M. A. Dobrolubow
KIEDY NASTANIE ÓW DZIEŃ?
Krytyka estetyczna stała się teraz domeną sentymentalnych panien. Z rozmów z nimi kapłani czystej sztuki zaczerpnąć mogą wiele subtelnych i trafnych uwag i napisać następnie krytykę w takim rodzaju. „Oto treść nowej powieści p. Turgieniewa (streszczenie). Już z tego bladego zarysu widać, jak wiele w niej życia i poezji tchnącej najwspanialszym aromatem świeżości. Ale dopiero przeczytawszy samą powieść będziecie mieli pojęcie o wyczuciu najsubtelniejszych, poetycznych wibracji życia, o wnikliwej analizie psychologicznej, o głębokim zrozumieniu niewidzialnych nurtów i prądów myśli społecznej, o życzliwym a zarazem śmiałym stosunku do rzeczywistości, słowem — o wszystkich cechach charakterystycznych talentu p. Turgieniewa. Zważcie, na przykład, jak trafnie podpatrzył on rysy psychiczne (powtórzenie części streszczenia i wyjątek z oryginału); przeczytajcie cudowną, pełną wdzięku i czaru scenę (wyjątek); a czy pamiętacie ten poetyczny, pełen życia obraz (wyjątek) lub też owo wzniosłe i śmiałe ujęcie (wyjątek). Czyż nie przejmuje was to do głębi, nie przyśpiesza bicia waszego serca, nie urozmaica i nie upiększa waszego życia, czyż nie podnosi to w waszych oczach godności ludzkiej i wielkiego, wiecznego znaczenia świętych idei prawdy, dobra i piękna? Comme c'est joli, comme c'est delicieux!"
Niewiele mamy znajomości wśród sentymentalnych panien i dzięki temu nie umiemy pisać takich miłych i nieszkodliwych krytyk. Szczerze się do tego przyznając i zrzekając się roli „wychowawcy estetycznego smaku publiczności" — wybieramy
inne zadanie, skromniejsze i bardziej na miarą naszych sił. Chcemy po prostu podsumować te rozproszone w dziele pisarza momenty, które uważamy za fakt dokonany, za występujące przed nami zjawisko życiowe. Praca ta nietrudna, ale pożyteczna, bo w nawale zajęć i rozrywek mało kto zechce wnikać sam we wszystkie szczegóły dzieła literackiego, rozpatrzyć, sprawdzić i uszeregować wszystkie cyfry składające się na to skomplikowane sprawozdanie z jednej tylko dziedziny naszego życia społecznego i pomyśleć następnie o wniosku i o tym, co on nam obiecuje i do czego nas zobowiązuje. A takie właśnie sprawdzenie i namysł bardzo by się przydały w związku z nową powieścią p. Turgieniewa.
Wiemy, że czyści estetycy zarzucą nam natychmiast tendencję sugerowania autorowi swego zdania i ukazywania dróg jego talentowi. Zaczynamy wobec tego od zastrzeżenia, choć to jest nudne. Nie, nic autorowi nie narzucamy, stwierdzamy na wstępie, że nie wiemy, w jakim celu i pod wpływem jakich pierwotnych pobudek skreślił historię, która stanowi treść powieści „W przededniu". Dla nas nie tyle jest ważne, co chciał autor powiedzieć, ile to, co powiedział, chociażby bez specjalnego zamiaru, po prostu w wyniku prawdziwej interpretacji faktów życiowych. Cenimy każdy napisany z talentem utwór właśnie dlatego, że pozwala przestudiować fakty z rodzimego życia, na ogół ukryte przed okiem zwykłego obserwatora. Zamykamy się dotychczas w naszym życiu prywatnym i udzielamy się tylko oficjalnie; stykamy się wszędzie nie z żywymi ludźmi, ale z osobami oficjalnymi, z takimi czy innymi urzędnikami: w urzędach — z pisarzami biurowymi, na balach — z tancerzami, w klubach — z graczami, w teatrach — z klientami fryzjerów i tak dalej. Każdy ukrywa jak najgłębiej swe życie duchowe; każdy patrzy na was, jak gdyby chciał powiedzieć: „Przecież przyszedłem tutaj, żeby tańczyć, albo — żeby pokazać swoją fryzurę, no i bądź z tego kontent, że robię swoje, i niech ci, się, proszę, nie zachciewa wypytywać mnie o moje uczucia i myśli". Rzeczywiście, nikt nikogo nie wypytuje, nikt się nikim nie interesuje i wszyscy ludzie chodzą luzem, zirytowani, że muszą się
zbierać w okolicznościach oficjalnych, z okazji nowej opery, proszonego obiadu czy jakiegoś posiedzenia komitetu. Jakże tu poznać i zbadać życie, jeśli nie poświęcamy się wyłącznie obserwacji obyczajów społecznych? A jaka tu jeszcze różnorodność, jaka nawet kontrastowość między różnymi sferami i warstwami naszego społeczeństwa. Myśli, które w jednej sferze stały się już banalne i zacofane, w innej są jeszcze z zapałem dyskutowane; co jedni uważają za niedostateczne i słabe, innym wydaje się zbyt cięte i śmiałe itp. Prócz literatury — i to głównie literatury pięknej — nic nie mówi nam o tym, co upada, a co zwycięża, co zaczyna się przyjmować i brać górę w życiu obyczajowym społeczeństwa. Nie troszcząc się o żadne wnioski ogólne o stanie społecznej myśli i moralności pisarzartysta umie jednak zawsze uchwycić ich najistotniejsze rysy, uwypuklić je i zwrócić na nie uwagę ludzi myślących. Dlatego, zdaniem naszym, jeśli tylko w pisarzuartyście stwierdzamy talent, to jest zdolność odczuwania i odtwarzania życiowej prawdy zjawisk, tym samym na podstawie jego dzieł możemy słusznie wnioskować o środowisku i epoce, która natchnęła go do napisania tego czy innego utworu. Za probierz talentu literackiego przyjmiemy to, o ile udało się autorowi ująć życie w całej jego pełni, o ile silne w wyrazie i o jak dużym zasięgu są nakreślone przez niego obrazy.
Uznaliśmy za stosowne wypowiedzieć to wszystko, aby uzasadnić naszą metodę rozważania zjawisk życiowych na podstawie dzieła literackiego, nie narzucając zresztą autorowi żadnych uprzednio wykoncypowanych idei i zadań. Czytelnik widzi, że ważne są dla nas właśnie te utwory, w których życie ujawnia się samo przez się, nie wedle zawczasu obmyślonego przez autora programu. O „Tysiącu dusz", na przykład, nie mówiliśmy w ogóle, gdyż naszym zdaniem autor nagiął tu całą społeczną stronę powieści do uprzednio wykoncypowanej idei. Cóż wobec tego pozostaje do rozważenia? Chyba tylko kunszt pisarza w kompo nowaniu utworu. Nie można zaufać prawdzie i rzeczywistości opisanych przez autora faktów, gdyż jego wewnętrzny stosunek do tych faktów nie jest bezpośredni i prawdziwy. Całkiem inny
stosunek autora do tematu widzimy w nowej powieści p. Turgieniewa, podobnie jak w znacznej większości jego utworów. W powieści „W przededniu" widzimy przemożny wpływ naturalnego biegu życia i myśli społecznej, wpływ, któremu podporządkowuje się mimo woli sama myśl i wyobraźnia twórcy. Jeśli za główne zadanie krytyki literackiej uważamy objaśnienie tych. zjawisk rzeczywistości, z których zrodziło się dzieło literackie, powinniśmy przy tym zaznaczyć, że w stosunku do powieści p. Turgieniewa zadanie to nabiera jeszcze specjalnego znaczenia. Pana Turgieniewa można nazwać słusznie malarzem i głosicielem tych zasad moralności i filozofii, którym hołdowały nasze warstwy inteligencji w ciągu ostatniego dwudziestolecia. Odgadywał on szybko nowe potrzeby i nowe, zaszczepiane świadomości społecznej idee, przy czym w utworach swoich (o ile pozwalały okoliczności) zwracał zwykle uwagę na aktualne zagadnienie, które zaczynało już z lekka nurtować w społeczeństwie. Mamy nadzieję, że innym razem omówimy całą działalność literacką p. Turgieniewa i dlatego nie będziemy się teraz na ten temat rozwodzili. Powiemy tylko, że powodzenie, którym cieszył się stale p. Turgieniew wśród publiczności rosyjskiej, przypisujemy w dużej mierze jego wyczuciu żywych strun społeczeństwa, jego umiejętności natychmiastowego reagowania na każdą uczciwą myśl i szlachetne uczucie zaczynające właśnie kiełkować w świadomości najgodniejszych ludzi. Do sukcesu tego przyczynił się, naturalnie, także i jego talent literacki. Ale czytelnicy nasi wiedzą, że talent p. Turgieniewa nie należy do rzędu tytanicznych talentów, które zdumiewają już samą siłą poetyckiej wizji, porywają i budzą w was sympatię dla tego zjawiska czy idei, z którą nie jesteście bynajmniej skłonni sympatyzować. Nie gwałtowna, porywająca siła, ale przeciwnie, subtelność i pewien umiar poetycki — oto cechy charakterystyczne jego talentu. Dlatego nie zdołałby on, zdaniem naszym, pozyskać sobie powszechnej sympatii wśród naszej publiczności, gdyby mówił o zagadnieniach i potrzebach zupełnie obcych jego czytelnikom i nieuświadomionych w społeczeństwie. Niektórzy czytelnicy zauważyliby
wdzięk poetycznych opisów w jego powieściach, subtelność i głębię w kreśleniu różnych osób i sytuacji, ale nie ulega wątpliwości, że wszystko to byłoby niewystarczające, by zapewnić pisarzowi trwałe powodzenie i sławę. Najbardziej nawet sympatycznego i utalentowanego pisarza, którego nie stać jednak na żywy stosunek do współczesności, spotkać musi los p. Feta, którego niegdyś chwalono, a dzisiaj może tylko jakichś dziesięciu amatorów pamięta z dziesięć jego najlepszych wierszy. Żywy stosunek do współczesności ocalił p. Turgieniewa i zapewnił mu stałe powodzenie wśród czytelników. Pewien wnikliwy krytyk niegdyś nawet zarzucał p. Turgieniewowi, że jego działalność tak silnie odzwierciedla „wszystkie drgnienia myśli społecznej". My jednak dopatrujemy się tutaj najżywotniejszej cechy turgieniewowskiego talentu i tym właśnie tłumaczymy fakt, że każdy utwór Turgieniewa witano dotychczas z taką sympatią, niemalże z entuzjazmem.
Możemy zatem śmiało stwierdzić, że jeśli p. Turgieniew poruszył jakieś zagadnienie w swojej powieści lub odsłonił nową sferę stosunków społecznych, nie ulega najmniejszej wątpliwości, że zagadnienie to w istocie kiełkuje lub niebawem kiełkować będzie w świadomości warstw wykształconych i że ta nowa strona życia zaczyna już występować i wkrótce ukaże się oczom wszystkich w całej jaskrawości. Dlatego ilekroć pojawia się powieść p. Turgieniewa, nasuwa się ciekawe pytanie: w jakich aspektach ukazuje autor życie, jakie porusza zagadnienia?
Zagadnienie to nasuwa się i tym razem, a jeśli chodzi o nową powieść p. Turgieniewa, jest jeszcze bardziej interesujące niż zwykle. Dotychczas droga p. Turgieniewa zgodnie z rozwojem naszego społeczeństwa prowadziła na ogół wyraźnie w jednym kierunku. Jego punktem wyjścia była sfera wzniosłych idei i teoretycznych dążności, a zmierzał ku temu, by te idee i dążenia przeszczepić na twardy grunt pospolitej rzeczywistości, która daleko od nich odbiegła. Przygotowania do walki i cierpienia bohatera walczącego o zwycięstwo swoich zasad i jego załamanie się pod przytłaczającym brzemieniem małości ludzkiej — oto zwykły wątek powieści p. Turgieniewa. Ma się rozu
mieć, że podstawa walki, to znaczy idee i dążenia, zmieniały się w każdym utworze lub też z biegiem czasu i zależnie od okoliczności wypowiadały się. w sposób bardziej zdecydowany i stanowczy. A zatem na miejsce Niepotrzebnego człowieka pojawiał się Pasynkow, po Pasynkowie — Rudin, po Rudinie — Ławriecki. Każdy nowy bohater był śmielszy i doskonalszy od swego poprzednika, ale istota ich charakteru i całego życia zawsze była ta sama. Byli. krzewicielami nowych idei w pewnej sferze, oświecali, byli propagatorami — chociażby dla jednej duszy kobiecej, tak — propagatorami. Bardzo ich za to chwalono i słusznie — w swoim czasie byli widać potrzebni i mieli trudne zadanie, godne szacunku i pożyteczne. Nic dziwnego, że wszyscy otaczali ich taką miłością, współczuli ich cierpieniom duchowym, ubolewali nad ich bezowocnymi wysiłkami. Nic dziwnego, że nikomu nie przychodziło wtedy na myśl, że wszyscy ci panowie — nieprzeciętni, szlachetni i rozumni — są w gruncie rzeczy próżniakami. Kreśląc te postaci w różnych sytuacjach i kolizjach sam p. Turgieniew zwykle współczuje im serdecznie, szczerze ubolewa nad ich cierpieniami i budzi stale te same uczucia w masie czytelników. Kiedy jakiś motyw tej walki i cierpień wydawał się już niedostateczny, kiedy jakiś rys szlachetności i wzniosłości w tych postaciach nabierać zaczynał jak gdyby posmaku pospolitości, p. Turgieniew umiał wynajdywać inne motywy, inne cechy charakteru i znowu trafiał do serca czytelnika, i znowu budził zachwyt i sympatię dla siebie i swoich bohaterów. Zdawało się, że temat ten nigdy się nie wyczerpie.
Ale w ostatnich czasach społeczeństwo nasze zdradza coraz wyraźniej wymagania zupełnie inne niż te, które powołały do życia Rudina i dalszych bohaterów spod jego znaku. W pojęciach większej części naszej inteligencji dokonał się w stosunku do tych postaci zasadniczy zwrot. Nie chodziło już o zmianę takich czy innych motywów, tych czy innych zasad i dążeń, ale o samą istotę ich działalności. W czasie gdy wszyscy ci światli szermierze prawdy i dobra przybierali przed nami wdzięczne pozy, kiedy przemawiali tak pięknie, cierpiąc za swoje wznio
słe przekonania — wyrośli nowi ludzie, dla których miłość prawdy i uczciwość w dążeniu do celu nie jest już czymś nadzwyczajnym. Niepostrzeżenie i stale wchłaniali już od dzieciństwa pojęcia i tendencje, o które dawniej szlachetni ludzie zmuszeni byli walczyć, dręczyć się zwątpieniami, cierpieć w wieku dojrzałym*.
W rezultacie sam charakter wykształcenia naszej współczesnej młodzieży przybrał już inny odcień. Pojęcia i dążenia, które uprawniały dawniej do miana człowieka postępowego, są dziś pierwszym i niezbędnym stopniem najzwyklejszego wykształcenia. Gimnazjalista, przeciętny kadet, a nawet porządny seminarzysta wypowiadają dzisiaj poglądy, o które dawniej, na przykład Bieliński, musiał wszczynać gorące spory. I gimnazjalista czy kadet wypowiada te poglądy — z trudem niegdyś wywalczone — zupełnie spokojnie, bez jakiejkolwiek fanfaronady czy zarozumiałości, jak coś, co nie może być inne i nawet jest inaczej nie do pomyślenia.
Spotkawszy zwolennika tak zwanego kierunku postępowego żaden porządny człowiek nie zdumiewa się już teraz i nie zachwyca, nikt nie patrzy mu już w oczy z niemym podziwem, nie ściska tajemniczo dłoni i nie zaprasza szeptem do siebie, do grona wybranych osób, aby pomówić o tym, że bezprawie i ucisk są zgubne dla państwa. Przeciwnie, człowiek, który nie aprobuje bezinteresowności, emancypacji itp., budzi dzisiaj mimo woli zdziwienie i pogardę. Obecnie nawet ci ludzie, którzy w głębi duszy nie lubią postępowych idei, powinni udawać, że
* Zarzucano już nam niegdyś słabość do młodego pokolenia i podkreślano pospolitość i jałowość, która cechuje w większej części jego przedstawicieli. Ale nie zamierzaliśmy nigdy bronić wszystkich młodych ludzi bez wyjątku i nie byłoby to zresztą zgodne z naszym celem. Pospolitość i jałowość — to cecha wszystkich epok i ludzi w różnym wieku. Ale mówiliśmy i mówimy tym razem o ludziach wybranych, o najlepszych, nie o ludziach z tłumu, gdyż Rudin i wszyscy ludzie jego pokroju nie byli przecież jednymi z wielu, ale najwybitniejszymi w swoim czasie. Nie miniemy się zresztą z prawdą twierdząc, że ostatnimi czasy podniósł się wszakże poziom wykształcenia mas. — M. D.
je lubią, jeśli chcą mieć wstęp do porządnego towarzystwa. Jasne jest, że wobec takiego stanu rzeczy dawni krzewiciele dobra, ludzie rudinowskiego pokroju, tracą w dużej mierze swój dotychczasowy kredyt. Szanuje się ich jak starych nauczycieli; ale mało kto spośród tych, którzy nabrali już rozumu, skłonny jest wysłuchiwać znowu tych samych nauk, jakich słuchano tak chciwie dawniej, w wieku dziecięcym, w pierwszym etapie rozwoju. Trzeba już czegoś innego, należy iść dalej *.
