Sławomir Mrożek |
|
Maleńkie lato |
Oficyna Literacka Noir sur Blanc |
W odwiecznym dla polskiej prowincji trójkącie - między panem, wójtem a plebanem - toczy się życie pełne konfliktów, sprzeczności i paradoksów. Czasem jedynym wyjściem z sytuacji jest wyzwalający śmiech, choćby był śmiechem przez łzy. Może to niepokojący znak, ale w ostatnich latach ta właśnie powieść Mrożka nabrała niezwykłej aktualności.Znakomita powieść satyryczna z 1955 roku, która obok Słonia, Wesela w Atomicach i Ucieczki na południe należy do klasycznych tekstów prozatorskich Mrożka, w krzywym zwierciadle pokazujących polską rzeczywistość powojenną.
Pszczółka (fragment I) 1/6
W sobotę wieczorem brał udział w zebraniach, które od czterdziestu lat nazywano w miasteczku zebraniami ,,Sokoła''. Niegdyś ruch i idee tego towarzystwa gimnastycznego były bardzo rozpowszechnione w Józefowie. I
W czasie, który upłynął od ostatniej wizyty Chwiejczyka w Józefowie, sklep pana Pszczółki dotknięty został dalszymi dwoma mandatami karnymi, wymierzonymi przez komisję sanitarną. Jak wiadomo, pierwszy raz poszło o nieżywą kawkę, znalezioną w kapeluszach. W kilka dni później nastąpiła niebywała inwazja karakonów na przedsiębiorstwo, a w kałamarzach klienci znajdowali znaczne ilości ptasiego nawozu. Przysparzało to wielu kłopotów panu Pszczółce i podwójnych zajęć. Pan Pszczółka z jednej strony wnosił energiczne reklamacje do hurtowni, od których brał towar, a z drugiej czynił starania wśród swoich zażyłych znajomych, patrycjuszów miasteczka, ojców gminy — o umorzenie sprawy w jej aspekcie urzędowym. Jednakże komisja sanitarna, jak wszelkie inne instytucje i instancje zdrowia w miasteczku, podlegała doktorowi. Zaś doktor był człowiekiem nowym, na wskroś przykrym, przybyszem, istnym katem, któremu żadne względy, ani natury towarzyskiej, ani patriotycznej (,,my, Polacy, musimy się nawzajem wspierać'') nie przemawiały do serca.
Jednakże owe skandale z komisją sanitarną miały swoją dobrą stronę, rzec można — informacyjno-propagandową. Pan Tymoteusz — zależnie od środowiska, w którym się znajdował, stopnia poufałości, wieku, płci osób — konsekwentnie dawał do zrozumienia, że nieczystości w produktach galanteryjnych i materiałach piśmienniczych pochodzą jedynie stąd, że towary produkowane są przez wytwórnie państwowe, a nie prywatne.
A więc kiedy spotykał na rynku, koło fary, wielebnego prałata S., z szacunkiem skłaniał głowę i mówił:
— Tak, tak. Ostatnio jakość wyrobów bardzo się popsuła. To nie to, co dawniej. Atrament coraz gorszy, a nawet czasem kałamarze, wstyd powiedzieć, zabrudzone...
— Tak, tak... — odpowiadał prałat S., spoglądając wymownie na orła bez korony, czuwającego nad wejściem do starostwa. — A do tego papieru z ostatniego razu zapomniał pan dołączyć liniuszki. Mój urzędnik skarży się, że wszystkie pisma wychodzą mu krzywo. Niechże pan pamięta...
— Ależ oczywiście — zapewniał pan Tymoteusz, który był stałym dostawcą kancelarii kościelnej, ta zaś, jako biuro świątyni starej i znanej, miała duże obroty. — Ależ ma się rozumieć. Liniuszki jak i papier, rzecz jasna, tak samo przedwojenne... Dla księdza prałata...
