M. A. Dobrolubow
KRÓLESTWO MROKU
I
Cóż to za kierunek, że nie
zdążysz się obejrzeć, a tu już powstaje
historia — i gdyby był tu chociaż
jakiś sens... Mówi się jednak o tym wszędzie,
wobec tego była chyba
po temu jakaś przyczyna.
Gogol
Żadnemu ze współczesnych pisarzy rosyjskich nie przypadł w udziale pracy literackiej tak dziwny los jak Ostrowskiemu. Jego pierwszy utwór („Obraz szczęścia rodzinnego") przeszedł całkiem niepostrzeżenie i w prasie nie napisano o nim ani słowa, aby pochwalić lub zganić autora. Po trzech latach pojawił się drugi utwór Ostrowskiego: „Swoi ludzie — dogadamy się"; wszyscy powitali autora jako debiutanta w literaturze i wszyscy zgodzili się natychmiast, że jest to pisarz wyjątkowo utalentowany, najlepszy po Gogolu przedstawiciel sztuki dramatycznej w literaturze rosyjskiej. Ale w wyniku jednego z tych dziwnych dla zwykłego czytelnika i bardzo przykrych dla autora przypadków, tak częstych w naszej biednej literaturze, sztuka Ostrowskiego nie tylko nie została wystawiona w teatrze, ale nie doczekała się nawet szczegółowej i poważnej recenzji w żadnym czasopiśmie. „Swoich ludzi" wydrukowano początkowo w „Moskwitianinie"; sztuka wyszła nawet w oddzielnym wydaniu, ale krytyka literacka nie dała o niej żadnej wzmianki. Komedia ta przepadła na czas pewien — jak kamień w wodę. Po roku Ostrowski napisał nową komedię: „Biedna narzeczona". Krytyka ustosunkowała się do autora z szacunkiem, nazywała go raz po raz autorem „Swoich ludzi" i zaznaczyła nawet, że po
święca mu tyle uwagi raczej za jego pierwszą komedię niż za drugą, którą wszyscy uznali za słabszą od pierwszej. Następnie każdy nowy utwór Ostrowskiego budził w prasie pewne poruszenie i niebawem wytworzyły się nawet dwie radykalnie się sobie przeciwstawiające partie literackie. Pierwszą tworzyła młoda redakcja „Moskwitianina" głosząca, że Ostrowski „dzięki swoim czterem sztukom stworzył teatr ludowy w Rosji", że ten
Poeta, rzecznik prawdy nowej, Dziś nowy nam odsłonił świat I nowe nam powiedział słowo, Choć starej prawdzie służyć rad —
i że ta stara prawda u Ostrowskiego —
Bardziej jest prosta, bardziej droga I zdrowszy jest jej świeży wiew,aniżeli prawda sztuk szekspirowskich.
Wiersze te wydrukowane zostały w „Moskwitianinie" (rok , nr ) w związku ze sztuką „Bieda nie hańbi", a zwłaszcza w związku z jedną spośród jej postaci — z Lubimem Torcowem. Z ekscentryczności tych wierszy wiele się w swoim czasie śmiano, ale nie była to licentia poetica, lecz wierny na ogół wyraz krytycznych poglądów tej partii, która bez zastrzeżeń zachwycała się każdym wierszem Ostrowskiego. Niestety, sądy te wypowiadano zwykle z zadziwiającą apodyktycznością, mgliście i niejasno, co uniemożliwiało partii przeciwnej nawet poważną dyskusję. Ci, którzy Ostrowskiego chwalili, wykrzykiwali, że wypowiedział on nowe słowo; ale na pytanie: „Co to za nowe słowo"? — długo nic nie odpowiadali, a wreszcie oświadczyli, że nowe słowo to nic innego jak — co myślicie? — ludowość! Ale ludowość tę tak niezręcznie wytoczono na scenę w związku z Lubimem Torcowem i tak z nim powiązano, że nieprzychylna Ostrowskiemu krytyka nie omieszkała wyzyskać tej okoliczności, pokazała niezręcznym chwalcom język i zaczęła ich drażnić: „a więc wasze nowe słowo" — to Torcow, Lubim Torcow, pijak Torcow! Ideałem waszym jest pijany Torcow itd. To wystawianie języka niezbyt, ma się rozumieć,
sprzyjało poważnemu omówieniu dzid; Ostrowskiego; ale dodajmy — któż mógł zachować powagę przeczytawszy o Lubimie Torcowie następujące wiersze:
Poezja żywej prawdy pełna,
Szlachetny komizm bawi nas...
O, takich wzruszeń — przyznajemy —
Doznaliśmy wszak pierwszy raz.
I całą salą, teatr cały
Zapału wnet ogarnął szał,
I każdy z nas w zachwycie szczerym
I w uniesieniu długo trwał.
Torcow w burnusie wyświechtanym
Oto z zadartą stoi głową,
Biedny, wychudły — prawda — pijany,
Ale z rosyjską duszą zdrową.
Czy to komedia płacze z nim przed nami,
Czy też tragedia z nim chichoce razem,
Nie chcemy wiedzieć i nie wiemy sami!
Spieszmy! Już teatr wypełniły tłumy,
Tam teraz „hulaj dusza!" woła lud,
Rosyjskiej pieśni tony rozbrzmiewają,
Ludzie to śmieją się, to znowu łkają,
Tam się odsłania świata żywy cud...
I my, pokorne dzieci swego wieku,
Dziś się weselim z tobą, prosty człeku.
Wszak pełną piersią dziś oddychać mogę,
Torcow mej duszy ukazuje drogę! (dokąd?)
Rosyjskie życie tutaj podziwiamy,
Tym, co rosyjskie, tutaj oddychamy.
Rosyjska mowa droga, bliska
Piosenka dziarska, słowo cięte.
Rosyjski duch i myśl rosyjska,
Co się jak Wołgi toczy skręt.
O, jak nam dobrze, jak nam błogo,
Obrzydł nam pełen kłamstwa świat.
Za tymi wierszami szły wymyślania pod adresem Rachel i tych, którzy się nią zachwycają zdradzając w ten sposób ducha niewolniczego, ślepego naśladownictwa. Powiedzmy, że ma ona talent, że jest genialna — wykrzykiwał autor wiersza — „ale nie jest to sztuka dla naszych potrzeb!"
Nam — woła — potrzebna jest prawda, nie taka jak innym. I przy tej okazji nasz krytyk wierszokleta wymyślał Europie i Ameryce i chwalił Rosję w następujących poetycznych zwrotach:
Niechaj Europa stara w fałszach się miłuje,
Ameryka — niemowlę, co ledwie nam ząbkuje,
A już na niedorozwój młodych cierpi sił.
Lecz nasza Ruś potężna, sił pełna i zapału,
I prawdę ona kocha, i prawdę ona zna,
Bo świętą łaskę tę od Boga przecież ma.
I do niej jednej teraz się ucieka
Wszystko, co dziś uszlachetnia człowieka.
Rozumie się samo przez się, że tego rodzaju apostrofy do Torcowa o tym, co człowieka uszlachetnia, nie sprzyjały zdrowemu i obiektywnemu rozpatrzeniu sprawy. Dostarczyły one tylko krytykom z przeciwnego obozu słusznego argumentu do szlachetnego oburzenia, po czym ci z kolei wykrzyknęli o Lubimie Torcowie:
Są tacy, którzy nazywają to nowym słowem i każą nam podziwiać jako najpiękniejszy kwiat całej naszej twórczości literackiej ostatnich lat. Z jakiej racji ci nieucy spotwarzają literaturę rosyjską? Rzeczywiście, takiego słowa jeszcze nikt w niej nie powiedział, o takim bohaterze nawet się jej nie śniło, ponieważ były w niej jeszcze świeże stare tradycje literackie, które nie dopuściłyby do takiego zepsucia smaku. Lubim Torcow mógł się pojawić na scenie w. całej swojej potworności dopiero wtedy, kiedy o tych tradycjach zaczęto zapominać... Dziwi nas i zdumiewa, że jakiś pijak Torcow mógł urość do wyżyn ideału, że znajdują się tacy, którzy pragną się nim szczycić jako najczystszym przejawem ludowości w poezji i że na miarę Torcowa mierzą osiągnięcia literackie zalecając wszystkim, by go umiłowali z tej racji, iż jest to „swój człowiek", że jest „dla naszych potrzeb!" Czyż nie jest to zepsucie smaku i zaniechanie wszystkich czystych tradycji literackich? Ale jest przecie jakiś wstyd, jakaś literacka przyzwoitość, która obowiązuje również wtedy, kiedy najlepsze nawet tradycje puszcza się w niepamięć. Czyż mamy się okryć hańbą nazywając Torcowa „swoim" i wynosząc go na wyżyny poetyckiego ideału? („Otieczestwiennyje Zapiski" r. , nr VI).
Przytoczyliśmy ten wyjątek z czasopisma „Otieczestwiennyje Zapiski" dlatego, że widać z niego, jak bardzo szkodziła zawsze Ostrowskiemu polemika między tymi, którzy go ganili i tymi, którzy go chwalili*. „Otieczestwiennyje Zapiski" zajmowały stale wrogie wobec Ostrowskiego stanowisko i atakowały głównie krytyków, którzy wychwalali jego dzieła. Sam autor pozostawał stale na uboczu do czasów ostatnich, kiedy „Otieczestwiennyje Zapiski" obwieściły, że Ostrowski wraz z p. Grigorowiczem i panią Eugenią Tur — zakończył już swoją działalność poetycką (patrz „Otieczestwiennyje Zapiski" rok , nr VI). Mimo to spadał jednak na Ostrowskiego cały ciężar oskarżenia o hołdowanie Lubimowi Torcowowi, o wrogi stosunek do oświaty europejskiej i apoteozę naszych starych, przedpiotrowych tradycji itp. Na talent jego padł cień jakiegoś fanatyzmu starowierców, niemal że obskurantyzm. A obrońcy jego ciągle perorowali o nowym słowie — nie wymieniając go jednakowoż — i głosili, że Ostrowski jest pierwszym ze współczesnych pisarzy rosyjskich ze względu na jakiś swój osobliwy pogląd na świat... Na czym jednak osobliwość ta polega, tłumaczyli oni również bardzo mętnie. Przeważnie ograniczali się do frazesów, jak na przykład:
Tylko Ostrowski w obecnej dobie literackiej ma swój trwały, nowy, a zarazem idealny pogląd na świat ze specjalnym odcieniem (!) uwarunkowanym zarówno właściwościami epoki jak, być może, także i właściwościami samego poety. Odcień ten nazwiemy bez wahania rdzennie rosyjskim . poglądem na świat, zdrowym i spokojnym, pełnym zdrowego humoru, prostym i wolnym od tych czy innych krańcowości, a wreszcie — idealnym we właściwym tego słowa znaczeniu, bez fałszywej pompatyczności i równie fałszywej sentymentalności. („Moskwitianin" rok , nr ).
* Czytelnicy mogą zresztą spokojnie opuścić całą historię o poglądach krytyki na Ostrowskiego i rozpocząć nasz artykuł od jego drugiej połowy. Konfrontujemy tutaj krytyków Ostrowskiego raczej w tym celu, aby się sami sobą delektowali. — M. D.
„Tak pisał on — mętnie i bez życia" — i nie objaśniał ani trochę właściwości talentu Ostrowskiego oraz jego znaczenia w literaturze współczesnej. Po upływie dwóch lat ten sam krytyk zaprojektował szereg artykułów „O komediach Ostrowskiego i ich znaczeniu dla literatury i sceny" („Moskwitianin" r. , nr ), ale utknął na pierwszym artykule, w którym więcej było zresztą pretensji i rozmachu aniżeli istotnej treści. Bez ceremonii stwierdził, że krytyka obecna nie dorosła do talentu Ostrowskiego i że znalazła się tym samym w bardzo śmiesznej sytuacji; obwieścił nawet, że i „Swoich ludzi" tylko dlatego nie poddano analizie, gdyż zostało w nich wypowiedziane nowe słowo, które krytyka wprawdzie widzi, ale rozgryźć nie potrafi... Zdaje się, że autor artykułu powinienby znać istotne przyczyny milczenia krytyki o „Swoich ludziach" i nie zapuszczać się w abstrakcyjne wywody!... Rozwijając w dalszym ciągu kryteria swoich poglądów na Ostrowskiego, krytyk mówi, na czym, jego zdaniem, polega swoistość talentu, której dopatruje się u Ostrowskiego— oto te kryteria: „Polega ona na tym — ) że nowością było życie, które autor przedstawia i o którym nikt przed nim nie pisał. jeśli pominiemy niektóre szkice Weltmana i Ługańskiego (dobrzy poprzednicy dla Ostrowskiego!!); ) że stosunek autora do życia i osób, które przedstawia, jest nowy; ) nowy jest jego sposób ujęcia tematu; ) nowy jest język — kwiecisty (!) i osobliwy(?). Oto wszystko. Tez swoich krytyk nie uzasadnia. W dalszym ciągu artykułu znajdujemy jeszcze kilka pogardliwych uwag o krytyce i czytamy, że rażące było dla niej to życie (przedstawione przez Ostrowskiego), rażący był jego język, rażące jego typy — rażące ze względu na j ej własny stan — po czym niczego nie tłumacząc i nie argumentując krytyk przechodzi spokojnie do Kronik, do Domostroju i Pososzkowa , aby dać nam „przegląd stosunku naszej literatury do ludowości". Do tego ograniczyła się rola krytyka, który wystąpił jako adwokat Ostrowskiego, aby go bronić przed partią przeciwną. Wkrótce przychylna dla Ostrowskiego
krytyka przybrała już takie formy, że można ją porównać do ciężkiego kamienia, który rzuca człowiekowi w głowę usłużny przyjaciel: w pierwszym tomie czasopisma „Russkaja Biesieda" wydrukowano artykuł p. Tercjusza Filippowa o komedii „Żyj nie tak, jakby się chciało". W czasopiśmie „Sowriemiennik" przedstawiono w swoim czasie nikczemność tego artykułu, który głosi, że żona powinna pokornie nadstawiać grzbiet bijącemu ją pijanemu mężowi, i wydawała Ostrowskiego za to, że podziela on rzekomo te myśli i umiał je przejrzyście wyrazić... Publiczność powitała ten artykuł ogólnym oburzeniem. Najprawdopodobniej i sam Ostrowski (któremu znowu dostało się tutaj z racji nieproszonych komentarzy) nie był z artykułu zadowolony. W każdym razie od tego czasu nie dał już. żadnego powodu do tego rodzaju dyskusji.
W ten sposób wielbiciele Ostrowskiego niewiele zdziałali, aby wytłumaczyć publiczności znaczenie i właściwości jego talentu; przeszkodzili raczej w bezpośredniej ocenie autora. Zresztą, tacy entuzjaści w ogóle rzadko pomagają publiczności zrozumieć istotne znaczenie pisarza; w tym wypadku lepsi już są ci, którzy go ganią: doszukując się usterek (nawet tam, gdzie ich nie ma) wysuwają jednak swoje postulaty i pozwalają wnioskować, o ile pisarz czyni zadość ich wymaganiom lub nie. Ale jeśli chodzi
o Ostrowskiego, ci, którzy go ganili, nie okazali się lepsi od jego zwolenników. Jeśli sprowadzimy do wspólnego mianownika różne zarzuty, które sypały się pod adresem Ostrowskiego ze wszystkich stron w ciągu całych lat dziesięciu i które sypią się jeszcze dotychczas, okaże się, że trzeba zdecydowanie wyrzec się wszelkiej nadziei zrozumienia, czego chcieli i jak na Ostrowskiego patrzyli jego krytycy. Każdy z nich występował ze swoimi własnymi postulatami i każdy ganił przy tym tych, którzy wysuwali postulaty wręcz przeciwne, każdy wydobywał na jaw jakąś zaletę tego czy innego utworu Ostrowskiego, aby uznać ją za wadę w innym utworze, i przeciwnie. Jedni zarzucali Ostrowskiemu, że się sprzeniewierzył swemu pierwotnemu kierunkowi i zamiast przedstawiać pospolitość obyczajowości kupieckiej, zaczął ją idealizować. Inni natomiast, chwaląc go za tę idealizację,
zastrzegali się stale, że „Swoich ludzi" uważają za utwór nieprzemyślany, jednostronny, a nawet fałszywy*. W miarę jak pojawiały się następne utwory Ostrowskiego, równocześnie z zarzutami, że upiększa i przesładza tę pospolitą i bezbarwną rzeczywistość, z której czerpał tematy swoich komedii, słyszeliśmy z jednej strony pochwały za to upiększenie**, a z drugiej zarzucano mu, iż przedstawia cały brud życia z dokładnością dagerotypu***. Tych sprzeczności w zasadniczych poglądach na działalność Ostrowskiego wystarczyłoby już, aby zdezorientować prostodusznych ludzi, którzy by zechcieli uwierzyć wywodom krytycznym o Ostrowskim. Ale sprzeczności nie ograniczały się tylko do tego; nie brakło ich również w poszczególnych uwagach o zaletach i wadach komedyj Ostrowskiego. Różnorodność jego talentu, bogata treść utworów dostarczały stale pretekstu
* Na przykład, analizując komedią „Bieda nie hańbi", jeden z krytyków zarzucał Ostrowskiemu, że w swoim pierwszym utworze „okazał się czystym satyrykiem: obok zła, które przedstawił, nie wskazał żadnego na to zło antydotum" (,,Moskwitianin", rok , nr ). Krytyk czasopisma „Russkaja Biesieda" wyrażał się jeszcze ostrzej. — M. D.
** Jeden z krytyków oddawał komedii „Bieda nie hańbi" pierwszeństwo przed „Swoimi ludźmi", gdyż w komedii „Bieda nie hańbi" Ostrowski jest już nie tylko satyrykiem i obok zła, jakie rodzi fałszywa cywilizacja, widzi tutaj również proste i silnie związane z rodzinnymi tradycjami i obyczajami życie, a przy zetknięciu się tych dwu wrogich sobie światów cała jego sympatia jest naturalnie po stronie tego ostatniego („Moskwitianin", rok , nr ). Krytyk „Russkoj Biesiedy" również chwali Ostrowskiego za to, że po „Swoich ludziach" ujemny stosunek do życia zmienił na przychylny; zamiast ponurych scen, jakie ujrzeliśmy w „Swoich ludziach", pojawiają się obrazy zrodzone pod wpływem innych, dodatniejszych wrażeń życiowych. — M. D.
*** Na przykład w "Otieczestwiennych Zapiskach" w recenzji tej samej komedii „Bieda nie hańbi" wyczytał Ostrowski zarzut, że „najciemniejsze strony życia nie tylko opisuje w prawdziwych barwach, ale wynosi je na wyżyny ideałów". Widać, że krytykowi nie podobało się malowanie ciemnych stron rzeczywistości. Zarzut ten spotyka się stale, równocześnie z zarzutem idealizacji, a ostatnio krytyk wyraził się nawet w takiej formie: „Komedia w ujęciu Ostrowskiego sprzeniewierzyła się swemu artystycznemu założeniu i stała się po prostu kopią rzeczywistości" (Ateneum, rok , nr ). — M. D.
do najsprzeczniejszych zarzutów. Z powodu „Intratnej posady" czyniono mu zarzut, że postacie łapowników nie są dość wstrętne*. W związku z „Wychowanicą" twierdzono, że przedstawione typy są już dość wstrętne**. Z powodu „Biednej narzeczonej", z powodu komedii: „Do cudzych sań nie siadaj", „Bieda nie hańbi" i „Żyj nie tak, jakby się chciało" musiał Ostrowski wysłuchiwać zewsząd uwag, że dla swego głównego zadania zaniedbał stronę artystyczną, te same utwory wywoływały równocześnie rady, aby nie kontentował
* „Wprowadzone na scenę postaci te powinny budzić w czytelniku lub widzu wstręt, ale budzą tylko współczucie. Łapownictwo — wrzód społeczny — nie wydaje się w ich postępkach dość ohydne... A można było przecież przedstawić, jak wszelkiego rodzaju łapownicy i defraudanci szarpią i gubią wszędzie w kraju i poza nim naszą cierpiącą matkę — Rosję" (Ateneum, rok , nr ). — M. D.
** „Wszystkie postaci z «,Wychowanicy» prócz Nadi — to w ogóle nie są postaci, ale jakieś abstrakcyjne i przefiltrowane dozy wszelakiego brudu ludzkiego, które pozostawiają w duszy czytelnika, przytłaczające i przykre wrażenie" („Wiesna", artykuł p. Achszarumowa).
Analizując sztukę: „Żyj nie tak, jakby się chciało" napomykał o „Swoich ludziach" w następujący sposób: „Swoi ludzie" jest to niezaprzeczenie utwór, na którym wycisnął swoje piętno niezwykły talent, ale ciąży na nim ujemny pogląd na rzeczywistość rosyjską, co łagodzi poniekąd artystyczne wykonanie; pod tym względem utwór należy niestety zaliczyć do kierunku realistycznego" (Russkaja Biesieda, rok , nr ). — M. D.
się niewolniczym naśladownictwem natury, ale postarał się rozszerzyć swój horyzont umysłowy*. Co więcej — zarzucono mu również, że oddaje się wyłącznie odtwarzaniu rzeczywistości (tj. wykonaniu), nie troszcząc się o idee swoich utworów. Innymi słowy, jedni krytycy zarzucali mu, że sobie pewnych celów nie wytknął lub, że zadania te są znikome, gdy tymczasem inni krytycy uważali je za zbyt duże i niewspółmierne ze środkami wykonania.
Słowem, trudno sobie wyobrazić, by można było wypośrodkować jakieś kryterium, wedle którego udałoby się jako tako uzgodnić żądania stawiane Ostrowskiemu w ciągu dziesięciu lat przez różnych (a niekiedy tych samych) krytyków: dlaczego oczernia zbytnio rzeczywistość rosyjską — dlaczego ją wybiela i upiększa? Dlaczego pogrąża się w dydaktyzmie; dlaczego brak moralnej podstawy w jego utworach?... Zbyt niewolniczo odtwarza rzeczywistość, to znów — niewiernie, zbytnio się trosz
Pod tym względem nowa sztuka Ostrowskiego niezupełnie nas zadowala itp." (Moskwitianin, rok , nr ., analiza komedii „Bieda nie hańbi").
„Zadania, które wytknął sobie Ostrowski w swoich utworach, są nie tylko słuszne, ale i pełne głębokiego znaczenia i zawsze zdrowe pod względem moralnym... należy ubolewać, że właśnie ten utwór («Żyj nie tak, jakby się chciało*), tak pięknie pomyślany, z tak pięknymi ze stanowiska dramatycznego predyspozycjami, okazał się w wykonaniu słabszy od wszystkich innych dotychczas napisanych utworów Ostrowskiego" (Russkaja Biesieda, rok , nr ). — M. D.
* „Niewolnicze naśladownictwo cechuje nie tylko język nowej komedii, ale niemal że całą jej treść, zarówno w koncepcji całości jak i w szczegółach. Nadaremnie doszukiwalibyśmy się w niej chociażby jednego rysu idealnego: nie znajdziemy go ani w postaciach, ani w samej akcji... Życzymy autorowi przede wszystkim, by wydobył się z tego ciasnego kręgu, do którego ograniczała się dotychczas jego działalność, i aby rozszerzył swój horyzont umysłowy" (Otieczestwiennyje Zapiski, rok , nr ). — M. D.
czy o zewnętrzną formę swych sztuk, to — ją lekceważy. Akcja rozwija się zbyt powoli lub — zwrot nastąpił zbyt szybko i czytelnik nie był do niego dostatecznie przygotowany. Charaktery są bardzo pospolite albo — zbyt wyjątkowe... Wszystkie zarzuty dotyczą często jednych i tych samych utworów, a czynią je krytycy, którzy, zdawałoby się, powinni się w swoich poglądach zgadzać. Gdyby publiczność sądziła o Ostrowskim tylko na podstawie recenzji, które pisano o nim w ciągu lat dziesięciu, nie wiedziałaby zupełnie, co o nim myśleć: krytycy przedstawiali go jako ciasnego patriotę, jako obskuranta, naśladowcę Gogola w najlepszym okresie jego twórczości; kiedy indziej był słowianofilem, to — znów zwolennikiem Zachodu; twórcą teatru ludowego, to — kupieckim Kotzebue; pisarzem o nowym, osobliwym poglądzie na świat lub człowiekiem, który nie rozumie ani trochę rzeczywistości, jaką kopiuje. Nikt nie zdobył się dotychczas nie tylko na pełną charakterystykę Ostrowskiego, ale nie wydobył nawet tych rysów, które stanowią istotny sens jego utworów.
Jakież są przyczyny tego dziwnego zjawiska? „Wobec tego była chyba po temu jakaś przyczyna?" A może Ostrowski rzeczywiście zmienia tak często swój kierunek, że charakter jego nie mógł się dotychczas wykrystalizować? Albo przeciwnie, na początku już, jak zapewniali krytycy „Moskwitianina", wzniósł się na wyżyny, do których współczesna krytyka nie dorosła? Zdaje się, że ani jedno, ani drugie. Przyczyna chaosu, który panuje po dziś dzień w opiniach o Ostrowskim, polega właśnie na tym, że usiłowano zrobić z niego za wszelką cenę przedstawiciela pewnych przekonań i potem bądź go karano, że się tym przekonaniom sprzeniewierzył, bądź wynoszono pod niebiosy za to, że się w nich utwierdzał i przeciwnie. Wszyscy przyznawali Ostrowskiemu wybitny talent i dlatego wszyscy krytycy zapragnęli ujrzeć w nim szermierza i krzewiciela przekonań, które sami żywili. Ludziom ze skłonnościami do słowianofilstwa podobało się bardzo, że Ostrowski przedstawia piękne obyczaje rosyjskie, bez ceremonii obwołali go hołdownikiem „pięknych, starych tradycji rosyjskich" i przeciwnikiem zachodniego zepsucia. Jako człowiek, który w istocie zna i lubi ludowość rosyjską, Ostrowski dał słowianofilom niejeden asumpt po temu, by go uważali za „swego". A ci korzystali z tego bez umiaru, co dostarczyło partii przeciwnej powodów, aby uznać Ostrowskiego za wroga europejskiej oświaty i pisarza kierunku wstecznego. W istocie jednak Ostrowski nie był nigdy ani jednym, ani drugim, przynajmniej w swoich utworach. Być może, że kółko oddziaływało na niego w tym kierunku, iż stał się wyznawcą pewnych abstrakcyjnych teorii, ale nie mogło go to pozbawić wiernego wyczucia rzeczywistości, nie mogło całkiem zamknąć drogi, którą ukazywał mu talent. I dlatego właśnie dwa" różne probierze, stosowane do dzieł Ostrowskiego z przeciwległych punktów widzenia, stale zawodziły. Słowianofile ujrzeli niebawem w Ostrowskim rysy wcale nie nadające się do propagowania posłuszeństwa, cierpliwości, przywiązania do ojcowskich obyczajów i nienawiści do Zachodu i uznali za stosowne zarzucić mu, że się nie wypowiada w swoich dziełach w całej pełni lub, że się skłania ku ujemnym poglądom. Je
den z najbardziej niefortunnych krytyków partii słowianofilskiej oświadczył kategorycznie, że u Ostrowskiego wszystko byłoby dobrze, „ale brak mu niekiedy zdecydowania i śmiałości, aby wykonać to, co sobie postanowił: przeszkadza mu rzekomo fałszywy wstyd i nieśmiałość, powstałe z realistycznego kierunku. Dlatego myśli on niekiedy o czymś wzniosłym i wielkim, ale przypomina mu się probierz realistyczny i myśl tę płoszy; powinienby pójść śmiało za szczęśliwym podszeptem, a on obawia się jakoś wysokiego lotu i w rezultacie — brak czegoś w jego artystycznej wizji" („Russkaja Biesieda"). Natomiast ludzie, którzy zachwycali się „Swoimi ludźmi", niebawem zauważyli, że porównując stare tradycje rosyjskie z nowymi wpływami Zachodu na obyczajowość kupiecką Ostrowski przechyla się stale na stronę pierwszych. Nie podobało im się to i jeden z najbardziej niefortunnych krytyków tzw. partii zachodniej wyraził swój sąd również bardzo kategorycznie w następujący sposób:
„Dydaktyczny kierunek, decydujący o charakterze tych utworów, nie pozwala nam dopatrzyć się w nich prawdziwie poetycznego talentu. Kierunek ten opiera się na tym, co nasi słowianofile nazywają ludowością. Ostrowski podporządkował jej w swoich komediach i dramacie myśl, uczucie i wolną wolę człowieka" (Ateneum, rok ).
W tych dwóch sprzecznych ze sobą cytatach można znaleźć rozwiązanie zagadki, dlaczego krytyka nie umiała spojrzeć na Ostrowskiego wprost jak na pisarza, który przedstawia życie pewnego odłamu społeczeństwa rosyjskiego, ale patrzyła na niego jako na propagatora moralności w myśl pojęć tej czy innej partii. Odrzucając ten z góry przygotowany probierz, krytyka powinna była podejść do utworów Ostrowskiego po prostu od strony zbadania i wzięcia pod uwagę tylko tego, co daje sam autor. Ale wtedy trzeba było wyrzec się chęci zwerbowania go w swoje szeregi, usunąć na drugi plan swoje uprzedzenie do partii przeciwnej i nie zwracać uwagi na pewną siebie i bezceremonialną w swoich napaściach drugą stronę... co było dla jednej i drugiej partii bardzo trudne. Ostrowski padł ofiarą to
czącej się między nimi polemiki, a zawtórowawszy jednej i drugiej partii kilkoma fałszywymi akordami zdezorientował je jeszcze bardziej.
Na szczęście publiczność nie troszczyła się wiele o krytyczne spory, czytała komedie Ostrowskiego, oglądała w teatrze te z nich, które pozwolono wystawić, czytała je po raz wtóry i w ten sposób poznała dobrze dzieła ulubionego komediopisarza, Dzięki temu krytyk ma teraz znacznie łatwiejsze zadanie. Nie ma potrzeby analizowania każdego utworu z osobna, opowiadania treści, analizowania rozwoju akcji scena za sceną, wytykając przy tym małe niedociągnięcia, wychwalając trafne zwroty itp. Wszystko to jest czytelnikom bardzo dobrze znane: treść sztuk Ostrowskiego znają wszyscy, o poszczególnych uchybieniach mówiono już wiele razy, a udatne i trafne wyrażenia publiczność dawno już podchwyciła i stosuje w języku potocznym. Z drugiej strony — także nie ma potrzeby i nawet nie wypada narzucać autorowi swego własnego sposobu myślenia (trzeba po temu takiej śmiałości, jaką wykazał krytyk „Ateneum" p. N. Niekrasow z Moskwy): dla każdego czytelnika jest już teraz jasne, że Ostrowski nie jest obskurantem ani propagatorem rózgi jako ostoi moralności rodzinnej; nie jest szermierzem wstrętnej moralności zalecającej bezgraniczną cierpliwość i wyrzeczenie się osobistych praw, podobnie jak nie jest zaślepionym i zajadłym potwarcą usiłującym za wszelką cenę napiętnować to, co brudne w życiu rosyjskim. Naturalnie — wolna wola: niedawno jeszcze jeden z krytyków usiłował udowodnić, że myśl przewodnia komedii „Do cudzych sań nie siadaj" polega na tym, iż niemoralne jest, kiedy kupiecka córka chce się wydać za szlachcica, a znacznie moralniej jest wyjść za równego sobie, jak każą jej rodzice.
