.
Hardinga, Jamesa Buchanana, Franklina Pierce'a i Chestera A. Arthura.
Niezbyt imponująca kompania. A najbrzydsi? Te nazwiska są zapewne lepiej
znane: Andrew Jackson, Theodore Roosevelt, Abraham Lincoln. Wygląd im w
niczym nie przeszkodził, bo byli wielcy w innym, wewnętrznym sensie.
Publikując na łamach magazynu Redbook ankietę na temat przeżywania
seksu przez kobiety redakcja nie spodziewała się tak żywej reakcji.
Ponad sto tysięcy mężatek (liczba bez precedensu w kontekście tego typu
badań) spontanicznie i uczciwie opisało swe odczucia. Jednym ze
zdumiewających rezultatów tej ankiety było uwidocznienie się wyraźnej
prawidłowości polegającej na tym, że im bardziej związana z religią
czuła się respondentka, tym bardziej była zadowolona ze swojego życia
płciowego i małżeństwa. Dotyczyło to kobiet we wszystkich grupach
wiekowych: poniżej dwudziestu pięciu lat, między dwudziestym piątym a
trzydziestym piątym rokiem życia oraz starszych. Respondentki o mocnych
przekonaniach religijnych uważały się ogólnie za szczęśliwsze od tych o
przekonaniach umiarkowanych, respondentki umiarkowanie religijne
natomiast - za szczęśliwsze od religijnie obojętnych. Najreligijniejsze
z kobiet zdecydowanie najczęściej były zadowolone z małżeństwa, życia
płciowego, częstotliwości stosunków, zdecydowanie najczęściej rozmawiały
swobodnie na te tematy z mężami, a nawet górowały nad innymi
respondentkami pod względem zdolności do przeżywania orgazmu. (Takie
przeprowadzane na zasadzie całkowitej dobrowolności ankiety mają swoje
oczywiste wady, ponieważ są reprezentatywne nie tyle dla ogółu
społeczeństwa, co dla specyficznego typu czytelnika danego czasopisma.
(przyp. aut.).)
Z moich obserwacji wynika, że na nabożeństwach można spotkać wiele
nadzwyczaj atrakcyjnych kobiet. Fakt, że chrześcijanie potrafią czerpać
więcej radości z seksu i są bardziej zaprzyjaźnieni ze swymi ciałami,
nie powinien dziwić, jako że bliskość Boga może dokonać w człowieku
wielu cudownych rzeczy. Brzydkie kaczątko w przedziwny sposób przemienia
się w łabędzia z chwilą, gdy uświadamia sobie, że można być pięknym bez
względu na to, jak się wygląda.
Wywód na temat wewnętrznego i zewnętrznego piękna człowieka chciałbym
zamknąć uściśleniem pewnych spraw.
Otóż przede wszystkim nie miałem zamiaru wywołać wrażenia, jakoby z
wartościami duchowymi szło w parze jakiekolwiek zanegowanie ludzkiego
ciała. Wręcz przeciwnie - Pismo Święte mówi o świętości ciała (jest ono
"świątynią Boga żywego") i każe czerpać z niego radość. W momencie, gdy
czytamy te słowa, nasze ciało pulsuje krwią przepompowywaną naczyniami
krwionośnymi o łącznej długości prawie stu tysięcy kilometrów, otrzymuje
i wysyła miliardy najróżniejszych sygnałów, jednocześnie oferując nam
całą gamę wspaniałych doznań. Większości z nas dobrze by zrobiło
wewnętrzne uwolnienie się od ciężaru codziennych trosk i uzmysłowienie
sobie - z podziwem i dumą - całej cudowności daru ciała.
Nikogo też nie zachęcam do zaniedbywania ciała. Niektórzy chrześcijanie
w dobrej wierze mniemają, że jest coś "duchowego" w zewnętrznym
niechlujstwie czy braku zainteresowania dla przybywających w talii
centymetrów. Są jednak w błędzie. Dbałość o kondycję, w jakiej znajduje
się ciało, może miłości wyjść tylko na dobre, ponieważ zadbany organizm
po pierwsze lepiej funkcjonuje, a po drugie samym wyglądem przysparza
więcej radości partnerowi. Zaniedbywanie ciała oznacza w praktyce, że
nie obchodzi nas nieprzyjemne wrażenie, jakie robimy na obcujących z
nami na co dzień ludziach. Tymczasem powinniśmy wykorzystywać wszystkie
środki pozostające do naszej dyspozycji - począwszy od diety, poprzez
wysiłek fizyczny, odpowiedni sposób ubierania się i profesjonalną poradę
- dla zwiększenia lub utrzymania swojej atrakcyjności w oczach partnera.
Taka motywacja nie jest próżnością czy skłonnością narcystyczną, jest
miłością.
Motto:
Pracuj nad swoim
pięknem wewnętrznym
Motto:
Trudno wzrastać w środowisku,
gdzie nie seks jest czymś wstydliwym, a uczucia.
May Sarton, ur. 1912 r. - pisarz i poeta amerykański.
Pielęgnowanie romantycznej strony osobowości
"Od osiemdziesięciu lat każdy dzień zaczynam tak samo - wyznaje
dziewięćdziesięciotrzyletni wiolonczelista Pablo Casals. I nie jest to
żadna mechaniczna rutyna, lecz nadzwyczaj ważny element mojej
codzienności. Siadam do pianina i gram dwa preludia i fugi Bacha... Jest
to coś w rodzaju porannego błogosławieństwa dla całego domu. Ale nie
tylko. Jest to także za każdym razem ponowne odkrywanie świata, którego
mam szczęście być cząstką. Napełnia mnie wtedy świadomość cudowności
życia, uczucie niewysłowionego zachwytu nad faktem bycia człowiekiem. Te
dźwięki nigdy nie brzmią dla mnie tak samo - nigdy. Każdy dzień jest
nowy, fantastyczny i niewiarygodny".
Nawet nie wiedząc nic więcej o Pablu Casalsie mielibyśmy podstawy
sądzić, że był wspaniałym kochankiem. Dlaczego? Ponieważ jego codzienny
poranny gest zdradza człowieka o niezwykłej głębi uczuć, człowieka o
gorącym sercu i pasji do odkrywania codziennych cudów. Gdy ktoś taki
skupia swą uwagę na kobiecie, ona z pewnością nie potrafi mu się oprzeć.
Rozmawiam niejednokrotnie z ludźmi, którzy nigdy nie przeżyli wielkiej
miłości. "Wszyscy mi mówią, że kiedy przyjdzie, nie będę miała żadnych
wątpliwości - oświadcza dwudziestosześcioletnia kobieta - ale ja już mam
dosyć czekania. " Tymczasem takie osoby często muszą najpierw rozszerzyć
swą zdolność odczuwania. Ich życie jest niekiedy tak ubogie i
powierzchowne pod względem emocjonalnym, że po prostu nie są gotowi na
przyjęcie miłości. Tak jak pływak zwiększa pojemność płuc przez
odpowiednie ćwiczenia, tak i my możemy zwiększać pojemność naszych serc.
Druga rada dla tych, którzy pragną romantycznej miłości brzmi więc:
"Postaraj się zwiększyć swoją zdolność odczuwania".
W obronie uczuć
G. K. Chesterton powiedział kiedyś, że najpodlejszym rodzajem strachu
jest strach przed "sentymentalizmem". Wielu z nas powzięło w jakimś
momencie przekonanie, że dojrzałość jest równoznaczna z racjonalnością i
tłumi uczucia okradając się tym samym z wielu najpiękniejszych momentów
życia.
Gdzie i w jaki sposób uczymy się tłumić emocje? W jednym z czasopism
przeczytałem kiedyś o takiej oto smutnej scenie, która rozegrała się na
tarasie wiejskiego domu:
"Tego pięknego czerwcowego wieczoru młodsi członkowie rodziny - same
nastolatki - zeszli się na bezalkoholowy koktajl przed pójściem na
tańce. Byli to mili, bardzo konwencjonalni młodzi ludzie - opaleni,
wymuskani i strasznie "przystosowani". Rozmawiali ze sobą o pływaniu,
tenisie i o tym, kto ma najszybszy samochód. Nagle w oddali, po drugiej
stronie trawnika, ukazała się zwiewna niczym duch, przepiękna dziewczyna
w białej sukni. Wszystko w niej - włosy, oczy, skóra - zdawało się
promieniować jakimś cudownym blaskiem. My, starsi, obserwowaliśmy, jak
się zbliża, z czułością i nie bez domieszki zazdrości. Jeden z chłopców,
najwyraźniej oszołomiony... podniósł się, by przywitać to nieziemskie
zjawisko. "Cała piękna idzie - jak noc" - zacytował. A wokół - niczym
dźwięk tłuczonego szkła - gromki śmiech! Chłopaka oblał pod opalenizną
ciemny rumieniec wstydu. "I tak dalej w tym niemożliwym stylu" -
wymamrotał".
To była bolesna chwila dla miłośników poezji. I nie mniej bolesna dla
miłośników miłości. Tak zwana grupa rówieśnicza w brutalny sposób
zawróciła chłopca z drogi uczucia i romantyzmu.
Mężczyzna a wielka namiętność
My, mężczyźni, zostaliśmy sromotnie oszukani. Wydaje nam się ciągle, że
kobiety szaleją za twardymi, pozbawionymi jakichkolwiek emocji typami w
rodzaju Johna Wayne'a lub Clinta Eastwooda. Tymczasem kobietom podobają
się dzisiaj tacy mężczyźni jak Michael Caine czy Dustin Hoffman. W
dodatku najbardziej pociąga je w nich wrażliwość i delikatność. Może
kiedyś płeć piękna szukała dających pewne oparcie "skał gibraltarskich",
dzisiaj jednak świetnie radzi sobie sama i dochodzi do wniosku, że skała
nie da się kochać. Słownik Webstera definiuje uczuciowość jako
wrażliwość. Ktokolwiek więc jest uczuciowy w tym znaczeniu, w żadnym
wypadku nie powinien tego skrywać przed kobietami.
Wbrew obiegowym opiniom badania wykazują, że mężczyźni zakochują się
łatwiej niż kobiety. Po przeprowadzeniu rozmów z 250 młodymi mężczyznami
i 429 kobietami z tej samej grupy wiekowej socjologowie z uniwersytetu
stanowego w Michigan stwierdzili, że 25 procent mężczyzn poważnie
angażowało się uczuciowo już po czwartym spotkaniu z wybranką, podczas
gdy odsetek poważnie zaangażowanych kobiet na tym etapie znajomości
wynosił zaledwie 15 procent. Okazało się nawet, że prawie połowa kobiet
wahała się jeszcze po dwudziestu randkach z mężczyzną, z którym się
ostatecznie związała.
Te rezultaty trzeba uznać za logiczne zważywszy na fakt, że mężczyzna
jest tradycyjnie stroną, która zabiega, zaprasza, zaleca się i
oświadcza, a kobieta jedynie obiektem starań. Rzadko dokonuje ona jawnie
czynnego wyboru. Stąd, jak pisze Elaine Walster:
"nie ma nic dziwnego w fakcie, że mężczyzna angażuje się całkowicie na
rzecz kobiety, której pragnie. Nie ma też nic dziwnego w tym, że kobieta
jest bardzo ostrożna w okazywaniu swych uczuć".
Jak to trafnie ujął pewien autor:
"Mężczyzna żeniąc się wybiera towarzyszkę życia, a niekiedy również
pomocnika, kobieta natomiast zarówno towarzysza, jak i stopę życiową.
Dlatego musi być interesowna".
Tak czy inaczej mężczyzna przeżywa relację miłosną w sposób nie mniej,
a może nawet bardziej intensywny uczuciowo od kobiety. W jednej z ankiet
pod hasłem: Czym jest dla ciebie miłość? 38 procent mężczyzn uznało
miłość za najważniejszą rzecz w życiu. Elaine Walster przytacza obszerną
dokumentację na poparcie tezy, że kobiety angażują się w związek jako
ostatnie i jako pierwsze gotowe są z niego zrezygnować; mężczyźni
odwrotnie - pierwsi "wchodzą", ostatni "wychodzą". Wiadomo też, że
pozbawionych szans związków najdłużej trzymają się właśnie mężczyźni i
oni też najboleśniej przeżywają ich ostateczne fiasko. Brzydsza część
ludzkości winna się więc raz na zawsze wyzbyć przekonania, że nie jest
rzeczą męską głęboko czuć, namiętnie kochać czy odkrywać swe serce.
Gdyby mężczyznom z większą łatwością przychodziło wyrażanie uczuć,
wiele żon nie zeszłoby na manowce. Od pewnej kobiety usłyszałem kiedyś:
- Mam stabilne małżeństwo, troje wspaniałych dzieci, pracę zawodową,
studiuję zaocznie - i mimo to od pięciu lat romansuję z pewnym
mężczyzną. Z mężem prawie nie rozmawiamy, natomiast z kochankiem jestem
całkowicie otwarta i szczera. Mąż nigdy nie pamięta ani o moich
urodzinach, ani o naszych rocznicach, ani o Dniu Matki - słowem o niczym
z wyjątkiem Bożego Narodzenia. Kochanek jest uczuciowym mężczyzną, który
nie zapomniałby o Dniu Łącznościowca, gdyby coś dla nas dwojga znaczył.
Przypuszczam, że mąż tej kobiety nie jest pozbawiony uczuć, a tylko
zabrnął w ślepą uliczkę blokując ich wyrażanie.
Powróć do ukrytego w tobie dziecka
Przeobrazić się w uczuciowo ciepłą osobę zdolną ciągle wnosić nowe
życie w trwający od lat związek nie jest wcale tak trudno. Jedna z metod
polega na odnowieniu w sobie wrażliwości z lat dzieciństwa i odtworzeniu
w sobie pewnych aspektów dawno zarzuconej uczuciowości dziecięcej. Jezus
wielokrotnie nawołuje, byśmy stali się bardziej jak dzieci. "Żadne
dziecko nie rodzi się z zimnym sercem" - napisał Lin Jutang. I choć z
czasem nauczyliśmy się zdmuchwiać płomień uczuć, w każdym z nas są
jeszcze ich rozżarzone węgle.
Najgorętsi kochankowie porzucają fasady i z zachwytem podobnym temu, z
jakim dziecko puszcza latawiec w wietrzny, marcowy dzień, puszczają
wodze namiętności. Thomasowi Harrisowi i jego książce I'm OK - You're OK
(Ja jestem OK - ty jesteś OK) zawdzięczamy popularyzację koncepcji,
zgodnie z którą w każdym człowieku istnieją jakby trzy osoby: dziecko,
dorosły i rodzic. W pewnym odczycie dla zawodowych psychiatrów Harris
powiedział, że kiedy mężczyzna i kobieta idą ze sobą do łóżka, powinni
rodzica zostawić pod drzwiami sypialni, a dorosłego poprosić o
dotrzymanie mu towarzystwa. Potem niech bawią się i szaleją jak dzieci
zapomniawszy o całym świecie.
Życie rozpłomienione namiętnością jest w ogromnej mierze kwestią wyboru
- decyzji odrzucenia ochronnych zabezpieczeń i praktykowania sztuki
miłości. I nie trzeba z tym wcale czekać na pojawienie się wymarzonej
osoby. Rozszerzać zdolność odczuwania można przez pogłębianie już
istniejących, a nie mających żadnego podłoża seksualnego relacji -
nawiązując na przykład bliższy związek emocjonalny ze współlokatorem czy
przyjacielem. Uczuciowy potencjał, który czyni człowieka atrakcyjnym w
oczach przyjaciela, jest tym samym potencjałem, który czyni go
atrakcyjnym dla płci przeciwnej.
Ubieranie uczuć w słowa
Umiejętność wyrażania uczuć i rozmawiania o nich jest wspólna wszystkim
dobrym kochankom, ponieważ ich wzajemna relacja polega w znacznie
większej mierze na kontaktach werbalnych niż seksualnych.
Pewna znana mi od lat kobieta, która zrzuciła dwadzieścia kilogramów w
nadziei, że zwiększy to jej szanse w miłości, ciągle nie osiągnęła
jeszcze upragnionego celu. Prezentuje się teraz całkiem nieźle, ale
najwyraźniej jeszcze nie rozwinęła w sobie czegoś istotnego dla tej
sfery życia. Dopytywałem się więc, jak się zachowuje wobec mężczyzny,
który jest w jej guście.
- Cóż, na pewno nigdy mu nie mówię, że mi się podoba - powiedziała. -
Zawsze taka byłam. Kiedy ktoś mi się podoba, robię wszystko, żeby to
przed nim ukryć.
- Ale dlaczego? - zapytałem zdumiony.
- Po części dlatego, że nie chcę go wystraszyć takim wyznaniem -
odpowiedziała. Po chwili dodała nieco zmieszana: - A po części dlatego,
że sama się boję. Boję się odrzucenia.
Z tych właśnie dwóch powodów wiele osób nie mówi o swoich uczuciach i
wiele związków w ogóle nie dochodzi do skutku: dwoje zainteresowanych
sobą ludzi milczy uparcie i z czasem rozchodzi na zawsze nie dowiadując
się nigdy, że byli o krok od czegoś niezwykłego.
Mojej znajomej trzeba częściowo przyznać rację w tym. że mężczyznę
łatwo można wystraszyć. Z moich obserwacji wynika jednak, że choć
wywołują w nim strach pytania w rodzaju: "Kiedy się znowu spotkamy?", są
absolutnie urzeczeni, gdy ich zapytać: "Czy wiesz, że dawno już nie
spotkałam kogoś tak interesującego jak ty?" W pierwszym pytaniu
wyczuwają presję, w drugim - wewnętrzne ciepło.
Ludzie zdolni obnażyć się w sensie okazania drugiemu swego
zainteresowania, zawsze działają na korzyść wzajemnych relacji, co z
drugiej strony nie oznacza oczywiście, że w każdym wypadku muszą spotkać
się z wzajemnością. Kto jednak przyjmie zasadę dawania wyrazu pozytywnym
uczuciom wybudzanym przez innych ludzi, będzie zdumiony, jak wiele sam w
zamian otrzyma miłości.
Nie rań tych, których najbardziej kochasz
Najdziwniejsze jest to, że skłonność do okazywania uczuć pozytywnych
zdaje się być odwrotnie proporcjonalna do czasu trwania związku.
Pomijając szczególne okazje rzadko wyrażamy bezpośrednio naszą miłość w
stosunku do osób, z którymi najwięcej nas łączy.
Nie tak dawno temu wybierałem się samolotem do Chicago. Mój syn Alan
studiujący w innym mieście był chwilowo w domu i miał mnie odwieźć na
lotnisko. Pomagał mi właśnie wkładać torby do bagażnika, kiedy na
deskorolce podjechał do nas mój drugi syn, Scott - dwunastolatek - i
zapytał:
- Wyjeżdżasz, tato?
- Niestety. Wracam jutro późnym wieczorem.
Scott zeskoczył z deskorolki, objął mnie w pasie i ściskając mocno
powiedział:
- Kocham cię, tato. Będzie mi smutno bez ciebie.
- Ja też cię kocham, synu - odpowiedziałem.
Po przyjeździe na lotnisko Alan powiedział:
- Mamy jeszcze czas. Zaczekaj tu - ja zaparkuję i pójdziemy na kawę.
Siedzieliśmy przy stoliku aż do momentu, kiedy pasażerowie zaczęli
wchodzić do samolotu. Podniosłem się z krzesła i wyciągając rękę do
Alana powiedziałem:
- Dziękuję za podwiezienie i kawę. - Chłopak odsunął moją dłoń i
objąwszy mnie swymi wielkimi ramionami powiedział:
- Ja też ciebie kocham, tato.
Siedząc już w samolocie pomyślałem: "McGinnis, co za gamoń z ciebie!
Dlaczego możesz przytulić dwunastolatka i powiedzieć mu, że go kochasz,
a dwudziestolatkowi ma wystarczyć uścisk twojej dłoni?" Komizmu całemu
zajściu dodawał fakt, że leciałem wygłosić odczyt pod tytułem: "Jak
wzbogacać relacje rodzinne".
Słowa: "Kocham cię" mają w sobie taką niezwykłą moc, że nasi bliscy
potrzebują je słyszeć nawet wtedy, gdy doskonale o tym wiedzą. Judith
Viorst napisała:
"Zwięzłość jest wspaniałym atrybutem rozumnej wypowiedzi, ale nie
wtedy, gdy się mówi kobiecie: "Kocham". Te słowa zawsze należy uzupełnić
mnóstwem szczegółów: Jak bardzo? Kiedy i gdzie zacząłem? Pochlebiające
porównania z innymi kiedykolwiek kochanymi kobietami są również mile
widziane. Nawet gdyby ktoś upierał się, że mógłby o swej miłości mówić
bez końca, nie żałowałabym czasu i pozwoliła mu spróbować".
Partnerzy, których uczucia nie stygną, mają zwyczaj dużo rozmawiać o
tym, jak rodziła się ich miłość, przypominać momenty największej
bliskości i dzielić się odczuciami i myślami.
Dobrym przykładem są sprawy seksu. Ten temat nie powinien być dla
małżonków w najmniejszej mierze krępujący. Tymczasem ze zdumieniem
stwierdzam, że bardzo często z wielką trudnością przychodzi im dzielić
się ze sobą tym, co czują podczas i po stosunku. A przecież kontynuacja
tych przeżyć na płaszczyźnie rozmowy może mieć nawet efekt przedłużenia
związanej z nimi przyjemności. Pewien promieniejący mężczyzna opowiadał
mi kiedyś o swoim małżeństwie:
- Wie pan, co mi się najbardziej podoba w intymnym współżyciu z żoną?
Zdziwi się pan, ale następny poranek, kiedy żona przy śniadaniu patrzy
na mnie zamglonymi jeszcze oczami i mówi: "Och, to było cudowne,
kochanie". To są najpiękniejsze słowa, jakie można w ogóle usłyszeć.
Słowa rzeczywiście mają uszczęśliwiającą moc i warto pracować nad
sztuką wyrażania przez nie tego, co czujemy.
Urealnianie oczekiwań
We wczesnym okresie związku temperaturę uczuć podnoszą różnorakie
przeszkody - sprzeciw rodziców, przymusowe rozstania, przeciągające się
załatwianie różnych spraw. Dwoje zakochanych wyczekuje ślubu jako
momentu, od kiedy będą "wreszcie szczęśliwi".
Nieuchronnie czeka ich zawód, bo w tym życiu nie można liczyć na niczym
niezmącone szczęście. Jest chyba raczej tak, że Bóg obdarza nas
szczęściem po trochu i przed każdym następnym obdarowaniem sprawdza, co
zrobiliśmy z poprzednią dawką.
Za młodych lat miałem "płaskowyżową" teorię szczęścia. Zawsze żyłem
nadzieją, że pokonawszy jeszcze jeden stromy stok (w rodzaju zaliczenia
egzaminu czy znalezienia pracy) wejdę na płaski, wysoko położony teren o
bezkresnych, otwartych horyzontach satysfakcji i spełnienia.
Konsekwencją takiej wizji rzeczywistości było nieustanne zapatrzenie w
przyszłość i czerpanie minimalnego zadowolenia z teraźniejszości.
Tymczasem kolejne osiągnięcia okazywały się wyzute z istotnej treści i
wcale nie wprowadzały mnie na płaskowyż szczęśliwości. Doskonale
pamiętam upalny wieczór, kiedy po wielu latach pracy miałem otrzymać
dyplom doktorski. Ceremonia ciągnęła się w nieskończoność, a ja czując
pot spływający do butów pytałem sam siebie: "I to ma być to?" Istotnie
nic się nie zmieniło, a życie doktora okazało się tak samo pełne
frustracji jak życie doktoranta.
Dzisiaj, bogatszy doświadczeniem, mam skromniejsze wymagania i jestem
świadom faktu, że prawdopodobnie nigdy nie będzie mi dane przeżyć dnia
wypełnionego niczym nie zmąconym szczęściem. Każda doba jest mieszaniną
radości i smutku, ekstazy i znużenia. Choć skład mieszanki bywa różny,
chcę chwytać za skrzydła - jak się pięknie wyraził poeta William Blake -
całą radość zsyłaną przez Boga.
Również w miłości wyznaczam sobie skromniejsze cele. Mam szczęście być
mężem wspaniałej kobiety, ale jesteśmy już z sobą na tyle długo, że
dobrze wiemy, co to jest falowanie uczuć. W niektóre dni miłość jest
silniejsza, w inne słabsza. Spływające na nas dwoje romantyczne odczucia
porównałbym raczej do strumyczków niż wodospadów, ale od czasu do czasu
zdarza się również susza. Nie wpadamy jednak wówczas w panikę i zawsze
staramy się doceniać nawet te najmniejsze, dostępne każdego dnia
uniesienia. Myślę na przykład o sobotnich śniadaniach na werandzie,
kiedy siedzimy jeszcze długo w słońcu rozmawiając, a żona przez stół
wyciąga do mnie rękę - albo o wieczorach przy kominku, kiedy nie mając
sobie wiele do powiedzenia cieszymy się po prostu swoją obecnością. G.
K. Chesterton powiedział, że prawdziwe zadowolenie pozwala człowiekowi
wykorzystać do końca każdą sytuację.
Mężom i żonom mówię w poradni zawsze, że romantyczna miłość w
małżeństwie to wspaniała oferta. Może nie aż tak wspaniała, jak im się
kiedyś wydawałam ale w zupełności zadowalająca. I jeśli będą na co dzień
cenić sobie miłość bez względu na dawki, w jakich do nich dociera,
przekonają się, że Bóg hojnie potrafi obdarowywać radością.
Ciesz się partnerem póki czas
W docenieniu miłości pomaga świadomość, że naszych ukochanych nie mamy
na zawsze. Kilka miesięcy przed śmiercią na raka Hazel Andre napisała
tekst zatytułowany My Last Wonderful Days (Moje ostatnie, cudowne dni).
Był on później wielokrotnie cytowany i doczekał się wielu przedruków na
całym świecie. Zdecydowałem się zamieścić spory jego fragment, ponieważ
duch, jakim tchnie, jest tym samym duchem, na którym buduje się piękną,
romantyczną miłość:
"Ponieważ wiedzieliśmy z mężem, że może mnie wkrótce zabraknąć, życie
stało się cenne. Podejmowaliśmy mnóstwo nadprogramowych przedsięwzięć,
które w innej sytuacji odłożylibyśmy na później, w rodzaju
dwutygodniowej włóczęgi z wędką i namiotem po Grand Tetons ... Mój umysł
i serce stały się czujne. Z całą ostrością odbierałam sens wielu
wypowiedzi, na przykład zasłyszanej na spotkaniu kobiecym opinii, że
miernikiem dokonań gospodyni domu jest suma szczęścia, jakie potrafi dać
rodzinie. Coś kazało mi się wymknąć z tego spotkania, tak że zdążyłam
dołączyć do męża, który właśnie wyjeżdżał na wieś ... Nie żałuję niczego
- moje życie było bogate i pełne, cieszyłam się każdym jego mementem.
Gdybym jednak mogła je przeżyć jeszcze raz, poświęciłabym więcej czasu
na rozkoszowanie się pięknem - wschodów słońca, odchylanych palcem
płatków róży, pokrytego patyną starego mosiężnego dzbanka do kawy,
wyrazu zaskoczenia i zachwytu w oczach małej dziewczynki trzymającej po
raz pierwszy na rękach puszystego kotka ... Szybciej zbliżałabym się do
ludzi. O ile więcej byłoby na świecie chrześcijańskiej miłości, gdyby
ludzie nie czekali do śmierci z przezwyciężaniem rezerwy wobec innych.
Każdy dzień przeżywałabym jako ostatni - tak jak to robię teraz".
Ciesz się światem widzianym oczami innych
Uczyć się otwarcia na drobne codzienne uniesienia można także przez
obserwację ludzi, którzy są do nich zdolni, oraz za pośrednictwem
wielkiej literatury. Powieści to nie tylko rozrywka czy źródło
informacji. Dobra lektura pozwala także rozszerzyć skalę doznań,
wyostrza wrażliwość i pomaga zrozumieć ludzi.
Psycholog Abraham Maslow przebadał tysiące osób w celu określenia ich
zdolności do przeżywania tak zwanych doświadczeń szczytowych i doszedł
do przekonania, że korzystnie jest pozostawać w bliskości tych, którzy
są pod tym względem szczególnie utalentowani. W kontakcie z ludźmi
wrażliwymi, doświadczającymi życia w sposób głębszy i pełniejszy uczymy
się czuć podobnie.
Nauczyłem się bardziej cieszyć światem patrząc na niego oczami mojej
żony. Ona nigdy nie omieszka roześmiać się nad czymś zabawnym czy
ucieszyć czymś radosnym. Wczoraj wieczór wyszliśmy na spacer. Było
chłodno. a ona natychmiast zaczęła mówić o tym, jak jej się podoba taka
aura. "Kiedy marzę o lecie" - powiedziała wsuwając mi rękę pod ramię -
"zawsze sobie wyobrażam taki wieczór. "
Dzięki asystowaniu w jej drobnych uniesieniach rozszerza się moja
własna zdolność odczuwania drobnych radości. Żona potrafi dołączyć swój
głos do każdej melodii, która aktualnie płynie przez wszechświat, a ja
obserwując ją również zaczynam się otwierać na tę muzykę. Chesterton
powiada:
"Świat nie jest głodny rzeczy urzekających - świat jest głodny
urzeczenia".
Trzy miesiące temu mój syn, Scott przyniósł do domu kalekie pisklę
gołębia. Prawdopodobnie zostało jako chore wyrzucone z gniazda.
Odradzałem Scottowi opiekę nad maluchem, bo wszystkie do tej pory
pielęgnowane przez niego i Diane dzikie ptaki wkrótce zdychały.
Niewydarzone pisklę zostało jednak w domu i kiedy Scott był w szkole,
zajmowała się nim moja żona. Umieściła je w pudełku na poduszce
elektrycznej, wpychała mu do gardziołka ziarno, a nawet znalazła
właściwą witaminę na wzmocnienie słabych skrzydeł. I tym razem udało im
się. Ptak opierzył się i nabrał zdrowego, pięknego wyglądu.
Kiedy z pisklęciem było jeszcze bardzo źle, Scott zapytał kiedyś:
- A jeśli umrze, mamusiu, będziesz płakała?
Żona kiwnęła głową. Scott powiedział wtedy bardzo poważnie:
- Tak też myślałem, bo masz w sobie dużo miłości.
Skąd w rozdziale o miłości romantycznej opowieść o żonie i
pielęgnowanym przez nią ptaku? Stąd, że kochana przeze mnie kobieta
stwarza mi możliwość rozwrzenia mojej skali odczuwania. Kto chce
otworzyć się na radość, powinien przestawać z ludźmi, którzy są na nią
otwarci. I najlepiej, jeśli zakochamy się w takiej osobie.
Motto:
Postaraj się zwiększyć
swoją zdolność odczuwania
Motto:
Ekstatycznych przeżyć, tak jak muzyki,
nie da się opisać słowami.
Mark Twain
Stwarzanie warunków dla romantycznych uniesień
"To był najwspanialszy okres mojego życia - powiedziała Donna o swojej
wielkiej młodzieńczej miłości. - Spotkaliśmy się na przyjęciu. Byliśmy w
różnych grupach koleżeńskich, ale oczy Deana nieustannie szukały moich.
On nie tylko patrzył, on zdawał się pochłaniać mnie całą oczami. Udało
nam się wyjść razem i żadne z nas nie spało tej nocy. Szybko
zauważyliśmy, że oboje jesteśmy z natury dość uduchowieni, i Dean
powiedział: "Zjedzmy razem agapę". Chyba wtedy spostrzegłam, że jest
inny niż wszyscy. Ten szaleniec pognał do sklepu nocnego i wrócił z
jakimś sokiem i ciastem. Potem zjedliśmy to wszystko na wilgotnej trawie
w parku. Rozmawialiśmy i rozmawialiśmy, a w końcu poszliśmy na
śniadanie. Miałam wrażenie, że więcej dowiedziałam się o nim przez tę
noc niż o wielu chłopakach przez cały okres znajomości. Kręciło mi się w
głowie. Pobraliśmy się w przeciągu dwóch tygodni. Nigdy nie zapomnę
naszego miodowego miesiąca. Może dlatego, że Dean miał jechać do
Wietnamu - w każdym razie obywaliśmy się niemal bez snu. W dzień było
cudownie robić wspólnie zwykłe rzeczy - na przykład trzymać się za ręce
w aptece. Jeśli trzeba było kupić wieczorem benzynę, jechaliśmy razem.
Zaliczyliśmy wtedy mnóstwo koncertów. Chodziliśmy na spacery na La
Cienega zaglądając do różnych galerii albo jeździliśmy na plażę
posłuchać bicia fal. Kochaliśmy się w dzień raz czy dwa razy, potem w
nocy przytulaliśmy się do siebie i niepostrzeżenie zaczynaliśmy znowu.
Żyliśmy jak w ekstazie. Czułam się, jakbym zakochała się po raz
pierwszy, i nigdy od tamtej pory już taka zakochana nie byłam".
Dean nie wrócił z Wietnamu. Kolega, któremu powtórzyłem tę historię,
stwierdził cynicznie:
- Całe szczęście, że nie wrócił, bo oboje przeżyliby wielkie
rozczarowanie. - Wypuścił z fajki parę kłębów dymu i dodał
protekcjonalnym tonem: - Najprawdopodobniej wyidealizowała sobie te
sześć tygodni. Męczenników zawsze wynosimy na piedestał.
Ten cyniczny psycholog dał mi jednym słowem do zrozumienia, że nie
wierzy w uniesienia i ekstazy. "Doświadczenia szczytowe" to zaiste
śliski temat i nie ulega najmniejszej wątpliwości, że przeżycia Donny i
Deana miały tymczasowy charakter. Z drugiej jednak strony wyniki
nadzwyczaj interesujących badań psychologicznych w tej dziedzinie zdają
się wskazywać na to, że człowiek może aktywnie przyczynić się do
rozbudzenia w sobie i w drugim miłości romantycznej lub przywrócenia
żaru i blasku dawniejszej relacji. Trzecia moja rada brzmi w związku z
tym: "Stwarzaj warunki dla romantycznych uniesień".
Różne są opinie na temat wpływu, jaki człowiek może wywierać na tę
sferę doznań. Niektórzy uważają, że "doświadczenia szczytowe" mają
charakter chwilowych olśnień, których niezbędnym warunkiem jest, jak w
wypadku C. S. Lewisa, "zaskoczenie radością". Inni - na przykład Abraham
Maslov - utrzymują, że przeżycia ekstatyczne są bardziej powszechne niż
się zwykle przyjmuje, a choć nie zależą bezpośrednio od woli człowieka,
można pracować nad tworzeniem sprzyjającego im środowiska.
Badania naukowe dowodzą, że przeżycia ekstatyczne wymagają odpowiednich
uwarunkowań. W swej doskonałej książce o tej sferze ludzkich doznań
Marghanita Laski, która zresztą - co ciekawe - nie jest psychologiem, a
pisarką i krytykiem literackim, nazywa owe uwarunkowania "wyzwalaczami
ekstazy". (Autorka wymienia także "antywyzwalacze", takie jak obecność
tłumu, komercyjna atmosfera, brud, racjonalizm, brutalność, wojna,
brzydota. (przyp. aut.)) Okoliczności tych nie należy mylić z samym
doświadczeniem ekstazy, ponieważ ich wystąpienie w bardzo wielu
wypadkach nie pociąga za sobą skutku w postaci szczególnego stanu
świadomości. Jednak towarzyszą one "doświadczeniom szczytowym" na tyle
często, że warto im się przyjrzeć bliżej. Najbardziej rozpowszechnionymi
"wyzwalaczami" są: sztuka (zwłaszcza muzyka), krajobraz naturalny, gra w
coś lub poruszanie się w rytmie, otwarcie się na nową świadomość
religijną lub nową wiedzę, praca twórca, piękno, poród oraz fizyczny akt
miłości.
Niewątpliwie daje do myślenia fakt, że dwoje ludzi bardzo często
zakochuje się w sobie przy zbiegu kilku wymienionych wyżej okoliczności.
Dean i Donna nie działali świadomie, ale zauważmy, ile "wyzwalaczy"
zdołali zmieścić w ciągu owych krótkich sześciu tygodni przed wyjazdem
Deana do Wietnamu. Jeździli na koncerty i zwiedzali galerie (sztuka),
spędzali czas w parkach i na plaży (natura), grali ze sobą i tańczyli
(rytmiczny ruch), mieli swoją agapę w parku (religia), poświęcali
mnóstwo czasu testowaniu się nawzajem i okrywaniu się przed drugim (nowa
wiedza), no i oczywiście zbliżali się do siebie w sensie fizycznym.
Wrażliwi kochankowie instynktownie wykorzystują takie okoliczności dla
podniesienia jakości przeżyć. Oznacza to, że ekstatyczna przyjemność nie
sprowadza się wyłącznie do obecności partnera, ale że można ją zwiększyć
przez wykorzystanie całej gamy innych czynników.
Wnioski są oczywiste. Większość z nas doskonale wie, w jaki sposób
sprawić przyjemność drugiemu. Był czas - na początku znajomości z
partnerem - gdy nie szczędziliśmy wysiłku, by łączyć ze sobą maksymalnie
wiele szczęściodajnych elementów. Z upływem lat popadliśmy jednak w
zastraszające niedbalstwo w sferze świadomych działań podtrzymujących
poczucie szczęścia.
Miłość jako wiedza
Przyjrzyjmy się dwóm wyzwalaczom i ich życiodajnej dla romantycznej
miłości roli: odkrywaniu nowej wiedzy i współżyciu płciowemu.
Marghanita Laski wyodrębnia całą grupę ekstatycznych doświadczeń pod
nazwą "ekstazy wiedzy". Są to chwile intelektualnego olśnienia i
otwierania się nowych perspektyw. Doświadczyła ich większość ludzi.
Nigdy nie zapomnę pewnego letniego popołudnia na pierwszym roku studiów.
Siedziałem nad książką na trzecim piętrze opustoszałego akademika. Nagle
z całą wyrazistością dotarł do mnie sens tekstu Johna Deweya, który
jeszcze poprzedniego wieczoru czytałem bez zrozumienia. Coś we mnie
"zaskoczyło". W głowie pojawiły się nieznane dotąd myśli, spostrzeżenia,
refleksje.
Kiedy dwoje ludzi zakochuje się w sobie, zaczynają się nawzajem
odkrywać - tak jak Dean i Donna. Stopniowo nabierają do siebie zaufania,
które pozwala im na odsłonięcie się przed drugim w takim stopniu, w
jakim tego do tej pory nigdy przed nikim nie uczynili. Być zaproszonym
do takiej bliskości to jedno z najbardziej oszałamiających doświadczeń
dostępnych człowiekowi. Jak pisze Erich Fromm, cudowność pierwszych
chwil miłości polega na "nagłym opadnięciu barier" - na przenikaniu
wewnętrznych zapór partnera. (Erich Fromm, O sztuce miłości, s. 66)
Przezwyciężenie czyjejś wewnętrznej bariery - bariery mającej na celu
zabezpieczenie przed drugim człowiekiem - jest za każdym razem bardzo
pochlebiające dla osoby dopuszczonej do intymności.