„Ale przecież społeczeństwo — mógłby ktoś powiedzieć — nie doszło jeszcze w swoim rozwoju do końca; możliwe jest dalsze doskonalenie się umysłowe i moralne. A zatem potrzebni są społeczeństwu kierownicy, i głosiciele prawdy, i propagatorzy, słowem — ludzie w rodzaju Rudina. Załóżmy, że wszystko, co wywalczono poprzednio, zostało zaakceptowane i ugruntowało się w ogólnej świadomości. Nie wyklucza to jednak możliwości, że pojawią się nowi Rudinowie, głosiciele nowych, wzniosłych tendencji, że będą znowu walczyli i cierpieli i znów pozyskają sympatię społeczeństwa. Temat ten jest w swoich wątkach treściowych w istocie niewyczerpalny i może stale przynosić nowe laury takiemu pisarzowi jak p. Turgieniew".
Byłoby pożałowania godne, gdyby tego rodzaju sąd potwierdził się właśnie teraz. Na szczęście, zdaje się, obala go ostatni ruch w naszej literaturze. Rozumując abstrakcyjnie musimy
* Sądowi temu przeczy, jak się zdaje, niezwykłe powodzenie, jakim cieszą się wydania niektórych naszych pisarzy z piątego dziesięciolecia. Najlepszym przykładem jest tu Bieliński, którego dzieła rozeszły się szybko i pono w egzemplarzy. Ale naszym zdaniem fakt ten potwierdza tylko naszą myśl. Bieliński był najbardziej postępowy wśród postępowych, dalej nie poszedł nikt z jego współczesnych i tam, gdzie rozchwytano w ciągu kilku miesięcy egzemplarzy Bielińskiego, Rudinowie nie mają już po prostu nic do roboty. Powodzenie Bielińskiego nie dowodzi bynajmniej, że jego idee są jeszcze dla naszego społeczeństwa nowe i że trzeba dużego wysiłku, by je rozpowszechnić, ale właśnie tego, że dla większości są one dzisiaj drogie i święte i że ich propagowanie nie wymaga już teraz od nowych działaczy ani bohaterstwa, ani wyjątkowego talentu. — M. D.
przyznać, że myśl o wiecznym ruchu i wiecznej zmianie idei w społeczeństwie a więc i o tym, że głosiciele tych idei są wobec tego stale potrzebni — jest zupełnie słuszna. Ale trzeba przecież wziąć pod uwagę, że społeczeństwa żyją nie tylko po to by rozważać i dzielić się ideami. Rola idei i ich stopniowego rozwoju polega właśnie na tym, że idee te, rodząc się z istniejących już faktów, wyprzedzają zawsze zmiany w samej rzeczywistości. Pewien stan rzeczy wytwarza w społeczeństwie potrzebę, społeczeństwo uświadamia ją sobie, po czym nastąpić winna faktyczna zmiana, aby zaspokoić odczuwaną przez wszystkich potrzebę. W ten sposób po okresie uświadamiania sobie pewnych idei i dążeń winien nastąpić w społeczeństwie okres ich realizacji; po medytacjach i debatach — ma nastąpić czyn. Nasuwa się teraz pytanie: cóż robiło nasze społeczeństwo w ciągu ostatnich — lat? Na razie nic. Uczyło się, rozwijało, słuchało Rudinów, ubolewało nad ich niepowodzeniami w szlachetnej walce o przekonania, przygotowywało się do czynu, ale nie robiło nic... W myśli i sercu wezbrało tyle piękna, zauważono, jak zły i nieuczciwy jest istniejący stan rzeczy; masa ludzi, którzy „uważają, że przerastają otaczającą ich rzeczywistość", zwiększa się z każdym rokiem — i jeszcze trochę, a bodajże wszyscy przerosną rzeczywistość... Nie jest chyba pożądane, abyśmy szli wiecznie tą męczącą drogą rozterki, zwątpień, abstrakcyjnych goryczy i pociech. Jasne jest chyba, że nie potrzeba nam teraz ludzi, którzy by kazali nam „przerastać otaczającą nas rzeczywistość", ale trzeba nam takich, którzy by podnieśli — lub nauczyli nas podnieść samą rzeczywistość do poziomu rozsądnych wymagań, któreśmy już sobie uświadomili. Słowem, potrzebni są nam ludzie zdolni do czynu, a nie do abstrakcyjnych i zawsze nieco epikurejskich medytacji.
Wielu z nas uświadomiło to sobie, chociaż jeszcze niewyraźnie, już wtedy, gdy pojawiło się „Szlacheckie gniazdo". Talent p. Turgieniewa, który trzyma zawsze rękę na pulsie rzeczywistości, pozwolił mu i tym razem wyjść obronną ręką z trudnej sytuacji. Ujął Ławrieckiego tak, że nie jesteśmy tu jakoś skłonni do ironii, chociaż należy on właśnie do tego rodzaju próżniac
kich typów, na które patrzymy zwykle z uśmieszkiem. Dramatyczność jego sytuacji nie wynika już z walki z własną słabością, ale ze starcia się z takimi pojęciami i obyczajami, z którymi nawet energiczny i śmiały człowiek zawaha się walczyć. Jest żonaty, ale z żoną nic go nie łączy; pokochał czystą, świetlaną istotę, wychowaną jednak w zasadach, w myśl których miłość do żonatego człowieka jest strasznym przestępstwem. A przy tym i ona go kocha i jego zabiegi boleśnie ranią jej serce i budzą wyrzuty sumienia. Mimo woli zamyślisz się smutnie i gorzko nad taką sytuacją; pamiętamy, jak boleśnie ścisnęło się nam serce, kiedy żegnając się z Lizą Ławriecki powiedział: „Ach, Lizo, Lizo! Jakże moglibyśmy być szczęśliwi!" i kiedy ona — już pokorna zakonnica w duszy — odpowiedziała: „Sam pan widzi, że szczęście nie zależy od nas, lecz od Boga", a on zaczął już: "Tak, dlatego, że pani..." i urwał... Czytelnicy i krytycy „Szlacheckiego gniazda" zachwycali się, jak pamiętamy, wieloma innymi szczegółami tej powieści. Dla nas najistotniejszy jest tu jednak tragiczny konflikt Ławrieckiego, któremu w tym właśnie wypadku musimy przebaczyć jego bierność. Sprzeniewierzając się niejako jednej z wrodzonych właściwości swego typu, Ławriecki niemal że nie jest tu nawet propagatorem. Począwszy od pierwszego spotkania z Lizą, kiedy szła ona na mszę, w ciągu całej powieści Ławriecki korzy się przed jej niezachwianymi pojęciami i nie ośmiela się ani razu wystąpić z trzeźwymi kontrargumentami. W tym wypadku bowiem propaganda byłaby już czynem, którego się Ławriecki boi podobnie jak wszyscy inni spod jego znaku. Mimo to zdaje się nam (lub przynajmniej zdawało się podczas czytania powieści), że sama sytuacja Ławrieckiego, sam tak dobrze znany w życiu rosyjskim konflikt, który wybrał p. Turgieniew, powinien służyć jako potężna propaganda i poddać każdemu czytelnikowi wiele myśli z olbrzymiego zakresu pojęć, którymi kierujemy się w życiu. Z tego, co dotychczas o powieści pisano i mówiono, widzimy, żeśmy się nieco pomylili: wielu czytelników zrozumiało inaczej albo nie zrozumiało w ogóle sensu sytuacji Ławrieckiego. Ale że jest w nim jakiś prawdziwy, a nie wyimaginowany tragizm — zro
zumiano, i właśnie to wespół z walorami artystycznymi powieści zapewniło „Szlacheckiemu gniazdu" ogólny zachwyt i sympatią całej czytającej publiczności rosyjskiej.
Po „Szlacheckim gnieździe" można się było niepokoić o losy nowego utworu p. Turgieniewa. Tworzenie pięknych charakterów uginających się pod ciosami losu — to była teraz bardzo śliska droga. W pochwalnym hymnie na cześć „Szlacheckiego gniazda" dawały się już słyszeć głosy wyrażające niezadowolenie z Ławrieckiego, od którego oczekiwano czegoś więcej. Sam autor uznał za stosowne wprowadzić do powieści Michalewicza, który wymyśla Ławrieckiemu od piecuchów. A Ilja Iljicz Obłomow, który pojawił się w tym samym czasie, ostatecznie i prosto z mostu wytłumaczył całej publiczności rosyjskiej, że człowiek słaby i pozbawiony woli raczej teraz rozśmieszy tylko ludzi, niechaj już więc lepiej leży na swojej kanapie zamiast biegać, krzątać się, hałasować, perorować i przelewać z pustego w próżne w ciągu całych lat i dziesięcioleci. Przeczytawszy „Obłomowa" publiczność zrozumiała, że Ławriecki jest to jeszcze jeden z grona interesujących „niepotrzebnych ludzi" i zorientowała się, że ludzie ci są teraz w istocie niepotrzebni i że taki z nich pożytek jak i z poczciwego Ilji Iljicza. „Co teraz stworzy p. Turgieniew?" — pomyśleliśmy i zabraliśmy się z wielkim zainteresowaniem do powieści „W przededniu".
Wyczucie chwili bieżącej i tym razem nie zawiodło autora. Uświadomiwszy sobie, że jego dawni bohaterowie już zrobili swoje i nie mogą nadal budzić sympatii w lepszej części naszego społeczeństwa, postanowił rozstać się z nimi: Odczuwając w kilku oderwanych zjawiskach nurt nowych postulatów życiowych, spróbował wkroczyć na drogę, którą toczy się współczesny ruch postępowy...
W nowej powieści p. Turgieniewa spotykamy inne sytuacje, inne typy niż te, do których przyzwyczailiśmy się w jego utworach z poprzedniego okresu. Ogólna potrzeba czynu, żywego czynu, kiełkująca już pogarda dla martwych, abstrakcyjnych zasad i biernych cnót wyraziła się w całym układzie nowej powieści. Każdy,. kto czytać będzie nasz artykuł, przeczytał już
zapewne „W przededniu". Dlatego zamiast streszczać powieść, ograniczymy się tylko do charakterystyki jej głównych postaci.
Bohaterką powieści jest poważnie myśląca dziewczyna, energiczna, o szlachetnych dążnościach. Rozwijała się w sposób bardzo swoisty w wyniku szczególnych okoliczności rodzinnych.
Ojciec i matka nie byli to ludzie źli, ale bardzo ograniczeni; matka wyróżniała się nawet dodatnio dobrocią serca i łagodnością. Helena nie znała w dzieciństwie rodzinnego despotyzmu, który gubi w zarodku tak wiele pięknych natur. Pozostawiano jej zawsze całkowitą swobodę; nie krępował jej żaden formalizm; wyrosła sama, bez przyjaciółek. Ojciec jej, Mikołaj Artiomycz Stachow, człowiek tępawy, który pozował przy tym na filozofasceptyka, trzymał się z dala od życia rodzinnego i początkowo tylko zachwycał się swoją malutką Heleną zdradzającą od najmłodszych lat niezwykłe zdolności. Póki Helena była jeszcze mała, ubóstwiała ojca. Ale stosunek Stachowa do żony nie był zbyt poprawny: ożenił się z Anną Wasiljewną tylko dla posagu, nie żywił dla niej żadnych uczuć, traktował ją niemalże pogardliwie i szukał od niej ucieczki w towarzystwie Augustyny Christianowny, która umiała wypróżniać mu kieszeń i ogłupiała go. Anna Wasiljewną. kobieta chora i uczuciowa w rodzaju Marii Dymitriewny ze „Szlacheckiego gniazda", znosiła pokornie swój los, ale skarżyła się całemu domowi nie wyłączając zresztą córki. W ten sposób Helena staje się niebawem powiernicą matki w jej nieszczęściu, a zarazem siłą faktu sędzią i jej, i ojca. Ze względu na wrażliwą naturę Heleny wywarło to duży wpływ na rozwój jej osobowości. Im mniej mogła w tym wypadku działać praktycznie, tym żywiej pracowała jej myśl i wyobraźnia. Zmuszona od najwcześniejszych lat do obserwowania wzajemnego stosunku swoich najbliższych, starając się sercem i myślą wniknąć w istotę tego stosunku i zawyrokować o nim, Helena przyzwyczaiła się wcześnie do samodzielnego myślenia, nauczyła się rozumieć wszystko, co ją otaczało. Stosunki rodzinne Stachowów kreśli p. Turgieniew bardzo pobieżnie, ale mimo szkicowego ujęcia znajdujemy tu trafne wskazówki, które mówią nam bardzo wiele o pierwszym okresie kształto
wania się charakteru Heleny. Była z natury dzieckiem wrażliwym i mądrym; jej stanowisko między matką a ojcem nauczyło ją wcześnie myśleć poważnie i szybko dorosła do swojej samodzielnej i władczej roli. Stanąwszy na tym samym poziomie co starsi, sądziła ich. I nie rozumowała przy tym na zimno, przejmowała się do głębi duszy, bo chodziło tu przecież o najbliższych, o najdroższych, o sprawy, z którymi wiązały się jej najświętsze uczucia i wszystko, co dziewczynkę do żywego obchodziło. Dlatego właśnie wyniki jej rozmyślań wpływają bezpośrednio na jej uczucia: ubóstwiając początkowo ojca przywiązała się potem namiętnie do matki, w której ujrzała istotę uciśnioną i cierpiącą. Ale równocześnie z miłością do matki nie żywi żadnych wrogich uczuć do ojca, który nie był ani złoczyńcą, ani skończonym głupcem, ani domowym tyranem. Był tylko najzwyklejszą sobie przeciętnością i Helena zobojętniała dla niego instynktownie, a potem, być może — świadomie, gdy zdecydowała, że nie ma go za co kochać. Niebawem tę samą przeciętność ujrzała w matce i w sercu jej zamiast gorącej miłości i szacunku pozostało tylko współczucie i pobłażliwość. P. Turgieniew bardzo trafnie określił jej stosunek do matki mówiąc, że „postępowała z matką jak z chorą babcią". Matka widziała, że córka stoi od niej wyżej; natomiast ojciec, kiedy córka zaczęła go umysłowo przerastać, co nie przedstawiało zresztą żadnych trudności, zobojętniał dla niej, orzekł, że jest dziwaczką, i machnął na nią ręką.
A w niej rosło tymczasem i rozwijało się szlachetne, humanitarne uczucie. Przygnębiony wygląd matki obudził w jej dziecięcym sercu współczucie dla cudzego cierpienia i to wcześniej jeszcze, nim zaczęła dobrze rozumieć, o co chodzi. Odczuwała z tego powodu stały ból, który towarzyszył na każdym kroku jej rozwojowi i nadawał szczególny, poważny kierunek jej myślom. Z czasem pod wpływem tego bólu zrodziło się w niej i skrystalizowało pragnienie czynu, by znaleźć ujście w namiętnych, upartych poszukiwaniach dobra i szczęścia dla wszystkich. Helena szuka jeszcze po omacku, nierozwinięte były jeszcze jej siły, kiedy znalazła nowy przedmiot swoich rozmyślań
i marzeń, swego uczucia i miłości — małą żebraczkę Katię, z którą się zaznajomiła. W dziesiątym roku życia zaprzyjaźniła się z tą dziewczynką; wychodzi do niej potajemnie do sadu, przynosi jej łakocie, chusteczki, drobną monetę (zabawek Katia nie brała), przesiaduje z nią całymi godzinami i z uczuciem radości, że się upokarza, je jej czerstwy chleb. Helena słuchała jej opowiadań, nauczyła się jej ulubionej piosenki, z ukrytym szacunkiem i strachem słuchała zapewnień Kati, że ucieknie ona od swojej złej ciotki i będzie żyła całkiem według bożej woli, a sama marzyła przy tym, jak przewiesi sobie torbę przez ramię i ucieknie z Katią.
Katia wkrótce umarła, ale znajomość ta wywarła poważny wpływ na charakter Heleny. Obok ludzkiego, szlachetnego współczucia pojawiła się jeszcze jedna cecha: owa pogarda lub przynajmniej surowa obojętność wobec niepotrzebnego zbytku w życiu bogaczy, jaką odczuwa każdy niezupełnie jeszcze zepsuty człowiek na widok bezradnej nędzy. Niebawem cała dusza Heleny zapłonęła chęcią czynienia dobrze i żądza ta znalazła początkowo ujście w zwykłych, dostępnych jej aktach miłosierdzia. „Biedni, głodni, chorzy interesowali ją, niepokoili i dręczyli, widziała ich we śnie, wypytywała o nich wszystkich swoich znajomych". Nawet "wszystkie nieszczęsne zwierzęta, chude psy podwórzowe, skazane na śmierć kocięta, wróble, które wypadły z gniazda, nawet owady i gady znajdowały w Helenie protektorkę i obrończynię: karmiła je sama i nie brzydziła się ich". Ojciec nazywał to wszystko banalną czułostkowością; ale Helena nie była sentymentalna, albowiem sentymentalność odznacza się właśnie nadmiarem uczuć i słów przy całkowitym braku miłości wyrażającej się czynem, gdy tymczasem uczucie Heleny szuka sobie stale ujścia w czynie. Pustych pieszczot i czułości nie cierpiała i nie przywiązywała w ogóle wagi do słów, którym nie towarzyszą czyny, szanowała jedynie praktyczną, pożyteczną działalność. Nawet wierszy nie lubiła, nie znała się także na sztuce.