Ten sam krytyk stwierdził (z całą stanowczością), że w dramacie „Żyj nie tak, jakby się chciało" Ostrowski głosi jakoby, że „ślepa pokora wobec starszych, wiara w słuszność starych przykazań oraz całkowite wyrzeczenie się wolności i wszelkich pretensji do prawa głosu dla swoich uczuć ludzkich są znacznie więcej warte niż myśl, uczucie i wolna wola człowieka". Ten
sam krytyk bardzo dowcipnie wykalkulował, że „w scenach komedii «Świąteczny sen przed obiadem wyśmiano wiarę w sny..." Ale teraz czytelnicy mają już przecież w ręku dwa tomy dzieł Ostrowskiego — któż wobec tego uwierzy takiemu krytykowi?
Zakładając, że czytelnicy znają treść sztuk Ostrowskiego i rozwój ich akcji, postaramy się przypomnieć tylko rysy wspólne jego wszystkim utworom lub większej ich części, sprowadzić te rysy do wspólnego mianownika i na tej podstawie określić znaczenie działalności literackiej tego pisarza. Tą drogą przedstawimy tylko w ogólnych zarysach to, co i bez nas od dawna jest znane większości czytelników, chociaż, być może, nie uporządkowali sobie należycie i nie ujęli swoich sądów w całość. Uważamy przy tym za stosowne uprzedzić, że nie narzucamy autorowi żadnego programu, nie układamy dla niego żadnych przedwstępnych reguł, wedle których powinienby obmyślać i opracowywać swoje utwory. Taką metodę krytyczną uważamy za bardzo krzywdzącą dla pisarza, który dzięki swemu talentowi cieszy się powszechnym uznaniem i miłością i który ma już pewne znaczenie w literaturze.
Krytyka, która polega na omawianiu, co powinien był pisarz zrobić i o ile wywiązał się ze swego zadania, bywa jeszcze niekiedy na miejscu, jeśli chodzi o autora początkującego, rokującego pewne nadzieje, ale kroczącego fałszywą drogą, któremu potrzebne są wskazówki i rady. Ale jest to w ogóle metoda nieprzyjemna, gdyż czyni z krytyka szkolnego pedanta, który zamierza egzaminować jakiegoś ucznia. W stosunku do takiego pisarza jak Ostrowski nie można sobie pozwolić na scholastyczną krytykę. Każdy czytelnik może z całą słusznością zauważyć: „po cóż się biedzicie nad rozwiązaniem tego, że tu byłoby to a to potrzebne, a tam tego brak?. Nikt z nas nie dawał wam prawa uczyć Ostrowskiego; wcale nas nie interesuje, jakby waszym zdaniem należało napisać sztukę, którą napisał już Ostrowski. Czytamy i lubimy Ostrowskiego, a od krytyki żą
damy, aby wyjaśniła nam to, czym się zachwycamy często podświadomie, aby ujęła w pewien system i wytłumaczyła nam nasze własne wrażenia. Jeśli po tym objaśnieniu okaże się, że nasze wrażenia są fałszywe, a ich wyniki szkodliwe, że przypisujemy autorowi to, czego w nim nie ma — niech wtedy krytyka wyprowadzi nas z błędu, ale znowu na podstawie tego, co daje nam sam autor ". Uznając całkowitą słuszność takich żądań uważamy, że najlepiej będzie, jeśli zastosujemy krytykę rzecz ową, polegającą na przeglądzie tego, co nam dają dzieła Ostrowskiego. Nie będziemy pytali, dlaczego Ostrowski nie przedstawia charakterów jak Szekspir, dlaczego nie rozwija akcji komediowej jak Gogol* itp. Wszystkie tego rodzaju wymagania są, zdaniem naszym, równie niepotrzebne, jałowe i bezpodstawne jak i żądania, by Ostrowski ośmieszał w swoich komediach namiętności i tworzył molierowskich Świętoszków i Harpagonów lub, by na wzór Arystofanesa, nadawał swoim komediom polityczne zabarwienie. Nie przeczymy, naturalnie, że byłoby lepiej, gdyby Ostrowski okazał się Arystofanesem, Molierem i Szekspirem w jednej osobie; wiemy jednak, że tak nie jest i że jest to niemożliwe, i mimo to uważamy Ostrowskiego za doskonałego pisarza w naszej literaturze i stwierdzamy, że Ostrowski taki, jaki jest, jest właśnie zupełnie niezły i zasługuje na uwagę i zbadanie...
Krytyka rzeczowa nie pozwala również na narzucanie autorowi obcych myśli. Sądzi ona stworzone przez autora postaci i ich postępki; powinna mówić o tym, jakie wrażenie wywierają te postaci, i może ganić autora tylko za to, że wrażenie jest niepełne, niejasne i dwuznaczne. Nie pozwoli ona sobie nigdy na taki, na przykład, wniosek: ta postać — to człowiek przywiązany do starych przesądów, ale w ujęciu autora jest on dobry i niegłupi, a zatem autor pragnął przedstawić w dodatnim świetle stare przesądy. Nie, krytyka rzeczowa widzi tu przede wszystkim fakt, że autor przedstawia dobrego i niegłupiego człowieka, zarażonego starymi przesądami. Krytyka analizuje w dalszym
* Światli krytycy w istocie pisali w ten sposób o Ostrowskim... — M. D.
ciągu, czy postać taka jest możliwa i rzeczywista; ustaliwszy, że jest ona zgodna z rzeczywistością, krytyka przystępuje do swoich własnych wywodów o przyczynach, które złożyły się na jej powstanie itd. Jeśli w utworach omawianego autora przyczyny te zostały uwydatnione, krytyka korzysta z tego i dziękuje autorowi; jeśli nie — nie przystawia mu noża do gardła, że ośmielił się przedstawić jakąś postać i nie wytłumaczył przyczyn jej istnienia! Krytyka rzeczowa ustosunkowuje się do dzieła artysty tak samo jak do zjawisk życiowych: bada je, stara się ustalić ich własną normę, zebrać ich istotne rysy charakterystyczne nie zajmując się jednak tym, dlaczego jest to owies, a nie żyto, węgiel — a nie diament... Byli zresztą i tacy uczeni, którzy robili doświadczenia, aby udowodnić, że z owsa można zrobić żyto; nie brakło również krytyków trudniących się dowodzeniem, że gdyby Ostrowski jakąś scenę w taki sposób zmienił, okazałby się Gogolem, i gdyby inną postać ujął w taki a taki sposób, to stałby się Szekspirem... Przypuszczalnie jednak tacy uczeni krytycy niewiele przynieśli korzyści nauce i sztuce. Znacznie pożyteczniejsi byli od nich ci, którzy uświadomili ogółowi kilka poprzednio ukrytych lub niezupełnie jasnych faktów z życia czy świata sztuki, jako interpretacji życia. Jeśli w stosunku do Ostrowskiego nic podobnego dotychczas nie zrobiono, wypada nam tylko ubolewać nad tą dziwną okolicznością i poprawić to w miarę naszych sił.
Na zakończenie tego, co mówiliśmy o dotychczasowych krytykach Ostrowskiego, zbierzemy teraz sądy, w których wszyscy oni zgadzali się ze sobą i które zasługują na uwagę.
Po pierwsze, wszyscy przyznają, że Ostrowski jest dobrym obserwatorem i umie wiernie odtwarzać obyczaje tych warstw, z których czerpał tematy do swoich utworów. Po drugie, wszyscy zauważyli (chociaż nie wszyscy oddali należną sprawiedliwość) trafność i wierność ludowego języka w komediach Ostrowskiego.
Po trzecie, co do czego krytycy są zgodni, wszystkie prawie charaktery w sztukach Ostrowskiego są całkiem zwyczajne, nie odznaczają się niczym szczególnym, nie wybijają się ponad po
spolite środowisko, na którego tle je widzimy. Wielu krytyków czyni autorowi zarzut, że takie postaci muszą być przecież bezbarwne. Inni stwierdzają jednak słusznie, że w tych zwykłych postaciach występują bardzo wyraźne rysy typowe.
Po czwarte, wszyscy się godzą, że po większej części komediom Ostrowskiego „brak (jak wyraził się jeden z jego zaprzysiężonych chwalców) ekonomii w planowaniu i budowie sztuki" i że w rezultacie (jak się wyraził inny jego zwolennik) „akcja dramatyczna nie rozwija się w nich konsekwentnie i ciągle, intryga sztuki nie łączy się w organiczną całość z ideą sztuki i jest od niej jakby nieco oderwana".
Po piąte, wszyscy ganią zbyt gwałtowne i przypadkowe rozwiązania komedii Ostrowskiego. Jak się wyraził jeden z krytyków, pod koniec sztuki „jak gdyby jakiś wicher hulał po pokoju i przetrącał głowy wszystkim występującym w sztuce osobom".
Oto, zdaje się, wszystko, na co zgadzali się dotychczas krytycy, którzy pisali o Ostrowskim... Moglibyśmy poświęcić cały nasz artykuł rozwinięciu tych przez wszystkich uznawanych tez i wybralibyśmy może lepszą cząstkę. Czytelnicy nudziliby się, naturalnie, trochę, ale my uprościlibyśmy sobie za to zadanie i zasłużylibyśmy na aprobatę krytykówestetów, a nawet — kto wie? — zdobylibyśmy może miano subtelnego znawcy tego, co artystyczne i co nieartystyczne. Niestety, brak nam powołania, by urabiać estetyczny smak publiczności i dlatego wydaje się nam bardzo nudne posługiwanie się szkolnym szablonem, aby długo i szeroko rozprawiać o subtelnych odcieniach artyzmu. Pozostawiając to pp. Ałmazowowi, Achszarumowowi i im podobnym omówimy tutaj te tylko wnioski, które wynikają z badań nad twórczością Ostrowskiego pod kątem widzenia rzeczywistości, jaką nam przedstawił. A na wstępie — kilka uwag o stosunku talentu artystycznego do abstrakcyjnych idei pisarza.
W utworach utalentowanego artysty, najbardziej nawet różnorodnych, możemy zawsze zauważyć coś, co jest im wspólne, co
charakteryzuje je wszystkie i odróżnia od dzieł innych pisarzy. W terminologii estetycznej nazywa się to poglądem artysty na świat. Ale daremny byłby trud, aby zawrzeć ten pogląd na świat w określonych konstrukcjach logicznych i wyrazić go w abstrakcyjnych sformułowaniach. Artysta nie uświadamia sobie zwykle tych abstraktów; nawet w abstrakcyjnych rozważaniach daje on często wyraz pojęciom całkowicie sprzecznym z tym, co wyraża w swojej działalności artystycznej — pojęciom, które bierze na wiarę lub czerpie z fałszywych, pospiesznie i czysto formalnie konstruowanych sylogizmów. Jego własnego zaś poglądu na świat, który jest kluczem do charakterystyki jego talentu, należy szukać w jego tworach. Na tym właśnie polega istotna różnica między talentem artysty i myśliciela. W istocie siła myśli i zdolność tworzenia są w równym stopniu właściwe i w równym stopniu konieczne — i dla filozofa, i dla poety.
Zarówno wielkość umysłu filozoficznego jak i wielkość geniuszu poetyckiego polega na tym, aby przy pierwszym spojrzeniu na rzecz odróżnić od razu jej rysy istotne od przypadkowych, a następnie zorganizować je właściwie w świadomości i tak je opanować, aby móc z nich swobodnie korzystać dla przeróżnych zestawień. Między myślicielem i artystą jest jednak ta różnica, że artysta odznacza się znacznie żywszą i silniejszą wrażliwością. Obaj oni czerpią swój pogląd na świat z faktów, które dochodzą do ich świadomości. Ale na człowieka z żywszą apercepcją, „na naturę artystyczną" silnie oddziaływa pierwszy fakt nowego rodzaju, na który natrafia w otaczającej go rzeczywistości. Brak mu jeszcze teoretycznych kategorii, które by. mogły fakt ten wytłumaczyć; widzi jednak, że jest to coś szczególnego, zasługującego na uwagę, i chciwie, z ciekawością fakt ten obserwuje, asymiluje go i zachowuje w świadomości, początkowo jako jednostkowe przedstawienie, do którego dołączają się później inne jednorodne fakty i obrazy. W końcu tworzy się typ, wyrażający wszystkie cechy istotne wszystkich poszczególnych zjawisk tego rodzaju, zaobserwowanych poprzednio przez artystę. Myśliciel przeciwnie — nie reaguje na fakty
tak szybko i tak silnie. Pierwszy fakt nowego rodzaju nie wywiera na niego żywszego wrażenia; w większości wypadków zaledwie ten fakt zauważa i przechodzi mimo niego jak mimo dziwnego przypadku, nie trudząc się nawet, by go zasymilować; (nie mamy tu, ma się rozumieć, na myśli stosunków osobistych: zakochać się, rozgniewać lub zasmucić może każdy filozof równie szybko jak poeta, przy pierwszym zetknięciu się z faktem). I dopiero później, kiedy w świadomości jego nagromadzi się wiele jednorodnych faktów, człowiek o słabej apercepcji zwróci na nie wreszcie uwagę. Ale tutaj obfitość poszczególnych przedstawień, które nagromadziły się poprzednio i tkwiły w świadomości niezauważone, pozwala mu natychmiast wysnuć z nich ogólne pojęcie i w ten sposób przenieść nowy fakt z żywej rzeczywistości w abstrakcyjną sferę rozumu. A tutaj znajdzie się już dla nowego pojęcia odpowiednie miejsce w szeregu innych idei, wyjaśni się jego znaczenie, wysnute zostaną wnioski itp. Poza tym myśliciel — albo wyrażając się prościej — myślący człowiek korzysta z faktów rzeczywistych i tych obrazów, które sztuka czerpie z życia i przetwarza. Niekiedy nawet obrazy te pomagają człowiekowi myślącemu w budowie słusznego pojęcia o niektórych zjawiskach rzeczywistości. W ten sposób wyjaśnia się całkowicie znaczenie działalności artystycznej w innych dziedzinach życia społecznego: tworzone przez artystę obrazy, skupiając jak w soczewce fakty życiowe, przyczyniają się w dużym stopniu do tworzenia i rozpowszechnienia wśród ludzi właściwych pojęć o rzeczach. Jasne jest wobec tego, że główną zaletą pisarzaartysty jest prawda wyrazu; w przeciwnym razie czytelnik wysnuje fałszywe wnioski i wyrobi sobie fałszywe pojęcie. Ale jak należy rozumieć prawdę wyrazu artystycznego? Właściwie, bezwzględnej nieprawdy pisarze nigdy nie wymyślają: o najgorszych nawet powieściach i melodramatach nie można twierdzić, że przedstawiana w nich namiętność i pospolitość jest bezwarunkowo fałszywa, tj. w życiu niemożliwa nawet jako przypadkowa deformacja rzeczywistości. Ale fałsz takiego rodzaju powieści i melodramatów polega właśnie na tym, że wy
stępują w nich przypadkowe, fałszywe cechy rzeczywistości, które nie są dla niej istotne i charakterystyczne. Są one także i pod tym względem fałszywe, że jeśli konstruuje się na ich podstawie pojęcia teoretyczne, to idee te mogą się okazać całkowicie fałszywe. Są, na przykład, autorzy, którzy poświęcają swój talent opisom lubieżnych scen i przygód rozpustników, a piszą
o tym tak, że jeśli dać im wiarę, to tylko w rozkoszy miłosnej człowiek może znaleźć prawdziwe szczęście. Jest to, ma się rozumieć, wniosek absurdalny, chociaż nie brak naturalnie ludzi na takim stopniu rozwoju, że nie są nawet zdolni zrozumieć, by poza tym istniało jeszcze jakieś szczęście...
Nie brakło i innych pisarzy jeszcze od nich głupszych; wysławiali oni wojowniczych suwerenów, którzy przelewali krew, palili miasta i grabili swoich wasali. W opisie ich wyczynów nie było bezpośredniego fałszu; ale to, w jakim świetle autor ich przedstawiał i jak ich wychwalał, świadczy wymownie, że w duszy jego nie było wyczucia ludzkiej prawdy. A zatem, wszelka jednostronność i ekskluzywność przeszkadza temu, by artysta ściśle przestrzegał prawdy. Wobec tego artysta powinien albo zachować swój prosty, niewinny, bezpośredni pogląd na świat (co jest w życiu całkiem niemożliwe), albo ratować się przed jednostronnością w ten sposób, by rozszerzać swój pogląd asymilując te pojęcia ogólne, które ustalają myślący ludzie. Tu właśnie wiedza łączy się ze sztuką.
Swobodne przetwarzanie pojęć najwyższej kategorii w żywe kształty, a równocześnie głębokie zrozumienie nadrzędnego, ogólnego sensu we wszystkich jak najbardziej jednostkowych
i przypadkowych zjawiskach życiowych — oto ideał całkowitego połączenia nauki i poezji, którego dotąd nikt jeszcze nie osiągnął. Ale artysta, który opiera się w swoich pojęciach ogólnych na słusznych założeniach, o tyle góruje nad niedorozwiniętym lub wypaczonym w swoim rozwoju pisarzem, że może się swobodniej oddawać sugestiom swojej artystycznej natury. Jego bezpośrednia intuicja zawsze ukazuje mu wszystko we właściwym świetle; ale kiedy jego pojęcia ogólne są fałszywe, rozpoczyna się w nim nieuniknienie walka, ogarniają go wątpliwości,
waha się i jeśli to, co tworzy, nie jest nawet w całym tego słowa znaczeniu fałszywe, jest jednak słabe, bezbarwne i pozbawione harmonii. I przeciwnie — kiedy pojęcia ogólne artysty są słuszne i całkowicie harmonizują z jego naturą, wtedy ta harmonia i jedność ujawnia się w jego twórczości. Dzieło odtwarza wtedy rzeczywistość plastyczniej i żywiej, a człowiek, który rozumuje, wysnuwa z niego łatwiej słuszne wnioski i utwór ma tym samym większe znaczenie dla życia.
Jeśli zastosujemy swe wywody do twórczości Ostrowskiego i przypomnimy to, co mówiliśmy poprzednio o jego krytykach, zmuszeni będziemy przyznać, że w jego działalności literackiej były również wahania wynikające z konfliktu intuicji artystycznej z abstrakcyjnymi, z zewnątrz nabytymi pojęciami. Wahania te były przyczyną, że krytyka wysnuwała całkowicie sprzeczne wnioski o istocie faktów przedstawianych w komediach Ostrowskiego. Zarzuty, że propaguje on wyrzeczenie się wolnej woli, idiotyczne posłuszeństwo, pokorę itd., należy przypisać raczej niedomyślności krytyków; jednakże i sam autor nie dość się zabezpieczył przed podobnymi zarzutami. I rzeczywiście, w komediach „Do cudzych sań nie siadaj",. „Bieda nie hańbi" i „Żyj nie tak, jakby się chciało" istotnie złe strony naszej dawnej obyczajowości uwarunkowane zostały w akcji takimi przypadkowymi okolicznościami, które je jak gdyby usprawiedliwiają.
Fakt, że okoliczności te wzięto za podstawę wymienionych sztuk, dowodzi, iż autor przywiązywał do nich większe znaczenie, niż mają w rzeczywistości, i ten błędny pogląd zaszkodził zwartości i plastyce jego utworów. Ale bezpośrednia intuicja artystyczna i tutaj autora nie zawiodła, toteż poszczególne sytuacje i niektóre charaktery są zawsze szczere i prawdziwe. Tylko bardzo rzadko, ulegając sugestiom sympatycznej mu idei, Ostrowski przerysowuje charaktery i poszczególne sytuacje dramatyczne, jak na przykład w scenie z komedii „Do cudzych sań nie siadaj", w której Borodkin wyraża chęć ożenku ze zniesławioną córką Rusakowa. W całej sztuce Borodkin jest po staroświecku szlachetny i dobry; ostatni jego postępek nie jest jed
nak w stylu tej kategorii ludzi, których jest przedstawicielem. Ale autor chciał wyposażyć tę postać we wszelkie cechy dodatnie i między innymi przypisał jej także i to, od czego prawdziwy Borodkin i jemu podobni bez wątpienia odżegnaliby się ze strachem. Ale takie naciąganie sytuacji i charakterów spotykamy u Ostrowskiego bardzo rzadko: ratowało go stale wyczucie prawdy artystycznej. Znacznie częściej odstępował on jak gdyby od swojej idei właśnie dlatego, by pozostać wiernym rzeczywistości. Ludzie, którzy pragnęli koniecznie widzieć w Ostrowskim zwolennika swojej partii, zarzucali mu często, że nie dość silnie wyraził myśl, jaką pragnęli w jego utworach ujrzeć. Pragnąc, na przykład, ujrzeć w komedii „Bieda nie hańbi" apoteozę posłuszeństwa i pokory wobec starszych, niektórzy krytycy zarzucali Ostrowskiemu, że rozwiązanie sztuki nie jest koniecznym następstwem moralnych walorów pokornego Miti. Ale autor zrozumiał, jak dalece takie rozwiązanie byłoby w praktyce niefortunne i artystycznie fałszywe i dlatego użył tutaj przypadkowej interwencji Lubima Torcowa. Podobnie w związku z postacią Piotra Iljicza z komedii „Żyj nie tak, jakby się chciało" zarzucano autorowi, że postać ta nie odznacza się szeroką naturą, potężnym rozmachem, który jest właściwy Rosjaninowi, zwłaszcza kiedy hula. Ale intuicja artystyczna autora podyktowała mu, że jego Piotr, który trzeźwieje na dźwięk dzwonów cerkiewnych, nie jest przedstawicielem bogatej natury rosyjskiej, człowiekiem na wszystko gotowym, ale pospolitym hulaką karczemnym. Również z powodu komedii „Intratna posada" posypały się na Ostrowskiego różne komiczne zarzuty. Mówiono — dlaczego przedstawicielem uczciwych dążności jest u Ostrowskiego taki zły człowiek jak Żadow? Gniewano się nawet za to, że łapownicy są u Ostrowskiego tacy pospolici i naiwni i wyrażono sąd, że byłoby „znacznie lepiej postawić pod pręgierz opinii publicznej tych ludzi, którzy z rozmysłem i zręcznie krzewią i popierają łapownictwo i służalczość, a z całą energią i jak tylko mogą przeciwstawiają się dopływowi świeżych elementów do państwowego i społecznego organizmu". Wtedy — dodaje wymagający krytyk —
„oglądalibyśmy z wielkim napięciem i zainteresowaniem burzliwy lub zręcznie rozwijany konflikt dwóch partii" (Ateneum, rok , nr ).
Z abstrakcyjnego punktu widzenia żądanie takie jest słuszne, dowodzi jednak, że krytyk był całkowicie niezdolny do zrozumienia królestwa mroku, które przedstawia Ostrowski i na którego tle staje się zrozumiałe, dlaczego te czy inne postaci są pospolite, takie czy inne sytuacje — przypadkowe, takie czy inne konflikty — słabe.. Nie chcemy narzucać nikomu swego zdania, ale zdaje się nam, że Ostrowski minąłby się z prawdą insynuując rzeczywistości rosyjskiej całkiem obce zjawiska, gdyby przedstawił naszych łapowników jako dobrze zorganizowaną, uświadomioną partię. Gdzie znajdziecie u nas podobne partie? W czym dopatrujecie się śladów ich świadomych, przemyślanych poczynań? Wierzcie nam, gdyby Ostrowski zaczął wymyślać takich ludzi i takie czyny, to bez względu na całą dramatyczność konfliktu i plastykę w ujęciu charakterów sztuki — utwór jako całość okazałby się martwy i fałszywy. I tak dźwięczy już w tej komedii fałszywy ton — Żadow; ale autor zauważył to jeszcze wcześniej niż wszyscy krytycy. Od połowy sztuki ściąga on powoli swego bohatera z piedestału, na który go wyniósł w pierwszych scenach, a w akcie ostatnim przedstawia go jako całkowicie niezdolnego do walki, której się podjął. Bynajmniej nie czynimy z tego Ostrowskiemu zarzutu, przeciwnie — widzimy w tym dowód wielkości jego talentu. Bez wątpienia sympatyzował on z pięknymi rzeczami, o których mówi Żadow; równocześnie jednak zdołał odczuć, że zmuszając Żadowa, by w myśl tych pięknych słów działał, wypaczyłby prawdziwą rzeczywistość rosyjską. Postulat prawdy artystycznej ustrzegł tu Ostrowskiego przed sugestią zewnętrznej tendencji; nie poszedł on dzięki temu drogą pp. Sołłoguba i Lwowa. Przykład tych nieudolnych frazesowiczów świadczy o tym, że zmajstrowanie mechanicznej laleczki i nazwanie jej uczciwym urzędnikiem — to nic trudnego; ale trudno tchnąć w nią życie i zmusić, by mówiła i działała jak
człowiek. Usiłując przedstawić uczciwego urzędnika Ostrowski także nie zawsze trudność tę przezwycięża, ale mimo to w komedii jego, w pięknie brzmiących frazesach Żadowa nieraz dochodzi do głosu dusza ludzka. I w tej umiejętnej obserwacji natury, w tym, że Ostrowski umie wniknąć w głąb duszy ludzkiej, w uczucia człowieka — poza odtwarzaniem jego zewnętrznych, oficjalnych stosunków — w tym dopatrujemy się właśnie jednego z głównych i najcenniejszych walorów Ostrowskiego. Dlatego gotowi jesteśmy zawsze bronić go przed zarzutem, że w odtwarzaniu charakterów nie pozostał wierny zasadniczemu motywowi, jakiego zechcą się w nim doszukiwać jego wnikliwi krytycy.
Podobnie usprawiedliwiamy przypadkowość i rzekomy brak logiki w rozwiązaniu komedii Ostrowskiego. Skąd tu wziąć logikę, kiedy brak jej w samym życiu, które autor przedstawia. Bez wątpienia Ostrowski potrafiłby znaleźć jakieś bardziej przekonywające racje dla powstrzymania człowieka od pijaństwa aniżeli dzwony cerkiewne; ale co robić, jeśli Piotr Iljicz był już taki, że racje do niego nie przemawiały. Nie włoży się komuś do głowy własnego rozumu, nie przerobi się ludowego zabobonu... Przypisywanie mu sensu, którego nie ma, byłoby wypaczaniem go i fałszowaniem życia, w którym zabobon ten spotykamy. Podobnie i w innych wypadkach: — tworzenie niezłomnych charakterów dramatycznych, które konsekwentnie i świadomie dążą do jednego celu, obmyślanie skrupulatnie logicznej i subtelnie rozwijanej intrygi jest narzucaniem rzeczywistości rosyjskiej tego, czego w niej całkiem nie ma. Prawdę mówiąc, nikt z nas nie stykał się w życiu z ponurymi intrygantami, nałogowymi złoczyńcami, świadomymi jezuitami. Jeśli człowiek popełnia u nas podłość, to raczej ze słabości charakteru; jeśli sobie pozwala na oszukańcze spekulacje, to raczej dlatego, że ci, którzy go otaczają, są bardzo głupi i łatwowierni; jeśli uciska innych, to raczej dlatego, że nie wymaga to żadnego wysiłku — tak są wszyscy ulegli i pokorni. Nasi intryganci, dyplomaci i złoczyńcy przypominają mi stale pewnego szachistę, który mawiał: „to absurd, aby można było obmyśleć
zawczasu swoją grę! gracze niepotrzebnie się tym chwalą; w rzeczy samej można sobie przygotować najwyżej trzy posunięcia". A gracz ten z wieloma wygrywał: inni wobec tego nie przygotowywali sobie nawet trzech posunięć i tylko patrzyli na to, co mieli pod nosem. Taka jest nasza cała rzeczywistość rosyjska. Kto patrzy na trzy kroki naprzód, ten uważany jest już za mędrca i może oszukać i zbałamucić tysiące ludzi. A tutaj żąda się, aby artysta przedstawiał jakichś Świętoszków, Ryszardów i Shylocków w rosyjskiej skórze! Naszym zdaniem to wymaganie całkiem z nami nie licuje i silnie trąci scholastyką. Wedle scholastycznych postulatów dzieło sztuki nie znosi przypadkowości: wszystko powinno być ściśle przemyślane i rozwijać się konsekwentnie, od jednego punktu wyjścia, z logiczną koniecznością, a równocześnie w sposób naturalny! Ale jeśli naturalność wymaga zaniechania logicznej konsekwencji? Zdaniem scholastyków nie należy obierać takich tematów, w których przypadek nie może się podporządkować postulatom logicznej konieczności. Wedle naszej opinii dla utworu literackiego dobre są wszystkie tematy, nie wyłączając przypadkowych, i w tematach tych dla naturalności należy się wyrzec nawet abstrakcyjnej logiki z całym przekonaniem, że życie podobnie jak i przyroda ma swoją własną logikę, która okaże się może znacznie lepsza od tej, jaką często życiu narzucamy... Zagadnienie to jest zresztą w teorii sztuki zbyt jeszcze nowe i nie chcemy zalecać naszego zdania jako niezachwianej reguły. Korzystamy tylko ze sposobności, aby wypowiedzieć je w związku z utworami Ostrowskiego, którego komedie są interesujące i głębokie, chociaż pozostaje w nich wierny faktom rzeczywistym i nawet do pewnego stopnia lekceważy stronę logiczną utworu.
Wypowiedziawszy tych kilka ogólnych uwag, zanim przejdziemy do właściwego tematu naszego artykułu, pozwolimy sobie jeszcze na następujące zastrzeżenie. Uznając za główny walor utworu artystycznego jego prawdę życiową wskazujemy tym samym probierz, za pomocą którego będziemy określali wartości znaczenie każdego zjawiska literackiego. Wniosku
jąc z tego, jak głęboko autor wnika w samą istotę zjawisk i czy w dostatecznym stopniu ogarnia w swoich utworach różne objawy życia — można również stwierdzić, jak wielki jest jego talent. Żadna inna metoda nie prowadzi tu do celu. Na przykład, p. Fet ma talent i pan Tiutczew ma talent: jak ustalić względne tego słowa znaczenie? Bez wątpienia nie inaczej, jak tylko rozpatrując dostępną każdemu z nich sferę. Okaże się wtedy, że talent jednego z nich przejawia się w całej pełni tylko w odtwarzaniu przelotnych wrażeń, jakich dostarcza spokojna przyroda, a drugiemu nie obca jest ponadto i gorąca namiętność, i surowa energia, i głębokie rozważanie, spowodowane nie tylko zjawiskami żywiołowymi, ale i rozważaniami nad moralnymi i społecznymi zagadnieniami życia. Wydobywając to wszystko na jaw ocenimy równocześnie talent obu poetów. Czytelnicy zrozumieją wtedy bez wszelkich estetycznych (zazwyczaj bardzo mglistych) dociekań, jakie miejsce w literaturze należy się jednemu i drugiemu poecie. W ten sposób zamierzamy również postąpić z utworami Ostrowskiego.
Na podstawie naszych dotychczasowych wywodów stwierdzamy, że Ostrowski wiernie odtwarza rzeczywistość i że w utworach swoich przestrzega stale prawdy życiowej, co wysuwa się u niego na plan pierwszy przed innymi zadaniami i zamierzeniami. Ale to jeszcze nie wszystko: przecież i p. Fet odtwarza bardzo wiernie wrażenia, jakie czerpie z przyrody, i nie wynika stąd bynajmniej, by wiersze jego miały wielkie znaczenie dla literatury rosyjskiej. Aby powiedzieć coś konkretnego o talencie Ostrowskiego, nie można się wobec tego ograniczyć do ogólnika, że odtwarza on wiernie rzeczywistość; należy jeszcze zbadać, jak rozległy jest zasięg jego obserwacyj, jak głębokie jest ujęcie faktów, które go interesują, i jak dalece w nie wnika. W tym celu należy rzeczowo rozważyć, co daje nam Ostrowski w swoich utworach.