Równie, a może jeszcze bardziej ekstatyczny charakter ma doświadczenie
bycia poznawanym. Świadomość, że ktoś, kto bardzo chce wiedzieć jaki
(jaka) jestem, ktoś nadzwyczaj zainteresowany wszystkim tym, co chcę mu
o sobie powiedzieć, to potężny bodziec pozytywny nie pozbawiony
seksualnych odniesień. Nic dziwnego, że w sytuacji takiej intensywnej
obustronnej penetracji kochający się ludzie spędzają całe noce
rozmawiając i dotykając się nawzajem. Również nam, psychoterapeutom,
znana jest stymulacja płynąca z faktu odsłonięcia się drugiego
człowieka, ponieważ ludzie często mówią nam rzeczy, których nie
wyjawiają nikomu innemu. Czasami - jeśli dana osoba była już na kilku
spotkaniach i mówi o sprawach dobrze znanych z kontaktów z innymi
osobami - psychoterapeuta jest narażony na pokusę dekoncentracji. Aby
tego uniknąć, musi ciągle zadawać sobie pytanie: "Co odróżnia tego
człowieka od innych? Czy zmienił się od ostatniej wizyty? Czy da się w
nim zauważyć coś, co można byłoby wykorzystać, aby mu pomóc?"
Zawsze należy zakładać, że takie możliwości istnieją. Niestety w
małżeństwie, po latach wspólnego życia bardzo łatwo o zaprzestanie
poszukiwań w przeświadczeniu, że niczego nowego już się nie dowiemy. Po
tysiącach wspólnych posiłków i nocy ludzie zaczynają być leniwi.
Tymczasem ten, komu starczy cierpliwości i koncentracji, zawsze będzie
odkrywać w drugim coś nowego. Często słyszę od kobiet: "Mąż opowiada
wszystkim, że zna mnie na wylot, podczas gdy nie zna mnie wcale. Byłam
tu u pana zaledwie kilka razy, a pan już wie więcej od niego".
Najsmutniejsze jest to, że mąż mógłby poznać tę kobietę daleko lepiej
ode mnie - gdyby tylko chciał.
Pewien pastor poprosił żonę o udział w tygodniowych rekolekcjach,
których uczestnicy przez kilka godzin dziennie mieli się otwierać przed
sobą w małych grupach. Po powrocie żona oświadczyła:
- Rozmawiałam przez cały tydzień z jednym człowiekiem w mojej grupce.
Nie chciałabym cię zranić, ale staliśmy się przez to sobie bardzo
bliscy. Nie poszliśmy ze sobą do łóżka, ale pomijając te sprawy uważam,
że zna mnie znacznie lepiej od ciebie.
Pastor był wstrząśnięty, ale nie uniósł się honorem, tylko poprosił ją,
by również przed nim zechciała się otworzyć. Obiecał, że będzie jej
słuchał, jak nikogo innego na świecie. W ciągu następnych kilku miesięcy
przegadali ze sobą setki godzin i dzisiaj są sobie bardzo bliscy.
Oczywiście niekiedy łatwiej jest otworzyć się przed psychoterapeutą lub
kimś zupełnie obcym niż przed małżonkiem, bo ten ostatni ma możliwość
wykorzystania uzyskanych informacji w raniący sposób. Wzajemne
otwieranie się przed sobą i poznawanie przepastnych głębi duszy partnera
nie musi być wcale łatwe w wypadku osób żyjących ze sobą latami. Na
pewno jednak warto zapłacić za to każdą konieczną cenę. Wszyscy bez
wyjątku tęsknimy do tego, by poznać kogoś i zostać przez niego poznanym.
Zaspokojenie tej tęsknoty należy do samej istoty miłosnej ekstazy.
Seks jako podpora romantycznej miłości
Jak tego należałoby oczekiwać, najczęściej przywoływanym "wyzwalaczem
ekstazy" jest akt seksualny. Nie ulega żadnej wątpliwości, że
intensywność doznań i radość zakochania w ogromnej mierze zawdzięczamy
pociągowi seksualnemu. Logiczne byłoby w takim razie, by partnerzy
pragnący zachować coś z początkowych uniesień na dalsze lata poświęcali
wiele uwagi i wysiłku wzbogacaniu i urozmaicaniu swego życia płciowego.
Tymczasem ilekroć staje przede mną przeżywająca kryzys para małżeńska,
niemal zawsze okazuje się, że więź seksualna zamiera.
Doradcy rodzinni często mówią wówczas, że wynika to z głębszych
małżeńskich problemów. Jeśli uda się je rozwiązać, więź seksualna wróci
do normy. Tymczasem seks jest zbyt istotnym elementem małżeńskiej
rzeczywistości, by można go było sprowadzić tylko do rangi symptomu i
oczekiwać samoistnej poprawy. Seks należy do podstawowych budulców
szczęśliwego związku. Stabilna, mocna więź seksualna może być podporą
dla małżeństwa wykazującego wiele niedostatków. Natomiast pozornie
uładzona, lecz pozbawiona napięcia seksualnego relacja może nagle runąć
w gruzy.
Techniki, które proponuje Marabel Morgan w kursie pod nazwą Total Woman
(Kobieta z krwi i kości), bywają określane mianem staroświeckich i
manipulatorskich, ale mnie idea "superseksu małżeńskiego" bardzo
przypadła do gustu. Choć niektórzy zaśmieją się na sugestię, by żona
witała męża ubrana tylko w kusą koszulkę i buty na wysokim obcasie,
nigdy jeszcze nie rozmawiałem z mężczyzną, który uważałby ten pomysł za
zupełnie chybiony (pod warunkiem, że dzieci zostaną najpierw umieszczone
w bezpiecznym miejscu). Nigdy też nie miałem do czynienia z mężczyzną,
który miałby coś przeciw "pracy domowej" zadawanej żonom na drugim
wykładzie, a polegającej na zainicjowaniu i prowadzeniu gry miłosnej
przez siedem kolejnych nocy.
Jedna z kobiet zareagowała na to pytając półgłosem:
- za kogo oni mnie mają, za maniaka seksualnego?
Druga podjęła wyzwanie i po tygodniu wyznała:
- Starałam się, ale nie wytrzymałam do końca. Dałam radę sześć razy, w
poniedziałek byłam już zbyt zmęczona. Prowadzący postawił jej czwórkę,
ale od męża z pewnością dostała piątkę!
Pewna pani opowiedziała, że po siedmiu sumiennie i bez względu na
wszelkie przeszkody wykorzystanych nocach mąż powiedział z omdlewającym
uśmiechem: "Nie wiem, co ci się stało, kochanie, ale to mi się bardzo
podoba".
Potrzebujemy rozluźnionego, radosnego, pełnego seksu. Wielką przykrość
sprawia mi widok par zablokowanych seksualnie na skutek zranień w innej
sferze. Seksu nigdy nie wolno używać jako broni. Swego czasu rozmawiałem
z kobietą rozgniewaną z kilku powodów na męża.
- Jak długo już nie współżyjecie ze sobą - zapytałem
- Kilka miesięcy.
- I nie ma pani na to ochoty?
- Owszem, mam, ale nie chcę, żeby pomyślał, że wszystko już między nami
w porządku.
- A więc obywa się pani bez współżycia z mężem?
- Tak i dużo się onanizuję.
Smutna historia. Oto dwoje spragnionych siebie ludzi, którzy
przedkładają honor czy może wręcz chęć odwetu nad zaspokojeniem
istotnych obustronnych potrzeb. Tymczasem ich i tak krucha relacja ulega
postępującemu rozkładowi.
Codzienny stres i zmęczenie
Tak jak w wypadku innych "wyzwalaczy ekstazy" wykorzystanie
więziotwórczych właściwości seksu jest kwestią poświęcenia mu
niezbędnego czasu i uwagi. Małżonkowie widują się o najgorszych porach -
rano, kiedy czas nagli, i wieczorem, kiedy rozdrażnieni i zmęczeni
niewiele już mają sobie do zaoferowania.
"Nic tak nieuchronnie nie podkopuje małżeństwa - twierdzi znany autor
dr James Dobson - jak nadmiar obowiązków i zwykłe przemęczenie. Tempo
życia bardzo utrudnia wzajemną komunikację".
Pewna szczęśliwa obecnie kobieta w taki sposób określiła różnicę
pomiędzy swym aktualnym związkiem a tym, który rozpadł się parę lat
temu:
"Moje pierwsze małżeństwo było praktycznie pozbawione seksu. Nie w tym
znaczeniu, że rzadko ze sobą współżyliśmy, bo dochodziło do tego dość
często - po prostu mąż był tak zajęty robieniem kariery, że nie
poświęcał mi nawet połowy tej uwagi, na jaką zasługiwał najgorszy
klient. Wyjąwszy te piętnaście minut dwa lub trzy razy w tygodniu
zachowywaliśmy się jak istoty bezpłciowe. Teraz seksu jest mnóstwo w
dotknięciach i rozmowach, a mój drugi mąż często jakby czuwa nad
przebiegiem całego wieczoru. Przynosi mi jakiś romantyczny drobiazg albo
różę kupioną w kwiaciarni. Czasem całuje mnie w szyję lub pieści mi
piersi bez zamiaru kontynuowania gry miłosnej - jako taki seksualny
środek wyrazu. Nieważne, że niekiedy nie kochamy się wcale takiej nocy -
ja uwielbiam być w ten sposób traktowana".
Niech to wyznanie będzie dla nas, mężczyzn, lekcją, bo choć doskonale
wiemy, jak skumulować działanie kilku "wyzwalaczy", zapewne od dawna już
nie postaraliśmy się o zorganizowanie czułego "sam na sam" z żoną.
Wyniki jednej z ankiet wskazują na kobiety, a nie mężczyzn, jako stronę
uskarżającą się na zbyt małą częstotliwość współżycia. Otóż okazuje się,
że tylko 4 procent mężatek uważa, że współżyje za często, podczas gdy 38
procent, czyli niemal cztery żony na dziesięć, życzyłoby sobie
częstszych zbliżeń.
Dzielenie radości
Miłość polega nie tylko na odczuwaniu, ale przede wszystkim na
działaniu. Jeśli więc dwoje ludzi mających za sobą wspólne, piękne
chwile nie pomyśli, jak je sobie zapewnić w przyszłości, problemy nie
dadzą na siebie długo czekać.
Calvin i Toni to jedno z typowych małżeństw, z jakim psychoterapeuci
mają do czynienia. Mieszkali razem nadzwyczaj szczęśliwi przez prawie
trzy lata. Kiedy się wreszcie pobrali, z miejsca wpadli w tarapaty, i to
do tego stopnia, że w osiem miesięcy po ślubie Calvin miał już kochankę.
- Zupełnie tego nie rozumiem - rozpaczała podczas wizyty Toni. -
Byliśmy w naszym mieszkanku tacy szczęśliwi. Tak jakby małżeństwo było
jakimś przekleństwem. Ona jest nawet brzydsza ode mnie.
Cząstkowe informacje złożyły się w końcu na następującą opowieść.
Poznali się wkrótce po rozwodzie Calvina i z początku poczuli się jak
beztroskie dzieci. Po latach malowania i remontowania tynków swoich
kolejnych domów Cavin był nareszcie wolny. Wprowadzając się do wspólnego
mieszkania nie mieli praktycznie nic. Musieli pożyczyć nawet sprzęty
domowe. Wszystkie obowiązki Calvina sprowadzały się do mycia i
polerowania samochodu. Jeździli więc często na plażę, robili dalsze
wypady w weekendy, chodzili do opery (na punkcie której oboje mają
bzika) i zawsze zostawało im jeszcze mnóstwo czasu na to, by się kochać
i wspólnie gotować.
Ostatecznie postanowili się ustatkować - kupili dom, pobrali się i
zainwestowali w sklep z antykami, który miała prowadzić Toni. Szczęście
rozwiało się szybko. Weekendy trzeba było spędzać w sklepie, który
uparcie nie chciał przynosić zysków. Lista zaległych napraw
obciążających Calvina wydłużała się zamiast skracać. Nagle zaczęli się
kłócić i zdarzało się to coraz częściej. W przerwach między kłótniami
martwili się o sklep.
Zapytałem Calvina o nową znajomą.
- Ona nie znaczy dla mnie wiele - powiedział smutnym głosem. - Po
prostu przez tę parę godzin jestem wolny od trosk i możemy się pobawić.
Tak jak kiedyś z Toni.
To nie małżeństwo było więc problemem, lecz fakt, że dali się bez
reszty wciągnąć w kierat obowiązków i zapomnieli zadbać na co dzień
również o przyjemną stronę życia.
Małżonkowie często pytają: "Skąd na Boga mieliśmy przed ślubem czas i
pieniądze na to, żeby włóczyć się po kawiarniach i fundować sobie tyle
atrakcji? Dzisiaj nie stać nas nawet na hamburgera w barze". Odpowiedź
jest prosta: przed ślubem sprawianie sobie przyjemności uważali za rzecz
ważną. I wielu z nich wyszłoby na dobre, gdyby w jakiejś mierze
powrócili do tej postawy.
Proponuję sporządzić listę przedsięwzięć, które mogłyby przywrócić
odrobinę romantycznego ciepła i blasku naszej wzajemnej relacji. Mogą to
być zarówno rzeczy tradycyjnie kojarzące się z takimi przeżyciami, jak i
rzeczy bardzo indywidualne. Znajdą się ludzie, dla których
romantyczniejsze od dancingu w dobrej restauracji będzie zagrać w ringo
na łące. Należy się spodziewać, że wiele z tego, co znajdzie się na
takiej liście, będzie korespondowało z "wyzwalaczami" Marghanity Laski i
nie pociągnie za sobą żadnych wydatków. Miałem kiedyś do czynienia z
kobietą rozczarowaną małżeństwem dlatego, że oboje z mężem stali się
"strasznie poważni" i od kiedy przyszły na świat dzieci element zabawy w
ogóle zniknął z ich życia. Mąż bronił się twierdząc, że nie stać go na
drogie imprezy. Poprosiłem ich więc o spisanie tego, co sprawiało im
największą przyjemność w czasach narzeczeństwa. Okazało się, że były to:
wycieczki rowerowe, przytulanie się do siebie kiedy za oknem pada
deszcz, pikniki, snucie szczęśliwych wspomnień, "zakupy" przez szyby
wystawowe, a wieczorem uroczyste kolacje przy świecach.
Małe rzeczy mają również ogromne znaczenie, a często nie kosztują nic
poza poświęceniem im odrobiny czasu i uwagi.
Motto:
Stwarzaj warunki dla romantycznych uniesień
Motto:
Bardzo zwracam uwagę na sposób,
w jaki mężczyzna mówi o kobietach.
Lubię tych, którzy z ciepłem i prostotą
wyrażają się o matce lub żonie.
Elizabeth Bowen
Wojna płci
Po trzech tygodniach spotkań z pewnym adwokatem i jego żoną
zdecydowałem się w końcu porozmawiać sam na sam z męską stroną
konfliktu. Wzajemna relacja w tym małżeństwie była bardzo nadwerężona, a
ja ciągle nie mogłem dociec, dlaczego. Rozmowa w cztery oczy z mężczyzną
szybko uzmysłowiła mi problem.
- Jeśli wspomni pan o tym komukolwiek, nigdy się nie przyznam, że to
powiedziałem, ale dla mnie kobieta to coś gorszego. Żona jest zresztą
tego najlepszym dowodem. Gdyby nie to, że bardzo chciałem mieć syna,
nigdy bym się nie ożenił. W rzeczy samej - skoro tylko dzieci się
usamodzielnią, sam również gotów jestem odejść. Prawdopodobnie będzie mi
potrzebna jakaś kobieta dla zaspokajania potrzeb seksualnych, ale z
pewnością się nie ożenię. Jeśli chodzi o wszystkie inne rzeczy,
zdecydowanie wolę męskie towarzystwo.
Jednym z wymogów mojej profesji jest zachowanie w takich sytuacjach
zimnej krwi i dociekanie przyczyn. Tym razem jednak nie zdołałem się
opanować.
- Litość bierze słuchając pana - powiedziałem. Połowa przyjemności,
jaką można mieć z życia, przechodzi panu koło nosa. Kobiety to najlepszy
pomysł Pana Boga!
Podczas następnych spotkań wypowiadałem się już w sposób mniej
emocjonalny, a mojemu pacjentowi udało się z czasem wykrzesać z siebie
nieco szacunku dla płci odmiennej. Spojrzał inaczej na żonę, a z chwilą,
gdy w nim nastąpiła przemiana ona również zaczęła się zmieniać.
Mężczyzna nastawiony do kobiet negatywnie - z góry zakładający ich
niższość, braki i oczekujący odrzucenia - przeważnie otrzymuje to, czego
się spodziewa. I odwrotnie - kto im ufa i oczekuje sympatii, rzadko bywa
zawiedziony. W związku z tym czwarta rada brzmi:
"Postaraj się mieć jak najlepsze zdanie o płci przeciwnej".
Innego mojego rozmówcę nie stać było na tak brutalną szczerość; po raz
drugi żonaty miał na koncie wiele romansów, również z mężatkami. Na
początku każdej znajomości zwykle nie posiadał się z zachwytu i
powtarzał bez ustanku zarówno wybrance, jak i wszystkim dookoła, że
spotkał nareszcie "tę jedyną, wymarzoną". Z czasem jednak jego entuzjazm
przygasał i coś zaczynało się psuć.
Zapytałem go o matkę. Okazało się, że była nieszczęśliwą, smutną
kobietą. Faworyzowała drugiego syna, z innego małżeństwa, a jego samego
traktowała tak, że opuścił dom w wieku piętnastu lat.
- To może pan nie lubi kobiet? - spytałem.
- Bzdura, doktorku - odpowiedział. - Gorzej pan nie mógł trafić.
Pedałem nie jestem. Kobiety naprawdę na mnie działają. Gdybym mógł, to z
co drugą szedłbym do łóżka. Akurat kobiety to ja lubię.
Zwróciłem mu uwagę, że chodziło mi o kobiety a nie o seks. Zapytałem,
czy potrafi cieszyć się ich towarzystwem tak samo jak ich ciałem.
- Ma pan kobiety-przyjaciół? Jaki jest pański stosunek na przykład do
koleżanek z pracy?
Wobec tych pytań mężczyzna najpierw zamilkł, a w końcu powiedział:
- Może ma pan rację, nie czuję się najlepiej w ich towarzystwie i to są
chyba pozostałości po relacji z mamą.
W okresie dzieciństwa większość ludzi przeżywa swego rodzaju stan
zauroczenia rodzicem odmiennej płci. Jest to zjawisko zdrowe i normalne.
Mężczyzna, którego łączyła z matką silna, serdeczna więź i który w
odpowiednim czasie potrafił się od matki oderwać, ma ogromne szanse być
wzorowym partnerem w małżeństwie. Zawsze powtarzam moim dorastającym
córkom, że najlepsze nadzieje na dobrego męża rokuje chłopak, który
naprawdę kocha swoją matkę (i, dodajmy, mieszka pięćset kilometrów od
niej).
Zaburzenia podstawowych, nawiązywanych w dzieciństwie relacji wywierają
bardzo negatywny wpływ na późniejszą więź z partnerem odmiennej płci. W
praktyce psychoterapeutycznej wiele uwagi i wysiłku poświęca się
rodzicom pacjenta, jak również pytaniu o to, jak kochać rodziców i
pozostać wolnym.
Elvis i Edyp
Trudno o lepszą ilustrację komplikacji wynikających z doświadczeń
dzieciństwa niż tragiczne życie "króla rocka", Elvisa Presleya.
Wszystkie jego związki z kobietami kończyły się absolutnym fiaskiem.
Jako dziecko był rozpuszczony, a jednocześnie w jakiś sposób
przytłoczony przez matkę, która prawdopodobnie na nim właśnie
skoncentrowała swoje libido. Albert Goldman nazwał ją w swej
kontrowersyjnej i ciętej biografii Presleya "prowincjonalną Kasandrą".
Do jedenastego roku życia Elvis spał ze swoją "Satnin" (jego dziecinne
określenie matki) w jednym łóżku. Jeszcze w dziewiątej klasie
odprowadzała go do szkoły. Nic więc dziwnego, że i w życiu seksualnym
nie zdołał się nigdy oderwać od matczynej spódnicy. Głaskał zresztą
matkę aż do jej śmierci, a kiedy na pogrzebie otwarto trumnę plótł coś
jak małe dziecko pochylony do jej "sooties" (tak nazywały się w ich
wspólnym języku stopy). Później, coraz bardziej uzależniony od
narkotyków, potrafił niekiedy zasnąć tylko wówczas, gdy jego ówczesna
towarzyszka, Linda Tompson, przemawiała do niego jak do
rozhisteryzowanego brzdąca.
Urodzenie dziecka pozbawiało w jego oczach kobietę wszelkiej
atrakcyjności, stając się matką przestawała być kochanką. Jak pisze
Goldman, z chwilą, gdy Priscilla - żona Presleya - urodziła dziecko,
Elvis zaprzestał z nią jakichkolwiek kontaktów seksualnych i zaniedbał
ją do tego stopnia, że ostatecznie związała się z kimś innym.
W miarę jak całe życie Elvisa ulegało postępującemu rozkładowi, jego
szamotanina na polu męsko-damskich odniesień stawała się coraz
żałośniejsza. Chwalił się, że miał tysiąc kobiet, ale był to wątpliwy
wyczyn zważywszy na fakt, że sam ich nigdy nie zdobywał. Rekrutowano je
i przyprowadzano do niego, mogły mieć co najwyżej osiemnaście lat i nie
więcej niż metr sześćdziesiąt pięć wzrostu, a do tego musiały szaleć na
jego punkcie. Niektóre dziewczęta zgadzały się wystąpić w trójkę i
walczyły między sobą w intymnej bieliźnie o względy "króla", podczas gdy
ten, podniecony, a przy tym ciężki i wzdęty od cheeseburgerów,
przyglądał im się z łóżka. W okresach szczególnego nadużywania
narkotyków Elvis nie potrafił na czas zdążyć do ubikacji, więc zakładano
mu wówczas ogromne pieluchy z ręczników.
Był to w sumie tragiczny przypadek człowieka, który choć materialnie
mógł sobie pozwolić na wszystko (podobno w wieku czterdziestu dwóch lat
miał na koncie miliard dolarów), nie potrafił nawiązać prawidłowej
relacji miłosnej. Przyczyn nie należałoby upraszczać, ale przynajmniej
po części wiązały się one z zaburzoną relacją z matką. Kompleks Edypa
nie jest współczesnym wymysłem: napisaną pięć wieków przed Chrystusem
sztukę Sofoklesa życie odgrywa po dzień dzisiejszy.
Przezwyciężanie przeszłości
Człowiek nie musi jednak do końca życia cierpieć z powodu tkwiących w
jego przeszłości problemów. Jeśli stosunki z rodzicami pozostawiały w
dzieciństwie sporo do życzenia, należy właściwie zrozumieć te przeżycia
i ustalić, w jaki sposób doprowadziły do powstania i utrwalenia się
niewłaściwych postaw. Nie można ani na chwilę zapomnieć, że celem takiej
refleksji nie może być postawienie kogokolwiek w stan oskarżenia -
rodzice przeważnie działają w najlepszych intencjach. Chodzi o
uświadomienie sobie emocji pogrzebanych w podświadomości i ciągle w
ukryty sposób oddziałujących na psychikę. Zdrowa psychoterapia opiera
się na przekonaniu, że dokuczliwy demon z chwilą jego zdemaskowania i
nazwania traci wiele ze swojej mocy.
Dostosowując wizję rzeczywistości do poznania samego siebie człowiek
zaczyna realistyczniej postrzegać osoby, które obecnie podświadomie
kojarzą mu się z dzieciństwem. Zamiast ich idealizować lub mylić z
negatywnymi bohaterami przeszłości stopniowo staje się zdolny lubić ich
(lub nie lubić) z powodu tego, jacy naprawdę są, Nie musimy być
więźniami własnej przeszłości - tu właśnie Freud się pomylił.
W poradniach takich jak nasza sporą część klienteli stanowią mężczyźni,
którzy przy próbach kontaktów z kobietami z góry zakładają klęskę.
Spodziewają się zawsze kosza i wyjątkowo często ich przeczucia się
sprawdzają. Takich mężczyzn namawiam zawsze, by zebrali się na odwagę i
możliwie najdłużej przestawali w damskim towarzystwie. Czasami mogą
liczyć na przyjaźń jakiejś starszej kobiety w typie babci i przy jej
pomocy bez żadnego ryzyka odkrywać walory kobiecości. U tych mężczyzn
najmniejsze nawet sukcesy w sferze męsko-damskich kontaktów mają
magiczny wpływ na poczucie własnej wartości.
Kiedy Martin przyszedł do mnie po raz pierwszy, nie mógł ze skrępowania
usiedzieć na krześle. Nieśmiało próbował rozmowy na różne obojętne
tematy, a w końcu zamilkł. Wśród tej niezręcznej ciszy podziwiałem przez
chwilę jego aparycję - szeroki w barach, o rumianej cerze i błękitnych
oczach Paula Newmana. Byłem przekonany, że wiele jego rówieśniczek na
uniwersytecie z największą ochotą umówiłoby się z nim na randkę, Z tym
większym zdumieniem usłyszałem z jego ust następujące słowa:
- Głupio mi o tym mówić, ale właściwie nigdy nie miałem dziewczyny.
Opowiedział mi o swym pierwszym doświadczeniu seksualnym na kanapie
jakiegoś mikrobusu:
- To był ten jedyny raz, a ja byłem wtedy po paru piwach. Nie miało to
wiele wspólnego z tym, co człowiek sobie wyobraża. Chciałbym czegoś o
wiele więcej. Widzę na uczelni, jak pary chodzą ze sobą trzymając się za
ręce; wyglądają tak, jakby było między nimi coś wielkiego. A ja jestem
bardzo nieśmiały, Kiedy rozmawiam z dziewczyną, to się tak przejmuję, że
aż dostaję mdłości. To nie jest warte tego stresu.
Czy to możliwe, by mężczyzna był tak bezradny w sprawach miłości i tak
niepewny w stosunkach z kobietami? Owszem, i zdarza się to częściej, niż
nam się zdaje.
Nieśmiałość jako atut
Z badań przeprowadzonych przez Philipa Zimbardo z uniwersytetu w
Stanford wynika, że około 40 procent dorosłych Amerykanów uważa się za
ludzi nieśmiałych. W większości wypadków nieśmiałość nie paraliżuje
ludzi do tego stopnia i nie izoluje ich tak od płci przeciwnej, jak to
było w przypadku Martina. Nie brak jednak i osób jego pokroju. Nieśmiały
mężczyzna potrafi kochać kobietę z daleka, niekiedy wręcz obsesyjnie -
poświęcając jej większość swych myśli. Nierzadko podoba się swej
wybrance, która chętnie by go poznała - i tak żyją w nieświadomości nie
przeczuwając tęsknoty drugiego.
Pocieszające dla tych ludzi niech będzie to, że nieśmiałość może być
atutem i że wewnętrzna niepewność jest do przezwyciężenia. Martin nigdy
nie miał okazji zaobserwować prawidłowych odniesień miłosnych. Chłopiec
uczy się kochać kobietę głównie na przykładzie ojca. Tymczasem stosunki
między rodzicami Martina pozostawiały pod tym względem wiele do
życzenia. Po uwielbianym przez siebie ojcu Martin odziedziczył strach
przed kobietami.
Wspólnie z kolegami staraliśmy się wytłumaczyć Martinowi, że
informacje, na których zasadza się jego niepewność, są nieprawdziwe i że
dziewczęta, z którymi nawiąże kontakt, z pewnością okażą się dużo
łagodniejsze i wcale nie takie straszne, jak on to sobie wyobraża. W
takich wypadkach użyteczne bywają spotkania w grupie, które spełniają
funkcję laboratorium międzyludzkich odniesień. Bezpieczne środowisko
grupy terapeutycznej pozwala na eksperymenty w nawiązywaniu relacji z
kobietami. Jeśli jakaś metoda zawodzi, można bez negatywnych
konsekwencji zastosować inną. Martin przez ponad rok przychodził co
tydzień na terapię grupową i stopniowo nauczył się być sobą w kontaktach
z kobietami. Odkrył, że płeć piękna nie jest ani taka straszna, ani taka
tajemnicza, jak mu się wcześniej wydawało.
Martin jest nadal nieśmiały, ale ma już na swym koncie kilka
wspaniałych przyjaźni z dziewczętami. W zeszłym roku wpadł do nas na
kawę w towarzystwie jakiejś piękności, która oczu wprost nie mogła od
niego oderwać.
Destrukcyjne oddziaływanie feminizmu
Jeszcze przed dwudziestu laty mieliśmy w poradniach powszechnie do
czynienia z mężczyznami usiłującymi wyrwać się z pęt małżeństwa.
Najczęściej o coś się na partnerki gniewali, a nierzadko mieli wyraźną
ochotę zamienić starą żonę na nową. W drzwiach poradni stawała więc
najczęściej zrozpaczona, szukająca pomocy, zapłakana kobieta i gniewny
mężczyzna. Dziś bardzo często spotykamy się z odwrotną sytuacją.
Rozgniewana jest żona a załamany - mężczyzna w średnim wieku. Takie
kobiety rzadko odchodzą do innych mężczyzn, natomiast bardzo
zdecydowanie dążą do zmiany swej sytuacji, nawet kosztem samotnego życia
w jakimś wynajętym mieszkaniu.
Najczęściej trudno jest nawet dyskutować z zarzutami, które kierują pod
adresem męża. Zwykle mają już za sobą kilka lat małżeństwa, w trakcie
których mężczyzna dowiódł, że jest nieczułym zarozumialcem i tyranem. W
kobiecie skumulowało się przez ten czas tyle agresji i frustracji, że
absolutnie nie dopuszcza do intymnych zbliżeń, ze wstrętem odnosi się do
mężowskich przyzwyczajeń czy powiedzonek i za wszelką cenę dąży do
wolności.
To mąż musiał ją namówić, żeby przyszła do poradni, i to on prosi o
pomoc. Nareszcie świadom zagrożenia dwoi się i troi usiłując naprawić
sytuację. Kobieta mówi niekiedy:
- Rzeczywiście próbuje się zmienić, ale jest już za późno. Nie sądzę,
bym mogła się jeszcze zdobyć wobec niego na uczucia, bez których
małżeństwo nie ma dla mnie sensu.
Ruch feministyczny posunął uwidaczniającą się w takich sytuacjach
nieufność wobec mężczyzn do prawdziwej nienawiści. Być może zwolennicy
równouprawnienia kobiet (ja zresztą uważam się za jednego z nich) uznali
pewne przejaskrawienia za konieczne. Ostatecznie jest to czynnik często
doprowadzający do przemiany społeczeństw. Z drugiej jednak strony
ukazywanie relacji damsko-męskich w kategoriach konfliktu i walki nie
może wyjść na dobre żadnej ze stron. Posłużę się przykładem pisarki
Marilyn French. Jej wrogość w stosunku do tradycyjnej męskiej postawy
zdobywcy jest w pełni uzasadniona, ale nie sposób zaakceptować tego, co
proponuje w zamian. Przygnębiające wrażenie robią na mnie nawoływania w
rodzaju: "Zapomnij o mężczyznach. Uwolnij się, zamieszkaj sama albo z
siostrami. Mężczyzna może być przydatny do seksu. ale niczego więcej po
nim się nie spodziewaj".
Nie mam nic przeciwko siostrzanym więziom, ale odrzucać całe
niewypowiedziane bogactwo i tajemnicę relacji damsko-męskiej to odrzucać
bardzo wiele z radości i szczęścia dostępnego na tym świecie. Mężczyzna
i kobieta nie są naturalnymi wrogami. Bóg stworzył oboje na swoje
podobieństwo i, zgodnie z jakże ciepłym opisem dzieła stworzenia w
Księdze Rodzaju, przeznaczył sobie nawzajem.
Problematyki męsko-damskiej nie da się sprowadzić do równego
wynagrodzenia za pracę i zamienności ról. Wypowiadając wojnę drugiej
płci występujemy przeciw jednemu z fundamentalnych źródeł ludzkiego
spełnienia - przeciw szczęściu płynącemu z miłości. Życzę kobietom, aby
nie zaprzestały walki aż do momentu, kiedy z naszego środowiska
kulturowego zostanie wyplenione wszystko, co sprzeciwia się
równouprawnieniu. Życzę im, aby nie przestawały demaskować u mężczyzn
dyskryminacyjnych postaw, aż do czasu, kiedy ci do końca ich poniechają.
Nie można się jednak domagać, byśmy się bez siebie nawzajem obywali. Ani
jedna, ani druga strona nie będzie wówczas mogła wykorzystać całego
swego osobowego potencjału.
W swym opublikowanym w 1963 roku feministycznym manifeście Feminine
Mystique (Mistyka kobiecości) Betty Friedan poruszyła wiele ważnych
kwestii. Było to bez wątpienia wymogiem ówczesnej epoki. Co jednak mówi
Friedan dzisiaj? Otóż uważa, że ruch feministyczny winien wkroczyć w
nową fazę charakteryzującą się bardziej wyważonym stosunkiem do
małżeństwa, macierzyństwa i wychowania dzieci. Rozwiedziona i od lat
samotnie mieszkająca na Manhattanie Friedan powiada o sobie, że "z
największą przyjemnością weszłaby w dobry, poważny związek z mężczyzną".
Zapewne nie ma sensu obawiać się o to, że kobiety odwrócą się od
wszystkich mężczyzn z powodu krzywd, których sprawcami byli tylko
niektórzy z nich. Nie wydaje się również prawdopodobne, by feminizm mógł
wyrugować romantyczną miłość. Większość moich znajomych feministek, w
tym także bardzo zapalonych, nie pragnie rozdziału płci. Osobiste
szczęście jest im ciągle droższe od rewolucyjnych ideałów.
Jak to trafnie ujął pewien anonimowy mędrzec: "Miłość jest znacznym
postępem w stosunku do innych metod walki".
Motto:
Postaraj się mieć jak najlepsze
zdanie o płci przeciwnej
Część 2: Wybór właściwego partnera
Motto:
Kluczem do trwałego, dającego spełnienie związku
jest umiejętność doboru partnera.
Dla szczęścia człowieka największe znaczenie ma fakt,
kogo wybrał sobie na towarzysza życia.
Myron Brenton
Jak uniknąć pułapek romantycznej miłości
- Jak ja mogłam kochać - dziwi się pewna kobieta. - Po roku małżeństwa
nie potrafię go nawet tolerować!
Decydując się na wielkie uczucie musimy liczyć się z kilkoma poważnymi
niebezpieczeństwami. W jedną z pułapek wpadła wspomniana pani. W
przeświadczeniu, że idzie za głosem serca, związała się z nadzwyczaj
podłym typem.
Nierzadko jednak serce bywa oskarżane o to, czemu w istocie winne są
nasze własne idealizujące rzeczywistość zabiegi i projekcje. To nie
szaleństwo miłości wciąga nas wówczas w matnię, lecz błędny wybór
partnera dokonywany pod wpływem bardzo ryzykownej skłonności, by
"stronić drugiego w barwy swoich tęsknot". W okresach głęboko odczuwanej
samotności czy przygnębienia człowiek szczególnie chętnie się zakochuje
i jakikolwiek, choćby w przybliżeniu stosowny obiekt może się stać celem
jego psychicznych projekcji. Niestety, bardzo często kończy się to
poważnymi problemami.
Niewłaściwy obiekt
Są ludzie, którzy zdają się wręcz pełnić funkcję piorunochronów dla
zawiedzionych w miłości bliźnich. Oto kilka uwag na temat pociągu do
niewłaściwych osób i ewentualnych środków zaradczych.
Po pierwsze trzeba powiedzieć, że uczucie i obiektywnie trafny wybór to
dwie różne sprawy. Fakt, iż ktoś nas bardzo pociąga czy wywołuje swym
widokiem burzę namiętności, absolutnie nie oznacza jeszcze, że jest
dobrym kandydatem na małżonka. Zakochać się bardzo łatwo. Dla niektórych
to tak jak kichnąć. Ludzie kochliwi muszą jednak przejść kilka miłości,
zanim odkryją kogoś, z kim będą mogli spędzić szczęśliwie resztę życia.
Są też osoby odpowiednie, które nas jednak nie pociągają. Właściwym
rozwiązaniem jest dopiero ktoś, kto spełnia oba warunki.
Po drugie zalecałbym ostrożność w wypadku występowania u drugiej strony
cech, które co prawda wydają się bardzo pociągające, ale stanowią
absolutną odwrotność naszej osobowości. Zakochiwanie się w osobach o
zupełnie odmiennej konstrukcji psychicznej jest typowym zjawiskiem u
dorastającej młodzieży. Czasami na widok takiej pary zastanawiamy się:
"Cóż oni mogą mieć ze sobą wspólnego?" Rzeczywiście, wspólnego mają ze
sobą bardzo niewiele, ale na tym właśnie polega mechanizm takiego
przyciągania. Człowiek z siebie niezadowolony (a to można powiedzieć o
większości dorastających młodych ludzi) zakłada podświadomie, że
uszczęśliwić go może tylko ktoś wywodzący się z zupełnie innego
środowiska i reprezentujący zupełnie inny system wartości. Powabne staje
się to, co egzotyczne. Chłopak sąsiadów czy przyjaciele z dzieciństwa
nie budzą najmniejszego zainteresowania. Tacy ludzie nie nadają się
przecież na bohaterów fantastycznych marzeń. W odróżnieniu od nich ktoś
pod wieloma względami różny i obcy może być obiektem niezliczonych
zabiegów idealizacyjnych.
Dr Don Tweedie, znany psycholog, opowiada, że w przyszłej żonie
pociągnęła go swoboda i lekkość. W jej rodzinie wszyscy byli bardzo
beztroscy - śmiechom i zabawom nie było końca. U niego w domu nacisk
położony był na pracę i odpowiedzialność.
"Cudownie było spędzić u niej weekend w towarzystwie tych ludzi. Całe
dwa dni graliśmy w cokolwiek i śmieliśmy się do rozpuku. Byłem
przeświadczony, że potrzeba mi właśnie kogoś takiego jak ona. Po ślubie
okazało się jednak, że to, co było przedtem takie zachwycające, teraz
doprowadza mnie do pasji. Przekonałem się na przykład, że dom prowadzi z
taką beztroską, jakby oddawała się zabawie. Szuflady były zawsze
powysuwane, z niedokręconych kranów kapała woda, a na słoikach brakowało
zakrętek".
Ostatecznie państwo Tweedie stworzyli wspaniałe małżeństwo, ale nie
obyło się bez rocznej separacji i bardzo poważnej korekty postaw obu
stron.
Na jakiej więc zasadzie dobierać sobie partnera? Czy wiązać się z kimś
bardzo podobnym, czy z kimś bardzo różnym od siebie? Otóż tak jak w
większości spraw najlepiej trzymać się środka. Na pewno dobrze jest, gdy
partner ma także odbiegające od naszych zainteresowania i cechy. W innym
wypadku wybieralibyśmy własne odbicie. Jeśli jednak nie ma żadnych
zbieżnych zainteresowań i wartości, nie ma też na czym budować wspólnego
losu. Przez jakiś czas po ukazaniu się bestsellera Niny i George'a
O'Neillów zatytułowanego Open Marriage (Otwarte małżeństwo) od wielu
osób słyszałem, że życzyłyby sobie związku, w którym każdy z małżonków
mógłby iść własną drogą. Niejedna z nich musiała się niestety przekonać,
że małżeństwa, w którym obie strony zawsze chodziły własnymi drogami, w
ogóle nie było sensu zawierać.
Po trzecie trzeba umieć odróżnić miłość od zależności. Zły to znak,
jeśli któraś ze stron chce mieć przy sobie kogoś silnego, "kto się nią
zaopiekuje" lub "na kim będzie mogła się oprzeć". Kto kocha drugiego
głównie z myślą o tym, co może mu on zapewnić, w istocie nie kocha, a
tylko jest zależny.
W praktyce terapeutycznej często mamy do czynienia z osobami (są to
głównie młode kobiety) szukającymi schronienia u silniejszego partnera -
guru, duchowego mistrza czy po prostu doświadczonego kochanka, który
zdaje się zawsze panować nad sytuacją. Kobiety te najwyraźniej liczą na
to, że udzieli im się pewność siebie i samodzielność drugiej strony.