Aktywne dążenia duszy rozwijają się jednak i krzepną tylko wraz z szeroką, swobodną działalnością. Aby nabrać odwagi
i śmiałości niezbędnej do czynnej walki, aby ocenić swoje siły i znaleźć dla nich odpowiednie zastosowanie, należy siły te kilkakrotnie wypróbować, doznać niepowodzeń i przeciwności, przekonać się, co wart jest taki czy inny wysiłek, jak przezwycięża się różne przeszkody. Mimo że Helena rozwijała się zupełnie swobodnie, nie mogła znaleźć dostatecznych środków, by ćwiczyć siły w działaniu i uczynić zadość swoim dążeniom. Nikt nie przeszkadzał jej robić to, co się jej podoba; ale nie było nic do roboty. Nie krępowano jej pedantyzmem systematycznej nauki i dzięki temu ustrzegła się w wykształceniu mnóstwa przesądów nieodłącznych od systemów, kursów i od wszelkiej rutyny nauczania. Czytała wiele i ze zrozumieniem; ale sama lektura nie wystarczała jej — sprawiła jedynie to, że przede wszystkim rozwinął się w Helenie rozsądek i rozum zaczął brać nawet górę nad żywą potrzebą serca. Rozdawanie jałmużny, opiekowanie się szczeniętami i kociętami, obrona muchy przed pająkiem — to jej również nie wystarczało: kiedy podrosła i nabrała rozumu, ujrzała, oczywiście, jak wąski jest zakres jej działalności; wszystkie zajęcia tak mało przy tym wymagały wysiłku i nie mogły jej wypełnić życia. Trzeba było czegoś więcej, pragnęła czegoś wznioślejszego; ale czego właściwie — tego nie wiedziała, a jeśli nawet wiedziała, nie umiała wziąć się do rzeczy. I dlatego właśnie Helena jest stale podniecona, wciąż na coś czeka, czegoś szuka; nawet jej powierzchowność nabiera jakiegoś specjalnego charakteru.
W jej postaci, w wyrazie twarzy — skupionym i jakby nieco zalęknionym, w jasnym, ale niespokojnym spojrzeniu, w uśmiechu, jakby wymuszonym, w głosie cichym i przerywanym — było coś nerwowego, naelektryzowanego, coś porywczego i naglącego.
Jasne jest, że ma ciągle różne wątpliwości co do siebie samej, że nie zdecydowała jeszcze o swojej roli. Zrozumiała, czego jej nie trzeba i patrzy dumnie i śmiało na swoje codzienne życie; ale czego jej trzeba, zwłaszcza — co robić, aby osiągnąć to, czego jej potrzeba — Helena na razie nie wie i stąd ten stan naprężenia, niepokój i porywczość. Helena wciąż czeka, żyje w przededniu czegoś, co ma nastąpić... Gotowa jest do jak naj
żywszej, jak najenergiczniejszej działalności, ale wziąć się do rzeczy z własnej inicjatywy, sama jedna — nie ma odwagi.
Ta nieśmiałość, ta praktyczna bierność bohaterki przy jej bogatej indywidualności i silnej żądzy czynu zdumiewa nas mimo woli i potwierdza fakt, że osobowość Heleny jeszcze się nie ukształtowała. Ale w tym właśnie nieukształtowanym w całej pełni charakterze, w tej niezdolności do czynu dopatrujemy się żywej łączności między bohaterką p. Turgieniewa i całą naszą inteligencją. Charakter Heleny został w zasadzie pomyślany w ten sposób, że jest ona zjawiskiem wyjątkowym. Gdyby bowiem miała być wyrazicielką swoich poglądów i dążeń — stałaby się obca społeczeństwu rosyjskiemu i nie byłaby nam tak bliska, jak jest. Byłaby postacią wyimaginowaną, rośliną przesadzoną niefortunnie na nasz grunt z jakiegoś innego kraju. Ale trafne wyczucie rzeczywistości ostrzegło p. Turgieniewa, że praktyczna działalność jego bohaterki nie może iść w parze z jej teoretycznymi poglądami, wewnętrznym porywem serca i potrzebą duszy. Nasze życie społeczne nie dostarcza jeszcze pisarzowi tego rodzaju materiałów. W całym społeczeństwie naszym budzi się dopiero chęć prawdziwego czynu i świadomość, jak marne są piękne mamidła, wzniosłe hasła i skostniałe formy, które zadowalały nas tak długo, którymi tak długo cieszyliśmy się i łudzili. Mimo wszystko nie wyszliśmy jeszcze z tej sfery, w której spało się nam tak dobrze, i nie wiemy właściwie, gdzie się znajduje wyjście; a jeśli są nawet tacy, którzy wiedzą, boją się je otworzyć.
Trudna, męcząca, przejściowa sytuacja naszego społeczeństwa wyciska bezwarunkowo swoje piętno i na literaturze pięknej, która rodzi się w tym środowisku. W społeczeństwie nie brak silnych charakterów, poszczególni ludzie osiągają wysoki poziom rozwoju moralnego; i oto w literaturze pojawiają się również takie postaci. Ale są to wszystko tylko piękne zadatki charakterów, które się jednak nie rozwijają, są to możliwości, które się nie aktualizują. W Oldze z „Obłomowa" widzieliśmy kobietę idealną, która w rozwoju swoim przerosła znacznie społeczeństwo; ale gdzież jest jej działalność prak
tyczna? Zdawałoby się, że może tworzyć nowe życie, a tymczasem żyje w takiej samej atmosferze banalności, jak jej wszystkie przyjaciółki, bo od tej banalności nie ma ucieczki. Sztolc podoba się jej jako energiczny, czynny człowiek; ale mimo wielkiego artyzmu, z jakim autor „Obłomowa" kreśli swoje typy, nawet Sztolc demonstruje nam tylko zdolności, nie widzimy zaś czy umie je zastosować; nie stąpa twardo po ziemi, lecz snuje się przed nami jakby we mgle.
Kreśląc postać Heleny, Turgieniew podjął nową próbę odtworzenia energicznego, czynnego charakteru i trzeba przyznać, że próba ta na ogół się autorowi udała. Jeżeli nawet takie kobiety jak Helena spotykamy rzadko, to w najzwyklejszych typach kobiecych zauważamy niejednokrotnie zarodki tych czy innych istotnych cech jej charakteru i zadatki wielu jej dążeń. Jako postać idealna, złożona z najbardziej dodatnich elementów ujawniających się w naszym społeczeństwie, Helena jest dla nas zrozumiała i bliska. Dążenia jej są dla nas jasne: Helena jest niejako odpowiedzią na pytania i wątpliwości Olgi, która w pożyciu ze Sztolcem dręczy się i tęskni, sama nie wiedząc za czym. W Helenie znajdujemy przyczynę tęsknoty, którą odczuwa każdy porządny Rosjanin w najlepszych nawet warunkach życia. Helena pragnie czynić dobrze, pragnie uszczęśliwić wszystkich dokoła, gdyż nie wyobraża sobie nie tylko osobistego szczęścia, ale nawet spokoju, jeśli otaczają ją cierpiący, nieszczęśliwi, biedni i upokorzeni.
Jakież pole działalności zapewnić mógł Turgieniew swojej bohaterce zgodne z potrzebą jej duszy? Trudno dać na to odpowiedź nawet abstrakcyjną; — współczesny pisarz rosyjski prawdopodobnie jeszcze nie może stworzyć artystycznego obrazu takiej działalności. Skądże tu wziąć działalność? Chcąc nie chcąc autor każe swojej bohaterce zaspokajać szczytne pragnienia tanim kosztem — rozdawaniem jałmużny i ratowaniem porzuconych kociąt. Bohaterka nie umie i boi się zabrać do działalności wymagającej wielkiego wysiłku i walki. Widzi w swoim otoczeniu, że jedni uciskają drugich, idzie wobec tego
za głosem serca i trzyma się z daleka od wszystkich, w obawie, że sama zacznie ich uciskać. W domu nie wywiera żadnego wpływu; ojciec i matka wydają się jej obcy; boją się jej autorytetu, a Helena z kolei nie prosi ich nigdy o rady i wskazówki, niczego od nich nie żąda. W domu mieszka młoda, dobroduszna Niemką, Zoja, która ma dotrzymywać towarzystwa Helenie. Helena unika jej, prawie że z nią nie rozmawia; stosunek ich jest bardzo zimny. Mieszka z nimi również Szubin, młody rzeźbiarz, o którym niebawem pomówimy; Helena sądzi go bardzo surowo, ale nie stara się o jakikolwiek wpływ na niego, co by mu się bardzo przydało. W całej powieści nie ma ani jednego wypadku, by chęć czynienia dobrze kazała Helenie wmieszać się w sprawy otaczających ją ludzi i wywrzeć na nich jakikolwiek wpływ. Nie jest to zdaniem naszym, przypadkowym błędem autora; nie, w. społeczeństwie naszym jeszcze niedawno, nawet nie wśród kobiet, ale wśród mężczyzn wyróżniał się i olśniewał nas specjalny typ ludzi, którzy szczycili się swą izolacją od otaczającego ich środowiska. „Tu nie można pozostać czystym — mówili — przy tym całe to środowisko jest takie marne i pospolite, że lepiej się od niego odsunąć". I odsuwali się rzeczywiście nie podejmując ani jednej energicznej próby, by wprowadzić w tym pospolitym środowisku jakieś zmiany na lepsze, ich postępowanie uważano za jedyne uczciwe wyjście z sytuacji i niemalże za bohaterstwo. Rozumie się samo przez się, że pod wpływem takich przykładów i poglądów autor uważał za najlepsze wyjście przedstawienie życia Heleny w domu, wyłączając ją całkowicie poza nawias tego życia. Jak już zresztą zauważyliśmy, słabość Heleny została w powieści specjalnie umotywowana jej kobiecością i humanitaryzmem: Helena boi się wszelkich konfliktów — nie z powodu braku męstwa, ale dlatego, że się lęka kogokolwiek obrazić lub komuś zaszkodzić. Nie zaznała nigdy prawdziwego, czynnego życia i wyobraża sobie, że ideały swoje będzie mogła osiągnąć bez walki, bez czyjejkolwiek krzywdy. Po owym wypadku, kiedy Insarow mężnie wrzucił do wody pijanego Niemca, Helena pisała w swoim pamiętniku:
Tak, z nim żartować nie można, on potrafi i obronić. Ale po cóż ten gniew, te drżące wargi, ten jad w oczach? A może tak właśnie potrzeba? Czy nie można być mężczyzną i bojownikiem i pozostać przy tym łagodnym i delikatnym?
Ta prosta myśl nasunęła się jej dopiero teraz i to w formie pytania, na które nie znajduje zresztą odpowiedzi.
W tej niepewności, bezczynności i ciągłym męczącym oczekiwaniu czegoś niewiadomego rozpoczyna Helena dwudziesty rok życia. Niekiedy jest jej bardzo ciężko; widzi, że marnują się jej siły, widzi pustkę w swoim życiu; mówi o sobie: „gdybym była gdziekolwiek służącą, doprawdy byłoby mi lżej". Jeszcze bardziej przygnębia ją to, że uczucia jej nie znajdują w nikim oddźwięku, nie widzi w nikim oparcia. Zdaje się jej niekiedy, że pragnie czegoś, czego nie pragnie nikt, o czym nie myśli nikt w całej Rosji... Ogarnia ją lęk i silniej odczuwa potrzebę bliskiej duszy; czeka na nią z drżeniem i niepokojem, czeka na tę drugą istotę, która potrafi ją zrozumieć, odpowie na jej święte uczucia, pomoże jej i nauczy, co należy robić. Helena pragnie się komuś oddać, złączyć z kimś swoje ja i zaczyna jej ciążyć nawet samodzielność, która ją utrzymywała z dala od najbliższych.
Mając lat szesnaście zaczęła żyć swoim własnym życiem, ale życiem samotnym. Dusza jej płonęła i gasła w samotności, trzepotała się jak ptak w klatce, a klatki nie było; nikt jej nie krępował; nikt nie zatrzymywał, a ona wyrywała się i cierpiała. Czasem nie rozumiała sama siebie, nawet bała się samej siebie. Wszystko, co ją otaczało, wydawało się bądź bezsensowne, bądź niezrozumiałe. „Jak żyć bez miłości, a kochać nie ma kogo" — myślała i lęk ją ogarniał pod wpływem tych myśli i wrażeń.
Taki był nastrój bohaterki, kiedy w lecie na letnisku w Kuncowie rozpoczyna się akcja powieści. W ciągu krótkiego okresu czasu zjawia się przed nią trzech mężczyzn i jeden z nich opanowuje niepodzielnie całą jej duszę. Występuje tu zresztą i czwarty, wprowadzony epizodycznie, ale również potrzebny mężczyzna, którego także bierzemy pod uwagę. Trzej panowie
— to Rosjanie, czwarty jest Bułgarem i w nim właśnie znalazła Helena swój ideał. Przypatrzmy się tym panom.
Jeden z nich — namiętny i po swojemu w Helenie zakochany
— to rzeźbiarz, Paweł Jakowlewicz Szubin, przystojny, pełen
wdzięku dwudziestopięcioletni młodzieniec, dobroduszny, dowcipny, wesoły i zapalczywy, beztroski i utalentowany. Matka Heleny, Anna Wasiljewna, jest jego daleką ciotką i stąd jego bliski stosunek do młodej dziewczyny; Szubin liczy na to, że pozyska jej względy. Ale Helena patrzy na niego zawsze z góry i uważa go za niegłupie, ale rozpieszczone dziecko, którego nie można traktować poważnie, Szubin mówi zresztą do swego przyjaciela: „W swoim czasie podobałem się jej". Rzeczywiście ma wiele warunków, żeby się podobać; Helena ujęta początkowo jego zaletami zapomniała na pewien czas o jego wadach. Ale niebawem przekonała się, że Szubin to naturą artystyczna, że wszystko w nim zależy od chwili, że nic w nim nie ma stałego i pewnego, że cała jego istota jest złożona z kontrastów: lenistwo zabija w nim zdolności; zmarnowawszy wiele czasu odczuwa potem bezpłodną skruchę i gorycz, pogardę dla samego siebie, która z kolei przynosi mu pociechę w niepowodzeniu i każe się szczycić i chlubić sobą. Wszystko to zrozumiała Helena instynktownie, nie gubiąc się w męczących wątpliwościach; osądza Szubina spokojnie i bez gniewu. „Pani wyobraża sobie, że wszystko jest we mnie udane; nie wierzy pani w moją skruchę, nie wierzy, że mogę płakać szczerze!" — mówi do niej pewnego razu Szubin w przystępie rozpaczy. Helena nie odpowiada: „Nie wierzę", ale mówi po prostu: „Nie, Pawle Jakowliczu, wierzę w pańską skruchę i w pańskie łzy wierzę; ale wydaje mi się, że pańska skrucha pana bawi i łzy także". Szubin drgnął słysząc ten prosty wyrok, którym powinien był się rzeczywiście przejąć do głębi duszy. Nigdy nie przypuszczał, że jego porywy sprzeczności, cierpienia i przerzucanie się z jednej ostateczności w drugą można zrozumieć i wytłumaczyć tak prosto i trafnie. Słuchając tych słów nie sili się już nawet, by się okazać „interesującym człowiekiem". Rzeczywiście, kiedy Helena już wyrobiła sobie o nim zdanie, nie interesuje się nim więcej. Nie obchodzi jej wcale, czy jest on tu, czy tam, czy pamięta o niej, czy ją zapomniał, czy kocha ją, czy nienawidzi; nic jej z nim nie łączy, chociaż gotowa pochwalić go szczerze za to, co godne jest jego talentu.
Myśli jej zaczyna absorbować drugi z kolei mężczyzna, całkowicie inny w typie; jest niezgrabny, ma staroświecki wygląd, twarz nieładną, nawet nieco śmieszną, ale myślącą i dobrą. Prócz tego, jak wyraził się autor, jakieś „piętno przyzwoitości przylgnęło do tej niezgrabnej postaci". Jest to Andrzej Piotrowicz Biersieniew, serdeczny przyjaciel Szubina, filozof i uczony. Czyta historię Hohenstaufów i inne książki niemieckie, cechuje go skromność i samozaparcie. Na okrzyk Szubina: „Trzeba nam szczęścia, szczęścia! Zdobędziemy sobie szczęście!" — odpowiada: „A czyż nie ma nic ponad szczęście?" — Potem między przyjaciółmi toczy się następująca rozmowa:
— Na przykład? — zapytał Szubin i zatrzymał się.
— Oto, na przykład, obaj jesteśmy młodzi, jak mówisz, przyzwoici z nas ludzie i każdy z nas życzy sobie szczęścia; ale czy słowo „szczęście" to takie słowo, które by nas złączyło, zagrzało nas obu, kazałoby nam podać sobie ręce? Gzy nie jest to słowo egoistyczne, chciałem powiedzieć — słowo, które dzieli?
— A znasz słowa, które łączą?
— Tak, i jest ich niemało; i ty je znasz.
— No, jakież to słowa?
— Chociażby sztuka, jako że jesteś artystą; ojczyzna, nauka, wolność, sprawiedliwość.
— A miłość? — zapytał Szubin.
— I miłość to słowo, które łączy; ale nie ta miłość, której ty teraz pragniesz, nie miłośćupojenie, ale miłośćofiara.
Szubin zachmurzył się.