W naszej analizie będziemy się kierowali następującymi ogólnymi wytycznymi:
Ostrowski umie wejrzeć w głąb duszy ludzkiej, umie odróżnić naturę od wszystkich pochodzących z zewnątrz wy
paczeń i naleciałości; ten zewnętrzny ucisk, ten ciężar przytłaczających człowieka okoliczności zewnętrznych odczuwa się w jego utworach znacznie silniej niż w wielu opowiadaniach, których treść oburza nas do głębi, ale w których strona zewnętrzna i oficjalna całkowicie przesłania wnętrze duszy ludzkiej.
Komedia Ostrowskiego nie opisuje wyższych warstw naszego społeczeństwa ograniczając się do średnich, wobec tego nie może być kluczem do wytłumaczenia wielu smutnych, występujących w tym społeczeństwie zjawisk. Tym niemniej jednak nasuwają się tutaj od razu liczne analogie dotyczące tego życia, z którym się ona bezpośrednio nie wiąże, gdyż typy z komedii Ostrowskiego łączą w sobie nie tylko cechy kupców i urzędników, ale i rysy ogólnonarodowe.
W komediach Ostrowskiego niemal że nie widzimy działalności społecznej, a to bez wątpienia dlatego, że w naszym życiu społecznym, pełnym wszelkiego formalizmu, mało jest okazji do działalności, w której człowiek mógłby się ujawnić swobodnie i w całej pełni. U Ostrowskiego występują za to bardzo przejrzyście dwa rodzaje stosunków, którym człowiek może się jeszcze oddać u nas całą duszą — stosunki rodzinne i majątkowe. Nic tedy dziwnego, że wątki i tytuły jego sztuk obracają się wokół rodziny, narzeczonego, narzeczonej, bogactwa i biedy.
Dramatyczne kolizje i katastrofa wynikają w sztukach Ostrowskiego z konfliktu dwóch partii — starych i młodych, bogatych i biednych, tych, którzy robią, co chcą, i tych, którzy ulegają. Jasne, że rozwiązanie podobnych konfliktów z natury rzeczy musi być dosyć gwałtowne i przypadkowe.
Po tych kilku przedwstępnych uwagach wejdźmy teraz w świat, który odsłaniają nam utwory Ostrowskiego, i przypatrzmy się mieszkańcom tego królestwa mroku. Przekonacie się niebawem, że nie bezpodstawnie mówimy tu o mroku.
II
Tam, gdzie więcej surowości, tam
I więcej grzechu. Należy sądzić
sprawiedliwie.
Ostrowski
Oto przygnębieni i pokorni stoją przed nami nasi młodsi bracia, których los skazał na wieczną zależność i nędzne bytowanie. Uczuciowy Mitia, dobroduszny Andrzej Bruskow, biedna narzeczona — Maria Adriejewna, zniesławiona Awdotja Maksymowna, nieszczęsna Dasza i Nadia — wszyscy oni w milczeniu i bez szemrania, pokornie i z rezygnacją znoszą swój los... Oto świat ukrywanego cichego żalu, świat tępego, dojmującego bólu, świat więziennej, grobowej ciszy, którą przerywa niekiedy głuche, nieśmiałe szemranie, by natychmiast ścichnąć. Nie ma tu ani światła, ani ciepła, ani przestrzeni; ciemne i ciasne więzienie zieje zgnilizną i wilgocią. Nie przenika tu ani jeden dźwięk, ani jeden promień słoneczny. Rozbłyska tylko niekiedy iskra świętego płomienia, który pali się w każdej piersi ludzkiej, póki nie zaleją go brudy codziennego życia. Słabo tli ta iskierka w wilgotnej i smrodliwej ciemnicy, ale czasem błyśnie na chwilę i zalewa światłem prawdy i dobra nieszczęsnych, udręczonych więźniów. W takiej chwili widzimy, że cierpią tu nasi bracia, że w tych zdziczałych, niemych, brudnych istotach można się doszukać rysów ludzkich — i serce ściska się nam z bólu i przerażenia. Nieszczęśni więźniowie milczą — pogrążeni w letargicznym odrętwieniu, nawet nie potrząsają swoimi kajdanami; nie są już prawie zdolni do uświadomienia sobie, w jak strasznej znajdują się sytuacji; jednakże czują przytłaczający ich ciężar, nie przestali odczuwać bólu, ale znoszą go w milczeniu i bez
ruchu, bo każdy krzyk, każde westchnienie w tym smrodliwym lochu więźnie w gardle i rozpiera boleśnie piersi, każdy ruch zakutego w kajdany ciała daje jeszcze silniej odczuć ciężar więzów i przysparza mąk. I znikąd pociechy, znikąd ratunku: władzę nad nimi sprawuje samowolnie rozpanoszone, bezmyślne samodurstwo w osobach różnych Torcowów, Bolszowów, Bruskowów, Ułanbiekowów itp., które nie uznaje żadnych słusznych praw i żądań Tylko ich dzikie, przeraźliwe krzyki przerywają ciężkie milczenie i sieją popłoch na smutnym cmentarzysku ludzkiej myśli i woli.
Ale ci wszyscy nieszczęsni ludzie — to nie trupy, nie urodzili się przecież w ciemnych mogiłach i wszakże żyją. Wolny świat boży także stał dla nich kiedyś otworem, chociaż nie na długo i dawno temu, we wczesnym, beztroskim dzieciństwie. Wspomnienia szczęśliwych dni nie opuszczają ich w smrodliwym więzieniu, w którym znoszą przemoc samodurstwa. Rozpasane krzyki jakiegoś samodura, jego zamaszyste ruchy przypominają im wolne przestrzenie, śmiałe porywy wolnej myśli i gorącego serca, które choć tłumione w nieszczęsnych męczennikach nie zginęły jednak bez śladu. I oto ciemny osad niezadowolenia, bezsilnej złości, tępej zajadłości zaczyna się poruszać na dnie ciemnej otchłani, męty usiłują wypłynąć na powierzchnię wzburzonej toni, która staje się jeszcze wstrętniejsza i ohydniejsza. Brak tu przestrzeni i wolności dla żywej myśli, dla serdecznego słowa, dla szlachetnych poczynań. Surowy zakaz samodura uniemożliwia jawną, żywą, szeroką działalność. Ale póki człowiek żyje, nie można w nim stłumić chęci życia i tego, by się w taki czy inny sposób ujawniał w zewnętrznym działaniu. Im bardziej się to dążenie hamuje, tym pokraczniejsze są jego przejawy: ale niemożliwe jest, by ich całkiem nie było, póki tli jeszcze w człowieku iskierka życia.
Taka jest jednak siła samodurstwa w ponurym królestwie Torcowów, Bruskowów i Ułanbiekowów, że wiele ludzi w istocie tu zamiera, zatraca rozum, wolę, nawet siłę szczerego uczucia — wszystko, co składa się na życie rozumnej istoty ludzkiej — by wegetować w idiotycznej niemocy, ograniczając się
tylko do zwierzęcych funkcji. Ale zdarzają się natury żywotne — te gromadzą głęboko w duszy jad swego niezadowolenia, by go użyć przy okazji, pełzają przy tym cicho niby żmije, gną się i wiją jak węże... Są milczący, nikt ich nie słyszy i nie widzi. Wiedzą, że każdy szybszy i gwałtowniejszy ruch przysporzy tylko ich zakutemu w kajdany ciału męczącego bólu; wiedzą, że szarpiąc swoje więzy nie wyrwą się z więzienia, lecz wyrwą tylko kawał własnego ciała. I oto biorą się cichaczem do rzeczy: wyginają się, kręcą i kurczą próbując wszelkich sposobów, by wprzód cichaczem wyzwolić ręce, a potem przepiłować swoje więzy..: Zaczynają się ruszać ukradkiem, kiedy się da, byle tylko nikt tego nie zauważył; zaczyna się oszustwo i podłość, obłuda i nieżyczliwość, złość na całe otoczenie i troska tylko o siebie, o to, by zapewnić sobie spokój. Nikt nie knuje tutaj złośliwych planów, nikt nie decyduje się .. świadomie na systematyczną walkę podziemną, nikogo nie stać nawet na specjalną przebiegłość; jest to tylko mimowolny, wywołany zewnętrznymi okolicznościami, nieprzemyślany i na nic nie obliczony przejaw instynktu samozachowawczego. Tak jak mimo woli i nieświadomie występują łzy pod wpływem rozczulenia lub chrzanu, jak oczy nasze mimo woli mrużą się przy zbyt silnym świetle, jak ciało nasze mimo woli kurczy się od zimna — tak samo ludzie ci mimo woli i nieświadomie uciekają się do oszukańczych, obłudnych, brutalnych i egoistycznych poczynań, kiedy uniemożliwia się im jawne, szczere i życzliwe postępowanie... Nie należy ludzi tych oskarżać, chociaż nie zawadzi się ich wystrzegać: sami nie wiedzą, co czynią. Wychowani niewolniczo, w ciągłej obawie przed naganą i kijem, w ciągłym strachu, że zostaną bez chleba, żyją w niewoli i wytężają wszystkie siły, by wyrobić w sobie jedną z głównych cnót niewolniczych — niegodziwą chytrość. Czego mają się właściwie wstydzić, jaką mają szanować prawdę i jakie prawa? Przecież rządzi nimi samodurstwo, uciska ich i gnębi — zupełnie bezprawnie, bezmyślnie i niegodziwie!
W ludziach, którzy wychowują się w mocy tego despotyzmu, poczucie moralnego obowiązku i prawdziwe zasady uczciwości
i prawa nie mogą się rozwinąć. Dlatego każde najokropniejsze krętactwo wydaje im się godne pochwały, a najnikczemniejsze oszustwo — zręcznym wybiegiem. Mogą nas oszukiwać, okradać, narażać na najgorsze i są przy tym szczerzy i życzliwi, grzeczni nawet, nie brak im serdeczności i wielu prawdziwych cnót. W naturze ich nie leży bynajmniej złość, nie leży wiarołomstwo, ale muszą jakoś wypłynąć, wydostać się ze zgniłego bagna, do którego wtrąciło ich samodurstwo; wiedzą, że na świeże powietrze, którym swobodnie oddychają reprezentanci samodurstwa, można się wydostać za pomocą oszustwa i pieniędzy; i oto uciekają się oni do podstępu, pochlebstwa, oszustwa, zaczynają po groszu lub całą garścią — ale zawsze ukradkiem — przenosić do własnej kieszeni cudze dobro. Co z tego, że to cudze? Przecież i im zabrano wszystko, co mieli — własną wolę i myśl; co im do tego, co uczciwe, a co nieuczciwe? Jak tu nie oszukiwać innych dla własnej korzyści?
W ten sposób pozorna pokora i tępy, ukryty ból, których wynikiem jest stan całkowitego idiotyzmu i wyzucie się z własnego ja, łączy się w przedstawionym przez Ostrowskiego królestwie mroku z niewolniczą chytrością, podłym oszustwem i niesumiennym wiarołomstwem. Tu nikt nikomu nie ufa: w każdej chwili możecie się spodziewać, że przyjaciel pochwali się tym, jak was zręcznie oszukał i okradł; wspólnik korzystnej spekulacji z łatwością zagarnąć może wszystkie pieniądze i dokumenty i wsadzić drugiego wspólnika za długi do więzienia; teść oszuka zięcia na posagu; ten, który się żeni, oszuka i skrzywdzi swatkę — córka na wydaniu oszuka ojca i matkę, żona — męża. W tym królestwie mroku nie ma nic świętego, nic czystego, nic sprawiedliwego: panujące tutaj samodurstwo — dzikie, szalone, niesprawiedliwe, wyrugowało stąd wszelkie pojęcie honoru i prawa... I nie może być go tam, gdzie samodurstwo depcze bezczelnie godność ludzką, wolność osobistą, wiarę w miłość, szczęście i uczciwą pracę.
A przy tym tuż obok za ścianą jest inne życie — jasne, czyste, kulturalne... Obie strony królestwa mroku odczuwają wyższość tego życia i boją się go, choć pociąga je ono. Ale podstawy
Tytuł
Królestwo mroku
Autor instytucja sprawcza
Dobrolubow Mikołaj Aleksandrowicz
Nawigacja
Wszystkich stron:
Szukaj w utworze
Dodaj zakładkę
z komentarzem
Strona informacyjna
Tytuł
Królestwo mroku
Autor instytucja sprawcza
Dobrolubow Mikołaj Aleksandrowicz
Nawigacja
Wszystkich stron:
Szukaj w utworze
Dodaj zakładkę
z komentarzem
Strona informacyjna
Ostrowski odsłania przed nami wszystkie tajniki tej rodziny, każe nam asystować przy najintymniejszych scenach; nie tylko rozumiemy, ale z bólem serca czujemy — że nie ma tu miejsca na inne stosunki jak tylko na kłamstwo i chytrość z jednej strony i dziki, bezwzględny despotyzm z drugiej. Sceny pomiędzy Marią Antipowną i Matrioną Sawiszną, żoną Puzatowa, oraz ich obu z kucharką — odsłaniają wstrętną rozpustę, na której wszystko w tym domu jest oparte. Matrioną Sawiszną tłumaczy Maszy, że nie należy przyzwyczajać oficerów, aby przejeżdżali pod oknami, bo jak się rozejdzie zła opinia, to się już potem w siedmiu wodach nie umyjesz. A tymczasem obie posłały kucharkę do jakichś tam kawalerów, którzy zapraszają je do Ostankina i proszą, by zabrały ze sobą butelkę madery. Rozumie się, że robi się to cichaczem i z drżeniem, bo chociaż Puzatowa w domu nie ma, ale jego matka wszystko podpatruje i we wszystkim przeszkadza. Ujrzawszy przez okno powracającą Darię Masza wykrzykuje ze strachem: „Ach, siostro, żeby ona tylko na mamcię nie wpadła!" I Daria rzeczywiście wpadła, ale że jest nie w ciemię bita — zdołała się wykręcić: „po jedwab, mówi, pobiegłam do sklepiku". Tym razem udało się czujną mamę wywieść w pole. Ale oto, kiedy młode kobiety rozmawiają z kucharką, słychać jakiś ruch za sceną; kucharka nadsłuchuje przerażona i mówi: „ani chybi, pan przyjechał"... I rzeczywiście, w przedpokoju rozlega się głos Puzatowa: „Żono! żono! Matriono Sawiszno!." Żona podchodzi do drzwi i pyta: „Co takiego?" Mąż odpowiada: „Dzień dobry! A ty myślałaś, Bóg wie co!..." Scenka ta jest już próbką stosunków małżeńskich między Antipem Antipyczem a Matrioną Sawiszną. Widać, że żona jest dla niego czymś w rodzaju gumowej laleczki, którą bawią się dzieci: to jej nogi wyciągną, to głowę spłaszczą lub rozciągną i patrzą, co też z tego będzie. Puzatow nie miał nigdy zrozumienia dla jej praw, nie myślał nawet o tym, że należy ją szanować. Jego stosunek do niej ogranicza się do zwierzęcego pociągu, a poza tym rad jest, że może się nią pysznić. Mówi, że żona jego „kiedy się wystroi, wygląda lepiej niż jakaś pani — dostojnie, dalibóg! Przecież tamte wszystkie —
to taki drobiazg; za pozwoleniem, nie ma na co patrzeć. A ona... to owszem, owszem... To jest — pod względem budowy ciała... No i w ogóle..." Swoje obowiązki względem żony i starania o jej wzajemność ogranicza on również do tego. Oto jego słowa: „żeby ona mnie — takiego chwata, takiego pięknego mężczyznę opuściła dla kogoś tam innego!..." A cóż może się w nim podobać? Oto znowu jego własne słowa: „Ot, kupiec — przystojny, gładki, rumiany — taki jak ja. Jest kogo kochać, nie to co jaki zdechły gryzipiórek..." Zresztą, pod tym względem ma on może rację; rysuje się przecież u nas karykatury przedstawiające wspaniałe kamelie we frakach, osobników, którzy żyją na koszt cudzych żon!... I jeśli Matriona Sawiszna w tajemnicy przed mężem jeździ z młodymi ludźmi do Ostankina, oznacza to, naturalnie, pewną deprawację, ale także i to, że ostatecznie już jej obrzydł despotyzm męża. A wyraża się on w takim choćby przykładzie: czekając na herbatę Antip Antipycz siedzi i patrzy dokoła, a z braku innego zajęcia zaczyna:
Antip Antipycz (groźnie). Żono! Chodź tutaj!
Matriona Sawiszna. A co tam takiego?
Antip Antipycz. Chodź tu, mówię (uderza pięścią w stół).
Matriona Sawiszna. Zwariowałeś czy co?
Antip Antipycz. Wiesz, co ja z tobą zrobię? (wali w stół).
Matriona Sawiszna. Co z tobą? (z drżeniem w głosie). Antipie Antipyczu...
Antip Antipycz. A? Nastraszyłaś się! (śmieje się). Nic, Matriono Sawiszno, to ja tak — na żarty (wzdycha). A jak tam herbatka?
Widzicie, z nudów tak sobie zażartował! Znudziło mu się czekać na herbatę... Zrozumiałe jest chyba, jakie uczucia może żywić dla takiego męża najbardziej nawet niewymagająca żona.
Antip Antipycz — w porównaniu ze swoją mamą jest jeszcze dość postępowym, humanitarnym człowiekiem. Uważa, że żonę można bić, ale tylko po pijanemu, i to nawet niezupełnie pochwala. Wydając siostrę za Sziriałowa pyta: — Kiedy jesteś pijany, czy nie awanturujesz się? Nie bijesz? — A jego matka, Stiepanida Trofimowna, nawet i tego nie uznaje: łaje syna za to, że nie utrzymuje żony w strachu. — Mój nieboszczyk — po
wiada — chociaż mnie kochał, chociaż pieścił, ale w sypialni na gwoździu na wszelki wypadek wisiała dyscyplina. — Syn jej nie ma dyscyplinki, ona więc uważa to za upadek moralności... Ale żona i bez dyscyplinki widzi, że należy być w stosunku do męża obłudną: z udaną czułością całuje go, pieści i wyprasza u niego i u matki pozwolenie pójścia na nieszpory, na nabożeństwo nocne; zresztą i ona sama nie jest wolna od samodurstwa i mówi, na przykład, że „jeszcze się ten człowiek nie urodził, co by ją zmusił do milczenia". Oszustwo i zakłamanie panują w tym domu niepodzielnie i tworzą jakby specjalną religię, którą nazwać można religią obłudy.
Pozostawiwszy żonę w spokoju Puzatow zabiera się do siostry i zaczyna jej swatać różnych kawalerów. Robi przy tym znowu różne aluzje do budowy jej ciała, tak że dziewczyna wybiega z pokoju. Następnie zaczyna się na temat jej losu intymna narada między matką i synem. Matka proponuje na męża Sziriałowa, którego rekomenduje w ten sposób: „Chociaż on stary i wdowiec, ale, Antipuszko, pieniędzy ma on bardzo dużo — jak lodu. No i człowiek stateczny, pobożny, kupiec przykładny i szanowany". Syn odpowiada na to lakonicznie: „tylko, mateńko, wielki z niego krętacz". Wydawałoby się, że Puzatow szanuje uczciwość i brzydzi się oszustwem. Nic podobnego! Ma on swoje specjalne pojęcia, w myśl których oszukiwać można, ale tylko do pewnych granic, chociaż sam zresztą nie wie, do jakich... I tak dzieli ludzi na niewielkich i wielkich oszustów. Gdy chodzi o wielkiego oszusta, to jakby rusza go sumienie, a zresztą, specjalnych następstw to uczucie nie ma. Oto pojęcia moralne matki i syna. Na uwagę syna o łotrostwach Sziriałowa Stiepanida Trofimowna odpowiada:
Ach, moiściewy! Skąd krętacz — powiedz, proszę. W każde święto chodzi do cerkwi i jeszcze wcześniej niż inni przychodzi; pości; w wielki post nawet herbaty nie pije z cukrem — tylko z miodem albo z rodzynkami. Tak, tak, serdeńko! Nie tak, jak ty... A jeśli nawet kogoś oszuka, to co za nieszczęście? Nie on pierwszy i nie ostatni, no, człowiek interesu, na tym, Antipuszko, i handel stoi. Nie darmo przysłowie mówi: „Nie oszukasz — nie sprzedasz".
Antip Antipycz. Co tu mówić! Dlaczego przyjaciela nie oszukać, kiedy się da. Owszem, można, tylko, mamo, przecież czasem to i sumienie się ruszy (skrobie się w głowę). Prawda. I w śmiertelną godzinę wspomnisz. (Milczenie). Ja sam, jeśli się trafi, nie gorzej od niego każdego na dudka wystrychnę Ale ja przecież potem powiem: naciągnąłem ciebie troszkę. Zeszłego roku Sawę Sawicza zarwałem przy obrachunku na pięćset rubli. Ale potem mu powiedziałem: widzisz, Sawo Sawiczu, przegapiłeś pół tysiączka, a teraz już, bracie, za późno, powiadam, a ty nie bądź gapą. Gniewał się trochę, a teraz znowuśmy przyjaciele. Wielka rzecz.
Widzicie, że Puzatow nie uważa swoich krętactw za coś złego, nie uważa ich nawet za oszustwo, ale po prostu — za zręczny, mądry kawał, którym można się nawet chwalić. I ci, których oszukuje, są tego samego zdania: Sawa Sawicz gniewał się trochę, że dał się oszukać, ale potem zapomina o urażonej miłości własnej i znowu się z Antipem Antipyczem przyjaźni. Oszustwo jest tu zjawiskiem normalnym, koniecznym jak zabójstwo na wojnie.
Obyczaje królestwa mroku są już takie, że między jego mieszkańcami panuje wieczna wrogość. Wszyscy są tu na stopie wojennej: żona z mężem — za jego samowolę, mąż z żoną — za to, że go nie słucha i nie dogadza mu; rodzice z dziećmi, ponieważ dzieci chcą żyć własnym rozumem; dzieci z rodzicami, którzy im nie dają żyć według własnego rozumu; kupcy z subiektami, przełożeni z podwładnymi — wszyscy ze sobą wojują. Jedni dlatego, że chcą wszystko podporządkować swemu samodurstwu, a drudzy — że ich słuszne dążenia nie znajdują ujścia; ludzie interesu walczą o to, aby ktoś postronny nie skorzystał z owoców ich działalności obliczonej zawsze na eksploatowanie innych; próżniacy dokładają wszelkich starań, żeby nie wymknęli się im ludzie, z których pracy żyją, zadają szyku i bogacą się. Wszyscy oni walczą wspólnymi siłami przeciw uczciwym jednostkom, które mogą otworzyć oczy uciśnionym ludziom pracy i nauczyć ich, aby głośno i energicznie domagali się swoich praw. W tym stanie rzeczy wszyscy żyją jak w oblężonym mieście, wszyscy starają się ratować od niebezpieczeństwa i uśpić czujność wroga. Na wszystkich twarzach
widnieje lęk i niedowierzanie; zmienia się naturalny bieg myśli i zamiast zdrowych pojęć pojawiają się specyficzne, umowne poglądy, sprzeczne z naturą ludzką, świadczące o całkowitym zezwierzęceniu.
Wiadomo, że logika wojny jest zupełnie różna od logiki zdrowego rozsądku. Podstęp wojenny wychwala się jako dowód rozumu, gdyż celem jest tutaj tępienie bliźnich; zabójstwo urasta do wyżyn bohaterstwa; pomyślne grabieże — pozbawienie wroga obozu, taborów itp. podnoszą człowieka w oczach jego współobywateli. A tymczasem wszystkie ustawodawcze systemy przewidują kary — i za oszustwo, i za grabież, i za zabójstwo. Co więcej, we wszystkich kodeksach jest mowa o okolicznościach łagodzących i niekiedy przebacza się nawet zabójstwo, jeśli jego pobudki były zbyt trudne do przezwyciężenia. A jakież okoliczności łagodzące znajdziemy, na przykład, dla Węgra lub Słowianina, który idzie na wojnę przeciwko Włochom po to, aby Austria mogła ich po dawnemu uciskać? Jaką straszną śmiercią należałoby ukarać każdego węgierskiego i słowiańskiego oficera lub żołnierza za każdy wystrzał do francuskich i sardyńskich pułków! Ale tak wielkie jest zaślepienie, któremu nieuchronnie ulegają ludzie w pewnych sytuacjach — że za zabójstwo i grabież na wojnie nie tylko nie karze się śmiercią, ale jeszcze wychwala się za to i nagradza.
Tak samo zaślepieni są wszyscy mieszkańcy królestwa mroku, których widzimy w komediach Ostrowskiego. Toczą oni ciągłą walkę z całym swoim otoczeniem i dlatego nie żądajcie i nie oczekujcie od nich logicznych rozważań dostępnych dla człowieka żyjącego w warunkach pokojowych. Puzatow występuje z takim oto wojennym sylogizmem: „jeśli ja nie zniszczę ciebie, to ty zniszczysz mnie; lepiej już, jeśli ja ciebie zniszczę". Cóż na taki sylogizm odpowiedzieć? Czy nie przychodzi on mimo woli na myśl każdemu człowiekowi w trudnej sytuacji, gdy musi wybierać między zwycięstwem a klęską. Nie ma się co dziwić, że opowiadając, jak oszukał przy wypłacie Niemca, który przyniósł rachunek ze składu, Puzatow rozumuje: „co — oddać mu wszystko? a za co? Nie, niewielki to honor. Oni nam
podbijają ceny, jak chcą, i głupcy im wierzą. Na drugi raz zrobię to samo, jeśli weksla nie weźmie". Widzicie, że toczy się tutaj najzwyczajniejsza gra: kto gra lepiej, ten wygrywa.
Ale Puzatow sam właściwie nie lubi oszustwa, oszustwa bez potrzeby, bez korzyści; nie lubi go zresztą dlatego, że w oszustwie takim przejawia się nie solidny rozum służący realnemu interesowi, ale całkowicie niepotrzebna i nieuzasadniona lekkomyślność. Sziriałowa, którego krętactwa przechodzą wszelkie granice, nie pochwala raczej dlatego, że nawet w czasie rozejmu zacznie strzelać, nawet na swoich uderzy. „Rodzonego ojca oszuka. Co prawda, patrzy tak każdemu w oczy jak święty". Zresztą wyrażonej tutaj dezaprobaty nie należy w tym wypadku brać na serio: w chwili, kiedy gani on Sziriałowa, kupiec ten przychodzi do Antipa Antipycza z wizytą. Antip Antipycz nie tylko przyjmuje go bardzo uprzejmie, nie tylko słucha z uwagą opowiadań o hulankach syna, Sieńki, które zmuszają starego do żeniaczki, i o własnych krętactwach Sziriałowa, ale na koniec swata mu jeszcze swoją siostrę i natychmiast bez zgody i wiedzy Marii Antipowny dobija interesu. Co go do tego skłoniło? Odpowiedź znajdziecie w kilku słowach, które wypowiada po odejściu Sziriałowa: „Och, co za złodziej" — mówi sam do siebie Puzatow, mrugając porozumiewawczo: „Chytra sztuka! A jakiego Łazarza udaje! Patrzcie go — Sieńka winien!... Co tu dużo mówić: po prostu w starym piecu diabeł pali... Cóż, owszem, proszę bardzo! Można!... Tylko, Paramonie Fierapontyczu, kto kogo oszuka na posagu — to jeszcze nie wiadomo. My z mamą także nie w ciemię bici..." Sprawa jest bardzo prosta: nadarzyła się sposobność korzystnej sprzedaży siostry; jakże z tej sposobności nie skorzystać? Siostra przecież na tym dobrze wyjdzie: będzie zabezpieczona!...
Takich ludzi i takie oto stosunki widzimy w „Obrazie szczęścia rodzinnego", chronologicznie pierwszym utworze Ostrowskiego. Są tu już zadatki tego, co uwydatni autor lepiej i żywiej w komediach następnych. W każdym razie widać, że już wtedy uderzyły autora wrogie i ponure stosunki, jakie na ogół
u nas panują między najbliższymi sobie ludźmi. Wskazał już tu po części przyczynę zła i wrogości: jest nią bezmyślne samodurstwo jednych oraz nieśmiała ustępliwość i bezczynność drugich. Nader plastycznie i przejrzyście występują tutaj również konsekwencje tego nienaturalnego stanu rzeczy — powszechne kłamstwo i oszustwo, tak w stosunkach rodzinnych jak i społecznych.
W „Swoich ludziach" widzimy — w szerszej tylko perspektywie — tę samą religię obłudy i oszustwa, tę samą bezmyślność, samodurstwo jednych, tę samą obłudną pokorę i niewolniczą przebiegłość u innych. Jest tu kilka stopni ucisku i pewien system w gradacji samodurstwa, z którego historią zapoznajemy się tu w zarysie. Na pierwszy plan wysuwa się samodur swego otoczenia, którego nic nie zdoła pohamować — Samson Siłycz Bolszow. W jakim strachu trzyma on cały dom! Agrafiena Kondratjewna, jego żona, grozi swojej dorosłej córce, że się poskarży ojcu". — Ta odpowiada: „Mamę na to Bóg stworzył, żeby się skarżyła, ale niewiele sobie z mamy robię". W odpowiedzi na nową pogróżkę odgryza się jeszcze ostrzej: „Tylko i tyle — ojciec i ojciec; mama to przy nim bardzo śmiała, ale niech no spróbuje sama!" Widać, że Samson Siłycz jest i dla żony, i dla córki czymś w rodzaju straszaka i że obie, chociaż jedna drugą nim straszy, siłą faktu tworzą przeciw niemu głuchą, ukrytą opozycję. Agrafiena Kondratjewna jest tak dalece ograniczona, że nie zdaje sobie sprawy ze swoich uczuć i tylko westchnieniami zdradza, że jest jej ciężko. Ale Lipoczka mówi bez ceremonii: „U mamusi to każdy piątek — świątek; tatuś jeśli nie pijany, to milczy, a jak pijany, to tylko patrzeć, kiedy pobije... I wykształcona panna musi to wszystko znosić!" Służba w domu jest również ponura i zahukana: chłopak do posług, Tiszka, skarży się, że nieraz dostaje od pana w skórę; oto rozmowa między kucharką Fominiszną i Ustinją Naumowną, swatką, która szuka kawalera dla Lipoczki, córki Bolszowa:
Fominiszna. Oj, miła moja, nie mam czasu. Kara boża: jak tylko przyjedzie z miasta, to się wszyscy ze strachu trzęsą; tylko patrzeć — a przyjedzie pijany. Oj, a jaki z niego awanturnik, Boże mój! Że się to taki łobuz urodził!
Ustinja Naumowna. Wiadomo: z bogatym chłopem, to jak z diabłem, trudno się z nim dogadać.
Fominiszna. Widzieliśmy już, co potrafi. W tamtym tygodniu przyjechał w nocy pijany: trzeba było widzieć, jak się awanturował. Taka już pasja — i tyle! Naczynie tłucze... „U! — powiada — wy, tacy i tacy, zabiję na miejscu".
I rzeczywiście, Samson Siłycz trzyma wszystkich w strachu. Kiedy się pojawia, wszyscy patrzą mu w oczy i starają się odgadnąć, w jakim jest humorze. Oto niewielka scenka, z której widać, jak wszyscy w domu drżą przed nim. Do pokoju wbiega Fominiszna i krzyczy:
Fominiszna. Samson Siłycz przyjechał, ani chybi — pijany!