Nigdy tak się jednak nie dzieje.
Ślub z osobą posiadającą potrzebne nam samym cechy w niczym nas do tych
cech nie przybliża. Małżeństwo z abstynentem nie uleczy alkoholika, tak
jak małżeństwo z muzykiem pozostanie bez wpływu na muzyczny słuch u
osoby, której, jak to się mówi, słoń nadepnął na ucho.
Po czwarte należy się strzec fascynacji złem. Mężczyzna w stylu
Casanovy, na przykład, zdobywa jedną kobietę za drugą, mimo iż większość
z nich doskonale wie, że ma do czynienia z łajdakiem, który potrafi być
słodki jak miód, ale też absolutnie bezwzględny. Zdobycz - tak samo w
literaturze jak w życiu - jest zafascynowana ciemną stroną osobowości
zdobywcy.
Czemu więc często lgniemy do osób, które nas obrażają i krzywdzą?
Wyjaśnienie po części polega na tym, że człowiek potrafi znajdować
przyjemność w bólu. Jest to jednak problematyka na tyle głęboka i
skomplikowana, że nie będę jej w tym miejscu rozwijał. W każdym razie są
powody ku temu, by historie typu Samsona i Dalili czy Edypa i Jokasty
powracały również we współczesnej literaturze. Są one odzwierciedleniem
pewnej wrodzonej człowiekowi rzeczywistości wewnętrznej. Ze spotkania
mężczyzny i kobiety może wyniknąć zarówno dobro, jak i zło. Szkoda
tylko, że podczas, gdy zło zawsze wzbudza pewne zainteresowanie, dobrem
często człowiek bywa znudzony.
Po piąte trzeba szukać kogoś szczęśliwego i zadowolonego z życia.
Najpewniejsza recepta na małżeńską klęskę to występować w roli
misjonarza i poślubić jakiegoś nieszczęśnika z zamiarem odmiany jego
losu. Strzec się należy osób, dla których jesteśmy jedyną radością w
życiu. Dobrze jest czuć się wybawcą, a słyszeć, że kobieta na czas
spotkań zapomina o wszystkich swoich troskach to wielki bodziec
pozytywny dla męskiego poczucia własnej wartości - jednak szczęście w
małżeństwie wymaga z reguły, by obie strony stały pewnie na własnych
nogach.
Po szóste wreszcie należy mieć się na baczności przed kuszącym
wyzwaniem nowości i niezwykłości. Zupełna inność danej osoby na tle
wszystkich ludzi, których do tej pory znaliśmy czy kochaliśmy, może być
potężnym środkiem dopingującym do zbliżenia i zdobycia jej dla siebie.
Jak już o tym była mowa, cudowność pierwszych chwil miłości polega w
dużej mierze na przezwyciężaniu wewnętrznych barier u partnera. Takie
bariery u dwojga nieznanych sobie ludzi są rzeczą naturalną. Pojawia się
pragnienie pokonania przeszkód i dopóki to nie nastąpi, znajomość jest
wielce frapująca. Na tej właśnie zasadzie niektórzy tracą serce do
partnera po pierwszych kontaktach seksualnych. Chodziło im tylko o
sprawdzenie się i teraz nie mają już o co walczyć.
Dlaczego bańka mydlana pęka
Jest oczywistym faktem, że nasi życiowi towarzysze tracą z czasem w
naszych oczach na atrakcyjności. Powodów nie tak trudno dociec. Po
pierwsze we wstępnym okresie znajomości ludzie starają się pokazać z
najlepszej strony. Nie ma tu rzecz jasna mowy o świadomym wprowadzaniu
drugiej osoby w błąd - po prostu każdy instynktownie usiłuje sprzedać
się jak najlepiej. Dbamy o powierzchowność, doraźnie rezygnujemy ze
złych nawyków i w ogóle robimy wszystko, co może nam przydać blasku. I
nie ma w tym nic zdrożnego - tyle że to tylko tymczasowe zabiegi.
Z drugiej strony sami bardzo chcemy, by wybrana przez nas osoba
podobała się nam i jeśli nie przebywamy z tą osobą na co dzień, mamy
pełne pole do popisu. Kobieta, która pragnie łagodnego, wrażliwego
partnera, może go zawsze mieć, o ile tylko czasowe rozłąki każdorazowo
umożliwią jej życzeniową rekonstrukcję wyobrażeń o tym człowieku. Kiedy
dziewczyna pisze z uniwersytetu o "cudownym chłopaku jeżdżącym
volkswagenem w kolorze moich marzeń", albo gdy młody żonkoś chwali się
wszem i wobec, jak genialna jest jego żona(podczas gdy w rzeczywistości
jej intelekt nie wyrasta ponad przeciętność), wiadomo, że wierzą oni w
coś, ponieważ jest im z tym dobrze. Nawet krótki okres wspólnego życia
dający możliwość zaobserwowania partnera w sytuacjach stresu i zmęczenia
doprowadzi do weryfikacji tych przekonań.
Bańka pęka jednak również z innego powodu. Tak jak jesteśmy skłonni do
idealizowania kogoś nowo poznanego, tak też poznawszy daną osobę bliżej
często ulegamy tendencjom odwrotnym. Oto typowy przykład: młodzieniec,
któremu w okresie narzeczeństwa widok wybranki zapierał dech w
piersiach, w miesiąc po ślubie zastanawia się, gdzie się podział cały
jej sex-appeal. Dlaczego? Otóż z chwilą, gdy stała się częścią domowego
otoczenia, mimowolnie zaczął przeprowadzać różnorodne skojarzenia między
nią a własną przeszłością. Nagle żona wydała mu się pod wieloma
względami podobna do matki. Poprzednio nie dostrzegał tego wcale, ale
teraz widzi żonę w sytuacjach znanych z dzieciństwa - pochyloną nad
zlewem, robiącą pranie, pracującą w ogródku. Być może małżonka reaguje w
sposób przypominający matkę. Podświadomość wysyła sygnał ostrzegawczy:
"Kazirodztwo!" i żona traci w oczach młodego człowieka cały seksualny
powab.
Trzeci powód, dla którego bańka pęka, wiąże się z idealizowaniem samej
miłości. Po prostu niekiedy zbyt wiele się po niej spodziewamy.
Ktoś mi kiedyś powiedział: "Dobre małżeństwa w moim otoczeniu mogę
policzyć na palcach jednej ręki. Ja się angażuję dopiero mając pewność,
że to właściwa osoba, dopiero wtedy, kiedy między nami dzieje się coś
niesamowitego". Taka celowość działań i idealistyczne spojrzenie na
związek dwóch osób zasługuje z jednej strony na pochwałę, z drugiej
jednak budzi pewne obawy. Bez względu bowiem na staranność w doborze
partnera codzienne życie małżeńskie niemal zawsze wiąże się z pewnymi
rozczarowaniami. A rozczarowani idealiści mają tendencję pochopnie i
przedwcześnie decydować się na rozwód.
Choć z racji mojej pracy kontaktuję się przede wszystkim z małżeństwami
przeżywającymi trudności, jednocześnie znam setki bardzo udanych
związków. Niekoniecznie idealnych czy żyjących w stanie permanentne
ekstazy, ale dobrych i z perspektywami na przyszłość. Ilekroć więc ktoś
uskarża się na absolutny brak szczęśliwych małżeństw, podejrzewam go o
stosowanie nierealistycznych kryteriów.
Nasze środowisko kulturowe - filmy i piosenki - przyzwyczaiły nas do
upatrywania w miłości między kobietą a mężczyzną jednorazowego
rozwiązania wszelkich problemów. Miłość ma być legendarnym Graalem,
którego odnalezienie zapewnia ostateczne szczęście.
Ten tok rozumowania wiedzie wprost do katastrofy, ponieważ łączy z
romantyczną miłością oczekiwania, które może zaspokoić tylko zbawienie.
Miłość między dwojgiem ludzi może się najwyżej załamać pod ciężarem
takich wymagań.
Oto paradoks: romantyczna miłość jest szczęściodajna tylko pod
warunkiem, że nie wiążemy z nią zbyt wielkich oczekiwań. Najlepiej z
niej korzystamy akceptując jej ograniczenia.
Jak ustrzec się przegranej w miłości
Skoro wiele związków załamuje się z powodu złego doboru partnera, warto
się w tej delikatnej materii kierować zasadami sprzyjającymi prymatowi
głowy nad sercem. Oto one:
1. Staranny dobór środowiska kontaktów z płcią odmienną. Ktoś, kogo
spotykamy w podejrzanej spelunie, najprawdopodobniej nie stroni od
alkoholu. Osoba spotkana w kaplicy z reguły jest religijna. Niby to
oczywiste, ale ja jestem niezmiennie zdumiony minimalnym udziałem
intelektu w doborze miejsc, w których ludzie szukają sobie partnera.
2. Wyczulanie na wyraźne sygnały ostrzegawcze takie jak:
nieodpowiedzialność, zachowanie podrywacza, drobne, niby niewinne
kłamstewka. Często lekceważymy te sygnały, bo za bardzo zależy nam na
tym, żeby to był właśnie "on" lub "ona".
3. Unikanie jak ognia żonatych mężczyzn i zamężnych kobiet. Jeśli
sądzić na podstawie moich doświadczeń terapeutycznych, można powiedzieć,
że większą skłonność do wchodzenia w trójkąty mają kobiety. Powód nie
jest tajemnicą - rozpoczynając związek z żonatym mężczyzną kobieta mniej
ryzykuje, bo nie musi się angażować. Kochanka nie jest narażona na
odrzucenie i nie musi podejmować poważnych decyzji. Okazuje się jednak,
że tylko teoretycznie. Setki razy rozmawiałem z kobietami, które nie
chciały się angażować, a potem przepadały z kretesem. Niemal wszyscy są
zgodni co do tego, że rola "drugiej kobiety" nie jest do
pozazdroszczenia, że smutne są jej samotne weekendy i że ostatecznie
niemal zawsze przegrywa.
4. Wiedza o przeszłości. Wiele istotnych informacji dostarczą nam
dotychczasowe losy partnera. Przezwyciężenie trudnych doświadczeń w
rodzaju zaburzonego życia rodzinnego w dzieciństwie czy bolesnego
rozwodu wymaga dania mu pewnego kredytu zaufania, niemniej jednak uważne
przyjrzenie się przeszłości potencjalnie najbliższej osoby jest ze
wszech miar pożądane. Czy to nam się podoba, czy nie - i bez względu na
to, jak bardzo ktoś chciałby zerwać z dotychczasowym życiem - każdy jest
poniekąd sumą własnych doświadczeń. Kot może zacząć chadzać innymi
ścieżkami, ale zdarza się to znacznie rzadziej, niż sądzą idealiści.
Powróćmy do kobiety zakochującej się w żonatym mężczyźnie w nadziei, że
jej wybranek zdobędzie się na rzecz nieprawdopodobną - na rozwód z żoną
i ślub z kochanką. Rozsądek nakazuje dopuścić myśl o tym, że po kilku
latach mężczyzna zacznie szukać szczęścia z następną kobietą, a druga
żona podzieli los pierwszej. W moim gabinecie wielekroć padały już z ust
kobiet słowa: "Jak mam mu zaufać? Kiedy zaczął się ze mną spotykać, też
był już przecież żonaty!"
Komunałem jest już powiedzenie, że ci, którzy nie wyciągają wniosków z
przeszłości, zasługują na to, by powtórzyła się ich kosztem. Nie chcę
być dla nikogo złym prorokiem, ale tak właśnie często bywa. Nieszczęść
czyhających w wiadomych miejscach naprawdę wypada unikać.
Miłość jako decyzja
Ciągle jeszcze nie brakuje ludzi, którzy wierzą, że miłość zapisana
jest w gwiazdach - że przeznaczeni dla siebie mężczyzna i kobieta
odnajdą swój wzrok nawet w tłumie i nieodwołalnie muszą się ze sobą
połączyć, wszelki zaś opór wobec tych odwiecznych wyroków oznacza
ucieczkę przed własnym losem, przeznaczeniem, Kupidynem czy "precyzyjnym
planem Bożym".
Tymczasem jest to oczywisty absurd. Choć mocno wierzę w
uszczęśliwiającą moc miłości, absolutnie nie zgadzam się z poglądem, że
człowiek jest zdany na łaskę i niełaskę tajemniczych sił lub
determinowany przez Najwyższego. Wręcz przeciwnie - dochodzę do wniosku,
że niemal zawsze do niego należy zarówno decyzja o zakochaniu się, jak i
wybór momentu, w którym ono następuje.
Pewien lekarz zwierzył mi się:
- Byłem zakochany siedem czy osiem razy w życiu i teraz z perspektywy
czasu widzę, że za każdym razem sam tego chciałem. Swego czasu poczułem
wielką namiętność do pewnej kobiety pracującej w naszym biurowcu i byłem
przekonany, że to ona tak na mnie działa. Teraz jednak uzmysławiam
sobie, że byłem po prostu znudzony i szukałem rozrywki, a w dodatku
miałem nawet pewną tego świadomość. Wystarczyłby mi zupełnie przeciętny
obiekt.
Chodzi o to, że choć miłość może dać wiele szczęścia, serce człowieka w
dużym stopniu podległe jest jego woli. Miłością nie rządzi przypadek. W
ogromnej mierze jesteśmy kowalami własnego losu.
Zaznaczam, że nie mówię o samym pociągu seksualnym. Pod tym względem
oddziałuje na nas bardzo wiele osób w bardzo różnych sytuacjach. Jednak
człowiek o pewnym stopniu samoświadomości nie pozwala, by rządziły nim
hormony. Ma wybór pomiędzy zduszeniem pożądania w zarodku a nadaniem mu
dalszego biegu.
Pewien boleśnie zraniony rozwodem cieśla powiedział mi:
- To się może wyda panu mało romantyczne, ale ja zrobiłem sobie listę
cech, którymi musi się charakteryzować moja przyszła żona, i choćby nie
wiem co, nie zakocham się w kobiecie, która nie będzie spełniała
przynajmniej większości tych warunków. Pod względem seksualnym
oddziałuje na mnie oczywiście mnóstwo kobiet. W paru z nich mógłbym się
z pewnością zakochać, ale do tego nie dopuszczę. Za to zobaczy pan, co
się będzie działo, kiedy spotkam kogoś, kto spełni wymogi z mojej listy
...
Niegłupie podejście. I wcale nie wykluczające romantyzmu w relacji z
wybranką. Ten człowiek uznaje walory miłości romantycznej nie
zapominając o jej ograniczeniach. Chce z niej czerpać szczęście, a nie
stać się jej ofiarą.
Część 3: Cztery zasady tworzenia więzi intymnych
Motto:
Rzadko kto uważa, że ma prawo
do sukcesu w jakiejś dziedzinie,
ale za to niemal każdy oczekuje
takiego sukcesu w małżeństwie.
Sydney J. Harris
Miłość a zaspokajanie potrzeb
Przedmiotem niniejszego i kilku następnych rozdziałów będzie odpowiedź
na pytanie, dlaczego miłość wygasa. Aby odpowiedzieć na to pytanie,
sformułujemy najpierw następny warunek udanego związku:
"Określ jasno potrzeby, których zaspokojenia oczekujesz w małżeństwie".
Zaobserwowałem, że ludzie cieszący się stabilną, owocną więzią z
partnerem mają z reguły bardzo jasne pojęcie o swoich potrzebach i
zakładają, że większość ich mogą zaspokoić.
Idealne zaspokojenie potrzeb
Na przykład Lisa jest szczęśliwą żoną operatora dźwigu. Żyje z Brianem
od wielu, wielu lat i należałoby oczekiwać, że o jakimkolwiek
romantyzmie nie może już być między nimi mowy. Z wyglądu naprawdę nie
przypominają rozmarzonej młodej pary. A jednak są ze sobą nadzwyczaj
silnie związani. Lisa mówi:
"Cóż, Brian nie jest może najprzystojniejszym facetem w mieście, i
chyba nie zrobią go już dyrektorem, ale jego śmierć przeżyłabym bardzo
ciężko. I wcale nie dlatego, że nie potrafiłabym wrócić do pracy i
zarobić na życie. Nie o to chodzi. Brian przestudiował mnie dokładnie i
wie, czego mi trzeba do szczęścia. Na przykład bardzo ważna jest dla
mnie muzyka, więc on, choć wcale nie przepada za utworami symfonicznymi,
chodzi ze mną na koncerty z wielką ochotą. I jest szczęśliwy przynosząc
mi w prezencie nową płytę, o której wie, że mi się spodoba. Myślę, że
jego szczęście wynika ze świadomości, jak wielką mi robi przyjemność.
Albo seks ... Tyle kobiet skarży mi się na niezdarność czy gruboskórność
mężów. Brian jest zupełnie inny. Zna moje ciało, tak jak muzyk zna swój
instrument i potrafi wydobyć ze mnie wszystko. Nigdy się nie spieszy,
uwodzi mnie, bawi się ze mną, drażni. Czasami mnie pozostawia
inicjatywę. Naprawdę nie mogę sobie wyobrazić większego spełnienia w tej
sferze. To samo dotyczy zresztą innych spraw. Chcę pewnych rzeczy z
życia, a Brian potrafi zapewnić mi większość z nich. Nie wszystkie. Ale
więcej z pewnością od nikogo nie dostanę".
Czy szczęście Lisy płynie z faktu, że ma za męża wspaniałego faceta?
Owszem, ale tylko po części. Znam bowiem mnóstwo żon wspaniałych
facetów, które wcale nie czują się szczęśliwe. Skąd więc to szczęście
Lisy? W dużej mierze stąd, że zupełnie świadomie związała się z Brianem
mając na względzie zaspokojenie pewnych swoich potrzeb. (Co oczywiście
nie oznacza, że jest z nim po to tylko, by brać - tym tematem zajmę się
jednak w innym miejscu. ) Lisa dobrze zna swoją wewnętrzną konstrukcję i
potrafiła przekazać tę wiedzę mężowi.
Mów o swoich potrzebach
W odróżnieniu od rozwiązania wypracowanego przez Lisę i Briana nader
wiele osób wstępuje w związek małżeński z niemałymi oczekiwaniami - po
części nierealistycznymi, po części sprzecznymi z oczekiwaniami
partnera, a nade wszystko prawie nigdy głośno nie wyrażanymi.
Joan, na przykład, zawsze widziała się wyłącznie w tradycyjnej roli
żony i matki. Sama mówi o sobie, że była niepoprawną romantyczką, bo
jaka kobieta marzy dzisiaj o małym domku i czekaniu z dziećmi na męża
wracającego wieczorem z pracy. Moim zdaniem zawinił nie tyle jej
romantyzm, co bezpodstawne założenie, że Gordon ma taką samą wizję
małżeństwa. Jak na ironię okazał się swego rodzaju feministą. O
dzieciach jeszcze nie myślał, a na pewno nie chciał ich mieć od razu.
Natomiast usilnie nakłaniał Joan do podjęcia pracy zawodowej.
Nie było nic złego ani w jednej, ani w drugiej wizji życia. Problem
polegał na tym, że zarówno Gordon, jak i Joan czekali z ujawnieniem
swych potrzeb aż do czasu, kiedy już oboje czuli się niezrozumiani i w
jakiś sposób odepchnięci przez drugą stroną. Zdążyli zadać sobie tyle
ran, że ich więź nie wytrzymała. Ze smutkiem obserwowałem ich rozstanie,
ponieważ to małżeństwo można było uratować.
Powinieneś wiedzieć, czego chcesz
Jednym z istotnych powodów, dla którego przemilczamy wobec partnera
nasze oczekiwania, jest to, że sami nie zawsze dobrze wiemy, czego nam
potrzeba do szczęścia.
Od trzydziestu lat słucham ludzi zwierzających się ze swoich problemów.
Strawiłem na tym około dwudziestu pięciu tysięcy godzin. I coraz
bardziej jestem przekonany, że ludzie mają z reguły niejasne pojęcie o
tym, co może ich uszczęśliwić. Dla niewiadomych powodów mało kto chce
wniknąć w swoją konstrukcję psychiczną i związane z nią specyficzne
potrzeby. Cóż zresztą możemy powiedzieć o tym, co nas uszczęśliwi w
przyszłości, skoro z reguły nie pamiętamy nawet, z jakich powodów
niegdyś bywaliśmy szczęśliwi.
Często odsyłam ludzi do domu z czystą kartką papieru opatrzoną
nagłówkiem: " Dwadzieścia rzeczy, które lubię robić". Wypisanie tych
rzeczy jest pracą domową na najbliższy tydzień. Zawsze zaznaczam, że nie
chodzi wcale o wielkie przedsięwzięcia. Wystarczą zwykłe codzienne
zdarzenia w rodzaju zanurzenia się w wannie pełnej gorącej, pokrytej
pianą wody.
Wiele osób pojawia się po tygodniu z sześcioma lub siedmioma zaledwie
pozycjami, co jednoznacznie dowodzi braku kontaktu z najgłębszymi i
najbardziej spontanicznymi obszarami osobowości. Skądinąd wiadomo, że
nie są to ludzie szczęśliwi - i nic dziwnego, skoro nie wiedzą nawet, w
jaki sposób sprawić sobie przyjemność.
Kto więc pragnie dobrego i efektywnego porozumiewania się z partnerem,
powinien najpierw poznać własne potrzeby. Drugi krok polega na ich
wyartykułowaniu. Musi po prostu powiedzieć mężowi lub żonie, czego mu
trzeba do szczęścia.
Różnica między komunikowaniem a presją
Zasada mówienia o swoich potrzebach, jak większość słusznych zasad,
jest podatna na wypaczenia. Dochodzi do nich wtedy, gdy komunikowanie
przechodzi w naleganie. Niektórzy mężczyźni bez końca klarują żonie,
jakiej postawy od niej oczekują, tak jakby nie wierzyli, by mogła
kiedykolwiek zachować się właściwie.
Jak mówić o swoich potrzebach bez wywierania presji na partnera? Na
początek dobrze jest powiedzieć o tym, kiedy czujemy się z nim
szczęśliwi. Nieustanne uskarżanie się na monotonię wspólnego życia wcale
nie posuwa sprawy do przodu, natomiast niezwykle korzystny efekt może
mieć wskazanie na szczęściodajne cechy i zachowania partnera. Afirmacja
zachowań pozytywnych nigdy jeszcze nikomu nie zaszkodziła.
"Zamiast krytykować to, czego nie lubisz - stwierdza psychiatra i
seksuolog Avodah K. Offit - skoncentruj się na tym, co ci się podoba.
Znacznie lepszy skutek osiągniesz mówiąc: "Lubię słuchać z tobą muzyki.
To mnie bardzo nastraja do pieszczot" niż zgłaszając pretensję w
rodzaju: "Czy naprawdę nie stać cię na nic lepszego na zachętę niż ten
stary, sprośny dowcip?""
Niejednokrotnie trzeba będzie powiedzieć partnerowi również o rzeczach
przykrych. Należy jednak przystąpić do tego z całą delikatnością i
otwartością na jego punkt widzenia. I od razu na początku zastrzec, że
nie chodzi o szukanie winnego. Lepiej mówić o świadomości jakiegoś braku
czy niezrozumienia, którą chcielibyśmy się podzielić.
Paradoks polega na tym, że ujawnienie swoich potrzeb bez pretensji i
agresji z reguły bardzo zjednuje partnera. Nie ma nic trudniejszego niż
kochać kogoś, kto stwarza wrażenie samowystarczalności. - On mnie nie
potrzebuje - usłyszałem ostatnio od pewnej zupełnie zbitej z tropu
kobiety. - On nikogo nie potrzebuje. Równie dobrze mógłby żyć zupełnie
sam.
Przypadkiem znam tego człowieka i wiem, że absolutnie nie dałby sobie
rady bez żony. Tyle, że nie potrafi jej tego powiedzieć.
Odrobina zdrowego egoizmu?
Jednym z powodów, dla którego mamy opory przed komunikowaniem drugiej
stronie naszych potrzeb, jest obawa, że to zbyt egoistyczne. A miłość z
natury rzeczy nie może być egoistyczna. Myślimy więc, że w relacji
miłosnej winniśmy jakoby uwolnić się od biologicznego instynktu szukania
przyjemności i unikania bólu poświęcając wszystko dla szczęścia
ukochanej osoby.
Rodowodu tych wzniosłych założeń należy doszukiwać się głównie w
tekstach autorów typu biskupa Andersa Nygrena. W swym klasycznym
traktacie teologicznym biskup Nygren ustanowił hierarchię postaw, w
której miłość-agape zajmuje najwyższe, a miłość erotyczna
najpośledniejsze miejsce. Eros (który oznacza nie tylko seks) wyraża się
w postawie: "Kocham cię, bo cię potrzebuję" i jest dla autora zawsze
czymś niskim. Przeciwne miejsce w skali ocen zajmuje agape - całkowicie
bezinteresowna miłość, którą darzy nas Bóg.
Osoby, które zwracają się do mnie o pomoc i radę, jeśli nie odnajdują w
sobie tak rozwiniętej zdolności do poświęcenia się zaspokajaniu potrzeb
małżonka, zaczynają mieć poczucie winy. Altruistyczną pozę udaje im się
przybrać tylko na krótki czas, po którym następuje nawrót
normalniejszych, interesownych postaw. Na domiar złego zauważają, że
druga strona również nie jest specjalnie skłonna do poświęceń.
Poczucie winy jest jednak w tym kontekście przeważnie bezzasadne.
Niektórzy teologowie bez złej intencji zbyt ostro rozgraniczają agape od
erosa w konsekwencji zniekształcając nawet obraz Bożej miłości do
człowieka.
Ten, kto przedstawia Boga jako łagodnego autokratę, który kocha
człowieka niczego od niego w zamian nie wymagając, najwidoczniej nie
wniknął dostatecznie głęboko w treść zarówno Starego, jak i Nowego
Testamentu. Biblia ukazuje bowiem Boga jako współczującego wrażliwego
Ojca, który raduje się miłością swoich dzieci. On, który pierwszy kocha,
i to zanim jeszcze się nawrócimy, choć cierpliwy i wytrwały, oczekuje
naszej odpowiedzi. Jeśli jej zabraknie, może się od nas odwrócić.
Teologowie z dawien dawna roztrząsają mroczną kwestię grzechu, który nie
może być dopuszczony i wielu nie może się do końca zgodzić, na czym on
polega. Na pewno wiadomo jednak, że wiąże się ze świadomym i upartym
odrzucaniem Boga, co jest dla Niego szczególnie bolesne. Nawet Bóg
oczekuje pewnej wzajemności.
Matka Teresa z Kalkuty zdobywa się na niebosiężne wyrzeczenia dla
głodnych i cierpiących bliźnich. Dlaczego? Przede wszystkim czyni to dla
Boga, lecz podejrzewam, że nieobojętne jest jej również pełne
wdzięczności spojrzenie jakiegoś dziecka, któremu ulżyła w niedoli.
Nigdy nie otrzyma tyle, ile ofiarowała, ale ważny jest dla niej sam fakt
wzajemności. Z odwzajemnionej miłości czerpie energię do dalszego
działania. I odwrotnie - nawet najwięksi święci nie przedłużają w
nieskończoność aktów miłosierdzia w stosunku do osób, które odpłacają im
przekleństwem. Zbyt wielu jest innych cierpiących, którzy przyjmą
miłosierdzie z wdzięcznością.
Pytanie, przed którym stajemy, brzmi: "Czy można kochać nie oczekując
żadnej wzajemności?" Z moich obserwacji wynika, że żadna relacja nie
jest wolna od oczekiwania wzajemności. Jeśli można taką tezę sformułować
w odniesieniu do miłości, którą Bóg kocha ludzi, to tym bardziej w
odniesieniu do miłości, którą ludzie kochają Boga. Człowiek zwraca się
do Boga, ponieważ Go potrzebuje. Miłość człowieka do Boga zawiera pewien
element uwielbienia i wdzięczności (co nazywamy oddawaniem czci Bogu),
zwłaszcza, kiedy człowiek zda już sobie sprawę, że Bóg kochał go zawsze.
Niemniej jednak, jak powiedział św. Augustyn, to nasz wewnętrzny
niepokój jest pierwszym impulsem na drodze do Boga. Współczesny teolog
Lewis Smedes uważa, że: "Wszyscy szukamy Boga, ponieważ wszyscy
potrzebujemy, aby nas napełnił". Jeśli niepokój i tęsknota serca
sprawia, że kierujemy wzrok ku Bogu, nie ma niczego nagannego w podobnym
niepokoju i tęsknocie pomiędzy mężczyzną a kobietą.
Nie chciałbym być źle zrozumiany: nie propaguję egoizmu. Ukazuję tylko
miłość jako splot zachwytu nad ukochaną osobą i tęsknoty za osobistym
spełnieniem.
Kilka słów w obronie erosa
Chciałbym teraz zabrać głos w obronie erosa, który w wielu środowiskach
traktowany jest nazbyt szorstko. Powodem takiego traktowania jest, jak
już powiedziano, upatrywanie w erosie "miłości-potrzeby" o egoistycznym
podłożu. Szczególnie krytyczny wobec erosa jest pisarz C. S. Lewis. W
zaciekłym ataku na Wenus w Czterech miłościach potępia miłość
romantyczną w ogóle, a miłość erotyczną w szczególności (C. S. Lewis,
Cztery miłości, tłum. Maria Wańkowiczowa, Warszawa, 1962), co łączę z
faktem, że bardzo późno się ożenił. Gdyby wcześniej poznał tajniki
małżeńskiego łoża, być może nie byłby tak kategoryczny w swych
twierdzeniach.
Literatura chrześcijańska w negatywny z reguły sposób odnosi się do
namiętności seksualnej w czystej postaci. Zarzuca jej hedonizm,
jednocześnie wskazując na to, że seks winien być wyrazem czegoś
większego i głębszego. Trudno nie zgodzić się z tym, że miłość erotyczna
dostarcza człowiekowi ogromnej przyjemności, ale czy pociąg seksualny
jest sam w sobie czymś złym? Przypatrzmy się erosowi na jego najbardziej
podstawowym poziomie, jako zwykłemu pragnieniu spółkowania. To
pragnienie nie tylko bardzo głęboko w nas tkwi - ono pochodzi od Boga. A
skoro w akcie spółkowania Bóg skoncentrował tyle przyjemności, należy
zakładać, że chciał, byśmy ją odczuwali, Czy więc pragnienie spółkowania
może być samo w sobie grzeszne?
Wyobraźmy sobie brygadzistę wracającego późnym wieczorem z pracy. Jest
bardzo zmęczony i, jak to wówczas bywa, jego myśli krążą uparcie wokół
wiadomych spraw. Już wjeżdżając do garażu oczyma wyobraźni widzi żonę.
Wie, że zastanie ją w łóżku z książką w ręku i że będzie prawdopodobnie
naga. Wchodząc pod kołdrę czuje okrągłości jej ciała i natychmiast jest
gotowy do zbliżenia. W tym momencie jest skoncentrowany głównie na
swoich potrzebach. Nadzwyczajniej w świecie pożąda swojej żony.
Czy taka "zwierzęca" namiętność jest grzechem? Niektórzy twierdzą, że
tak. W jednej z poradni małżeńskich nazwano takie zachowanie
"wykorzystywaniem drugiego człowieka dla własnej przyjemności", z czego
automatycznie miało wynikać, że pożądanie seksualne naznaczone jest
wielkim złem.
Tymczasem większość kobiet tego zła nie dostrzega;. Wręcz przeciwnie -
nigdy nie zdarzyło mi się spotkać takiej, której przykrość sprawiałby
fakt, że jej ciało jest przedmiotem pożądania. Kobiety przyznają, że
czasami idą z tym w parze pewne problemy, bo mężowie działają zbyt
szybko, ale o potępieniu nie ma mowy.
Zgódźmy się więc co do tego, że czerpanie cielesnej przyjemności ze
współżycia z kochaną osobą jest czymś zasadniczo dobrym, a nie złym.
Eros staje się niegodziwą manipulacją dopiero wtedy, gdy czerpiemy
przyjemność kosztem partnera. Do tego dość istotnego problemu będziemy
musieli jeszcze powrócić.
Powyższe rozważania wprowadzają nas w temat, który parokrotnie
przewinął się już w dotychczasowych wywodach, a którym teraz chciałbym
zająć się szczegółowo - tematykę wzajemnej relacji pomiędzy własną
tożsamością a intymną więzią z drugą osobą.
Motto:
Określ jasno potrzeby,
których zaspokojenia
oczekujesz w małżeństwie
Motto:
O losie człowieka decyduje to,
za kogo sam się uważa.
Henry David Thoreau (1817-1862), amerykański filozof, moralista i
pisarz)
Znaczenie niezależności
W opinii wielu osób złe zdanie na swój temat jest uroczą, może nieco
staroświecką, ale bardzo użyteczną cechą we wspólnym pożyciu. Tymczasem
okazuje się, że dobrzy kochankowie wcale nie są pariasami, a z reguły
pewnymi siebie i pełnymi inicjatywy ludźmi, którzy potrafią czerpać
satysfakcję z różnych źródeł, są otwarci na cudowności otaczającego ich
świata i gotowi dzielić się ze współmałżonkami przeżywanym przez siebie
bogactwem.
Ostatnio miałem okazję rozmawiać z pewną atrakcyjną wdową, której
małżeński układ polegał na pełnym i bardzo twórczym partnerstwie. Jest
to kobieta czynna zawodowo, która nie potrzebuje mężczyzny ze względów
finansowych. Nie brakuje jej też przyjaciół.
- Owszem - powiedziała - mam nadzieję, że Bóg ześle mi jakiegoś
mężczyznę, ale nie w tym rzecz, bym była zrozpaczona czy potrzebowała
pomocy. Doskonale potrafię poradzić sobie z cieknącą rurą czy zepsutym
samochodem. Moje życie jest pełne, tyle że chciałabym mieć z kim się nim
podzielić. Chodzi mi o stojącego na własnych nogach mężczyznę, z którym
spotykałabym się wieczorami. Po całym dniu użerania się z klientami
dobrze jest mieć świadomość, że w domu będzie można porozmawiać z
człowiekiem, który z zainteresowaniem o tym posłucha. Jednocześnie sama
chcę mu dać to samo.
Z taką wizją miłości kobieta ta stworzy zapewne bardzo harmonijny
związek, a jej wybrańcowi będzie można tylko pozazdrościć. Nic bowiem
tak dobrze nie rokuje małżeństwu jak fakt, że obie strony stoją mocno na
własnych nogach, że same sobie dają radę w życiu i w najistotniejszych
sprawach nie są od nikogo zależne, a dodatkowo chcą jeszcze dzielić swe
osobiste zadowolenie z kimś innym.
Druga zasada obowiązująca tych, którzy pragną przeciwdziałać umieraniu
miłości brzmi więc:
"Pielęgnuj własną niezależność".
Erik Erickson jest jedną z barwniejszych postaci współczesnej
psychologii. Kursuje nieustannie pomiędzy Europą a Ameryką, zajmuje się
sztuką oraz psychologią, a choć nigdy nie zadbał o formalne
wykształcenie, jest uznawany za jeden z najbardziej wszechstronnych i
płodnych umysłów zajmujących się problematyką tożsamości człowieka.
Erickson reprezentuje pogląd, że wszelka intymność między dwojgiem osób
możliwa jest dopiero na gruncie w pełni ukształtowanej tożsamości.
Dopiero człowiek, który dorastając odrywa się ostatecznie od rodziców,
osiąga etap rozwoju wewnętrznego umożliwiający "pokonanie strachu przed
utratą własnego ego w sytuacjach wymagających zapomnienia o sobie.
Na ten nieodzowny dla budowania intymnej więzi warunek wskazywano
oczywiście znacznie wcześniej. Przede wszystkim mówił o nim sam Chrystus
nakazując nam kochać bliźnich jak samych siebie.
Rozwijanie własnej indywidualności
Z Chrystusowego przykazania miłości wynika, że aby kochać bliźniego,
musimy sami się poznać. Stwarzając nas tak różnymi - ludzkie osobowości
są tak samo niepowtarzalne jak linie papilarne - Bóg z cała pewnością
pragnął, byśmy tę wyjątkowość rozwijali i by każdy coraz bardziej stawał
się zamierzoną przez Niego indywidualnością, Za swej kadencji na
stanowisku dyrektora Federalnej Komisji do Spraw Porozumiewania się
Nicholas Johnson podzielił się na łamach Saturday Review kilkoma bardzo
trafnymi uwagami na temat rozwijania tożsamości:
"Musisz odkryć, kim naprawdę jesteś; co sam uważasz za słuszne i
najlepsze. Masz nie tylko maszerować w rytmie jakiegoś werbla, ale sam
być doboszem. Sam musisz ustalić swój rytm. Musisz wejrzeć w swą duszę i
przekonać się, co tam jest. Dobrze byłoby pobyć w tym celu jakiś czas
samemu w lesie. Ale wyjazd z namiotem - z różnych zrozumiałych powodów -
może nie być w twoim wypadku najwłaściwszym rozwiązaniem. Rzecz nie w
namiocie ... Chodzi o to, byś odszukał swoją duszę, kopnął ją, dźgnął
kijem, przekonał się, czy jeszcze żyje i zobaczył, w którą pójdzie
stronę".
Trzeba mieć swoje zasady
Oczywiście nie nakłaniam nikogo do ekscentryzmu czy izolowania się od
ludzi. (Choć łatwiej zapewne pokochać pogodnego ekscentryka niż kogoś,
kto za wszelką cenę pragnie się wszystkim podobać. ) Każdy związek
wymaga rozsądnych kompromisów i pewnej elastyczności. Ale z
elastycznością też można przesadzić.
W kiepskich powieściach niejednokrotnie padają deklaracje typu:
"Zrobiłbym dla niej wszystko. Mógłbym oszukać, zabić..." Brzmi to może
efektownie, ale wystarczy chwila zastanowienia, by zauważyć, że takie
ślepe przywiązanie zdradza człowieka pozbawionego jakiejkolwiek
tożsamości. W cenie są raczej ludzie z poczuciem własnej wartości,
którzy nigdy nie przekroczą pewnych granic. Jaki jest dokładny przebieg
linii wyznaczającej tę nienaruszalną wewnętrzną sferę, nie zawsze
wiadomo. Bywa różny u różnych osób i przeważnie podlega ciągłym zmianom.
Zdarzają się jednak sytuacje, które ujawniają niezłomność pewnych zasad
i przekonań.
W znakomitej książce Identity and Intimacy (Tożsamość a bliskość)
William Kilpatrick ukazuje życie Tomasza More'a jako dobitny przykład
takiej wewnętrznej autonomii. Kwestionując małżeństwo króla Henryka VIII
z Anną Boleyn, More świadomie ryzykował życie. Nie był przy tym naiwnym
idealistą, lecz doświadczonym prawnikiem doskonale obeznanym ze sztuką
kompromisu. Uznanie małżeństwa króla wymagałoby jednak od niego
krzywoprzysięstwa, zaświadczenia o czymś, co uważał za sprzeczne z Bożym
prawem.
W sztuce Roberta Bolta zatytułowanej A Man for All Seasons (Człowiek na
każdą pogodę) jest scena, w której Tomasza odwiedza w więzieniu rodzina
rozpaczliwie błagając, by ustąpił królowi. Tomasz odpowiada córce:
Kiedy człowiek składa przysięgę. Meg, to tak jakby brał samego siebie w
dłonie. Jak wodę. (Składa ręce.) Jeśli wówczas rozsunie palce, nie może
oczekiwać, że się jeszcze kiedykolwiek odnajdzie.
