Relacja Gerdy Rothkegel
Relacja spisana przez Bogusława Tracza w czerwcu i lipcu 2004 r
Gerda Rothkegel ur. 17.10.1923 r. w Oppeln (Opolu), zamieszkała w Gliwicach
W Gliwicach mieszkam od urodzenia. Przed wojną mieszkałam wraz z rodzicami przy Oberwallstrasse 56 (ul Górnych Wałów). Mój ojciec był mechanikiem lotniczym. Kiedy miałam 12 lat otrzymał polecenie wyjazdu do Magdeburga, gdzie pracował w fabryce zbrojeniowej. Po wejściu Armii Czerwonej został zatrzymany i wywieziony na wschód, chyba na Syberię. Nigdy więcej go nie zobaczyłam. Mama była gospodynią domową. Jako dziecko pracowała u hrabiego Wilczka w Łabędach. Gdyby się dokładniej przyjrzeć mojej rodzinie to mam „mieszane” pochodzenie: austriacko - niemiecko - polsko - czeskie.
Odkąd pamiętam ojciec mój przykładał dużą wagę do sportu. Już jak skończyłam 5 lat posłał mnie na pływalnię. Początkowo chodziłam na basen „Victoria Bad” (przy dzisiejszej Alei Przyjaźni) i tam zaczęłam swe pierwsze kroki w pływaniu. Moja przygoda z pływaniem trwała jakiś czas i po dziś dzień mam znajomych, gliwickich pływaków, którzy mieszkają w Niemczech. Niestety rychło okazało się, że nie mogę związać z pływaniem swojej kariery sportowej, ze względu na ataki migreny. Lekarz wyraźnie zabronił zbyt dużego wysiłku, zwłaszcza w wodzie. Mama pocieszała mnie, że migrena to „arystokratyczna choroba”, ale ja i tak bardzo żałowałam, że moja przygoda z pływaniem musiała się zakończyć.
W 1930 roku poszłam do szkoły powszechnej. Była to szkoła nr 4 przy Wernickestrasse (dziś ul. Królowej Bony). Potem miałam kontynuować naukę w szkole prowadzonej przez siostry, ale nic z tego nie wyszło. Bardzo chciałem iść do szkoły handlowej, ale w tym czasie Hitler wprowadził taki przepis, że każdy młody człowiek musiał jeden rok przepracować. Na szczęście nie musiałam iść do jakiejś ciężkiej pracy. Otrzymałam przydział do rodziny państwa Riegiel, którzy przy Wilhelmstrasse (dziś ul. Zwycięstwa) prowadzili sklep z tytoniem, papierosami, cygarami i tabaką: „Riegiel Tabak”, Wilhelmstrasse 41. Właściciel, pan Erich Riegiel otrzymał powołanie do wojska i jego żona, pod nieobecność męża pilnowała interesu. Ja zostałam zatrudniona jako opiekunka do dzieci i pracowałam tam od listopada 1938 r. do listopada 1939 r,
Po przepracowaniu tego przymusowego roku mogłam już iść do szkoły handlowej, ale obawiałam się, czy zostanę przyjęta, zwłaszcza, że moi rodzicie nie byli w partii nazistowskiej. Po namyśle stwierdziłam, że wolę iść do pracy. Poszłam do urzędu pracy i otrzymałam przydział do Fabryki Octu i Musztardy Carla Kühne, która mieściła się przy skrzyżowaniu Bahnhofstrasse (ul. Dworcowej) i Markengrafstrasse (ul. Stefana Wyszyńskiego). To była filia fabryki Carla Kühne, centrala się mieściła się w Berlinie, a nasza bezpośrednia księgowość i dyrekcja w Legnicy na Dolnym Śląsku. W 1941 roku zaczęłam pracować w tej fabryce jako pomoc biurowa. Mój szef dojeżdżał do pracy z Opola. To był bardzo dobry człowiek, który dbał o swoich pracowników. Pracowało u nas czterech robotników z Polski. Byli to: Alojz i Stanisław Adamaszek z Bielska, Henryk Kot z Mikołowa i Hans (nie pamiętam nazwiska) z Knurowa. Wszyscy musieli nosić takie robocze ubrania z naszytą literą P. Szef na co dzień nie kazał im nosić tych oznakowanych ubrań. Musieli je zakładać tylko wtedy, gdy przychodził ktoś z zewnątrz, a mnie szef zawsze prosił, bym ich ostrzegała. Wtedy już było ciężko z żywnością i wszyscy mieliśmy kartki żywnościowe. Oczywiście polscy robotnicy mieli dużo mniejsze przydziały. Jednak szef nie zważał na to i nakazał mi realizować te kartki w pobliskim sklepie kolonialnym, a potem tak rozdzielał przydział, że wszyscy otrzymywali w miarę równe, często większe porcje.