Tiszka. Fiu! Wpadliśmy!
Fominiszna. Biegnij, Tiszko, po Łazarza; gołąbku, biegnij co prędzej!...
Agrafiena Kondratjewna (ukazuje się na schodach). Cóż, Fominiszna, moja droga, dokąd on idzie?
Fominiszna. Ani chybi, miła, tutaj! Och, zamknę drzwi, dalibóg, zamknę; niech idzie na górę, a ty, kochana, posiedź tutaj.
I na dobitek okazuje się, że Samson Siłycz nie jest wcale pijany, Fominisznie tylko się wydawało. Znamienne jest jednak, jak ten ciążący nad wszystkimi despotyzm mąci w głowach i zaciera wszelkie różnice: matka, córka, kucharka, gospodyni, chłopak do posług, subiekt — wszyscy łączą się w ciężkiej chwili w jedną partię uciśnionych, troszczących się o swoją obronę. Fominiszna, która kiedy indziej bije i poniewiera Tiszkę, prosi go i nazywa gołąbkiem; nieszczęsna Agrafiena Kondratjewna pyta kucharkę: „Cóż, Fominiszna, moja droga..." Fominiszna patrzy na nią ze współczuciem, gotowa jej pomóc i zamknąć drzwi... Tylko subiekt, Łazarz Podchaluzin, którego łączy z pryncypałem jakiś milczący sojusz i który zamierza sam zostać małym despotą, nie ulega tak bardzo strachowi, jaki ogarnia wszystkich przestępujących próg domu Bolszowa. W Podchaluzinie widzimy drugi, niższy stopień samodurstwa, dotychczas
w nim tłumionego, ale podnoszącego już powoli głowę... W rozmowie z Podchaluzinem swatka mówi: „Przecież sam wiesz, co to za ziółko — Samson Siłycz. Za czepiec może złapać". A Podchaluzin pewny siebie odpowiada: „Nie złapie". Tiszce, który grozi, że poskarży się panu na subiekta za szturchańce, jakie od niego dostaje, Podchaluzin odpowiada jeszcze śmielej: „Panu powiesz! A co mnie twój pan! Jeśli już do tego dojdzie..." zaczyna, ale nie kończy, widać, że i on nie zapomniał jeszcze, co to za ziółko — Samson Siłycz. Zresztą i Podchaluzin tak się rozzuchwalił dopiero wtedy, kiedy w ręku jego znalazły się już wszystkie nici planowanego przez Bolszowa bankructwa. Czuje się jak człowiek, któremu udało się wtrącić swego dozorcę za drzwi, spoza których sam się dopiero co wyrwał. Ale u dozorcy pozostały klucze od wrót więzienia: trzeba je wydostać i dlatego Podchaluzin, czując, że nie jest już w więzieniu, ale że to jeszcze nie wolność, czasem jest pewny siebie lub znów pełen niepokoju; czasem bezczelny, to znów służalczo pokorny. Otrzymał już dom i sklepy Bolszowa, ale chce jeszcze zagarnąć majątek starego i ożenić się z jego córką, która mu bardzo przypadła do gustu. Podchaluzin ma nadzieję, że mu się to uda, właśnie dzięki samodurstwu Bolszowa. Nie myśląc wiele, nie knując specjalnie złośliwych planów namawia tylko swatkę, żeby narzeczonego Lipoczki — z gatunku ludzi szlachetnych — odwiodła od zamiaru żeniaczki, a sam przemawia do Bolszowa tonem pokornego sługi i wyraża mu swoje współczucie. Rozumowanie jego jest bardzo proste. W swoim monologu mówi:
Znając charakter Samsona Siłycza, wiedząc, jaki jest, można mieć nadzieję; u niego już tak: jeśli sobie coś w głowę wbije, to mu w żaden sposób tego nie wybijesz. Tak jak trzy lata temu zachciało mu się brodę zgolić; prosiła Agrafiena Kondratjewna, płakała, nie — mówi — potem znowu zapuszczę, a teraz postawię na swoim: wziął i zgolił. Tak samo i tutaj uda mi się dogodzić mu lub jeśli przyjdzie mu do głowy — to już — jutro ślub i basta, i słowa nie piśniesz.
Jasne, że plan ten jest bardzo prosty i że subiekt liczy tutaj na despotyczny charakter Bolszowa. Specjalnej przebiegłości
nie potrzeba, gdyż do głupca nie przemawiają żadne argumenty, a tym bardziej — do samodura; z nim się nie dogadasz, jak mówi Ustinja Naumowna. Podchaluzin wie, że idzie na los szczęścia. „Uda mi się dogodzić mu, mówi, albo jeśli — przyjdzie mu do głowy — obie szanse są jednakowo prawdopodobne i jednakowo nieprawdopodobne. A co się tyczy tego, żeby dogodzić — tutaj znowu niewiele trzeba rozumu: kłam o pokorze, o swojej wdzięczności, o tym, jakie to szczęście służyć takiemu człowiekowi, że się jest w porównaniu z nim niczym — więcej nie potrzeba, aby ukontentować despotycznego głupca. Jest to najniższy rodzaj dyplomacji życiowej, coś
— jak obmyślenie pierwszego pociągnięcia na szachownicy. Bolszow dał się wziąć na ten prosty podstęp, gdyż samowola pozbawiła go już dawno rozsądku i prostego, zdrowego poglądu na rzeczy. Uważa, że wszystko, co wchodzi w zakres jego działalności, musi się liczyć tylko z nim i ogniskować się wokół niego. O rodzinie mówi cynicznie — o córce, na przykład: „moje dziecko, gdy zechcę — zjem z kaszą, gdy zechcę — na masło ubiję". Wydać ją wbrew woli za mąż za Podchaluzina to dla niego tylko interesujący eksperyment. „A ty idźże do narzeczonej
— mówi do Łazarza — my sobie z nich zażartujemy". Żart polega na tym, że oświadcza ni stąd, ni zowąd żonie i córce, iż Łazarz to narzeczony Lipoczki. Wszyscy się zmieszali — i matka, i swatka, i Fominiszna, i sama narzeczona, która jako wykształcona panna znalazła w sobie dość siły, żeby energicznie zaprotestować, i wykrzyknęła: „Nie chcę, nie chcę, nie wyjdę za takiego wstrętnego człowieka". Rozumie się, że opór na nic się nie zda: Samson Siłycz jest nieugięty. A tutaj jeszcze Podchaluzin podjudza go i mówi podstępnie: „Widać, tatusiu, nie będzie tak, jak ojciec chce". Słysząc te słowa Bolszow przemocą łączy ręce narzeczonego i narzeczonej i mówi: „Jakże nie, jeśli ja tego chcę? A po co jestem ojcem, jeśli nie po to, żeby rozkazywać. Za darmo ją żywiłem czy co?" Jak widzimy, Bolszow uznaje jeden tylko obowiązek ojcowski: wydawać swoim dzieciom rozkazy. Jeśli córkę żywił, to było już dobrodziejstwo, za które powinna mu odpłacić
całkowitym wyrzeczeniem się swojej woli. Taki sam jest we wszystkich swoich poczynaniach. Na przykład widzi, że Podchaluzin jest oszustem, ale nic go to nie obchodzi, gdyż Podchaluzin dobrze mu służy jako subiekt. Bez żadnych skrupułów wyrzuca mu niewdzięczność powołując się na następujące fakty: „Przypomnij sobie, Łazarzu, ile razy widziałem, że ci się coś niecoś do rąk przylepia: i cóż? Nie wypędziłem ciebie przecież, nie rozniosłem tego po całym mieście. Zrobiłem cię starszym subiektem, oddałem ci, Łazarzu, cały majątek i wydałem za ciebie swoją córkę". Wszystko to zrobił w nadziei, że Łazarz będzie oszukiwał jak się patrzy i zarabiał na wszystkich prócz — ma się rozumieć — na samym Bolszowie.
Tak samo ma się rzecz i z Rispołożeńskim, pijanym skrybą, który knuje różne intrygi i robi coś niecoś także i dla Bolszowa: Samson Siłycz kpi z niego, że go wypędzono z sądu, i orzeka z całą surowością, iż należało by go zesłać na Kamczatkę. Na pytanie Rispołożeńskiego: „A za co na Kamczatkę?" Bolszow odpowiada: „Za co? Za świństwa! Czyż pogładzić cię jeszcze po główce?" Ale ten surowy sąd o działalności wypędzonego urzędnika nie przeszkadza bynajmniej Samsonowi Siłyczowi
w korzystaniu z jego usług w sprawie planowanego przez niego umyślnego bankructwa. Bolszow, zdaje się, uważa, że stoi ponad tymi zasadami moralnymi, które, jego zdaniem, obowiązują innych. To dziwne zjawisko (tak jednak częste w naszym społeczeństwie) wynika stąd, że Bolszow nie rozumie istotnych zasad wspólnoty społecznej, nie wie, że prawa i obowiązki jednego człowieka wobec drugiego są wzajemnie uwarunkowane i, podobnie jak Puzatow, patrzy na społeczeństwo jak na obóz nieprzyjacielski. „Byle się tylko urządzić samemu jak najlepiej;
a kto na kim straci lub zarobi — nic mnie to nie obchodzi; jeśli straci, będzie sam sobie winien: przegapił — i już." Tak rozumuje Bolszow i takie właśnie racje skłoniły go do ogłoszenia bankructwa.
Zarzucano Ostrowskiemu, że nie dosyć wyraziście i jasno przedstawił w swojej komedii, w jaki sposób, w wyniku czego
i w jakim związku z ogólnymi rysami charakteru Bolszowa powstał jego zamiar fikcyjnego bankructwa. „Złośliwe bankructwo— mówili krytycy — jest to przestępstwo gorsze niż zwykłe oszustwo, kradzież i zabójstwo. Łączy ono w sobie te trzy cechy, ale jest jeszcze straszniejsze, bo jest to przestępstwo z premedytacją, długo przygotowywane i wymagające wiele przebiegłości, cierpliwości i niezwykłego tupetu. Na takie przestępstwo może się zdecydować człowiek o spaczonych przekonaniach lub w wyniku jakichś wyjątkowo niesprzyjających wpływów moralnych. U Ostrowskiego nic podobnego nie widzimy; przeciwnie — bankructwo Bolszowa zostało nawet przedstawione po prostu jako kaprys — po prostu nie chce mu się płacić pieniędzy i tyle".
Wszystkie tego rodzaju wywody, teoretycznie słuszne, nie dadzą się jednak zastosować do rzeczywistości rosyjskiej. Właśnie nasza rzeczywistość nie sprzyja w ogóle wyrobieniu jakichkolwiek przekonań, a tym, którzy je sobie mimo wszystko wyrobili, nie pozwala ich stosować. Jedno tylko przekonanie przyjęło się w naszym społeczeństwie — przekonanie, że nie należy mieć (a w każdym razie — ujawniać) zasad moralnych. Ale takie przekonanie żywi również Samson Siłycz, choć jasno nie zdaje sobie z tego sprawy: pod wpływem tego przekonania przyhołubił sobie Łazarza, zadaje się z Rispołożeńskim i decyduje się na ogłoszenie bankructwa. Należy w ogóle stwierdzić, że tylko dzięki temu przekonaniu tli jeszcze jakieś życie w naszym „Królestwie mroku": dzięki niemu robi się tutaj karierę i dobre partie, zbija się majątki i można sobie zasłużyć na ogólny szacunek. Gdyby nie to jedyne przekonanie, w „Królestwie mroku" wszystko by stanęło, pogrążyło się w sen i zamarło.
Naturalnie, ludzie o niezachwianych zasadach moralnych, uczciwych i świętych przekonaniach także się w tym królestwie znajdą, ale, niestety, są to wszystko ludzie typu Obłomowa. Przekonania te wyrobili sobie nie w praktycznej działalności, nie w walce z fałszem w życiu, ale pod wpływem dobrej lektury i namiętnych dyskusji z przyjaciółmi, dzięki uro
czystym przysięgom składanym kobietom i szczytnym marzeniom, jakim się oddają leżąc na kanapie. Powiodło się tym ludziom, że ich w dzieciństwie nie wciągnięto do działalności praktycznej i — pozostało im wiele wolnego czasu na obmyślanie swego stosunku do świata i moralnych zasad postępowania! Trzymając się z dała od działalności praktycznej wymyślili wiele pięknych rzeczy; ale za to są niezdolni do prawdziwego czynu i okazali się zupełnie do niczego, kiedy wypadło się zetknąć z czymś lub kimś z „królestwa mroku".
Początkowo bano się ich, kiedy się pojawiali z lornetką Oniegina czy w ciemnym płaszczu Pieczorina lub kiedy przemawiali patetycznie jak Rudin; potem jednak zrozumiano, że są to wszystko Obłomowowie, i jeśli wydają się straszni jakiejś panience, to w żadnym razie nie są niebezpieczni dla praktycznych działaczy. Tak więc pozostali poza życiem — ci ludzie
o uczciwych dążnościach i własnych przekonaniach (którym wskutek swojej niepraktyczności de facto nieraz się sprzeniewierzali). Chociaż nie można stwierdzić, że stykając się z otaczającymi ich drapieżnymi ptakami pozostali czyści jak gołębie, to w każdym razie okazali się bezsilni jak gołębie. Co się zaś tyczy tych mieszkańców „Królestwa mroku", którzy mieli siłę
i praktykę w działaniu, to od pierwszej chwili wkroczyli na drogę, która nie mogła ich w żaden sposób doprowadzić do czystych zasad moralnych. Człowiek pracy nie mógł się tu nigdy oddać spokojnej, swobodnej, pożytecznej działalności; ledwie się obejrzał, stwierdzał, że znalazł się w jakiś sposób w obozie nieprzyjacielskim i aby się ratować, musi jakoś zwieść wrogów udając nawet ich przyjaciela. I zaczyna się obmyślanie podstępów, aby uśpić czujność wroga i ratować się przed nim; jeśli się to uda, obmyśla się działanie przeciwko niemu po części, aby się zemścić, po części, aby się ustrzec przed nowym niebezpieczeństwem. Czyż mogą się tu rozwinąć słuszne pojęcia o stosunkach wzajemnych między ludźmi? Gdzie tu miejsce na poszanowanie godności ludzkiej? Wszyscy odpowiadają tutaj za czyjąś niesprawiedliwość, wszyscy robią mi świństwa za to, czemu całkiem nie jestem winien, i muszę się bić ze wszystkimi,
choć wcale nie mam do tego ochoty. Człowiek traci mimo woli orientację i zaczyna bić każdego, kto się nawinie, choć ciągle zdaje sobie sprawę, że — po prawdzie — nikogo bić by nie należało. Nasuwa się znowu porównanie życia w „królestwie mroku" z zaciekłą wojną. Na wojnie nic przecież strasznego, jeśli żołnierz zabije wroga, który ani razu do niego nie wystrzelił: nawinął się — i basta. Żołnierzazabójcy sumienie dręczyć nie będzie. Tak samo — co za nieszczęście, jeśli kupiec oszukał uczciwego człowieka, który nigdy w życiu nikomu najmniejszego zła nie wyrządził? Wystarczy, że kupuje towar; a handel— to niby wojna: nie oszukasz, nie sprzedasz!... Zastosujcie to samo do dziedzica czy urzędnika z „królestwa mroku", do kogo zresztą chcecie — a okaże się jedno i to samo: wszyscy są na stopie wojennej i nikogo nie dręczy sumienie, że oszukuje i przywłaszcza sobie cudze, gdyż nikt tu nie ma przekonań moralnych i wszyscy żyją tak, jak tego wymagają okoliczności. Wobec tego uważamy, że jest to rys prawdziwy i typowo rosyjski, jeśli Bolszow decydując się na złośliwe bankructwo nie postępuje wedle jakichś specjalnych przekonań, nie toczy z sobą żadnej głębokiej duchowej walki, lecz odczuwa tylko strach przed kodeksem karnym... Biorąc rzecz abstrakcyjnie, wszystkie zbrodnie wydają się nam czymś strasznym i nadzwyczajnym; ale w poszczególnych wypadkach zazwyczaj popełnia się je z łatwością i można je bardzo prosto wytłumaczyć. Przed sądem karnym człowiek okazał się grabieżcą i mordercą; zdawałoby się, że to jakiś potwór. A tymczasem — to wcale nie potwór, ale bardzo przeciętny, nawet dobroduszny człowiek. Nie żywi on żadnych przekonań aprobujących grabież i zabójstwo; zbrodnie swoje popełnia nie w wyniku ciężkiej i długiej walki stoczonej z sobą samym, ale po prostu tak przypadkowo, sam dobrze nie wiedząc, co robi. Porozmawiajcie z ludźmi, którzy stykali się z wieloma przestępcami; potwierdzą, że najczęściej tak bywa. Jaka jest przyczyna tego zjawiska? Po prostu przestępstwo nie jest wynikiem natury ludzkiej, ale następstwem nienormalnego stosunku człowieka do społeczeństwa. Im większa jest ta nienor
marność, tym częstsze są przestępstwa popełniane nawet przez porządnych ludzi, tym mniej w nich premedytacji i systematyczności, a więcej przypadkowości i prawie że nieświadomości. W omawianym „królestwie mroku" stosunki społeczne są w wysokim stopniu nienormalne i jasne jest wobec tego, że jego mieszkańcy zupełnie nie rozumieją zagadnień moralnych. Przestępstwo ma dla nich tylko zewnętrzną stronę prawną, którą słusznie pogardzają i którą usiłują jakoś obejść. Z wewnętrznej strony i z następstw popełnianej zbrodni dla innych ludzi i społeczeństwa zupełnie nie zdają sobie sprawy. Decydując się na złośliwe bankructwo Bolszow nie myśli o tym, jak wiele stracą na tym jego wierzyciele, i o tym, że — być może — kilku z nich pójdzie z torbami. Nie przychodzi mu to na myśl nawet wtedy, kiedy go już osadzono w więzieniu. Mówi, że boi się spojrzeć na ikonę, kiedy mija Bramę Iwierską — skarży się, że go chłopcy palcami wytykają, i boi się zesłania na Sybir; ale o ludziach, których zrujnował — ani słowa. Cóż dziwnego, że z taką łatwością decyduje się na przestępstwo, skoro nie rozumie nawet, dlaczego jest ono w istocie swojej takie wstrętne! Widzi tylko jedno, że — „inni przecież tak postępują". I nie jest to dla niego frazes na swoje usprawiedliwienie lub tylko przykład, jak twierdził jeden z surowych krytyków Ostrowskiego. Nie, jest to punkt wyjścia dla całej moralności Bolszowa. Widzi, że inni bankrutują, przywłaszczają sobie jego pieniądze, a potem budują sobie domy z belwederami i kupują piękne powozy. Wysnuwa stąd natychmiast ogólny wniosek: „Żeby mnie nie ograno, powinienem ograć innych". Cóż z tego, że wierzyciele Bolszowa nie bankrutowali i nie narazili go na straty: wszystko jedno na kim, byleby zarobić. Jak na wojnie — nie można się Uczyć z tym czy innym. Gdyby nikt nikogo nie oszukiwał, gdyby nie było wojny, wtedy i Samson Siłycz żyłby spokojnie, uczciwie i nikogo by nie oszukiwał. Ale jakże ma żyć, jeśli wszyscy dokoła oszukują? Komu i jaką korzyść przyniesie jego uczciwość? Jeśli nie on, to inni będą oszukiwali. Oto rozmowa Bolszowa z Podchaluzinem na ten temat:
Bolszow. Łazarzu, w wolnej chwili mógłbyś dla mnie sporządzić bilans. Pomyślałbyś, jakby ml się przysłużyć w detalicznym handlu i w ogóle we wszystkim. A to handlujemy, handlujemy i ani grosza zarobku. Czy sprzedawcy tu grzeszą i wynoszą, co się da, dla krewnych i kochanek? Przemówić by im jakoś do sumienia. Jakże się tak obchodzić bez zysku? Czyżby się jeszcze nie nauczyli? Już najwyższy czas.
Podchaluzin. Jakże to możliwe, Samsonie Siłyczu, żeby się nie nauczyli. Zdaje się, że zawsze sam w mieście bywasz i sam z nimi rozmawiasz.
Bolszow. A o czym ty z nimi mówisz?
Podchaluzin. Wiadomo, staram się, żeby wszystko było w porządku i jak należy. Powiadam — wy, chłopcy, nie bądźcie gapie. Widzisz, że się trafia okazja — klient trochę gapiowaty, albo wzorzysty materiał spodobał się pannie — weź — mówię — i nabij cenę na rubel albo dwa z arszyna.
Bolszow. Poczekaj, bracie, a wiesz, chyba wiesz, jak Niemcy w sklepach nabierają naszych bogaczy. Prawda, że my nie Niemcy, tylko prawosławni chrześcijanie, ale pierogi z nadzieniem także chcemy jeść, prawda?
Podchaluzin. Wiadomo. I mierzyć — powiadam — trzeba jak należy: ciągnij, wyciągaj, żeby tylko, Boże broń, nie pękło; przecież — mówię — nie my będziemy potem nosili. A jeżeli klient się zagapi, któż tu będzie winien, można — powiadam — po prostu skręcić jakiś arszynik,
Bolszow. O to, to: przecież krawiec i tak ukradnie. Ach, Łazarzu, marne teraz zyski, nie to co dawniej.
Sprawa jest jasna. Cała moralność Samsona Siłycza opiera się na zasadzie: zamiast żeby drugi ukradł, lepiej ukradnę ja. Zasada ta nie jest, być może, dramatyczna — to już rzecz krytyków — ale ma ona bardzo szerokie zastosowanie w wielu sferach naszego życia. W myśl tej zasady ten i ów bierze łapówki i kręci myśląc sobie: wszystko jedno — nie ja, to weźmie inny i także zrobi świństwo. Tamten nadużywa swoich praw dziedzica rozumując: wszystko jedno, jeśli nie mój ekonom, to starosta będzie uciskał moich chłopów. Ten i ów podlizuje się zwierzchnikowi rozumując: wszystko jedno — przecież może znaleźć sobie drugiego, a ja tylko stracę posadę. Słowem — gdzie spojrzeć — wszędzie napotkacie ludzi działających w myśl tej
zasady. Ten przyjmuje u siebie nikczemnika, ów oszukuje prostodusznego bogacza, trzeci pisze donosy, czwarty uwodzi dziewczynę — a wszystko w myśl tej samej pięknej zasady: „jeśli nie ja, to inny". Zdaje się, że takie rozumowanie nie ma tutaj bynajmniej znaczenia przykładu... Jest ono wyrazem najprymitywniejszego i najwstrętniejszego egoizmu przy całkowitym braku jakichkolwiek wznioślejszych zasad moralnych.
Idąc za podszeptem tego egoizmu Bolszow planuje swoje bankructwo. Egoizm jego ma na swoje usprawiedliwienie także i to, że Bolszow nie tylko widział, jak się inni na bankructwie bogacą, ale i sam poniósł pewne straty właśnie w wyniku bankructwa swoich dłużników. Z goryczą mówi o tym do Podchaluzina.
Wiedz, Łazarzu, jaki jest handel. Myślisz — jaki? Tak sobie — za darmo pieniądze bierz. Takie to już gołąbki, co to same do gąbki. Masz tutaj weksel — mówi — a co od niego weźmiesz na weksel, jeśli nie ma co brać. Mam takich weksli na sto tysięcy i wszystkie zaprotestowane; tyle tylko, że je co roku na kupkę składasz. Chcesz — za pięćdziesiąt srebrem wszystkie oddam! Dłużników, to i psy nie wytropią: jedni umarli, inni pouciekali —. nie ma nawet kogo do więzienia wsadzić. A jeśli i wsadzisz, Łazarzu, to pożałujesz: niejeden tak się tam zasiedzi, że go potem w żaden sposób nie wykurzysz. Mnie — powiada — tutaj dobrze, a ty się wynoś.
Uspokojony takimi wywodami Bolszow uważa, że ma pełne prawo urządzić swoim wierzycielom niewielki kawał. Początkowo jest to tylko nieokreślona chęć — wykręcić się jakoś od płacenia pieniędzy — trzeba ich było zapłacić od razu dużo. Myśli tylko „co by tu zmajstrować"; ale na razie ani on sam, ani jego doradca, Rispołożeński, jeszcze tego dobrze nie wiedzą. Na" pytanie Bolszowa Rispołożeński odpowiada: „Tam już — jak się złożą okoliczności". Ale niebawem obmyślili sposób, aby zmusić wierzycieli do ugody — zaproponują wszystkim po kopiejek za rubel, a jeśli się ktoś postawi, można będzie dodać, a nawet wszystko zapłacić. Bolszow mówi:
Słusznie — potargować się nie zawadzi; nie wezmą po dwadzieścia pięć, wezmą po pięćdziesiąt; a nie po pięćdziesiąt, to za siedemdziesiąt już się obiema rękoma złapią. I to zysk: bądź co bądź mam córkę na
wydaniu. Choć w tej chwili interesu dobij i fora ze dwora. A i mnie samemu, bracie, czas już odpocząć: poleżeć brzuchem do góry i — z tym całym handlem do diabła.
Widzicie, że decyzja Bolszowa jest bardzo dobroduszna i bynajmniej nie zdradza w nim natury złoczyńcy. Chce w miarę możności wyciągnąć z wierzycieli coś niecoś, bo to przecież córkę ma na wydaniu i sam chce już mieć spokój... Cóż w tym tak strasznego, aby Bolszow musiał doznawać niepokoju duszy? Patrzy na swój nowy pomysł, jak na jedno z tych oszustw, których dopuszczał się nieraz w swoim życiu i uważał za coś najzwyklejszego. Niepokoi go tylko, czy uda mu się wszystko gładko załatwić. Dlatego tchórzy nieco, chce się pogodzić z wierzycielami i zapłacić im po dwadzieścia pięć kopiejek. Ale Podchaluzin mówi: „Moim zdaniem, Samsonie Siłyczu, zamiast płacić po dwadzieścia pięć, lepiej w ogóle już nie płacić" — i Bolszow bez słowa protestu zgadza się z nim bardzo prędko. „Cóż — powiada — odwagą nikomu nie zaimponujesz, lepiej już po cichu zrobić interes. A po wszystkim — sądź mnie, Boże, kiedy znowu z nieba zstąpisz. Trosk tylko cała kupa". I ani słowa, ani jednej wzmianki, że uplanowany interes jest nieuczciwy w stosunku do wierzycieli. Wspomina tylko Bolszow o „sądzie bożym", ale jedynie dla formy. To, „że Bóg znowu z nieba zstąpi" odgrywa tutaj taką samą rolę, jaką przeznacza Bolszow i „bożemu miłosierdziu" w swoim znanym powiedzonku: „Bonaparte Bonapartem, a my ufamy bardziej miłosierdziu bożemu; zresztą nie o tym teraz mowa". Właśnie — nie o tym teraz mowa. Bolszowa nie interesuje sąd boży (nie wiadomo, kiedy to jeszcze będzie), ale kłopoty, które go czekają teraz. Bardzo go niepokoją: nie jest do nich przyzwyczajony. Oszukać za jednym zamachem, chociażby w sposób najbardziej niegodziwy
— to dla niego nic nie znaczy, ale myśleć, zastanawiać się, przygotowywać oszustwo w ciągu długiego czasu, majstrować
— na taką chroniczną nieuczciwość nie stać go. Nie dlatego, że wielka niegodziwość i krętactwo nie leżą w jego naturze — nie brak mu i jednego, i drugiego — ale po prostu jest w ogóle nieprzyzwyczajony myśleć o czymkolwiek poważnie. Zdaje so
bie z tego sprawą i w ciężkiej chwili mówi do Rispołożeńskiego: „Całe nieszczęście, że nasz kupiec jest głupi — nic nie rozumie — a takim pijawkom, jak ty, to jest właśnie na rękę". Można nawet stwierdzić, że całe samodurstwo Bolszowa wynika stąd, że nie jest on przyzwyczajony do samodzielnej, świadomej działalności, do której jednak dąży, w czym mu pomaga wrodzony spryt.
Nie widzimy w komedii, jak rozwijał się i wychowywał Bolszow, jakim wpływom ulegał za młodu. Ale jasne jest dla nas, że były to wpływy, które nie sprzyjały zdrowemu, samodzielnemu rozwojowi. Postępki Bolszowa zdradzają zawsze, że brak mu własnego rozumu; widać, że nie umie on znaleźć rozumnych podniet działania i nie zdaje sobie sprawy ze swoich postępków. A przy tym jego sytuacja, a nawet i sama natura, która nie załamała się ostatecznie pod ciosami, ale zachowała ducha sprzeciwu, wymaga teraz samodzielności, co wyraża się w jego uporze i samowoli. Wiadomo, że upór świadczy o braku woli; podobnie samodurstwo jest niezbitym dowodem wewnętrznej słabości i świadczy o niewolniczości ducha. Samodur stara się zawsze dowieść, że nikt nie może mu rozkazywać i że — co chce, to robi. Natomiast człowiek w istocie niezależny i silny duchem używa siły swego charakteru tylko tam, gdzie jest to potrzebne, nie trwoniąc jej na niefortunne eksperymenty i głupie pomysły. Delektując, się własnymi słowami Bolszow ciągle powtarza, że może robić, co chce, i nikt nie będzie mu rozkazywał. Mówi to tak, jakby sam jeszcze nie zupełnie temu wierzył... Widocznie jego osobowość, z natury może nie tak słabą, bardzo w swoim czasie uciskano i pozbawiono w dużej mierze sił duchowych. Kiedy więc się wyrwał na wolność, nie umie sobą kierować. Sroży się i wydaje się straszny, ale tylko dlatego, że nikt nie stawia mu oporu. Walki nie wytrzyma... Rys ten występuje u Ostrowskiego bardzo wyraźnie w innej jego komedii i dlatego wrócimy do tego raz jeszcze. Ale da się on również zauważyć w Bolszowie, który decydując się nawet na taki krok jak złośliwe bankructwo, usiłuje nie tylko uwolnić się od kłopotów, ale po prostu sam nie wie, co
robi, zrzeka się korzyści, wyrzeka się nawet swojej woli w tej sprawie i zdaje się całkowicie na los... Podchaluzin i Rispołożeński zwąchawszy się ze sobą urządzili wszystko tak, że zamiast pogodzić się z wierzycielami Bolszow decyduje się na bankructwo. Ale dla oka Podchaluzin odwodzi go od tego kroku. Cóż odpowiada Bolszow? Zagrała już w nim żyłka hazardu i mówi: „Co, płacić pieniądze? Co ci też przyszło do głowy! Lepiej puszczę wszystko z dymem, a nie dam im ani kopiejki. Przewieź towar i sprzedawaj weksle! Niech kto chce, zabiera i kradnie, a ja im ani kopiejki nie zapłacę". Podchaluzin ubolewa, że „interes nasz był doskonały, a teraz się wszystko zrujnuje", a Bolszow krzyczy: „A tobie co do tego? Nie twoje było... Ty się tylko staraj, a ja cię już nie skrzywdzę". Co go opętało? Pomyślałby kto, że to poryw silnej natury, że taką już ma nieugiętą wolę... Ale, po pierwsze, co pobudziło go do decyzji, tak bardzo dla niego niekorzystnej, i dlaczego wola jego znajduje sobie ujście tylko w pokrzykiwaniu na Podchaluzina, a nie w istotnym uczestnictwie w kłopotach? Po drugie — sam Bolszow wyrzeka się niebawem swojej woli. Kiedy Podchaluzin tłumaczy mu, że może się zdarzyć „taki grzech", iż i majątek zabiorą, i jego samego ciągnąć będą wierzyciele po sądach, Bolszow odpowiada: „Co robić, bracie: widocznie już taka wola boża i trzeba się z nią zgodzić". Podchaluzin odpowiada: „To prawda, Samsonie Siłyczu", ale w istocie to nie „prawda", ale absurd. Bolszow nie tylko chce z siebie zrzucić wszelką odpowiedzialność moralną, ale nie chce nawet myśleć
o tym, co sam uknuł. Powzięte postanowienie utkwiło mu mocno w głowie, ale nie skojarzyło się jakoś z jego myślami i pojęciami i pozostało dla niego obce i martwe. Stara się nawet uwierzyć, że nie on sam postanowił, ale „że taka już wola boża
i trzeba się z nią pogodzić".