Dalszy ciąg tej historii jest zapewne wszystkim dobrze znany. More
stanął przed sądem i został stracony. W przedmowie do swej sztuki Bolt w
pięknych słowach mówi o opisywanym przez siebie bohaterze i duszy
ludzkiej, która może być niczym twierdza:
"Wiedział, od czego zaczynał, i w czym tylko mógł, ustąpił swoim wrogom
i swoim bliskim. W obu wypadkach były to znaczące obszary, bo odczuwał
zasadny strach i wiele rzeczy było mu drogich ... W końcu jednak
zażądano od niego, by ustąpił z tego skrawka, na którym ulokował swą
duszę. I wówczas ten giętki, pełen poczucia humoru, bezpretensjonalny, a
zarazem subtelny człowiek poddaje się jakiemuś zupełnie pierwotnemu
rygorowi i tkwi niewzruszenie w miejscu niczym skała.
Nie można poświęcić wszystkiego dla rodziny. Potrzebujemy kogoś, kto
jak Tomasz More nigdy nie przekroczy pewnej granicy. Nie chcę żony,
która jest gotowa zrobić dla mnie "wszystko". Nie zawsze mogę na sobie
polegać i w takich momentach potrzebna mi jest jej wierność czemuś
wyższemu niż moja zmienna wizja rzeczywistości. To przywraca mi
trzeźwość sądu.
Domowa degradacja
Rozwinięta tożsamość i indywidualność potrzebna jest partnerom nie
tylko w momencie nawiązywania relacji miłosnej, ale przez cały okres jej
trwania. Z reguły łatwiej przychodzi to mężczyznom, gdyż od kobiety
oczekuje się w naszym środowisku kulturowym zależności. Choćby nawet
kiedyś - na przykład w okresie studiów - funkcjonowała jako osoba
samodzielna i niezależna, po ślubie często "zostaje zdegradowana" do
roli gospodyni domowej.
Tradycjonaliści wynoszą pod niebiosa cnoty strażniczki ogniska
rodzinnego, żony i matki (i słusznie, bo to pod wieloma względami
rzeczywiście chwalebna rola), ale zdecydowanie zbyt wiele
"zdegradowanych" kobiet szuka pomocy psychoterapeutycznej, by można było
poprzestać na konserwatywnym punkcie widzenia. Alice Rossi w artykule
Transition to Parenthood (Przejście na etap rodzicielstwa) pisze, że u
wielu kobiet w okresie łączącym wczesne lata dojrzałości z wiekiem
średnim obserwuje się zanik dynamiki rozwoju osobowego i poczucia
własnej wartości, podczas gdy u mężczyzn - w tym samym czasie
konkurujących między sobą i odnoszących sukcesy w świecie pracy -
występuje zjawisko odwrotne. Nie są rzadkością kobiety, które - w
wystarczającym stopniu niezależne przed ślubem - po piętnastu,
dwudziestu latach małżeństwa muszą się od nowa uczyć samodzielności.
Psychiatra Genevieve Knupfer przytacza przypadek
pięćdziesięciopięcioletniej wdowy, która przed ślubem kilkakrotnie
wyjeżdżała sama za granicę, a po śmierci męża nie potrafiła sobie
poradzić z załatwieniem paszportu.
Nie jest prawdą, że każda kobieta musi dla swego spełnienia i rozwoju
pracować zawodowo. Jednak każda powinna pielęgnować jakieś indywidualne
zainteresowania regularnie odrywające ją od zajęć domowych.
Niebezpieczna stagnacja
Innymi słowy mamy tak wobec partnera, jak i samych siebie obowiązek
niedopuszczenia do wewnętrznego zastoju. Nie jest dobrze, jeśli nasz
małżonek budząc się pewnego ranka po dwudziestu latach wspólnego życia
skonstatuje, że przybyło nam tylko zmarszczek, a poza tym jesteśmy tacy,
jak zawsze. Wielki angielski kaznodzieja Benjamin Jowett powiedział
kiedyś:
"To bardzo smutne spotkać się z kimś po dziesięciu latach przerwy i
zauważyć, że tkwi dokładnie w tym samym punkcie co kiedyś - nie jest ani
łagodniejszy, ani bystrzejszy, ani jakby niczego nowego nie doświadczył,
a tylko zesztywniał".
Wzajemna bliskość winna zawsze iść w parze z rozwiniętą i rozwijaną u
obu stron indywidualnością, ponieważ partner ma prawo oczekiwać, byśmy
byli twórczy i ciekawi. Kobiety w biurze często tylko dlatego wydają się
mężczyznom bardziej interesujące od żony, że są na bieżąco w różnych
sprawach, rozwijają swe talenty, przebywają w stymulującym rozwój
otoczeniu, stają wobec różnorodnych wyzwań, podczas gdy żony ulegają
intelektualnemu lenistwu poprzestając na lekturze romansideł i śledzeniu
wątpliwej jakości seriali.
Znałem kiedyś pewnego wykładowcę uniwersyteckiego, którego - choć
chodził w dżinsach i kolorowych swetrach, a do tego zawsze był obiektem
adoracji ze strony sporej grupki swych słuchaczek - cechowała niezwykła
lojalność wobec żony i wierność tradycyjnym wartościom. I nagle po wielu
latach przykładnego życia okazało się, że ma zawrotny romans ze
studentką. Zjawił się u mnie w momencie, kiedy zdecydował się podjąć
walkę i odbudować zrujnowane małżeństwo.
Ten człowiek regularnie biegał, grał w piłkę ręczną, uczył się rzeźbić
i stale podwyższał kwalifikacje zawodowe. Był czynny i w pełni korzystał
z życia. Żona wręcz przeciwnie - przybyło jej dziesięć kilogramów i
przestała dbać o swój wygląd. Od kiedy dzieci usamodzielniły się,
zabrakło jej jakichkolwiek bodźców do rozwoju.
Wieść o romansie męża była dla niej straszliwym wstrząsem. Początkowo
odizolowała się jeszcze bardziej, obraziła na cały świat i całymi dniami
płakała. Podczas pierwszej rozmowy ze mną była w okropnym stanie.
Tego samego wieczoru spotkałem się z jej mężem. Pytałem, czy
rzeczywiście studentka ma taką przewagę nad żoną.
- Cóż, właściwie nie - odpowiedział. - Obydwie są atrakcyjne, choć
różne - jedna blondynka, druga brunetka. Jill jest oczywiście młodsza,
ale obie mi się bardzo podobają. Mogę się uważać za szczęściarza -
interesują się mną dwie fantastyczne kobiety. Jedyna różnica między nimi
polega na tym, że w Jill jest jakby więcej życia. Żona też miała kiedyś
otwartą głowę i robiła mnóstwo rzeczy. Jest inteligentna i ja ją
naprawdę ciągle kocham. Tylko, że tak się ostatnio zaniedbała:
intelektualnie, fizycznie i w ogóle. Codziennie wypija dwie, trzy lampki
wina i jest właściwie zamroczona przez resztę wieczoru.
Zadziwiające, do jakiej mobilizacji zdolni są ludzie w sytuacji
realnego zagrożenia. W dwa tygodnie później żona wykładowcy była kimś
zupełnie innym. Wyszczuplała, zrobiła sobie nową fryzurę. Powiedziała
mi:
- Zrozumiałam, że jeśli chcę być atrakcyjna dla Billa, muszę się
rozwijać. Nie wiem, jak do tego doszło, ale ja przespałam te dwa
ostatnie lata. Nie przestałam kochać Billa, natomiast przestałam
szanować samą siebie! A przecież świat jest taki wielki i wspaniały.
Tyle w nim do zobaczenia i do zrobienia.
Jak widać, żona, która na powrót zaczyna interesować się życiem, sama
przez to staje się bardziej interesująca. Mój znajomy wykładowca
zakochał się powtórnie we własnej małżonce, zerwał ze studentką i jest
teraz bardzo szczęśliwy.
Potrzeba tworzenia
Nie jest więc prawdą, że odrębne sfery zainteresowań małżonków szkodzą
ich wzajemnej więzi. Odkrycie i rozwijanie swoich talentów i
preferowanych aktywności - oczywiście przy zachowaniu odpowiednich
proporcji - może być wielkim darem dla partnera. Bóg zaszczepił w nas
potrzebę. tworzenia. Erik Erickson nazywa to "produktywnością"
człowieka. Matki wychowujące małe dzieci mają aż nadto sposobności ku
temu, by tę potrzebę zaspokoić. Gdy jednak dzieci dorastają, powstaje
pustka, która domaga się wypełnienia. Dr Neil Warren, dyrektor Fuller
Graduate School of Psychology powiedział kiedyś:
"Moja żona najbardziej podoba mi się w chwilach, kiedy coś sprawia jej
osobistą satysfakcję. Najszczęśliwszy jestem z nią wtedy, kiedy ona sama
jest szczęśliwa i zadowolona".
Zbyt wielka zażyłość
Ciekawe, że zbyt wielka zażyłość z partnerem może odbić się negatywnie
na poczuciu własnej wartości, a co za tym idzie również na więzi
partnerskiej.
- Nie pojmuję - skarżył mi się kiedyś pewien mąż. - Do najgorszych
kłótni dochodzi między nami po cudownych weekendach we dwoje. Dlaczego
po kilku dniach w jakimś pięknie położonym hotelu, po wspaniałych
zbliżeniach i mnóstwie wspólnych rozrywek kłócimy się do upadłego?
Powodów może być wiele, ale w takich konfliktach często dochodzi do
głosu potrzeba samotności. Jedna lub obie strony podświadomie domagają
się w ten sposób niezbędnej przestrzeni. I rzeczywiście. W tydzień
później usłyszałem od jego żony:
- Od ślubu jesteśmy jak papużki-nierozłączki. Ile razy zapowiadam, że
następnego dnia idę rano pobiegać, Bob nastawia sobie budzik, żeby pójść
ze mną. A ja czasem mam ochotę pobiegać sama!
Ta para nie uniknie kłopotów, jeśli nie zdoła dojść do porozumienia co
do właściwych proporcji pomiędzy wzajemną bliskością a zaspokajaniem
potrzeby samotności. Khalil Gibran powiada, że nie powinniśmy "narzucać
pęt swej miłości" pozwalając raczej, by "falujące morze powstało między
brzegami naszych dusz". (Khalil Gibran, Prorok, tłum. Teresa
Truszkowska, Kraków, 1981, s. 13.)
Małżeństwo nie oznacza ścisłej łączności we wszystkim i oddziaływania
na każdą sferę życia partnera. Niektórzy potrzebują przez pół godziny
posiedzieć rano samotnie nad filiżanką kawy. Lekarz Palu Tournier
uchodzi za mistrza małżeńskiej miłości, a jednak grubym murem oddziela
się od wszystkich na czas codziennego godzinnego spotkania z Bogiem.
Wydawałoby się, że prośba pacjenta czy rodziny powinna go od czasu do
czasu odwieść od tego czasu skupienia. Ale nie. Tournier twierdzi, że po
to, aby móc kochać, człowiek musi mieć czas na wyciszenie i sam na sam z
Bogiem.
Oczywiście i z samotnością nie wolno przesadzić. Wiele małżeństw
rozpadło się właściwie dlatego, że mąż i żona spędzali ze sobą za mało
czasu. Musimy szukać "złotego środka".
Jak to swego czasu podsumowała znana telewizyjna para: - Nie wiem, co
robić - skarży się płaczliwie Charlie. - Czasami czuję się straszliwie
samotny, a czasami chcę być zupełnie sam!
- Spróbuj połączyć jedno z drugim. I pięć centów za radę się należy -
odpowiada konkretna jak zawsze Lucy.
Krąg przyjaciół
Strategia ukierunkowana na wzmocnienie poczucia własnej wartości, a co
za tym idzie i wzajemnej więzi w małżeństwie, powinna więc polegać
między innymi na rozszerzaniu kręgu przyjaciół czy, jak się wyraził
Samuel Johnson, utrzymywaniu pozamałżeńskich przyjaźni "w stanie
używalności". I w tej sferze część działań należy podejmować
indywidualnie.
W sztuce przyjaźni (Alan Loy McGinnis, Sztuka przyjaźni, Warszawa,
"Vocatio", 1992) pisałem o tym, że bardzo często popełniamy fatalny błąd
polegający na porzuceniu starych przyjaciół u stóp ołtarza, tak jakby od
momentu ślubu mogły nas interesować wyłącznie znajomości z innymi parami
małżeńskimi. Tymczasem szanse na to, że w gronie czworga osób każdy
każdemu przypadnie do gustu nie są wcale duże, a fakt, że mąż czy żona
nienajlepiej dogaduje się z dotychczasowymi przyjaciółmi małżonka, nie
powinien być powodem do zerwania starych więzi. Każdą wspólną przyjaźnią
z inną parą małżeńską należy się oczywiście cieszyć, ale żadne z
małżonków nie powinno mieć wyrzutów sumienia w związku z utrzymywaniem
na własną rękę dawnych znajomości, jeśli kontakty te działają na niego
relaksująco i zaspokajają określone potrzeby.
Z pewną nieufnością podchodzę do wypowiedzi w rodzaju: "Żona jest moim
najlepszym przyjacielem. Mogę jej powiedzieć wszystko i dlatego nie
potrzebuję nikogo innego". Zgoda, małżonek powinien być najlepszym
przyjacielem, ale nie jedynym. Nie można w jednej tylko osobie szukać
zaspokojenia wszystkich potrzeb emocjonalnych, bo takie nierealistyczne
oczekiwania nadmiernie obciążają relacje małżeńskie. Przyjaźniąc się we
właściwy sposób z wieloma osobami człowiek rozszerza swoje horyzonty i
wraca do domu bardziej zadowolony. Znacznie łatwiej kochać żonę czy męża
w takim właśnie stanie ducha.
Wzajemne uzupełnianie się
Miłość możliwa jest między ludźmi bardzo różnymi wtedy, gdy wnoszą oni
do związku wzajemnie uzupełniające się cechy.
Ariel Durant zmarła po 68 latach małżeństwa ze słynnym dr Willem
Durantem. Ten ostatni miał wówczas 96 lat i przebywał na oddziale
intensywnej terapii w Cedars-Sinai Hospital. Podobno nie został
poinformowany o śmierci żony, ale Jack Smith spekulował na łamach jednej
z gazet, że prawdopodobnie wyczuł jej odejście i "był zdania, że nie
powinna bez niego udawać się w tak daleką drogę". W każdym razie zmarł w
dwa tygodnie później.
Poznaliśmy Durantów na przyjęciu z okazji ukazania się jakiejś książki.
Byli już oni wówczas bardzo znaną parą i niezwykle zależało mi na tym,
aby przyjrzeć im się z bliska i zobaczyć, jak się do siebie odnoszą.
Will okazał się zaskakująco niskim mężczyzną z pięknym siwym wąsem. Ona,
jeszcze mniejsza, wyglądała mu zza ramienia niczym wścibski ptaszek.
Wszystkim obecnym znana była opowieść o ich ślubie, na który pani Kurant
przyjechała z Haremu na wrotkach i ukazała się oczom narzeczonego
"czerwona i spocona, z rozdartą pończochą, stłuczonym kolanem" oraz
wrotkami zwisającymi z ramienia. On miał lat dwadzieścia siedem, ona
piętnaście.
Wiele osób twierdziło wówczas, że tak niedorzeczny związek nie ma
najmniejszych szans. Rzeczywiście bardzo się między sobą różnili tak
wiekiem, jak i temperamentem. On doktoryzował się właśnie na
uniwersytecie Columbia. Podczas wielkich uczelnianych uroczystości Arie
nie czuła się najlepiej występując w skromnym stroju wśród wymuskanych
absolwentów i ich strojnych, wykształconych sympatii. Will jednak zawsze
powtarzał jej, że jest tym, co go najlepszego mogło spotkać w życiu.
I nie pomylił się. Choć Arie nigdy nie zadbała o formalne
wykształcenie, w dniu, kiedy ją po raz pierwszy zobaczyłem, miała na
swym koncie cztery doktoraty honoris causa. Jej wkład badawczy i twórczy
był na tyle istotny, że figuruje jako współautorka pięciu ostatnich
tomów monumentalnego dzieła Willa Kuranta pt. The Story o Civilization
(Historia cywilizacji). Miło ich sobie wyobrazić - małżonków z
sześćdziesięcioletnim stażem - pracujących wspólnie w domowej bibliotece
nad jakimś wiekopomnym dziełem.
Jedna z tajemnic tej, jak się okazało, niezrównanej kombinacji
osobowości polegała na tym, że żadna ze stron nie zrezygnowała z własnej
indywidualności i na swój specyficzny sposób wzbogacała wspólny związek.
W niedługi czas po złotym weselu Durantowie rozpoczęli pracę nad swą
Dual Autobiography (Podwójną autobiografią). Ta książka, której kolejne
rozdziały pisała na przemian to jedna, to druga strona, jest dwugłosem
na temat wspólnego życia. Wspominając początkowy okres znajomości Arie
wyznaje, że często zastanawiała się, w jaki sposób ona "biedna, żydowska
dziewczyna nie mająca do zaoferowania nic poza własnym ciałem i chętnym,
lecz kiepsko wyposażonym w wiedzę umysłem" mogła wzbudzić
zainteresowanie wybitnego naukowca. Will odpowiada:
"Powiem ci, Arie. Zagrzebałem się w książkach, a ty przyszłaś do mnie
niczym powiew życia ... Zakochałem się w twoich krągłych ramionach,
zgrabniutkich nogach, potarganych włosach, w twoich roześmianych oczach
i podskakujących piersiach. Zakochałem się w twoim żywym i bystrym
umyśle tak spragniony, by się rozwijać, uczyć, rozumieć".
Patrząc na tych dwoje kruchych ludzi, widząc, jacy na przestrzeni
wspólnie przeżytych lat stali się niezależni, a jednocześnie, jak czule
się do siebie odnoszą, łatwo było uwierzyć, że miłość może trwać
wiecznie.
Motto:
Pielęgnuj
własną niezależność
Motto:
Drzwi do szczęścia otwierają się na zewnątrz.
Soren Kierkegaard
Niebezpieczeństwo bycia dla siebie najważniejszym
Miłość stygnie z upływem lat między innymi na skutek rosnącej
obojętności, której co gorsza często towarzyszy coraz większe
skoncentrowanie na samym sobie. Art Sueltz w książce Life at Close
Quarters (Samo życie) przedstawił ten powszechny małżeński problem w
parodystycznej ewolucji reakcji męża na przeziębienie żony:
"Rok po ślubie: Moja kruszynka pociąga nosem! Jedziemy do szpitala
porządnie się zbadać! To przez to kiepskie odżywianie, musimy jeść
więcej warzyw i owoców.
Dwa lata po ślubie: Nie podoba mi się ten twój kaszel, kochanie.
Wezwałem doktora Millera; zaraz tu będzie. A teraz zrób to dla mnie i
połóż się do łóżka.
Trzy lata po ślubie: Może byś się jednak położyła. To by ci dobrze
zrobiło. Przyniosę ci coś do jedzenia. Jest jakaś zupa?
Cztery lata po ślubie: Bądź rozsądna! Jak nakarmisz dzieci i pozmywasz,
kładź się natychmiast do łóżka!
Pięć lat po ślubie: Weźże aspirynę!
Sześć lat po ślubie: Nie mogłabyś sobie przepłukać czymś gardła zamiast
tak siedzieć i skrzypieć jak stara szafa?
Siedem lat po ślubie: Przestań z tym kichaniem! Chcesz mnie zarazić,
czy co?"
W poprzednim rozdziale mowa była o tym, że miłość zamiera, gdy
partnerzy zaniedbują swój indywidualny rozwój i tracą poczucie własnej
wartości. Obecnie przedmiotem naszego zainteresowania będzie druga
skrajność - karykaturalne zaabsorbowanie samym sobą charakterystyczne
dla ludzi stawiających swoje "ja" na piedestale. O ile brak
indywidualności istotnie upośledza zdolność kochania i bycia kochanym, o
tyle sytuacja ludzi zainteresowanych wyłącznie własną osobą jest jeszcze
gorsza.
Choć zabrzmi to jak truizm, wiele małżeństw rozpada się po prostu na
skutek egoizmu jednego lub dwojga partnerów. Jest nadzieja, że fala
skoncentrowania na sobie, jaka przetoczyła się przez społeczeństwo
Zachodu w ostatnim dziesięcioleciu, zacznie wreszcie opadać. Wokół
plącze się już bowiem zbyt wielu poranionych rozbitków, którzy nie tak
dawno jeszcze oświadczali swoim rodzinom i światu, że "teraz mają zamiar
dla odmiany zająć się sobą". Ludzie ci dość szybko przekonywali się
jednak, że taka orientacja życiowa kończy się wielkim osamotnieniem i że
sensu ludzkiej egzystencji nie da się sprowadzić do kontemplacji
własnego pępka.
Piewcami tego wykolejonego indywidualizmu byli psychologowie-populiści,
tacy jak Robert Ringer czy Fritz Perls. Tytuły książek Ringera - Looking
Out for Number One (Kto jest najważniejszy) i Winning Through
Intimidation (Zwycięstwo przez zastraszenie) - awansowały do rangi
kulturowych haseł współczesnej cywilizacji amerykańskiej. Wyzywające
credo Fritza Perlsa zdobi Ściany poczekalni setek amerykańskich poradni
psychoterapeutycznych uświadamiając pacjentom "prawdziwy" sens miłości:
"Ja mam swoje sprawy i ty masz swoje sprawy.
Ani ja nie jestem po to, aby spełnić twoje oczekiwania,
Ani ty nie jesteś po to, aby spełnić moje.
Ty to ty, a ja to ja.
I jeśli przypadkiem spotkamy się, będzie cudownie.
A jeśli nie, to nic się na to nie da poradzić".
Taki hołdujący wyłącznie własnym upodobaniom styl życia ma zapewne
swoje zalety, ale jego zwolennicy powinni powstrzymać się od małżeństwa
i wydawania na świat dzieci. Nie sądzę, by z filozofii dr Perlsa wynikło
wiele dobrego dla żony i dwojga dzieci, które gdzieś zostawił po drodze.
Arogancja nie da się pogodzić z miłością. Często jest interesująca -
Fritz Perls nigdy nie był nudny - ale w istotny sposób upośledza
zdolność kochania.
Problem pychy
Zapatrzenie w siebie określano kiedyś mianem pychy. Wydaje mi się, że
warto dzisiaj wrócić do tego pojęcia. W teologii pycha zawsze uważana
była za największy grzech i źródło wszelkich innych grzechów.
Przypatrując się w poradni ludziom, którzy rozstają się z małżonkiem w
imię "samorealizacji" siejąc przy tym wokół straszliwe spustoszenie,
dochodzę do wniosku, że dawniejsi teologowie mieli wiele racji. Już z
samej natury człowiek ma skłonność do zbytniego koncentrowania się na
sobie. Tak więc agitacja ze strony Ringera i Perlsa ukierunkowana na
wzmocnienie tej tendencji była całkowicie chybiona.
Przekraczanie samego siebie
Jedną rokującą nadzieję drogą jest przekraczanie samego siebie. Aby żyć
pełnią życia musimy zarazem zaakceptować, jak i przekroczyć siebie.
Viktor Frankl, żydowski psychiatra więziony podczas wojny w hitlerowskim
obozie koncentracyjnym, wyznaje, że siłę do życia w tych nieludzkich
warunkach dawał mu duchowy obraz żony, który był dla niego w jakiś
sposób realniejszy od obozowej rzeczywistości. Dlatego Frankl często
pyta borykających się z różnorakimi problemami pacjentów, dla kogo
dźwigają swe ciężary. Twierdzi, że dopiero wtedy, gdy zaczynają żyć nie
dla siebie, a dla kogoś innego, mają szansę odnaleźć szczęście.
Jezus, choć nigdzie nie każe gardzić samym sobą, nie nawołuje też - jak
to czynią niektórzy psychologowie nurtu humanistycznego - do uwielbiania
samego siebie. Mamy zawsze zwracać oczy duszy ku wyrazistej wizji Ojca
("Będziesz miłował Pana Boga swego całym swoim sercem, całą swoją duszą
i całym swoim umysłem") i przekraczać samych siebie poprzez umiłowanie
bliźniego ("Będziesz miłował swego bliźniego jak siebie samego" Mt 22,
37-39).
W jaki sposób te dwie zasady mogą nam praktycznie pomóc lepiej kochać
małżonka i zapobiec wygaśnięciu romantycznej miłości? Po prostu przez
fakt, że będziemy odnosić się do potrzeb partnera przynajmniej z takim
samym zainteresowaniem jak do własnych. Nie znam żadnego sprawdzającego
się w miłości człowieka, który nie miałby w sobie nadzwyczaj rozwiniętej
wrażliwości na potrzeby drugiej strony, regularnie ich nie odnotowywał i
nie wyciągał praktycznych wniosków ze swych obserwacji, również przy
wykorzystaniu własnej intencji.
Oto więc trzecia zasada dla tych, którzy nie chcą przeżyć śmierci
miłości:
"Staraj się, aby potrzeby twoje i współmałżonka, były równomiernie
zaspokajane".
Przyjaźnię się z małżeństwem dwojga wielkich indywidualistów, którzy od
trzydziestu dziewięciu lat z doskonałym skutkiem zabiegają wzajemnie o
swoje szczęście. Dr Dean Foster wykłada na uczelni wojskowej i jest
jednym z największych ekscentryków jakich zna świat. Robi skandaliczne
uwagi zupełnie obcym osobom i zawsze pracuje nad dziesięcioma projektami
badawczymi jednocześnie. Trudno o lepszy okaz niezależności i
samodzielności.
Tego typu ludzie, dniami i nocami przesiadujący w laboratoriach,
przeważnie nie sprawdzają się w małżeństwie. Jednak Dean i Maxine tworzą
niezwykle zgraną parę. Ogromna w tym zasługa posuniętej do granic
możliwości tolerancji, a jaką Maxine odnosi się do swego męża-geniusza.
Z drugiej strony Dean troszczy się o jej potrzeby tak jak o własne.
Maxine maluje i Dean na bieżąco śledzi u niej przypływy i odpływy
artystycznego natchnienia. Maxine może tygodniami nie brać pędzla do
ręki, ale ilekroć wraca jej chęć malowania, Dean wie o tym, choć często
nie pada na ten temat ani jedno słowo. Jest to czas, kiedy Maxine
wyjeżdża ze sztalugami w jakąś malowniczą okolicę. Kiedy ich bliźnięta
wymagały jeszcze opieki, Dean odstępował od swoich zawodowych planów i
cały dzień spędzał borykając się z dziećmi i pieluchami. Niejednokrotnie
widziałem, jak nie zwracając uwagi na protesty żony dosłownie wypychał
ją za drzwi z całym malarskim ekwipunkiem. Liczyło się tylko to, aby
Maxine mogła malować. Niekiedy wyjeżdżają razem, a wtedy Dean nosi za
żoną pudło z farbami i sztalugami albo przygląda się bacznie jej
artystycznym poczynaniom. Wybrałem się kiedyś z nimi na taką wyprawę i
Dean dał mi wtedy lekcję koncentracji. Był całkowicie zaabsorbowany
pracą żony - takim go sobie wyobrażam w laboratorium badawczym - i
najwyraźniej cieszył się każdym udanym pociągnięciem pędzla.
Dean jest przykładem zupełnie niezależnego, bardzo aktywnego życiowo
człowieka, który w kontaktach z żoną potrafi przekroczyć samego siebie i
z wielkim upodobaniem tańczyć pod jej dyktando. Dla Maxine to najlepsza
inspiracja.
Jak poznać potrzeby partnera
Dean ma dobroczynny wpływ na żonę, ponieważ doskonale zna jej potrzeby.
Poznawanie duszy swojej żony kosztowało go z pewnością nie mniej wysiłku
niż wnikanie w naukowe zawiłości, z którymi ma do czynienia w
laboratorium badawczym. Niestety, nie każdy chce zdobyć się na ten
wysiłek.
Swego czasu rozmawiałem z młodym człowiekiem, któremu coś się nie
układało z poślubioną niedawno kobietą. - Dobrze zna pan żonę? -
zapytałem. - A kto zna kobiety? - zapytał w odpowiedzi wzruszając
ramionami.
Poinformowałem go, że poznawanie kobiety nie różni się istotnie od
gromadzenia danych w jakiejkolwiek innej dziedzinie. Tak się złożyło, że
mój rozmówca zawodowo trudnił się wyceną nieruchomości. Ponieważ jego
praca polegała na zdobywaniu informacji, zachęciłem go, by te same
zasady zastosował w celu lepszego poznania żony.
W miesiąc później, podczas wspólnego lunchu z niejakim zdumieniem
zauważyłem, jak dosłownie potraktował tę sugestię. Najwyraźniej
uderzyłem we właściwą strunę, bo przystąpił do gromadzenia informacji o
żonie z takim entuzjazmem, jakby chodziło o wieżowiec. Rozmawiał z
rodziną o jej dzieciństwie: o środowisku, w którym wzrosła, i o tym, jak
była wychowywana. Dotarł do jej znajomych i przyjaciół wypytując o
preferencje żony, aby zapoznać się dokładnie z jej pracą w domu i przy
dziecku, a także aby posłuchać wykładów, na które uczęszcza na uczelni.
Wieczorami zwracał uwagę na to, co żona lubi czytać i oglądać w
telewizji. Jednym słowem chcąc zrozumieć najbliższego człowieka
całkowicie zanurzył się w jego życiu. Eksperyment przyniósł oczekiwane
rezultaty, a zainteresowanie męża sprawiło młodej małżonce ogromną
satysfakcję.
Uszczęśliwiaj kochaną osobę
Powyższe rozważania prowadzą oczywiście wprost do tego, co jest istotą
miłości - do pragnienia uszczęśliwienia kochanej osoby. O miłości
świadczy bowiem najpewniej fakt, że nasze myśli i plany koncentrują się
wokół tego, jak uszczęśliwić partnera. Doskonałą ilustracją takiej
postawy jest wypowiedź pewnego mojego znajomego, który zakochał się we
wspaniałej, emanującej energią i zmyśłowością kobiecie: - Kiedy myślę o
niej, nie chodzi mi zasadniczo o seks, choć i on odgrywa swoją rolę.
Przede wszystkim pragnę ją uszczęśliwiać. Wyobrażam sobie, jak w
jesienny dzień spracerujemy Piątą Aleją, jak kupuję jej gorącego
precelka u ulicznego sprzedawcy, a potem patrzę na błogi wyraz jej oczu,
kiedy go zjada ze smakiem. To właśnie znaczy dla mnie miłość - robić to,
co ją uszczęśliwia.
Kto kiedykolwiek prawdziwie kochał, prawdopodobnie zna owo przemożne
pragnienie uszczęśliwiania kochanej osoby nawet kosztem własnych
wyrzeczeń. Wyrzeczenia przestają być istotne, bo człowiek czerpie
szczęście ze świadomości, że sprawia drugiemu przyjemność. Ktokolwiek
przeżywa takie stany, doświadcza nie tylko jednego z największych
możliwych w tym życiu uniesień, lecz również w sposób doskonały
realizuje zasady etyki chrześcijańskiej, w imię miłości drugiego
przekracza samego siebie.
Dbaj o szczęście partnera
Zauważam, że ludzie cieszący się darem nie stygnącej miłości zwracają
bacznie uwagę na specyfikę potrzeb swojego partnera. Doskonale wiedzą,
co sprawia przyjemność kochanej osobie i są gotowi wiele zrobić, aby jej
tę przyjemność udostępnić, nawet wówczas, gdy nie wiąże się bezpośrednio
z ich własną osobą. Fakt, że żona przeżywa wspaniale seks z mężem, jest
również dla niego źródłem satysfakcji. Trochę inaczej jest jednak
wówczas, gdy żona czerpie przyjemność z aktywności nie związanej z osobą
męża.
Dr Edward Danks jest pastorem prezbiteriańskim w Darien w stanie
Connecticut, człowiekiem na wskroś racjonalnym, który nigdy nie działa i
nie mówi bez namysłu. Dlatego chyba między innymi jest prezbiterianinem.
Ze swoim poczuciem tego, co stosowne i sensowne, mógłby się ze względów
poznawczych zainteresować bardziej spontanicznym czy entuzjastycznym
przeżywaniem chrześcijaństwa, ale na pewno nie czułby się dobrze w roli
przywódcy wspólnoty charyzmatycznej.
Zapytałem go kiedyś, co myśli o ruchu zielonoświątkowym, oczekiwałem
starannie przemyślanej krytyki jego założeń, ale w zamian tego
usłyszałem: "Dla ruchu charyzmatycznego muszę być tolerancyjny, ponieważ
sypiam z charyzmatyczką". Potem opowiedział mi o doświadczeniu chrztu w
Duchu Świętym, jakie stało się udziałem jego żony, Barbary. Choć w
dalszym ciągu nie był przekonany do mówienia językami, cieszył się,
ilekroć widział żonę w tym szczęśliwą.
Pomyślałem, że w jego sytuacji, prawdopodobnie zareagowałbym tak, jak
większość mężów reaguje na aktualnego bzika żony - byłbym przeciw.
Tłumaczyłbym jej, że czeka ją niechybny zawód, kiedy z upływem czasu
mnie pierwsze oczarowanie. Odwodziłbym od angażowania się. W gruncie
rzeczy zaś byłbym po prostu niezadowolony, że znajduje szczęście poza
mną.
Ed zachował się inaczej. Choć entuzjazm charyzmatyków był dla niego
absolutną egzotyką, zachęcił żonę do zaangażowania. Nie tylko jej nie
odwodził od pełniejszego uczestnictwa w ruchu zielonoświątkowym, ale
nawet to aktywnie i skutecznie wspierał. Za jego namową Barbara wzięła
udział w ogólnokrajowym zjeździe charyzmatycznym. Potem oboje sprawowali
pieczę nad lokalną konferencją zielonoświątkowców, dla której otworzył
podwoje swojej kaplicy. Dlaczego? Ponieważ Edward kocha żonę i,
wszystko, co jej służy, uważa za rzecz wartą zachodu. Świadomie czy
nieświadomie realizuje w ten sposób zasadę psychologa Williama Jamesa:
"Pozwól drugiemu na jego własne szczęście, o ile tylko nie sprzeciwia
się ono stanowczo twojemu".
W ostatnich rozdziałach mowa była o dwóch zgubnych dla miłości
skrajnościach. Jedną określiliśmy jako brak nieodzownej indywidualności
prowadzący do neurotycznego uzależnienia. Druga polegała na aroganckim
zapatrzeniu w samego siebie. Między tymi postawami jest taka różnica jak
pomiędzy Woody Allenem z jego "Przepraszam, że żyję" a Mohammedem Ali
ryczącym: "Ja jestem królem!".
Gdzieś pomiędzy tymi dwoma biegunami leży złoty środek. Na ten właśnie
punkt równowagi zdaje się wskazywać pozornie tylko prosta odpowiedź
największego znawcy ludzkiej duszy, Jezusa, kiedy zapytano Go o
najważniejsze przykazanie. Jezus wymienił dwa: po pierwsze kochać Boga
nade wszystko, po drugie kochać bliźniego jak samego siebie. Idąc za
pierwszym przykazaniem postrzegamy własną osobę z prawidłowej
perspektywy. Człowiek wierzący nie może ani wynosić się nad innych, ani
czuć się od nich gorszy. Paradoks drugiego przykazania polega na tym, że
najpełniej odkrywamy samych siebie kochając innego człowieka.
Motto:
Staraj się,
aby potrzeby twoje
i współmałżonka były
równomiernie zaspokajane
Motto:
W najważniejszym
ze wszystkich świecie rodzinnych relacji
są słowa niemal tak magiczne
jak słynne "Kocham cię".
Brzmią one: "Może masz rację".
Oren Arnold
Kochać i negocjować
Wszystkim nam znane są przypadki rodzin całymi latami żyjących w stanie
stabilnej równowagi, w których ni stąd, ni zowąd wszystko ulega nagłemu
rozchwianiu, zaczyna się łamać i rozpadać jakby pod działaniem jakiejś
niezwykłej odśrodkowej siły. Później często okazuje się, że przyczyną
były szybkie zmiany w zakresie potrzeb psychicznych jednego z partnerów,
za którymi drugi zupełnie nie nadążał. Rozpatrzmy taką sytuację na
przykładzie małżeństwa, w którym mężczyzna pije nałogowo. Oczywiście
wzajemne relacje są w opłakanym stanie i wszyscy dziwią się, że ona z
nim jeszcze wytrzymuje. Zwykle jednak kobieta czerpie z całej sytuacji
jakąś satysfakcję. Niewątpliwie poświęca się, ale niekoniecznie i nie do
końca za darmo.
Załóżmy jednak, że mąż podejmuje skuteczną walkę z nałogiem. Przestaje
pić, a w związku z tym ona przestaje być męczennicą. W tym momencie, o
ironio!, nierzadko dochodzi do rozwodu. Powód? Wzajemna relacja nie
zdążyła się na czas zrównoważyć.
A oto inny przykład. Jedna ze stron - powiedzmy żona - ma zdecydowaną
nadwagę. Owa otyłość została swego czasu uwzględniona - być może
nieświadomie - jako element równowagi w związku. Kobieta taka w
przeświadczeniu, że powinna wyrównać mężowi niedostatki swej aparycji,
często próbuje zyskać sobie miłość przez uległość. Załóżmy jednak, że po
jakimś czasie udaje jej się schudnąć. Wygląda wspaniale. Strategia
streszczająca się w formule: "Siedź cicho, bo możesz go stracić"
przestaje być aktualna. W jej miejsce pojawia się poczucie własnej
wartości, świadomość swoich praw i gotowość do przemawiania własnym
głosem. Wzajemna relacja musi ulec daleko idącym przeobrażeniom. Nie
każda para wytrzymuje tempo tych zmian i w rezultacie często dochodzi do
rozstania.
Potrzeby się zmieniają
Większość związków zasadza się na obopólnym domniemaniu, że spełnione w
nim zostaną określone potrzeby stron. Dane na temat potrzeb partnera
tracą jednak z czasem na aktualności. Oczywistym błędem jest zakładać,
że dzisiaj potrzebuje on dokładnie tego samego, co przed dziesięciu
laty. Kobieta, której kiedyś w zupełności wystarczało prowadzenie domu i
wychowywanie dzieci, może mieć teraz zupełnie inne pragnienia. Podobnie
z typowego dla młodej męskiej psychiki kultu własnej siły może w średnim
wieku pozostać bardzo niewiele. Dojrzalszemu mężczyźnie nie będzie już
tak bardzo zależało na własnej niezależności i osiągnięciach. Wielu
psychiatrów wskazuje na fakt, że w niezwykle ważnym dla rozwoju
osobowego wieku średnim dochodzi niejako do krzyżowania się potrzeb
męskich i żeńskich: kobieta dojrzewa do penetracji zewnętrznego świata i
odciśnięcia na nim swego piętna, podczas gdy mężczyzna - zmęczony
współzawodnictwem i osiąganiem celów - ciąży ku domowi i pragnie
rozwijać opiekuńczy, bardziej kobiecy aspekt swej osobowości.
O "kryzysie wieku średniego" pisze się ostatnio chyba aż za wiele,
jednak z moich doświadczeń w pracy z małżeństwami wynika, że śledzenie
właściwych temu okresowi życia zmian u partnera jest sprawą
pierwszorzędnej wagi. Codzienne zajęcia, niegdyś wykonywane z lekkością,
zaczynają coraz bardziej ciążyć. Posłużmy się najprostszym przykładem
odpowiedzialności za uiszczanie rachunków. Swego czasu małżonkowie
ustalili, że należy to do obowiązków męża. Żonie było wszystko jedno, a
mąż czuł się dobrze w tej odpowiedzialnej roli i tak też zostało. Pięć
lat później jednak ilekroć ma usiąść do wypisania przekazów i czeków
jest najwyraźniej naburmuszony. Wydawałoby się, że sygnał jest
wystarczająco czytelny i czas zastanowić się nad nowym podziałem
obowiązków. Żona jednak - pewna, że doskonale zna męża - nie bierze tej
irytacji poważnie: mąż sam przecież chciał opłacać rachunki. Taka
sytuacja może doprowadzić do poważnego konfliktu, mimo iż żona chętnie
podjęłaby się tego obowiązku, gdyby wiedziała, jak uciążliwy stał się on
dla jej partnera. Winę za ewentualny konflikt ponoszą oboje. Żona za to,
że nie dociekała powodu zdenerwowania męża, mąż za to, że nie potrafił
powiedzieć: "Kochanie, mam już dość siedzenia nad książeczką czekową i
całej tej papierkowej roboty. Zdaje się, że stąd są te moje comiesięczne
pretensje o to, ile w tym domu wydaje się pieniędzy. Może dla odmiany ty
byś się tym teraz zajęła?"