— To dobre dla Niemców; ja pragnę kochać dla siebie; chcę być numerem pierwszym.
— Numerem pierwszym — powtórzył Biersieniew. — A mnie się zdaje, że być numerem drugim — to jest właśnie cel naszego życia.
— Jeśli wszyscy będą postępowali tak, jak radzisz — przemówił z żałosnym grymasem Szubin — nikt na ziemi nie będzie jadł ananasów — każdy pozostawi je innym.
— A zatem ananasy nie są potrzebne; zresztą nie bój się: zawsze znajdą się amatorzy, którzy nawet chleb komuś od ust odejmą.
Z rozmowy tej widać, jak szlachetne są zasady Biersieniewa; jest on zdolny do tego, co nazywamy samozaparciem. Jest
szczerze gotów złożyć swoje szczęście w ofierze dla jednego z tych. słów, które nazywa „łączącymi". Powinno mu to pozyskać względy takiej, dziewczyny jak Helena, ale tu się właśnie wyjaśnia, dlaczego nie może on zawładnąć całą jej duszą, całym życiem. Jest jednym z tych bohaterów, których cechują cnoty bierne, człowiekiem gotowym znieść wiele, wiele ofiarować, który w ogóle postępuje szlachetnie, gdy wymagają tego okoliczności; ale nie potrafi i nie zdobędzie się nigdy na szeroką, śmiałą działalność, na swobodną walkę, na samodzielną rolę w jakiejkolwiek sprawie. Chce być numerem drugim i uważa, że takie jest nasze przeznaczenie; rzeczywiście jego rola w powieści przypomina po części Biźmienkowa z „Niepotrzebnego człowieka", a bardziej jeszcze Krupicyna z „Dwóch przyjaciół". Kochając Helenę staje się pośrednikiem między nią a Insarowem, którego ona pokochała, pomaga im wspaniałomyślnie, pielęgnuje Insarowa w chorobie, zrzeka się własnego szczęścia na rzecz przyjaciela, chociaż z bólem serca i nawet nie bez utyskiwań. Serce ma dobre i kochające, wiadomo, że będzie zawsze czynił dobrze nie tyle z potrzeby serca, ile dlatego, że należy czynić dobrze. Uważa, że trzeba poświęcić swoje szczęście dla ojczyzny, nauki itd., i tym samym staje się wiecznym niewolnikiem i męczennikiem idei. Szczęście osobiste i dobro ojczyzny, na przykład, to dla niego dwa różne pojęcia; nie umie, biedaczysko, wznieść się do tego, że są to pojęcia ściśle ze sobą złączone i że dobro ojczyzny jest warunkiem szczęścia osobistego. Przeciwnie, boi się jakby, że jego szczęście osobiste będzie kolidowało ze szczęściem ojczyzny, przeszkodzi tryumfowi sprawiedliwości, osiągnięciom nauki itp. Dlatego lęka się życzyć sobie szczęścia i jak mu to nakazują szlachetne zasady, postanawia poświęcić szczęście na rzecz swoich idei, uważając przy tym, że to wielki gest z jego strony. Oczywiście, że takiego człowieka stać jedynie na bierną szlachetność. Nie potrafi jednak poświęcić się niepodzielnie wielkiej sprawie, zapomnieć o całym świecie dla ukochanej idei, nie zapali się do niej, nie będzie o nią walczył jak o swoją radość, swoje życie, swoje szczęście... Robi to, co każe mu obowiązek, dąży do tego, co w myśl swoich zasad
uważa za sprawiedliwe; ale działa od niechcenia, bez zapału i przekonania, gdyż stale wątpi w swoje siły. Skończył doskonale studia uniwersyteckie, kocha naukę, stale studiuje i pragnie zostać profesorem: zdawałoby się, że to bardzo proste. Kiedy Helena pyta go jednak o profesurę, uważa za stosowne zauważyć z chwalebną skromnością: „Naturalnie, wiem bardzo dobrze, jak wiele mi brak, aby stać się godnym tego wielkiego... Chciałbym powiedzieć, że mam zbyt małe przygotowanie; ale mam nadzieję, że otrzymam pozwolenie na wyjazd za granicę..." Jak we wstępie do akademickiego przemówienia: „mam nadzieję, szanowni państwo, że wybaczycie mi łaskawie, iż moje słowa są takie suche i blade" itp...
A tymczasem profesura, o której Biersieniew mówi w ten sposób, jest marzeniem jego życia! Na pytanie Heleny, czy będzie całkowicie zadowolony ze swego stanowiska, jeśli otrzyma katedrę — odpowiada:
Całkowicie, Heleno Mikołajewno, całkowicie. Czyż może być piękniejsze powołanie? Pomyśleć tylko — iść w ślady Tymoteusza Mikołajewicza... Sama myśl o takiej działalności budzi we mnie radość i zmieszanie... tak, zmieszanie, którego... które wynika stąd, że uświadamiam sobie, jak słabe są moje siły.
Poczucie własnej słabości nie pozwala Biersieniewowi uwierzyć, że Helena go pokochała, po czym każe mu się martwić, że zobojętniała w stosunku do niego. W poczuciu słabości, polecając swego przyjaciela Insarowa, podkreśla między innymi, że nie pożycza pieniędzy. Echo słabości odzywa się nawet w medytacjach o przyrodzie. Mówi, że przyroda budzi w nim jakiś niepokój, trwogę, nawet smutek i pyta Szubina:
Co to znaczy? Czy w obliczu przyrody uświadamiamy sobie silniej naszą niedoskonałość, naszą niejasność, czy też nie zadowala nas to, co od niej otrzymujemy, a nic innego, to jest, chciałbym powiedzieć — czego nam potrzeba, dać nam ona nie może?
Rozważania Biersieniewa, utrzymane w romantycznym stylu, są w większej części przelewaniem z pustego w próżne. Tymczasem w powieści jest także wzmianka, że dyskutował o Feuerbachu: warto by posłuchać, co też mówił o Feuerbachu!...
A zatem Biersieniew to bardzo przyzwoity szlachcic rosyjski, któremu wpojono poczucie obowiązku i który poświęcił się potem nauce i filozofii. Jest bardziej wartościowy i godny zaufania niż Szubin i jeśli ktoś nim pokieruje, chętnie i prosto pójdzie wytkniętą drogą. Ale sam kierować nie potrafi nie tylko innymi, ale nawet sobą; nie ma w jego charakterze inicjatywy, nie rozwinęło jej w nim wychowanie, nie nabył jej później w życiu. Helena sympatyzuje z nim początkowo, ponieważ jest dobry i mówi zawsze rzeczowo. Wstyd jej nawet przed nim i uważa się za wielkiego nieuka, bo nie rozumie książek, które on jej przynosi. Ale Helena nie potrafi przywiązać się do niego, całą duszą nie może połączyć z nim swego losu. Zanim jeszcze ujrzała Insarowa, zrozumiała instynktownie, że Biersieniew nie jest tym, na którego czeka. Rzeczywiście, można stwierdzić z całą pewnością, że Biersieniew stchórzyłby, gdyby Helena zechciała go obarczyć swoją osobą, i uciekłby bez wątpienia pod jakimś tym czy innym nader niewinnym pretekstem.
Zresztą żyjąc w odosobieniu Helena zainteresowała się Biersieniewem przelotnie i zastanawiała się nawet, czy nie jest on tym, na którego od tak dawna i tak niecierpliwie czekała jej dusza, tym, który pomógłby jej rozwiązać wszystkie wątpliwości i wskazał jej drogę czynu. Ale sam Biersieniew przyprowadził do niej Insarowa i czar prysnął...
W Insarowie, ściśle mówiąc, nie ma nic nadzwyczajnego. Biersieniew, Szubin, Helena, a wreszcie nawet autor powieści charakteryzując go podkreślają wyróżniające cechy: Insarow nigdy nie kłamie, nie łamie swego słowa, nie pożycza pieniędzy, nie lubi rozmawiać o swoich czynach, nie zwleka z wykonaniem powziętej decyzji, jego słowa nie mijają się z czynem itp. Słowem, nie ma tych cech, które każdy pretendujący do miana człowieka przyzwoitego musiałby sobie gorzko wyrzucać. Ale ponadto jest on Bułgarem, który pragnie z całej duszy wyzwolić swoją ojczyznę, i myśli tej poświęca się cały, jawnie i z przekonaniem, widzi w niej ostateczny cel swego życia. Celowi temu nie. przeciwstawia swojego szczęścia osobistego; tego ro
dzaju myśl, tak naturalna u rosyjskiego uczonego i szlachcica, Biersieniewa, nie przychodzi nawet do głowy prostemu Bułgarowi. Przeciwnie, właśnie dlatego stara się on o wyzwolenie ojczyzny, że widzi w tym gwarancję swego osobistego spokoju i szczęścia całego życia; zostawiłby w spokoju ujarzmioną ojczyznę, gdyby tylko znaleźć mógł szczęście w czymkolwiek innym. Ale Insarow nie wyobraża sobie życia bez ojczyzny.
Jakże można być zadowolonym i szczęśliwym, kiedy współziomkowie cierpią? — myśli. — Jakże człowiek może znaleźć spokój, kiedy ojczyzna jest ujarzmiona i uciemiężona? I jakaż praca da mu zadowolenie, jeśli nie ulży losowi biednych współziomków?
W ten sposób pracuje dla swojej ukochanej sprawy spokojnie, bez pozy i fanfaronady, po prostu, jak je i pije. Na razie niewiele jeszcze może zdziałać dla zrealizowania swojej idei; cóż robić? Jada teraz nie do syta i niekiedy nawet głoduje; ale pożywienie, chociaż i skąpe, jest jednakże niezbędnym warunkiem jego egzystencji. Podobnie i wyzwolenie ojczyzny: Insarow studiuje na moskiewskim uniwersytecie, aby zdobyć wykształcenie i zaprzyjaźnić się z Rosjanami, i w toku powieści poprzestaje na razie na tym, że przekłada pieśni bułgarskie na język rosyjski, układa bułgarską gramatykę dla Rosjan i rosyjską dla Bułgarów, koresponduje ze swoimi ziomkami i zamierza wrócić do ojczyzny — przygotować wybuch powstania na wypadek, jeśli rozpocznie się wojna wschodnia (akcja powieści rozgrywa się w roku ). Wszystko, naturalnie, zbyt mało dla czynnego patriotyzmu Insarowa; ale też swego pobytu w Moskwie nie uważa jeszcze za prawdziwe życie i nie uważa również swojej skromnej działalności za wystarczającą, by zaspokoić choćby osobiste pragnienie. Żyje w przededniu wielkiego dnia wyzwolenia swojej ojczyzny, w którym całą jego istotę przeniknie świadomość szczęścia, a życie nabierze sensu i będzie już prawdziwym życiem. Dnia tego oczekuje jak święta i dlatego nie przychodzi mu nawet na myśl wątpić o sobie i na zimno obliczać i rozważać, ile będzie mógł zdziałać i jakiemu wielkiemu mężowi zdoła dorównać. Czy będzie Tymoteuszem
Mikołaiczem, czy Iwanem Iwanyczem — nie obchodzi go to wcale; czy będzie numerem pierwszym, czy drugim — i o tym nie myśli. Będzie robił to, do czego się nadaje; jeśli się okaże, że godniejszych od niego nie ma, będzie numerem pierwszym, pójdzie na czele; jeśli znajdą się ludzie mocniejsi i śmielsi od niego, pójdzie za nimi; w obu wypadkach będzie stale sobą, pozostanie sobie wierny. Czego się należy trzymać i do czego dążyć — to zależy od okoliczności; ale on pragnie iść, iść musi, nie dlatego, aby się bał zaniedbać jakiegoś obowiązku, ale dlatego, że umarłby, gdyby nie można było ruszyć z miejsca. Tu właśnie jest olbrzymia różnica między nim a Biersieniewem. Biersieniew jest również zdolny do ofiar i wielkich czynów; ale przypomina przy tym wielkoduszną dziewczynę, która ratując ojca godzi się na ślub ze znienawidzonym człowiekiem — ukrywa swój ból, godzi się z nieubłaganym losem i czeka dnia ślubu, ale byłaby szczęśliwa, gdyby mu coś stanęło na przeszkodzie. Natomiast Insarow oczekuje niecierpliwie dnia czynu, rozpoczęcia swojej ofiarnej działalności — jak zakochany młodzieniec dnia swego ślubu z ukochaną. Jedno go tylko niepokoi, żeby nic nie przeszkodziło, nie odwlekło upragnionej chwili. Insarow kocha ojczyznę nie myślą, nie sercem, nie wyobraźnią: kocha ją całą swoją istotą i wszystko w nim przekształca się pod wpływem tego uczucia, podporządkowuje mu się, zlewa się z nim. Mimo swoich przeciętnych zdolności, mimo że nic w nim nie ma błyskotliwego, stoi znacznie wyżej, oddziałuje na Helenę bez porównania silniej i bardziej ją pociąga aniżeli olśniewający Szubin i rozumny Biersieniew, chociaż i oni są ludźmi szlachetnymi i kochającymi. O Biersieniewie Helena bardzo trafnie wypowiada się w swoim pamiętniku (napisanym zresztą z dużą wnikliwością i inwencją):
Andrzej Pietrowicz jest, być może, bardziej wykształcony niż on (Insarow), być może nawet mądrzejszy... Ale nie wiem — jest w porównaniu z nim taki mały.
Chyba nie warto opowiadać historii znajomości Heleny z Insarowem i dziejów ich miłości? Czytelnicy nasi pamiętają ją
zapewne dobrze i trudno zresztą opowiedzieć. Jakże tu dotknąć zimną i szorstką dłonią subtelnego tworu poezji; lękamy się, by suchym i bladym opowiadaniem nie sprofanować uczuć czytelnika, które rodzą się pod wpływem poetycznej opowieści turgieniewowskiej. Pan Turgieniew, piewca czystej, idealnej miłości kobiecej, zajrzał tak głęboko w młodą duszę dziewiczą, odtwarza ją tak wiernie, z takim natchnieniem i ogniem uczucia kreśli jej najpiękniejsze momenty, że w toku opowieści widzimy niejako i falowanie dziewiczej piersi, i zamglone spojrzenie. Słyszymy, zda się, ciche westchnienie i każde uderzenie niespokojnego serca, a nasze własne serce mdleje i zamiera w niemocy i nieraz łzy wzruszenia cisną się do ócz, i w piersi coś się kotłuje — jak gdybyśmy po długiej rozłące spotkali starego przyjaciela lub wrócili z obczyzny do miejsc rodzinnych. I smutno nam zarazem, i radośnie: zostały tam jasne wspomnienia dzieciństwa, co minęło bezpowrotnie, śmiałe i radosne nadzieje młodości, idealne marzenia, jakie snuła czysta i bujna wyobraźnia, której życie jeszcze nie złamało skrzydeł. Wszystko to minęło i więcej nie wróci; ale nie zginął człowiek, który chociażby we wspomnieniach może powrócić do świetlanych marzeń, do tego czystego, niewinnego upojenia życiem, do idealnych, wielkich zamysłów, by — wstrząsnąć się potem na widok błota, pospolitości i małości, z którą styka się w swoim teraźniejszym życiu. Można pozazdrościć temu, kto umie budzić w innych takie wspomnienia, taki nastrój duszy... Pod tym względem talent p. Turgieniewa nigdy nie zawodzi; powieściom jego zawdzięczaliśmy zawsze wiele czystych wrażeń i na tym właśnie polega ich istotne znaczenie dla społeczeństwa. Również powieść ,,W przededniu" ma wysoką wartość ze względu na artyzm, z jakim autor przedstawił miłość Heleny. Jesteśmy przekonani, że czytelnicy potrafią i bez nas ocenić wdzięk namiętnych, czułych i zniewalających scen, subtelnych i głębokich szczegółów psychologicznych, które się składają na miłość Heleny i Insarowa. Zamiast opowiadać o tym, powołamy się tylko na pamiętnik Heleny, jej oczekiwanie na Insarowa, który ma przyjść, by się z nią pożegnać, scenę w kapliczce, powrót Heleny
do domu po tej scenie, jej trzy wizyty u Insarowa, zwłaszcza ostatnią*, potem pożegnanie z matką, z ojczyzną, wyjazd, a wreszcie jej ostatni spacer z Insarowem po Canale Grande, teatr, w którym byli razem na „Trawiacie", i powrót. Ta ostatnia scena jest szczególnie przekonywająca w swojej surowej prawdzie, szczególnie wdzięczna w swoim bezbrzeżnym smutku; zdaniem naszym jest to najbardziej wzruszające, najsympatyczniejsze miejsce w całej powieści.