W zaprzyjaźnionych kołach, w kręgu tęgich kupców oraz ich żon bywał bardziej dowcipny, swawolny.
— Moi państwo, no i co powiecie? Upaństwowili fabryki, upaństwowili Ziemie Zachodnie, handel, nawet upaństwawiają gów... ach, przepraszam panie, pardon, chciałem powiedzieć g(ł)ównie...
Bowiem pan Tymoteusz był wdowcem i jako taki łączył w sobie podwójną atrakcyjność: mężczyzny samotnego i mężczyzny w pewnym sensie żonatego. Obecność jego nadawała zebraniom szczególnej pikanterii i wobec pań z towarzystwa wolno mu było popełnić w rozmowie jakieś urocze faux pas, które nie przystoi komuś bardziej statecznemu, ale też mniej interesującemu.
Zaś do szewca, który prowadził swój zakład po drugiej stronie ulicy i ostatnio miał zatarg z inspektorem pracy na temat wyzyskiwania praktykantów (inspektor twierdził, że praktykanci są wyzyskiwani, czemu szewc zaprzeczał), mawiał krótko:
— Srają do kałamarzy.
Niemniej jednak niewybredne znaleziska w towarze denerwowały go, ponieważ szkodziły opinii firmowej, dotąd nieskalanej. Tym bardziej że pozycja towarzyska pana Tymoteusza w Józefowie została zaatakowana z innej strony. W owym czasie pan Tymoteusz jął się był przedsiębiorstwa karuzelowego, dającego wysokie dochody. Lecz zajęcie karuzelarza nie mogło cieszyć się uznaniem, podobnie jak niegdyś awanturnicza wyprawa Wokulskiego nie cieszyła się uznaniem statecznego kupiectwa. Pan Tymoteusz, jako człowiek czynu, sam doglądał obrotów, angażował burłaków-maszynistów, stemplował bilety.
Pszczółka (fragment I) 2/6
W sobotę wieczorem brał udział w zebraniach, które od czterdziestu lat nazywano w miasteczku zebraniami ,,Sokoła''. Niegdyś ruch i idee tego towarzystwa gimnastycznego były bardzo rozpowszechnione w Józefowie.
Sam spełniał wszystkie funkcje kierownika karuzeli i często widywano go, jak przepędzał z drewnianych koników, samochodzików i kaczuszek chłopców usiłujących jechać na gapę. Sam uderzał w dzwonek wyznaczający początki i końce kursów. Panie i panowie jego sfery wybaczali mu wiele, ze względu na jego wiadomą ekscentryczność. Uważano, że wprawdzie nie wypada, lecz pan Pszczółka ma w sobie tyle romantycznego rozmachu... Jednakże sam pan Pszczółka wiedział o tym doskonale, że nie należy przeciągać struny. Postanowił znaleźć sobie namiestnika, samemu zaś powrócić do starej firmy, której zawdzięczał zamożność i szacunek.
Przyszła wreszcie ta niedziela, kiedy według umowy powinien udać się do Trzmielowej Góry, aby odwiedzić planowanego teścia i zaznajomić się z narzeczoną. Zagadnienie karuzeli stanęło przed nim w całej ostrości. W dni świąteczne i targowe karuzela dawała największy dochód. Ogłosić: ,,Dziś karuzela nieczynna'' — nie, to byłoby zbyt lekkomyślne. A więc nie znajdując innego wyjścia, pan Tymoteusz mógł tylko powierzyć zastępstwo jakiemuś zaufanemu człowiekowi. Ale jakże trudno o takich, mój Boże...