Niewykluczone, że trzeba będzie odwzajemnić się przejęciem którejś z
czynności dotychczas zarezerwowanych dla żony. Pewne znane mi małżeństwo
było tak niezadowolone z podziału obowiązków, że zdecydowało się na
radykalne odwrócenie pewnych ról. Teraz on robi zakupy i gotuje, a ona
wykonuje prace gospodarcze i zmywa. Taki układ będzie dla wielu par nie
do przyjęcia, ale ważny jest nie tyle konkretny podział czynności, ile
fakt, że małżonkowie szczerze mówią, co lubią, a czego nie znoszą, i
dopuszczają możliwość zmian.
Oczywiście nie może być tak, że jedna strona robi to, co lubi, a druga
musi wziąć na siebie całą resztę. Codzienne życie z drugim człowiekiem
wymaga ciągłych kompromisów i nie znam dobrego małżeństwa, w którym
oboje partnerzy nie podejmowaliby ochoczo również tego, co im nie w
smak. Mój wywód miał tylko wskazać na to, że potrzeby małżonków
zmieniają się, w związku z czym należy na bieżąco negocjować układ
zapewniający jak najpełniejsze ich zaspokojenie.
Tym samym stajemy wobec zasady czwartej:
"Regularnie negocjuj z partnerem na temat obustronnych świadczeń".
Kojarzące się z transakcją pojęcie negocjacji może się wydać w
kontekście miłości nie na miejscu. Z mojego doświadczenia wynika jednak,
że dobrze do siebie nawzajem dostosowani partnerzy potrafią na bieżąco -
często bezwiednie i nieświadomie - korygować chwilowy brak równowagi w
związku. W momencie, gdy jedna strona zaczyna otrzymywać więcej niż
dawać, następuje automatyczna korekta.
Ludzie z reguły zakochują się w sobie dlatego, że druga osoba potrafi
wyjść naprzeciw ich zasadniczym potrzebom. I na początku jest im ze sobą
cudownie. Realizują swoje potrzeby seksualne i czują się szczęśliwi jak
nigdy przedtem.
Załóżmy jednak, że mają już za sobą osiem lat małżeństwa. On ciągle ją
kocha, ale nie jest do końca zadowolony z życia. Ciąży mu dotychczasowa
praca i chciałby przenieść się do Oregonu, gdzie mógłby dostać inną
posadę. Ona nie lubi tamtejszej dżdżystej pogody, a myśl o sprzedaniu
domu i postawieniu przyszłości na jedną kartę napawa ją przerażeniem.
Poza tym ciężko by jej było rozstać się z mieszkającymi opodal
rodzicami.
Oto dwa zestawy potrzeb na drodze ku nieuchronnej kolizji. Atmosfera
zagęści się jeszcze, gdy okaże się, że na razie nie stać ich na
powiększenie rodziny. Kiedy wynika sprawa przeprowadzki do Oregonu, ona
nie wspomina o dzieciach, ale jej niechęć do zmiany miejsca zamieszkania
w dużej mierze zasadza się na domniemaniu, że musiałaby na nie czekać
jeszcze dłużej. Przeprowadzka staje się jedną z tych spraw, o których
nie potrafią ze sobą rozmawiać.
Jego niechęć do aktualnej pracy rośnie. W drodze do domu coraz częściej
wstępuje do baru na kilka piw. W domu z reguły wypija jeszcze kilka i
zasypia rozłożony na podłodze przed telewizorem. Ona czasami go budzi, a
czasami zostawia w tym stanie i idzie do sypialni sama. Nie współżyją
już ze sobą tak często i namiętnie jak kiedyś. On utył i w tych
momentach wstydzi się trochę swego brzucha. Impas w życiu seksualnym
odbija się z kolei negatywnie na jej poczuciu własnej atrakcyjności.
Wzajemne relacje stopniowo ulegają rozkładowi.
Doradca małżeński powinien zidentyfikować problem przeprowadzki i
związanego z nim braku porozumienia jako zasadnicze źródło trudności i
uraz. Najbardziej zadziwiające jest to, że sprawa wyjazdu nigdy nie
została przedyskutowana w sposób umożliwiający choćby wybadanie, czy
kompromis jest możliwy. On mówił o tym zawsze półgębkiem nie dając jej
odczuć, jak bardzo uprzykrzyło mu się obecne zajęcie. Ona uśmiechała się
tylko i zmieniała temat. Wtedy on czuł się dotknięty i milknął. Ona żyła
dalej całkowicie nieświadoma tego, jak bardzo zależy mu na zmianie
posady. Kiedy jednak sprawa została poruszona podczas spotkania z
przyjaciółmi, on o dziwo zareagował bardzo nerwowo.
Jak sobie radzić z konfliktami? Tylko na drodze negocjacji i
kompromisu. W opisanej wyżej sytuacji żona nie oponowałaby pewnie aż tak
przeciw przeprowadzce, gdyby mąż zgodził się na to, aby zadomowiwszy się
trochę w Oregonie mieli zaraz dziecko. A może w ogóle zrezygnowałby z
wyjazdu, gdyby udało mu się na miejscu znaleźć inną pracę. O takim
rozwiązaniu nie wspomniał z obawy, że żona uzna go za słabeusza.
Nie ma prostej. ogólnej recepty na wszystkie sytuacje konfliktowe. Ich
pomyślne rozwiązywanie zawsze jednak wiąże się z regularnym dzieleniem
się z partnerem swymi marzeniami i frustracjami, uważnym śledzeniem
zachodzących w nim zmian i rzeczywistym wysiłkiem mającym na celu
maksymalne zbliżenie obu stanowisk.
Równość jako znamię miłości
Oto małżeństwo w wieku około czterdziestu pięciu lat. Za sprawą córki
stali się właśnie dziadkami. Piętnastoletni syn jest jeszcze w domu. W
pierwszych latach związku Martha udzielała się w organizacjach
dziecięcych i rodzicielskich, a Bob prowadził małą firmę hydrauliczną.
Kiedy dzieci były jeszcze małe, wykorzystywali każdą sposobność, aby
wybrać się gdzieś we dwoje - na przykład na piknik do lasu. Kiedyś
zajechali do motelu z torbą orzeszków w czekoladzie i na przemian
kochali się i raczyli słodyczami.
Kiedy dzieci poszły do szkoły, Martha zapisała się na uniwersytet.
Ukończyła czteroletnie studia i dwuletni kurs podyplomowy w zakresie
działalności socjalnej. Obowiązki domowe przejął na ten czas Bob i
dzieci. Wszyscy ogromnie się cieszyli z dyplomu Marthy. Teraz Martha
pracuje w agencji pomocy rodzinie i jest z tej pracy bardzo zadowolona.
We wspólnym życiu Marthy i Boba były okresy, kiedy żałowali, że się
spotkali, pobrali, a zwłaszcza że zdecydowali się na dzieci. Boba nie
raz i nie dwa wprawiły we wściekłość pożerające lwią część dochodów
opłaty za naukę. Niejeden też raz marzył o zagubionej wśród tropikalnych
mórz wysepce, gdzie jak za młodu mógłby do woli wylegiwać się i włóczyć
w przyjemnym towarzystwie. Martha wielekroć wymykała się gdzieś, aby w
samotności wypłakać swe żale. Niekiedy przez cały dzień lub weekend
potrafiła zupełnie bojkotować domowników ze wszystkimi ich potrzebami i
życzeniami.
We wzajemnej relacji Bob i Martha doświadczyli przejścia od dzikich
uniesień młodości do łagodnego ciepła rozświetlonego od czasu do czasu
jakimś żywszym promieniem. Oboje potrafią się śmiać z tej zmiany.
Poprzez wszystkie koleje losu zachowali poczucie humoru i gotowość do
wychodzenia naprzeciw zmieniającym się potrzebom partnera. Na przykład
Bob zapisał się ostatnio na uniwersytet, który ukończyła Martha i na
który uczęszcza teraz jego córka. Zadziwił też wszystkich sprawiając
sobie motocykl - w ten sposób oszczędza i czas, i benzynę. Ochoczo
wskakuje nań każdego ranka i rusza z kopyta na oczach skonsternowanych i
z całą pewnością nieco zazdrosnych sąsiadów. Martha cieszy się
dynamizmem męża i jest gotowa w znacznej mierze przejąć na czas jego
studiów ciężar utrzymania rodziny.
Żadne z nich nigdy nie zdradziło małżonka. Żadne też nie ma konkretnych
planów na następne lata. Obydwoje wiedzą tylko, że będą się starali
wychodzić naprzeciw potrzebom partnera. Oto przykład związku doskonale
zdającego egzamin ze stałego negocjowania układu małżeńskiego i z
wzajemnego przystosowania.
Motto:
Regularnie negocjuj z partnerem
na temat obustronnych świadczeń
Część 4: Szesnaście sposobów na to jak przetrwać sztorm i ocalić statek
Motto:
Ludzie potrafią być
niekiedy bardzo nietolerancyjni
w stosunku do łez, których sami są przyczyną.
Marcel Proust
Sztuka rozwiązywania konfliktów
Zajmiemy się teraz bliżej owymi burzliwymi okresami, przez które
prędzej czy później przejść musi większość małżeństw, kiedy o żadnej
równowadze nawet nie ma mowy, a partnerzy ścierają się ze sobą z taką
gwałtownością, że nie są zaspokajane niczyje potrzeby. Oto kilka
sugestii dotyczących postępowania w sytuacjach konfliktowych:
1. Zgódź się na krótkie okresy "niepoczytalności" partnera. Żadna
relacja międzyludzka, o ile tylko jest dostatecznie ścisła i trwa
dostatecznie długo nie obywa się bez napięć i burz. W dobrym małżeństwie
takie momenty niejako się zakłada. Kto z góry uznaje, że kochający
człowiek ma prawo od czasu do czasu odczuwać zazdrość,
zniecierpliwienie, znużenie, a nawet gniew, ten nie wpadnie w panikę,
kiedy stanie wobec takiej sytuacji.
Dość często zdarza mi się wygłaszać prelekcje dla managerów i osób
zajmujących się w firmach kontaktem z klientami na temat "wydobywania z
ludzi tego, co najlepsze". (Więcej na ten temat w książce tegoż autora
Sztuka motywacji, czyli jak wydobyć z ludzi to, co w nich najlepsze,
Oficyna Wydawnicza "Vocatio", Warszawa 1992) Jedna z moich sugestii
sprowadza się właśnie do tolerowania u kontrahentów czy klientów
krótkich okresów niepoczytalności. Wszyscy żyjemy na granicy
racjonalności i od czasu do czasu tę granicę przekraczamy. Z cała
pewnością mogę to powiedzieć o sobie. Na szczęście los obdarował mnie
wyjątkowo tolerancyjnym współpracownikiem. Kiedy na parę dni ogarnia
mnie "niż emocjonalny", Taz Kinney uśmiecha się tylko pobłażliwie. Wie,
że za kilka dni wrócę do siebie i że nadejdzie czas, kiedy role się
odwrócą i on z kolei będzie musiał więcej dostać niż dać.
Ta sama zasada obowiązuje w małżeństwie. Jeśli z góry zgodzimy się na
to, że podczas rejsu zdarzają się burze i nie będziemy próbowali w
panice opuścić statku, obędzie się bez rozwodu. Św. Paweł powiada, że
"Miłość cierpliwa jest (...)" (1 Kor 13, 4). Żona byłego prezydenta
Stanów Zjednoczonych, Betty Ford, nazywa to "sztuką wielkodusznego
kompromisu". Okazuje się, że przed ślubem dużo rozmawiali z Geraldem o
tym, czego nawzajem od siebie oczekują. "Określiliśmy nasze cele w
sposób bardzo konkretny" - opowiada pani Ford. "Ustaliliśmy na przykład,
ile będziemy mieć dzieci. Zgodziliśmy się też, że dobre małżeństwo
rzadko realizuje w praktyce teoretycznie słuszny układ 50 na 50.
Założyliśmy układ 75 na 25. To 75 miało czasem przychodzić ode mnie, a
czasem być wkładem Geralda. "
2. Uznaj gniew za emocję taką samą jak każda inna. Choć gniew nie jest
łatwy do przyjęcia, można nauczyć się go traktować - u siebie i u
partnera - jako normalny środek wyrazu.
Niekiedy człowiek wynosi z dzieciństwa irracjonalny strach przed
negatywnymi emocjami. Swego czasu trafił do mnie mężczyzna, który miał
już za sobą trzy małżeństwa. Zdecydowaliśmy się dotrzeć do sedna jego
problemów z kobietami. Któregoś dnia przyjechał do mnie po lunchu z
przyjaciółką i z niekłamanym entuzjazmem opowiedział o sprzeczce, do
jakiej doszło podczas posiłku:
- To było coś wspaniałego. Po raz pierwszy w życiu wściekłem się na
kobietę i udało nam się rozwiązać problem. Kończąc jedzenie znowu
byliśmy przyjaciółmi. W przeszłości ilekroć okazywałem niezadowolenie -
a nie działo się to znowu tak często - kobiety tylko się na mnie
obrażały.
Pytałem dalej, bo nie chciało mi się wierzyć, by wszystkie kobiety w
tak niewłaściwy sposób reagowały na jego gniew:
- Czy w dzieciństwie pozwalano się panu złościć?
- W każdym razie drogo za to musiałem płacić. Mama obrażała się i
milkła. Czułem się wtedy bardzo winny.
Przez chwilę błądził myślami w przeszłości.
- Pamiętam, że szedłem do mojego pokoju i myślałem sobie: "Muszę być
naprawdę bardzo zły, skoro mamie jest tak strasznie przykro".
W tym momencie było już jasne, dlaczego bał się własnego gniewu i
dlaczego w postawie kobiet bezzasadnie dopatrywał się aż tak wielkiego
odrzucenia.
Są jeszcze inne powody, dla których w sytuacjach agresji i napięcia
wpadamy w neuzasadnioną panikę. Być może nasi rodzice kłócili się ponad
miarę i w jakimś momencie postanowiliśmy, że we własnym małżeństwie nie
dopuścimy do ujawniania się takich uczuć. Niekiedy nieodzowną dla
zdrowej relacji tolerancję dla agresji upośledzają doświadczenia
wyniesione z poprzedniego związku.
Cokolwiek jednak skłaniałoby nas do tłumienia gniewu, trzeba się z tym
uporać, ponieważ odczuwane, a nie uzewnętrzniane uczucia wrogości
odbijają się ujemnie na współżyciu seksualnym i mogą prowadzić do
związków pozamałżeńskich oraz wielu innych z pozoru niewytłumaczalnych
zachowań. Kiedy mężczyzna mówi mi: "Moja żona jest wspaniałą kobietą,
ale zamierzam się rozwieść, bo już jej nie kocham", albo kiedy kobieta
wyznaje" "Nie wiem, co się ze mną dzieje, ale ostatnio nie znoszę, jak
mąż mnie dotyka", przede wszystkim pytam, o co się gniewają na partnera.
3. Przyjmuj najkorzystniejszą dla partnera interpretację zdarzeń. W
sygnałach płynących z zachowania partnera trudno się niekiedy
zorientować i dlatego rozsądniej jest przyjąć lepszą niż gorszą
ewentualność. Dopóki nie mamy całkowitej pewności, że jest inaczej,
dopóty należy upatrywać przyczyny konfliktu w nieporozumieniu i trzymać
się jak najdalej od myśli o premedytacji czy celowym działaniu na naszą
szkodę.
Oto dwoje ludzi krótko po ślubie. Już kilka razy po udaniu się na
spoczynek powtórzyła się rozmowa o tym, czy wszystkie drzwi są zamknięte
na klucz.
- Pozamykałaś drzwi?
- Nie. Myślałam, że ty to zrobiłeś.
Znowu któreś wstaje z westchnieniem, by posprawdzać zamki. Jest to
tylko drobna uciążliwość, ale powodowana nią irytacja z czasem narasta,
aż pewnego wieczoru dochodzi do kłótni. Obydwoje oskarżają się o
wygodnictwo i wysługiwanie się partnerem. Dopiero przy śniadaniu, kiedy
emocje nieco opadają, młodzi dochodzą do sedna problemu. U niej w domu
drzwi na noc zawsze zamykał ojciec, u niego zaś matka. Obydwojgu
wydawało się, że druga strona świadomie uchyla się od swego obowiązku.
Ten błahy przykład pokazuje, w jaki sposób drobne urazy doprowadzają do
wybuchu. Małżonkowie wychodzą z błędnych założeń, a gdy dochodzi do
konfliktu posądzają się wzajemnie o najgorszą motywację. Tymczasem
powinni przyjmować interpretację najkorzystniejszą dla partnera i
wytrwale szukać w zniekształconych sygnałach prawdziwej treści.
4. Zastanów się, czy agresja współmałżonka nie ma swego źródła w
dawnych urazach. Gniew i ból objawiają się niekiedy bardzo podobnie.
Zraniony pies często wita pomocną dłoń warczeniem i to nie dlatego, że
jest zły na życzliwego mu człowieka, ale dlatego że odczuwa ból i boi
się, by go nieopatrznie jeszcze bardziej nie skrzywdzono.
Z dużym prawdopodobieństwem można zakładać, że przyczyną złego nastroju
partnera jest raczej uraza niż zła wola. Im szybciej małżonkowie nauczą
się zastępować warczenie słowami "Czuję się podle", "Smutno mi" itp.,
tym lepiej kształtować się będą ich wzajemne relacje. Tymczasem zaś
zamiast warczeć dobrze jest zastanowić się nad tym, co tak naprawdę nas
boli.
5. Nie musisz czuć się odpowiedzialny za każdy zły nastrój partnera.
Zamiast doszukiwać się w każdej trudniejszej sytuacji małżeńskiego
kryzysu, trzeba najpierw ustalić jej przyczyny.
Nie jest najmądrzejszym wyjściem irytować się tym, że partner jest
zdenerwowany. Wiadomo - nie życzymy sobie, by zakłócał nasz błogi
spokój. Chcielibyśmy mieć naokoło same uśmiechnięte twarze. Ten
chwalebny dezyderat ma jednak zasadniczą wadę - nazbyt często rozmija
się z rzeczywistością. Trzeba zrozumieć, że partner może okresowo
przeżywać indywidualne problemy. Może ma kłopoty z szefem, może ktoś mu
dokucza, może boli go brzuch. W takich sytuacjach nie będzie go stać na
mnóstwo czułości i anielski spokój. Druga strona powinna mieć jednak
świadomość, że w niczym nie zawiniła. Wszystko co może zrobić, to
zapytać, czy nie jest powodem zdenerwowania. Jeśli odpowiedź brzmi:
"Nie", pozostaje jej tylko upewnić się, czy nie mogłaby w czymś pomóc.
Jeśli i tym razem partner zaprzeczy, można i trzeba zostawić go w
spokoju. Przyznanie komuś prawa do bycia od czasu do czasu w kiepskim
nastroju jest też nieocenionym darem.
6. Nie popadaj w przesadę broniąc własnych interesów. Na kartach
niniejszej książki wielokrotnie twierdziłem już, że nie ma nic
niewłaściwego w tym, by oczekiwać od małżeństwa zaspokojenia pewnych
potrzeb i zgłaszać żonie czy mężowi swoje pragnienia. W tym miejscu
chciałbym jednak równocześnie zaznaczyć, że dbałość o własny interes nie
może iść za daleko. Niektórzy tak boją się uronić czegokolwiek z tego,
co im się należy, że całą energię skupiają na obronie własnych praw. Nie
jest to zachowanie sprzyjające miłości. Ludzie silni nie upatrują w
każdym nieporozumieniu sposobności do "postawienia na swoim" i obrony
własnych pozycji. Potrafią pójść na kompromis i ustąpić nie tracąc
panowania nad sobą. Tym samym występują wobec innych z pozycji pewności,
a nie słabości i poczucia zagrożenia.
7. Przyznaj drugiej osobie prawo do niekonsekwentnego zachowania.
Często pojmujemy miłość w sposób nazbyt uproszczony i domagamy się od
partnera bardzo konsekwentnych zachowań i wypowiedzi. Młody żonkoś,
który nieustannie zadaje sobie pytanie: "Czy ona naprawdę mnie kocha?"
słysząc pewnego dnia wypowiedziane w przypływie złości słowa: "Wcale cię
nie kocham!", gotów jest wyrywać sobie włosy z głowy i uznać, że
pozostaje mu tylko założyć sprawę rozwodową.
Tymczasem ludzkie uczucia rzadko bywają absolutnie jednoznaczne. Stany
emocjonalne są raczej zlepkiem wielu uczuć. W dodatku w różne dni
dominują różne emocje. Fakt, że mąż nie czuje akurat wzbierającej fali
miłości do żony, wcale nie oznacza, jakoby się definitywnie "odkochał".
Może jest na nią zły za to, że zapomniała odwołać wizytę u dentysty i
wszystko przesłania mu chwilowo perspektywa utraty dwudziestu pięciu
dolarów. Już jutro może być jednak ciepły i czuły.
Innymi słowy statyczna czy jednowymiarowa wizja uczuciowości partnera
jest poważnym błędem. Znany południowoafrykański pisarz, Alan Paton,
bardzo trafnie oddaje zawiłości ludzkiego wnętrza:
"Z odkryciem złożoności natury ludzkiej szło w parze inne - odkrycie
złożoności i irracjonalności ludzkich motywacji, odkrycie tego, że można
jednocześnie kochać i nienawidzić, być uczciwym i sprzedajnym,
aroganckim i pokornym, mieścić w sobie dwa przeciwstawne i uznawane za
wzajemnie wykluczające się stany. Nie wszystkim, jak sądzę, jest to
wiadome i dla wielu nie byłoby zrozumiałe. Pisarze oczywiście zawsze o
tym wiedzieli. Jest to zresztą bardziej niepokojąca rzecz dla tych,
którzy nie trudnią się pisaniem, ludzie pióra bowiem zawsze z niej
korzystali w swojej twórczości".
8. Zmieniaj utarte wzorce wzajemnych odniesień. Jednym z największych
osiąnięć naukowych ostatnich lat w zakresie badań nad rodziną było
zastosowanie do życia rodzinnego ogólnej teorii systemów. Zgodnie z tą
teorią zawierając małżeństwo dwoje ludzi tworzy większą systemową
całość. Ów system zaczyna żyć własnym życiem, co sprawia, że jego części
składowe funkcjonują razem inaczej niż funkcjonowałaby ich prosta suma.
Terapeuci na co dzień obserwują, jak teoria systemów sprawdza się w
małżeństwie. Dobrze znany ze spotkań indywidualnych pacjent przychodzi
na pierwszą wspólną sesję z żoną i nagle okazuje się kimś zupełnie
innym. Tę prawidłowość odkryje każdy, kto bacznie przyjrzy się danej
parze małżeńskiej. Kobieta inaczej mówi i zachowuje się, dopóki w
pomieszczeniu jest mąż, a inaczej gdy go już nie ma. I nie jest to z jej
strony żadna nieuczciwość. Tak potężnie wpływa na nią relacja z mężem.
W ciągu kilku lat wspólnego życia tworzy się między małżonkami mnóstwo
powiązań - wspomnienia przeszłych problemów i ich rozstrzygnięć, modele
komunikacji, hierarchiczne układy kompetencyjne, przesłanki ocen
moralnych - słowem cała baza danych, z której system nieustannie
korzysta przy podejmowaniu decyzji i działań. Często dla małżonków baza
ta okazuje się ciężarem, nie pomocą.
W takiej sytuacji dobrze jest niekiedy zwrócić się do profesjonalnego
terapeuty. W małżeństwie, które nie funkcjonuje prawidłowo. przyczyna
może leżeć w systemie. Ten bowiem, tak jak silnik samochodowy, wymaga od
czasu do czasu regulacji. Żadnej z części niczego nie brakuje - chodzi
tylko o ich wzajemne ustawienie.
9. Nigdy nie posługuj się dziećmi w rozwiązywaniu konfliktów. Jedna z
obiegowych prawd głosi, że dziecko zbliża małżonków. Praktyka życia
jednoznacznie dowodzi jednak, że jest przeciwnie. Badania wykazują, że
pojawienie się dzieci niejednokrotnie nadwyręża, a czasami nawet zrywa
centralną dla wszystkich rodzinnych odniesień relację między małżonkami.
Małżonkowie powszechnie twierdzą, że najszczęśliwsze okresy we wzajemnej
relacji przeżywają przed przyjściem na świat dzieci i po ich
usamodzielnieniu się.
W ankiecie (Podanych rezultatów nie należy brać zbyt dosłownie,
ponieważ większość bezdzietnych małżonków, jeśli nie są ze sobą
szczęśliwi, szybko się rozwodzi. Niemniej jednak wskazują one dość
jednoznacznie na to, że obecność dzieci wpływa raczej negatywnie niż
pozytywnie na romantyczny aspekt więźi małżeńskiej. (przyp. autora))
przeprowadzonej przez "Ladies Journal" jako zadowolone z małżeństwa
określiło się 72 procent kobiet bezdzietnych, podczas gdy tego samego
zdania było tylko 57 procent kobiet mających dzieci. Żony-matki w
odróżnieniu od żon bezdzietnych okazały się również.
* mniej zadowolone z życia w ogóle (55 procent w porównaniu z 65
procentami bezdzietnych);
* mniej zadowolone z życia płciowego (16 procent w porównaniu z 26
procentami);
* mniej odporne na zmęczenie (43 procent w porównaniu z 49 procentami);
* mniej odporne na zdenerwowanie (31 procent w porównaniu z 41
procent).
Ja należę oczywiście do zwolenników rodzicielstwa. Satysfakcja, jaką
można czerpać z wychowywania dzieci, rekompensuje wszelkie związane z
tym niedogodności, oczywiście jeżeli więź pomiędzy małżonkami jest
dostatecznie mocna, a oni sami przygotowani na stres. Przytoczone dane
jednoznacznie świadczą jednak o tym, że dziecko nie jest lekarstwem na
problemy małżeńskie. Kto próbuje uciekać się do takich metod, przeważnie
nie tylko nie pozbywa się problemów, ale dodaje do nich następny.
10. Nie wspominaj o rozwodzie, dopóki nie bierzesz go poważnie pod
uwagę. Dość często zdarza się, że w sytuacji napięcia i konfliktu jedno
z małżonków szermuje gołosłownie hasłem rozwodu, w gruncie rzeczy po to
tylko, by uświadomić drugiej stronie powagę sytuacji. Niebezpieczna to
broń. Człowiek, który czuje się niesłyszany i nierozumiany, ma zawsze
prawo o tym powiedzieć. Jeśli jednak ucieka się w rozmowie do terapii
wstrząsowej, musi liczyć się z tym, że partner nie tylko się nie
otworzy, ale zareaguje jeszcze większym zamknięciem. Zadziwiające, jak
krótki czas dzieli zwykle pierwsze wzmianki o rozwodzie od wyprowadzenia
się jednego z partnerów. Tragedia polega na tym, że takie pogróżki
często nie są wyrazem poważnej intencji a wołaniem o miłość.
Znam pewne małżeństwo z pięćdziesięcioletnim stażem. Ten związek
przechodził bardzo burzliwe koleje losu. Theodore pił przez prawie
dziesięć lat. Nie ustrzegli się nawet zdrad. Od tego czasu minęło już
jednak dwadzieścia lat i teraz oboje przeżywają jakiś cudowny renesans
swej miłości.
- Miłe chwile przychodziły i odchodziły - zwierzyła mi się ostatnio
Sarah - ale nigdy nie było najmniejszej wątpliwości, że się kochamy. I
nawet wtedy, kiedy oboje poważnie wykroczyliśmy przeciw złożonym sobie
nawzajem przyrzeczeniom, nigdy nie myśleliśmy o rozwodzie i nigdy w
kłótni nie poruszaliśmy tego tematu. Chcieliśmy być ze sobą i póki to
było oczywiste, wiedzieliśmy, że jakimś cudem wybrniemy z bagna, w jakie
się sami wpakowaliśmy.
Motto:
Jeśli sam nie możesz stać się takim,
jakim chcesz być,
jakże zdołasz drugich przemienić
według swego upodobania.
Tomasz a Kempis
Pojednanie
Twierdziłem wcześniej, że pewna doza konfliktów to rzecz normalna w
zdrowych relacjach małżeńskich. Zjawiska te nie mogą jednak wymknąć się
spod kontroli, gdyż wtedy dają początek niebezpiecznej spirali agresji.
Złość i gniew zaczynają żyć własnym, autonomicznym życiem i związek jest
poważnie zagrożony. Oto kilka sugestii dotyczących zatrzymania spirali
agresji:
1. Opieraj się pokusie rezygnacji. Wiele par małżeńskich traktuje
wizyty w naszej poradni jako ostatnią deskę ratunku. Kiedy zgłaszają
się, wzajemna więź jest już właściwie zniszczona. Choć dwoje głęboko
zranionych ludzi teoretycznie nie powinno mieć ochoty i sił do dalszej
walki, często okazuje się, że małżonkowie są ze sobą zwarci jakby w
śmiertelnym boju.
Często też gotowi są poświęcić swój związek i wielu terapeutów nie
usiłuje ich nawet od tego odwodzić. Praca ze skłóconymi małżonkami jest
tak bardzo wyczerpująca, że część moich kolegów po fachu po prostu nie
czuje się na siłach stawić czoła wyzwaniu. Nie chcąc samemu wikłać się w
walkę doradca małżeński może oświadczyć klientom, że powinni się
bardziej kontrolować. Może też załatwić problem mówiąc: "Obydwoje
potrzebujecie pomocy i z chęcią będę rozmawiał z każdym z was
indywidualnie, ale co do przyszłości waszego związku niczego nie
obiecuję. O tym, czy zostaniecie ze sobą, czy się rozwiedziecie,
będziecie musieli zadecydować sami". Cóż, tak jest łatwiej.
Nie mam najmniejszego zamiaru potępiać moich kolegów, bo żaden z nas
nie jest wyposażony w nieograniczoną odporność na trudne, konfliktowe
sytuacje. Z uwagi jednak na osobiste przekonania na temat małżeństwa
usiłuję ratować każdy związek, jeżeli tylko małżonkowie zwracają się do
mnie o pomoc. Oczywiście nie zawsze mi się to udaje i niektóre osoby
decydują się na rozstanie, ale małżeństwo jest dla mnie rzeczą zbyt
świętą. bym mógł komukolwiek doradzać jego rozwiązanie - nawet w
najtrudniejszych okolicznościach. W większości wypadków aktualny związek
jest dla małżonków najlepszym z możliwych. Uważam też, że każde
małżeństwo, choćby było przyczyną wielkiego bólu, da się uratować, o ile
tylko strony wykażą dostateczną dozę dobrej woli. Jeśli dwoje ludzi
rzeczywiście chce odbudować to, co uległo zniszczeniu, jeśli
wystarczająco mocno pragnie znowu obdarzać się miłością, wszystko jest w
zasięgu ich możliwości.
Najłatwiej oczywiście poddać się i szukać zastępczego spełnienia w
nowym związku. Początkowo będzie się nawet wydawało, że druga osoba jest
wyposażona we wszystko, czego brakowało pierwszej. "Rozmawiamy ze sobą"
- powie zachwycony mężczyzna o nowej przyjaciółce. "Czuję się z nią
wspaniale. Możemy rozmawiać o rzeczach, o których nigdy nie dało się
rozmawiać z moją żoną."
Czy jednak ów mężczyzna zdaje sobie sprawę, dlaczego z taką łatwością
przychodzi mu rozmawiać z przyjaciółką o rzeczach, których nigdy nie
powiedziałby żonie? Przecież to bardzo proste: dlatego, że między nim a
przyjaciółką nie ma jeszcze żadnej przeszłości. "Jesteśmy skłonni
wierzyć nieznajomym z tego tylko powodu, że nigdy nie mieli nas okazji
oszukać" - powiedział Samuel Johnson. Na kontaktach z nową osobą nie
ciążą minione kaprysy. Żadna ze stron nie nauczyła się jeszcze omijać
pewnych tematów. Innymi słowy konta na razie są czyste i stąd owa
łatwość rozmowy, która jednak nie oznacza wcale, że nowa kobieta jest
wyposażona w coś, czego brakowało żonie. W gruncie rzeczy ma do
zaoferowania tylko to czyste konto.
Wiele osób jest przeciwnych rozwodom z pobudek religijnych. Po ich
stronie, i to ze względów czysto praktycznych, opowiada się jednak coraz
większa liczba ekspertów mających doświadczenie w pracy z ludźmi, którzy
zawarli nowy związek małżeński. Zmiana partnera najzwyczajniej w świecie
nie rozwiązuje problemu. Dr Irene Kassorla, najdalsza od wszelkiej
moralistyki autorka książki Nice Girls Do, wypowiada się na temat
rozwodów w sposób jednoznacznie negatywny. Jest matką dwóch córek i sama
ma za sobą rozwód, niemniej jednak uważa:
"Jestem głęboko przekonana, że małżeństwo to idealny stan dla
człowieka, a rozwód jest tylko stratą czasu. Człowiek wymienia tylko
twarz dawnemu partnerowi".
Każdy, kto zawodowo trudni się terapią małżeńską, ma do czynienia z
setkami klientów borykających się z trudnościami w nowym związku, którzy
jednogłośnie oświadczają: "Gdybym wtedy wiedział to, co wiem teraz,
bardziej bym dbał o pierwsze małżeństwo. Teraz widzę, że wcale nie było
takie złe".
2. Nie trać nadziei na poprawę. W słynnym Hymnie o miłości św. Pawła
jest zawarta następująca myśl: "Miłość (...) we wszystkim pokłada
nadzieję (...)" (1 Kor 13, 4-7). Od lat zauważam, że tych, którym dobrze
się wiedzie w miłości, cechuje jakiś wielki optymizm w odniesieniu do
wspólnej przyszłości. Nawet wówczas, gdy coś się nie układa, potrafią
wracać do wspaniałych, przeżytych razem chwil i wytrwale wierzą w
nadejście lepszych czasów. Każda miłość ma coś z tańca, w którym
partnerzy pozostają w nieustannym ruchu, to zbliżając się do siebie, to
oddalając. Niekiedy oddalenie może być znaczne, z czego jednak wcale nie
wynika, że taniec dobiegł końca. Jeśli tylko zdobędą się na cierpliwość,
z pewnością znowu wzajemnie się zbliżą.
Swego czasu zjawili się u pewnego pastora bardzo skłóceni małżonkowie.
Z miejsca oświadczyli, że zrobili już dla utrzymania związku wszystko,
co było w ich mocy. Z siedmiu przeżytych wspólnie lat przez ostatnie
cztery rozmawiali wyłącznie o córce. Ona była jedyną rzeczą, która ich
jeszcze łączyła.
- Zasadniczy problem polegał na tym - opowiada dr D. L. Dykes, pastor
Kościoła Metodystycznego w Shreveport w Luizjanie - że widzieli tylko
dwie drogi: albo kontynuację dotychczasowego, bardzo niezadowalającego
stanu rzeczy, albo rozwód. Na szczęście okazali się rozsądnymi,
otwartymi ludźmi i dali sobie wskazać trzecią drogę. Dali się przekonać,
że pewne rzeczy można zmienić.
Dzisiaj jest to bardzo szczęśliwa para. Mąż uwielbia nawiązywać do
biblijnej opowieści o synu marnotrawnym, którego ojciec, jak wiadomo,
radował się, że syn "(...) był umarły, a znów ożył (...)" (Łk 15, 24).
Tak samo ów mężczyzna przytulając z uśmiechem żonę powtarza teraz
wszystkim: "Nasza miłość umarła i znowu ożyła!"
Można mu zapewne zarzucić, że wyrywa cytat z kontekstu, ale to przecież
w tym przypadku bez znaczenia. Historia jego małżeństwa raz jeszcze
dowodzi, że miłość może powrócić i że autentyczna wola odbudowy związku
przynosi realne owoce.
Jest więc poważnym błędem żywić fatalistyczne przeświadczenie, jakoby
partner był niereformowalny, a związek z nim skazany na bylejakość.
Wszystko, co żyje, podlega zmianom. Zmieniają się ludzie i zmieniają się
ich wzajemne odniesienia.
Powyższe spostrzeżenia prowadzą nas wprost do następnej sugestii
dotyczącej zatrzymania spirali agresji.
3. Zmieniaj się nie czekając na przemianę partnera. Wiele par
małżeńskich tkwi w nieskończoność w patologicznych sytuacjach
powtarzając bez końca zachowania, które ani na milimetr nie posuwają
sprawy do przodu. Doradca próbuje wówczas niejako siłą wyrwać małżonków
z prowadzących donikąd kolein. Nierzadko mogliby się oni jednak obejść
bez pomocy z zewnątrz, gdyby przynajmniej jedna strona gotowa była
zaryzykować i spróbować czegoś nowego.
W tym jednak właśnie tkwi trudność. Nikt chętnie nie zmienia własnych
poglądów i zachowań, i tylko z największym oporem daje się ruszyć z
miejsca. Ten brak elastyczności bywa również nazywany pychą. Zmiana jest
przecież równoznaczna z przyznaniem, że nie mieliśmy racji. Z drugiej
strony uświadamiamy sobie, że gdybyśmy w różnych sprawach zaczęli jakby
od zera i pod pewnymi względami zupełnie inaczej, we wzajemnej relacji
mógłby wreszcie dokonać się wyczekiwany przełom.
Pewnego razu po prelekcji na temat pojednania zgłosiła się do Bruce'a
Larsona pewna kobieta i zapytała:
- Czy Bóg może uzdrowić związek, który nie tyle jest zrujnowany, co
właściwie w ogóle nie istnieje?
Kiedy Larson zaczął dopytywać się o szczegóły, powiedziała:
- My z mężem nigdy się nie kłócimy ani nie denerwujemy. Po przyjściu z
pracy mąż je kolację, ogląda telewizję, czyta gazetę, a potem idzie
spać. Nieco później ja także czytam gazetę, oglądam telewizję i idę
spać.
- Czy tak jest zawsze? - zapytał Larson.
- Od lat.
- Czy oboje jesteście wierzący?
- Nie. Ja tak, ale mąż nie.
- Czy pani go kocha?
- Tak - powiedziała, a w jej smutnych oczach zabłysły łzy. - Bardzo go
kocham.
- Jak pani myśli: czy on panią kocha?
- Nie. Na pewno nie. Inaczej nie byłby taki zimny i obojętny.
- Cóż, jako osoba wierząca pani musi ponieść ryzyko związane z
dociekaniem prawdy o rzeczywistych uczuciach męża. On musi panią kochać,
gdyż inaczej nie wracałby co wieczór do domu, aby powtórzyć ten sam
przeraźliwie nudny rytuał. Poszedłby pograć w kręgle, napić się, czy w
ogóle zrobiłby coś choć odrobinę bardziej twórczego od tego, co robi w
domu. Może ciągle wierzy, że pewnego dnia zdarzy się cud i znowu
będziecie się kochać jak dawniej.
- Ale co ja mogę zrobić? - zapytała kobieta.
- A co teraz pani robi, żeby coś zmienić?
- Proszę go ciągle, żeby przyszedł na spotkanie grupy modlitewnej i
rozkładam wszędzie książki i broszury w nadziei, że do nich zajrzy.