. Pozostawiamy samym czytelnikom rozpamiętywanie toku powieści i wracamy znowu do charakteru Insarowa, a raczej do stosunku, który go łączy ze społeczeństwem rosyjskim. Jak już zauważyliśmy, Insarow prawie nic tu nie robi dla osiągnięcia swego głównego celu; raz dowiadujemy się tylko, że przebył sześćdziesiąt wiorst, aby pogodzić zwaśnionych ziomków w Troickiej Osadzie, a pod koniec swego pobytu w Moskwie objeżdżał miasto i spotykał się potajemnie z różnymi ludźmi. Naturalnie, że mieszkając w Moskwie nie miał tu nic do roboty; aby działać naprawdę, należało pojechać do Bułgarii. Insarow pojechał więc, ale w drodze umarł i jego działalności już nie widzimy w powieści. Wynika stąd, że autor nie pragnął bynajmniej przedstawić nam wzoru cnót obywatelskich, to jest społecznych, jak nas niektórzy zapewniają. Nie ma tu wyrzutu pod adresem młodego pokolenia rosyjskiego, nie ma wskazówek, jakim być powinien bohaterobywatel. Gdyby
* Są ludzie o tak zepsutej wyobraźni, że w tej wdzięcznej, czystej i prawdziwie moralnej scenie, w której łączą się z sobą w pełni uczucia dwie kochające się istoty, dopatrzą się tylko materiału do lubieżnych marzeń. Sądząc innych według siebie zawołają nawet wielkim głosem, że ta scena może wywrzeć ujemny wpływ na moralność, gdyż budzi nieskromne myśli. Ale niechże sobie krzyczą: przecież są i tacy ludzie, którzy nawet na widok Wenery Milońskiej odczuwają tylko zmysłowe podniecenie, a patrząc na Madonnę mówią ze zmysłowym uśmiechem: „a ona... tego... niczego sobie..." Ale nie dla tych ludzi jest sztuka i poezja, nie dla nich jest i prawdziwa moralność. W zetknięciu z nimi wszystko staje się wstrętne i nieczyste. Ale dajcie do przeczytania tę scenę niewinnej, o czystym sercu dziewczynie, to wierzcie mi, że lektura ta wywoła w niej tylko czyste i szlachetne myśli. — M. D.
autor chciał to przedstawić, powinien by zetknąć swego bohatera twarzą w twarz z samą sprawą — z partiami, z narodem, z obcym rządem, ze zwolennikami i wrogami tego bohatera... Ale autor bynajmniej nie chciał, a sądząc ze wszystkich jego poprzednich utworów — nie umiałby napisać bohaterskiej epopei. Postępuje inaczej: z całej Iliady i Odysei bierze tylko opowiadanie o pobycie Ulissesa na wyspie Kalipso i poprzestaje na tym. Pan Turgieniew daje nam do zrozumienia i pozwala nam odczuć, kim jest właściwie Insarow i w jakim znalazł się środowisku, po czym mówi już tylko o tym, jak jest Insarow kochany i co z tego wynika. Tam, gdzie miłość powinna wreszcie ustąpić miejsca żywej działalności obywatelskiej, bohater umiera i powieść się kończy.
W jakim wobec tego celu wprowadza autor do tej powieści Bułgara? Dlaczego Bułgara, dlaczego nie Rosjanina? Czyż wśród Rosjan nie ma już takich charakterów, czy Rosjanin nie potrafi kochać namiętnie i bez zastrzeżeń lub niewiele się namyślając ożenić się z miłości? A może to po prostu kaprys autora i nie należy się tu doszukiwać żadnego specjalnego sensu? „Wziął sobie Bułgara i koniec; mógłby wziąć bodajże Cygana czy Chińczyka..."
Odpowiedź na te pytania zależy od tego, jak się w ogóle zapatrujemy na główną myśl powieści. Wydaje się nam, że Bułgara mógłby tu w istocie zastąpić kto inny — Serb, Czech, Włoch, Węgier — ale tylko nie Polak i nie Rosjanin. Dlaczego nie Polak, to rozumie się samo przez się; a dlaczego nie Rosjanin — w tym właśnie sęk i postaramy się w miarę możliwości odpowiedzieć na to pytanie.
Chodzi o to, że w powieści „W przededniu" główną postacią jest Helena i na podstawie stosunku do niej winniśmy rozpatrywać inne postaci. W Helenie uosobiła się niejasna tęsknota za czymś niewiadomym, ta prawie nieświadoma, ale przemożna potrzeba nowego życia, nowych ludzi, którą odczuwa nie tylko tzw. inteligencja, ale i całe społeczeństwo rosyjskie. W postaci Heleny wyraźnie odzwierciedliły się najlepsze dążenia naszego życia współczesnego, a ci, którzy ją otaczają, potwierdzają tak
niezbicie bankructwo zwykłego trybu życia, że mimo woli pragnęłoby się przeprowadzić wyczerpującą paralelę. Wszystko zostałoby tu uwzględnione: nie zły, ale pusty i tępy pozer Stachow wraz z Anną Wasiljewną, którą Szubin nazywa kurą, i Niemka — dama do towarzystwa, dla której Helena jest tak zimna, i zaspany, ale niekiedy głęboki w swoich sądach Uwar Iwanowicz, a nawet niegodziwy lokaj, który opowiedział ojcu
o Helenie, kiedy zresztą było już po wszystkim... Tego rodzaju zestawienia świadczą wprawdzie o bujnej fantazji, ale przy zbyt szczegółowej analizie stają się naciągnięte i śmieszne. Nie będziemy się wobec tego zapuszczali w szczegóły i ograniczymy się jedynie do kilku najogólniejszych uwag.
Helena nie zawdzięcza swego rozwoju ani wyczerpującym studiom, ani wielkiemu doświadczeniu życiowemu; to, co w niej najlepsze, najidealniejsze, przemówiło, by potem rozwinąć się
i dojrzeć na widok łagodnego smutku na ukochanej twarzy, na widok biednych, chorych i uciśnionych, których znajdowała i widziała wszędzie, nawet we śnie. Czyż nie z takich właśnie wrażeń rozwinęło się wszystko, co najlepsze w społeczeństwie rosyjskim? Czy każdego, naprawdę porządnego człowieka w naszym społeczeństwie nie cechuje nienawiść do wszelkiego gwałtu, samowoli i ucisku oraz pragnienie, by pomagać słabym i uci
śnionym? Nie mówimy tu o „działalności w obronie słabych przed silnymi", gdyż działalności tej nie ma, ale właśnie o pragnieniu takim właśnie jak u Heleny. I my gotowi jesteśmy czynić dobrze, jeśli czyn nasz będzie miał tylko stronę dodatnią, jeżeli nie wymaga żadnej walki, jeśli nie wywoła żadnego przeciwdziałania. Damy jałmużnę, urządzimy przedstawienie na cele dobroczynne, ofiarujemy nawet część naszego majątku w razie potrzeby; ale niechby sprawa ograniczyła się tylko do tego, byleby nie trzeba było starać się i walczyć z różnymi przeszkodami z powodu jakiegoś biednego czy skrzywdzonego. Odczuwamy „pragnienie czynienia dobrze" i sił nam nie brak; ale obawa, ale niewiara we własne siły, a wreszcie nieświadomość, co robić — stale nas powstrzymuje i niespostrzeżenie usuwamy się niebawem od życia społecznego, dalecy mu
i obcy, tak samo jak Helena w otaczającym ją środowisku. Tymczasem zaś pragnienia po dawnemu rozpierają nam piersi (nie mówimy o tych, którzy starają się sztucznie te pragnienia stłumić) i ciągle szukamy, pragniemy, oczekujemy... Czekamy, by nam wreszcie ktoś wytłumaczył, co robić. W rozterce ducha, prawie z rozpaczą pisze Helena w swoim pamiętniku:
O, gdyby mi ktoś powiedział: powinnaś zrobić to i to! Być dobrą — to mało; czynić dobrze... tak, to najważniejsze w życiu. Ale jak czynić dobrze?
Któż z nas, mających żywe serce w piersi, nie dręczył się takim pytaniem? Któż nie przyznawał, że marne i nędzne są wszystkie formy działalności, w których w miarę sił szukaliśmy ujścia dla naszych pragnień czynienia dobrze? Któż z nas nie odczuł, że jest coś innego, większego, co moglibyśmy nawet zdziałać, ale nie wiemy, jak się do tego wziąć... Gdzie znaleźć rozwiązanie wątpliwości? Szukamy go z utęsknieniem i chciwie, korzystając z jasnych momentów naszego życia, i nigdzie" nie znajdujemy. Wydaje się nam, że wszyscy, którzy nas otaczają, albo dręczą się tymi samymi wątpliwościami, albo zatraciwszy resztki człowieczeństwa zamykają się w swoich drobnych, egoistycznych, codziennych interesach. I tak dzień po dniu upływa życie, póki nie umrze ono w sercu człowieka, i żywy człowiek czeka co dzień, czy nie nastanie lepsze jutro, czy nie wyjaśnią się jutro wątpliwości, czy nie zjawi się jutro ten, kto nam powie, jak czynić dobrze...
Ten stan oczekiwania od dawna już dręczy społeczeństwo rosyjskie; ileż razy myliliśmy się, podobnie jak Helena, w przekonaniu, że oczekiwany już się zjawił, po czym przychodziło rozczarowanie. Helena przywiązała się namiętnie do Anny Wasiljewny; ale Anna Wasiljewna okazała się człowiekiem małym, bez charakteru... Odczuwała sympatię dla Szubina, podobnie jak nasze społeczeństwo zainteresowało się w swoim czasie sztuką; ale w Szubinie zamiast głębi znalazła tylko blichtr i kaprysy, a w poszukiwaniach swoich nie chciała się zachwycać świecidełkami. Przelotnie zainteresowała ją poważna nauka w osobie Biersieniewa; ale poważna nauka okazała się skromna i pełna
wątpliwości, wyczekująca na „pierwszy numer", aby pójść za nim. A Helena czekała właśnie na człowieka bez numeru, człowieka, który nie wypatrywałby jakiegoś skierowania, ale samodzielnie i śmiało dążył do swego celu porywając za sobą innych. Takim okazał się wreszcie Insarow i w nim właśnie znalazła swój ideał, znalazła odpowiedź na pytanie, jak czynić dobrze.
Ale dlaczego Insarow nie mógł być Rosjaninem? Przecież w powieści nie działa, lecz przygotowuje się tylko do czynu; to mógłby i Rosjanin. Charakter taki znaleźć możemy także wśród Rosjan, zwłaszcza w tym przejawie, który widzimy w powieści — kocha silnie i bez zastrzeżeń; czyż to jest niemożliwe dla Rosjanina?
Możliwe, ale taka dziewczyna, jaką jest w naszym pojęciu Helena, nie mogła obdarzyć swoimi względami Rosjanina w sposób równie usprawiedliwiony i naturalny, w jaki pokochała tego Bułgara. Cały czar Insarowa to wielka i święta idea, która przenika jego istotę. Helena, która pragnie czynić dobrze, ale do chwili poznania Insarowa nie wie, jak wziąć się do rzeczy, jest wzruszona do głębi opowiadaniem o jego zamysłach. „Wyzwolić swoją ojczyznę — mówi — lęk ogarnia nawet przy wymawianiu tych słów — tak są one wielkie!" Helena czuje, że znaleziono klucz do jej serca, że przyszło ukojenie, że cel ten jest już ostateczny i jeżeli pójdzie za tym człowiekiem, w całym przyszłym życiu nie zbraknie jej nigdy pola do działalności. Helena stara się przejrzeć Insarowa, pragnie wniknąć w jego duszę, podzielić jego marzenia, poznać jego plany do najdrobniejszych szczegółów. A znajdzie w nim tylko niezmienną i pochłaniającą go niepodzielnie ideę ojczyzny i jej wyzwolenia; Helenę zadowala to, podoba jej się jasność i określony kierunek dążeń, spokój i stanowczość, potęga samego zamysłu. I niebawem Helena staje się sama echem tej idei, która inspiruje Insarowa.
Kiedy on mówi o swojej ojczyźnie — pisze w swoim pamiętniku — rośnie, rośnie i twarz mu pięknieje, i głoś dźwięczy jak stal, i nie ma, zdaje się, wtedy takiego człowieka na świecie, przed którym opuściłby oczy. I on nie tylko mówi, on działa i będzie działać. Ja go zapytam...
Po kilku dniach Helena pisze znowu:
A przecież to jednak dziwne, że dotychczas, do dwudziestego roku życia, nikogo nie kochałam! Zdaje mi się, że u D. (będę nazywać go D., podoba mi się to imię: Dymitr) dlatego tak jasno w duszy, że poświęcił się cały swojej sprawie, swojemu marzeniu. Dlaczego miałby się niepokoić? Kto poświęcił się cały... cały... cały... ten się niczym nie martwi, za nic nie odpowiada. To nie ja chcę, ale to ono chce.
I zrozumiawszy to Helena pragnie złączyć się z nim tak, żeby już nie ona chciała, ale oni to, co jest jego natchnieniem. Rozumiemy jej stan bardzo dobrze; jesteśmy przekonani, że jakkolwiek Insarow oczarował Helenę, nie pozyska sobie jeszcze względów społeczeństwa rosyjskiego, ale społeczeństwo zrozumie, że uczucia Heleny są możliwe i naturalne.
Mówiąc o obojętności społeczeństwa rosyjskiego w stosunku do Insarowa opieramy się w swoim twierdzeniu na tym, że ten Insarow jest nam jeszcze ciągle obcy. Sam p. Turgieniew, który zna tak dobrze lepszą część naszego społeczeństwa, nie widział sposobu, by Insarowa uczynić naszym. Nie dość, że wyprowadził go z Bułgarii, ale bohater ten jest nam daleki nawet jako człowiek. Jeśli chodzi o aspekt literacki, jest to zresztą główny brak artystyczny powieści. Wiemy, co było tutaj jedną z ważnych, niezależnych od autora przyczyn i dlatego nie czynimy z tego panu Turgieniewowi zarzutu. Jednakże postać Insarowa ujęta została blado — co wpłynęło na sam efekt powieści. Wielkość i piękno jego idei nie występuje tu z całą siłą, tak abyśmy się przejęli i wykrzyknęli w zapale: idziemy za tobą! Tymczasem idea ta jest tak święta, tak wzniosła... Znacznie mniej ludzkie, nawet wręcz fałszywe idee, ujęte w potężną wizję artystyczną, oddziaływały na społeczeństwo bardzo silnie. Karol Moor, Werter, Pieczorin — mieli tłumy naśladowców. Insarow — nie będzie ich miał. Prawda, trudno by mu było wystąpić tu, w Moskwie, gdzie nie ma nic do roboty, w roli prawdziwego głosiciela swojej idei: przecież nie chodzi tutaj o popis retoryczny! Ale z powieści niewiele się o nim dowiadujemy nawet jako o człowieku. Niewierny nic o jego życiu wewnętrznym, o tym, co robi, co myśli, jakie są jego nadzieje, jakie zmiany
powstają w jego stosunkach, jak patrzy na bieg wydarzeń, na życie, które go otacza. Nawet w jego miłości do Heleny wiele szczegółów pozostaje dla nas tajemnicą. Wiemy, że pokochał ją namiętnie; ale jak zrodziło się w nim to uczucie, co go w niej pociągnęło, jakie było to uczucie w chwili, gdy je zauważył i postanowił się nawet usunąć — wszystkie te szczegóły psychologiczne i wiele innych, które tak subtelnie i z taką poezją odtwarza zwykle p. Turgieniew, zostały w postaci Insarowa pominięte. Jako żywa, rzeczywista postać Insarow jest dla nas bardzo daleki i dlatego właśnie powieść „W przededniu" wywiera na publiczności słabe, po części nawet ujemne wrażenie w porównaniu z poprzednimi powieściami p. Turgieniewa, w których występowały charaktery, przestudiowane przez autora do najsubtelniejszych szczegółów i żywo przezeń odczute. Zgadzamy się, że Insarow to niewątpliwie wartościowy człowiek i że Helena mogła go pokochać z całej duszy, ale pokochała go właśnie dlatego, że widziała go w życiu, nie w powieści; dla nas jednak jest on bliski i drogi tylko jako przedstawiciel idei, która olśniewa nas podobnie jak Helenę i rozjaśnia mrok naszej szarej egzystencji. Dlatego właśnie rozumiemy uczucie Heleny dla Insarowa, dlatego pochwalamy jego niezłomną wierność idei i w pierwszej chwili nie widzimy, że Insarow ujęty został w powieści blado i szkicowo.
Żąda się jeszcze, żeby był Rosjaninem! „Nie, on nie mógłby być Rosjaninem" — woła sama Helena pod wpływem chwilowego żalu, że nie jest Rosjaninem. Rzeczywiście, takich Rosjan nie ma; być nie powinno i nie może, przynajmniej w naszych czasach. Nie wiemy, jak rozwijają się i rozwiną nowe pokolenia, ale te, które widzimy teraz, nie rozwijały się wcale w taki sposób, aby mogły się upodobnić do Insarowa. Na rozwój każdego człowieka wpływają nie tylko okoliczności jego życia prywatnego, ale również cała atmosfera społeczna, w której żyje. W jednej rozwijają się tendencje bohaterskie, w innej — skłonności pokojowe; jedna podnieca, druga usypia. Życie rosyjskie złożyło się tak dobrze, że wszystko w nim usposabia do spokojnego snu, zatem każdy skłonny do bezsenności człowiek budzi
uzasadniony niepokój i wydaje się całkiem zbędny dla społeczeństwa. Rzeczywiście, porównajcie tylko okoliczności, w których rozpoczęło się i upłynęło życie Insarowa, z okolicznościami towarzyszącymi życiu każdego Rosjanina.
Bułgaria jest ujarzmiona, cierpi pod zaborem tureckim. Nas, chwała Bogu, nikt nie ujarzmił, jesteśmy wolnym, wielkim narodem, który nieraz rozstrzygał swym orężem o losach państw i narodów; panujemy nad innymi narodami i nie mamy nad sobą pana...