W 1944 r. przeżyłam pierwszy alarm lotniczy. Jednak wojna przyszła do Gliwic dopiero w styczniu 1945r. Moja mama postanowiła, że nie będziemy uciekać. Pamiętam, że było bardzo zimno. Pierwsi pojawiali się w mieście Niemcy, którzy uciekali ze wschodu i mówili nam, żeby zabierać z sobą dobytek i uciekać. Moja mama postanowiła jednak, że zostaniemy. Z naszej kamienicy dużo mieszkańców wyjechało jeszcze przed stycznie, 1945 r. Część z nich zostawiła mojej mamie klucze od swoich mieszkań, żeby doglądała ich dobytku. W dzień wkroczenia Armii Czerwonej schowaliśmy się w piwnicy. Żołnierze wpadli jak po ogień i zabierali zegarki, kosztowności, ale nie zrobili nam krzywdy. W naszym domu, na trzecim piętrze jedna rodzina ukryła za szafą drzwi do takiej komórki-skrytki i pamiętam, że jak sowieci szukali ludzi po domach, to wszystkie dziewczyny uciekały do tej skrytki.
Po mieście chodzili niemieccy komuniści, którzy współpracowali z Armią Czerwoną i pomagali sowietom w poszukiwaniu ludzi do pracy. Kiedyś przyszedł do nas do domu taki komunista i kazał nam natychmiast iść kopać rowy za Starymi Gliwicami. Pamiętam, że było bardzo zimno. Pilnował nas strażnik Rosjanin, ale jakoś udało mi się stamtąd uciec. Na następną zbiórkę, którą wyznaczono już przy Oberrealschule (dziś LO nr V) już nie poszłam.
Ja miała dużo szczęścia, że nic mi się nie stało, ale niektóre moje koleżanki zostały zgwałcone. We wszystkich szkołach urządzono szpitale i one musiały tam chodzić strugać kartofle. Ja też chodziłam strugać kartofle, ale krótko. Ponieważ nie było jedzenia, pozwalano nam zabierać stamtąd trochę kartofli, obierek i głąby od kapusty. Pewnego dnia, gdy wracałyśmy do domu, zauważyłyśmy, że idzie za nami pijany żołnierz. Miał nóż, może bagnet. Myśmy miały umówione znaki pukania do domu. W ostatniej chwili udało nam się umknąć, ale Rosjanin był szybszy i lekko mnie zranił tym nożem.
W Gliwicach było bardzo dużo tych żołnierzy. Chodzili po mieście całymi grupami, a część wychodziła na miasto wieczorem ze szpitali. Oprócz żołnierzy zjawiali się również szabrownicy, którzy kradli różne rzeczy z opuszczonych mieszkań. Trudno powiedzieć kim byli i skąd przychodzili. Przychodzili całymi bandami, zwłaszcza nocą i włamywali się do opuszczonych domów.
Wielu myślało, że Niemcy lada dzień wrócą, ale kiedy w kwietniu do miasta przyszli Polacy, coraz bardziej stawało się jasne, że sytuacja się już nie zmieni. Otrzymaliśmy nakaz przyznania się do narodowości. Urzędowo nakazano mi zmienić nazwisko na Maria Teresa Rutkowska. Ja byłam jednak uparta i chyba z siedem razy się odwoływałam. Wtedy w ogóle nie umiałam mówić po polsku, więc skierowano mnie na kurs języka polskiego. Zaczęłam chodzić na ten kurs i w końcu dostałam odpowiednie zaświadczenie, bez konieczności zmieniania nazwiska.