W sobotę wieczorem brał udział w zebraniach, które od czterdziestu lat nazywano w miasteczku zebraniami ,,Sokoła''. Niegdyś ruch i idee tego towarzystwa gimnastycznego były bardzo rozpowszechnione w Józefowie. W ćwiczeniach fizycznych, jak również w uroku tężyzny i młodości, niesionym przez hasła ,,Sokoła'', zawsze przodował pan Tytek. Jakże śmiały się do niego oczy dziewcząt, później pani aptekarzowej, kiedy w mundurze ósmoklasisty miejscowego gimnazjum jechał przez ulice na rowerze. Lub w czasie majówek, kiedy wypijano piwo, śpiewano pieśni pobożne pod kapliczką. Pszczółka nucił przy aplauzie matron i córek: ,,A kto powie, że Moskale to są bracia nas, Lechitów, temu pierwszy w łeb wypalę pod kościołem Karmelitów''. Słowo ,,wypalę'' Tytek śpiewał z takim naciskiem, zakładając przy tym ręce na piersi, z takim marsem brwi, że matrony wzdychały, a dziewczętom rumieniec oblewał policzki. ,,Nie chciałbym się spotkać z Tytkiem oko w oko'' — myśleli w duchu mężczyźni, gdy patrzyli wtedy na niego. Słowo ,,wypalę'' sprawiło, że mówiono o Tytku, jakoby miał nawet jakiś pojedynek, w krzakach koło rogatki.
Ale to stare dzieje. Ówcześni sokoli roztyli się, pożenili, wyłysieli, a niektórzy nawet pomarli. Lecz pan Tytek nigdy nie stracił ani więzi, ani ducha. Otóż pan Tymoteusz, nawet wtedy gdy przez krótki czas żonaty był z wdową po jubilerze, śmiertelnie chorą na gruźlicę, nawet wtedy nie zaniedbał ani więzi, ani ducha, spotykał się ze starymi druhami, sokołami, i jako instruktor młodych zastępów sokolich, chłopców i dziewcząt, nie opuścił ani jednej majówki.
Potem założono ,,Strzelca'' i społeczeństwo józefowskie poszło z duchem postępu, bądź to nosząc maciejówki, bądź występując ze stanowczym żądaniem Polski od morza do morza. (Nie wiedziano tylko od jakiego morza do jakiego. Na skutek braku szkół znajomość geografii była nie“znaczna.) Wówczas ramy organizacyjne ,,Sokoła'' nie mogły już powstrzymać rosnącego ducha. Duch musi rosnąć — stwierdzał Tytek w gronie przyjaciół — lecz i my trzy“majmy straż... Tak więc starzy sokoli, druhowie, chlubnie dotrzymali kroku, i nie wyrzekając się postępu, i nie odmawiając duchowi prawa do wzrostu — zbierali się raz na tydzień, przeważnie w restauracji ,,Hotel i wyszynk'' J. Karawasza.
W czasie okupacji zebrania te miały charakter, można powiedzieć, nawet patriotyczny. W tych strasznych latach kilku najbardziej znanych i szanowanych obywateli miasta nie lękało się spotykać ze sobą i omawiać najważniejsze sprawy. To było coś, co dawało społeczeństwu józefowskiemu niejakie prawo do patriotycznej dumy. Wiadomo, jak okupant węszył za każdym, najdrobniejszym nawet śladem organizacji. A przecież ci obywatele należeli, każdy co najmniej przez trzydzieści lat, do jednej z największych organizacji, jakie w ogóle znał Józefów. Cóż łatwiejszego dla okupanta, jak odszukanie faktu, że właśnie w roku 1909 — w czasie kiedy język niemiecki był językiem panującego cesarstwa — sokoli śpiewali na majówkach ,,Boże coś Polskę''? A poza tym każdy z uczestników zebrań był obciążony jakimś aktualnym dowodem politycznym.
Pszczółka (fragment I) 3/6
W sobotę wieczorem brał udział w zebraniach, które od czterdziestu lat nazywano w miasteczku zebraniami ,,Sokoła''. Niegdyś ruch i idee tego towarzystwa gimnastycznego były bardzo rozpowszechnione w Józefowie.