- Czy to odnosi jakiś skutek? - zapytał Larson.
- Nie.
- To może należałoby spróbować czegoś znacznie bardziej radykalnego, co
również panią będzie znacznie więcej kosztowało. Na tym polega tajemnica
krzyża. Musi się pani poświęcić, tak jak Chrystus poświęcał się dla pani
na krzyżu.
- Co mogłabym na przykład zrobić?
Larson opowiada, że przez chwilę szukał w myślach czegoś, co wprawiłoby
męża w prawdziwe osłupienie.
- Któregoś wieczoru, kiedy będzie oglądał telewizję, niech pani założy
najcieńszą nocną koszulę, skropi się najlepszymi perfumami, usiądzie mu
na kolanach, włoży rękę we włosy i powie, że go pani bardzo kocha, - tak
jak zawsze go pani kochała. Jak się pani wydaje, co on na to odpowie?
- Wolałabym się nie domyślać - uśmiechnęła się kobieta.
- Ale co się może wtedy zdarzyć najgorszego?
- Może mnie wyśmiać. - Owszem. Czy to panią zaboli?
- Nie potrafię sobie wyobrazić większego bólu.
Kilka dni później Bruce otrzymał od niej list zaczynający się słowami:
"Drogi panie Larson! Zrobiłam, jak mi pan poradził i niech pan zgadnie,
co się stało ... Nie śmiał się!"
Ten moment zapoczątkował prawdziwy przełom w ich małżeństwie.
Oczywiście mogło być również inaczej. Podejmowanie ryzyka w miłości
rzadko owocuje tak dramatyczną przemianą. ale zawsze robi na drugiej
stronie ogromne wrażenie. Chyba nie znam małżeństwa, które nie mogłoby
bardzo zmienić się na lepsze, gdyby jedno z partnerów odrzuciło swą
pychę i pozwoliło działać miłości.
Następna rada ściśle wiąże się z poprzednią.
4. Rozwijaj w sobie postawę pokory. "Miłość (...) nie szuka swego
(...)" - czytamy w Pierwszym Liście do Koryntian (13, 4-5). Niektórym
małżonkom tak bardzo zależy na własnej racji, że w wypadku różnicy zdań
gotowi są niemal unicestwić partnera. Taka zupełnie nieproporcjonalna do
bodźca reakcja może u niektórych ludzi wynikać ze strachu przed utratą
kontroli nad rzeczywistością. Inni boją się, by nie wyszło na jaw, że są
w błędzie. Wszystkie takie obawy trzeba dusić w zarodku, bo ten, kto nie
potrafi nie mieć racji, pozbawia miłość szansy na przetrwanie.
Podczas uroczystej kolacji siedzący naprzeciw swej żony Winston
Churchill raz po raz maszerował po stole zgiętymi wpół palcami. Celem
tego marszu wydawała się być pani Churchill. W końcu ktoś obserwujący tę
scenę zadał jej pytanie:
- Dlaczego Sir Winston spogląda na panią tak melancholijnie i co
wyprawia z tą ręką na stole?
- To bardzo proste - odpowiedziała dama. - Mieliśmy w domu małą
sprzeczkę. Winston przyznaje, że zawinił i błaga mnie na kolanach o
przebaczenie.
Reżyserom filmowym udało się przekonać wielu widzów, że dwoje
kochających się ludzi nigdy nie ma powodu się przepraszać, ale ja
jeszcze nie zetknąłem się z udanym małżeństwem, w którym partnerzy
wychodziliby z takiego założenia. Kochający się ludzie bardzo często
muszą się przepraszać. I nie jest to bynajmniej oznaką jakichś
nieprawidłowości. Niemożliwe, by dwoje ludzi żyjących tak blisko siebie
nigdy się nie urażało. Jeśli się jednak kochają, nie chcą drugiemu
świadomie sprawić nawet drobnej przykrości. Dlatego gdy do tego dojdzie,
przepraszają.
Robert Fontaine napisał kiedyś w Atlantic Monthly o wizytach, jakie
składał w małym mieszkanku swych podeszłych wiekiem rodziców. Rozmawiał
z ojcem o baseballu i popijał herbatę, którą niezmiennie witała go
matka. Egzystencja rodziców wydawała mu się strasznie ograniczona.
"Zadawałem sobie pytanie, o czym myślą. Czy zauważają się jeszcze
nawzajem? Czy stać ich w stosunku do siebie na jakieś silniejsze
uczucia? Chyba nie, skoro krew krąży w nich wolniej, ręce zesztywniały,
a wzrok się przyćmił... A jednak pewnego ranka trafiłem na kłótnię.
Mówili podniesionymi głosami złoszcząc się na siebie z jakiegoś
niejasnego powodu - czegoś, co miało związek z wydarzeniem sprzed około
ćwierćwiecza. Skutki tego wydarzenia oceniali zupełnie różnie i
atmosfera stawała się coraz bardziej napięta.
- Taka właśnie jesteś, zawsze pewna swego - powiedział ojciec.
- Jakże mam nie być pewna, skoro tam byłam.
- Ja też tam byłem.
- W takim razie nie pamiętasz.
- Moja pamięć jest bez zarzutu - krzyknął ojciec.
Przez jakiś kwadrans skakali sobie do oczu, w końcu ojciec chwycił
kapelusz i wybiegł z mieszkania trzaskając za sobą drzwiami.
- Niech idzie - powiedziała matka.
- I tak go nie zatrzymam. O co się pokłóciliście?
Matka wzruszyła ramionami.
- Już nie pamiętam. On jest taki uparty. Ciągle liczę na to, że z tego
wyrośnie.
- Jeśli do tej pory nie wyrósł, to chyba nie masz na co czekać.
- Dobrze by jednak było, gdyby się opamiętał. Powoli zaczynam mieć tego
dosyć.
Fontaine poszedł do domu. Wkrótce matka zadzwoniła powiadamiając go, że
ojciec jeszcze nie wrócił. Nie była już taka nieprzejednana.
- Mam nadzieję, że nie zrobi żadnego głupstwa - powiedziała. Nie jest
już przecież młokosem.
Fontaine pisze, że otworzył szeroko oczy ze zdumienia na widok ojca,
który w tym wieku potrafił być przygnębiony i dotknięty do żywego taką
drobnostką, oraz matki - smutnej i zagubionej niczym dziewczyna po
pierwszej sprzeczce z ukochanym.
"- W jakimś sensie byłem zbudowany. Nie podejrzewałem, że są jeszcze do
czegoś takiego zdolni. - Fontaine postanowił pójść do matki i dotrzymać
jej towarzystwa do czasu, aż wróci ojciec.
Zachowywała się w taki sposób, jakby wszystko między nimi było
skończone, a ojciec odszedł do innej kobiety. W końcu drzwi otworzyły
się i do środka wszedł cicho ojciec. W ręku trzymał niewielkie
zawiniątko. Nieśmiało uśmiechnął się na przywitanie.
- Gdzie byłeś? - zapytałem. Matka nie mogła zapanować nad uśmiechem.
Cieszyła się, że wrócił.
- Poszedłem do kina. Strasznie jaskrawe kolory. Oczy mnie rozbolały.
- Napijesz się herbaty? - zapytała matka. - Musisz być bardzo zmęczony
tymi kolorami.
Ojciec wręczył jej paczuszkę. Była to buteleczka płynu do rąk z rodzaju
tych, które sprawiają, że dłonie zachowują miękkość jedwabiu. Ojciec
spuścił głowę i zaczerwienił się. Był to naprawdę wzruszający moment.
Matka promieniała.
- Jaka śliczna buteleczka!
- Podobno dłonie są od tego miękkie jak aksamit - powiedział ojciec".
Problemy między dwojgiem ludzi nie świadczą jeszcze o totalnym fiasku
ich wzajemnej relacji. Natomiast brak pokory może przekształcić drobne
nieporozumienie w poważny konflikt.
5. Wykazuj dużo tolerancji. Widziałem kiedyś na murze klasztornym
następującą anonimową sentencję: "Miłość odnajdzie ten, kto potrafi
przyjąć ludzką naturę taką, jaka jest". Najwięcej szczęścia z miłości
czerpią ludzie akceptujący wady i dziwactwa partnera. Zapytany o swe
wieloletnie pożycie z Joanne Woodward Paul Newman powiedział:
"Nie uważam, by można było stracić cierpliwość do drugiego człowieka.
Wszyscy mamy wady. Trzeba tylko kochać na tyle, by nie rozpatrywać ich w
oderwaniu od całej reszty".
Niektóre spośród najlepszych znanych mi małżeństw to ludzie bardzo
różniący się między sobą, o indywidualizmie posuniętym niekiedy do
dziwaczności. Ludzie ci wykazują jednak ogromną wzajemną tolerancję.
Jeden z moich znajomych nigdy jeszcze nie współżył z żoną poza obrębem
czterech ścian własnej sypialni. Po prostu poza domem nie jest zdolny do
aktu płciowego.
- I to ci nie przeszkadza? - zapytałem nieco zbulwersowany jego żonę.
Uśmiechnęła się tylko pobłażliwie i powiedziała:
- Nie, właściwie nie. Jest wspaniałym mężczyzną i wspaniałym
kochankiem, a ponieważ bardzo się kochamy, gotowa jestem zaakceptować
jego upodobania i dziwactwa.
Uświadomiłem sobie, że trudno o lepsze rozwiązanie, i że - jak to
gdzieś napisał Dostojewski - człowiek jest nadzwyczaj pojętnym
zwierzęciem. Potrafi dostosować się do niemal każdych warunków - jeśli
tego chce.
A chcieć przechodzić do porządku dziennego nad tym, co irytuje,
koncentrując się w zamian na pozytywach partnera, to wybierać styl
życia, który daje najwięcej zadowolenia. Dr Carl Rogers, najbardziej
chyba znana w Stanach Zjednoczonych postać współczesnej psychologii,
powiada, że gdy idzie plażą podziwiając inny co wieczór zachód słońca,
nie wykrzykuje w kierunku linii horyzontu: "Może z prawej nieco więcej
oranżu" albo "Czemu tło jest takie purpurowe?" Raczej w milczeniu cieszy
oczy niepowtarzalnością i bogactwem podniebnych krajobrazów. Tak samo
trzeba patrzeć na ludzi, których kochamy.
6. Zamień zachowania destruktywne na twórcze. Małżeństwo, tak jak każdy
żywy organizm, jest w jakiejś mierze odporne na negatywne oddziaływania,
ale z drugiej strony potrzebuje też odpowiedniej pożywki i warunków do
wzrostu. Jest taki poziom destrukcyjnych oddziaływań, którego
przekroczenie grozi załamaniem się procesów życiowych. Małżonkowie
przeżywający kryzys powinni w jakimś momencie podjąć świadomą decyzję o
powstrzymaniu się od wszelkich destrukcyjnych zachowań i podjęciu
działań ukierunkowanych na wzmocnienie więzi.
Bill i Edie na tyle oddalili się od siebie, że każda rozmowa kończyła
się kłótnią.
- Kłóciliśmy się - opowiada Edie - trzy lub cztery razy w tygodniu. I
nie przebieraliśmy w słowach.
- W końcu - wtóruje jej Bill - chodziło już tylko o to, by zranić
drugiego. To było jak powracający co noc senny koszmar.
Edie opowiada, jak doszło do przełomu:
- To był jeden z tych dni, kiedy nic się nie układało, a my nie
kontrolując się zupełnie wyładowywaliśmy na sobie nawzajem własne
frustracje. Nagle w samym środku jakiejś tyrady Bill zamilkł raptownie i
spojrzał na mnie. Ja też spojrzałam na niego i oboje nagle
zrozumieliśmy, że mimo tego całego niebotycznego nonsensu coś nas jednak
łączy. Ja wybrałam jego, a on mnie i między naszymi duszami rozpięty
jest most. Tego wieczoru dzieci zjadły odgrzewaną zupę, a my zamówiliśmy
sobie pizzę i kochaliśmy się w salonie przy sygnale wiadomości
telewizyjnych.
Następne kilka tygodni przeżyli w całkowitym niemal milczeniu. - To był
nasz rozejm na honorowych warunkach - mówi Bill. - Postanowiliśmy już
więcej nie wysadzać w powietrze żadnych mostów.
W tym okresie małżeństwo Billa i Edie scalała tylko jedna wątła nić -
wspomnienie czasów, kiedy bez względu na okoliczności liczyło się tylko
to, że są razem. Dokonała się jednak rzecz najważniejsza: postanawiając
"nie wysadzać już w powietrze żadnych mostów" przerwali spiralę agresji.
Świadoma decyzja zapoczątkowała dalsze istotne przemiany. Skupili swoją
uwagę na tym, co ich łączy, i na czym można budować. Przyjaźń wróciła i
z czasem stała się coraz mocniejsza. To wszystko działo się przed kilku
laty. Teraz Bill i Edie twierdzą, że nigdy jeszcze nie byli sobie tak
bliscy.
Prawdziwe pojednanie jest możliwe. Dla odbudowania nadszarpniętej więzi
wystarczy cierpliwość i dobra wola. Jak już wielokrotnie powtarzałem, o
możliwości powrotu małżonków do siebie nawzajem rozstrzyga odpowiedź na
pytanie, czy obie strony dostatecznie mocno tego chcą. Uczucie nie musi
wrócić już jutro, ale istnieje bardzo duże prawdopodobieństwo, że wróci.
a
Część 5: Jak uniknąć zdrady
Motto:
Zmienność
jest specyfiką kobiety
pozwalającą uniknąć brutalności
związanej z poligamią.
Kto ma jedną dobrą żonę,
ten jakby miał duchowy harem.
G. K. Chesterton
Dlaczego związek pozamałżeński jest taki kuszący
Naszą uwagę skupimy teraz na największym chyba wrogu trwałej więzi
miłosnej - niewierności. Na łamach tej książki prezentuję pogląd, że
możliwe jest połączenie romantycznej miłości z życiem w jednym, trwałym
związku. Niektórzy są zdania, że jest to koncepcja wewnętrznie
sprzeczna. Podobno kto nie odżegnuje się od namiętności i chce iść za
głosem serca, prędzej czy później musi zmienić obiekt swoich pragnień.
Statystyki niewierności
Okazuje się, że Amerykanie zmieniają partnerów coraz częściej.
Statystyki są zaskakujące. Wśród kilku tysięcy ankietowanych mężczyzn w
przybliżeniu połowa przyznaje się do związków pozamałżeńskich, a dwie
trzecie nie miałoby nic przeciwko takiemu związkowi w określonych
okolicznościach. Również wśród kobiet przypadki cudzołóstwa są coraz
częstsze. Według jednego z badań wynika, że 26 procent mężatek podejmuje
pozamałżeńskie relacje seksualne przed ukończeniem dwudziestego piątego
roku życia.
Legalizacja pozamałżeńskich związków seksualnych.
Zdaniem niektórych takie statystyki tylko potwierdzają fakt, że miłość
charakteryzująca się wyłącznością jest w epoce wolności seksualnej czymś
nierealistycznym. Nigdy nie brakowało ludzi, którzy dążyli do nadania
cudzołóstwu pozorów legalności i naturalności, i którzy próbowali
dowodzić dobra płynącego z seksualnego rozluźnienia. Na obydwu
oceanicznych wybrzeżach Stanów Zjednoczonych pozawiązywały się kluby pod
szyldem "Zamieńmy się żonami" (Wiliam Kilpatrick: "Niech no tylko
Amerykanie wezmą się za zorganizowanie cudzołóstwa... "), a wielu
psychologów i terapeutów małżeńskich zapewnia o dobroczynnym wpływie
odpowiednio dozowanej niewierności.
Stąd krok już tylko do religii nowego typu reprezentowanej przez
autorów w rodzaju Ronalda Mazura ze wspólnoty unitariańskiej. W jednej
ze swoich książek Mazur oświadcza, że "tradycyjna monogamia ze swym
sztywnym wymogiem wyłączności, choć kanonizowana mocą teologicznej
koncepcji wierności" jest "kulturowo uwarunkowaną zbiorową neurozą".
Instynkt wierności
Tymczasem to, co Mazur nazywa "zbiorową neurozą" - ludzki instynkt
tworzenia związków na zasadzie wyłączności - jest, mimo wszelkich prób
zdyskredytowania go jako dziwactwa, rzeczywistością głęboko zakorzenioną
niemal we wszystkich kulturach.
Chybiły wszelkie podejmowane w historii zamachy na romantyczną miłość
dwojga ludzi. W roku 1848 pewien zaciekły wróg monogamii - Jankes
nazwiskiem Noyes - założył społeczność o nazwie "Oneida", w której
wszystko, włącznie z aktem seksualnym, było wspólne. Ludzi młodych i
niedoświadczonych łączono ze starszymi, często w pomieszczeniach
określanych eufemistycznie jako "socjalne". Kiedy między kobietą a
mężczyzną pojawiały się zaczątki romantycznego uczucia, mobilizowano
przeciw ich miłości całą społeczność, bo Noyes miał monogamiczne związki
za "wykluczające i samolubne".
Eksperyment oczywiście nie powiódł się, bo ludzie dążą do intymnej
więzi na przekór wszelkim przeciwnościom. Należałoby stąd wnioskować, że
człowiek przeznaczony jest do czegoś więcej niż wyzutego z uczucia
seksu.
Podkreśla to ostry biblijny zakaz związków pozamałżeńskich, jak również
cała długa historia popierania przez Kościół monogamii. Pismo Święte
zajmuje w tej kwestii bardzo jednoznaczne stanowisko i zwalnia od
wdawania się w jakąkolwiek "etykę sytuacyjną". Związek pozamałżeński
jest zawsze złem. Jeśli nawet nie jest to grzech największy
(interesujące, że grzechy natury seksualnej wydają nam się z reguły
gorsze od innych), to z całą pewnością jest to grzech.
Niektórzy jęcząc pod ciężarem tego surowego prawa pytają niekiedy, czy
Bóg nie wymyślił przykazań po to tylko, by uprzykrzyć nam życie. A
przecież przykazania mają jedynie na celu nasze szczęście. Bóg, jako
Stwórca człowieka, najlepiej wie, co uszczęśliwi jego stworzenie. I jako
Stwórca twierdzi, że najlepiej jest ofiarować siebie wybranej osobie i
pozostać temu wyborowi wiernym.
Istnieje dość rozpowszechniony pogląd, że relacje seksualne z innymi
partnerami nie szkodzą małżeństwu o tyle, o ile się je odpowiednio
dawkuje. Wystarczy podobno utrzymać niezobowiązujący i doraźny charakter
tych kontaktów oraz zadbać o właściwe zrozumienie sytuacji przez
małżonka.
Tymczasem większość osób, które zwracają się do mnie o ratowanie ich
małżeństwa, nie zamierzała z niego rezygnować podejmując flirt czy
szukając nowych wrażeń seksualnych. Prześledźmy bardzo typowy przebieg
zdarzeń. Lila i Harold osiągnęli już chyba wszystko. On jest doskonale
zapowiadającym się adwokatem, ona założyła mały sklepik, który wspaniale
prosperuje, mimo iż ostatnio musiała przerwać pracę ze względu na
urodzenie dziecka. Nawiasem mówiąc w tym dziecku oboje są zakochani do
szaleństwa.
Lila przeżywa teraz dosyć trudny okres określany przez nią, z braku
odpowiedniej nazwy, mianem "kryzysu tożsamości". Harold jest
zaangażowany w bardzo zawiłą, lecz rokującą nadzieje na sukces sprawę, w
związku z którą często wyjeżdża. Współżyją rzadziej niż kiedyś. Ona
przypisuje to swej mniejszej atrakcyjności po ciąży i połogu, i w drodze
do domu niemal każdego popołudnia wstępuje na salę gimnastyczną. Kiedy
wraca, on jest już śpiący. Lila zaczyna się nudzić. Po raz pierwszy w
życiu nie czuje się adorowana.
W końcu niemal bez zastanowienia idzie do łóżka z przystojnym stałym
klientem. Po dwóch tygodniach i trzech dalszych seksualnych epizodach
zjawia się w moim biurze. Więź z mężem wydaje mi się mocna i jestem
pewny, że uda mi się wyperswadować jej romans, zanim sytuacja wymknie
się spod kontroli. Jednak Lila nie daje się tak łatwo przekonać.
Twierdzi, że z pewnością uda jej się wszystko wytłumaczyć Haroldowi.
Oboje są przecież ludźmi wyzwolonymi i racjonalnymi. Powie o wszystkim
mężowi i da mu prawo do takich samych przygód.
Harolda nie miałem okazji poznać osobiście jeszcze przez kilka
miesięcy, ale to, co mówi o nim Lila budzi we mnie w stosunku do niego
uczucia zarówno solidarności, jak i podziwu. Dowiedziawszy się o
zdradzie nie wpada we wściekłość ani nie wychodzi trzaskając drzwiami.
Uwagę skupia raczej na sobie i raczej po swojej stronie dopatruje się
winy. Uważa, że Lila go zdradziła, ponieważ ją zaniedbał. Znacznie
intensywniej zabiega teraz o żonę i planuje wyjazdy tak, aby jak
najwięcej być w domu i zająć się bardziej dzieckiem.
Domaga się od Lili, by zostawiła kochanka. Udaje się jej to na dwa
tygodnie, po czym pewnego dnia, kiedy znowu jest sama, a w sklepie coś
się nie układa, dzwoni do niego i wszystko zaczyna się od nowa. Coraz
więcej rozmawia z Haroldem o "otwartym małżeństwie". Podczas następnej
wizyty jest w euforystycznym nastroju. Harold nie wrócił na noc i chyba
ma przyjaciółkę. Lila może się teraz pozbyć poczucia winy i brać to co
najlepsze z obu światów.
Po kilku miesiącach znowu jest u mnie, tym razem daleka od euforii.
Wygląda mizernie, włosy ma w nieładzie, po dawnej żywotności nie
pozostał nawet ślad.
Harold domaga się rozwodu. Co się stało? Oczywiście zakochał się w
przyjaciółce. A kochanek? Ciągle się spotykają, ale zrobił się jakiś
dziwnie daleki. Lila nie jest już dla niego wyzwaniem. Co z dzieckiem?
Ten mały człowiek do końca życia będzie nosił w sobie coś z bólu
rodziców, którym wydawało się, że można zignorować doświadczenie tysięcy
pokoleń.
I tak w naszym, jak to się mówi, "rozwinięty" i "liberalnym"
społeczeństwie niewierność rozbija dobre, funkcjonujące związki
małżeńskie krzywdząc dzieci, przekreślając marzenia dorosłych, trwale
raniąc niewinnych ludzi. Rozbitkowie trafiają do mojego gabinetu. Są jak
dzieci, które nie zrobiły nikomu nic złego, które starały się postępować
zgodnie z najlepszymi zasadami, i które z winy rodziców lub małżonka
stoją teraz na zgliszczach własnego życia. Ci ludzie nie wywoływali
wojny ani nie prowokowali obstrzału. Po prostu mieli nieszczęście
należeć do rodziny, w której ktoś podłożył bombę.
Czy można kochać więcej niż jedną osobę?
Rozpatrując skomplikowane powody, dla których dajemy się sprowadzić na
manowce, przede wszystkim musimy uporać się z dwoma błędnymi poglądami.
Niektórzy żywią na przykład mylne przekonanie, że nie można czuć miłości
do więcej niż jednej osoby jednocześnie i że z chwilą, gdy zaczynamy
odczuwać miłość do kogoś innego, niemożliwe jest, byśmy czuli ją jeszcze
w stosunku do poprzedniego partnera. To nieprawda. Niemal codziennie
rozmawiam z ludźmi, u których zdarzające się od czasu do czasu
fascynacje jakąś nową osobą wcale nie umniejszają ciepłych, czułych
uczuć w stosunku do stałego partnera.
Często słyszy się też opinie typu: "Nie zrobiłaby tego, gdyby w ich
małżeństwie wszystko było w porządku". To również nieprawda. W
zakrojonym na szeroką skalę badaniu postaw seksualnych kobiet, 61
procent niewiernych żon określiło swą relację z mężem jako "dobrą" lub
"bardzo dobrą".
Biologia nie zna wyłączności
Czego w takim razie szukały? Z jakich powodów ludzie żyjący w
szczęśliwych związkach i znajdujący w nich seksualne spełnienie biorą
sobie na głowę problem (i to w dodatku nie byle jaki) prowadzenia
podwójnego życia?.
Po pierwsze z powodów biologicznych. Jedną z ciekawych sprzeczności
cechujących człowieka od czasu jego wypędzenia z Edenu jest rozdźwięk
pomiędzy mentalnym instynktem monogamii a biologiczną wrażliwością na
wdzięki niemal każdego przedstawiciela płci odmiennej. Każdy żywy
organizm podlega elementarnemu popędowi do rozmnażania. Na poziomie
czysto biologicznym popęd ten bierze górę nad wieloma innymi impulsami,
w związku z czym zdolność do spółkowania z więcej niż jedną osobą
zaznacza się tu bardzo wyraźnie.
Po drugie z powodu zwodzenia, jakiemu poddani są ludzie i ich wrodzonej
skłonności do grzechu.
Okresy zwiększonego ryzyka
Pewne okoliczności zwiększają podatność na pokusę niewierności. Są to z
reguły okresy zniechęcenia albo szczególnego zapotrzebowania na czułość.
Ryzyko jest jeszcze większe, jeśli dodatkowo w małżeństwie nie układa
się najlepiej. Dr Avodah Offit wskazuje w książce Night Thoughts:
Reflections of a Sex Therapist (Nocne przemyślenia. Refleksje
seksuologa) dziesięć sytuacji, z którymi idzie w parze zwiększone ryzyko
niewierności. Wspólnym elementem jest tu poczucie straty lub stres.
Ryzyko zwiększają więc zakłócające ustalony porządek i poczucie
bezpieczeństwa trudne sytuacje rodzinne takie jak:
* ciąża i poród:
* wczesny okres życia dzieci, kiedy wymagają one intensywnej opieki;
* wypadek dziecka albo choroba małżonka;
* śmierć i żałoba.
Dr Offit wskazuje też na inne kryzysowe sytuacje sprzyjające szukaniu
pociechy w nowych doznaniach seksualnych. Są to momenty, w których jedno
z małżonków:
* zmienia pracę;
* decyduje się rozpocząć lub rozpoczyna nową działalność zawodową;
* jest bardzo zaangażowane w pracę w związku z koniecznością rozwijania
interesu albo odnoszonymi sukcesami;
* dużo podróżuje;
* jest przygnębione niepowodzeniem;
* musi się rozstać z dziećmi podejmującymi studia z dala od rodzinnego
domu.
Smak zakazanego owocu
Sytuacja staje się jeszcze dramatyczniejsza i trudniejsza przez fakt,
że wszystkich nas fascynuje to, co zakazane. W klasycznym studium pt.
Love in the Western World (Miłość w świecie zachodnim) Denis de
Rougemont posuwa się nawet do twierdzenia, że wszelka miłość romantyczna
jest z zasady "nielegalna". De Rougemont reprezentuje pogląd, że miłość
romantyczna jest tworem dwunastowiecznych trubadurów, których zaiste
bardziej interesowały intrygi i machinacje związane z cudzołóstwem niż
monotonia małżeńskiego życia. Nie należę do zwolenników takiego ujęcia
historii miłości, a tym bardziej nie zgadzam się z tezą, jakoby miłość
romantyczna z natury była cudzołożna. Jest jednak pewna doza prawdy w
twierdzeniu, że miłość karmi się przeszkodami. Opór rodziców Romea i
Julii rozpalał tylko namiętność słynnych kochanków. Brak przeszkód
pozbawia uczucia dreszcza emocji. Gdyby doktor Żywago wpierw poślubił
Larę, na pewno potem kochałby się w Toni. Trawa u sąsiada wydaje się
zawsze bardziej zielona od naszej.
Potrzeba bycia potrzebnym
Pracowałem kiedyś z kobietą, która, zanim mąż się o tym dowiedział,
ponad trzy lata regularnie współżyła z sąsiadem z przeciwka.
- Ciągle nie rozumiem do końca, dlaczego to robiłam - wyznała. - Wiem,
że to mnie nie usprawiedliwia, ale ja po prostu chciałam być komuś
potrzebna, chciałam, żeby mnie ktoś pożądał. Denis jest dobrym mężem i
jeśli go zapytać, zawsze odpowie: "Jasne, że cię kocham". I ja nawet w
to nie wątpię, tylko jakoś za mało w tym było dla mnie ognia. Kiedy więc
ten mężczyzna zaczął do mnie przychodzić w ciągu dnia, pisać wiersze na
moją cześć i w ogóle zachowywać się tak, jakbym była szczytem jego
pragnień, uległam. Podobno Ann Landers, znana dziennikarka, powiedziała
kiedyś, że mężczyźni dają miłość, żeby dostać seks, a kobiety dają seks,
żeby dostać miłość. Tak chyba było ze mną. Współżycie było dla mnie
niemal dodatkiem. W gruncie rzeczy zależało mi na tym, żeby mnie ktoś
pożądał.
Tego typu pragnienia są typowe i często nie znajdują zaspokojenia w
tradycyjnych, trwających już wiele lat małżeństwach. Po tysiącach
stosunków we wszystkich możliwych pozycjach nie tylko partner dla nas,
ale i my dla partnera tracimy na atrakcyjności. A to drugie boli jeszcze
bardziej niż pierwsze.
Znudzenie
Ostatnim z tutaj omawianych i zapewne najpowszechniejszym powodem
niewierności jest znudzenie. Żaden trwający od lat związek nie jest tak
frapujący jak romans z kimś nowym. Tryskająca życiem, po raz drugi już
zamężna młoda kobieta mówi mi:
- Nie mam najmniejszego powodu, by czuć się nieszczęśliwa, a jednak
moje małżeństwo mnie nudzi i dostałam zupełnego bzika na punkcie pewnego
mężczyzny, którego spotykam w pracy. Czy coś jest ze mną nie tak?
To zależy pewnie w jakiej dziedzinie. Pomijając moralność, biologicznie
najprawdopodobniej wszystko jest w porządku. Po prostu uległa impulsowi,
który w okresach niżu emocjonalnego pojawia się u wielu ludzi. Z tym
impulsem musi zmagać się prawie każdy, kto dłuższy czas związany jest z
jedną osobą. Uważam, że powab romansu z kimś nowym nie wynika z natury
miłości romantycznej, a ze znudzenia stałym związkiem. Uważam też, że
poprzez pewne konkretne posunięcia można kontrolować własny niesforny
erotyzm lub powrócić do uporządkowanych relacji, jeśli błąd został już
popełniony.
Jak strzec swojej wierności
Z uwagi na seksualne uwarunkowanie natury ludzkiej oraz
ogromną ilość bodźców seksualnych, jakimi bombarduje nas na co
dzień współczesne środowisko kulturowe, obrona wierności małżeńskiej
wymaga świadomych i celowych działań. Oto kilka sugestii:
1. Zdecyduj się ostatecznie. Najlepiej jak najszybciej wiążąco określić
swój zasadniczy pogląd na więź seksualną ze współmałżonkiem, gdyż w
dłuższej perspektywie nasze postępowanie w znacznie większej mierze
zależy od przekonań niż uczuć. Pismo Święte domaga się wierności. Mamy
być wierni naszym wybranym w doli i niedoli, zarówno wówczas, gdy wydają
nam się bardzo pociągający, jak i wtedy, gdy się takimi nie wydają.
Nieprzyjęcie zdecydowanego stanowiska na rzecz monogamii (a wielu jej
nie przyjmuje) pociąga za sobą konsekwencje w postaci określonych
zachowań w konkretnych sytuacjach. I odwrotnie: kto podjął taką decyzję,
ma z góry przemyślany styl postępowania i działa w sposób zgodny ze
swymi przekonaniami. Najbardziej żałośni są ludzie błąkający się na
oślep w gąszczu seksualnych zasadzek dzisiejszego świata i dopasowujący
swe zachowanie do okoliczności. Tacy ludzie przeważnie o wiele za późno
uświadamiają sobie, że bez uprzedniego przemyślenia konsekwencji
narazili na szwank lub utracili swój największy skarb - rodzinę.
2. Zastanów się, czy nie jesteś znudzony raczej sobą niż partnerem.
Skoro do wielu pozamałżeńskich związków seksualnych dochodzi na skutek
zwykłego znudzenia, warto zbadać, czy to rzeczywiście partner przestał
być interesujący, czy też może jesteśmy nudni my sami albo nasze
dotychczasowe życie. Jeśli okaże się, że przyczyna leży po naszej
stronie, trzeba próbować coś zmienić. A zmieniać można niemal wszystko.
Można podjąć zupełnie inną pracę, zająć się akrobatyką spadochronową
albo rzeźbiarstwem. Temu, kto jest znudzony własnym życiem, nowy partner
nie pomoże na długo. Wkrótce i on będzie stary, ponieważ nie w partnerze
tkwi problem.
3. Zaprowadź ład w swych myślach i marzeniach. Pewna znana publicznie
(a również mnie osobiście) postać stała się bohaterem seksualnego
skandalu. Wszyscy byli zszokowani. Wszyscy poza naszym wspólnym
znajomym, który stwierdził, że to, co się stało, nie tylko go nie dziwi,
ale nawet jest zgodne z jego przewidywaniami. Zapytałem, na czym je
opierał.
- Widziałem, co on czyta - odpowiedział. - Wiem jakiego typu czasopisma
kupował sobie przed podróżą na lotnisku i jakie oglądał filmy. Musiał w
końcu sam zrobić coś takiego.
Kiedy Jezus oświadcza, że ilekroć pożądamy kobietę, już się z nią
dopuściliśmy cudzołóstwa, nie oznacza to jakobyśmy grzeszyli każdą
zabarwioną seksualnie pokusą, której przedmiotem nie jest nasza żona.
Gdyby tak było, większość mężczyzn popełniałaby codziennie wiele
grzechów. Czym innym jest sama pokusa, a czym innym jej uleganie. Moim
zdaniem Jezus mówi raczej, że każdy, kto świadomie pozwala sobie choćby
na myśli seksualne nie związane z osobą współmałżonka, nieuchronnie
zmierza do ich urzeczywistnienia. Innymi słowy mówi po prostu, że myśl
rodzi czyn i każdy, kto świadomie i akceptująco trwa myślą przy jakimś
grzechu jest w sytuacji, jakby już go popełnił, bo prędzej czy później
zgrzeszy.
Specjaliści od komputerów posługują się często powiedzonkiem:
"Wrzuciłeś śmieci, dostaniesz śmieci". To samo prawidło stosuje się do
ludzi. U tego, kto zaśmieca sobie głowę szmirowatą literaturą i
pornografią, zasady moralne prędzej czy później ulegną załamaniu pod
naporem silnych, destrukcyjnych bodźców. Kilka lat temu ktoś przyjrzał
się bliżej popularnemu serialowemu kiczowi General Hospital i obliczył,
że w gronie siedemnastu głównych postaci doszło do czterech rozwodów,
dwóch ciąży przedmałżeńskich, dwóch przypadków narkomanii i czterech
"nielegalnych" miłości. Żaden człowiek nie wychodzi bez szwanku spod
zmasowanego naporu tego typu pikantnych treści.
4. Pamiętaj, że wszystko ma swoje granice. Niektórzy są zdania, że z
uwagi na wszechobecność wzajemnych seksualnych oddziaływań między ludźmi
należy ograniczyć krąg znajomych do osób tej samej płci. Jednak takie
zubożenie kontaktów zuboża również małżeństwo. Mam wśród płci pięknej
wielu wspaniałych przyjaciół. To pomaga mi lepiej rozumieć i kochać
żonę. Zawarłem z Diane pakt, który przyznaje nam obojgu prawo przyjaźnić
się i spotykać na mieście z kimkolwiek chcemy bez konieczności uzyskania
zgody partnera. Obydwoje jednak wiemy, że wszystko ma swoje granice.
Ilekroć dochodzimy do wniosku, że zbliżamy się do strefy seksualnego
niebezpieczeństwa, czym prędzej zbieramy manatki i uciekamy. Żadna
przyjaźń nie znaczy dla nas tyle, byśmy chcieli dla niej ryzykować
małżeństwo.
5. Nie zapominaj o znaczeniu drobnych decyzji. Richard DeVoss, jeden z
założycieli sieci sprzedaży bezpośredniej "Amway", zaczynał praktycznie
od niczego, a teraz jest współwłaścicielem firmy, której roczny obrót
przekracza miliard dolarów.
"To zdumiewające - mówi DeVoss - w jak wielkim stopniu o naszym życiu
decydują nie wielkie, a małe, kumulujące się decyzje".
W początkach firmy wszystko zależało od momentów takich jak ten, kiedy
po długiej pracy w jakiejś piwnicy dwóch zmęczonych mężczyzn miało
zadecydować, czy zostać jeszcze pół godziny dłużej, czy pójść już do
domu. To były owe przełomowe chwile, których suma przeważyła szalę.
To samo prawo obowiązuje w świecie więzi międzyosobowych. Inaczej rzecz
ujmując o naszej wierności nie rozstrzygamy w momencie, gdy musimy
zadecydować, czy się rozbierzemy i odbędziemy stosunek płciowy. Wtedy
jest już o wiele za późno. Istotne są drobne, wcześniejsze decyzje w
rodzaju: "Czy do niej zadzwonić?", "Czy coś się stanie, jeśli napiszę do
niej jeszcze ten jeden raz?" Oto kluczowe momenty rozstrzygające o
naszych przyszłych losach. Wygrywajmy więc małe potyczki, aby wygrać
wojnę.
6. Pamiętaj, że seks to nie wszystko. Choć czytelnikom pism typu
Penthouse może się to wydać absolutnie nieprawdopodobne, to są na
świecie ludzie, którzy potrafią latami (i to całkiem dobrze) obywać się
bez współżycia płciowego. Nie jest to z mojej strony zachęta do życia w
celibacie; chciałbym raczej zwrócić uwagę na fakt, że poza seksem życie
oferuje także wiele innych cennych wartości. Na przykład doświadczenie
czyjejś dobroci czy bezinteresowności jest porównywalną satysfakcją.
Znam kobietę, której mąż poddany został dziesięć lat temu
skomplikowanej operacji i w rezultacie tego utracił zdolność do
normalnego współżycia. Kiedy następnego dnia dowiedział się o wszystkim,
był zupełnie zdruzgotany i zaczął układać mowę do żony o tym, że nie
będzie się sprzeciwiał rozwodowi. Żona znała go na tyle, że od razu
zorientowała się, do czego zmierza, i natychmiast ucięła szorstko:
- Jeśli chcesz się mnie pozbyć, to będziesz musiał poszukać lepszego
pretekstu. - Potem zmieniła zupełnie ton i powiedziała: - Wolałabym żyć
z połową ciebie niż z jakimkolwiek innym całym mężczyzną.
I nie mam powodów, by sądzić, że nie jest tym życiem w pełni
usatysfakcjonowana.
Motto:
Panie, kiedy błądzimy, daj nam chęć się zmienić,
a kiedy błądzą inni, nie pozwól,
byśmy się im zbytnio uprzykrzali.
Peter Marshall (1902-1949; duchowny, pastor)
Czym zastąpić zazdrość
Skoro żadne małżeństwo nie jest wolne od problemów i sytuacji, które
mogą ewentualnie prowadzić do zdrady, wypada zastanowić się nad tym, jak
jej zapobiegać, a także, w jaki sposób ocalić związek, kiedy niewierność
stała się już faktem.
Zazdrość - dobra czy zła?
Okazywanie zazdrości nie należy dzisiaj do dobrego tonu. I nie bez
racji. Dobrze jest zdać sobie sprawę, że zazdrość może powodować
zachowania patologiczne. Żona, która syczy jak użądlona, ilekroć mąż
obejrzy się za ładną dziewczyną albo serdecznie uściśnie zaprzyjaźnioną
kobietę, nie przyczynia się do wzrostu więzi małżeńskiej. Taka żona
powinna dociec rzeczywistych powodów swego irracjonalnego wzburzenia.
