ZYGMUNT HAUPT
Coup de grâce
Opowiadano mi urywek dziania się pewnej sprawy, który w swoim tragizmie i bezcelowości jest najbardziej wstrząsający. Jest to opowiadanie o kimś z naszego kręgu, wspominano mi to z westchnieniem współczucia, opowiadano mi to, jak to się opowiada, ale sobie można odbudować to w jakiś sposób do ostatecznej granicy realiów. Więc było to małżeństwo, pewnie młode, mogę sobie ich wyobrazić, byli to może nauczyciele albo może był on urzędnikiem akcyzy, może dependentem adwokackim, można to sobie wyobrazić i ją także, pewnie była bardzo sobie polska kobieta: szare włosy i trochę wystające kości policzkowe, i jakaś tam sukienka, z owych czasów może boa także i kapelusz z wielką szpilą, i pocerowane rękawiczki. On musiał być młody, pewnie miał dobrze utrzymane wąsy i uczciwe oczy, może miał włosy „na jeża” i mieli walizy, walizkę, która nazywa się „Gladstone”, i kosz z zawiasami i na trzcinowy skobelek zamykany na kłódkę, i palito do tego, i trochę austriackich koron, wszytych w kołnierz surdutu, zegarek na łańcuszku, spinki u mankietów w kształcie podków końskich, i podróżowali w ten czas wojenny za czymś tam swoim: może do rodziny żony, może jakieś inne kłopoty, ruszyło ich z miejsca, no i już, jechali najętą furą jakiegoś Salewicza: parą koników z wystającymi kośćmi miednicowymi, w ich parcianych szlejach, terkocząca fura na grudach gościńca, trzeszczące deszczółki drabin i słoma, z której wymoszczone siedzenia, które w ciągu długich godzin jazdy zapadają się w doły, przykryta ta słoma weretą. Jest zmęczenie długimi godzinami jazdy, kiedy wszystkie mięśnie bolą z osobna od terkotu wozu. Kiedy widzi się przed sobą garb furmana i jego rudą siermięgę, bat i kłapanie kopyt końskich, słupy telegraficzne przy gościńcu, odrapane chaty przydrożne, pustka wojennego gościńca. Niskie niebo z chmurami, kałuże po polach jak rozsypane w kawałki inne niebo, wilgoć czepiająca się gałęzi wierzb, dalekie wrony na polach - ni to przyjazny, ni to nieprzyjazny krajobraz.
Potem gdzieś stanęli - może to była karczma miasteczkowa, może zajazd, hotelik albo może to był sklepik, gdzie trzeba było kupić jakichś wiktuałów. I tam, na ich nieszczęście, przyszło im natknąć się na żołnierzy - może to byli Kozacy dońscy, może Czerkiesi, może to byli huzarzy na jakiejś oficjalnej funkcji patrolowania albo na furażu, albo odbili się od swoich, albo też po prostu maruderzy. Nie jest to najważniejsze. Najważniejsze jest to, że byli to ludzie, którzy byli wybici z miejsca, wojna poniosła ich na kraj świata, pewnie równie młodzi ludzie, którzy pod twardym chuchem wojennym wyzbyli się instynktu siedzenia i godności uczepienia się jednego miejsca, byli jak wygotowane z tego uczucia skorupy.
Co tam się mogło dziać? Przypuszczalnie najeźdźcy, pełni pogardy, trwogi i pogardy dla najechanych, kiedy zdarzyło im się indagować podróżnych, najeźdźcy, to znaczy ludzie uzbrojeni, mogący wywrzeć swą przemoc nad bezbronnymi w swej nienawiści innych, pomieszali prymitywne prawa interrogacji i prawo poszanowania człowieka czy jego własności do tego stopnia, że potrafili pani ściągnąć brutalnie zegareczek zawieszony szyi i zatknięty za pasek bluzki, a kiedy pan sprzeciwił się niezgrabnie temu, został uderzony w twarz.