Cecha ta jest w naszym społeczeństwie powszechna i Ostrowski podchwycił ją bardzo subtelnie i trafnie. Rys ten mówi bardzo wiele i charakteryzuje Bolszowa lepiej, niżby go mogło charakteryzować nawet kilka długich monologów. Ciemnota umysłowa, wstręt do wysiłku myślowego, brak woli w obli
czu ryzyka, z czego rodzi się tępy, rozpaczliwy fatalizm i samodurstwo, wszystko to, sprzeczne nawet z osobistą korzyścią — występuje w Bolszowie bardzo wyraźnie. Z łatwością tłumaczy się więc fakt, że oddał cały majątek swemu subiektowi i zięciowi Podchaluzinowi, w którym to postępku niektórzy krytycy chcieli widzieć niezrozumiały odruch wielkoduszności i naśladowania króla Leara. W postępku Bolszowa jest rzeczywiście zewnętrzne podobieństwo do postępku Leara, ale o tyle tylko, o ile zjawisko komiczne może się upodobnić do tragicznego. Lear został również przedstawiony jako ofiara wypaczonego rozwoju; postępek jego wynika z dumnego przeświadczenia, że on sam, sam przez się jest wielki, a nie dzięki władzy, którą ma w ręku, i postępek jego ściąga na niego karę za dumę i despotyzm.
Jeśli zechcemy porównać Leara z Bolszowem, to stwierdzimy, że jeden z nich jest od stóp do głowy królem brytyjskim, a drugi — rosyjskim kupcem; w jednym wszystko jest wielkie i wspaniałe, w drugim — małe i obliczone w miedziakach. Lear, to w istocie silna natura, i fakt, że wszyscy się przed nim korzą, sprzyja jego jednostronnemu rozwojowi — tak że dąży on nie do dzieła miłości i ogólnego pożytku, ale jedynie do zaspokojenia swoich własnych zachcianek. Zrozumiałe to w człowieku przyzwyczajonym do uważania się za źródło wszelkiej radości i bólu, za początek i koniec wszystkiego, co żyje w jego królestwie. Ma on zawsze otwarte pole działania, ma wszystko, czego sobie życzy; stąd — nadmiar sił duchowych nie znajdujących sobie ujścia. Jego samoubóstwienie przekracza wszelkie granice zdrowego rozsądku: przypisuje swemu własnemu ja cały blask i szacunek, który go otacza z racji stanowiska, i postanawia zrzec się władzy — przekonany, że ludzie mimo to nie przestaną drżeć przed nim. Ta szalona wiara każe mu oddać swoje królestwo córkom, wyrzec się dzikiej, pozbawionej rozumnych podstaw władzy i stać się zwykłym człowiekiem, by doświadczać wszystkich goryczy nieodłącznych od ludzkiego bytowania. Tutaj, w walce, która się potem rozpoczyna, odsłaniają się najlepsze strony duszy bohatera. Widzimy, że zdolny
jest do wielkoduszności, łagodności, współczucia dla nieszczęśliwych i do prawdziwie humanitarnej sprawiedliwości. Siła jego charakteru wyraża się nie tylko w rzuconej na córki klątwie, ale i w tym, że uświadamia sobie swoją winę wobec Kordelii, ubolewa nad swoim gwałtownym usposobieniem i wyraża skruchę, że tak mało interesował się nieszczęsnymi nędzarzami, nie cenił prawdziwej uczciwości. Dlatego właśnie Lear ma takie głębokie znaczenie. Przypatrując mu się odczuwamy początkowo nienawiść do tego rozpasanego despoty; ale w miarę jak się dramat rozwija, godzimy się z nim coraz bardziej jako z człowiekiem i oburzamy się w końcu, i gniewamy już nie na niego, ale za niego i za cały świat, oburzamy się na dziki, nieludzki stan rzeczy, który może zdeprawować nawet takich ludzi jak Lear. Nie wiemy, jakie jest zdanie innych, ale jeśli o nas chodzi, to „Król Lear" stale wywierał na nas takie właśnie wrażenie.
Jeden z krytyków zapewniał, że Ostrowski pragnął również wznieść swego Bolszowa do wyżyn takiego właśnie tragizmu i w tym celu każe Samsonowi Siłyczowi opuścić w czwartym akcie więzienie i prosić córkę i zięcia, by zapłacili za niego po kopiejek wierzycielom. Sąd taki świadczy o tym, że krytyk nie rozumie nie tylko Szekspira i Ostrowskiego, ale nie rozumie w ogóle moralnego oddziaływania sytuacji dramatycznych. Zdaniem naszym, w akcie ostatnim Bolszow nie urasta ani trochę w oczach czytelnika i nie traci zupełnie swego komicznego charakteru. W scenach ostatnich występuje element tragiczny, ale rola jego jest tutaj czysto zewnętrzna, tak jak na przykład w scenie pojawienia się żandarma w „Rewizorze"... Ale w czym wyraża się tutaj wewnętrzny tragizm, który skłoniłby nas do współczucia i pogodził nas z Bolszowem? Gdzie spotykamy tutaj ślady walki wewnętrznej, która by oczyściła i uszlachetniła skażoną przez samodurstwo naturę Bolszowa? Śladów tych nie ma i pisząc swoją komedię autor nie zamierzał ich ukazywać. Ostatni akt tej komedii uważamy tylko za ostatnie, mistrzowskie pociągnięcie w odtworzeniu charakteru Bolszowa, który zahamowany został w swoim naturalnym rozwoju w wy
niku wrogich, przytłaczających go okoliczności. Okazał się on równie bezsilny i marny w okolicznościach sprzyjających szerokiej samorodnej działalności, jak i w obliczu nieszczęścia, które go przygniotło. Uważamy, że Bolszow nie przestaje być komiczny także i w akcie ostatnim: ani jeden promień światła nie przedarł się do tej ciemnej duszy po przewrocie, który nastąpił z własnej winy Bolszowa. Nie zdaje on sobie w najmniejszym stopniu sprawy, jak wstrętny był jego postępek. Nie dręczy go sumienie, tylko wstyd, że go wierzyciele włóczą po sądach i chłopcy wytykają palcami.
Jakże tu siedzieć za kratkami, powiada, jakże tu chodzić po ulicy z żandarmem! Przecież od czterdziestu już lat wszyscy mnie w mieście znają i w pas się kłaniają, a teraz — chłopcy palcami wytykają.
Ta okoliczność występuje w jego myślach na pierwszym planie; na drugim — Iwierska, ale i to nie na długo: myśl ta ustępuje wobec trwogi, by go nie zesłano na Sybir.
A tam. koło Iwierskiej przechodzę; jakże mam patrzeć na nią, na matkę rodzoną? Wiesz, Łazarzu, przecież i Judasz sprzedał Chrystusa za pieniądze, tak jak my sumienie za pieniądze sprzedajemy... I co się z nim potem stało?... Przecież ja jestem złośliwy, rozmyślny... Przecież mnie na Sybir ześlą Boże mój! Jeśli już tak nie dacie pieniędzy, dajcie w imię Chrystusa (płacze).
Szkoda, że „Swoich ludzi" nie wystawiono w teatrze: utalentowany aktor mógłby z całą siłą wyrazu oddać komizm tego pełnego samodurstwa połączenia ikony Iwierskiej z Judaszem i zesłania na Sybir z zaklęciami w imię Chrystusa... Komizm tej tyrady podnosi jeszcze bardziej poprzednia i następna rozmowa, w której Podchaluzin obojętnie i grzecznie odmawia płacenia za Bolszowa więcej niż po dziesięć kopiejek, a Bolszow — wyrzuca mu niewdzięczność lub grozi Sybirem, mówiąc, że czeka ich obu ten sam koniec; albo zapytuje jego i córkę, czy mają Chrystusa w sercu, bądź sam się na siebie gniewa, że się zblamował i przytacza przysłowie: „Jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz" — a wreszcie zwraca się z fałszywym patosem do córki:
No, więc będziesz teraz bogata, będziesz panią; na zabawy, na bale — diabłu na radość, ale nie zapomnij, Olimpio Samsonowno, że są klatki
z żelaznymi kratami i że siedzą tam biedni więźniowie... Nie zapomnij
o nas, biednych uwięzionych.
Zdaniem naszym, cała ta scena bardzo przypomina scenę z „Rewizora", w której gorodniczy łaje kupców, że już zapomnieli, jak to pomagał im oszukiwać. Tylko u Ostrowskiego rysy komiczne są nieco subtelniejsze, a ponadto komizm wewnętrzny Bolszowa został w ostatnim akcie zamaskowany jego nieszczęsną sytuacją, w rezultacie czego przenikliwi krytycy przypisywali Ostrowskiemu takie idee i cele, o jakich mu się. zapewne nigdy nie śniło. Co można powiedzieć o zasadach moralnych krytyka, który przypuszcza, że autor wprowadza Bolszowa do ostatniego aktu w tym celu, aby pozyskać dla niego współczucie widzów... Zdaniem naszym, Bolszow pod koniec sztuki jest jeszcze bardziej pospolitą i marną kreaturą niż w ciągu całej akcji. Widzimy, że nawet nieszczęście i więzienie nie nauczyło go ani trochę rozumu, nie obudziło uczuć ludzkich,
i słusznie wnioskujemy, że widocznie zamarły w nim i nigdy się nie obudzą ze snu wiekuistego. On i teraz mówi, że po dwadzieścia pięć kopiejek dla wierzycieli — to za dużo, ale — co robić — jeśli mniej nie chcą brać...
Pomęczą rok, półtora w więzieniu i co tydzień będą z żołnierzem przez ulice prowadzili, a tylko patrzeć, jak do twierdzy przeniosą, to i rad będziesz po pół rubla oddać.
Czyż nie występuje tu na jaw komiczna słabość człowieka, który nie może się zdecydować na śmiały krok ani wytrzymać dłuższej walki? Czyż nie widać nicości moralnej tego człowieka, dla którego, jak to wynika z całej sztuki, nie istnieje ani poczucie prawa, ani świadomość obowiązku? Co więcej: w jego znieczulonym sercu nie ma nawet miejsca na uczucia ojca i męża. Widzieliśmy to w pierwszych aktach sztuki, widzimy i w ostatnim. Nieszczęście żony nie wzrusza go ani trochę, a oburzające zachowanie córki nie obraża jego uczuć ojcowskich. Olimpia Samsonowa mówi do niego: "Żyłam u tatusia do dwudziestego roku życia — świata nie widziałam, teraz każe tatuś oddać pieniądze, a samej znowu w perkalowych sukienkach chodzić?" Bolszow nie wie, co na to odpowiedzieć, i wypomina
tylko córce i zięciowi dobrodziejstwo, które im mimowolnie wyrządził przekazując swój majątek: „Przecież — powiada — nie proszę was o jałmużnę, ale o swoje dobro". Czyż ten stosunek ojca do córki nie jest również komiczny?
A oto morał, który wysnuwa Bolszow z całej swojej historii — szczyt, do którego zdołał się wznieść w swoim rozwoju moralnym: „Nie żądaj za wiele, a poprzestawaj na tym, co masz; zechcesz za dużo, stracisz wszystko, co posiadasz". Taka jest jego. moralność. Człowiek, który padł ofiarą własnego złośliwego bankructwa, nie dopatrzył się tutaj żadnej innej prawdy moralnej prócz tego, że nie należy „żądać za wiele, aby wszystkiego nie stracić"! Wypowiedziawszy tę sentencję natychmiast zaczyna ubolewać nad tym, że nie umiał zręcznie wziąć się do rzeczy, i przytacza przysłowie: „Jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz". Jak silnie ujawnia się tutaj całkowita bezmyślność i nicość moralna tego człowieka, który na początku sztuki mógł się jeszcze wydawać silny sądząc ze strachu, jakiego napędzał swemu otoczeniu... A jednak — znaleźli się krytycy, którzy orzekli, że ostatni akt „Swoich ludzi" winien budzić w widzach współczucie dla Bolszowa! *
* Przytoczymy jeszcze jeden wyjątek z owego kuriozum, jakim był artykuł p. N. Mekrasowa z Moskwy, zamieszczony w ostatnim numerze „Ateneum", wyjątek, który tłumaczy nam po części, dlaczego to naukowe czasopismo nie miało długiego życia. „Nasuwa się pytanie: po co Bolszow, który dostał się za swoje oszustwo do więzienia, pojawia się znowu na scenie? Czy autor chciał wzbudzić dla niego współczucie i pokazać, co to za wstyd dla kupca siedzieć w więzieniu? Ale przecież każdy ma całkowite prawo zapytać: czym zasłużył Bolszow na współczucie? Po co ta cała płaczliwa czwarta scena w ostatnim akcie? Zapewne dlatego, aby pokazać szanownej publiczności: „patrzcie, jak to nie wypada kupcowi oszukiwać, przecież sam się na tym jeszcze bardziej oszuka". Jaka piękna myśl, jaka szczytna jej zasada moralna!..."
W pojmowaniu zasad moralnych krytyk nie odbiegł widocznie daleko od samego Samsona Siłycza i dlatego przytoczone przez nas uprzednio słowa Bolszowa: „Nie żądaj za wiele, bo stracisz wszystko, co posiadasz" — uważa on za ideę przewodnią całej sztuki. Mieszając w ten sposób pojęcia Bolszowa z ideami autora sztuki, krytyk rozpoczyna następujące pater noster pod adresem Ostrowskiego: „czy autor zdaje so
Ale co właściwie oznacza ta postać w komedii? Czy znaczenie jej ogranicza się. do tego, że „patrzcie, tylko patrzcie, jacy się trafiają źli ludzie?" Nie, byłoby to zbyt mało na główną postać poważnej komedii, zbyt mało na talent takiego pisarza jak Ostrowski. Sens moralny, który wysnuwamy analizując uważnie charakter Bolszowa, jest znacznie głębszy. Mieliśmy już sposobność zauważyć, że jedna z charakterystycznych cech Ostrowskiego — to jego zdolność wnikania w głąb duszy człowieka, nie tylko w jego sposób myślenia i postępowania, ale także w sam proces myślenia i w sferę jego budzących się dopiero pragnień. Widzimy to również w ujęciu charakteru Bolszowa i stwierdzamy, że wynikiem psychologicznych obserwacji autora jest prawdziwie ludzki pogląd na najciemniejsze chyba strony życia i głębokie poszanowanie godności ludzkiej — co sugeruje on też swoim czytelnikom. W Bolszowie, tym złośliwym bankrucie, nie widzimy nic złośliwego i potwornego, nic takiego, co piętnuje go jako potwora. Autor każe nam odstąpić od oficjalnego, prawnego punktu widzenia i, wniknąć w samą istotę faktu, zwłaszcza że nieuczciwy zamiar rodzi się i dojrzewa w naszych oczach. I cóż widzimy w historii tego za
bie sprawę, jak niebezpiecznie jest podporządkowywać sztukę rzeczywistości? czy widzi, jak niska jest wartość moralna jego utworu? czy istotnie wartościowy utwór literacki może się zasadzać na prawdzie życiowej: „nie oszukuj, abyś nie był oszukiwany", albo „kto pod kim dołki kopie, sam w nie wpada", albo — co jest naszej komedii jeszcze bliższe — „nie oszukuj, bo oszustwo nie zawsze się udaje". Gdzie tu moralność ludzka?. Czy przynajmniej wyśmiano oszustwo jako ujemną stronę natury ludzkiej? Nie... Komedia nie mówi nic o tym, że oszustwo (bez względu na to, w jakiej ujawnia się formie) jest dla moralnego człowieka wstrętne, ale mówi o tym, że kupcy mimo niedoskonałości naszych ustaw dłużniczych niekiedy wpadają za swoje oszustwa i kończy się to dla nich więzieniem i Sybirem. Należy przyznać, że rzeczywiście tak bywa. Ale czy trzeba przedstawiać to na scenie?... Po tym naiwnym pytaniu krytyk tryumfalnie wykrzykuje: „Tak oto dostosował p. Ostrowski obraną przez się akcję sztuki do jej idei!..."
Zdaniem naszym, teraz kiedy „Ateneum" przestało już istnieć, p. „N. Niekrasow z Moskwy" mógłby z powodzeniem pisać do „Orła" p Bałaszewicza. — M. D.
miaru, tak strasznego ze stanowiska prawa? Ani cienia szatańskiej złości, ani śladu jezuickiego intryganctwa. Wszystko jest proste, dobroduszne i głupie! Samson Siłycz nie jest, bynajmniej, z piekła rodem, ale po prostu — zwykłym bydlęciem, w którym już w młodości przytłumiono wszystko, co jest w naturze ludzkiej sympatyczne, nie zaszczepiając mu żadnych pojęć moralnych. Brak w jego charakterze tego, co nazywa się osobistą inicjatywą, co jest chęcią działania; żyje tak, jak życie płynie, niewiele się nad nim zastanawiając... Tyranizuje swoje otoczenie, bo nie spotyka się z silniejszym oporem, ale zawsze tylko z pokorą; oszukuje i uciska innych, bo widzi, że jemu z tym dobrze, a nie potrafi się wczuć, jak ciężko jest tym, których oszukuje; na bankructwo decyduje się tylko dlatego, że nie ma najmniejszego pojęcia o społecznym znaczeniu tego postępku. Prawo nie jest dla niego wyrazem wyższej prawdy, ale zewnętrzną przeszkodą, kamieniem, który należy usunąć z drogi. Głosu sumienia nie słyszy, wstydzi się tylko przechodniów, lęk go ogarnia na widok Iwierskiej i boi się zesłania na Sybir. Krótko mówiąc widzimy wyraźnie, że przestępstwa i wszystkie złe czyny Bolszowa wynikają właśnie stąd, iż nie wychowano w nim człowieka. Jest dla nas wstrętny właśnie dlatego, że brak mu wszelkich cech ludzkich; jest przy tym mały i śmieszny dlatego, że nawet zadatki cech ludzkich, które tkwiły w jego naturze, zostały wypaczone. Ale ta podłość i pospolitość wynikająca z niedorozwoju natury ludzkiej mówi nam o konieczności właściwego i swobodnego rozwoju, każe nam szanować godność ludzką dowodząc, że nikczemność i przestępczość nie leżą w naturze ludzkiej i nie mogą być następstwem naturalnego rozwoju.
Do wysnucia takiego wniosku dopomaga nam doskonale cały rozwój sztuki i wszystkie pozostałe osoby grupujące się wokół Bolszowa. Autor nie ucieka się w sztuce do specjalnych chwytów, nie rozwija akcji w sposób sztuczny w myśl scholastycznych teorii i ze szkodą dla istotnej prostoty i plastyki charakterów. Wszystkie osoby działają, w swoim rozumieniu naturalnie, uczciwie i ani jedna nie uderza w ton melodramatycznego bo
haterstwa. Niegodnemu celowi nie służą tutaj wybitne zdolności umysłowe i szlachetne siły duszy na wysokim stopniu rozwoju; przeciwnie, cała sztuka dowodzi, że właśnie brak tego rozwoju jest przyczyną podłości ludzkiej. Wszystkie osoby dążą najwyraźniej do jednego celu — by się wyzwolić spod despotycznego ucisku, pod którego brzemieniem wszyscy wyrośli i żyją. Bolszow wyzwolił się spod niego na pozór, ale ślady krępującego myśl i wolę wychowania pozostały mu na całe życie i uczyniły z niego bezmyślnego despotę. A straszne stosunki, jakie panują w „królestwie mroku", są do tego stopnia zaraźliwe, że najbardziej nawet uciskany człowiek, kiedy się choć trochę spod obcego ucisku wyzwoli, zaczyna dążyć sam do tego, by uciskać innych. Te dzikie stosunki przedstawia Ostrowski bardzo zręcznie w toku całej komedii; dlatego właśnie zauważyliśmy poprzednio, że widzimy tu całą hierarchię samodurstwa. Nad wszystkimi panuje niepodzielnie Bolszow; Podchaluzin boi się pryncypała, ale pokrzykuje już na Fominisznę i bije Tiszkę; Agrafiena Kondratjewna— kobieta prostodusza, nawet głupkowata — boi się męża jak ognia, ale z Tiszką rozprawia się wcale energicznie, krzyczy na córkę i gdyby tylko miała siłę, trzymałaby ją żelazną ręką. W drugiej scenie pierwszego aktu widzimy, co potrafi: „Czy ty myślisz — że nie mogę ci rozkazywać? Mów, bezwstydnico, dlaczego tak zawistnie patrzysz? Czy chcesz być mądrzejsza od matki? U mnie sprawa krótka: poślę do kuchni garnki myć. Widzisz ją! Ach, Boże mój! Ze samodziału uszyję spódnicę i będziesz w niej chodziła".
Lipoczka się odgryza, a Agrafiena Kondratjewna powtarza: „Ustąp matce! Słówko piśniesz — język ci przytnę". Ale Lipoczka czerpie siły duchowe z przeświadczenia, że jest wykształcona, niewiele zwraca uwagi na matkę i w sprzeczkach z nią zawsze wychodzi zwycięsko: zaczyna jej dopiekać, że nie jest tak wychowana, rozpłacze się wreszcie, a matka stchórzy i sama zaczyna pocieszać rozgoryczoną córkę. Lipoczka zdradza wyraźnie skłonność do jak najbardziej brutalnego, odrażającego despotyzmu. Mówi do matki: „Widzę, że jestem więcej wykształcona niż inni; cóż, czy mam potakiwać waszemu
głupstwu? Także coś!" A na zaręczynach zmawia się z Podchaluzinem: „Starzy dosyć już dziwaczyli — wystarczy, teraz nasza kolej..." Jeden tylko Tiszka nie zdradza jeszcze żadnych pretensji do władzy, ale jest kozłem ofiarnym całego domu. „U nas — skarży się — jeśli nie ten, to inny, jeśli nie pan, to pani skórę wygarbuje; i subiekt Łazarz, i Fominiszna, i... pierwszy lepszy tobą komenderuje". To komenderowanie i ciągłe garbowanie skóry wycisnęło już na Tiszce swoje piętno. Nauczył się oszukiwać i kraść. Kiedy nakradnie pokaźną sumę pieniędzy, naturalnie, zacznie sam komenderować, równie bezlitośnie i okrutnie, jak się z nim obchodzono. Tę jego przyszłą karierę Ostrowski zręcznie odmalował w kilku słowach, jakie Tiszka wypowiada w scenie, w której liczy swoje pieniądze.
Pół rubla srebrem — Łazarz dał (za to, że cichaczem po wódkę poszedłem); a kiedy z dzwonnicy upadłem, Agrafiena Kondratjewna dała dziesiątaka; dwadzieścia piąć kopiejek w orła wygrałem, a dwa dni temu pan zapomniał na ladzie rubla.
Otóż źródła dochodów Tiszki: pobiec po wódkę, upaść z dzwonnicy, wygrać i ukraść. Jakiż może być wobec tego jego rozwój moralny? Czy może współczuć cierpieniom innych, kiedy jego samego pocieszano dziesiątakami za to, że spadł z dzwonnicy? Jasne, że z czasem wyrośnie z niego Podchaluzin... Taki jest już grunt w tym „królestwie mroku", że innych płodów nie rodzi.
Ale jaki jest sam Podchaluzin? Przecież to świadomy, sprytny oszust o wyrobionych pojęciach; czy jego postać nie tworzy sprzeczności z ogólnym wrażeniem komedii, które każe nam uznać wszystkie popełniane w tym środowisku przestępstwa za wynik ciemnoty umysłowej i niedorozwoju ludzkich stron charakteru? Przeciwnie, Podchaluzin przekonywa nas ostatecznie, że wrażenie to jest słuszne. Jest on o tyle tylko znośny, o ile nie obce mu są idee ludzkie. Nie idzie drogą oszustw na złamanie karku, ale obmyśla swoje poczynania; widzimy, że oszustwo w swojej nagiej ohydzie jest mu wstrętne, że stara się je pokryć różnymi sofizmatami i usiłuje znaleźć dla swoich krętactw jakieś podstawy moralne, a w samym oszustwie zachować pozory prawa i uczciwości. Pewne rzeczy wcale nie przychodzą mu na
myśl — jak na przykład, że nie należy nie domierzać i nie doważać w sklepie — i robi to spokojnie, bez wyrzutów sumienia. Ale kiedy nadarzyła się wyjątkowa sposobność wzbogacenia się kosztem pryncypała, Podchaluzin zamyślił się i zaczął się usprawiedliwiać.
Powiadają ludzie, że trzeba mieć sumienie — medytuje — wiadomo, trzeba mieć sumienie, tylko jak je rozumieć? Jeśli masz do czynienia z porządnym człowiekiem, to masz sumienie; ale jeśli on sam innych oszukuje, gdzież tu sumienie! Samson Siłycz — bogaty kupiec, a całą tę historię, można powiedzieć — wymyślił dla zabicia czasu. A ja biedny człowiek! Jeśli coś na tym skorzystam — niewielki grzech; to on postępuje niesłusznie i przeciw prawu. Czy mam go żałować? Jest okazja, nie przegap jej! On prowadzi swoją politykę, a ty sobie swoją rzepkę skrobiesz. Nie tylko to bym z nim zrobił, ale się nie składa!
Widzimy, że Podchaluzin nie jest potworem i ma sumienie, tylko rozumie je po swojemu. Podobnie jak inni jest zdezorientowany stanem wojennym, który panuje w całym „królestwie mroku"; obmyśla swoje oszustwo — nie jak oszustwo, ale jak zręczny, w gruncie rzeczy słuszny, chociaż z prawnego punktu widzenia nielegalny fortel; zwykłego kłamstwa nie lubi; swatce obiecał dwa tysiące, a daje jej sto rubli dowodząc, że nie ma jej za co dawać więcej. Rispołożeńskiemu oddaje pieniądze po trochu i dopiero wtedy, kiedy mu już dał kilkaset rubli, nie chce więcej płacić twierdząc, że „trzeba wreszcie znać uczciwą miarę". Nie odmawia całkowitej zapłaty wierzycielom Bolszowa, ale uważa, że po dwadzieścia pięć kopiejek — to za dużo. Zresztą w tym wypadku ma pozorne uzasadnienie dla swego postępowania. Pamięta, co powiedział mu sam Bolszow, i powołuje się na jego własne słowa. Wydając za niego córkę Samson. Siłycz w ten sposób rozmawia z przyszłym zięciem:
Bolszow. Majątek swój sam zdobyłem... Komu zechcę, temu dam. Co tu dużo mówić! Taka moja pańska łaska! Bierz wszystko, tylko żebyś nas z matką karmił i wierzycielom zapłacił po dziesięć kopiejek.
Podchaluzin. Nie ma o czym mówić, tatusiu. Czy to ja nie rozumiem? Swoi ludzie — dogadamy się.
Bolszow. Mówię ci — bierz wszystko i koniec. Kto tu ma do gadania! Zapłać tylko wierzycielom: Zapłacisz?
Podchaluzin. Ma się rozumieć, tatusiu. To pierwszy obowiązek. Bolszow. Tylko uważaj — za dużo nie dawaj. Bo z głupoty gotów jesteś wszystko oddać.
Podchaluzin. Już tam, tatusiu, dogadamy się. Przecież swoi ludzie.
Bolszow. Właśnie. Więcej niż po dziesięć kopiejek nie dawaj. Wystarczy.
Podchaluzin przejął się istotnie tą myślą i spokojnie przypomina ją Bolszowowi, gdy ten przychodzi z więzienia. Nie uważa, by wierzycielom należało się w istocie po dwadzieścia pięć kopiejek. Przeciwnie — powiada — „czego im się zachciewa; a po osiem kopiejek w ciągu pięciu lat — nie łaska?" Pod Wpływem tych myśli gościnnie przyjmuje teścia, razem z nim łaje wierzycieli i wyraża nadzieję, że „jakoś się wykręcimy", bo „Bóg łaskaw"; ale odmawia żądaniom wierzycieli, albowiem zdaniem jego „żądają sumy bardzo już wygórowanej". Ze swego punktu widzenia nie postępuje nieuczciwie czy okrutnie, ale rozumnie i stanowczo. Wykazuje nawet pewną wielkoduszność godząc się zapłacić za Bolszowa po piętnaście kopiejek zamiast po dziesięć i decyduje się nawet sam pojechać do wierzycieli, aby ich uprosić. Widać, że nie brak mu nawet zdolności współczuwania i niejako przyzwoitości; ale przede wszystkim pragnie zyskać jak najwięcej i ma nadzieję, że — a nuż — załatwi sprawę korzystniej. Tutaj właśnie wyłazi z Podchaluzina drobny oszust, jakim się stał w wyniku despotycznego ucisku, który ciążył nad nim od dzieciństwa. Nie jest zdolny do śmiałej decyzji, by zaniechać zupełnie wszelkich wypłat, by całą sprawę Bolszowa pozostawić losowi i narazić się na nowe perypetie, na nowe tarapaty i ryzyko. Nie umie nawet rozumnie kalkulować jak oszuści na wielką skalę, którzy wyciągają z każdej spekulacji choć cokolwiek, byle tylko interes skończyć. Zręczny oszust na wielką skalę zdecydowawszy się na złośliwe bankructwo nie omieszkałby sprawy zlikwidować płacąc po dwadzieścia pięć kopiejek za rubel; korzystną transakcją zakończyłby natychmiast aferę i byłby bardzo zadowolony. Przecież to gratka wziąć za darmo trzy czwarte cudzego majątku. Prócz rosyjskiego domorosłego łotrzyka każdy by się zadowolił takim wynikiem. Prawdziwy
oszust, który poświęcił się tej profesji z powołania, nie stara się z każdego oszustwa wycisnąć i wytargować fortuny, nie przewleka dla kopiejek afery, która przyniosła już ruble; wie, że po tej spekulacji oczekuje go druga, po niej trzecia itd., i dlatego załatwia pospiesznie jeden interes, aby wycisnąwszy z niego, co się da, przystąpić do nowego. Zupełnie inaczej postępuje nasz mały łotrzyk, który się zrodził i wychował pod bezmyślną presją despotyzmu. Brak mu właśnie szerokiego gestu, którym — nie wiadomo dlaczego — zachwycają się wszyscy w Rosjaninie, ale za to bardzo w nim wiele nierozumnego sknerstwa. W postępku Podchaluzina dopatrzą się może niektórzy bogatej natury rosyjskiej „patrzcie tylko, co za chwat — jeśli brać już cudze, to bierz, ile się da, bierz nie trzy czwarte, ale dziewięć dziesiątych..."