Na tym kursie poznałam ludzi, którzy zaprowadzili mnie do pracowni Pani Wandy Demczyszyn ze Lwowa. Pani Wanda była rzeźbiarką, która miała swoją pracownię na ul. Kościuszki 16. Tam wykonywaliśmy dla niej początkowo maski i lalki z papier-mache. Artystka zwróciła na mnie uwagę, i stwierdziła że mam bardzo klasyczny profil (grecki nos) i pewnego dnia zaproponowała mi rzeźbę mojej głowy jako pracę dyplomową na konkurs do Warszawy. Przez kilka długich wieczorów przychodziłam do jej pracowni, gdzie powoli powstawał gipsowy model przyszłej rzeźby z brązu, która w końcu powędrowała do Warszawy. Dopiero później Pani Wanda wykorzystała ponownie ów gipsowy model mojej głowy do rzeźby kobiety broniącej miasta przed atakiem wojsk duńskich 1627 roku, kiedy to wg gliwickiej legendy kobiety obroniły miasto wylewając na napastników gorącą kaszę.
Pani Wanda zrobiła też piękną rzeźbę górnika z czarnego marmuru, który stanął na klatce schodowej w Zjednoczeniu Górnictwa Węglowego (dawny gmach Zarządu Dóbr Ballestremów). Pamiętam, że widziałam tam tą rzeźbę jeszcze w 1948 r. Co się z nią stało później, nie wiem.
Jak skończyłam już ten kurs języka polskiego, to nauczycielka poleciła mnie swojemu mężowi, który pracował w Zabrzu, w Zjednoczeniu Górniczym. Powiedział, że mnie zatrudni, ale wcześniej muszę dopełnić wszystkich formalności w zabrzańskim Urzędzie Pracy. Tam pracowała urzędniczka, Polka, która miała opory by przyjąć mnie do pracy. Na szczęście wszystko jakoś przeszło i dostałam tą pracę. Dyrektor zjednoczenia wyznaczył mnie do pracy w zaopatrzeniu na kopalni „Concordia”. Z dyrektorem nie miałam problemów, gdyż był Ślązakiem. Robiłam limity: ile można wydać na ubrania, papiery, artykuły biurowe, artykuły dla sprzątaczek itp. Kiedy pracowałam w dziale administracji kopalni, to współpracownicy nie mówili na mnie inaczej jak Pani Gerdzia lub Pani Rockefeller. Później, już po połączeniu kopalni w jedno przedsiębiorstwo trafiłam do ekspedycji i tam pracowałam.
Cóż pamiętam z przedwojennych Gliwic? Były bardzo zielone. Chyba bardziej niż teraz. Przed 1938 rokiem najlepsze sklepy były u Żydów. Na Rynku był taki elegancki sklep Rector, a na rogu Rynku i Ratiborstrasse (Raciborskiej) był Gmyrek - masarz i sklep wędliniarski, do którego chodziliśmy na zakupy. Drugi sklep Gmyrka był na Wilhelmstrasse (ul. Zwycięstwa). Na Wilhelmsplatz (Plac Inwalidów Wojennych) była kawiarnia i cukiernia Schnapka. Sklep rybny „Nord-See” był na rogu Niderwallstrasse (Dolnych Wałów) i Wilhelmstrasse (Zwycięstwa), w tym samym miejscu, gdzie i długo po wojnie był sklep rybny. Za budynkiem Poczty Głównej była fabryka majonezu Reinholda. Moja fabryka octu i musztardy była trochę dalej, na skrzyżowaniu Dworcowej (Bahnhofstrasse) z Wyszyńskiego (Markgrafenstrasse). W wolne dni chodziło się na Małą Wenecję koło rzeczki Ostropka. Był tam mały zalew wodny, łódki, rowery wodne. W zimie robiono tam lodowisko. Latem można było dostać do picia lemoniadę, zimą ciepłe kakao i kawę z mlekiem. Na Wójtowej Wsi było też małe kąpielisko, gdzie chodziliśmy się kąpać jak było ciepło.
Pokolenia-Generationen Gliwiczanie 1939-1989
1
Oprac. Bogusław Tracz, Dział Historii Muzeum w Gliwicach ©