Bułgaria pozbawiona jest społecznych praw i gwarancji. Insarow mówi do Heleny: „Gdyby pani wiedziała, jak nasz kraj jest bogaty. A jednak depce go wróg, gnębi go, pozbawia nas wszystkiego: naszych cerkwi, naszych praw, naszych ziem; jak stado pędzą nas nikczemni Turcy, wycinają nas w pień..." Natomiast Rosja jest dobrze zorganizowanym państwem, obowiązują w niej mądre ustawy, które strzegą praw obywateli i określają ich obowiązki; jest to kraj praworządny, w którym korzystamy z błogosławionej jawności. Nikogo nie pozbawia się tu cerkwi i wiary się nie krępuje absolutnie niczym, przeciwnie, popiera się nawet kaznodziejów w ich zapale nawracania błądzących; praw i ziem nie tylko nikomu się nie odbiera, ale przeciwnie, jeszcze się je nadaje tym, którzy ich dotychczas nie posiadali; ludzi nie pędzi się u nas jak stada.
„W Bułgarii — mówi Insarow — ostatni chłop, ostatni biedak i ja — wszyscy życzymy sobie tego samego: wszyscy dążą do jednego celu". Takiej monotonności nie ma wcale w życiu rosyjskim, w którym każda warstwa, nawet każde kółko, żyje swoim odrębnym życiem, ma swoje specjalne cele i dążenia i swoje określone przeznaczenie. Dzięki naszej dobrej organizacji społecznej nie pozostaje nam nic innego, jak dbać o własny dobrobyt, do czego wcale nie trzeba jednoczyć się z całym narodem w jednym wspólnym celu, jak się to dzieje w Bułgarii.
Insarow był jeszcze niemowlęciem, kiedy turecki aga porwał, a następnie zamordował jego matkę; ojca rozstrzelano za to, że mszcząc się na adze ugodził go kindżałem. Czy któregokolwiek z Rosjan mogłoby kiedyś spotkać w życiu coś podobnego? Czy
słyszał ktoś o czymś podobnym na ziemi rosyjskiej? Naturalnie, przestępstwa karne są wszędzie możliwe; ale u nas, gdyby jakiś aga nawet porwał i zabił lub zamorzył głodem cudzą żonę, mężowi nie pozwolono by się mścić, albowiem obowiązują u nas dla wszystkich jednakowe ustawy, które przewidują srogie kary za zbrodnie.
Słowem, Insarow wyssał z mlekiem matki nienawiść do gnębicieli i niezadowolenie z istniejącego porządku rzeczy. Nie wysila się, nie gubi się w sylogizmach, aby wytknąć kierunek swojej działalności. Ponieważ nie jest leniwy ani nie jest tchórzem, więc wie, co ma robić i jak się zachowywać; nie będzie się rozpraszać bez potrzeby. Zadanie jego jest zresztą łatwe do zrozumienia, jak mówi Szubin: „Wystarczy tylko wykurzyć Turków — wielka sztuka!" I Insarow wie przy tym, że postępuje słusznie nie tylko wobec własnego sumienia, ale i wobec sądu ludzkiego: jego dążenia znajdą oddźwięk w duszy każdego porządnego człowieka. Wyobraźcie sobie teraz coś podobnego w społeczeństwie rosyjskim: trudne do wyobrażenia... Na tle rosyjskiej rzeczywistości Insarow okaże się po prostu rozbójnikiem, przedstawicielem „antyspołecznego elementu", o którym rosyjska publiczność jest bardzo dobrze poinformowana dzięki naukowym rozprawom p. Sołowjewa, opublikowanym w „Russkim Wiestniku". Kto zechce takiego Insarowa pokochać? Któraż dobrze wychowana i rozumna dziewczyna nie ucieknie od niego w przerażeniu?
Czy zrozumiałe jest teraz, dlaczego zamiast Insarowa nie wprowadza autor do powieści Rosjanina? Tacy ludzie jak on rodzą się oczywiście i w Rosji i rodzi się ich nawet wielu, ale nie mogą się bez przeszkód rozwijać i występować tak otwarcie jak Insarow. Współczesny Insarow rosyjski będzie zawsze nieśmiały, dwulicowy, skryty i będzie używał w rozmowie różnych niedomówień i kalamburów... co podkopuje nasze do niego zaufanie. Wreszcie okaże się nawet, że czasem kłamie i przeczy sam sobie; a wiadomo, że ludzie kłamią zwykle dla własnej korzyści lub z tchórzostwa. Czyż można żywić sympatię do egoisty i tchórza, zwłaszcza kiedy w duszy wezbrała żądza działania
i gdy szukamy mocnej głowy i dłoni, która by nami pokierowała.
Co prawda, zdarzają się i u nas bohaterowie na niewielką miarę, którzy przypominają nieco Insarowa odwagą i współczuciem dla uciśnionych. Ale w naszym środowisku wydają się śmiesznymi Donkiszotami. Występuje w nich nader wyraźnie charakterystyczna cecha Donkiszota — który nie rozumiał,
o co walczy, ani jaki będzie wynik jego wysiłku. Nagle wyobrażają sobie, na przykład, że należy ratować chłopów przed samowolą obszarników: i nie chcą słyszeć, że nie ma tutaj żadnej samowoli, że ustawy ściśle określają prawa obszarników i że winne one być nietykalne, póki ustawy te obowiązują, Podburzanie chłopów w tych warunkach nie tylko nie uwolni ich od obszarników, ale narazi ich jeszcze na przewidzianą przez ustawę karę Nasi Donkiszoci wymyślą sobie, na przykład pracę: bronić niewinnych przed niesprawiedliwością sądową — jak gdyby sędziowie rzeczywiście mogli robić, co im się podoba. Jak wiadomo, wszystkie sprawy prowadzi się u nas zgodnie z ustawą i żeby interpretować ustawę tak lub inaczej — nie potrzeba bohaterstwa, ale znajomości kruczków sądowych. A więc nasi Donkiszoci wysilają się nadaremnie... Przyjdzie im ni z tego, ni z owego fantazja walczyć z łapownictwem i — zaczyna się męczarnia dla biednych urzędników, którzy biorą coś niecoś za jakieś tam zaświadczenia! Do grobu ich wpędzą nasi bohaterowie swoją obroną pokrzywdzonych. Wszystko to jest, oczywiście, bardzo szlachetne i wzniosłe, ale czyż można tych nierozsądnych ludzi pochwalać? Nie mówimy nawet o zimnych ludziach obowiązku, którzy postępują zgodnie z nakazami etyki służbowej. Mamy na myśli Rosjan, którzy rzeczywiście współczują szczerze uciśnionym i gotowi są nawet walczyć w ich obronie. I oni właśnie nie przynoszą nikomu pożytku i okazują się śmieszni tylko dlatego, że nie rozumieją istoty środowiska, w którym działają. Jakże mają je rozumieć, skoro tkwią w nim sami, kiedy są jak drzewa, których korony wystrzeliły w górę, a korzenie trzymają się ziemi? Pragną położyć kres nieszczęściu bliźnich, gdy tymczasem przyczyną jego
jest organizacja środowiska, w którym żyją i nieszczęśliwi i domniemani pocieszyciele. Cóż na to poradzić? Przewrócić wszystko w tym środowisku? To trzeba by przewrócić wszystko także i w sobie. Idźcie, siądźcie do pustej skrzyni i spróbujcie przewrócić się z nią razem. Jakiego to będzie wymagało wysiłku! — A gdybyście tę skrzynię popchnęli z boku, zdołalibyście ją przewrócić od razu. To jest właśnie przewagą Insarowa, że nie siedzi w skrzyni; gnębicielami jego ojczyzny są Turcy, z którymi nie ma nic wspólnego; wystarczy tylko podejść i pchnąć ich ze wszystkich sił. Natomiast bohaterRosjanin pochodzi zwykle z inteligencji i związany jest węzłami krwi z tymi, przeciwko którym ma wystąpić. Jest w takiej sytuacji, w jakiej znalazłby się, na przykład, któryś ze synów tureckiego agi umyśliwszy wyzwolić Bułgarię od Turków. Trudno. nawet założyć coś podobnego; gdyby jednak taki wypadek się zdarzył, syn agi — aby nie wydał się nam głupi i śmieszny — musiałby wyrzec się wszystkiego, co wiązało go z Turkami — i wiary, i narodowości, i krewnych, i przyjaciół, i wszystkich korzyści, jakie zapewniało mu jego stanowisko. Należy przyznać, że to bardzo trudno. Tego rodzaju decyzję uwarunkować musi nieco inny rozwój aniżeli ten, jaki zwykle osiąga syn tureckiego agi. A Rosjaninowi bohaterstwo nie przychodzi
o wiele łatwiej, Dlatego sympatyczni i energiczni ludzie w naszym środowisku poprzestają na pospolitej i zbędnej brawurze
i nie dorastają do prawdziwego, poważnego bohaterstwa, to jest do wyrzeczenia się mnóstwa pojęć i życiowych stosunków, które ich łączą ze środowiskiem społecznym. Lęk przed ogromem przeciwdziałających sił wpływa nawet na ich zdolność teoretycznego myślenia; boją się, czy też nie umieją dochodzić do sedna rzeczy i na przykład zamierzając ukarać zło atakują tylko jakiś jego nieznaczny przejaw i bardzo ich to wyczerpuje, zanim się nawet zdołają zastanowić nad źródłem tego zła. Nie chcą podnieść ręki na drzewo, na którym sami wyrośli; starają się wobec tego przekonać siebie i innych, że gnije ono tylko z wierzchu, że wystarczy je oczyścić, a wszystko będzie dobrze. Usunąć kilku łapowników, wziąć pod kuratelę kilka obszarniczych
majątków, zdemaskować szynkarza, który sprzedał w jakiejś karczmie kiepską wódkę, i oto zapanuje praworządność, chłopi w całej Rosji będą szczęśliwi i dzierżawy okażą się dla ludu doskonałym rozwiązaniem. Tak myśli wielu szczerze — marnując oczywista wszystkie swoje siły na tego rodzaju wyczyny i nie na żarty uważając się za bohaterów.
Opowiadano nam o jednym z takich bohaterów, człowieku bardzo pono energicznym i zdolnym. Jeszcze w gimnazjum wystąpił on przeciwko jednemu z guwernerów, który kradł papier przeznaczony dla wychowanków. Zabrał się do rzeczy niezręcznie, dotknął przy tym i inspektora, i dyrektora, i — w rezultacie wyrzucono go z gimnazjum. Zaczął przygotowywać się do studiów uniwersyteckich udzielając przy tym korepetycyj. Na jednej z pierwszych lekcji zauważył, że matka dzieci, które uczył, uderzyła w twarz służącą. Oburzył się, zrobił w domu awanturę, przyprowadził policję i formalnie oskarżył gospodynię domu o znęcanie się nad służbą. Rozpoczęło się śledztwo, w którym nie mógł oczywiście niczego dowieść i omal nie został ukarany za fałszywe doniesienie i oszczerstwo. Nie mógł już potem dostać korepetycyj. Z wielkim trudem i dzięki czyjejś specjalnej łasce otrzymał posadę: dano mu do przepisania jakieś bezsensowne orzeczenie; nie wytrzymał i zaczął oponować. Powiedziano mu, żeby milczał — nie posłuchał; kazano mu się wynieść. Z braku innego zajęcia przyjął zaproszenie jednego ze swoich byłych kolegów i pojechał z nim na lato na wieś; przyjechał, zobaczył, co się tam dzieje, i zaczął dowodzić — i swemu koledze, i jego ojcu, a nawet burmistrzowi i chłopom, że nieprawnie zmusza się chłopów, by odrabiali więcej niż trzy dni pańszczyzny, że nie wolno ich chłostać bez sądu, że to bezeceństwo zabierać na noc wiejskie kobiety do dworu itp. Skończyło się na tym, że wychłostano chłopów, którzy chętnie go słuchali, a starszy pan kazał dla niego zaprząc konie i ostrzegł go, że jeśli mu życie miłe, niechaj się więcej w ich stronach nie pokazuje: Przeżywszy jako tako lato bohater nasz wstąpił jesienią na uniwersytet dzięki temu zresztą, że dostały mu się przy egzaminie niewinne pytania, które nie prowokowały do dyskusji.
Wstąpił na medycynę i okazał się rzeczywiście zdolnym studentem; ale na praktyce, kiedy profesor u łoża chorego wyłuszczał swoje wielkie prawdy, nie mógł wytrzymać, aby nie poskromić zacofanego czy też skłonnego do szarlataństwa profesora; niech tylko profesor zagalopuje się trochę, a ten dowodzi mu zaraz, że to wszystko bujda. Naszego bohatera nie zatrzymano więc na uniwersytecie, nie wysłano za granicę, ale skierowano do jakiegoś prowincjonalnego szpitala. Wykrył tu od razu nadużycia administratora i pogroził, że się na niego poskarży. Na drugi raz złapał go znowu na gorącym uczynku i poskarżył się, za co otrzymał od naczelnego lekarza naganę; pokłócił się przy tym, naturalnie, i niebawem został przeniesiony ze szpitala... Wyznaczono go do asysty jakiejś odkomenderowanej w drogę partii żołnierzy; zaczął się kłócić o żołnierzy z naczelnikiem partii i z urzędnikiem prowiantowym. Ponieważ słowa nie pomagały, napisał raport, że żołnierze z winy urzędnika głodują i że naczelnik partii to aprobuje. Po przybyciu na miejsce — śledztwo: przesłuchano żołnierzy, a ci się na nic nie skarżą, Bohater nasz, oburzony, mówi różne impertynencje naczelnemu lekarzowi sztabowemu; w miesiąc później zdegradowano go i został pomocnikiem felczera. Pełnił swoje obowiązki dwa tygodnie, a ponieważ znęcano się nad nim rozmyślnie, nie wytrzymał i zastrzelił się
Zjawisko wyjątkowe — nieprawdaż? Silna, zdolna do szlachetnych porywów natura? Zważcie jednak, dlaczego człowiek ten ginie. We wszystkich jego postępkach nie ma nic takiego, co by nie było zwykłym obowiązkiem każdego uczciwego człowieka na jego miejscu; musi się jednak zdobyć na wiele bohaterstwa, aby w ten sposób postępować. Musi się zdobyć na ofiarną decyzję, że zginie w walce o dobrą sprawę. Nasuwa się teraz pytanie: jeśli nie brak mu odwagi, to czy nielepiej było wyzyskać ją dla wielkiej sprawy, która by pozwoliła osiągnąć coś w istocie pożytecznego? Nieszczęście polega właśnie na tym, że nie uświadamia on sobie, by taka sprawa była potrzebna i możliwa, nie rozumie tego, co go otacza. Nie chce widzieć odpowiedzialności zbiorowej we wszystkim, co się dzieje przed jego
oczyma i wyobraża sobie, że zło, które zauważa, jest tylko pogwałceniem doskonałych w zasadzie praw, że zdarza się tylko w wyjątkowych wypadkach. Wobec takich poglądów rosyjscy bohaterowie ograniczają się, naturalnie, jedynie do spraw małych i poszczególnych nie myśląc o sprawie ogólnej, gdy tymczasem Insarow, wprost przeciwnie, sprawę poszczególną podporządkowuję zawsze ogólnej w przekonaniu, że „i to nie ucieknie". W odpowiedzi na pytanie Heleny, czy zemścił się na mordercy swego ojca, Insarow mówi:
Nie szukałem go. Nie szukałem go nie dlatego, abym go nie mógł zabić — zabiłbym go z całym spokojem — ale dlatego, że nie czas teraz na osobistą zemstę, kiedy chodzi o wyzwolenie narodu. Jedno przeszkodziłoby drugiemu. W swoim czasie i to nie ucieknie.
W tym właśnie umiłowaniu sprawy ogólnej, w wierze w jej przyszłość — co dodaje sił i pozwala znosić spokojnie poszczególne krzywdy — tkwi właśnie wielka wyższość Bułgara Insarowa nad wszystkimi bohaterami rosyjskimi, którym sprawa ogólna nawet na myśl nie przychodzi.
Zresztą takich bohaterów jest u nas niewielu i nie dotrzymują do końca placu. Znacznie liczniejsi są wśród naszej inteligencji ludzie innego typu — ludzie oddani rozmyślaniom. Wśród nich wielu jest zresztą takich, którzy wprawdzie rozmyślają, ale nic nie potrafią zrozumieć; o tych jednak nie mówimy. Pragniemy zwrócić uwagę tylko na istotnie światłych ludzi, którzy zmagają się z wątpliwościami i po długich dociekaniach wyrobili sobie równie jasną ideę, do jakiej doszedł bez specjalnego wysiłku Insarow. Ludzie ci wiedzą, gdzie leży źródło zła i co należy robić, aby zło udaremnić; głęboko i szczerze przejęli się myślą, do której nareszcie doszli. Ale do praktycznej działalności — nie mają już sił. Tak trudno im było przełamać samych siebie, że siły ich wyczerpały się, osłabły. Patrzą z sympatią na świt nowego życia, ale iść mu na spotkanie nie mogą i nie potrafią przyjść z pomocą człowiekowi, który pragnie czynić dobrze i szuka sobie kierownika.