Ale w gruncie rzeczy Podchaluzin wykazuje tylko brak przedsiębiorczości i pewności siebie. Korzysta ze swego oszustwa jak ze szczęśliwego trafu — raz się udało, a kiedy indziej się nie uda. Dlatego nie może się rozstać ze swoją aferą i czeka, aby jeszcze coś z niej wycisnąć; przecież w istocie ryzykował! Tak jest do ryzyka nieprzyzwyczajony, że mu ciąży wszelki hazard, że boi się nawet pomyśleć o powtórnej tego rodzaju próbie... Teraz chce się tylko jakoś urządzić, a potem — zaczną się już drobne oszustwa, jak zapowiada końcowy zwrot do publiczności w pierwszym wydaniu komedii: „Otwieramy sklepik! Prosimy bardzo: przysyłajcie nawet małe dziecko — nie oszukamy ani na cebuli". A zatem zadowoli się praktyką, której przedtem uczył subiektów Bolszowa... Chyba że znowu zdarzy się okazja, że się da gdzieś coś urwać: wtedy wyciśnie, co się da.
Wobec tego i Podchaluzin nie jest potworem, nie jest kwintesencją wszystkich podłości. Najwstrętniejszy jest w scenie, w której płacze przed Bolszowem, zapewnia go o swoim przywiązaniu itp. Ale przecież podlizuje się tutaj Samsonowi Siłyczowi nie tyle dla korzyści, ile po to, aby wyłudzić od starego obietnicę, że wyda za niego Lipoczkę, którą — należy to podkreślić — Podchaluzin silnie i szczerze kocha... Dowodzi tego swoim postępowaniem w stosunku do niej (w czwartym akcie), kiedy
została już jego żoną. A przecież nie takie tylko podstępy przebaczamy najszlachetniejszym nawet bohaterom w najbardziej romansowych historiach!
Nie trzeba dowodzić, że ogólnego wrażenia sztuki nie psuje również Lipoczka mimo całej swojej nicości moralnej. Zauważono, że jej postępowanie wobec matki, a potem scena z ojcem. w akcie ostatnim — przekraczają granice komizmu — tak bardzo są odrażające. Nie zgadzamy się z tym zupełnie, gdyż nie można przecież mówić o świętych stosunkach rodzinnych w domu Bolszowa. Domowy despotyzm wycisnął także na Lipoczce swoje piętno: on to ukształtował surowych, bezdusznych ludzi i zimne, odpychające stosunki między najbliższymi; tylko w rezultacie tego despotyzmu możliwy jest taki zupełny brak poczucia moralności, jaki wykazuje Lipoczka. A poza śladami, które pozostawił w jej duszy despotyzm, Lipoczka nie jest ani trochę gorsza od większości naszych panienek nie tylko w stanie kupieckim, ale i w szlacheckim. Czy wiele jest wśród nich takich, które by nie myślały o swojej powierzchowności, nie pocieszały się w nieszczęściu strojami, nie tańczyły do upadłego, nie marzyły o oficerach. Jeśli w życiu swoim rozmawiałem z trzema wykształconymi panienkami, to od dwóch słyszałem to samo, co mówi Lipoczka w tym oto swoim monologu:
Och — nie ma jak wojskowi! Jacy piękni, wspaniali! I wąsy, i epolety, i mundur, i nawet dzwoniące ostrogi!.. Czy można porównać wojskowych z cywilami... Wojskowego zaraz widać — i zgrabny, i w ogóle. A cywil — to co? Taki jakiś bez życia...
Czyż pannom, które wygłaszają tego rodzaju monologi, można cośkolwiek poważnie zarzucić? Czyż nie widać z tego, że całe postępowanie Lipoczki jest wynikiem jej umysłowego i moralnego niedorozwoju, a nie złego zamiaru lub wrodzonego okrucieństwa? Cóż może nas w tej nieszczęsnej oburzać?
W ogóle — co może nas oburzać w „Swoich ludziach"? Ani ludzie, ani poszczególne ich postępki, chyba tylko smutna bezmyślność, która ciąży nad całym ich życiem. Jak widzimy, komedia ukazuje nam swych bohaterów przede wszystkim jako
ludzi, nie zaś jako obiekty jurysdykcji, co łagodzi wrażenie, jakie wywierają na nas ich przestępstwa. Biorąc rzecz formalnie, widzimy tutaj złośliwego bankruta, jeszcze bardziej złośliwego subiekta, który ograbił swojego pryncypała, złą córkę, która z zimną krwią odsyła ojca do więzienia — i wszystkie te postaci piętnujemy mianem złoczyńców i wyrodków. Ale autor komedii odsłania nam ich stosunki domowe, ich dusze, ich logikę, poglądy i wtedy przekonywamy się, że nie ma tu ani złoczyńców, ani wyrodków, ale są zwyczajni ludzie jak wszyscy inni. Przestępstwa, które nas dziwią, nie zostały popełnione przez ludzi wyjątkowych, istotnie skłonnych do złego, ale są po prostu wynikiem okoliczności, wśród których rozpoczyna się i upływa życie owych oskarżonych przez nas ludzi. W tym przekonaniu gotowi jesteśmy uszanować naturę i godność ludzką, a wypaczone charaktery, które występują w komedii i pod oficjalnym kątem widzenia są dla nas wstrętne, budzą w nas. tylko śmiech i pogardę. Odczuwamy raczej silną, nieubłaganą nienawiść do tych czynników, które powstrzymują i wypaczają normalny rozwój osobowości. Zadajemy sobie teraz pytanie: cóż to za czynniki i w jaki sposób działają? Komedia mówi wyraźnie, że całe zło — to dzika i bezprawna samowola jednych w stosunku do drugich. Sposób działania tych czynników tłumaczy nam komedia bardzo prosto. Widzieliśmy, że Bolszow nie jest bynajmniej silnym charakterem, że do dłuższej walki jest niezdolny i w ogóle kłopotów nie lubi; widzieliśmy również, że Podchaluzin — to człowiek sprytny i bynajmniej nie przywiązany do swego pryncypała; widzieliśmy również, że wszyscy domownicy niezbyt sympatyzują z Samsonem Siłyczem prócz jego żony może — nic nie znaczącej i głupiej kobieciny. Któż. im przeszkadza, by wystąpili z jawną opozycją przeciwko samowoli Bolszowa? To — że są od niego materialnie zależni i że dobrobyt ich zależy od jego stanu majątkowego? Ale w takim razie dlaczego Podchaluzin w dbałości o dobro swego pana nie powstrzymuje go od niebezpiecznego kroku, na który decyduje się on pod wpływem głupoty, „tak, dla zabicia czasu"? Naturalnie dlatego, że Podchaluzin pragnie również umaczać w tym palce.
Tytuł
Królestwo mroku
Autor instytucja sprawcza
Dobrolubow Mikołaj Aleksandrowicz
Nawigacja
Wszystkich stron:
Szukaj w utworze
Dodaj zakładkę
z komentarzem
Strona informacyjna
Tytuł
Królestwo mroku
Autor instytucja sprawcza
Dobrolubow Mikołaj Aleksandrowicz
Nawigacja
Wszystkich stron:
Szukaj w utworze
Dodaj zakładkę
z komentarzem
Strona informacyjna
Tutaj właśnie występuje w całej pełni istota zła, które widzimy w „Swoich ludziach". Nie chodzi już o samego samodura dręczącego rodzinę i całe otoczenie. Sam w sobie jest on słaby i nędzny; można go oszukać,. usunąć, nawet wpakować do więzienia... Ale chodzi o to, że wraz z nim nie znika samodurstwo. Jest ono zaraźliwe, jego zarodki tkwią właśnie w tych, którzy z jego powodu cierpią. Jest ono bezprawiem i podkopuje wiarę w prawo; ciemne i fałszywe w swoim założeniu, nie dopuszcza promyka prawdy; bezmyślne i kapryśne, zabija zdrowy rozsądek i wszelką zdolność do rozumnej, celowej działalności; brutalne i przytłaczające — rozluźnia wszystkie węzły miłości i zaufania, zabija wiarę we własne siły i uniemożliwia uczciwą, jawną działalność. I właśnie dlatego jest ono niebezpieczne dla społeczeństwa! Zniszczyć samodura — nie trudno, gdyby się do tego wzięli uczciwi ludzie. Ale całe nieszczęście polega na tym, że pod wpływem samodurstwa najuczciwsi ludzie opuszczają ręce i marnieją w niewolniczej bezczynności, a czynni są tylko ci, w których są słabo rozwinięte ludzkie cechy charakteru. W wyniku wypaczenia pojęć pod wpływem samodurstwa działalność tych ludzi jest również ciasna, czysto osobista i brutalnie egoistyczna. Nie dążą do tego, by złamać despotyzm — źródło swych cierpień, ale do tego, aby w jakiś sposób obalić tyrana i zająć jego miejsce. Oto — Bolszow siedzi za kratkami, a na jego miejsce przychodzi Podchaluzin — i żyje sobie szczęśliwie na tych samych prawach *.
* Zresztą w nowym wydaniu Ostrowskiego także i Podchaluzin nie żyje bez trosk, ale pod koniec sztuki uprowadza go dzielnicowy, co oznacza w perspektywie Sybir. Wydaje się nam, że dodatek ten jest zupełnie zbędny. Autor wprowadził go naturalnie nie z własnego przekonania, ale dla dogodzenia niektórym zbyt już surowym purystom domagającym się, ażeby wina została bezwzględnie ukarana. Widzieliśmy jednak, że nie chodzi tutaj o osoby ani o fakt zewnętrzny, lecz o samo życie, o stosunki, na których się opiera. Ponadto wiemy, że jeśli. Podchaluzin zostanie ukarany, to tylko z powodu swego niedopatrzenia — że nie skombinował wszystkiego, jak należało. Pozostaje mu zresztą jeszcze jeden środek ratunku — proponuje dzielnicowemu, aby się z nim napił wódki i porozmawiał, w nadziei, że w ten sposób sprawę załagodzi. Dzielnicowy od
Oto wnioski ogólne, które możemy wysnuć z komedii „Swoi ludzie — dogadamy się". Zatrzymaliśmy się przy niej szczególnie długo z wielu przyczyn. Po pierwsze — dotychczas nic poważnego o niej nie powiedziano; po drugie — krótkie uwagi, jakie poświęcano jej mimochodem, świadczyły o dziwnym pojmowaniu znaczenia sztuki; po trzecie — komedia ta należy do najplastyczniejszych i najlepiej skomponowanych utworów Ostrowskiego; po czwarte — nie została wystawiona na scenie i jest mniej popularna wśród publiczności niż inne jego sztuki... Ponadto wymagała ona bardziej szczegółowej analizy także dlatego, że przedstawia obrotnych krętaczy rozwijających się pod uciskiem samodurstwa. Takie są tutaj wszystkie postaci z wyjątkiem Agrafieny Kondratjewny. Wszyscy podporządkowali się ostatecznie tyranowikołtunowi, zdeprawowali się i stali się sami uczestnikami podłości rodzącej się z despotycznego ucisku. Rozpatrzenie tego zwyrodnienia moralnego — jest zadaniem znacznie bardziej skomplikowanym i trudnym aniżeli zanalizowanie zwykłego upadku wewnętrznych sił człowieka pod ciężarem zewnętrznej presji. Ludzi tej ostatniej kategorii — uciskanych, gnębionych, wyzutych z wszelkiej energii i zdolności działania — spotkamy w późniejszych komediach Ostrowskiego, które winniśmy wziąć teraz pod uwagę. Omówimy krótko zabójczy wpływ samodurstwa, a zajmiemy się głównie jednym jego następstwem — niewolniczym położeniem naszych kobiet w rodzinie. Dalej — w związku z tym samym zagadnieniem, a nawet w bezpośredniej zależności od niego — rozpatrzymy znaczenie form kulturalnych, które oburzają mieszkańców naszego „królestwa mroku", a wreszcie — środków, których używają bohaterowie tego królestwa, aby zapewnić sobie dobrobyt materialny. Ale dla rozpatrzenia tych zagadnień
mawia i uprowadza go; ale wiemy przecież, że los Podchaluzina nie zależy od dzielnicowego i że nie wszyscy w „królestwie mroku" tacy są nieużyci jak ten niezwykły dzielnicowy... Kiedy kurtyna zapada, jesteśmy nawet prawie pewni, że dzięki stosunkom społecznym panującym w środowisku, w którym żyje Podchaluzin, uda mu się z łatwością wykręcić i uniewinnić. — M. D.
Oto wnioski ogólne, które możemy wysnuć z komedii „Swoi ludzie — dogadamy się". Zatrzymaliśmy się przy niej szczególnie długo z wielu przyczyn. Po pierwsze — dotychczas nic poważnego o niej nie powiedziano; po drugie — krótkie uwagi, jakie poświęcano jej mimochodem, świadczyły o dziwnym pojmowaniu znaczenia sztuki; po trzecie — komedia ta należy do najplastyczniejszych i najlepiej skomponowanych utworów Ostrowskiego; po czwarte — nie została wystawiona na scenie i jest mniej popularna wśród publiczności niż inne jego sztuki... Ponadto wymagała ona bardziej szczegółowej analizy także dlatego, że przedstawia obrotnych krętaczy rozwijających się pod uciskiem samodurstwa. Takie są tutaj wszystkie postaci z wyjątkiem Agrafieny Kondratjewny. Wszyscy podporządkowali się ostatecznie tyranowikołtunowi, zdeprawowali się i stali się sami uczestnikami podłości rodzącej się z despotycznego ucisku. Rozpatrzenie tego zwyrodnienia moralnego — jest zadaniem znacznie bardziej skomplikowanym i trudnym aniżeli zanalizowanie zwykłego upadku wewnętrznych sił człowieka pod ciężarem zewnętrznej presji. Ludzi tej ostatniej kategorii — uciskanych, gnębionych, wyzutych z wszelkiej energii i zdolności działania — spotkamy w późniejszych komediach Ostrowskiego, które winniśmy wziąć teraz pod uwagę. Omówimy krótko zabójczy wpływ samodurstwa, a zajmiemy się głównie jednym jego następstwem — niewolniczym położeniem naszych kobiet w rodzinie. Dalej — w związku z tym samym zagadnieniem, a nawet w bezpośredniej zależności od niego — rozpatrzymy znaczenie form kulturalnych, które oburzają mieszkańców naszego „królestwa mroku", a wreszcie — środków, których używają bohaterowie tego królestwa, aby zapewnić sobie dobrobyt materialny. Ale dla rozpatrzenia tych zagadnień
mawia i uprowadza go; ale wiemy przecież, że los Podchaluzina nie zależy od dzielnicowego i że nie wszyscy w „królestwie mroku" tacy są nieużyci jak ten niezwykły dzielnicowy... Kiedy kurtyna zapada, jesteśmy nawet prawie pewni, że dzięki stosunkom społecznym panującym w środowisku, w którym żyje Podchaluzin, uda mu się z łatwością wykręcić i uniewinnić. — M. D.
Oto wnioski ogólne, które możemy wysnuć z komedii „Swoi ludzie — dogadamy się". Zatrzymaliśmy się przy niej szczególnie długo z wielu przyczyn. Po pierwsze — dotychczas nic poważnego o niej nie powiedziano; po drugie — krótkie uwagi, jakie poświęcano jej mimochodem, świadczyły o dziwnym pojmowaniu znaczenia sztuki; po trzecie — komedia ta należy do najplastyczniejszych i najlepiej skomponowanych utworów Ostrowskiego; po czwarte — nie została wystawiona na scenie i jest mniej popularna wśród publiczności niż inne jego sztuki... Ponadto wymagała ona bardziej szczegółowej analizy także dlatego, że przedstawia obrotnych krętaczy rozwijających się pod uciskiem samodurstwa. Takie są tutaj wszystkie postaci z wyjątkiem Agrafieny Kondratjewny. Wszyscy podporządkowali się ostatecznie tyranowikołtunowi, zdeprawowali się i stali się sami uczestnikami podłości rodzącej się z despotycznego ucisku. Rozpatrzenie tego zwyrodnienia moralnego — jest zadaniem znacznie bardziej skomplikowanym i trudnym aniżeli zanalizowanie zwykłego upadku wewnętrznych sił człowieka pod ciężarem zewnętrznej presji. Ludzi tej ostatniej kategorii — uciskanych, gnębionych, wyzutych z wszelkiej energii i zdolności działania — spotkamy w późniejszych komediach Ostrowskiego, które winniśmy wziąć teraz pod uwagę. Omówimy krótko zabójczy wpływ samodurstwa, a zajmiemy się głównie jednym jego następstwem — niewolniczym położeniem naszych kobiet w rodzinie. Dalej — w związku z tym samym zagadnieniem, a nawet w bezpośredniej zależności od niego — rozpatrzymy znaczenie form kulturalnych, które oburzają mieszkańców naszego „królestwa mroku", a wreszcie — środków, których używają bohaterowie tego królestwa, aby zapewnić sobie dobrobyt materialny. Ale dla rozpatrzenia tych zagadnień
mawia i uprowadza go; ale wiemy przecież, że los Podchaluzina nie zależy od dzielnicowego i że nie wszyscy w „królestwie mroku" tacy są nieużyci jak ten niezwykły dzielnicowy... Kiedy kurtyna zapada, jesteśmy nawet prawie pewni, że dzięki stosunkom społecznym panującym w środowisku, w którym żyje Podchaluzin, uda mu się z łatwością wykręcić i uniewinnić. — M. D.
i ich bezpośredniej łączności z głupotą i despotyzmem — jak to zostało przedstawione w komediach Ostrowskiego — należałoby napisać nowy artykuł.
Na razie w zakończeniu analizy „Swoich ludzi" zapytamy tylko jeszcze czytelników: czy postaciom Ostrowskiego, któreśmy tak szczegółowo analizowali, odmówią prawdy życiowej i siły artystycznego wyrazu? A jeśli postaci te i ich życie zgodne są z rzeczywistością, czy zdaniem czytelników te strony rzeczywistości rosyjskiej, które odsłania Ostrowski, nie zasługują na uwagę artysty? Czy orzekną oni, że przedstawiona przez autora rzeczywistość ma tylko niewielkie znaczenie i nie nasuwa myślącemu człowiekowi żadnych ważnych wniosków?... Odpowiedź na te pytania pozwoli stwierdzić, czy osiągnęliśmy swój cel analizując fakty, jakie przedstawia nam w swoich komediach Ostrowski... Co się zaś tyczy nas osobiście — to nikomu niczego nie narzucamy i. mówiąc o utworach Ostrowskiego ani się zbytnio nie zachwycamy, ani oburzamy. Analizujemy tylko zjawiska, które przedstawia, i tłumaczymy, jakie mają dla nas znaczenie. Zestawiając nasze wywody ze swoimi własnymi obserwacjami nad życiem, ze swoimi pojęciami prawa, moralności i wymogów natury ludzkiej, czytelnicy rozstrzygną sami, czy słuszne są nasze sądy i jakie znaczenie mają fakty życiowe, które wyszczególniamy w komediach Ostrowskiego.
III
Jak teraz dziko, jaka pustka głucha...
I szeptu liści strumień już nie słucha;
Już go nie kryje cień z proroka łaski;
Tylko gorące zasypują piaski,
A nad nim, w górze — samotnik pustyni,
Sęp nad zdobyczą krwawe sądy czyni.
Lermontow
Analizując komedię Ostrowskiego „Swoi ludzie — dogadamy się" zwróciliśmy uwagę czytelników na odtworzone w niej niektóre rysy rosyjskiej przeważnie kupieckiej obyczajowości. Stwierdziliśmy, że komizm Ostrowskiego polega, naszym zdaniem, głównie na przedstawieniu bezmyślnego wpływu samodurstwa, w szerokim tego słowa znaczeniu, na sprawy rodziny i społeczeństwa. W stosunku Samsona Siłycza Bolszowa do całego otoczenia ujrzeliśmy, że samodurstwo jest samo przez się słabe i kruche, że brak mu wszelkiej siły moralnej, ale wpływ jego jest dlatego taki straszny, iż — aczkolwiek bezmyślne i bezprawne — wypacza zdrowy rozsądek i pojęcie prawa u wszystkich, którzy się z nim stykają. Widzieliśmy, że pod wpływem samodurstwa rozwija się oszustwo i krętactwo, nawet w naturach dodatnich zamierają wszystkie dążności ludzkie, a rozwija się ciasny, ekskluzywny egoizm i wrogi stosunek do bliźnich. Należy mieć genialną, jasną głowę, dziecięco nieskalane serce i potężną wolę tytana, aby zdecydować się na praktyczną, istotną walkę z owym środowiskiem, którego głupota sprzyja tylko rozwojowi egoistycznych uczuć i zdradliwych dążności w każdej żywej i czynnej naturze.
Aby wyjść z takiej walki zwycięsko — nie wystarczą wszystkie wyliczone przez nas zalety — należy jeszcze mieć żelazne zdrowie — a co ważniejsze — dobrze zapewniony byt. Taki już jest bowiem w „królestwie mroku" porządek — że jego zło i fałsz narażają na cierpienia i niedostatek tylko słabych, wyczerpanych i nie mających środków do życia; natomiast ludziom silnym i bogatym ten sam fałsz tylko ułatwia życie. Po co mieliby oni demaskować fałsz i walczyć ze złem? Czy można oczekiwać, na przykład, że kupiec Bolszow zażąda od swego subiekta, Podchaluzina, aby go rujnował postępując, jak sumienie każe, i odwodząc klientów od nabywania i przepłacania zgniłego towaru? Rozumie się samo przez się, że raczej subiekt w przystępie uczciwości mógłby w ten sposób postąpić. Ale subiekt zależny jest od pryncypała: z łaski pańskiej jest syty i ubrany i może się wybić, jeśli go pryncypał polubi; a jeśli nie polubi, cóż znaczy subiekt ze swoją niepraktyczną uczciwością? Po prostu — zero!... I oto Podchaluzin zaczyna obliczać swoje szanse. Nie jest genialny, nie jest bohaterem ani tytanem, ale zwykłym śmiertelnikiem. Nie można od niego żądać, aby zdobył się na praktyczny protest przeciw całemu środowisku, przeciwko obyczajom uświęconym w ciągu wieków i pojęciom, które wpajano mu z pietyzmem, kiedy był jeszcze nierozumnym dzieckiem... Zrozumiałe, że winien się podporządkować moralności, jaka panuje w otaczającej go atmosferze — pójść drogą, którą torowali inni... Nie puści się przecież nową, nie znaną nikomu ścieżką, skoro jest już gotowy, utarty szlak!
Ale z drugiej strony — jako natura żywa i czynna — Podchaluzin wysuwa pewne zagadnienia i cele życiowe; są to cele zwykle bardzo skromne, a zagadnienia — nie głębokie, gdyż horyzont jego jest bardzo ograniczony. Widzi przed sobą pryncypałasamodura, który nic nie robi, je, pije, używa sobie do woli, od nikogo nie słyszy złego słowa, ale przeciwnie — sam wszystkim wymyśla, ile wlezie — i w tym marnym człowieku widzi ideał szczęścia i dostępnych człowiekowi wyżyn. O tym, co przerasta ramy zwykłego życia, które widzi dokoła, ma tylko niejasne
pojęcie i nie troszczy się o to ani trochę. Uważa, że takim jak on nie warto o tym myśleć...
Zdecydowawszy w ten sposób i nakreśliwszy sobie granice, których przekroczyć nie podobna, Podchaluzin siłą rzeczy stara się przystosować do tej sfery, w której wypadnie mu działać, kurczy się w tym celu i wygina, jak może. Nie kosztuje go to wiele trudu — przyzwyczaił się od dziecka: kiedy cię ten czy ów ściągnie po grzbiecie arszynem lub zacznie głowę pięściami obijać, to się mimo woli zegniesz i skurczysz. I Podchaluzin, który znosił to wszystko, wywnioskował wreszcie, że taki jest zwykły rzeczy porządek, i zataił głęboko swoje osobiste, żywe dążności w nadziei, iż kiedyś i jemu los się uśmiechnie. Tymczasem jego rozwój moralny idzie swoją drogą, logicznie w takiej sytuacji nieuniknioną. Widząc, że do jego poczynań wszyscy ustosunkowują się wrogo, Podchaluzin wysnuwa powoli wniosek, iż między nim i każdą inną jednostką a otoczeniem musi istnieć stały antagonizm i tym samym — im więcej zabierze on innym, tym więcej zyska sam. Stąd wieczny stan oblężenia, ciążący nad każdym mieszkańcem „królestwa mroku", który rozpoczyna praktyczną działalność i chce do czegoś dojść... Wyższe, wszystkich obowiązujące zasady moralne istnieją dla Podchaluzina tylko pod postacią kilku pięknych sentencji i przykazań nigdy nie stosowanych w życiu; to, co w naturze ludzkiej sympatyczne, nie zostało w nim rozwinięte; ustalone przez naukę pojęcia o solidarności społecznej i równowadze praw i obowiązków są dla niego niedostępne. Ideały jego (bo i Podchaluzin ma swoje ideały podobnie jak gorodniczy w „Rewizorze") są prostackie, blade, wstrętne i nieludzkie. Gorodniczy marzy o tym, że będzie kiedyś generałem i każe gorodniczym wyczekiwać na siebie po pięć godzin; podobnie Podchaluzin uważa, że „tatuś dość się już panoszył — wystarczy: teraz na nas pora". Jeśli mu się tylko uda swój ideał urzeczywistnić, będzie zmuszał innych, żeby się bali, upadlali, kłamali i cierpieli z jego powodu, tak jak bał się, upadlał, kłamał i cierpiał on sam, póki nie zdobył sobie prawa do panoszenia się.
Z bólem serca patrzymy na taką karierę i na takie zwyrodnienie natury ludzkiej. Nie może być, zdaje się, nic gorszego niż dziki, nienaturalny rozwój, który staje się udziałem takich ludzi jak Podchaluzin w następstwie ciążącego nad nimi samodurstwa. Ale w następnych komediach Ostrowskiego odsłania się przed nami nowy aspekt tych samych wpływów, równie niemal ponury i straszny jak ten, który omówiliśmy w poprzednim artykule.
Ten nowy aspekt ukazuje nam natury zgnębione i bezwolne. Natury takie, przedstawione mniej lub więcej plastycznie, spotykamy w każdej niemal komedii Ostrowskiego. Nawet w „Swoich ludziach" Agrafiena Kondratjewna należy do takich właśnie natur, ale nie odgrywa tutaj większej roli. Wyraźniej zarysowują się w następnych komediach takie postaci, jak Mitia w komedii „Bieda nie hańbi," i dzieci Bruskowów w sztuce „Komuś się zemle, na mnie się skrupi" oraz postaci dziewcząt we wszystkich niemal komediach Ostrowskiego. Awdotja Maksymowna, Luba Torcowa, Dasza, Nadia — wszystko to są niewinne, bezwolne ofiary samodurstwa. Życie je wyjaławia, wyzuwa z wszelkiej indywidualności, co jest może jeszcze smutniejsze aniżeli zwyrodnienie natury ludzkiej u takich łotrzyków jak Podchaluzin. Tam widać jeszcze gdzieniegdzie oznaki życia i samodzielności, błyska niekiedy promyk jakiejś nadziei; tutaj — niezmącona cisza, nieprzebity mrok; widzicie martwą dziewczynę na pustyni, a głębokie milczenie przerywa tylko sęp stepowy, który rozszarpuje w powietrzu zdobycz... Strasznie jak na cmentarzysku lub w domu kupcasekciarza w wigilię wielkiego święta!
Aby się przekonać, jak reaguje bezwolna, uciśniona natura w różnych sytuacjach i okolicznościach, poddamy teraz analizie komedie Ostrowskiego z życia kupców, które pojawiły się po „Swoich ludziach", począwszy od komedii „Do cudzych sań nie siadaj".
W związku z tą sztuką uważamy jednak za stosowne przypomnieć czytelnikom to, cośmy już powiedzieli w naszym pierw
szym artykule o znaczeniu działalności artystycznej w ogóle. Sztuka „Do cudzych sań nie siadaj" wywołała najróżnorodniejsze sądy o przekonaniach Ostrowskiego. Jedni wychwalali go za to, że przejął piękne poglądy słowianofilów hołdujących starym tradycjom rosyjskim, inni oburzali się, że Ostrowski okazał się przeciwnikiem współczesnego oświecenia. Wszystkie te wywody mogły być dla Ostrowskiego przykre przede wszystkim dlatego, że krytycy rozwodząc się nad jego poglądami zapominali całkowicie o jego talencie, o postaciach i zjawiskach, które przedstawia. W stosunku do Ostrowskiego postępowanie takie było wręcz niedelikatne. Rozumiemy, że hrabiego Sołłoguba, na przykład, nie można było analizować inaczej, jak tylko pod tym kątem widzenia: „Co chciał powiedzieć w swoim „Urzędniku"? — gdyż „Urzędnik" to modna jurydyczna — nawet nie idea, ale po prostu frazes udramatyzowany bez najmniejszych oznak talentu. Tak samo można ocenić na przykład poezje p. Rosenheima; ani w jednym jego wierszu nie ma poezji, jedynym kryterium wartości utworu jest wobec tego względne znaczenie jego idei przewodniej. W ten sposób, nie zapuszczając się w estetyczne dociekania, można, na przykład, pochwalić p. Rosenheima za to, że „Burza", zamieszczona niedawno w czasopiśmie „Russkoje Słowo", napisana została na temat mniej pospolity aniżeli jego elegie, obliczone na gusty urzędników i koncesjonariuszy. Tu możemy zwrócić tylko uwagę na poglądy autora, które pragnął w sztuce wyrazić. Natomiast komedie Ostrowskiego zasługują na inny rodzaj krytyki, gdyż niezależnie od pojęć teoretycznych autora mają zawsze swoje walory artystyczne. Zauważyliśmy już, że idee ogólne artysta przejmuje, rozwija i wyraża w swoich utworach inaczej niż zwykli teoretycy. Nie interesują go abstrakcyjne idee i zasady ogólne, ale żywi ludzie, w których się ta idea wciela. Za pomocą swoich obrazów może artysta — nawet niespostrzeżenie dla samego siebie — ująć lub odtworzyć ich wewnętrzny sens wcześniej jeszcze, niż go ogarnie rozumem. Niekiedy artysta nie zdaje sobie w ogóle sprawy ze znaczenia tego, co stworzył; jest to właśnie zadanie krytyki, aby wytłu
maczyć ukryte w tworach artysty znaczenie. Zresztą analizując to, co poeta przedstawił, krytyka nie jest wcale powołana, by wgłębiać się w jego poglądy teoretyczne. W pierwszej części „Martwych dusz" znajdujemy miejsca bliskie duchem „Korespondencji", ale „Martwe dusze" nie straciły z tego powodu swego znaczenia ogólnego, całkowicie sprzecznego z teoretycznymi poglądami Gogola. I Bieliński w swojej krytyce pozostawił gogolowskie teorie w spokoju, dopóki Gogol ograniczał się tylko do roli artysty; wystąpił przeciw niemu dopiero wtedy, gdy Gogol podjął się roli nauczyciela moralności i przemówił do publiczności nie w żywym opowiadaniu, ale w księdze budujących rad...