I tak — trzykrotny, były burmistrz Józefowa, Stanisław K., miał jeszcze w swoim domu ,,Wypisy i przypowieści dla C.K. dziatwy Szkół Galicyjskich'', w którym to egzemplarzu, na stronie 83, na marginesie opowiadania o arcyksięciu Ferdynandzie napisane było ołówkiem: ,,cesarz-pies''. Zaś właściciel zakładu kąpielowego, Zygmunt R., sprzedawał gościom swojego zakładu wojskowe mydło, które ukradł był z magazynów rozbitej armii polskiej. Każdy więc narażał się w jakiś sposób. Toteż po zakończeniu wojny każdy z uczestników zebrań ,,Sokoła'' mógł powiedzieć niedbale i tajemniczo: ,,Robiło się coś''.
Ot i właśnie wczoraj pan Tymoteusz brał udział w zebraniu. Dlatego dzisiaj zmęczony był i senny. Gdy bryczka Chwiejczyka zajechała przed kamienicę, Tymoteusz zaledwie obudził się._
II
Chwiejczyk wyprostowany, w sztywnym nakrochmalonym kołnierzyku, w czarnym ubraniu, w czarnym meloniku na głowie starannie ostrzyżonej przy skroniach — wyglądał jak półkanonik, a półdziedzic. Gdybyż tylko był nieco wyższy! Bowiem w sprawach reprezentacji wzorem dla niego była postać przedostatniego pana Niedoszyckiego, świętej pamięci Artura Światopełka Ryszarda. Ten zaś odznaczał się wysokim wzrostem.
Szczególnie imponował niegdyś Chwiejczykowi, gdy w stanie nietrzeźwym odbierał od stangreta lejce i pędził, zakładając niedbale nogę na nogę, dopóki nie wpadał do rowu lub na drzewo przydrożne. Nieraz bywało, jeszcze jako mały chłopiec Chwiejczyk stał przy drodze bosy, chudy i patrzył z niemym podziwem na bryczkę, która hałaśliwie przelatywała mimo, ochlapując go błotem. Dzisiaj, gdy własną bryczką pędził środkiem drogi, zwłaszcza w niedzielę, kiedy ludzie nie mają nic do roboty i wszystkiemu się przypatrują — zakładał nogę na nogę niedbale i z fantazją, tak jak to widział był niegdyś u dziedzica Niedoszyckiego. Nic to, że cierpła mu noga. Mógł tak jechać całymi kilometrami.
Pszczółka nie był jeszcze gotowy. Wyszedł naprzeciw w długich białych kalesonach z tasiemkami. Golił się właśnie przed lustrem, odbijającym jego czerstwą twarz. Pół twarzy miał już gęsto namydlone, przez co cała jego głowa wyglądała jak arbuz w śmietanie.
— Niech ojciec siada — wskazał na krzesło. — Zaraz ojcu pokażę prezenty dla Ludwiczki.
To rzekłszy, odłożył brzytwę i ruszył do drugiego pokoju, lecz potknął się, przydeptawszy sobie jedną z tasiemek u kalesonów, i omal nie upadł.
— Uważajże, żebyś sobie co nie zrobił — skarcił go Chwiejczyk. Jako ojciec córki na wydaniu cenił każdego mężczyznę w sile wieku, a ten starający się był dla niego po prostu skarbem.
Tymoteusz przyniósł i położył na stole szklaną kulę, wewnątrz której znajdowała się lustrzana sadzawka, a w niej dwa łabędzie z kauczuku całujące się czerwonymi dzióbkami, i złota grota, zasnuta poetycznie ,,włosem anielskim''. Obok położył torebkę kwaśnych cukierków i parę oryginalnych nylonów.
Pogoda była rześka, dobra. Gdy wreszcie obaj wyszli przed dom, słońce błyszczało w talerzach balwierskich i szyldach. Odświętnie cicha uliczka była pusta i powietrze jakby czystsze niż w dzień powszedni. Samotne kury filozofowały tu i ówdzie.