Nikt z nas nie przyjmuje na gotowo pojęć, w imię których należałoby potem walczyć w życiu. Dlatego nikt z nas nie ma
równie jasnych i wartościowych poglądów i nie działa tak dobrze, jak na przykład Insarow. U Insarowa przeżycia, które działają na jego sferę uczuciową i pobudzają jego energię, mają stale oparcie w rozsądku, w całym wykształceniu teoretycznym, jakie odebrał. U nas jest całkiem inaczej. Jeden z naszych znajomych, człowiek postępowy, który płonie również żądzą dobrych uczynków, przy tym najłagodniejszy i najnieszkodliwszy na świecie, opowiedział nam o swoim rozwoju i tak wytłumaczył swoją obecną bezczynność:
Z natury swojej — mówił — byłem chłopcem bardzo dobrym i wrażliwym. Nieraz płakałem i cierpiałem słuchając opowiadań o jakimś nieszczęściu, bolało mnie serce na widok czyichś cierpień. Pamiętam, że całymi nocami nie spałem, traciłem apetyt i nie mogłem nic robić, kiedy w domu ktoś chorował, pamiętam, jak ogarniała mnie wściekłość, kiedy jeden z moich krewnych bił swojego syna, mego przyjaciela. Wszystko, co widziałem i co słyszałem, budziło we mnie przykre uczucie niezadowolenia; w głowie mojej wcześnie zakiełkowały pytania: Dlaczego wszyscy tak cierpią? Gzy w istocie nie ma środków, by dopomóc ludziom w nieszczęściu, które, zdaje się, trapi ich wszystkich? Szukałem chciwie odpowiedzi na te pytania i niebawem dano mi odpowiedź rozsądną i systematyczną. Zacząłem się uczyć. Pierwsza sentencja, którą przepisałem, była następująca: „Prawdziwe szczęście daje nam spokojne sumienie". Na moje. pytania o sumienie odpowiedziano, że karze nas ono za złe uczynki, a nagradza za dobre. Starałem się wobec tego dowiedzieć przede wszystkim, jakie uczynki są dobre, a jakie złe. Nie było to trudne: kodeks moralności był gotów — i w sentencjach, i w tym, czego uczono w domu, i w specjalnym systemie. „Szanuj starszych", „Nie ufaj swoim siłom, albowiem jesteś niczym", „Poprzestawaj na tym, co posiadasz, i nie żądaj więcej", „Cierpliwością i pokorą pozyskasz sobie miłość wszystkich" itp. — takie oto pisałem sentencje. W domu i od wszystkich z mego otoczenia słyszałem to samo; a z różnych studiów dowiedziałem się, że całkowite szczęście na ziemi jest niemożliwe i że o tyle, o ile jest ono możliwe, zostało ono osiągnięte w praworządnych państwach, z których najdoskonalsza jest moja ojczyzna. Dowiedziałem się, że Rosja jest teraz nie tylko wielka i bogata, ale że panuje w niej również najdoskonalszy ład; że wystarczy stosować się do ustaw i poleceń starszych i być umiarkowanym, a wtedy oczekuje człowieka całkowita pomyślność, bez względu na jego stan i majątek. Wszystkie te odkrycia były dla mnie wielką radością i chłonąłem te prawdy chciwie, widząc w nich najlepsze rozwiązanie wszystkich swoich wątpliwości. Próbowałem prawdy te skontrolować z pomocą mego niedoświadczonego rozumu, ale wiele było
tu ponad moje siły, a to, co było dostępne, wydawało mi się słuszne. I oto, z całym zaufaniem i zapałem pogrążyłem się w ten nowoodkryty system i zamknąłem w jego ramach wszystkie swoje dążenia będąc w dwunastym roku życia małym filozofem i nieustraszonym szermierzem praworządności, Doszedłem do wniosku, że w każdym nieszczęściu człowiek jest winien sam sobie bądź przez to, że się nie strzegł i nie ustrzegł, bądź — że nie chciał poprzestać na małym lub że nie dość szanuje prawo i wolę starszych. Prawdę mówiąc, nie rozumiałem jeszcze dobrze, co to jest prawo, ale jego uosobieniem byli dla mnie zwierzchnicy i starsi. Dlatego właśnie w tym okresie swego życia byłem całkowicie po stronie nauczycieli, zwierzchników itd. i bardzo mnie lubili przełożeni i wyższe klasy. Pewnego razu niewiele brakło, by koledzy wyrzucili mnie przez okno: jeden z nauczycieli powiedział całej klasie: „Świnie!" Po lekcjach w klasie zawrzało, a ja zacząłem bronić nauczyciela i dowodzić, że miał prawo tak się wyrazić. Innym razem wydalono ze szkoły jednego z naszych kolegów za zuchwalstwo; wszyscy go żałowali, bo był z nas wszystkich najlepszy, a ja twierdziłem, że zasłużył w całej pełni na karę i dziwiłem się bardzo, że on, taki mądry chłopak, nie mógł zrozumieć, iż pokora wobec starszych to nasz pierwszy obowiązek i pierwszy warunek szczęścia. W ten sposób z każdym dniem utwierdzałem się w swoim pojęciu praworządności i powoli przyzwyczaiłem się patrzeć na ludzi jak na narzędzia, które winny wykonywać rozkazy z góry. Zatracałem równocześnie żywą łączność z duszą człowieka. Przestałem się trapić cierpieniami bliskich, przestałem szukać sposobu, by przynieść im ulgę. „Są sobie sami winni" — mówiłem i zacząłem nawet odczuwać coś w rodzaju złości czy pogardy dla ludzi, którzy nie umieją spokojnie i pokornie korzystać z dóbr zapewnionych przez ustrój społeczny. Wszystko, co było w mej duszy szlachetnego, zwróciło się w inną stronę — by popierać władzę starszych nad nami. Czułem, że wymaga to samozaparcia, wyrzeczenia się własnej samodzielności; byłem przekonany, że przynosi to wszystkim pożytek i uważałem się niemal za bohatera. Wiem, że wielu z nas poprzestaje na tym stopniu rozwoju, a inni wprowadzając w systemie niewielkie zmiany zapewniają, że zmienili się gruntownie. Ale ja, na szczęście, w istocie zawróciłem z tej drogi dosyć wcześnie. Licząc lat czternaście sprawowałem już pewną władzę — i w klasie, i w domu, i robiłem to, ma się rozumieć, bardzo źle. Umiałem robić wszystko, czego ode mnie żądano, ale czego i jak powinienem wymagać sam, tego nie wiedziałem. Byłem przy tym surowy i nieprzystępny. Ale niebawem odczułem wstyd i zacząłem rewidować swoje poprzednie poglądy na zwierzchników. Przyczyną był tu pewien wypadek, który obudził moje zamierające serce. Jako starszy, mądry brat uczyłem jedną ze swoich sióstr. Miałem prawo karać ją za lenistwo, nieposłuszeństwo itp. Pewnego razu była szczególnie roztargniona i nie
mogła w żaden sposób zrozumieć moich objaśnień. Kazałem jej klęczeć. . Skupiła się natychmiast, zaczęła słuchać z uwagą i poprosiła, abym powtórzył jej wszystko raz jeszcze. Domagałem się, żeby naprzód wykonała rozkaz i uklękła, ale siostra się uparła. Chwyciłem ją wtedy za ręce, podniosłem z krzesła, oparłem się łokciami o jej ramiona i ze wszystkich sił nacisnąłem. Biedna dziewczynka opuściła się na kolana i zapiszczała: zwichnęła sobie przy tym nóżkę. Bardzo się przestraszyłem, ale kiedy matka zaczęła mnie ganić za takie postępowanie z siostrą, starałem się z zimną krwią udowodnić, że siostra jest sama sobie winna, bo gdyby natychmiast posłuchała mego rozkazu, nic by się podobnego nie stało. W głębi duszy cierpiałem jednak, zwłaszcza że bardzo siostrę kochałem. Wtedy właśnie zrozumiałem, że przecież i starsi mogą postępować niesłusznie i źle i że szanować należy właściwie samo prawo, a nie prawo w interpretacji tej czy innej osoby. Odtąd zacząłem krytykować postępki różnych ludzi i ze swego dotychczasowego konserwatyzmu przerzuciłem się zdecydowanie do opposition legale, ale długi czas przypisywałem wszystko zło tylko nadużyciom poszczególnych osób, które atakowałem nie w imię istotnych potrzeb społeczeństwa, nie ze współczucia dla nieszczęśliwych współbraci, ale po prostu w imię pozytywnego prawa. Podówczas występowałbym, naturalnie, z zapałem przeciwko znęcaniu się nad Murzynami, ale podobnie jak pewien moskiewski publicysta oskarżyłbym z całym przekonaniem Browna, który wbrew wszelkim prawom umyślił wyzwalać Murzynów. Byłem jednak wtedy jeszcze bardzo młody, zapewne młodszy niż ów szanowny publicysta. Myśl moja pracowała i fermentowała; nie mogłem na tym poprzestać i po wielu dociekaniach zrozumiałem wreszcie, że i prawą mogą być niedoskonałe, że mają one względne, tymczasowe i indywidualne znaczenie i powinny się zmieniać z biegiem czasu i zależnie od okoliczności. Ale w imię czego rozumowałem w ten sposób? Znowu w imię wzniosłej, abstrakcyjnej idei sprawiedliwości, a bynajmniej nie tak, jak dyktowało żywe uczucie miłości do współbraci, bynajmniej nie dlatego, że byłem świadom potrzeb toczącego się wokół mnie życia. I cóż? Zdobyłem się na krok ostatni; od abstrakcyjnej idei sprawiedliwości przeszedłem do bardziej realnego żądania szczęścia dla ludzi; wszystkie swoje wątpliwości i medytacje sprowadziłem wreszcie do wspólnego mianownika: człowiek i jego szczęście. Ale przecież formułę tę nosiłem w duszy jeszcze w dzieciństwie, zanim zacząłem się uczyć różnych rzeczy i przepisywać budujące sentencje. Prawda — teraz rozumiem ją lepiej i mogę bardziej przekonywająco udowodnić, ale wtedy odczuwałem ją głębiej, wiązała się silniej z moją istotą i zdaje się, gotów byłem wtedy zrobić dla niej więcej niż teraz. Staram się teraz nie robić nic, co byłoby sprzeczne z prawdą, którą sobie uświadomiłem. Usiłuję nie zabierać ludziom szczęścia; ale ograniczam się też do tej biernej roli. Rzucić się
na poszukiwania szczęścia, zdobywać je dla ludzi, zniszczyć wszystko, co mu przeszkadza — to mógłbym tylko wtedy, gdyby moje dziecinne uczucia i marzenia stale się rozwijały i utrwalały. A tymczasem w ciągu lat piętnastu gasły one we mnie i zamierały, wracam do nich dopiero teraz i widzę, że są blade, nikłe i słabe. Muszę je na razie wskrzesić i dopiero potem zastosować w czynie; a kto wie, czy uda mi się je wskrzesić?....
Zdaje się nam, że opowiadanie to nie dotyczy jednego tylko wyjątkowego wypadku, ale, przeciwnie, jest bardzo typowe, o ile chodzi o przeszkody, na jakie natrafia Rosjanin na drodze swego samodzielnego rozwoju. Nie wszyscy przejmują się równie silnie zawartą w sentencjach moralnością, ale nikt nie jest wolny od jej wpływu i na wszystkich oddziaływa ona paraliżująco. Chcąc się od niej uwolnić człowiek traci wiele sił, traci wiarę w siebie, boryka się nieustannie w potwornym chaosie wątpliwości, przeciwieństw, kompromisów, wykrętów itp.
W ten sposób nawet temu, kto ma jeszcze siły do bohaterstwa, bohaterstwo nie jest potrzebne, bo nie widzi przed sobą prawdziwego celu, nie umie wziąć się do rzeczy, pozostaje mu więc tylko donkiszoteria. A kto już zrozumiał, co i jak należy robić, ten wyczerpał się na zdobycie tej świadomości i brak mu już energii do czynu; nie miesza się tedy do niczego, podobnie jak Helena w swoim domowym środowisku. Helena jest przy tym śmielsza i swobodniejsza, gdyż działała na nią tylko ogólna atmosfera rzeczywistości rosyjskiej, ale jak już powiedzieliśmy, nie wycisnęła na niej piętna rutyna szkolnego nauczania i dyscypliny.
A zatem najlepsi ludzie, których spotykaliśmy dotychczas we współczesnym społeczeństwie, jak się okazuje, potrafią tylko zrozumieć żądzę czynu w Helenie, współczuć jej, ale zaspokoić tej żądzy nie mogą. A są to przecież ludzie czołowi, których nazywamy „działaczami społecznymi". Większa zaś część rozumnych i wrażliwych ludzi unika cnót obywatelskich i poświęca się różnym muzom. Weźmy na przykład Szubina i Biersieniewa z powieści „W przededniu". Są to typy dodatnie, obaj cenią. Insarowa, w duszy pragną nawet pójść w jego ślady; gdyby rozwój ich szedł nieco innym torem, gdyby żyli w innym środo
wisku, i oni by nie spali. Ale cóż mają do roboty tu, w tym społeczeństwie? Przebudować je na swój sposób? Niestety, nie mają na to sposobu, ani sił. Poprawić w nim coś niecoś, odcinać i odrzucać po trochu zło w ustroju społecznym? Ale czyż to nie wstrętne — wyrywać umarłemu zęby i do czego to doprowadzi? Do tego zdolni są tylko bohaterzy w rodzaju panów Panszynów i Kurnatowskich.
Przy sposobności powiemy tu kilka słów o Kurnatowskim, również jednym z dodatnich przedstawicieli inteligencji rosyjskiej. Jest to nowa odmiana Panszyna, bez jego światowości i talentów artystycznych. Kurnatowski jest za to bardziej niż on człowiekiem interesu. Jest uczciwy, nawet wielkoduszny; na dowód jego wielkoduszności Stachow, który pragnie go ożenić z Heleną, przytacza fakt, że kiedy Kurnatowski zaczął zarabiać na dostatnie utrzymanie, zrzekł się na korzyść braci rocznej renty, którą wyznaczył mu ojciec. W ogóle jest w nim wiele cech dodatnich. Przyznaje to nawet Helena, która opisuje go w liście do Insarowa. Oto jej słowa, jedyne dla charakterystyki Kurnatowskiego, który więcej w powieści nie występuje. Charakterystyka Heleny jest zresztą kompletna i trafna, tak że nic tu dodawać nie potrzeba i dlatego zamiast parafrazy przytoczymy jej list do Insarowa dosłownie:
Powinszuj mi, drogi Dymitrze: mam narzeczonego. Był u nas wczoraj na obiedzie; ojczulek poznał go, zdaje się, w Klubie angielskim i zaprosił do nas. Wczoraj oczywiście nie przyjechał jeszcze w charakterze narzeczonego. Ale dobra mateczka, którą tatuś wtajemniczył w swoje plany, szepnęła mi na ucho, co to za gość. Nazywa się Jegor Andrejewicz Kurnatowski. Jest starszym sekretarzem w senacie. Opiszę ci naprzód jego powierzchowność. Jest niewielkiego wzrostu, niższy od ciebie i dobrze zbudowany; ma regularne rysy twarzy, krótko się strzyże i nosi duże bokobrody. Oczy ma niewielkie (jak i ty) piwne i żywe, usta szerokie i wargi cienkie; w oczach i na ustach jakiś stały, jak gdyby oficjalny uśmiech dyżuruje na jego twarzy. Zachowuje się niewymuszenie, mówi dobitnie i wszystko jest u niego dobitne: chodzi, śmieje się, je, jak gdyby wykonywał jakąś ważną funkcję. „Jak go ona przestudiowała!" — myślisz być może w tej chwili. Tak, ale po to, żeby ci go opisać. Jakże tu zresztą nie przestudiować swego narzeczonego! Jest w nim coś żelaznego... i tę
pego, i pustego, a równocześnie — uczciwego; jest pono rzeczywiście bardzo uczciwy. I ty jesteś żelazny, ale nie tak jak on. Przy stole siedział obok mnie, a naprzeciw nas siedział Szubin. Początkowo rozmawiano o jakichś handlowych przedsiębiorstwach; słyszałam, że zna się na tym i niewiele brakowało, by porzucił swoją posadę i objął wielką fabrykę. Przegapił to jakoś! Potem Szubin zaczął mówić o teatrze: p. Kurnatowski oświadczył — trzeba przyznać, bez fałszywej skromności — że na sztuce w ogóle się nie zna... Przypomniało mi to ciebie... Ale pomyślałam: nie, my z Dymitrem jakoś inaczej nie rozumiemy sztuki: ten, jak gdyby chciał powiedzieć: nie rozumiem jej, nie jest ona, zresztą, potrzebna, lecz w praworządnym państwie tolerowana. W stosunku do Petersburga i na wszystko, co comme il faut, jest on dość obojętny; raz nazwał się nawet proletariuszem. „Jesteśmy — powiada — robociarzami". Pomyślałam: gdyby powiedział to Dymitr, nie podobałoby mi się to, a ten niech sobie mówi! Niechaj się chwali! Dla mnie był bardzo grzeczny; ale ciągle mi się zdawało, że rozmawia ze mną bardzo, bardzo łaskawy zwierzchnik. Kiedy Kurnatowski chce kogoś pochwalić, mówi, że człowiek ten ma zasady — to jego ulubione słowo. Jest widocznie pewny siebie, pracowity, zdolny do samozaparcia (widzisz, sądzę go bezstronnie), to znaczy do wyrzeczenia się swoich korzyści, ale wielki z niego despota. Lepiej nie wpaść mu w ręce! Przy stole zaczęto rozmawiać o łapownictwie...
— Rozumiem — powiedział — że w wielu wypadkach ten, który bierze łapówkę, nie jest winny: nie mógł inaczej postąpić. Ale mimo to, jeśli wpadł, trzeba go zgnieść.
Zawołałam:
— Zgnieść niewinnego!