Uderzenie w twarz człowieka przez człowieka. W pewnych czasach i okolicznościach, w pewnych formach społecznych to jest bardzo symboliczne i drastycznie piętnujące odstawanie od utartych form etycznych i honorowych, u południowców i Włochów czy Francuzów to bardzo impulsywne i po prostu załatwianie skomplikowanych bardziej form fizycznej satysfakcji w starciu. Francuzka policzkuje swoje dziecko, kiedy ono spsoci, trochę dla nas jest to za drastyczne, ale u nich - zrozumiałe. A pamiętam, że w rosyjskim wojsku miało to inne znaczenie, kiedy policzkujący sierżant i policzkowany jegier uznawali to za zdrewniałą formę stosunku korygującego. W tym poszczególnym wypadku miało to inne znaczenie. Miało to uwielokrotnione znaczenie. Policzkujący kawalerzysta, suchy i zgrabny w swych wytartych od puśliska cholewach i z nahajem u przegubu ręki zawieszonym, w zapadłych od fatygi policzkach i strapieniu wojennego człowieka, szukał takiego samego spięcia, jakie miał w ruchu na siodle pod serią z kulomiotu w polu, było to prawdopodobnie, według jego mniemania, bardzo szybkie, zwięzłe, męskie załatwienie sprawy - uderzyć w twarz człowieka, mężczyznę podbitego kraju, impregnując w ten sposób błagonadiożnost' dla całej najeźdźczej struktury w skrócie edukacyjnym uderzenia w twarz.
Człowiek uderzony w twarz miał inne uczucia. Poza nieostatnią rzeczą fizycznego bólu uderzenie w twarz jest także bolesne, poza doraźnym szokiem psychicznym, [bólem] uderzenia w obecności ukochanej kobiety, bezsilności nieuzbrojonego, w spętanym środowisku, wobec siły; miał do tego jeszcze do strawienia, i to szybko do strawienia, olbrzymi problem napotkania rzeczy nigdy przedtem nie napotkanej. Odbieranie fizycznego bólu kary nie leżało w jego praktyce, to nie jest codziennym zjawiskiem, codziennym zajściem być uderzanym w twarz - jest to coś, co nadchodzi z czeluści świata i pod uderzeniem tego wali się prawie wszystko, dezintegruje i sypie w gruzy. Wyobrazić sobie: jedno uderzenie w twarz!
Potem jechali tą samą furą w swoją drogę. Był wieczór. Ona mówiła może do niego: „Stachu - to nic, Stachu, Staaachu... Będę się modliła, żeby Bóg wziął to od nas, żebyśmy zapomnieli, Stachu...” On nic nie mówił. Może zapatrzyli się w wieczorny zmrok - dwoje nieszczęsnych wybrańców losu do przeżycia. Może trzymali się za ręce, ale i tak nic nie mogło zwalić przegrody, jaka pomiędzy nimi wyrosła tego dnia, kiedy tu byli oni dwoje, a tu przychodzi chwila, jaka mogła być udziałem kogoś innego, mogła ominąć ich, były wszystkie szanse na ominięcie jej i nie! właśnie oni mieli być w niej, i dlatego ta przegroda fatalna nie odstanie się i nie odstanie! Może ona zdrzemnęła się snem niespokojnym, nie mającym nic wspólnego z tym marzeniem, a on pewnie siedział w tym, zgięty jak drzewo grabu zgięte raz i już nic nie potrafi odprostować mu się, siedział pewnie ogłupiały od bólu swego wybrania. A furman prawdopodobnie spał w swej wytartej guni, zgarbiony u wagi wozu, bo kiedy gościniec podniósł się lekko u przejazdu kolejowego, gdzie sterczały szczątki nieczynnego szlabanu, nadeszła szybko mała, śmieszna, manewrująca lokomotywa w obłoku zimnej pary i jednym strasznym uderzeniem powlokła ubogą furę i zmęczone chabety u jej dyszla, i chudą załogę, i stało się to w mgnieniu oka, i w ten sposób, tym coup de grâce, los zakończył tragedię jednego dnia jesiennego. Było to w czasie tamtej wojny.
Opowiadanie ze zbioru Pierścień z papieru [1963]; pierwodruk w „Wiadomościach” 1950, nr 4.