Pysznie wyglądali obaj na bryczce. Jeden kwadratowy i czarny, drugi ceglasty, korpulentny. Pan Tytek przywdział ubranie, które podkreślało jego zamożność, elegancję, nie rezygnował jednak z akcentu pewnej swobody, charakterystycznej dla sportowca. Miał więc na sobie marynarkę ze znakomitej wełny, bardzo ceglastą i z tego samego materiału bufiaste pumpy, odsłaniające jego tęgie łydki, opięte w szkockie pończochy i uwydatniające moc, potęgę i rozmiary obuwia na niezwykle masywnej podeszwie. Jechali przez miasto jak ucieleśniona i sprzymierzona siła, mądrość, powodzenie w życiu i zadowolenie z tegoż.
Pszczółka (fragment I) 4/6
W sobotę wieczorem brał udział w zebraniach, które od czterdziestu lat nazywano w miasteczku zebraniami ,,Sokoła''. Niegdyś ruch i idee tego towarzystwa gimnastycznego były bardzo rozpowszechnione w Józefowie.
Takie właśnie znaczenie nadawały im spojrzenia mieszczan licznie zgromadzonych na rynku, którym ci dwaj zamożni i poważni panowie dobrze byli znani.
Pozdrawiano przede wszystkim Pszczółkę. Grupa mężczyzn stojących przed drzwiami fary i wysłuchująca mszy, na turkot pojazdu odwróciła jednocześnie głowy. Stali tak ze skręconymi, nieruchomymi szyjami przez długą chwilę, patrząc za oddalającą się bryczką. A Chwiejczyk rósł w sobie, gdy widział taką popularność swego przyszłego zięcia. Oto Józefów, metropolia powiatu, kłaniał się jego bryczce z Trzmielowej Góry, jak dobrej znajomej, która ma pieniądze. Z wieży katedralnej biły dzwony.
Mieli jeszcze wstąpić do subiekta, pana Mietka, któremu Tymoteusz pragnął powierzyć opiekę nad karuzelą. Pan Mietek mieszkał przy jednej z peryferyjnych uliczek, lecz spotkali go opodal rynku. Towarzyszył zgrabnej, chichoczącej blondynce.
— Niech ojciec zatrzyma — powiedział Tytek. Bryczka zazgrzytała kołem o krawężnik. Tytek wychylił się, aby zawołać:
— Panie Mietku, na chwileczkę!
Pierś, którą pan Mietek niósł dotąd szczególnie wypiętą, nagle zapadła się, a ogień, który płonął w jego oczach, nagle zgasł.
— Panie Mietku — rzekł Tytek, z kolei wypinając swoją pierś. — Wyjeżdżam. Pójdzie pan do karuzeli i dopilnuje pan, aż wrócę.
— Hi, hi, hi, hi! — zachichotała blondynka.
Pan Mietek osunął się wewnętrznie. Zupełnie tak, jakby obszerna, długa prawie po kolana, modna marynarka zawierała już tylko powietrze, a nie korpus pana Mietka.
— Pozwolę sobie zauważyć — rzekł — że niestety dzisiaj niejako jest niedziela...
Pszczółka zbył nieśmiałą próbę buntu jednym gestem i jednym zdaniem. Do kapelusza, trzymanego w ręku przez pana Mietka, wrzucił klucz od kłódki, która zamykała karuzelę, i rzekł:
— Nie gadaj pan tyle.
— Hi, hi, hi, hi! — powtórzyła blondynka.
— Ależ ja będę musiał się przebrać! — wydarł się ludzki okrzyk z głębi duszy pana Mietka. Było to jedno z zawołań ludzi słabych, którzy przyprowadzeni do ostateczności, łudzą się, że podawaniem istotnych, tajnych przyczyn swojego postępowania, prawdziwych, lecz obiektywnie mało ważkich, zdołają zmiękczyć i przekonać przeciwnika.
— Ojciec, jazda! — rzucił z fantazją Pszczółka.