— Tak, dla zasady,
— Dla jakiej? — zapytał Szubin. Kurnatowski się zmieszał czy też zdziwił i powiedział: Tego nie ma potrzeby tłumaczyć.
Ojciec, który widocznie zachwyca się nim, podchwycił, że naturalnie nie ma potrzeby, i ku mojemu niezadowoleniu rozmowa się urwała. Wieczorem przyszedł Biersieniew i zaczął z nim zaciekle dyskutować. Nigdy jeszcze nie widziałam, by nasz poczciwy Andrzej Pietrowicz tak był wzburzony. Pan Kurnatowski bynajmniej nie negował pożytku nauki, uniwersytetów itd. A mimo to zrozumiałam wzburzenie Andrzeja Pietrowicza. Kurnatowski patrzy na to wszystko jak na jakąś gimnastykę. Szubin podszedł do mnie po obiedzie i powiedział: Ten Kurnatowski i jeszcze ktoś inny — (Szubin nie może wymówić twego imienia) — obaj są ludźmi praktycznymi, a jednak
jaka między nimi różnica: tam prawdziwy, żywy i z życia poczęty ideał, o tutaj nawet nie poczucie obowiązku, ale zwykła, służbowa, uczciwość i domniemana energia. Szubin jest mądry i zapamiętałam dla ciebie jego mądre słowa; a moim zdaniem — cóż między wami może być wspólnego? Ty wierzysz, a on nie, bo tylko w samego siebie wierzyć nie można.
Helena od razu zrozumiała Kurnatowskiego i wydała o nim niezbyt przychylny sąd. Tymczasem zaś przyjrzyjcie się bacznie temu charakterowi i przypomnijcie sobie znajomych ludzi interesu, którzy z honorem pracują dla dobra ogółu; bez wątpienia w większości okażą się gorsi od Kurnatowskiego, a czy znajdą się lepsi — trudno ręczyć. Dlaczego? Ponieważ życie i środowisko nie uczy nas ani rozumu, ani uczciwości, ani działania. I rozum, i uczciwość, i siły do działania musimy czerpać z zagranicznych książek (które należy jeszcze przy tym uzgodnić i dopasować do Zbioru Ustaw). Nic dziwnego, że przy tej trudnej pracy stygnie serce, zamiera wszystko, co żywe w człowieku, i człowiek staje się automatem, miarowo i niestrudzenie wykonującym swoje funkcje. A przecież — powtarzamy raz jeszcze: to są ci najlepsi. Za nimi rozpoczyna się już druga warstwa: z jednej strony pogrążeni w głębokim śnie Obłomowowie, ostatecznie już pozbawieni nawet tego daru elokwencji, którym czarowali niegdyś panny, a z drugiej — czynni Cziczikowowie, czujni, niestrudzeni, bohaterscy w dążeniu do swoich małych i podłych celów. A jeszcze dalej idą Bruskowowie, Bolszowowie, Kabanowie, Ułanbiekowie i całe to niedobre plemię rości sobie prawa do rozporządzania życiem i wolą narodu rosyjskiego... Skądby się tu wzięło bohaterstwo. A jeśli nawet urodzi się bohater, kto go oświeci, gdzie się dowie, co robić, aby nie marnowały się jego siły i aby służyły dobru i prawdzie. A jeśli nabierze nawet rozumu, to z takim nakładem trudu i sił, że gdzie mu tam teraz do bohaterstwa... nie dla bezzębnej wiewiórki orzechy. Lepiej nie łudzić się już nadaremnie, lepiej obrać sobie jakiś oderwany od życia zawód i pogrążyć się w nim całkowicie, tłumiąc niegodne uczucie mimowolnej zawiści w stosunku do ludzi, którzy żyją i wiedzą, po co żyją.
Tak właśnie postąpili w powieści „W przededniu" Szubin i Biersieniew. Dowiedziawszy się o ślubie Heleny z Insarowem Szubin wybucha z pasją:
Insarow... Insarow... Po cóż. ta fałszywa pokora? No, powiedzmy; że zuch z niego i człowiek wartościowy, ale czyż my tacy już jesteśmy do niczego? No, chociażby ja, czy taki ze mnie niewart? Czy Bóg tak już wszystkiego mi poskąpił?
I natychmiast zjechał biedaczysko na sztukę: „Być może, powiada, że zasłynę z czasem swoimi dziełami..." W istocie, zaczął nad sobą pracować i został doskonałym rzeźbiarzem. I Biersieniew, dobry, ofiarny Biersieniew, który tak szczerze i życzliwie pielęgnował chorego Insarowa, który z taką wielkodusznością pośredniczył między nim, swoim rywalem, a Heleną, i Biersieniew, „to złote serce" — jak wyraził się Insarow — nie może się powstrzymać od zaprawionych żółcią rozmyślań przekonawszy się ostatecznie, że Insarow i Helena wzajemnie się kochają.
Niech tam! — powiada. — Nie darmo ojciec mój mawiał: my z tobą, bracie, nie jesteśmy sybarytami, nie jesteśmy arystokratami, nie jesteśmy ulubieńcami losu i przyrody, nie jesteśmy nawet męczennikami, my — to ludzie pracy, pracy, pracy. Załóż więc swój skórzany fartuch, człowieku pracy, stań przy warsztacie w ciemnej pracowni! A słońce niechaj innym świeci. I my w naszym samotnym życiu mamy swoją dumę i swoje szczęście!
Jakie piekło zawiści i rozpaczy kryją te niesprawiedliwe wyrzuty — nie wiadomo pod czyim adresem i za co!.. Któż winien jest temu, co zaszło? Czy nie sam Biersieniew? Nie, winna jest rosyjska rzeczywistość: „Gdyby byli między nami ludzie do rzeczy — jak mówi Szubin — dziewczyna nie odeszłaby od nas, ta wrażliwa dusza nie wyśliznęłaby się nam jak ryba w wodzie". Ludzi do rzeczy czy nie do rzeczy kształtuje życie, jego układ w tej czy innej epoce, w takim czy innym miejscu. Układ naszego życia okazał się taki, że Biersieniewowi pozostał tylko jeden środek ratunku: „suszyć sobie głowę nad jałową nauką". Biersieniew tak właśnie postąpił i wedle słów autora uczeni chwalili jego prace: „O niektórych właściwościach starogermańskiego prawa w zakresie kar sądowych" i „O znaczeniu
miejskiego elementu dla cywilizacji". Dobrze, że chociaż w tym znalazł zbawienie...
Ale Helena po spotkaniu z Insarowem, kiedy zaznała innego życia, nie widziała już w Rosji żadnych dla siebie możliwości i dlatego nie mogła ani w Rosji pozostać, ani po śmierci męża do niej powrócić. Autor zrozumiał to bardzo dobrze i wolał otoczyć jej losy tajemnicą, niż kazać jej wrócić pod dach rodzicielski i pędzić marny żywot w rodzinnej Moskwie, w smutku, samotności i bezczynności. Słowa matki, które dotarły do niej w tej samej niemal chwili, kiedy umierał jej mąż, nie zdołały przełamać wstrętu do tego pospolitego, bezbarwnego, bezczynnego życia. „Powrócić do Rosji? Po co? Co w Rosji robić?" — napisała matce i wyjechała do Zary, aby zginąć gdzieś w wirze powstania.
Dobrze, że powzięła właśnie taką decyzję! Cóż ją w istocie oczekiwało w Rosji? Jaki cel życiowy, jakie życie? Wrócić znowu do nieszczęśliwych kociąt i much, rozdawać żebrakom pieniądze, których nie zarobiła i które Bóg wie jakim tytułem i dlaczego się jej należą, cieszyć się z artystycznych sukcesów Szubina, rozmawiać o Schellingu z Biersieniewem, czytać matce „Moskowskije Wiedomosti" i patrzeć, jak na arenie społecznej popisują się zasady w osobie różnych Kurnatowskich — i nigdzie nie widzieć prawdziwego czynu, nie odczuwać nawet tchnienia nowego życia... i po trochu, powoli i w udręce więdnąć, podupadać, zamierać... Nie, skoro już raz zakosztowała innego życia, odetchnęła innym powietrzem, to zdecyduje się raczej na każde niebezpieczeństwo, byle się tylko nie skazywać na ciężką torturę, na powolne konanie... I radzi jesteśmy, że uniknęła naszego życia, że nie sprawdziły się na niej pełne beznadziejnego smutku i bólu przepowiednie poety, które stale i bezlitośnie sprawdzają się na naszych najgodniejszych, wybranych ludziach w Rosji:
Z dala od słońca i przyrody, Od piękna i od sztuki z dala, Życia, miłości nie znasz ty... A mija szybko wiek twój młody,
Uczuć twych ogień się dopala,
Blakną marzenia, nikną sny. . .
I życie twoje minie szare,
W kraju bezludnym, bezimiennym...
I nie wiadomo, jak i gdzie
Zniknie, jak lotne nikną pary,
Co się po niebie snują ciemnym,
W jesiennej, nieskończonej mgle...
Pozostaje nam zebrać poszczególne, rozrzucone w tym artykule momenty (prosząc przy tym czytelnika, by wybaczył nam jego chaotyczny układ) i wysnuć ogólne wnioski.
Insarow, jako człowiek świadomie i do głębi przejęty wielką ideą wyzwolenia ojczyzny i gotów wziąć jak najczynniejszy udział w tej sprawie, nie mógł się rozwinąć i działać we współczesnym społeczeństwie rosyjskim. Nawet Helena, która pokochała go tak gorąco i tak się zjednoczyła z jego ideami — i ona nie może pozostać w rosyjskim środowisku, chociaż tam są wszyscy jej najbliżsi, jej rodzice. A więc nie ma wśród nas miejsca na wielkie idee, na wielkie uczucia?... Czy wszystko, co bohaterskie i zdolne do czynu, winno od nas uciec, jeśli nie chce umrzeć w bezczynności i zginąć nadaremnie? Czy nie tak? Czy nie takie jest znaczenie powieści, którą poddaliśmy właśnie analizie?
Naszym zdaniem — nie. Co prawda, nie ma w naszej rzeczywistości otwartego pola do szerokiej działalności; prawda, życie nasze upływa wśród błahostek, oszusty, intryg, plotek i podłości; prawda, nasi działacze społeczni pozbawieni są serca i mają często zakute łby; nasi mędrcy palcem nie ruszą dla tryumfu swoich przekonań. Nasi liberałowie i reformatorzy przyjmują w swoich projektach za punkt wyjścia prawne subtelności, a nie jęk i szloch nieszczęsnych współbraci. Wszystko tak się rzeczywiście przedstawia i wszystko to widzimy również po części w powieści „W przededniu", podobnie jak w dziesiątkach innych powieści z ostatnich czasów. Ale uważamy mimo wszystko, że teraz w społeczeństwie naszym jest już miejsce na wielkie idee i uczucia i ze bliski jest już czas, kiedy te idee będą się mogły urzeczywistnić.
Faktem jest, że jakkolwiek zła jest nasza rzeczywistość, to przecież już są w niej możliwe takie zjawiska jak Helena. I nie dość tego; że takie charaktery stały się możliwe w życiu, stały się już one faktem artystycznym, postaciami literackimi, typami. Helena to postać idealna, ale rysy jej są nam znajome. Rozumiemy ją i sympatyzujemy z nią. Cóż to znaczy? To, że istota jej charakteru — miłość do cierpiących i uciśnionych, pragnienie czynienia dobrze, męczące poszukiwania tego, kto by jej pokazał, jak czynić dobrze — wszystko to odczuła wreszcie lepsza część naszego społeczeństwa. Jest to uczucie tak silne, życzenie tak bliskie spełnienia się, że nie damy się już zwieść jak dawniej, ani błyskotliwym, jałowym umysłom i talentom, ani sumiennej, lecz abstrakcyjnej uczoności, ani służbowym cnotom, ani nawet dobremu, wielkodusznemu, ale biernemu sercu. By uczynić zadość naszemu uczuciu, naszemu pragnieniu, trzeba nam czegoś więcej: trzeba nam takiego człowieka jak Insarow, ale rosyjski Insarow.
Po cóż jest nam potrzebny? Stwierdziliśmy przecież poprzednio sami, że nie potrzebujemy bohaterówoswobodzicieli, że jesteśmy narodem panującym, a nie ujarzmionym...
Tak, z zewnątrz nic nam nie grozi, a nawet na wypadek wojny możemy być spokojni. W czasie wojny nie brakło nam nigdy bohaterów; panienki zachwycają się dotychczas oficerskim mundurem i wąsikami, co jest niezbitym dowodem, że społeczeństwo nasze umie tych bohaterów cenić. Ale czy mało mamy wrogów wewnętrznych? Czyż nie trzeba z nimi walczyć i czy walka ta nie wymaga bohaterstwa? A gdzież są u nas ludzie zdolni do czynu? Gdzie są ludzie pełnowartościowi, od dziecka przejęci jedną ideą i zrośnięci z nią tak, że widzą tylko dwie ewentualności: albo tryumf tej idei, albo śmierć? Ludzi takich niema, bo środowisko nasze dotychczas nie sprzyjało ich rozwojowi. Ale od tego właśnie środowiska, od jego pospolitości i małości właśnie powinni nas wyzwolić nowi ludzie, których pojawienie się tak niecierpliwie i chciwie oczekuje wszystko to, co najlepsze i świeżę w naszym społeczeństwie.
Trudno jeszcze takiemu bohaterowi wystąpić: warunki do jego rozwoju, a zwłaszcza do rozpoczęcia działalności, są bardzo niepomyślne, a żądanie jego jest znacznie bardziej skomplikowane i trudniejsze niż Insarowa. Wroga zewnętrznego, gnębiciela uprzywilejowanego można znacznie łatwiej zaatakować i pokonać niż wroga wewnętrznego, którego spotykamy wszędzie pod tysiącem różnych postaci, wroga nieuchwytnego, nieujętego, który wszędzie na nas czyha, zatruwa nam życie i nie pozwala ani wytchnąć, ani zorientować się w walce. Na tego wewnętrznego wroga nie przyda się zwykła broń; pozbędziemy się go tylko wtedy, jeśli zmienimy wilgotną i mglistą atmosferę naszego życia, w której się zrodził, wyrósł i nabrał sił, jeśli otoczy nas taka atmosfera, w której nie będzie mógł oddychać.
Czy jest to możliwe? Kiedy będzie to możliwe? Możemy odpowiedzieć kategorycznie tylko na pierwsze pytanie. Tak, jest to możliwe i to z następujących przyczyn. Mówiliśmy już poprzednio, w jaki sposób środowisko nasze tłumi rozwój takich indywidualności jak Insarow. Teraz możemy jednak słowa swoje uzupełnić: środowisko to doszło już w swoim rozwoju do tego, że samo teraz dopomoże, aby się taki człowiek pojawił. Wieczna pospolitość, małość i apatia nie może ,być przecież normalnym udziałem człowieka. I ludzie z naszego środowiska, skrępowani jego warunkami, zrozumieli już dawno, jak ciężkie i niedorzeczne są te warunki. Jedni się nudzą, inni wyrywają się dokądś ze wszystkich sił, byleby się wyzwolić spod tego ucisku. Wymyślano różne sposoby, używano różnych środków, aby jakoś ożywić martwotę i zgniliznę naszego życia; ale wszystkie one były zbyt słabe i nieefektowne. Teraz pojawią się wreszcie takie pojęcia i wymagania, jakie widzimy w Helenie; społeczeństwo aprobuje te żądania i dąży ponadto do ich zaspokojenia. A zatem stara rutyna społeczna już się przeżywa; jeszcze trochę wahania, jeszcze kilka silnych słów i pomyślnych faktów, a pojawią się działacze!
Wspomnieliśmy już poprzednio, że stanowczość i energię silnych charakterów zabija u nas na samym początku idylliczny zachwyt dla wszystkiego na świecie, dyspozycja do leniwego
zadowolenia z siebie i do sennego spokoju, który każdy z nas jeszcze w dzieciństwie widzi w otoczeniu i do czego przyzwyczaja się go różnymi radami i pouczeniami. Ale ostatnio i to się bardzo zmieniło. Wszędzie i we wszystkim zauważamy, że uświadomiono sobie swoje zadania, wszędzie zrozumiano, że stary porządek rzeczy jest do niczego. Wszędzie oczekuje się reform i zmiany na lepsze i nikt nie nuci już swoim dzieciom kołysanki o tym, jakim szczytem doskonałości jest obecny stan rzeczy w każdym zakątku Rosji. Przeciwnie, teraz każdy czeka, każdy ufa i dzieci rosną teraz chłonąc te nadzieje i marzenia o lepszej przyszłości i nie przywiązuje się ich gwałtem do trupa zamarłej przeszłości. Kiedy przyjdzie ich kolej działania, potrafią już działać z tą energią, konsekwencją, harmonią serca i myśli, które dla nas były zaledwie tylko teoretycznym pojęciem.
Wówczas i w literaturze zjawi się pełny i plastyczny obraz rosyjskiego Insarowa. Niedługo będziemy na niego czekać: świadczy o tym gorączkowa, męcząca niecierpliwość, z jaką oczekujemy jego zjawienia się w życiu. Jest on dla nas niezbędny, bez niego marnuje się nasze życie i dni nasze nie mają żadnego znaczenia, i każdy z nich jest tylko wigilią dnia następnego. Niechajże nastanie wreszcie ów dzień! W każdym razie wigilia bliska jest dnia, który po niej następuje: dzieli ją zaledwie tylko noc!..