Możliwe są dwa wyjaśnienia: albo usiłuje "krótko trzymać" męża - co nie
jest zbyt sensowną postawą - albo czuje się zagrożona i w gruncie rzeczy
po prostu domaga się miłości. Przeżywając nieprzyjemny stan zwątpienia w
swoje osobiste walory czy atrakcyjność, ma najświętsze prawo do
szczególnych względów u męża, tyle tylko że póki domaga się ich w tak
pokrętny sposób, raczej oddala się, niż zbliża do celu. Ataki zazdrości
mają oskarżycielski wydźwięk i najczęściej prowadzą do konfliktów.
Z drugiej strony trzeba powiedzieć, że umiarkowana zazdrość może być
odczytana jako wyraz miłości. Wiele osób - nie wiadomo dokładnie,
dlaczego - wychodzi dzisiaj z założenia, że najwłaściwszą postawą wobec
kontaktów małżonka z osobami płci odmiennej jest zachowywanie pozorów
całkowitego spokoju, tak jakby w ogóle nie było istotne, czym się te
kontakty mogą skończyć. Taki jest stereotyp niezaborczej, wyzwolonej
miłości.
Tymczasem również obojętność nie jest więziotwórcza. Swego czasu
oglądałem z Diane program telewizyjny poświęcony niewiernym mężom. W
pewnym momencie pytano w nim kobiety, co by zrobiły dowiedziawszy się,
że mąż je zdradza. Moja zazwyczaj tak łagodna żona odwróciła się wówczas
w moją stronę i powiedziała: "Ja wiem, co bym zrobiła - walczyłabym o
ciebie!" Nie zamierzam sprawdzać, czy dotrzymałaby słowa, ale to
specyficzne wyznanie miłości sprawiło mi niewysłowioną przyjemność. Tak
samo zareagowaliby wszyscy inni znani mi mężczyźni. Zazdrość może być
więc również czymś pozytywnym.
Jak zapobiegać zdradzie
Oto kilka konstruktywnych działań zmniejszających ryzyko niewierności
ze strony małżonka:
1. Dbaj o życie płciowe. Wieść o tym, że mąż sypia z inną kobietą,
wywołuje u większości żon zdumiewającą reakcję. Wiele jest oczywiście
łez, gniewu i pretensji, ale w 99 procentach przypadków następuje także
intensyfikacja współżycia. Początkowo byłem bardzo zaskoczony tym
zjawiskiem. Wydawało mi się, że do głębi urażona kobieta przede
wszystkim odmówi mężowi współżycia, że postawi go wobec ultimatum: "Albo
śpisz z nią, albo ze mną". Przypuszczałem też, że czując się odrzucona
nie będzie chciała kontaktów seksualnych z obawy przed porównaniem z
rywalką.
Tymczasem po setkach rozmów z małżeństwami znajdującymi się w tej
dramatycznej sytuacji wiem już, że kobieta niemal zawsze reaguje
odwrotnie. Dochodzi u niej do dużego pobudzenia seksualnego, w związku z
czym staje się w łóżku daleko bardziej aktywna i agresywna. Po kilku
miesiącach często następuje spóźniona reakcja oziębłości, ale we
wczesnym stadium kryzysu kobieta ma zwiększone potrzeby seksualne.
Dlaczego? Po prostu instynktownie próbuje zatrzymać swego mężczyznę. Nie
są to zachowania przemyślane czy udawane i nie wchodzi tu w grę żadna
próba manipulacji. Popęd płciowy jest ciekawym fenomenem. Reaguje na
głębokie procesy psychiczne. Przychodzi samoczynnie na pomoc kobiecie,
która nawet nie jest świadoma, że jej seksualne walory są atutem w walce
o męża. I kobieta ta nagle staje się o wiele bardziej namiętna.
Piszę o tym w określonym celu: skoro żonę stać na taką aktywność
seksualną po to, by wydrzeć męża rywalce, czemu nie miałaby wcześniej
rozpalić w sobie tego ognia - dla zapobieżenia niewierności?
2. Powiedz współmałżonkowi, co myślisz na temat zdrady. Tak jak wokół
seksu w ogóle, tak myśli nasze krążą często wokół ewentualnej zdrady.
Tymczasem jest to temat nadzwyczaj rzadko poruszany w rozmowach nawet
między bardzo bliskimi sobie małżonkami. Potrafimy rozmawiać o tym z
przyjaciółmi - zastanawiać się nad prawdopodobieństwem i konsekwencjami
niewierności - ale nie z bezpośrednio zainteresowanym. Komu więc zależy
na wierności małżonka, powinien głośno o tym mówić. Niech druga strona
nie ma żadnych wątpliwości, jak wielkiego bólu byłaby przyczyną.
Nie wolno mówić: "Jeśli kiedykolwiek wdasz się w coś takiego, nie chcę
o tym wiedzieć". Partner ma prawo wtedy pomyśleć, że pewne rzeczy mogą
mu ujść na sucho. Można też wywołać wrażenie, jakoby zdrada nie była
niczym złym, a cała sztuka polegała wyłącznie na utrzymaniu jej w
tajemnicy. To najzupełniej zrozumiałe, że wielu z nas wolałoby nie
wiedzieć o niewierności małżonka, a niektórym ta nieświadomość wyszłaby
nawet na dobre, jednak mówić tego głośno nie należy.
Radziłbym uświadomić małżonkowi, jak wielką wagę przywiązujemy do jego
wierności, natomiast nie wdawać się w przypuszczenia na temat swej
ewentualnej reakcji na zdradę. Pogróżki w rodzaju: "Jeśli mnie zdradzisz
choć raz, to mnie więcej nie zobaczysz" nie są szczytem wyrafinowania. W
gruncie rzeczy nie potrafimy przewidzieć, jak się wówczas zachowamy.
3. Pamiętaj, że najlepszym środkiem zapobiegawczym są dowody własnej
wierności. Można powiedzieć partnerowi (bez wdawania się w szczegóły),
że sami nie skorzystaliśmy z okazji do zdrady - o ile tak rzeczywiście
było.
Jest to jednak materia bardzo delikatna. Mąż nie poczuje się pewniej
wysłuchując obszernych relacji żony o zabiegach biurowych zalotników.
Jeśli jednak małżonkowie świadomie i zdecydowanie chcą pozostać sobie
wierni i uznają to za istotny element wzajemnego układu, trzeźwe
świadectwa są jak najbardziej na miejscu. Małżonkowie o długim stażu
często zakładają, że partnerowi doskonale znana jest ich lojalność.
Jednak czynienie zbyt wielu założeń jest zawsze niebezpieczne. W dobrych
małżeństwach partnerzy nie szczędzą sobie informacji o tym, co czują i
myślą. Mówią, co się zmieniło, ale nie pomijają również milczeniem spraw
niezmiennych, takich jak stanowisko w kwestii cudzołóstwa.
4. Unikaj dłuższej rozłąki. Twierdzenie, jakoby rozłąka służyła miłości
niekoniecznie i nie zawsze jest prawdziwe. Wiele młodzieńczych związków
kończy się z chwilą, kiedy dziewczyna wyjeżdża na uniwersytet, a
chłopiec zostaje w rodzinnym mieście. Małżonkowie, z których jedno robi
karierę w Los Angeles, a drugie w Nowym Jorku, igrają z ogniem.
Oczywiście stosunkowo krótkie rozstanie rozpala wzajemne uczucia.
"Tęsknię niesamowicie" - pisuje do mnie Diane, kiedy wyjeżdżam z
odczytami. Nasza wspólnota życia zostaje przerwana i przebywając gdzieś
samotnie mam doskonałą okazję uświadomić sobie, jaka to dla mnie strata.
Nie śmiałbym jednak opuszczać żony na dłużej niż - powiedzmy - sześć
tygodni. Mogłaby się przyzwyczaić do życia beze mnie. Idealista powie,
że nasza miłość nie jest specjalnie głęboka i trwała, skoro istnieje
ryzyko, że przestaniemy za sobą tęsknić po upływie tak krótkiego czasu.
Jego stanowisko nie uwzględnia jednak działania kompensacyjnych
mechanizmów, do jakich ucieka się organizm w celu wyrównania straty.
Organizm ma ograniczoną tolerancję na ból i dąży do szybkiego
przystosowania się do zmienionych warunków. Dlatego nie chciałbym nigdy
przebywać z dala od żony na tyle długo, by zdążył ustać ból z powodu
rozłąki.
Większości kobiet, które wpadają w ramiona obcych mężczyzn z powodu
nieobecności zaliczającego nadgodziny męża, bardziej zależy na kontakcie
werbalnym niż cielesnym. Psychiatra David Reuben pisze:
"Borykając się od siódmej rano do zmroku z dziećmi, sprzątaniem,
zakupami, psami i kotami, domokrążnymi sprzedawcami i nieszczelną
pralką, a na koniec zjadłszy w samotności kolację kobieta zaczyna
cierpieć z powodu emocjonalnego niedożywienia".
Choćby minimalne wyjście męża naprzeciw tym potrzebom ma ogromne
znaczenie.
Dowodzi tego historia Jacka:
- Na wieść o tym, że Ellen mnie zdradza, zupełnie się załamałem.
Ostatecznie udałem się do znajomego duchownego poprosić go, aby miał oko
na dzieci, kiedy ja się wyprowadzę. Nie wiem, jak mu się to udało, ale w
końcu wytłumaczył mi, na czym polega problem. Powiedział, że niewierność
Ellen była w gruncie rzeczy rozpaczliwym wołaniem o pomoc. Powiedział,
że nie szukała innego mężczyzny, tylko po prostu nie miała tego, za
którego wyszła. Zrozumiałem - byłem tak zaabsorbowany pracą, że
miesiącami nocowałem w domu raz na dziesięć dni. Teraz znowu jesteśmy
razem i Ellen ma mnie, ile tylko zapragnie. Minęły już cztery lata i jak
do tej pory nie było żadnych problemów.
5. Stosuj bodźce pozytywne. Zgrabnym komplementem czy podziękowaniem
można więcej uzyskać od partnera niż niezliczoną liczbą gróźb i wymówek
pełnych zazdrości.
Kto ma za małżonka atrakcyjną osobę, która w pracy z pewnością spotyka
się z różnego rodzaju propozycjami, powinien wyraźnie powiedzieć, że
zdaje sobie z tego sprawę. Nic tak cudownie nie brzmi w uszach mężczyzny
jak poranne pożegnanie w rodzaju: "Świetnie wyglądasz. Panienki w biurze
będą pewnie omdlewać na twój widok, ale dziś wieczór należysz do mnie.
Zaraz jak wrócisz, zamierzam intensywnie zająć się tym pięknym ciałem".
Ważne też jest, by głośno doceniać wierność małżonka. Wielu z nas ma
szczęście żyć z ludźmi o wysokim poziomie moralnym, którzy gotowi są z
miłości oprzeć się nawet bardzo silnym pokusom. Kiedy jednak ostatnio
wyraziliśmy im za to naszą wdzięczność?
6. Ufaj partnerowi. Najpewniejszą metodą na wepchnięcie żony w ramiona
obcego mężczyzny jest podejrzewanie ją nieustannie o zdradę. Niepewność,
napięcie, podejrzliwość i ciągłe indagacje ze strony męża nie tylko nie
umacniają jej w wierności, ale z reguły wywołują odwrotny skutek. Nikt
nie lubi, by mu nie ufano, zwłaszcza wtedy, gdy nie daje ku temu powodu.
Oskarżycielski ton budzi w nas to, co najgorsze. Ufność odwrotnie -
prowokuje do jak najpozytywniejszej odpowiedzi. Żona, która nie śledzi
każdego kroku męża, i jest przekonana o jego uczciwości to wielki dar.
Spotykając się z takim zaufaniem zwykle staramy się zrobić wszystko, by
go nie zawieść. Stare przysłowie mówi: "Daj psu przyzwoite imię, a zrobi
wszystko, by na nie zasłużyć".
Kiedy małżonek zdradzi
- Ostatnio dowiedziałam się, że mąż mnie zdradza - mówi siedząca u mnie
w gabinecie młoda kobieta. - Zawsze żyłam w przekonaniu, że nasze
małżeństwo jest idealne. Łączyła nas taka wspaniała przyjaźń. Twierdził,
że jestem wspaniałą kochanką. Czuję się zdruzgotana. Ta kobieta jest
nawet brzydsza ode mnie.
Zdrada małżonka to straszne przeżycie, które zawsze wzbudza we mnie
najgłębsze współczucie dla poszkodowanego. W dzisiejszym świecie mnóstwo
ludzi staje wobec faktu, że ich mąż czy żona sypiała lub sypia z kimś
trzecim. Oto kilka sugestii, jak się odnaleźć w takiej sytuacji:
1. Pamiętaj, że to jeszcze nie koniec świata. Zdrada nie musi nawet
oznaczać końca małżeństwa, chyba że sami tego chcemy. Znam wiele bardzo
dobrych związków, w których w przeszłości wydarzyło się takie
"trzęsienie ziemi" i w których strona poszkodowana gratuluje dziś sobie,
że nie wpadła niepotrzebnie w panikę.
Najdotkliwszą konsekwencją niewierności małżeńskiej jest poczucie
odrzucenia doświadczane przez zdradzonego małżonka. Człowiek taki często
dochodzi do wniosku, że przestał być atrakcyjny i nie sprawdza się w
łóżku. Tymczasem wcale tak być nie musi. Jeśli romans miał dla
zdradzającego marginalne znaczenie, niewykluczone, że zdradzony jest w
dalszym ciągu obiektem jego miłości. Jeden z moich przyjaciół powiada:
- Dlaczego przywiązywać do stosunku płciowego taką wagę? Seks jest
często czymś incydentalnym. Gdyby moja żona przespała się z jakimś
mężczyzną (jak to się zresztą kiedyś, dawno już temu zdarzyło),
najprawdopodobniej potrafiłbym zapanować nad sytuacją. Kocham ją, wiem,
że ona mnie kocha, i nie pozwoliłbym, żeby taki epizod zrujnował to, co
nas łączy.
Trudno zgodzić się całkowicie z moim przyjacielem, ale doświadczenia
seksualne rzeczywiście miewają niekiedy charakter przelotnych i
stosunkowo mało znaczących epizodów.
Człowiekowi, którego żona podczas podróży służbowej spędza noc z obcym
mężczyzną, bardzo trudno uwierzyć, że nie wchodziło tu w grę uczucie i
że jego małżeństwo nie jest zagrożone. Zwykle przedstawia sobie sytuację
w najciemniejszych barwach. I to jest niekonsekwencja, ponieważ z
drugiej strony większość mężczyzn uważa, że krótki, powierzchowny romans
nie zaszkodziłby ani ich miłości do małżonki, ani samemu małżeństwu.
Jakże im jednak trudno dać taki sam kredyt zaufania drugiej stronie.
2. Staraj się nie tłumić emocji. Ból to w sytuacji zdrady
najnaturalniejsza reakcja i komu jest do płaczu, ten powinien płakać.
Często kobiety, które właśnie dowiedziały się o niewierności męża,
przychodząc do mnie po ratunek powiadają: "Muszę się wziąść w garść. Mój
płacz tylko go odstręczy". To nie tak. Trzeba wyrazić zarówno ból, jak i
gniew.
3. Nie mścij się i nie potępiaj. Niektórzy czerpią pewną satysfakcję z
cudzych błędów między innymi dlatego, że popełniony przeciw nim grzech
odwraca uwagę od ich własnych występków i stwarza możliwość wywierania
presji na winowajcę.
W przerażającym fragmencie swych autobiograficznych tekstów
zatytułowanych Bachelorhood: Tales of Metropolis (Kawalerskie lata.
Opowieści z metropolii) Philip Lopate opisuje, jak pewnego wieczoru jego
ojciec bił matkę za romans z niejakim Willym:
"Słyszeliśmy przez drzwi, jedno za drugim, jej spazmatyczne łkania
zakończone zawsze gorzkim, jakby pytającym skowytem, niczym u płaczącej
lalki naciskanej mocno w talii".
Po przeczytaniu takiego opisu człowiek bezwiednie i rozpaczliwie
powraca do przepojonej współczuciem sceny spotkania Chrystusa z
niewiastą przy studni czy z niewiastą schwytaną na cudzołóstwie. Nasz
Pan nie propagował moralnego relatywizmu. Jasno określił, co jest dobre,
a co złe. Znał jednak również niedoskonałość tego świata i wiedział, że
kto stara się sprostać trudnym ideałom - choćby czasem się potknął -
robi więcej niż ten, kto się nie stara.
Kilku autorów skrytykowało ostatnio z bardzo zasadniczych pozycji
powieści księdza Andrew Greeleya. Są to książki o ludzkiej chciwości,
rozwiązłości, o cudzołóstwie i o księżach, którzy niekiedy nie potrafią
sprostać wymogom celibatu. Greeley broni się jednak skutecznie w
"Osobistym posłowiu" do Thy Brother's Wife (Żona bliźniego twego): pisze
bowiem, że jest to powieść "o przyrzeczeniach dotrzymywanych w sposób
niedoskonały złożonych, ale przecież dotrzymywanych" oraz o Bogu, "który
rysuje wyraźnie nawet zwichrowanymi liniami, który łatwo i szybko
przebacza i który pragnie nas kochać z czułością matki".
Człowiek zraniony cudzym błędem nie potrafi zdobyć się na przebaczenie
podobne Bożemu, ale w takim przebaczeniu powinien upatrywać swojego
ideału. W każdym zaś razie żaden chrześcijanin nie może posługiwać się
cudzym grzechem w tym celu, aby jeszcze bardziej pognębić winowajcę.
4. Zbadaj okoliczności. Z jednej z przeprowadzonych wśród kobiet ankiet
wynika, że dowiedziawszy się o niewierności męża 9 procent respondentek
nie zareagowałoby w ogóle, 10 procent założyłoby sprawę rozwodową, a 70
procent uzależniło swoje zachowanie od powodów i okoliczności zdrady.
Ogromna większość pytanych kobiet wykazała więc rozsądek, ponieważ
konkretne okoliczności zdrady mogą być diametralnie różne. Nie jest na
przykład obojętne, czy niewierny małżonek sam szukał wrażeń, czy został
uwiedziony. Wyjaśnienie tej kwestii może nastręczyć sporo trudności, ale
nierzadkie są przecież wypadki bardzo świadomych działań, których ofiarą
padają z gruntu uczciwe osoby. Jeśli uwodzicielska akcja zbiega się z
kryzysowym okresem w życiu człowieka, trudno ręczyć nawet za samego
siebie. Za młodych lat odnosiłem się do osób winnych cudzołóstwa z
surowością i poczuciem wyższości. Jak jednak gdzieś napisał Goethe,
wystarczy trochę pożyć, aby złagodnieć w osądach. Wśród grzechów, które
popełniają moi bliźni, nie ma ani jednego, którego nie byłbym zdolny
popełnić sam.
5. Określ zakres własnej odpowiedzialności. Jeśli zdradzeni małżonkowie
mają w sobie choć odrobinę pokory, to zwykle słyszę od nich również
takie słowa: "I ja ponoszę winę. Popełniłem mnóstwo błędów". Prowadzone
w tym duchu rozmowy z głównym winowajcą mogą sprawić, że sytuacja
potencjalnie bardzo niebezpieczna posłuży wzajemnemu zbliżeniu.
6. Nie dociekaj szczegółów. Niektórym ludziom właściwa jest makabryczna
skłonność przypatrywania się z bliska wszystkim raniącym szczegółom
zdrady. Nie do końca rozumiem taką postawę, bo niekiedy zakrawa to na
masochizm. Jednocześnie podejrzewam tu często niskie motywy. Wypytywanie
partnera o treść rozmów, przebieg współżycia i towarzyszące temu
wszystkiemu odczucia utrzymuje go w poczuciu niższości. Domagać się od
winowajcy bolesnych wyznań i spychać go do roli bezsilnego świadka
kolejnej repetycji raniących wydarzeń to bardzo surowa kara dla obydwu
zaangażowanych stron.
7. Nie odpłacaj pięknym za nadobne. Natura podpowiada oczywiście, by
zafundować winowajcy tę samą, co on nam, przyjemność. Niekiedy nie jest
to zresztą odwet, lecz rozpaczliwa próba udowodnienia sobie i drugiej
stronie, że ciągle jeszcze możemy się komuś podobać. Ta dość zrozumiała
reakcja często jednak pociąga za sobą zgubne skutki. Nigdy nie
prowadziłem stosownej statystyki, ale moim zdaniem więcej małżeństw
rozpada się ostatecznie w sytuacji zdrady odwzajemnionej niż
nieodwzajemnionej. Ulec pokusie zemsty to najczęściej ostatni gwóźdź do
trumny dla, i tak już bardzo nadszarpniętego zaufania.
8. Przed podjęciem decyzji o rozstaniu sprawdź, czy zdrada była jedynie
potknięciem, czy rezultatem trwałej określonej postawy. Niektórzy ludzie
nigdy nie będą wierni, ponieważ w gruncie rzeczy takimi być nie chcą.
Wszystkim nam znane są małżeństwa, w których jedna strona - przeważnie
kobieta - całymi latami znosi kolejne "miłosne przygody" małżonka. Temu,
kto potrafi podołać takiej sytuacji i widzi w niej jakiś sens dla siebie
i dla dzieci, można tylko życzyć sił i szczęścia. Niech jednak ma
świadomość, że nie musi w niej trwać. Pismo Święte domaga się od
małżonka cierpliwości i wytrwałości, ale nie zamyka drogi wyjścia
nikomu, kto miał nieszczęście związać się z maniakiem seksualnym.
(Więcej na ten temat we wspaniałej książce dr Jamesa Dobsona Miłość
potrzebuje stanowczości, Oficyna Wydawnicza "Vocatio", Warszawa 1993)
9. Nie trać poczucia własnej wartości. Są ludzie, którzy w obliczu
zdrady partnera samych siebie oskarżają o wady lub braki. Żona, która
nie może utrzymać męża przy sobie, często jest skłonna myśleć, że
przestała być atrakcyjna. Jednak nawet najgorszy możliwy scenariusz -
kiedy mąż zakochuje się w innej kobiecie, zupełnie traci serce do żony i
ocenia ją jednoznacznie negatywnie - nie jest jeszcze powodem, by tracić
wiarę w siebie. Choć trudno oczekiwać, by nie robiło to na żonie żadnego
wrażenia, fakt, iż ktoś negatywnie wyraża się na jej temat, nie oznacza
jeszcze, że ma rację.
Bardzo niedawno rozmawiałem ze wspaniałą matką trojga dzieci. Wpadła na
chwilę, aby opowiedzieć o swym przyjacielu i zbliżającym się ślubie.
- On jest cudowny - powiedziała. - Przechodzi nawet na drugą stronę,
żeby otworzyć mi drzwi, kiedy wysiadam z samochodu. Zakochałam się jak
nie przymierzając nastolatka.
Miło to było słyszeć po niezliczonych godzinach, które z nią
spędziliśmy w zupełnie innym okresie jej życia. Swego czasu jedno z jej
dzieci poważnie zachorowało, a ona - wyczerpana fizycznie - zaczęła pić.
Mąż zareagował tylko zwolnieniem się z pracy i przeprowadzką do sąsiadki
z tej samej ulicy. Kiedy siedziała wtedy z nami płacząc bez przerwy,
zastanawiałem się, czy sam podołałbym takiej sytuacji. Znalazł się
jednak wówczas "terapeuta", którego czuła troska przywróciła jej zdrowie
i poczucie własnej wartości.
Bardzo się ucieszyliśmy widząc ogrom zmian, jakie się w niej dokonały.
Rezultaty zabiegów zawodowych doradców nie zawsze są takie
spektakularne, ale przypadki w rodzaju powyższego dowodzą, że nie należy
tracić wiary w siebie z powodu jednej przegranej rundy w zaciętej grze,
której na imię życie.
Część 6: Jak budować trwały związek
Motto:
Miłość nie polega na wpatrywaniu się
w siebie nawzajem, lecz na tym, by razem patrzeć
w tym samym kierunku.
Antoine de Saint-Exupery
Miłość jako decyzja
Czy w naszym zmiennym świecie wyłączność i stałość jest możliwa? Na ile
sensowne jest ślubować wierność jednej osobie i przyrzekać jej dozgonną
miłość? Na powyższe pytania można odpowiedzieć pozytywnie tylko w
świetle takiego rozumienia miłości, jakie zaproponował Kierkegaard. Dla
niego miłość nie jest uczuciem jest aktem woli, decyzją, wyborem.
Kierkegaard powołuje się na słowa Chrystusa, które wielokrotnie już
powracały na łamach tej książki: "Będziesz miłował swego bliźniego jak
siebie samego" (Mt 22, 39). W Chrystusowym przykazaniu miłości podkreśla
fakt, że jest ono przykazaniem. Rzecz to jego zdaniem zdumiewająca, bo
przecież miłość z reguły pojmowana jest jako uczucie, czyli coś, na co
człowiek nie ma wpływu.
Jezus jednak, o dziwo, każe kochać ... Kierkegaard dochodzi do wniosku,
że w takim razie miłość to coś znacznie więcej niż uczucie. I
niewątpliwie trafia w sedno, choć być może przesadza nieco upatrując w
niej samego tylko wyboru. W gruncie rzeczy miłość łączy bowiem w sobie
oba elementy. Im więcej wiem o ludziach, którzy są długie lata
szczęśliwi w małżeństwie, tym bardziej świadom jestem faktu, jak wiele z
tego szczęścia zależało i zależy od ich woli. Miłość jest nie tylko
odczuwaniem, ale bywa też, że uczuć tych nie ma. Kto nie chce w
nieskończoność zmieniać partnerów, ten musi kochać czymś więcej niż
uczuciem. Do pewnego stopnia musi również kochać wolą.
Benjamin Disraeli, wielki angielski mąż stanu, przez piętnaście lat nie
mógł zagrzać miejsca przy żadnej kobiecie. Jako dwudziestojednoletni
mężczyzna związał się z Sarah Austen, żoną przyjaciela rodziny. Pani
Austen skłoniła męża do pożyczenia Disraelemu znacznych sum pieniężnych.
Następną kochanką była Clara Bolton, żona lekarza, w której domu
nieustannie odbywały się jakieś przyjęcia. Jej rozliczne kontakty
utorowały Disraelemu dostęp do kręgów literackich i politycznych. Nie
minął jednak rok, a już zamienił Clarę na oszałamiającą, choć cokolwiek
nadpobudliwą seksualnie matkę czworga dzieci, Lady Henriettę Stykes.
Powyższe perypetie poważnie nadszarpnęły reputację Disraelego. Kiedy
więc poprosił o rękę dwanaście lat starszą od siebie wdowę, Mary Ann
Evans, nikt, nie wyłączając wybranki, nie łudził się, że krok ten
powodowany jest miłością. Nie twierdził tego nawet sam Disraeli. Mary
Evans miała po prostu dom przy ekskluzywnej Park Lane, a do tego roczny
dochód w wysokości czterech tysięcy funtów. Nie była ani piękna, ani
szczególnie inteligentna. Ubierała się w sposób skandalicznie
odbiegający od aktualnej mody i nie próbowała nawet udawać, że dorównuje
mężowi intelektem. Mawiała podobno, że "zawsze się jej myli, kto był
pierwszy - Rzymianie czy Grecy".
Ten zdawałoby się z góry skazany na niepowodzenie związek okazał się
jednym z najbardziej udanych w kraju. Z rosnącym zachwytem Disraeli
zaczął postrzegać dom jako miejsce, gdzie znajdował prawdziwy odpoczynek
po swej wymagającej najwyższej intelektualnej mobilizacji pracy i gdzie
mógł się pławić w pełnej ciepła adoracji, jaką dawała mu żona. Każdego
wieczoru spieszył co tchu z Izby Gmin, aby opowiedzieć jej o
wydarzeniach dnia. Nawet wówczas, gdy zachowała się w sposób obraźliwy
dla wydelikaconego poczucia smaku ówczesnej angielskiej śmietanki
towarzyskiej, nigdy jej nie krytykował i jak lew bronił przed zarzutami.
Wyniesiony do godności lorda natychmiast udał się do domu, wziął żonę w
objęcia i powiedział: "Jesteś teraz, moja droga, Lady Beaconsfield".
Do dawnej rozwiązłości już nie wrócił - w każdym razie nic o tym nie
wiadomo. "Jest mi bardziej kochanką niż żoną" - powiedział kiedyś o Mary
Ann. Ona zaś po trzydziestu latach małżeństwa wyznała: "Dzięki jego
dobroci moje życie było jednym pasmem szczęścia". Dale Carnegie uważa,
że w stopniu zaiste niezrównanym posiadła najważniejszą umiejętność
zamężnej kobiety - sztukę postępowania z mężczyzną. Nigdy nawet nie
dopuszczała myśli, że może się zawieść na mężu i spędziła całe wspólne
życie chwaląc go i adorując. Z jakim skutkiem? "Jesteśmy ze sobą od
trzydziestu lat - powiedział Disraeli - i jeszcze ani razu się z nią nie
nudziłem". A tak wiele osób posądzało ją o głupotę z powodu braku wiedzy
historycznej!
Mieli oboje swój prywatny dowcip. "Wiesz przecież - mawiał Disraeli, że
ożeniłem się z tobą tylko dla pieniędzy. - Owszem - odpowiadała mu z
uśmiechem Mary Ann - ale gdybyś miał to zrobić powtórnie, chyba
ożeniłbyś się ze mną z miłości?
Disraeli przyznawał jej rację. I tak za sprawą małżeństwa
skoncentrowany na tym, co istotne, uskrzydlony miłością żony dwukrotnie
sięgnął po godność premiera i przeszedł do historii jako jeden z
największych mężów stanu.
Ta miłość nie była zbudowana na uczuciowym zawrocie głowy. U jej
podstaw legło świadome zaangażowanie i dopiero owa stałość dała wzrost
emocjom. (Dale Carnegie, Jak zdobywać przyjaciół i wpływać na ludzi,
Studio Emka, Warszawa 1993)
Wzrost miłości
Również C. S. Lewis jest głosicielem poglądu, że miłość to akt woli.
"Nie trać czasu niepokojąc się, czy "kochasz" swego bliźniego - pisze
Lewis - postępuj tak, jakbyś go miłował. Skoro to robimy, odkrywamy
jedną z wielkich tajemnic. Jeśli zachowujesz się względem kogoś tak,
jakbyś go kochał, niebawem będziesz go miłował".
Następnie Lewis wyjaśnia, że powyższa prawidłowość obowiązuje również w
odwrotnym kierunku:
"A jeśli skrzywdzisz kogoś, kogo nie lubisz, przekonasz się wkrótce, że
twoja nieżyczliwość do niego wzrośnie. Jeśli oddasz mu przysługę,
zobaczysz, że pozbędziesz się częściowo twojej niechęci". (C. S. Lewis,
O wierze i moralności chrześcijańskiej, tłum. Maria Ponińska, Warszawa,
1968, s. 119)
Ktoś mógłby w tym miejscu zawołać z oburzeniem, że przez całą książkę
mamiłem go ideałem namiętnej, ekstatycznej miłości, a teraz nagle
odrzucam wszelkie emocje i upatruję w miłości świadomych decyzji i
wyborów. Niczego takiego nie robię. Twierdzę tylko, że uczucia raz są,
raz ich nie ma, a przetrwanie trudnych okresów umożliwia jedynie
świadome zaangażowanie woli.
Współczesny model "plastycznej" egzystencji
Instynkt wierności zasadniczo odbiega od właściwego współczesności
pędu, by "zaznać wszystkiego", "dać się ponieść uczuciu" czy "żyć chwilą
obecną".
Współczesne tendencje w psychologii wnoszą minimalny wkład w budowanie
trwałych związków. Propagują typ nieokreślonej, bezwiednie dryfującej,
nie uznającej żadnych zewnętrznych ograniczeń osobowości. Sens życia
upatrywany jest raczej w samorealizacji niż w zaangażowaniu na rzecz
drugiego człowieka.
Głosi się, że cała sztuka polega na tym, by nie "skostnieć", by nie
utracić "plastyczności". W momencie, gdy relacja z drugą osobą przestaje
być ekscytująca, należy się z niej wycofać. I to bez specjalnego
poczucia winy, bo związki trwałe i wyłączne nie mają właściwie racji
bytu. Przecież wszyscy zmieniamy się nieustannie i co dnia jesteśmy kimś
innym.
Tymczasem przeciw takiemu kultowi spontaniczności i zmienności można
podnieść wiele zarzutów. Przeżywający kolejne miłości ludzie mogą się
pochwalić co najwyżej przejściową intensywnością, ale na pewno nie
głębią uczuć.
Miłość jako lojalność
W moim biurze zjawiła się pewnego razu siedemdziesięciosześcioletnia
kobieta z opowieścią o tym, jak trudno jej ostatnio wytrzymać z mężem. -
Związałam się z nim na dobre i na złe - powiada - ale nie zdawałam sobie
sprawy, że może być aż tak źle.
Mąż, od kilku lat na emeryturze, pewnego wieczoru zamiast spać zaczął
chodzić po całym domu i opowiadać niestworzone rzeczy. Demencja starcza
postępuje zwykle stopniowo, ale w jego wypadku zmiany dokonały się
błyskawicznie. W przeciągu jednej nocy ten spokojny, ułożony zawsze
człowiek zmienił się nie do poznania. Zaczął przeklinać, palić i pić bez
umiaru, a do tego chodzić krok w krok za żoną jak uwiązany na postronku.
Również w momencie, kiedy mi o tym opowiadała, maszerował tam i z
powrotem w przyległym pomieszczeniu.
Zapytałem, czy próbowała mu pomóc. Wymieniła całą listę lekarzy, u
których była z mężem. Mieli mężowi do zaproponowania jedynie dom
starców. Wydawało mi się, że moja rozmówczyni jest u kresu
wytrzymałości. Uznałem, że oczekuje ode mnie, bym w jakiś sposób wyraził
akceptację dla rozwiązania, które uwolniłoby ją od nieznośnego staruszka
- dla jakiejś formy separacji lub nawet dla rozwodu.
Jednak w momencie, gdy zacząłem o tym mówić, w jej oczach pojawił się
gniewny błysk. Natychmiast zorientowałem się, że nie przyszła po żadne
pozwolenie czy radę. Doskonale wiedziała, co ma robić. Pragnęła się
tylko rozładować, aby mieć siłę wrócić do domu i znowu ofiarować choremu
mężowi choć trochę miłości i czułości, przyszła wyartykułować negatywne
emocje i w ten sposób zmniejszyć wewnętrzne napięcie. Unosząc się z
krzesła po zakończeniu rozmowy ze słyszalnym niemal westchnieniem
przygotowała się do powrotu na linię frontu.
Kiedy znikła za drzwiami, przez dłuższą chwilę rozmyślałem nad tym, o
ile głębsza jest jej miłość od dzikich namiętności wstrząsających
poszukiwaczami nowych wrażeń. Ta kobieta jeśli drżała na widok męża, to
nie z zachwytu, a ze złości. W obecnym stanie umysłu był dla niej
odpychający. A jednak świadoma dobra, jakie jej świadczył pracując całe
swe małżeńskie życie i zaspokajając wszelkiego rodzaju potrzeby, była mu
teraz oddana wcale nie mniej niż w czasach, kiedy się "kochali"; jemu -
choremu, nieznośnemu, włóczącemu się za nią niczym psiak staremu
człowiekowi.
Decyzja wytrwania
Przyszła chyba pora na to, by padły słowa, które i tak paść muszą,
kiedy mowa o miłości w jej najgłębszym sensie: kto wybiera miłość na
całe życie, ten w jakiejś mierze wybiera zarazem cierpienie i ofiarę.
Mówiąc o Jezusie, nie możemy zapominać, że był to "(...) mąż boleści,
oswojony z cierpieniem (...)" (Iz 53, 3). Cierpienie jest nieodzownym
elementem każdej bliższej relacji. Jezus nadał mu sens i godność. Mógł
szukać w życiu przyjemności albo tak zachwalanego przez współczesną
psychologię nieograniczonego rozwoju w ramach "plastycznej" egzystencji,
a jednak zawsze przedkładał szczęście innych nad swoje własne, ponieważ
wybrał, by stać się dla wszystkich sprawcą zbawienia.
Choć na pewno należy się wystrzegać dramatyzowania własnej roli u boku
kochanej osoby, z drugiej strony można jednak zasadnie twierdzić, że w
jakimś zakresie jesteśmy dla niej narzędziem zbawienia. Przychodzi mi tu
na myśl przykład Helen, żony Carla Rogersa. W wieku czterdziestu kilku
lat Rogers przez ponad rok nie odczuwał żadnego popędu seksualnego - ani
do żony, ani do jakiejkolwiek innej osoby. Lekarze nie potrafili wskazać
przyczyny. Później Rogers napisał:
"Helen nie traciła pewności, że wrócą normalne impulsy i trwała przy
mnie przez cały ten trudny okres. Jej spokojna, niewzruszona miłość
znaczyła dla mnie bardzo wiele i była prawdopodobnie najlepszą terapią".
Wytrwałość Helen miała dla jej męża zbawczy skutek.
Bez zgody na pewną dozę cierpienia człowiek nie może być szczęśliwy w
małżeństwie. Nie może też odpowiednio wychować dzieci. Kto szuka nade
wszystko osobistej przyjemności i satysfakcji, nigdy nie stworzy
ciepłej, kochającej się rodziny. Są w życiu chwile wymagające męstwa i
wytrwania. Jak mówi apostoł Paweł:
"Miłość (...) Wszystko znosi,
wszystkiemu wierzy,
we wszystkim pokłada nadzieję,
wszystko przetrzyma".
(1 Kor 13, 4-7)
Kiedy jakiś sympatyczny mężczyzna, będący w dodatku najlepszym
przyjacielem męża, budzi w kobiecie jednoznaczne pragnienia, podczas gdy
jej mąż ma akurat nadwagę i jest chwilowo przygnębiony z powodu
kiepskich perspektyw zawodowych, kobieta owa, jeśli chce dotrzymać
małżeńskich przyrzeczeń, musi zgodzić się na pewne cierpienie.
Cierpieniem jest też jeździć przez trzy lata starym gratem, gdy
wszystkie wolne środki finansowe pochłaniają koszty za uczelnię, do
której uczęszczają dzieci.
Nikt nigdy nie twierdził, że upojne stany właściwe pierwszym miesiącom
znajomości są chlebem powszednim małżeństwa. Kto na tym tylko polega i
tego oczekuje, szybko będzie się musiał rozstać z małżonkiem. Kto jednak
buduje na złożonych sobie nawzajem przyrzeczeniach i na łączącej obie
strony wierze w sens małżeństwa i rodziny, ten wiele jeszcze razy zazna
powrotu fali radości. Trudno podejrzewać o sentymentalizm kogoś takiego
jak Harry Truman, i to w ostatnim okresie życia. A jednak były prezydent
Stanów Zjednoczonych potrafił o swojej żonie, Bess, napisać:
"Chodziliśmy razem do szkółki niedzielnej, potem od piątej klasy do
szkoły podstawowej i aż do końca gimnazjum. Ukończyliśmy je w tej samej
klasie, później razem przeszliśmy przez życie. Dla mnie ona jednak ma
ciągle te same niebieskie oczy i złote włosy, co za dawnych lat".
Kolejne pary stają co dzień przed ołtarzem ślubując sobie wierność "w
zdrowiu i chorobie, w dobrej i złej doli". W uszach "wyzwolonych" kobiet
i wyrafinowanych bywalców słowa te brzmią zapewne staroświecko i
nieżyciowo. A przecież wystarczy odrobina zdrowego rozsądku, by
uświadomić sobie, że wszyscy ci wyzwoleni i wyrafinowani ludzie pewnego
dnia będą słabi i chorzy. Wtedy będzie im bardzo potrzebny ktoś, kto
będzie chciał przy nich trwać, mimo iż przestali być atrakcyjni.