— Hi, hi, hi, hi — zaśmiała się blondynka na wszelki wypadek.
Przy wyjeździe z miasta, za rogatką, musieli przystanąć na chwilę. Kilka dni temu zaczęto naprawę szosy. Prawą jej stronę wykładano kostką. Lewa strona, zwężona jeszcze stożkami piasku i pryzmami kamieni, nie mieściła więcej niż jeden pojazd naraz. Musieli więc czekać, aż kilka furmanek, jadących ku miastu, minie odcinek objęty naprawą i zwolni im drogę.
Mimo że dzień był świąteczny, kilkunastu młodych ludzi pracowało przy niwelacji starej nawierzchni. Niektórzy zdjęli marynarki. Dobrze wykarmione konie Chwiejczyka płoszyły się, gdy mijali długie kozły, ustawione wzdłuż szosy. Czerwone krawaty, zdjęte dla wygody i zawieszone na żerdziach, łopotały z wiatrem.
Gdy mijali ten odcinek, Chwiejczyk założył jeszcze wyżej nogę na nogę, a Pszczółka, korzystając z jego nieuwagi, wyjął z kieszeni ukradkiem fotografię Ludwiczki i oglądał ją z niepokojem po raz dziesiąty. Zdjęcie było mocno retuszowane, przedstawiało Ludwiczkę tylko en face i niewiele można było z niego wywnioskować poza tym, że — przynajmniej na twarzy — Ludwiczka była koścista.
Pędzili ostro i równo. Nie widząc już nikogo na drodze ani w okolicy, Chwiejczyk z ulgą wyciągnął zdrętwiałe nogi. Myślał o tym, o ileż godniej byłoby paradować w niedzielę po sumie, przed farą w Józefowie, w tłumie poważnych, znanych ludzi, dobrych przedwojennych mieszczan — niż przed drewnianym kościółkiem w Trzmielowej Górze.
Pszczółka (fragment I) 5/6
W sobotę wieczorem brał udział w zebraniach, które od czterdziestu lat nazywano w miasteczku zebraniami ,,Sokoła''. Niegdyś ruch i idee tego towarzystwa gimnastycznego były bardzo rozpowszechnione w Józefowie.
Myśląc o tym, klepał entuzjastycznie Tytka po ramieniu, aż ten przesiadł się na drugą stronę, gdyż jedno ramię miał już całkiem zbite i wolał teraz nadstawiać drugie, jeszcze nienadwerężone.
Tak schodziła droga. Wreszcie ukazał się lasek na rozstajach, a na jego tle chata Pytla.
W dnie świąteczne, gdy mężczyzna nie ma nic, ale to nic do roboty, Pytel bywał szczególnie napastliwy. Brał chleb w papier, zamykał drzwi na kłódkę i siadał na skraju lasku. Miał tam upatrzone miejsce, skąd było widać zarówno gościniec do Józefowa, jak i do Trzmielowej Góry.
Bryczkę zabaczył z daleka. Ucieszył się, jak rybak polujący z ościeniem, gdy zobaczy na płytkiej wodzie tłustego karpia. Prędko zbiegł po nieco pochyłym ugorze od lasku ku drodze i stanął wedle rowu.
Jednak Chwiejczyk postanowił nie zatrzymywać się. Nigdy nie było wiadomo, czy Pytel nie powtórzy jakiejś złośliwej plotki albo czy nie zada kłopotliwego pytania. Wioząc ważnego gościa, Chwiejczyk wolał tego uniknąć. Zaciął konie. Biedny Pytel o mało nie rzucił się pod koła. Wymachiwał rękami i krzyczał coś, czego nie rozumieli w turkocie i pędzie. Przelecieli koło niego, a Chwiejczyk tak wysoko założył nogę na nogę, że o mało nie stracił równowagi. Pytel próbował gonić ich, ale zakrztusił się w ogonie kurzu wirującym za bryczką i przystanął. Zawołał jeszcze kilkakrotnie ,,Chwieju! Chwieju!'' i w bezsilnej złości wrócił na swoje miejsce pod laskiem.
