Sytuacja na Białorusi a polska racja stanu
Demoliberalny świat w szoku. Oto prawie w samym środku Europy, u wrót Unii Europejskiej znalazł się dyktator, który fałszuje wybory, a na jego polecenie miejscowe służby biją opozycyjnych kandydatów na prezydenta. Co więcej, sam Łukaszenka podsumował swoich kontrkandydatów dosyć dosadnie, że „dostali ręką po buzi i zaraz pobiegli do zagranicznych dziennikarzy, aby donosić na swój kraj”.
Nic dziwnego, że demokraci od lewa do prawa skowyczą w demoliberalnych mediach. Niestety, tradycyjnie polscy mesjaniści są najbardziej aktywni. Bronisław Komorowski przerwał nawet „oglądanie żyrandoli” i potępił rząd wschodniego sąsiada; Jarosław Kaczyński wysłał swoje specjalne przesłanie do „bratniego narodu białoruskiego”, które za wschodnią granicę zawiózł Adam Lipiński; Radosław Sikorski ogłosił, że Łukaszenka wcale tych wyborów nie wygrał, choć trudno powiedzieć, skąd posiada tę ezoteryczną wiedzę. Aby nie było nieporozumień, stwierdzę od razu, że nie jestem miłośnikiem Aleksandra Łukaszenki. Bo niby za co miałbym go lubić? Kontrrewolucjonista to nie jest - ani prawosławny, ani katolicki. Prawosławia do Rzymu też nie doprowadził; oazy wolnego rynku w morzu europejskiego socjalizmu nie stworzył. Mimo to, gdybym był Białorusinem, to bym na Łukaszenkę zagłosował.
Będąc Polakiem i mieszkając w Polsce, także, po pewnych wahaniach, udzielam mu poparcia. Nie dlatego, że jest tak wspaniały, lecz dlatego, że to klasyczne „mniejsze zło”.
Demoliberalne media przeciwstawiają nam bardzo chętnie Łukaszenkę-monstrum i opozycjonistów-gołąbki. Nie dajmy się zwieść temu pijarowi. Przecież nikt tak jak my nie wie, czym jest owa „demokratyczna opozycja” finansowana przez zachodnie wywiady i fundacje, wspierana przez demokratyczne media. Myśmy w 1989 roku zrobili taką wielką „wymianę”, w wyniku której zamiast gen. Wojciecha Jaruzelskiego i generałów z LWP do władzy doszedł Adam Michnik, Jacek Kuroń i Bronisław Geremek. O ile ci pierwsi byli tylko oportunistycznymi „komuchami” w mundurach, o tyle ci drudzy reprezentowali zwartą grupę radykalnej europejskiej lewicy, która szła do władzy, mając przed oczami konkretny projekt polityczno-cywilizacyjny, który ukształtował III RP i wpływa po dzień dzisiejszy na naszą rzeczywistość.
Prawda jest taka, że pobiły się frakcje w PZPR i potem wmawiano nam, że ta lewa („demokratyczna”) jest lepsza niż ta prawa („niedemokratyczna”). Dodajmy od razu, że reżim Łukaszenki posiada pewne plusy, których niestety nie posiadł reżim Jaruzelskiego. Problemem tego ostatniego był postępujący kryzys gospodarczy. Tymczasem na Białorusi nie ma tego problemu. Oczywiście jako lewicowy dyktator Łukaszenka prowadzi głęboko etatystyczną politykę gospodarczą. Białorusini żyją skromnie, ale nie spotykają się ze znanym w późnym PRL problemem, że na półkach sklepowych znajduje się jedynie ocet. Nie wiem, ile ludzi autentycznie zagłosowało w wyborach prezydenckich na Łukaszenkę, ale nawet jego najzagorzalsi przeciwnicy uważają, że dostał ok. 40%, a jeśli dodamy do tego, że mówią to jego wrogowie, zapewne cieszy się nieco większym poparciem, czyli ok. połowy Białorusinów. Gen. Jaruzelski takim poparciem społecznym pochwalić się nie mógł. Wszak 40-50% to skala poparcia, jakim w Polsce cieszy się Platforma Obywatelska - tak chwalona za umiejętność utrzymywania dobrych pozycji w sondażach.
Pojawia się teraz pytanie: co proponuje Białorusinom „demokratyczna opozycja”? Większość z tych ludzi była niegdyś członkami KPZR, a więc mają przeszłość podobną jak Michnik, Kuroń i Geremek. Są finansowani przez Zachód i stamtąd też dostają pieniądze - tak jak ongiś Michnik, Kuroń i Geremek. Przedstawiają się jako zwolennicy demokratyzacji, praw człowieka i integracji z Zachodem - tak jak Michnik, Kuroń i Geremek. Nie mam więc większych wątpliwości, że tak naprawdę ci wszyscy „demokratyczni opozycjoniści” to białorusko mówiący Michnik, Kuroń i Geremek. Zadam więc proste pytanie: co ci biedni Białorusini zrobili takiego, aby podobna grupka miała przejąć nad nimi władzę? Dlaczego tak mielibyśmy nie lubić tych Białorusinów, aby życzyć im, by ich polityczna i społeczna rzeczywistość miała zostać ukształtowana przez lokalny odpowiednik „Gazety Wyborczej”?
Wreszcie muszę poprzeć Aleksandra Łukaszenkę jako Polak, który patrzy na sprawy białoruskie z perspektywy polskiej racji stanu. Nie mam najmniejszych wątpliwości, że istnienie Białorusi jest korzystne z polskiego punktu widzenia, ponieważ oddziela nas od Rosji. Dzięki temu rosyjskie dążenia przywódcze nakierowane są na „bliższą zagranicę” (kraje byłego ZSRS), a nie „dalszą” (kraje byłego Układu Warszawskiego). W moim przekonaniu nie ma zaś lepszego gwaranta istnienia niepodległej Białorusi niż Aleksander Łukaszenka. Nie, to nie jest żaden białoruski nacjonalista - przecież nawet nie zna białoruskiego i rozmawia wyłącznie po rosyjsku. Ma jednak silny pęd do władzy, a aby móc rządzić, musi mieć własny kraj. Gdyby Białoruś została przyłączona do Rosji, Łukaszenka nie mógłby być jej prezydentem, a co najwyżej moskiewskim namiestnikiem, generałgubernatorem.
Co by się stało, gdyby został obalony i do władzy doszła „demokratyczna opozycja”? Mamy tu dwa scenariusze: albo dano by Białorusinom możliwość samookreślenia się, albo elity zadecydowałyby za nich. W przypadku pierwszym istnienie Białorusi byłoby zagrożone, gdyż większość mieszkańców tego kraju czuje się bardziej Rosjanami niż Białorusinami i zapewne chciałaby powrócić do „macierzy”. Gdyby zaś „demokratyczna opozycja” podjęła decyzję sama „w imieniu narodu”, to pracowałaby nad umocnieniem białoruskiego poczucia odrębności. To zaś można zrobić najprościej, kierując niechęć ku „wrogom”. Ci zaś są dwaj - to ci, którzy przez dziesięciolecia i stulecia panowali nad tymi ziemiami: Polacy i Rosjanie. Białoruś nie ma własnej kultury i tradycji, można więc jej tożsamość tworzyć wyłącznie przez fobie w stosunku do dawnych panów. To po co nam taki „demokratyczny” sąsiad?