Nie porównując znaczenia Ostrowskiego ze znaczeniem Gogola w historii naszego rozwoju zauważymy jednak, że w komediach Ostrowskiego bez względu na teorie, pod których wpływem zostały one napisane, można zawsze znaleźć rysy istotne i żywe dowodzące, że wyczucie prawdy życiowej nigdy artysty nie opuszczało i nie pozwalało mu wypaczać rzeczywistości na rzecz teorii. Jego błędy myślowe nie były również tak bardzo zgubne, by mogły zachwiać zasadniczymi podstawami artystycznego poglądu na świat. Brał może w swoich utworach nie te fakty życiowe, w których pewna idea wyraża się najlepiej, mógł je przypadkowo łączyć i niezbyt słusznie interpretować; ale jeśli nie zawiodła go intuicja artystyczna, jeśli pozostał w swoim utworze wierny prawdzie, krytyka ma obowiązek wyzyskać to dla wytłumaczenia rzeczywistości oraz dla scharakteryzowania talentu pisarza, a bynajmniej nie ganić go za myśli, do których się, być może, w owym czasie nawet nie poczuwał. Krytyka powinna stwierdzić: „Oto przedstawione przez autora postaci i zjawiska; oto wątek sztuki, a oto zdaniem naszym, znaczenie przedstawionych przez artystę faktów, oto stopień ich znaczenia w życiu społecznym". Z wywodów tych wyniknie samo przez się, czy autor patrzył na swoje twory właściwie. Jeśli usiłuje, na przykład, uczynić z jakiejś postaci typ ogólny, a krytyka dowiedzie, że postać ta ma znaczenie jednostkowe i małe, okaże się, iż autor zaszkodził swemu dziełu
fałszywym poglądem na bohatera... Jeśli autor uzależnia od siebie wzajemnie kilka faktów, a wedle zapatrywań krytyki fakty te nigdy w takiej zależności nie występują, lecz zależą od przyczyn całkiem innych — znowu jest oczywiste, że autor zrozumiał fałszywie związek przedstawionych zjawisk. Ale i tutaj krytyka powinna być bardzo ostrożna w swoich wnioskach. Jeśli, na przykład, autor nagradza pod koniec sztuki nędznika lub przedstawia szlachetnego, ale głupiego człowieka — .to stąd bardzo jeszcze daleko do wniosku, że pragnie on uniewinnić nędzników lub że uważa wszystkich ludzi szlachetnych za głupców. Krytyka może rozważyć tylko jedno: czy człowiek, przedstawiony przez autora jako szlachetny głupiec, jest taki rzeczywiście w myśl pojęć krytyka o rozumie i szlachetności, i następnie, czy w ujęciu autora postaci jego sztuk mają takie samo znaczenie jak w życiu?
Taki powinien być, naszym zdaniem, stosunek krytyki rzeczowej do dzieła literackiego, taki powinien być zwłaszcza stosunek do pisarza wtedy, kiedy krytyka obejmuje całą jego działalność literacką. Mówiąc o jednym utworze krytyka może wnikać w szczegóły i zarzucać pisarzowi, że coś niedostatecznie wyświetlił. Ale w charakterystyce ogólnej można szczegóły pominąć i przede wszystkim poddać analizie pogląd pisarza na świat na podstawie całokształtu jego dzieł. Mówią nam o tym przedmioty i zjawiska, wokół których koncentrowała się jego uwaga, z którymi sympatyzował i które wyzyskał jako materiał do swoich utworów.
Po tych kilku objaśnieniach oświadczamy, że nie chcemy bynajmniej dopatrywać się w „Cudzych saniach" apologii patriarchalnych, starych tradycji i tego, że autor przekonywa nas o wyższości rosyjskiego nieoświecenia nad europejską kulturą. Moglibyśmy doszukać się w tej komedii nawet czegoś wręcz przeciwnego; ale i tego nie chcemy i zwrócimy tylko uwagę na podstawowy motyw sztuki. Widzieliśmy już, że podstawowym motywem sztuk Ostrowskiego jest nienaturalność stosunków społecznych, jako następstwo samodurstwa jednych i uciemiężenia drugich. Oburzając się na taki stan rzeczy arty
sta piętnuje go w jego najróżnorodniejszych odmianach i powołuje przed sąd tego samego społeczeństwa, które w takich właśnie warunkach żyje. Oto jedna z takich odmian.
Żyje na Rusi kupiec — dobry, uczciwy, nawet po swojemu mądry, ale — samodur. Ma on córkę, której nie przyznaje żadnych praw, podobnie jak nie mają ich wszystkie inne córki ludzi tego pokroju. Pozbawiona wszelkich praw i samodzielności córka nie ma nic, co mogłoby być jej w życiu pomocne: nie ma wykształcenia, nie ma głosu nawet w sprawach domowych, nie umie patrzeć na ludzi własnymi oczyma, nie przychodzi jej nawet na myśl, że mogłoby jej przysługiwać prawo pójścia za głosem serca. Jest już dorosła, ale zachowuje się jeszcze ciągle jak niepełnoletnia, jak głupie dziecko. Strach paraliżuje jej miłość do ojca, jest nierozumna i nieszczera, w tajemnicy przed ojcem karmi się pojęciami swojej ciotki, podstarzałej panny, która „terminowała" na moście Kuźnieckim. Ulegając jej sugestiom wmawia w siebie, że się zakochała w młodym szaławile, spensjonowanym huzarze, który właśnie przyjechał do miasta. Huzar stara się o pannę, gdy ojciec odmawia, uprowadza dziewczynę. Ona decyduje się z nim uciec mówiąc jednak ciągle o tym, że nie należy tego robić i lepiej wrócić do ojca. Ale już na pierwszym postoju huzar dowiaduje się, że ojciec nie da zbiegłej córce ani grosza, i oczywiście natychmiast biedną dziewczynę wypędza. Dunia wraca do domu; ojciec łaje ją, chce zamknąć pod klucz, aby świata bożego nie ujrzała i więcej nie okrywała ojca hańbą. Na małżeństwo z Dunią decyduje się młody kupiec, który od dawna ją kochał i który nie był jej również obojętny aż do spotkania z Wichoriewem. Wszystko kończy się pomyślnie.
Oto wątek komedii: „Do cudzych sań nie siadaj". Jakież jest jego znaczenie? Czy daje on chociażby najmniejszy powód po temu, by rozwinąć temat o wyższości starych tradycji i by dać wyraz sympatii do słowianofilskich tendencji? Zdaje się, że nie. Znaczenie jego jest takie, że samodurstwo, wyrażające się nawet w sposób umiarkowany, w formie łagodnej opieki — mimo wszystko wyzuwa ulegających jego wpływom ludzi ż ich
własnego ja, co wyklucza całkowicie ich swobodną i rozsądną działalność. Człowiek wyzuty ze swego ja pod wpływem ciążącego nad nim samodurstwa może niechcący, podświadomie popełnić każde przestępstwo i zginąć po prostu z powodu głupoty i braku samodzielności.
Takie jest właśnie znaczenie opowiedzianego przez nas faktu, które rzuca się szczególnie w oczy; nie występuje ono w komedii dość jaskrawo, gdyż na pierwszy plan wysuwa się tutaj kontrast rozumnego, solidnego Rusakowa i dobrego, uczciwego Borodkina z nędznym wietrznikiem Wichoriewem. Krytycy uczepili się tego kontrastu i z analiz swoich wyciągnęli wnioski, jakie autorowi — być może — nigdy nie przychodziły na myśl. Zarzucano mu niemal że całkowity obskurantyzm i dotychczas nawet niektórzy krytycy nie chcą mu przebaczyć, że Rusakow — to niewykształcony, ale mimo to dobry i uczciwy człowiek*. I rzeczywiście, oburzając się na pseudoedukację takich panów jak Wichoriew, którzy dezorientują rosyjskich prostaczków, Ostrowski nie dość silnie i jasno uwypuklił przyczyny, w których następstwie tego rodzaju panowie mogą w Rosji imponować. Nie można jednak twierdzić, że autor całkiem o tych przyczynach zapomniał: prosty i naturalny sens faktu nie uszedł jego uwagi i w „Cudzych saniach" znajdujemy tu i ówdzie ślady tych stosunków, które określamy jako samodurstwo. Gdyby rysy te wystąpiły silniej, komedia byłaby bardziej pełna i bardziej określona; ale nawet taką, jaka jest, trudno nazwać sprzeczną z zasadniczym poglądem autora. Ponurą egzystencję Rusakowów rozjaśnił on promieniem światła z zewnątrz, oszlifował i wypolerował niektóre z grubsza ciosane rysy; lecz w tej złagodzonej formie — jeśli przypatrzeć się bliżej — istota rzeczy pozostała jednak ta sama. Spróbujemy
* Po pierwszym naszym artykule, w którym była mowa o krytykach Ostrowskiego, ukazały się w czasopismach jeszcze dwa poświęcone mu artykuły. Jeden ma charakter dytyrambu, ale drugi jest powtórzeniem wszystkich niedorzeczności przypisywanych dawniej Ostrowskiemu i kończy się tym, że radzi mu „myśleć, myśleć i myśleć". Zresztą, oba artykuły nie mają żadnego znaczenia. — M. D.
podkreślić kilka momentów w stosunku Rusakowa do córki i do otoczenia; przekonamy się, że ich podstawą jest znowu tę samo samodurstwo, na którym zasadzają się wszystkie stosunki rodzinne i społeczne w „królestwie mroku".
Maksym Fiedotycz Rusakow — typowy przedstawiciel wszystkich pięknych, starych tradycji, rozumny starzec, dusza rosyjska, którą krytycysłowianofile przeciwstawiali naszej, popiotrowej epoce i całej nowej kulturze. — Rusakow, naszym zdaniem — może służyć jako żywy protest przeciw tej ponurej egzystencji, bezmyślnej i niemoralnej w samym swoim założeniu. W Bolszowie ujrzeliśmy marną naturę, która uległa wpływom tej obyczajowości; a postać Rusakowa mówi nam jak gdyby: takimi oto stają się w tego rodzaju warunkach nawet uczciwe i łagodne natury!... I rzeczywiście — wrodzona dobroć i delikatność Rusakowa przebija nawet przez jego prostackie maniery. Obchodzi się ze wszystkimi łagodnie, o żonie i córce mówi z rozczuleniem. Kiedy Dunia dowiedziawszy się, że ojciec dał ostatecznie kosza Wichoriewowi, mdleje (scena ta wydaje się nam zresztą przesadzona), przerażony Rusakow natychmiast godzi się zmienić swoją decyzję. Co więcej — ma głowę na karku i nie da sobie z niej wybić zdrowego rozsądku. Nie mówi po prostu: „tak ma być, bo ja tak chcę" — ale stara się swoje postanowienie uzasadnić. Do tego ograniczają się jednak dodatnie cechy charakteru, które zdołał on zachować; wszystko inne — to już przejawy samodurstwa. Widać, że łagodny z natury Rusakow od razu podporządkował się pokornie istniejącemu stanowi rzeczy i uznał go za słuszny; wobec tego nie potrzeba dowodzić mu tej słuszności za pomocą szturchańców i kija. Dlatego i na starość brak mu wrogości i gwałtowności w charakterze, jaką widzimy u innych przedstawianych przez Ostrowskiego samodurów. Gotów nawet wysłuchiwać opinii ludzi niżej od niego stojących i młodszych. Ale w „królestwie mroku", w którym wyrósł, nie nauczono go logicznie myśleć: nie ma tu żadnych racji i dlatego Rusakowa cechuje ta sama bezmyślność, ta sama ciemnota, w jakiej błądzą i inni jego współbracia, nie tak hojnie przez przyrodę obdarzeni.
Ciekawe, do jakiej zdołał się on wznieść moralności. Pokora, cierpliwość, szacunek dla doświadczenia i tradycji, zamykanie się w kręgu najbliższych — oto jego tezy podstawowe. Doszedł do nich w drodze prymitywnej empirii łącząc ze sobą fakty, ale niczym ich nie uzasadniając, gdyż myśl jego krępuje niezachwiana, fatalistyczna wiara w los, który rządzi człowiekiem. Zjawia się na scenie z sentencją, że „należy do starszych iść po radę, stary źle nie poradzi". W odpowiedzi na konkury Borodkina mówi: „Powinienem tu postąpić rozumnie. Przecież przyjdzie mi kiedyś za córkę odpowiedzieć przed Bogiem". Wobec tego rozstrzyga o losie córki w taki oto sposób: „Kto to widział, żeby dziewczyna wybierała tego, kto jej się tam spodoba? Nie, tak być nie może: niech się ten człowiek mnie spodoba. Nie za tego ją wydam, kogo ona pokochała, ale za tego, kogo ja pokocham. Tak, za tego, kogo ja pokocham, za tego i wydam". Tu przejawia się już w dużym stopniu jego samodurstwo, ale łagodzi go Rusakow następującym rozumowaniem: „Jak się tu zdać na dziewczynę? Co ona widziała? Kogo zna?" Uwaga słuszna, jeśli chodzi o córkę Rusakowa; ale ani Rusakowowi, ani komukolwiek z jego współbraci nie przychodzi na myśl zapytać: „Dlaczego nic nie widziała i nikogo nie zna? Dlaczego wychowano ją w takiej błogiej nieświadomości, że każdy może ją oszukać?..." Gdyby zadali sobie to pytanie, z odpowiedzi by wynikło, że przyczyną wszelkiego zła jest znowu tylko ich własne samodurstwo. Rusakow jest zupełnie zadowolony że swego stanu, między panów się nie pcha, a wykształcenie uważa za wyłączny rekwizyt pańskości; toteż córkę swoją wychowuje tak, że wyrosła, jak się sam wyraża — durna. W odpowiedzi na konkury Wichoriewa mówi: „Niech pan sobie poszuka panien wychowanych, a nasze głupie niech już dla nas zostaną. Znajdziemy im tańszych kawalerów". W słowach tych dźwięczy jeszcze ironia, ale dalej ciągnie już Rusakow poważnie: „Panie, co z niej za panna — pomyśleć tylko: żyła tutaj w czterech ścianach, świata nie widziała... Za co ją kochać; prosta z niej dziewczyna, nieedukowana, nie jest to dla pana para. Pan ma krewnych, znajomych, wszyscy będą się z niej wyśmie
wali, że głupia, i panu to wreszcie obrzydnie jak piołun... Czyż oddam córkę z domu na taką katorgę!"
W tych wywodach najsmutniejsze jest to, że są najzupełniej słuszne. W istocie — niezbyt wesołe życie czekałoby Awdotję Maksymownę, gdyby wyszła za szlachcica, choćby nawet nie był takim szaławiłą jak Wichoriew. Istotnie tak ją wychowano, że w ogóle trudno nazwać ją człowiekiem w całym tego słowa znaczeniu. Najwyższa pochwała z ust jej ojca to ta, że „w oczach ma tylko miłość i potulność: pokocha każdego męża, trzeba jej takiego znaleźć, który by ją kochał". A zatem — dobroć — tępa i pokorna, właśnie taka, jaka wyrabia się w łagodnych naturach pod presją rodzinnego despotyzmu i która najbardziej podoba się samodurom. Dla ludzi przywyczajonych do kierowania się w swoich czynach zdrowym rozsądkiem i uzależniania ich od wymogów sprawiedliwości i dobra powszechnego dobroć taka jest wstrętna lub przynajmniej godna pożałowania. Jeśli człowiek ze wszystkimi się zgadza, brak mu chyba własnych przekonań; jeśli ze wszystkimi sympatyzuje, ze wszystkimi się przyjaźni — wszyscy są mu chyba obojętni; jeśli dziewczyna każdego męża będzie kochała — to jasne, że serce jej nie jest już nawet kawałem mięsa, ale po prostu jakimś rzadkim ciastem, w które wetknąć można, co się komu podoba...
Dla człowieka nie zarażonego samodurstwem cały czar miłości polega na tym, że wola drugiej istoty harmonizuje z jego własną wolą bez najmniejszego przymusu. Dlatego też miłość traci swój czar, kiedy wzajemność trzeba wymusić, zdobyć kłamstwem, kupić za pieniądze, pozyskać z pomocą wszelkich innych zewnętrznych i postronnych środków. Miłość jest prawdziwie piękna tylko wtedy, kiedy kochających się ludzi łączy harmonia, wtedy jest zaczątkiem i rękojmią tego powszechnego szczęścia, które stanie się. udziałem ludzkości w jej przyszłym rozwoju, kiedy zapanuje braterstwo i wszyscy ludzie będą mieli jednakowe prawa osobiste. Ale samodurstwo nawet tego uczucia nie oszczędza: w jego swobodnym i naturalnym rozwoju widzi zagrażające sobie niebezpieczeństwo i dlatego stara się przede wszystkim zgnieść to, co stanowi jego
podstawę — osobowość. W tym celu reprezentanci samodurstwa tworzą sobie własną moralność, własny system mądrości życiowej. Zgodnie z ich rozumowaniem, im bardziej osobowość ludzka jest zniwelowana i niczym się nie wyróżnia, nie wybija się ponad przeciętność, tym bliższa jest ideałowi doskonałości ludzkiej. „On ma taki dobry charakter, że zniesie bez szemrania każdą obrazę i pokocha najniegodniejszego człowieka" — oto najwyższa pochwała w ustach samodura. Naszym zdaniem, tego rodzaju człowiek — to zero, ciepłe kluski, bez wartości; może być wartościowym człowiekiem, ale tylko w lokajskim tego słowa znaczeniu. Na nic innego się nie zda i można się po nim spodziewać równie wielu podłości jak i dobrych uczynków: wszystko będzie zależało od tego, w jakie wpadnie ręce. Rusakow — samodur nie uznaje tego wszystkiego i powtarza swoje: „Całe zło na świecie stąd, że się ludzie rozpuścili; my tośmy w strachu rośli i starszych szanowali i dlatego było lepiej... Kija na naszych młodych ludzi nie ma, a przydałby się; kija trzeba, kija". I we wszystkim, co mówi Rusakow — szacunek dla starszych jest na pierwszym planie. Nawet na Wichoriewa gniewa się najbardziej za to, że nie umie on „rozmawiać ze starszymi". I mimo całej swojej łagodności pokrzykuje na córkę, kiedy próbuje ona ojca przekonać „Jak śmiesz tak ze mną rozmawiać". A następnie nakazuje jej surowo: „Oto, Awdotjo, moje ostatnie słowo: albo pójdziesz za Borodkina, albo znać cię nie chcę". I aby rozkaz był skuteczniejszy, popiera go wyrzutami: „Wychowałem cię, strzegłem jak źrenicy oka... grzech na duszę wziąłem — nadtom się już tobą pysznił... Bóg mnie za moje grzechy ukarał". Prawdę mówiąc, trudno nazwać takie postępowanie zbyt humanitarnym, ale w naszym „królestwie mroku" jest ono jeszcze stosunkowo łagodne i Rusakowa możemy słusznie nazwać najlepszym ze wszystkich samodurów.
Spójrzcie tylko, jak się za to ukształtował z natury dobry charakter Awdotji Maksymowny pod wpływem tego łagodnego samodura. Trudno sobie wyobrazić bardziej pożałowania godną
dziewczyną. W gruncie rzeczy jest raczej śmieszna niż pożałowania godna, podobnie jak śmieszna jest Zofia Pawłowna ze swoją miłością do Mołczalina albo Zofia Siergiejewna (w „Najnowszym Orakule" p. Potiechina), płonąca namiętnością do Zilberbacha. Ale z Awdotji Maksymowny śmiać się nie można. Zbyt ponure jest jej życie. Kiedy o północy zapuszczamy się samotnie do grobowca i nagle wśród trumien ukaże się nam jakaś pokraczna gęba i stroi grymasy — to jeśli grymas ten jest nawet bardzo śmieszny, trudno się w takiej chwili roześmiać: mimo woli strach cię obleci. Podobnie ma się rzecz z komizmem w naszym „królestwie mroku": wszystko to jest samo przez się bardzo zabawne, ale na widok samodurów i ich ofiar, które oni duszą w mroku, odchodzi ochota do śmiechu... Awdotja Maksymowna jest w ciągu całej sztuki w stanie silnej ekscytacji, która choć jest bezmyślna i czcza, budzi w nas nie śmiech, ale współczucie: biedna dziewczyna w istocie nie jest temu winna, że pozbawiono ją wszelkiego wewnętrznego oporu moralnego i wychowywano jedynie tak, aby całe życie pędziła na uwięzi. Serce ma dobre i z natury ufne, jak wszyscy nieszczęśliwi i uciśnieni, którzy nie zdążyli jeszcze nabrać cech okrucieństwa. Obudziła się w niej potrzeba miłości; ale brak jej jeszcze swobody rozwoju, oparcia w rozumie i godnego jej obiektu. Awdotja Maksymowna nie ma jasnego pojęcia o tym, co dobre, a co złe, nie umie słuchać z szacunkiem głosu swego własnego serca, a jednocześnie poczucie obowiązku moralnego rozwinęło się w niej o tyle tylko, że obowiązek ten pojmuje jako zewnętrzny przymus. W tych warunkach nieszczęsna dziewczyna miota się, nie wiedząc, gdzie wreszcie głowę skłonić. Ojca kocha, ale boi się go równocześnie i nawet jakoś niezbyt mu ufa. Podobał jej się Borodkin; ale powiedziano, że to niewykształcony chłop, i zdezorientowana dziewczyna nie wie, co o tym myśleć, i dochodzi wreszcie do tego, że Borodkin wydaje jej się wstrętny. Nawinął się Wichoriew, który nie ma nic prócz bezczelności i wulgarnej fizjonomii, i udaje mu się oczarować dziewczynę. Ale i tutaj ona tylko daremnie się męczy: ani na minutę nie czuje twardego gruntu pod nogami, jak gdyby tonie — to wy
płynie trochę, to znów się pogrąża... i tylko patrzeć, jak całkiem wreszcie utonie... Kiedy Dunia pod koniec pierwszego aktu pojawia się na scenie po raz pierwszy, Wichoriew oznajmia jej, że ojciec chce ją wydać za Borodkina; Dunia naiwnie odpowiada: „Proszę być spokojnym, za Borodkina nie pójdę". „A jeśli ojciec każe?"— pyta Wichoriew. „Nie — mówi Dunia — gwałtem zmuszać nie będzie". „A jeśli zmusi — co wtedy?" „Wtedy — idiotycznie odpowiada Dunia — już doprawdy nie wiem, co mam robić... Taka już moja dola nieszczęsna!" Wichoriew, dla którego wszystkie środki są dobre, proponuje, by z nim cichaczem wyjechała. Dunię ogarnia strach i wykrzykuje: „Ach, nie, nie, co pan mówi? Za żadne skarby!" Skąd ten strach? Po prostu stąd, że „ojciec mnie przeklnie i jakże ja wtedy żyć będę na tym bożym świecie?" Wobec tego w swojej prostocie ducha radzi Wichoriewowi, aby porozmawiał z ojcem; Wichoriew przewiduje niepowodzenie, a ona uspokaja go w ten sposób: „Co robić! widać taki mój los nieszczęsny... Wczoraj ciocia z kart mi wróżyła i wszystko mi źle wypadało. Już się tak napłakałam". Wichoriew straszy ją, że wyjedzie na Kaukaz i postara się, by go Czerkiesi zastrzelili, a ona — znowu z lękiem: „Nie, niech pan nie jedzie, po co pan takie straszne rzeczy mówi". Słowem, dziewczyna wszystkiego się boi: tam — klątwa ojcowska, tu — w kartach źle wypadło, a tutaj miłego Wichoriewa — tylko patrzeć — jak Czerkiesi zastrzelą. Gdyby biedna dziewczyna miała chociażby jakiś wewnętrzny odczynnik na te wszystkie okropności! W swojej prostocie ducha wierzy ona jednakowo — i w klątwę ojcowską, i w karty, i w to, że Wichoriew pojedzie pod kule — i jednakowo boi się tego wszystkiego... Z początkiem drugiego aktu słusznie mówi o sobie: „Chodzę jak cień, nóg nie czuję... Tylko serce moje czuje, że nic się tu dobrego nie święci. Już ja wiem, ile, nieszczęsna, łez tu wyleję". I trudno ich nie wylewać wobec takiego stanu rzeczy!...
W dodatku okazuje się, że Dunia jeszcze kocha Borodkina, że, jak się z nim spotka, rozstać się nie może: u furtki go wyczekuje i ciemne wieczory jesienne z nim spędza — teraz
żałuje go, ale nie może równocześnie zapomnieć o niezwykłej piękności Wichoriewa. Zresztą jest bardzo z siebie niezadowolona i mówi: „Na moje nieszczęście go spotkałam". Ale największa dla niej męka, to prosić ojca o pozwolenie na małżeństwo z Wichoriewem. Zabiera się do tego wyjątkowo uroczyście, zmusza naprzód Wichoriewa, by przysiągł, że ją w istocie kocha, a potem oświadcza mu, że — aby mu dowieść swojej miłości — postanowiła sama prosić ojca... „Ale gdyby pan wiedział, ile mnie to kosztuje" — dodaje, a scena, która niebawem następuje, tłumaczy i w całej pełni usprawiedliwia jej strach. Jest on możliwy i zrozumiały jedynie tylko na tle stosunków samodurstwa, na których zasadza się całe życie rodzinne Rusakowa. Zdawałoby się — cóż naturalniejszego i łatwiejszego dla córki, jak wtajemniczyć w swoje pragnienia ojca, który ją szczerze kocha? Ale mówiąc, że ojciec ją kocha, Awdotja Maksymowna wie jednakowoż, jaką scenę mogą wywołać jej zwierzenia. Dobra, uciśniona natura dziewczyny zawczasu drży z lęku i cierpi. W istocie — „jak ty śmiesz?" i „ja cię wychowałem, hołubiłem", i „głupia jesteś", i „nie dam ci swego błogosławieństwa" — wszystko to sypie się jak grad na biedną dziewczynę i kończy się na tym, że nawet w jej słabej i pokornej duszy budzi się nagle nieśmiały protest wyrażający się w mimowolnym, podświadomym załamaniu się dawnego uczucia. Rozkaz ojcowski zmuszający ją do małżeństwa z Borodkinem budzi w niej wstręt do niego. „Jeszcze niedawno żal mi było Wani — mówi ona o Borodkinie — a teraz obrzydł mi... obrzydł". Ale to już najwyższy stopień reakcji, do jakiej jest zdolna; posunąć się dalej w swoim oporze wobec cudzej woli nie może — i pada zemdlona. Tu rozgrywa się wzruszająca scena, w której rozczulony Rusakow decyduje się wydać córkę za Wichoriewa, ale tylko w tym wypadku, jeśli ten zgodzi się wziąć ją bez posagu. Uradowana Awdotja Maksymowna spieszy do cerkwi, aby po drodze spotkać Wichoriewa i przynieść mu dobrą wieść; Wichoriew uprowadza ją... W toku akcji okazuje się, że Wichoriew uprowadził Awdotję Maksymowna gwałtem i okoliczność ta wydaje się staremu Rusakowowi bardzo ważna.
Dla nas nie jest ona tak ważna, albowiem widzimy w komedii scenę w domu zajezdnym, w którym zatrzymał się Wichoriew z uprowadzoną dziewczyną. Ze sceny tej wynika niezbity fakt, że jeśli Wichoriew wsadził Awdotję Maksymownę do karety gwałtem, zrobił to jedynie dlatego, że czas naglił, ale ona sama nie mogłaby się Wichoriewowi oprzeć, gdyby zaczął ją do tego namawiać. I w domu zajezdnym prosi ona początkowo: „Wiktorze Arkadjewiczu, miły mój! Z panem gotowani w ogień i w wodę, tylko proszę mnie puścić do tatusia... Co z nim będzie?" itd. Ale prośby jej milkną wobec nieugiętości Wichoriewa. Zaczął ją pocieszać, popieścił i oto Dunia mówi: „Ukochany mój! Radości moja, życie moje! Pójdę z tobą, dokąd zechcesz! Niczego się teraz nie boję, nikogo mi nie żal. Poleciałabym z tobą daleko, daleko!" Za chwilę przypomina sobie znowu ojca, ale nie ma to, naturalnie, żadnych następstw. Trudno jej było zdecydować się na wyjazd z Wichoriewem, ale kiedy mu już wpadła w ręce, boi się tak samo od niego odejść. Na niezłomną, świadczącą o sile woli decyzję nie zdobyła się ani razu. Nieśmiała skarga, pokorna prośba — na nic więcej jej nie stać.. Kiedy Wichoriew odtrąca ją dowiedziawszy się, że ojciec nie daje jej posagu, Dunia jak gdyby oburza się nieco i mówi: „Nie zazna pan szczęścia, Wiktorze Arkadjewiczu, za to urągowisko nad biedną dziewczyną". Ale przerażona własnymi słowami mówi zaraz pokornym tonem, który zakrawa już wprost na ironię, chociaż tak bardzo jest ona nie na miejscu w sytuacji Awdotji Maksymowny. Dobroć, niezdolna do oburzania się na zło, i tępa pokora wobec losu — oto, co wyrażają następujące słowa nieszczęsnej dziewczyny:
Bóg pana za mnie ukarze, ale ja panu źle nie życzę. Może znajdzie pan sobie żonę bogatą, która będzie pana kochała tak, jak ja; niech pan z nią żyje w szczęściu, a ja, prosta dziewczyna, jakoś będę żyła w czterech ścianach i przeklinała swoje życie.
I ta pełna dobroci i patosu tyrada przeznaczona jest dla uszu Wichoriewa! Wichoriew zaś myśli: „Cóż, dlaczego nie szaleć, jeśli to taka tania przyjemność". A tu jeszcze na zakończenie sztuki Rusakow — uradowany, że nauka w las nie poszła i że
w córce bardziej jeszcze utwierdziła zasadę posłuszeństwa wobec starszych — płaci dług Wichoriewa w hotelu, w którym on mieszkał. Jest to nowy przejaw samodurstwa: łaska pańska na pstrym koniu jedzie, zechcę — głowę utnę, zechcę — ułaskawię. Nikt mi rozkazywać nie będzie, nawet zasady sprawiedliwości nic dla mnie nie znaczą.
Takie oto są okoliczności życiowe i rozwój dwóch najważniejszych postaci w komedii: „Do cudzych sań nie siadaj". Czy podoba się wam? Czy chcielibyście być sami na miejscu Awdotji Maksymowny? A może byłoby wam przyjemnie grać rolę Rusakowa i doprowadzić kogoś z waszych bliskich do takiego stanu, w jakim znalazła się córka Maksyma Fiedotycza? Jeżeli tak, będziecie się, naturalnie, zachwycali patriarchalnością, czystością i szczęściem tego życia, które przedstawia Ostrowski w swej komedii. A jeśli nie — to i ta sztuka wyda się wam silnym protestem przeciw samodurstwu nawet w tej jego fazie, w której może on jeszcze zwieść niejednego pewnymi pozorami dobroduszności i rozsądku.
„Mógłby ktoś jednak zauważyć, że nieszczęście w rodzinie Rusakowów jest tylko wypadkiem odbiegającym całkowicie od szeregu zwykłych zjawisk życiowych. Przed przyjazdem Wichoriewa w rodzinie Rusakowów było cicho, spokojnie i po bożemu. Całemu nieszczęściu winna zaraza nowych pojęć, którą przywlokła z Kuźnieckiego mostu siostra Rusakowa, Arina Fiedotowna. Rusakow mówi do niej: „Twoja robota, ciesz się! Wychowałem ją w strachu i w cnocie, była czysta jak gołąb. Ty przyjechałaś ze swoją zarazą. Tylko różne głupstwa plotłaś... Co słowo — to głupstwo. Przecież ciebie nie można wpuścić do dobrej rodziny — jad jesteś i pokusa". Rzeczywiście, w całej sztuce autor przedstawia jasno i konsekwentnie, w jaki sposób jad ten wsącza się powoli w duszę dziewczyny i mąci jej spokój duchowy. A wreszcie, widzimy znowu, jak żywa siła prostych, patriarchalnych stosunków bierze górę nad współczesną półedukacją, każe zbłąkanej owieczce wrócić do domu rodzinnego, przywraca jej należne prawa w gronie rodzinnym i tryumfuje w osobie Borodkina. Takie znaczenie pragnął, widocznie, nadać
sztuce sam autor i wszyscy odnoszą wrażenie, że sztuka ta nie podburza nas przeciw starym obyczajom, ale jedna nas z nimi".