III
W tym samym czasie w obejściu Chwiejczyka zebrała się mała gromadka. Wszyscy byli dłużnikami i komornika“mi bogatego Chwiejczyka. Siedzieli pod okapem stodoły, w miejscu najbardziej nasłonecznionym. Młody Gwizdek próbował nauczyć starego Grzyba gry w karty. Wdowa Aniela drzemała. Babuleńka odmawiała różaniec, a dziadek Łubień zajmował się wszystkim po trochu. Dwie najstarsze dziewczynki od Trzmiela bawiły się opodal szapoklakiem zepsutym już i zupełnie poszarzałym.
— Jak będzie więcej niż dwadzieścia jeden, to się mówi ,,fura'' — pouczał młody Gwizdek, stukając wielką ręką w rozłożone karty. — Uważajcie, ojciec.
Siedzieli naprzeciwko siebie, okrakiem, na kobylicy, uprzątniętej pod sam okap. Grzyb, jak zawsze, miał na sobie swoją starodawną, tabaczkową sukmanę. Grzyb odznaczał się nieprzezwyciężoną niechęcią do wszystkiego, co weszło w użycie po roku mniej więcej 1875, przesadzając w konserwatyzmie do tego stopnia, że za mądre i dobre uważał tylko to, co stało się jeszcze przed jego urodzeniem. Widocznie miał złe życie, a ponieważ każdy człowiek musi w końcu o czymś dobrze myśleć, więc Grzyb myślał dobrze tylko o tym, czego nie znał.
Nigdy też nie zgodziłby się nauczyć gry w karty, gdyby nie dziadek Łubień, który wyczytał w jednym kalendarzu, że karty wyrabiane były jeszcze przed narodzeniem Chrystusa Pana, ponoć w mieście Kartagos.
Z kościoła, doskonale widocznego na stoku, rozległa się sygnaturka, zwołująca siostry szkaplerzowe na zebranie. Wdowa Aniela przebudziła się i wzięła na kolana nieduży koszyk z wieczkiem. Wyjęła z niego dziecinny serdak, igłę, nici i wzięła się do cerowania.
Babuleńka patrzyła na to wszystko niespokojnie. Gdy zaś wdowa Aniela przewlekła igłę po raz pierwszy przez wytarte sukno, babuleńka chrząknęła i wypowiedziała uwagę o Antychryście, który w niedzielę ceruje serdaki. Trapiła ją złość, że przez to czekanie na rozkaz Chwiejczyka nie mogła udać się na nieszpory, a teraz znów nie pójdzie na zebranie sióstr i że musi w grzesznym wypoczynku grzać się na słońcu.
Pszczółka (fragment I) 6/6
W sobotę wieczorem brał udział w zebraniach, które od czterdziestu lat nazywano w miasteczku zebraniami ,,Sokoła''. Niegdyś ruch i idee tego towarzystwa gimnastycznego były bardzo rozpowszechnione w Józefowie.
— Trzmiel idzie — powiedział dziadek Łubień.
Odwrócili głowy. Ścieżką między płotami nadchodził kościelny Trzmiel. Przyszedł, pochwalił kogo należy i usiadł na żerdziach pod okapem, podłożywszy uprzednio pod siedzenie wielką chusteczkę koloru wsypy do poduszki. Następnie zaczął patrzeć to na słońce, to na szklaną werandę, dziwując się, że choć słońce, wiadomo, ze słońca, a weranda tylko ze zwyczajnego szkła, to jednak weranda świeci się jaśniej.
Przy kobylicy wybuchła mała sprzeczka. Stary Grzyb nie chciał uznać hierarchii kart, upierając się, że król nie może być słabszy od asa i że król w ogóle musi być najstarszy.
— Jeszcze w wojsku mnie uczyli, że król, znaczy się cysorz, jest najstarszy.