Wiele lat temu ktoś zadzwonił do mnie bardzo wcześnie rano. Przeprosił
za zakłócenie spokoju i powiedział, że jego chora żona pytała o mnie w
nocy. W związku z tym chciałby wiedzieć, czy nie wybrałbym się do niej
do szpitala. Ubrałem się i pojechałem natychmiast, bo dzwoniącym był
David Leek, jeden z moich najlepszych przyjaciół. Wiedziałem, że jeśli
nieśmiały z natury David zdobywa się na telefon o takiej porze, sprawa
jest poważna. Betty umierała na raka przez cały prawie okres mojej
czteroletniej znajomości z tą parą. Oboje byli z natury romantykami i
wielokrotnie miałem okazję przekonać się, jak wiele mieli dla siebie
nawzajem czułości. David zdobył Betty przed dwudziestu ośmiu laty, na
studiach, pokonując po drodze kilku bardzo przystojnych rywali.
Stworzyli wspaniałe małżeństwo.
Kiedy dotarłem do szpitala, Betty była już nieprzytomna. David trwał na
posterunku z krzesłem przysuniętym do samego łóżka. W dzień i w nocy
starał się jej pomagać. Pilnował, by nic złego jej się więcej nie
przytrafiło.
W drodze do domu myślałem o tym, o ile jest głębsza ich miłość od
jakiegoś efemerycznego zauroczenia i jak wiele obojgu przydaje godności.
On miał jeszcze na sobie garnitur, w którym poprzedniego dnia był w
pracy. Zadziwiające wydały mi się niewyczerpane zasoby energii, jakie
uruchamia w niektórych niedola ukochanej osoby. Skąd mają na to wszystko
siłę? Co sprawia, że człowiek może przesiedzieć w szpitalu całą noc? Co
sprawia, że żona potrafi czekać latami na wziętego podczas wojny do
niewoli męża? Co sprawia, że kobieta rok za rokiem jeździ w niedzielę na
widzenie z małżonkiem, który trafił do więzienia?
Bez wątpienia coś więcej niż ekstatyczne uniesienia, coś więcej niż
chwilowa fascynacja. To kwestia wytrwałości, lojalności i oddania. Takie
zachowania najczęściej nie wynikają z namiętności, ale z zaangażowania w
los ukochanego człowieka. Jest to prosta wierność danemu słowu, zwykła
uczciwość polegająca na tym, by nie uchylać się od podjętych zobowiązań
tylko dlatego, że brak dopingu w postaci własnej przyjemności.
Gdybym musiał wybierać między miłością ekstatyczną a miłością
zasadzającą się na świadomym wyborze i wzajemnym zobowiązaniu, wybrałbym
tę drugą. I jeśli kiedykolwiek los postawi mnie w takiej sytuacji,
pragnę kochać jak ten mężczyzna przy łóżku umierającej kobiety.
Motto:
Choćby małżeństwo
było wytworem niebios,
za konserwację i eksploatację
odpowiada człowiek.
John Graham
Zaniedbane cnoty: życzliwość, uprzejmość, zainteresowanie
We wszelkich dyskusjach panelowych ludzie mojej profesji pytani są
zawsze o przyczyny kruchości współczesnych małżeństw. Czy są to problemy
seksualne, czy finansowe, czy może fakt, że dzisiaj w rodzinach zamiast
rozmawiać ogląda się telewizję?
Z moich doświadczeń wynika, że w wymienionych zjawiskach można
upatrywać co najwyżej następstw, a nie przyczyn kryzysu małżeństwa.
Rzeczywista przyczyna jest tak prosta i oczywista, że mając ją wskazać
czuję się wręcz zażenowany.
Moim zdaniem większość małżeństw załamuje się z powodu niedbalstwa.
Zwykłego niedbalstwa. Nie wiadomo, gdzie i kiedy ktoś zaszczepił nam
przekonanie, że prawdziwa miłość najpierw sama się rozpala za sprawą
jakiejś tajemniczej reakcji chemicznej, a potem, gdy już zostanie
uwieńczona ślubem, płonie dalej samoistnie nie potrzebując żadnego
paliwa. Jak jednak starałem się dowieść w tej książce, miłość rzadko
bywa absolutnie spontaniczna. Najczęściej sami ją powołujemy do życia. A
jeśli potrafi płonąć latami, to tylko dlatego, że dwoje kochających się
ludzi bez przerwy podsyca ten płomień. Gdy przestają się interesować
swoją miłością, ta szybko wypala się i gaśnie. Ktoś napisał, że "nawet
miłość o najgłębszym korzeniu nie podlewana usycha".
Wydawałoby się rzeczą oczywistą, że sprawne funkcjonowanie
skomplikowanego, opartego na zasadzie współzależności systemu aktywnego
zaspokajania obustronnych potrzeb, jakim jest relacja miłości, musi
wymagać nieustannych i pracochłonnych zabiegów
konserwacyjno-ekspoloatacyjnych. Tymczasem ile to już razy mieliśmy
okazję usłyszeć, że "miłość nie ma nic wspólnego z wysilaniem się" albo
że "jeśli ludzie naprawdę się kochają, to wszystko i tak się ułoży".
Taka relaksowa wizja może się wydać ponętna, ale ja nie zetknąłem się
jeszcze w życiu z niczym, co przedstawiałoby jakąkolwiek wartość, a nie
wymagało czasu, uwagi i mnóstwa bieżących zabiegów.
Już od dwudziestu pięciu lat mieszkam we własnym domu i ciągle z
najwyższym zdumieniem zauważam, ile pracy potrzeba, aby raz postawiony
budynek po prostu się nie rozpadł. Siły natury - ciążenie i słońce -
niezmordowanie pracują nad tym, aby materia, z której powstał, wróciła
do stanu naturalnego bezładu. Wystarczy nasze przyzwolenie, a dom się
sam zawali. Kto się spóźni o miesiąc z naprawą rynny wymagającą godziny
pracy, ten poświęci cały weekend na wymianę przegniłych płyt ściennych.
Obowiązuje bowiem zasada, że im dłużej czekamy z naprawą, tym szybciej
postępuje zniszczenie.
W rodzinach obserwuję działanie tego samego prawa. Wielu małżonków
zjawiających się w moim gabinecie w końcowym stadium rozpadu związku nie
zaczynało w swych kłótniach od nierozwiązywalnych problemów.
Poważniejsze zaburzenia w funkcjonowaniu więzi pojawiły się dopiero po
całej serii drobniejszych usterek, z którymi można było sobie poradzić
na zasadzie drobnej regulacji czy dokręcenia obluzowanego elementu.
Małżonków jednak interesowały wówczas inne sprawy - dzieci, praca,
wymiana mebli, gra w tenisa. Destrukcja postępowała coraz szybciej i w
momencie, gdy przyszli do mnie, ich dom był już ruiną z powyrywanymi
drzwiami, poprzepalanymi bezpiecznikami, przeciążoną siecią elektryczną,
nadwątloną konstrukcją nośną.
Ogólnie jestem zdania, że większym niedbalstwem grzeszą mężczyźni niż
kobiety. Mężczyzna, przynajmniej tradycyjnie, największą wagę
przywiązuje do sukcesu zawodowego. Taki tradycyjny typ osobnika płci
męskiej żeniąc się oddycha z ulgą, bo oto teraz całą swoją energię może
skupić na "prawdziwych" osiągnięciach. Małżeństwo zapewnia mu bezpłatny
wikt i opierunek. Taka wizja związku jako zaplecza służącego
działalności wyższego rzędu to wielki i podstępny wróg trwałej więzi.
Nie wygląd więc ani intelekt stanowi o wartości mężczyzny jako
kochanka, lecz fakt, że potrafi całą swą uwagę skupić na kobiecie. Nie
ma takiej, która pozostałaby na to nieczuła.
Powiedzieliśmy już, że to właśnie ów żar roznieca pierwszy ogień
miłości. Srodze myli się jednak ten, kto dość prymitywnie zakłada, że
ogień raz rozpalony będzie płonął bez końca i że od tego momentu można
się już całkowicie poświęcić innym sprawom. Miłości trzeba dostarczać
paliwa, trzeba ją pielęgnować, popychać, wspomagać, a niekiedy nawet
przywrócić życie przez zastosowanie kuracji wstrząsowej. Uznanie
zależności miłości od wysiłku człowieka nie ma nic wspólnego z jej
deprecjonowaniem. Przeciwnie - dowodzi, jak wiele miłość dla nas znaczy,
skoro jesteśmy gotowi obserwować ją uważnie, zaradzać jej potrzebom i
podtrzymywać płomień uczucia bez względu na koszty.
W 1957 roku Arlene Weiss była na jakimś przyjęciu na Manhattanie. W
pewnej chwili ktoś przypadkiem strącił z lodówki ciasto rumowe. Pragnąc
oszczędzić gospodyni przykrości Arlene i jej towarzysz - niedawno
poznany początkujący aktor - przykucnęli i łyżeczkami zjedli ciasto z
podłogi.
- Tylko my jedliśmy z podłogi - wspomina Arlene - i to chyba
scementowało naszą przyjaźń. Taki uśmiech do świata bardzo nam pomagał
przez te całe dwadzieścia cztery lata.
Owym początkującym aktorem był Alan Alda. Są ze sobą już ponad ćwierć
wieku. Tak udane małżeństwo musiało się oczywiście stać przedmiotem
dziennikarskich dociekań. Wszyscy chcieli poznać sekret tego związku.
Okazało się, że Alan i Arlene nie mają żadnej gotowej recepty. Alan
pokusił się jednak o sformułowanie kilku ogólniejszych wniosków.
Miłość powraca falami - powiedział. - Falami szczenięcego zachwytu,
intensywniejszego nawet od porywów młodości. Potem z kolei ogarnia
człowieka niezadowolenie, ba nawet niechęć. To trzeba po prostu
przeczekać.
Według dziennikarzy Arlene nie prezentuje się porywająco. Sama się
czesze, nie maluje się prawie wcale i wygląda jak typowa gospodyni
domowa w średnim wieku. Jak udaje jej się utrzymać przy sobie
zarabiającego miliony dolarów gwiazdora, jednego z najpopularniejszych
mężczyzn Ameryki? "To chyba przede wszystkim jakaś specyfika naszej
relacji" - odpowiada. "Oboje mamy poczucie humoru, dużo ze sobą
rozmawiamy, gramy w różne rzeczy ... i czytamy sobie na głos". Ta
przyjaźń z całą pewnością zawiera pierwiastek romantyczności.
"Istotą bycia razem - powiada Alan - jest wyostrzona świadomość tego,
co się dzieje z otaczającymi nas ludźmi ... Jak się ubierają, co dziecko
dostało z klasówki, czy nie chodzi ciągle w tym samym ubraniu ... Mnie i
Arlene zawsze bardzo zależało na naszym małżeństwie i włożyliśmy wiele
energii w to, żeby stało się tym, czym jest".
"Wyostrzona świadomość", o której mówi Alda, jest wyłącznie kwestią
woli. To nie talent a decyzja. Każdy małżonek zauważa, że podczas gdy z
nim rozmawiamy sennie i bez cienia entuzjazmu, na wieść o jutrzejszej
grze w golfa nagle zaczynamy mówić zupełnie innym głosem.
- Powiem panu, w czym rzecz - oświadczyła mi pewna podenerwowana
rozmówczyni przesuwając się na sam brzeg krzesła. - Chcę być dla męża
tak samo ważna jak jego klienci. Kiedy rozmawiamy jadąc samochodem, mówi
do mnie tym samym zniechęconym, lekceważącym tonem, jakiego używa w
stosunku do dzieci. Ale niech ktoś zadzwoni, a natychmiast się ożywia i
odzyskuje humor.
Wszyscy oczywiście mamy prawo do tego, by w domu się rozluźnić, nieco
stępieć na bodźce i odreagować stres. W odróżnieniu od zewnętrznego
świata jest to miejsce, gdzie wolno nami nie być na najwyższych
obrotach. Kto jednak nawykowo odmawia domownikom swego zainteresowania,
szybko będzie zbierać gorzkie owoce.
Ed Goldfader jest właścicielem i dyrektorem Tracers Company of America
Inc., nowojorskiej agencji zajmującej się poszukiwaniem osób
zaginionych. Twierdzi, że coraz więcej żon ucieka od swych rodzin - nie
do innego mężczyzny, a w przekonaniu, że życie to coś więcej niż
obsługiwanie gburowatego męża. O tym, że uciekinierki mają prawo czuć
się niedowartościowane niech świadczy następujący fakt. Mężowie
poszukujący żon przez firmę Goldfadera odpowiadają na pytania dotyczące
życiorysu i wyglądu zewnętrznego małżonki. Otóż bardzo często nie
potrafią podać koloru jej oczu!
Wartość czasu
Ktoś powiedział, że o hierarchii wartości człowieka najlepiej świadczy
to, ile czasu poświęca poszczególnym zajęciom. Nie deklaracje są istotne
a rozkład dnia. Ludzie najlepiej sprawdzający się w miłości
niekoniecznie muszą wyróżniać się uczuciowością, natomiast zawsze
wyróżniają się pod względem czasu poświęcanego partnerowi. Ciągle
jeszcze bardzo często mam do czynienia z mężczyznami, którzy całymi
latami kolekcjonują nadgodziny i uważają, że sukces finansowy
uszczęśliwi żonę, podczas gdy ta wolałaby mieć mniej pieniędzy, ale za
to częściej męża w domu.
Znam kobietę, która wyszła za mąż w pierwszy weekend po studiach,
dziewięć miesięcy później urodziła pierwsze dziecko i przez następnych
trzydzieści lat była żoną dość sztywnego i nieprzystępnego pracoholika.
Całe jej życie ograniczało się do prac związanych z prowadzeniem domu.
Mąż nigdy nie miał dla niej zbyt wiele czasu. W końcu ku ogólnej
konsternacji rzuciła go dla dziesięć lat młodszego od siebie cieśli,
który parę posesji dalej restaurował stary dom. Cieśla ze swą brodą i
jeansami wyglądał jak nie przymierzając student. Zachodziłem w głowę, co
ją pchnęło do takiej decyzji, skąd wzięła odwagę, by zerwać z całym
dotychczasowym życiem, narazić się na pogardę ze strony dzieci i
dezaprobatę przyjaciół.
- On ma dla mnie czas - powiedziała. - Oczywiście pochlebia mi, że
interesuje się mną młodszy mężczyzna, ale nie to jest najważniejsze. On
jest gotów robić ze mną wszystkie te głupstwa, o których zawsze
marzyłam. Pracuje trzydzieści pięć godzin tygodniowo i ani minuty
dłużej. Chodzimy do ZOO, godzinami włóczymy się po sklepach,
przyrządzamy egzotyczne potrawy, a potem siadamy do kolacji przy
świecach.
Ta kobieta zapewne zrozumie kiedyś na czym polegał jej błąd, ale z tej
historii płynie ważna nauka. Największym darem dla kochanej osoby są
hojne porcje naszego czasu. Czas jest wart więcej niż najcenniejsza
zawartość obwiązanego wstążką pudełeczka.
Nick Stinnett, dziekan Wydziału Rozwoju Osobowego i Rodziny na
uniwersytecie stanowym w Nebrasce, postanowił przeprowadzić badania nad
zdrowymi, szczęśliwymi rodzinami, aby ustalić, czemu zawdzięczają swoją
siłę. Oto najistotniejsze cechy wspólne dla niemal wszystkich silnych
rodzin:
* Wysoki stopień motywacji religijnej. Nie wszystkie badane rodziny
należą do zorganizowanych struktur kościelnych, ale niemal wszystkie
uważają się za bardzo religijne.
* Afirmacja. Członkowie tych rodzin nie szczędzą sobie komplementów i
tego, co w psychologii bywa nazywane "głaskami".
* Wspólnie spędzany czas. Wszystkie sfery życia - posiłki, praca,
rekreacja - są organizowane z myślą o tym, aby rodzina przebywała razem.
W wielu rodzinach drogi małżonków rozchodzą się nie z powodu
niezgodności charakterów czy sprzecznych celów życiowych, lecz dlatego
tylko, że nie poświęca się czasu na budowanie wzajemnej więzi. A
przecież, jak powiedział pisarz i krytyk Andre Maurois, "małżeństwo to
budowla, którą trzeba odbudowywać każdego dnia".
Moja żona celuje w takim codziennym budowaniu więzi. Kiedy rano biorę
kąpiel, często przychodzi do łazienki z dwiema kawami - dla siebie i dla
mnie - po czym siada na posadzce, aby porozmawiać o czekającym nas dniu.
Są to dla mnie bardzo romantyczne chwile, choć ona w wałkach nie wygląda
wystrzałowo, a już na pewno nie można tego powiedzieć o nagusie w
wannie. Odczuwam wtedy jej szczególną bliskość, bo z wypchanego
zajęciami poranka potrafi wykroić czas na to, by usiąść i zamienić ze
mną kilka słów.
Charlie i Martha Sheddowie są naszymi dobrymi przyjaciółmi. Wychowali
pięcioro dzieci, przeżyli ze sobą ponad czterdzieści lat i nadal bardzo
się kochają. Im właśnie zawdzięczamy z Diane pomysł regularnych i ściśle
przestrzeganych spotkań we dwoje. Często odbywają się one po kolacji i
rozejściu się dzieci. W lecie wyciągamy się na leżakach w ogródku i
konkurujemy w wypatrywaniu pierwszej gwiazdy. Zimą przechodzimy z kawą
do salonu i rozpalamy ogień w kominku. Rozmowa nie zawsze dotyczy spraw
zasadniczych, niekoniecznie też szepczemy sobie do ucha czułości. W
gruncie rzeczy chodzi o spotkanie z partnerem w jego aktualnym,
niepowtarzalnym stanie ducha. Dzieci zdają się rozumieć wagę tego "sam
na sam".
Innym pomysłem zapożyczonym od Charliego i Marthy jest cotygodniowy,
zaplanowany małżeński posiłek na mieście. Ma to być szczególny czas dla
męża i żony, a więc posiłki w drodze do kina czy teatru, jak również
posiłki w towarzystwie dzieci lub gości nie załatwiają sprawy. Zwykle
jemy z Diane na mieście piątkowy lunch. Około południa kończę
przyjmowanie pacjentów i żegnam się z pracą na weekend. Potem spotykam
się z Diane w jakiejś restauracji i spędzamy tam dwie przyjemne godziny.
Reszta popołudnia również należy do nas. Niekiedy robimy coś niezwykłego
- idziemy do muzeum albo do parku - innym razem są to tylko rutynowe
zakupy w supermarkecie. Całe piątkowe popołudnie staramy się jednak być
razem. Te wspólne godziny stały się dla mnie tak ważne, że ilekroć muszę
wyjechać, robię wszystko, by w piątek w południe być z powrotem w domu.
Myślenie o partnerze
Ktoś powiedział mądrze, że "kto myśli o innym człowieku, jest o krok od
miłości". Istotnie - jednym z najważniejszych znamion miłości jest fakt,
że poświęcamy partnerowi tak wiele uwagi jak w najwcześniejszym okresie
związku. Miłość to życzliwe zainteresowanie drugim człowiekiem.
Swego czasu pytano "króliczki" z Playboya, czym najbardziej może
zabłysnąć mężczyzna. Jedna z dziewcząt opowiedziała o wielbicielu, który
chciał jej zaimponować wynajęciem helikoptera za 900 dolarów. Osiągnął
skutek odwrotny od zamierzonego. Dziewczyna bała się latania i uznała
jego gest za śmieszny.
- Ważne są drobne rzeczy - powiedziała. - Nie tyle wystawne kolacje i
szampan, co telefon nazajutrz po spotkaniu czy fakt, że chce podejść do
aparatu, kiedy dzwonię podczas ważnej narady.
Rytuały i gesty mają ogromne znaczenie dla podtrzymania temperatury
wzajemnych uczuć. Zachodzi tu zjawisko kumulacji wrażeń. W związku, w
którym obie strony świadczą sobie rozmaite przysługi i na różne drobne
sposoby okazują życzliwość i miłość, gromadzone latami pozytywne
doświadczenia pełnią funkcję spoiwa w sytuacjach kryzysowych.
Uwielbiam jeździć na nartach, a już całkiem szczególnie, gdy mogę to
robić w Snow Bird w stanie Utah. Pamiętam zimę rok po ślubie z Diane.
Śniegu było w naszej okolicy mało, a pieniędzy w portfelu mieliśmy
jeszcze mniej. Salon świecił pustkami, bo nie stać nas było na meble.
Pogodziłem się już z głodnym zimowym budżetem, który nie przewidywał
środków nie tylko na drogi pobyt w Snow Bird, ale i na jakikolwiek inny
wypoczynek.
Wśród moich bożonarodzeniowych prezentów od Diane znalazła się jednak
również mała koperta zawierająca książeczkę oszczędnościową z całym
szeregiem dokonywanych w ciągu ostatniego roku drobnych wpłat. Diane
"urywała" gdzieś skromne pięcio-, siedmiodolarowe kwoty i chomikowała w
banku. Przez cały rok w tajemnicy przede mną oszczędzała na zimowy
wyjazd i oto pod koniec grudnia mieliśmy do dyspozycji tysiąc dwieście
dolarów.
W styczniu opuściliśmy więc nasz pusty salon i spędziliśmy dziesięć
cudownych dni w Utah. Objadaliśmy się nieprzytomnie krewetkami i
pomykaliśmy na nartach w śnieżnym kurzu. Któregoś mroźnego wieczoru
wybraliśmy się do Salt Lake City na koncert mormońskiego chóru. Dużo się
śmieliśmy i kochaliśmy, przez cały czas w absolutnym zachwycie
wchłaniając ofiarowane nam na tydzień piękno. Salon mógł poczekać i
poczekał, a okazja, by razem cieszyć się śnieżycą, może się już w tej
formie więcej nie powtórzyć. Przez cały czas myślałem o
wielomiesięcznym, planowym wysiłku, jakiego wymagała od Diane nasza
zimowa eskapada - o wszystkich lunchach, których nie zjadła, i sklepach,
które omijała. Najważniejsze były dla mnie właśnie owe rozrzucone po
całym roku momenty koncentracji na tym, co jak się spodziewała, sprawi
mi ogromną przyjemność. Takiej dobroci się nie zapomina. Utrwala ona
przyjaźń niczym jedna z wielu warstw pięknej lakierowej powłoki.
Identycznie rzecz się ma z bardziej konwencjonalnymi prezentami.
Wystarczy wyobrazić sobie kochaną osobę przemierzającą hale sklepowe,
przebierającą w swetrach czy płaszczach - cały czas z myślą o nas, o
tym, co lubimy i co nam się podoba.
Sztuka romantycznego życia nie wymaga jakiejś specjalnej uczuciowości.
Wymaga myślenia o drugiej osobie. Romantyczne jest wszystko, co wynika z
podstawowej decyzji na rzecz miłości. Kiedy mąż wracając z pracy
przynosi żonie piękną różę, kiedy dziewczyna robi swemu chłopakowi
cytrynowe ciasto dokładnie takie, jakie on uznaje za najlepsze, kiedy
żona organizuje dla męża udział w myśliwskiej wyprawie, która była dla
niego zawsze mrocznym i nazbyt kosztownym przedmiotem pożądania, nie
mamy do czynienia z rozemocjonowaniem, a z konkretnymi, konsekwentnymi
decyzjami i działaniami. Te zaś są naprawdę mocnym spoiwem dla związku.
Na ścianie ogrodowego pomieszczenia, w którym siedzę nad maszyną do
pisania, wisi krzyż wycięty z surowego drewna mirtowego. Krzyż ten wiele
dla mnie znaczy nie tylko jako określony symbol, lecz również z uwagi na
to, w jaki sposób stał się moją własnością. Mark Svensson jest od wielu
lat moim najlepszym przyjacielem. Swego czasu przechodził ciągnący się
miesiącami kryzys psychiczny, a ja również nie byłem w tym okresie w
najlepszym nastroju. Spotykaliśmy się nadal na cotygodniowym lunchu, ale
rozmowa nie kleiła się i mieliśmy sobie wiele do zaoferowania. Myślę, że
Mark, tak jak ja, zastanawiał się wtedy, czy nasza przyjaźń, która w
przeszłości wielokrotnie już przechodziła burzliwe koleje losu, przetrwa
ten czas wyjątkowego napięcia i skrępowania.
Pewnego dnia ktoś powiesił w mojej altanie piękny krzyż sklejony z
dwóch kawałków drewna mirtowego artystycznie i zgrzebnie zarazem
wyciętych na pile mechanicznej. Od razu się domyśliłem, że to Mark.
Zadzwoniłem do niego, a on powiedział:
- Och, po prostu chciałem ci coś podarować, a nie miałem czasu dłużej
na ciebie czekać. Poszedłem raz do warsztatu, włączyłem piłę i ten krzyż
sam się prawie zrobił. To trwało nie dłużej niż dwadzieścia minut, więc
nie ma o czym mówić.
Dla mnie jednak to nie była drobnostka. Choć między nami nie układało
się najlepiej, Mark pragnął mi okazać przyjaźń. I dzisiaj ów krzyż,
ilekroć nań spojrzę znad kartki maszynopisu, uświadamia mi, że ten, komu
zależy na trwałym związku z drugą osobą, musi kosztem swego czasu
zdobywać się na czułe gesty, gdyż te lepiej świadczą o miłości czy
przyjaźni niż wszelkie słowne deklaracje.
Miłość przyjacielska
Theodor Reik w swojej książce A psychologist Looks at Love (Psycholog
przygląda się miłości) wyraża pogląd, że pierwsze namiętne porywy serca
przechodzą z czasem w coś o wiele spokojniejszego i subtelniejszego:
"Ta nowa jakość bycia razem odbiegająca od namiętnej miłości rodzi
między partnerami atmosferę odpoczynku i harmonii. Choć żadna ze stron
nie idealizuje już drugiej i wielkie uniesienia należą do przeszłości,
wzajemna relacja nacechowana jest przejrzystością i spokojem. Kochanek
zmienił się w przyjaciela. Gwałtowność uczuć przeminęła, a jej miejsce
zajęła łagodność czułego przywiązania".
Elaine Walster nazywa taką miłość "przyjacielską".
"Większość małżonków w końcu odkrywa na szczęście, że w gruncie rzeczy
cały czas potrzebowali przyjaciela ... We wczesnym okresie związku,
kiedy ludzie borykają się z obecnymi w każdej relacji problemami,
potrzeba im jakiegoś mocniejszego spoiwa i tę funkcję pełni namiętność.
Z czasem jej miejsce zajmuje przyjacielska miłość - wspólnota myśli,
odczuć i przyzwyczajeń. Namiętność jest delikatnym, nietrwałym kwiatem -
przyjacielska miłość zaś odporną, wiecznie zieloną rośliną karmiącą się
ciągłym wzajemnym kontaktem".
Spierałbym się z panią Walster o to, czy miłość namiętna jest
całkowicie nieobecna w trwającym wiele lat związku. Znam wiele par,
które doświadczają jej nawrotów. Jednak obydwa powyższe opisy miłości
przyjacielskiej bardzo trafiają mi do przekonania. Jak dojść do takiej
miłości? Jak pchnąć namiętność na tory wiodące ku czułej przyjaźni, a
nie ku obopólnej obcości i rozczarowaniu? Elaine Walster twierdzi, że
nie jest to wcale takie trudne. Trzeba tylko w taki sposób układać
wspólne życie, aby obfitowało w wiele szczęśliwych momentów.
Przyjrzyjmy się, jak Alan Alda dba o takie przeżywane razem szczęście.
Wśród gości obecnych na przyjęciu z okazji szesnastej rocznicy ślubu
Alana i Arlene był ktoś, kto musiał zdążyć na nocny samolot. Alan
zaoferował się odwieźć go na lotnisko i poprosił Arlene, aby mu
towarzyszyła. Kiedy zajechali na miejsce, wyciągnął z kieszeni dwa
bilety i oświadczył Arlene: "To nie on leci, tylko my". Okazało się, że
po kryjomu przygotował realizację wielkiego marzenia żony, aby razem
wybrać się do Paryża. Załatwił jej paszport, poprzesuwał umówione
terminy, spakował bagaże i wynajął opiekunkę do córek. Taki gest to
wielki wkład w budowanie przyjacielskiej miłości. Pamięć o nim jest jak
złożone w banku pieniądze. Każde dobre małżeństwo niejednokrotnie sięgać
musi do takich rezerw dobroci.
Wielkie prawdy są zawsze proste, a wielcy ludzie nie wstydzą się ich
głosić. Kiedy Izaaka Bashevisa Singera, laureata nagrody Nobla w
dziedzinie literatury, zapytano, co charakteryzuje wielkiego pisarza,
uciął wyrafinowany wywód dziennikarza słowami:
"Najważniejsze to naprawdę interesować się ludźmi i okazywać im dobroć.
Dochodzę do wniosku, że w życiu liczy się tylko dobroć".
Motto:
Tak więc trwają wiara, nadzieja, miłość - te trzy:
z nich zaś największa jest miłość.
1 Kor 13, 13
Zakończenie
Pewnego dnia, kończąc już pracę nad tą książką, spakowałem maszynopis
do walizki i poleciałem do Teksasu w odwiedziny do pewnej pary. Chciałem
się przekonać, czy wyłożone przeze mnie zasady znajdują praktyczne
zastosowanie w ich małżeństwie.
Nie są to ludzie młodzi i nie żyją ze sobą od wczoraj. Zanim
zdecydowali się zamieszkać razem, poważnie zastanawiali się nad tym, co
zrobić, aby wspólny związek był dla obu stron źródłem jak największego
zadowolenia. On przez telefon powiedział mi, że udało im się już
poradzić sobie z wieloma problemami.
Jest to rzeczywiście związek pod wieloma względami nietypowy. lecz
przyznać trzeba, że funkcjonuje dobrze. Obydwoje są ludźmi z natury
spokojnymi, ale mają między sobą jakiś żywy, stały kontakt emocjonalny.
Pewnego dnia, kiedy on był w sklepie (do niego należą bieżące zakupy i
po większej części sprzątanie), ona rozmawiała ze mną myjąc w zlewie
warzywa.
- Z każdym miesiącem wspólnego życia coraz bardziej uświadamiam sobie,
jaki to wspaniały człowiek. Może nie jest zbyt wylewny, ale za to bardzo
wrażliwy na moje nastroje i potrzeby. Po prostu zauważa, co mi sprawia
przyjemność. Nie znam lepszego mężczyzny. - Zastanowiła się dłuższą
chwilę. - Chyba jeszcze nigdy nie czułam się tak szczęśliwa.
Dochodzę do przekonania, że kiedyś gorąco się w sobie zakochali i że
umieją, przynajmniej na pozór, nie martwić się rzeczami, które tak wielu
z nas przyprawiają o niepotrzebny ból głowy. Ona nie podziela na
przykład poglądów odwracających się od mężczyzn feministek i wcale nie
uważa go za seksualnego szowinistę. Nie oznacza to, by siostrzane więzi
nie były dla niej ważne. Przyjaźni się z kilkoma kobietami. W ogóle jest
bardziej towarzyska od niego. Chętnie zapraszałaby częściej kogoś do
domu, ale przez wzgląd na niego gotowa jest poprzestać na lunchu z
przyjaciółmi gdzieś na mieście. Z takich spotkań zawsze przychodzi
roześmiana i ma mnóstwo nowych rzeczy do opowiedzenia. On chętnie
wszystkiego słucha i to zdaje się jej wystarczać. Ona nie widzi żadnej
sprzeczności pomiędzy swą wielką przyjaźnią z kobietami, a głębokim
przywiązaniem do mężczyzny. I ma też swoją hierarchię wartości:
siostrzane więzi są cenne, ale jeśli miałaby kiedykolwiek wybierać,
wybrałaby jego.
Wybór ten z całą pewnością nie wynikałby z faktu, że czuje się od niego
zależna, bo jest z nich dwojga bardziej niezależną osobą. Mając
szczęście mieszkać na wsi, na farmie, i to jest być może powodem, dla
którego w odróżnieniu od nas, mieszczuchów, żadne z nich nie musi być -
choćby na zasadzie instynktu samozachowawczego - najważniejsze dla
samego siebie. W każdym razie żyją wolni od obaw o własne terytorium.
Naprawdę trudno powiedzieć, co ich łączy. Pewne rzeczy lubią robić
razem i uczynili sobie z nich małe, wspólne rytuały. Lubią razem oglądać
jedno z wydań wiadomości telewizyjnych i on zawsze tak kończy pracę,
żeby na nie zdążyć. Myślę, że chodzi im nie tyle o wieści ze świata, co
o stały, wspólnie spędzany czas.
Tak, rytuały odgrywają w tej relacji istotną rolę. On nigdy nie pójdzie
do lodówki po coś do picia nie zapytawszy uprzednio, czy i jej czegoś
nie przynieść. A ja byłem świadkiem, jak ona dobre pięć minut potrząsała
butelką z sosem do sałatek. Nic nie mówiła, ale skądinąd wiem, że on
lubi dobrze wymieszany sos.
Zadziwiające, jak ściśle splatają się ich myśli i działania. Są już ze
sobą na tyle długo, że on doskonale zna jej ulubiony gatunek soku i
gotów jest zajrzeć do trzech sklepów, aby go dostać. Ona pamięta, co mu
smakuje, i często przyrządza mu te potrawy. Wiele wiedzą o swoich
ciałach i potrafią to wykorzystać do sprawienia sobie przyjemności.
Często i chętnie się dotykają. Nigdy jednak publicznie i zdaje się, że
nawet moja obecność była dla nich nieco krępująca. Obydwoje dołożyli
starań, aby się dowiedzieć, co drugą stronę najbardziej pobudza
seksualnie, i wiele z tych rzeczy udało im się włączyć do wspólnego
życia.
Być może układ ten funkcjonuje tak dobrze dlatego, że panuje w nim
zasadnicza równość - każda ze stron gotowa jest iść drugiej z pomocą i
czuje się odpowiedzialna za wzajemną relację. Krótko mówiąc żadne z tych
dwojga nie jest skupione zbytnio na sobie. Choć oboje wykazują zdrową
dozę niezależności, pozostają w nieustannym kontakcie z partnerem.
Własna osoba interesuje ich jednak mniej niż możliwość sprawienia
drugiemu przyjemności.
Ich wzajemny stosunek dobrze określa pewne słowo, wprawdzie
staroświeckie, ale w tym wypadku najtrafniejsze: oddanie. Nikt ich do
tego oddania nie zmuszał i myślę, że każde z nich, gdyby chciało,
potrafiłoby odstąpić od swej specyficznej służby. Obydwoje traktują
jednak cała sprawę trochę tak, jak traktuje się śluby składane przy
wstąpieniu do zakonu. Człowiek wyrzeka się pewnych rzeczy, aby służyć
Bogu. Tak, teraz myślę, że to jest jeden z zarzutów, które naukowcy
wysuwają pod adresem ideału miłości romantycznej - zbyt wielkie
pokrewieństwo ze światem pojęć dwunastowiecznego trubadura, który
ślubował oddanie i wierną służbę pani swego serca.
Tych dwoje z Teksasu byłoby zapewne zażenowanych porównaniem ze
średniowiecznym pieśniarzem i damą dworu. Rzadko jest między nimi mowa o
"wielkiej miłości". Układ polegający na wzajemnym oddaniu zakłada bardzo
delikatną równowagę, ale kiedy już się wytworzy, zasługuje na piewcę
miary Dantego. Ten wysławiając swoją Beatrice, w istocie wysławiał
Miłość. Był bowiem, jak wiadomo, zakochany w miłości.
Domostwo tych dwojga pełne jest ciepła, o które coraz trudniej w
dzisiejszych czasach. Gotów jestem posunąć się do twierdzenia, że gdzieś
na najgłębszym poziomie decyzja o oddaniu była u tych ludzi świadoma.
Ona podejmując ją musiała jako kobieta inteligentna zdawać sobie sprawę,
że powierzając się drugiemu człowiekowi wiele ryzykuje. Mimo to dokonała
się w niej ta przemiana serca, a on szczęśliwym trafem poszedł w jej
ślady. Może zresztą nie była to kwestia szczęścia. lecz coś na kształt
reakcji łańcuchowej. Przecież miłość rodzi miłość.
Tego wszystkiego się domyślam, lecz nie wiem na pewno, bo nie pytam. To
są tacy ludzie - dostrzega się u nich pewne rzeczy, ale jakoś brakuje
odwagi i chęci na dociekania i dłuższe rozmowy. Piękny zachód słońca też
jest ze swej natury raczej przedmiotem zachwytu niż dyskusji.
A jednak o czymś mi powiedzieli. Powiedzieli mi o uroczystości, jaka
się odbyła z okazji ich wspólnego zamieszkania. Wiedzieli już wtedy, że
jest między nimi coś, na czym obojgu bardzo zależy. Zaprosili więc
kilkoro przyjaciół na spotkanie, na którym mieli wyjaśnić, co w związku
z tym zamierzają. Wieść o tym dotarła jednak i do paru innych osób, tak
że w oznaczonym miejscu i czasie zgromadził się spory tłumek.
Nie było im łatwo publicznie mówić o swojej miłości. Oddać się drugiemu
na całe życie to jedno, a powiedzieć o tym głośno wobec przyjaciół i
znajomych to całkiem coś innego. Ludzie często czynią idealistyczne
postanowienia, których nie są do końca pewni. Wtedy o wiele łatwiej nie
mówić o nich nikomu. Tych dwoje publicznie wyznało sobie miłość i moim
zdaniem z pozytywnym dla niej skutkiem.
Żałuję, że osobiście nie przysłuchiwałem się słowom, które
wypowiedzieli na tej uroczystości, ale naprawdę nie mogłem być obecny.
Niektórzy ze zgromadzonych prawdopodobnie kręcili nosem na ich zdaniem
zbyt sentymentalny ton wypowiedzi. Mowa była o miłości w zdrowiu i w
chorobie, a na domiar złego padły nawet słowa "cześć" i "oddanie".
Inną zaskakującą w tych zmiennych czasach rzeczą było przyrzeczenie, że
układ nie ma charakteru tymczasowego. Ta para oświadczyła, że chcą
zostać ze sobą na zawsze. Nie byli na tyle naiwni, by twierdzić, że
pozostaną zupełnie nieczuli na wdzięki innych ludzi - oboje zdawali
sobie sprawę, że będą odczuwać pociąg fizyczny nie tylko do wybranej
osoby. Zobowiązali się jednak wzajemnie, że nie popędzą za pierwszym
lepszym ponętniejszym obiektem. Zobowiązali się do wierności. Nie
zawahali się nawet użyć tego słowa - "wierność".
Wiedzieli oczywiście, że podejmują spore ryzyko. Wiedzieli, że głupio
będzie spojrzeć przyjaciołom w oczy, jeśli rzeczy potoczą się inaczej.
Dostałoby im się wtedy za swój idealizm.
Ponieważ ludzi przyszło sporo, a nasi bohaterowie byli bardzo
religijni, uroczystość odbyła się w pobliskiej kaplicy w obecności
tamtejszego duchownego. Słyszałem, że wśród zgromadzonych znalazł się
cynik, który powiedział, że według jego opartej na poważnych
opracowaniach wiedzy tacy romantycy zwykle nie wytrzymują ze sobą dłużej
niż półtora roku. Cóż, sprawa jest ciągle otwarta, Może jeszcze nie
wytrzymają. Na razie jednak nic nie zapowiada zmiany. Tak się składa, że
tych dwoje to moi rodzice. Od uroczystości minęło już trochę czasu - w
czerwcu tego roku dokładnie pięćdziesiąt lat.