— Król może mnie pocałować — zdenerwował się nagle dziadek Łubień.
— A, to co innego — zgodził się spokojnie Grzyb. — Mnie także. Ale król to król. Najstarszy.
— Teraz nie ma króla. Fiiiit — rzekł Gwizdek i świsnął, wykonując ręką taki ruch, jakby kamykiem puszczał kaczkę po wodzie.
— Wiadomo — potwierdził dziadek Łubień. — Teraz jest Polska.
Babuleńka uczyniła z kolei uwagę, że byli już tacy, mianowicie w onym kraju, Egipcie, co w niedzielę cerowali serdaki, ale doznali za to siedmiu plag, i żeby wdowa Aniela sobie nie myślała, że jeżeli Pan Bóg nierychliwy, to już od razu niesprawiedliwy.
Skrzypnęły drzwi i w bocznym wejściu do domu na trzech kamiennych schodkach zatrzymała się Jaśka, służąca Chwiejczyka.
— Ludwiczka kazała się zapytać, czy już jadą!
— Od Krakowa jadą kupcy... — zaśpiewał Gwizdek.
Służąca odeszła, nie domykając drzwi, gdyż chciała słyszeć także drugą zwrotkę. Babuleńka zaś otwarła usta, gdyż nie mogła pojąć, co się dzieje. Ludwiczka była także członkinią Stowarzyszenia Sióstr Szkaplerzowych, a jako dziewica — szczególnie aktywną i poważaną. Na dziewice zawsze jest zapotrzebowanie w tego rodzaju stowarzyszeniach. A tutaj, pomimo że sygnaturka dawno już wołała siostry na zebranie, Ludwiczka ciągle jeszcze siedziała w domu, jak to wynikało ze słów służącej. Babuleńka nie poszła na zebranie, bo nie mogła, jako że Chwiejczyk kazał jej przyjść tutaj i czekać. Ale dlaczego Ludwiczka także nie poszła? Ta, która nikomu nie jest winna żadnego odrobku? Nawet cerowanie serdaka przez wdowę Anielę, zajmujące dotąd w oczach babuleńki całe miejsce na piekielnej podłodze, teraz posunęło się nieco, zostawiając wśród płomieni wolny skrawek dla Ludwiczki.
Stary Grzyb rzekł:
— Przez tę ostatnią wojnę tak wyszło, że nie ma króla, a jest Polska.
— Opowiadacie byle co — sprzeciwił się dziadek Łubień. — Przed tą wojną też nie było króla. Był wojewoda, a w Józefowie był starosta.
— Był król — upierał się stary Grzyb.
— A w koronie chodził? — zapytał podstępnie dziadek Łubień.
— Nie, chodził w kapeluszu.
— No to był czy nie był?
— Był.
— Nie był.
— Głupiście. Jakby przed tą wojną nie było króla, to“by nam dali ziemię? Za króla żadnej ziemi nie dają. A przyszła Polska — dała ziemię. Znaczy się: król był — króla nie ma.
Dwóm małym Trzmielównom znudziła się już zabawa szapoklakiem. Porzuciły go na środku podwórza. Przyszedł kogut, wskoczył na podupadłe nakrycie głowy i zapiał. Jego pierś lśniła rdzawo, jak przepalana w żarze klinga ze szlachetnej stali. Jaśka wyszła powtórnie na schodki i zawołała do Gwizdka:
— Ludwiczka się pyta, jacy kupcy!
Dzieci podkradły się do werandy. Z bijącym sercem weszły na skrzypiącą lekko podłogę. Rozglądały się pewne, że za chwilę ukaże się straszny dziad leśny, który podobno zamieszkuje w bukowym gaju i zabiera ze sobą niegrzeczne dzieci, żeby nimi uszczelniać sobie na zimę szpary w swojej dziupli. Albo że przyjdzie kominiarz. Nic takiego jednak nie nastąpiło.