Odpowiemy na to, że nie wiadomo, co miał na myśli autor pisząc swoją sztukę, ale dopatrujemy się w niej takich rysów, których nie można wcale uważać za pochwałę starych obyczajów. Jeżeli rysy te nie są tak wyraźne, by rzucały się każdemu w oczy, jeżeli sztuka wywiera dwojakie wrażenie — świadczy to tylko (jak zauważyliśmy już w pierwszym artykule), że ogólne zasady teoretyczne autora przy tworzeniu sztuki nie harmonizowały w całej pełni z tym, w co jego artystyczna natura przetwarzała wrażenia rzeczywistości. Ale jeżeli patrzymy na artystę nie jak na teoretyka, ale jako na odtwórcę rzeczywistych zjawisk, nie przywiązujemy szczególnego znaczenia do tego, jakim hołduje on teoriom. Najważniejsze, żeby postępował szczerze i nie wypaczał faktów życiowych na korzyść swoich poglądów: wtedy istotne znaczenie faktów wystąpi w utworze samo przez się, chociaż, rozumie się, nie tak silnie jak w tym wypadku, kiedy pracy artystycznej dopomaga jeszcze siła abstrakcyjnej myśli... O Ostrowskim nawet jego przeciwnicy mówią, że obrazy z rzeczywistego życia maluje zawsze wiernie; a zatem — możemy nawet pominąć zamiary, jakie miał autor pisząc swoją sztukę — są one jego osobistą, prywatną sprawą. Przypuśćmy, że nie miał żadnych, że po prostu uwagę jego zwrócił wypadek dość pospolity w odtwarzanym przez niego „królestwie mroku" — no i opisał go. Niechaj o jego znaczeniu sądzi publiczność i krytyka. Krytyka zdecydowała, że celem sztuki było uwydatnienie, jak szkodliwe jest pseudowykształcenie i wychwalanie rdzennych zasad obyczajowości rosyjskiej. Naszym zdaniem jest to, częściowo niesłuszne, a po drugie — niedostateczne." Istotne znaczenie sztuki jest następujące:
Rusakow to typowy przedstawiciel starych zasad, zasad samodurstwa. Z natury jest dobry i uczciwy, jego myśli i czyny zmierzają ku dobremu i dlatego w rodzinie jego nie widzimy strasznych następstw ucisku jak w innych tego rodzaju rodzinach, które Ostrowski przedstawia w swoich sztukach. Ale jest to fakt zupełnie przypadkowy: w istocie, zasady, które stanowią
podstawę życia w domu Rusakowów, nie mogą zapewnić szczęścia. Przeciwnie, pozbawiając jednostkę jej praw osobistych, przyjmując strach i pokorę za podstawę wychowania i moralności, zasady te prowadzą tylko do samowoli, ucisku i oszustwa. Rusakow — to rzadki wyjątek i dlatego pierwszy lepszy traf burzy wszystko dobre, co było w rodzinie następstwem jego osobistych zalet. Uważa on, że przyczyną zła były podszepty Ariny Fiedotowny; w ten sposób przerzucił tylko własny ciężar na cudzy grzbiet. Mamy tu znowu ten sam sylogizm, który przytaczali niedawno przeciwnicy oświaty. „Piśmienni chłopi to intryganci i szalbierze; oszukują oni niepiśmiennych; a zatem chłopów oświecać nie należy". We właściwej formie sylogizm ten powinien brzmieć następująco: „Niepiśmienni chłopi oszukiwani są przez piśmiennych; wobec tego należy wszystkim chłopom zapewnić środki na naukę, ażeby ustrzec ich przed oszustwem". Podobnie tutaj: Arina Fiedotowna wodziła na pokuszenie i oszukała córkę Rusakowa; cóż stąd? To, że należało dziewczynę uzbroić tak, by się mogła ustrzec przed pokusą. Należało jej pokazać prawdziwe życie i ludzi, przyzwyczaić do samodzielności w sądach i postępowaniu: dziewczyna rozwinięta i obyta w towarzystwie oparłaby się wpływom prostackiej Ariny Fiedotowny i wartogłów Wichoriew nie zdołałby jej zbałamucić. Ale umożliwienie jej prawdziwego, ludzkiego rozwoju było równoznaczne z przyznaniem jej osobistych praw, zrzeczeniem się przywilejów samodurstwa i pójściem wbrew wszelkim tradycjom, w myśl których ułożyło się życie w „królestwie mroku": Rusakow nie chciał i nie mógł tego zrobić. Jest on dobry i rozumny tylko o tyle, by nie popadać w skrajność, aby trzymać się granic i pewnego umiaru w nadużyciach popełnianych przez jego współbraci w imię praw samodurstwa. Ale nie stać go na taką siłę myśli i charakteru, aby wyrzec się najważniejszych zasad swego życia. Przyjął pewien punkt widzenia i w oparciu o niego rozumuje na ogół słusznie: bardzo trafnie zauważa, że nie trudno oszukać jego córkę, że rozmowy z Ariną Fiedotowna mogą na nią wywrzeć szkodliwy wpływ, że lepiej, by prosta córka kupiecka nie wy
chodziła za pana itd. Ale we wszystkich swoich sądach zdradza on głupi, tępy konserwatyzm, który jest jedną z charakterystycznych właściwości oporu i samodurstwa. Godzi się z istniejącym stanem rzeczy i nie chce nawet dopuścić myśli, że stan ten można czy należy zmienić. Wie, że córce jego brak wychowania i że dlatego nie nadaje się ona na panią, ale bynajmniej nie żałuje, że jej nie wychował. W myśl jego pojęć tak być powinno: córka kupca — to córka kupca, a pani — ta się już rodzi, by być panią. Zdaje sobie również sprawę z tego, że córka jego nie zna ludzi i że dlatego mógł ją zbałamucić jakiś wietrznik Wichoriew. Ale nie przychodzi mu przy tym na myśl, że należałoby ją choć trochę wdrożyć do samodzielnego myślenia. Przeciwnie, jego zdaniem to właśnie dobrze, że jest zdolna pokochać pierwszego lepszego, który się trafił. Prawo do tego, by dobierać sobie ludzi wedle własnego gustu, by jednych lubić a innych nie — może przysługiwać w całej pełni tylko jemu, Rusakowowi, natomiast wszystkich innych zdobić powinna ustępliwość i pokora; takie jest już prawo samodurstwa.
Jakkolwiek dobry i rozumny, Rusakow jako samodur nie może się zdobyć na istotne zmiany w swoim stosunku do otoczenia i nie może nawet zrozumieć konieczności takich zmian. Całe zło w rodzinie wynikło stąd, że Rusakow boi się dać córce prawo do wolnej myśli, do swobodnego postępowania, że krępuje jej myśli uczucie i robi z niej stale niepełnoletnią, niemal upośledzoną umysłowo istotę. Widzi zło i chce, aby go nie było; ale musiałby wtedy wyzbyć się swego despotyzmu, odstąpić od przekonania, że ma prawo do rozumu i woli swojej córki; jest to już ponad jego siły, nie może tego nawet zrozumieć... I dlatego zrzuca winę na innych: to Arina Fiedotowna zawlokła zarazę, to po prostu — diabelska sztuczka. „Wróg rodu ludzkiego — mówi — wszelkimi pokusami nas kusi, wszelkimi powabami..." I nie chce zrozumieć najprostszej prawdy, że nie należy tłumić w człowieku jego sił wewnętrznych i krępować mu rąk i nóg, jeśli chcemy, aby mógł z powodzeniem walczyć ze swoimi wrogami.
Za samodurstwo ojca dziewczynie wypadnie zapłacić wszystkim, co mogłoby jej zapewnić prawdziwie szczęśliwą i świadomie budowaną, jasną przyszłość. Wbrew jego miłości ogólny pogląd Maksyma Fiedotycza na życie musiał wycisnąć swoje piętno także na rozwoju jego córki. Zdołał ją ustrzec od wszystkiego, co pozwala człowiekowi zdobyć środki samoobronne, i dlatego strzegł jej tak źle. Zdawałoby się — wszystko było jak najlepiej: dziewczynę chowano „w bojaźni i w cnocie", jak się wyraził Rusakow, złych książek nie czytała, ludzi prawie nigdy nie widywała, chodziła tylko do cerkwi; zdrożnych myśli o nieposłuszeństwie wobec starszych i prawach serca znikąd nabrać nie mogła, a pretensje do samodzielności były jej równie dalekie jak myśl, by wstąpić do wojska... Czegoż można sobie jeszcze życzyć? Żyłaby spokojnie i gładko, wedle planu raz na zawsze wytkniętego przez Rusakowa i zdawałoby się, że nic nie powinno sprowadzać i zbijać z prostej drogi tej łagodnej istoty, tego niewinnego baranka.
Ale kruche, nietrwałe i marne jest wszystko to, czemu brak podstawy i oparcia w samym człowieku, w jego rozumie i świadomie powziętej decyzji. Tylko te rodzinne i społeczne stosunki mogą być trwałe, które wynikają z wewnętrznych przekonań i usprawiedliwione są dobrowolną, świadomą zgodą wszystkich zainteresowanych. Samodurstwo, nawet w osobie swoich najlepszych przedstawicieli w rodzaju Rusakowa, nie uznaje tego — i dlatego ponosi dotkliwe klęski przy pierwszej sposobności, w wyniku pierwszej lepszej marnej intrygi, a nawet po prostu figla spłatanego bez określonego celu. Co mogło być marniejsze i bezmyślniejsze niż rozumowania Ariny Fiedotowny? Czy można sobie wyobrazić kogoś bardziej pospolitego i głupiego niż Wichoriew? Jednakowoż te dwie marności burzą całą harmonię rodzinnego szczęścia Rusakowów, każą ojcu przekląć córkę, córce opuścić ojca i ostatecznie stawiają nieszczęsną dziewczynę w takiej sytuacji, z której zdaniem samego Rusakowa wynika dla niej tylko nieszczęście i niesława na całe życie, a ponadto hańba dla całej rodziny.
W tym świecie samodurstwa z jego patriarchalnymi obyczajami nie ma w takim wypadku miejsca na przebaczenie, gdyż naruszono tutaj nie tylko jedną z obowiązujących cnotliwą dziewczynę form, ale samą zasadę posłuszeństwa... Aby przywrócić prawa niewinnej, ale zniesławionej dziewczynie, potrzebny jest wielkoduszny gest Borodkina, zupełnie wyjątkowy i niewspółmierny z obyczajami tego środowiska, z którego niedorozwoju i samodurstwa wynika zarówno lekkomyślność Awdotji Maksymowny jak i fakt, że grzech jej jest nieprzebaczalny.
A zatem — możemy powtórzyć swój wniosek: w komedii „Do cudzych sań nie siadaj" Ostrowski — umyślnie lub nie, a może nawet wbrew woli — dowiódł, że póki życie zasadza się na samodurstwie, dopóty najlepsze i najszlachetniejsze jednostki nie zdołają nic dobrego zdziałać i dopóty szczęście rodziny, a nawet całego społeczeństwa będzie nietrwałe, bo zagrażają mu nawet nic nie znaczące, przypadkowe okoliczności. Analiza charakteru i stosunku Rusakowa do innych odsłoniła tę prawdę w zastosowaniu do tego wypadku, kiedy człowiek z natury porządny jest jednak odurzonym swoimi przywilejami samodurem. W innych komediach Ostrowskiego prawda ta występuje jeszcze silniej w zastosowaniu do drugiej połowy „królestwa mroku" — do zależnych i uciśnionych.
Do Rusakowa można by w pewnym sensie zastosować wiersze użyte jako motto do niniejszego artykułu: i on ma dobre zamiary, i on dobrze życzy innym, ale „na próżno woła o łaskę cienia" i spala się w swoim samodurstwie. Przede wszystkim jednak zastosować możemy te wiersze do tych nieszczęśliwych, którzy obdarzeni jak najlepszym sercem i jak najszczerszymi uczuciami uginają się pod brzemieniem samodurstwa zabijającego w nich każdą myśl i każde uczucie. Z myślą o nich właśnie jeszcze raz powtarzamy:
Już go nie kryje cień z proroka łaski, Tylko gorące zasypują piaski, A nad nim, w górze — samotnik pustym, Sęp nad zdobyczą krwawe sądy czyni.
IV
To najbardziej z powodu niepowściągliwości,
a może i z głupoty.
Ostrowski
W nieszczęśliwym losie córki Rusakowa widzimy wiele następstw głupoty; ale tam wrażenie złagodzone zostało tym, że ucisk mimo wszystko nie gnębi jej tak brutalnie. Znacznie więcej absurdu i dzikości znajdziemy w losie tych uciśnionych, których przedstawia Ostrowski w komedii „Bieda nie hańbi".
W komedii tej widzimy wyraźnie, jak uczciwa, ale słaba natura zamiera i ginie w zetknięciu z bezmyślnym samodurstwem. Gordiej Karpycz Torcow, ojciec Luby Gordiejewny, brat Lubima Torcowa i pryncypał Miti — jest to samodur w całym tego słowa znaczeniu. Jest srogi, dumny i brak mu rozsądku, jak twierdzi jego żona, Pelagia Jegorowna. Cały dom drży przed nim. Sroży się zwłaszcza od czasu, kiedy się zaprzyjaźnił z Afrykanem Sawiczem Korszunowem i zaczął „zaprowadzać nową modę". Do tej przyjaźni i pasji Gordieja Karpycza do nowej mody nawiązuje autor akcję komedii. Czytelnik pamięta naturalnie, że Torcow chce wydać za Afrykana Sawicza swoją córkę, która kocha subiekta Mitię i cieszy się jego wzajemnością. Na tej podstawie krytyka sądziła, że „Bieda nie hańbi" napisana została przez Ostrowskiego w tym celu, aby przedstawić, jak szkodliwe skutki pociąga w rodzinie kupieckiej odstępstwo od starych obyczajów i hołdowanie nowej modzie. Z jednej strony wynoszono za to Ostrowskiego pod niebiosy, a z drugiej — bezlitośnie ganiono. Nie będziemy się wdawali w spory ani z jednymi, ani z drugimi
krytykami i nie zaczniemy tu badać słuszności ich tez. Przypuśćmy nawet, że Ostrowski miał rzeczywiście na myśli to, co mu przypisywano: mało to nas teraz obchodzi. Znacznie bardziej interesuje nas, że w Gordieju Torcowie ujawnia się nowy odcień, nowy rodzaj samodurstwa: widzimy tutaj, w jaki sposób samodur asymiluje wpływy kulturalne, to jest — przypadkowe i nieistotne, jedynie mu dostępne formy kulturalne. O tym właśnie teraz pomówimy.
Samodurstwo i edukacja — to pojęcia same przez się sprzecznie i dlatego w wyniku ich zetknięcia jedno powinno się oczywiście podporządkować drugiemu: albo wpływ wykształcenia będzie tak wielki, że weźmie ono górę nad samodurstwem i wtedy samodur przestanie być. samodurem, albo postawi on zdobycze wykształcenia w służbie swego kaprysu i ma się rozumieć zostanie po dawnemu nieukiem. To ostatnie zdarzyło się z Gordiejem Karpyczem i bywa tak zresztą niemal ze wszystkimi samodurami. Samodur nie ma pojęcia o tym, że pierwszy krok do wykształcenia, to podporządkowanie swojej samowoli wymogom rozumu i poszanowanie tych samych wymogów u innych. Przeciwnie, zdaje mu się, że wszelka edukacja, wszelka logika istnieje tylko po to, żeby tym lepiej mógł zaspokajać swoje zachcianki. Dlatego przemawia do niego tylko czysto materialna, czysto zewnętrzna strona kultury.
Cóż — powiada — piją oni w swojej ciemnocie! Nalewki i różne wiśniówki — a nie wiedzą, że na to jest szampan! A przy stole — jakie chamstwo: chłopak w świtce usługuje albo dziewka! Ja — powiada — w naszym mieście widzę tylko nieuctwo i ciemnotę; dlatego chcę się przeprowadzić do Moskwy i tam dopiero pójdę z modą.
W przekonaniu, że na tym stosowaniu się do mody polega wykształcenie, wymaga od żony, żeby na starość włożyła czepiec zamiast chusteczki, urządzała modne wieczorki z muzyką i wyrzekła się wszystkich swoich starych przyzwyczajeń. Nie widzi jednak żadnej potrzeby, by zmienić swój własny stosunek do domowników i kierować się chociaż w pewnym stopniu zdrowym rozsądkiem w swoim życiu rodzinnym. Gordiej Karpycz wymaga coraz więcej, ale po dawnemu nie daje pola do dzia
łania swemu otoczeniu. Żona się żali, że „nie można się z nim porozumieć, taki ma gwałtowny charakter", zwłaszcza od czasu, jak zaprowadził tę edukację. „Dawniej przecież jakiś rozum miał — mówi o nim Pelagia Jegorowna — a teraz już mu się całkiem w głowie pomieszało..." Nawet o losie córki żona nie śmie z nim porozmawiać. „Patrzy wilkiem, słowa nie przemówi — jakbym nie była matką... Doprawdy... nie śmiem mu nic powiedzieć; tyle tylko, że z kim innym można porozmawiać, nad swoim nieszczęściem zapłakać i jakoś lżej na duszy — oto i wszystko..."Stosunek Gordieja Karpycza do domowników jest również brutalny, gnębi on wszystkich bezlitośnie. Od córki wciąż wymaga, aby się nie odważyła sprzeciwiać jego woli. Na jej prośbę, by jej nie wydawał za Korszunowa, odpowiada: „Głupia, sama nie rozumiesz swego szczęścia... Po pierwsze — będziesz żyła w świecie, a nie na takiej zapadłej prowincji, a po drugie — ja tak każę". I córka odpowiada: „Nie śmiem twego rozkazu nie słuchać". Na subiekta Mitię Gordiej Karpycz krzyczy bez ceremonii i zupełnie bez powodu. Dowiedziawszy się, że posyła on matce pieniądze, Torcow zauważa: „O siebie byś dbał przede wszystkim: matce tam Bóg wie czego nie potrzeba, nie wychowała się w zbytku; świń doglądała..." W oczach Gordieja Karpycza to wielkie przestępstwo, jeśli człowiek posyła matce pieniądze zamiast sobie sprawić nowy tużurek!... A przy tym Torcowowi nie przychodzi nawet na myśl, aby podwyższyć pensję swemu pilnemu subiektowi, na co się nawet łagodny Mitia skarży: „Gordiej Karpycz płaci małą pensję, a tylko mnie wciąż obraża, łaje i biedę mi wypomina, jakbym był temu winien... a pensji nie podwyższa". W ogóle Gordiej Karpycz zdradza na każdym kroku prostactwo i brak opanowania. Wchodząc do pokoju subiektów, którzy śpiewają pieśni, krzyczy: „Jak się rozśpiewali! Gardłują jak chamy!..." i zaczyna wymyślać. W drugim akcie, kiedy Pelagia Jegorowna urządziła zabawę kostiumową, nagle wbiega Arina i mówi: „przyjechał" — wszyscy obecni zrywają się w popłochu. Gordiej Karpycz wchodzi w istocie, wita się z żoną i gośćmi w następujący sposób: „Co to za hołota! Precz! Żono, witaj gościa..." Gość ten — to
Afrykan Sawicz, który nawet mityguje nieco gniew Gordieja Karpycza... Rozumie się, że Gordiej Karpycz nie przyswoił sobie nawet zewnętrznych form kulturalnych — dobrych manier i przyzwoitości. Włożył nowe ubranie, sprowadził nowe meble, zasmakował w szampanie; ale w swoim ją, w charakterze, nawet w sposobie bycia — nie chciał nic zmienić i we wszystkich przyzwyczajeniach pozostał wierny swojej naturze samodura. Jest to ciekawa próbka tego, w jaki sposób kultura oddziaływa na samodura. Zdawałoby się — człowiek poszedł dobrą drogą; uświadomił sobie braki dotychczasowego życia, zapłonął oburzeniem na ciemnotę, uświadomił sobie wyższość kultury... Pocieszający objaw! Przypuśćmy, że wszystko to zarysowuje się w jego świadomości jeszcze mętnie i niejasno; ale mimo to początek już zrobił, nie stoi na martwym punkcie, zmierza w nowym kierunku. Być może, pójdzie tą drogą dalej i obyczaje jego złagodnieją, zmieni się całe jego życie... Nie, bynajmniej.... W każdym innym kultura budzi dodatnie dążności, łagodzi charakter, rozwija poszanowanie dla zasad sprawiedliwości itd. Ale w samodurze samo oświecenie, sama logika i cnota przybiera swoiste, dzikie i zwyrodniałe formy. Wychodząc z założenia, że samowola jego winna być dla wszystkich i wszystkiego prawem, samodur chętnie korzysta z udogodnień, które zapewnia człowiekowi kultura, żąda od innych, aby wykonywali jego rozkazy lepiej, zgodnie ze zdobyczami w różnych dziedzinach wiedzy, z nowymi wynalazkami itp. Ale na tym też poprzestaje. Nie ma mowy, by uświadomiwszy sobie nowe wymogi kulturalne nałożył sam na siebie jakieś hamulce; nie ma mowy nawet o tym, by mógł nabrać szacunku dla praw rozumu i wywodów naukowych: nie jest to w ogóle zgodne z istotą samodurstwa. Nie, będzie on stale patrzył na ludzi myślących i uczonych z góry jak na służbę, której obowiązkiem jest zaspokajanie jego kaprysów (a w nowych osiągnięciach nauki będzie stale szukał pretekstu po temu, by rościć sobie nowe prawa), i nigdy nie uświadomi sobie, że właśnie zdobycze kulturalne wkładają również na niego jakieś obowiązki. Samodur — jak długo jest sobą — inaczej postępować nie może, albowiem kultura wymaga
przede wszystkim, by się wyrzec samodurstwa. Wyrzeczenie się jego jest równoznaczne dla jakiegoś Gordieja Karpycza Torcowa z tym — by stać się niczym. Znęca się więc nad całym otoczeniem: wyrzuca wszystkim ciemnotę i prześladuje za każdy przejaw znajomości rzeczy i zdrowego rozsądku. Dowiedział się, że wykształcone panienki ładnie się wyrażają, i wyrzuca córce, że nie umie mówić; ale ledwie otworzyła usta, krzyczy: „Milcz głupia". Widzi, że lepsi subiekci elegancko się ubierają, i gniewa się na Mitię, że nosi stary tużurek; ale pensyjkę płaci mu w dalszym ciągu maleńką... Taki jest w całym swoim życiu — i Gordiej Karpycz interesuje nas przede wszystkim o tyle, o ile odsłania nam stosunek samodurstwa do edukacji. Trudno w ogóle zrozumieć, w jaki sposób niektórzy krytycy wysnuli wniosek, że w jego osobie i w ogóle w komedii „Bieda nie hańbi" Ostrowski chciał przedstawić szkodliwe oddziaływanie nowych pojęć na stare obyczaje rosyjskie... Z całej komedii wynika, że Gordiej Karpycz stał się taki brutalny, straszny i niedorzeczny bynajmniej nie od tego czasu, kiedy pojechał do Moskwy i zaczął hołdować nowej modzie. W gruncie rzeczy był takim samym samodurem także i przedtem; teraz zwiększyły się tylko jego wymagania...
Pod wpływem takiego człowieka i takich stosunków kształtują się łagodne natury Luby Gordiejewny i Miti, które mówią
o tym, jak dalece można wyzuć człowieka z wszelkiej indywidualności i jak dalece sympatyczna nawet i ofiarna natura pod wpływem ucisku zupełnie zatraca samodzielność. Mitia zdolny jest do ofiar: cierpi niedostatek, byle tylko pomagać matce; znosi wszystkie grubiaństwa Gordieja Karpycza i nie chce od niego odejść z miłości do jego córki; mimo że pryncypał się za to gniewa, pozwala Lubimowi Torcowowi ogrzać się w swoim pokoju
i daje mu nawet pieniądze na kieliszek. Słowem, Mitia jest tak ofiarny, że chyba narazi się na każde niebezpieczeństwo... Równie dobra jest i Luba Gordiejewna. Kocha Mitię tak, że, zdaje się, z radości oddałaby za niego duszę... Gdyby byli to ludzie normalni, o wolnej woli i pewnej energii, nic nie mogłoby ich rozłączyć lub przynajmniej nie obeszłoby się przy tym bez ciężkiej
i straszliwej walki. Ale spójrzcie, jak się to wszystko rozgrywa w rodzinie Torcowa. Kiedy Mitia i Luba wyznali sobie miłość i zamierzają prosić ojca o błogosławieństwo, Luba Gordiejewna mówi do Miti: „A jeśli tatuś nie zechce naszego szczęścia — co wtedy?" Mitia odpowiada: „Po co te przedwczesne przepowiednie? A potem, jak Bóg da. Nie wiem jak ty, ale ja bez ciebie żyć nie mogę!" Luba nie znajduje odpowiedzi na te słowa. Widzimy tu wyraźnie, jak bardzo bezsilni i uciemiężeni są ci młodzi ludzie. Boją się nawet myśli o jakimś samodzielnym kroku, starają się odpędzić od siebie wizję oczekujących ich przeszkód. Ona mówi ze strachem: „Co będzie, jeśli tatuś się nie zgodzi?" — a on zamiast odpowiedzić na pytanie, mówi: „A potem, jak Bóg da!..." Jasne jest, że nie zdołają dopiąć swego celu, jeśli natrafią na najmniejszą nawet przeszkodę. I rzeczywiście — tego samego wieczora przychodzi Gordiej Karpycz z Korszunowem, każe córce pieścić go i całować, oświadczając, że to jej narzeczony. Przerażona Pelagia Jegorowna odchodzi niemal od zmysłów, chwytając córkę za ręce krzyczy: „Moja córka, nie oddam! Ojcze, Gordieju Karpyczu, nie żartuj sobie z macierzyńskiego serca! Przestań... zadręczyłeś mnie już". Ale Gordiej Karpycz groźnie ryczy: „Żono! Znasz mnie: jak powiedziałem — tak będzie" — i żona milczy. Teraz z kolei oponuje córka. Zaczyna od tego, że pada ojcu do nóg i mówi: „tatusiu! nie śmiem rozkazu twego nie posłuchać... Tatusiu, nie chciej mnie na całe życie unieszczęśliwić! Pomyśl raz jeszcze, tatusiu! Wszystko, co zechcesz zrobię, tylko nie każ mi wbrew memu sercu wyjść za mąż za niekochanego". Opozycja jej kończy się tym, że na surowe słowa ojca dziewczyna odpowiada: „Twoja wola, tatusiu", kłania się i odchodzi do matki, a Korszunow każe dziewczętom śpiewać pieśń weselną... Walka okazała się niezbyt uporczywa i długotrwała; ale nawet taki przejaw woli — to jak na Lubę Gordiejewnę bardzo wiele. Tylko wielki ból, tylko ciężka męka duchowa mogła jej wydrzeć z ust słowa sprzeciwu, niezgodne z wolą rodzica. Ale jakie to zresztą słowa: „pomyśl raz jeszcze!" „nie zechciej!" Jakaż to nieszczęsna sytuacja; nie przychodzi jej nawet na myśl, że można sobie poradzić samemu, nie zdawać się
na cudzą wolę i nie wyglądać zmiłowania, gdy grozi nam osobiste nieszczęście!... Jak bardzo wyrodziła się natura ludzka w tej okropnej rodzinie, jeśli nawet instynkt samozachowawczy przejawia się tutaj w tak niewolniczej formie!...
Trzeci akt komedii rozpoczyna się od tego, że woli Gordieja Karpycza stało się zadość: na zaręczyny jego córki z Afrykanem Sawiczem przyjechali goście. Stara służąca, Arina, łaje narzeczonego i ubolewa nad losem dziewczyny; Pelagia Jegorowna skarży się na swoje nieszczęście, że córka jej się zmarnuje; Mitia przychodzi się pożegnać; postanowił wyjechać do matki, aby uciec od nieszczęścia, które na niego spadło. Łzy i skargi Pelagii Jegorowny wytrącają go jednak z równowagi i Mitia zaczyna jej wypominać tchórzostwo i słabość. „Nie ma się co na innych żalić — powiada — sama ją pani za mąż wydaje. Zamiast płakać, lepiej by nie wydawać. Za co jej młode życie łamać, w niewolę ją oddać? Czy to nie grzech?" itp. A Pelagia Jegorowna wciąż swoje: „Wszystko wiem, tylko nie moja to wola; ty byś, Mitia, lepiej zlitował się nade mną". Tu się Mitia rozczula i opowiada jej o swojej miłości, a ona mówi: „Ach, ty, nieboże! Jakiś ty nieszczęśliwy, chłopcze, widzę teraz, widzę!" Lituje się nad jego nieszczęściem, jak nad czymś, czego moc ludzka nie może odwrócić — jak gdyby się, na przykład, dowiedziała, że Mitia odrąbał sobie obie ręce lub że umarła mu matka... Przychodzi Luba Gordiejewna; Mitia tak jest wzburzony, że proponuje Pelagii Jegorownie, aby pod wieczór córkę cieplej przyodziała, a on zabierze ją do swojej matki i tam się pobiorą. Decyzja jest bardzo śmiała, ale nie jest to obmyślony i poważny plan, upada więc tak szybko, jak się zrodził. Sam Mitia mówi o swoim porywie w ten sposób: „Ach, dajcie człowiekowi wolność — dusza jej pragnie! Przynajmniej jeśli już odpowiadać wypadnie, to choć będę wiedział, że sobie użyłem". A zatem — szalony wybuch rozpaczy, do którego bywają niekiedy zdolni najbardziej nieśmiali ludzie. Ale Miti brak siły, by swoje żądanie poprzeć, i spotkawszy się z odmową matki i córki zrzeka się niebawem swego zamiaru mówiąc: „Co robić, widocznie taki już los". A Luba Gordiejewna — jest już tak złamana, że nie może nawet
pomyśleć o tym, by zgodzić się na propozycję Miti... Nic dziwnego: jej stosunek do Gordieja Karpycza jest przecie znacznie bliższy i ulegała jego wpływom bardziej aniżeli Mitia. Bez szemrania godzi się na wszystkie męki, byle tylko nie postąpić wbrew rozkazowi ojcowskiemu. „Nie, Mitia, nic z tego nie będzie: nie dręcz mnie i sie,bie nadaremnie... I tak mi się serce kraje... Jedź z Bogiem". I Mitia odchodzi wiedząc, że „jeśli Luba Gordiejewna wyjdzie za Korszunowa, to niechybnie zginie"; wie o tym zarówno ona jak i jej matka — a mimo to wszyscy smętnie i apatycznie godzą się z losem... Do takiego stopnia ucisk samodura wypaczył ich naturę ludzką, zagłuszył wszystkie instynkty i uczynił ich zupełnie niezdolnymi do obrony swoich najświętszych praw do nietykalności uczuć, do tego, by iść za głosem serca, by być kochanym i kochać!...
I gdyby jeszcze nad nieszczęśliwcami tymi ciążyła w istocie niezwyciężona siła, natura wyższego rzędu. Nie, bynajmniej!... Gordiej Karpycz jest nie tylko bardzo w swych pojęciach ograniczony, ale jeszcze tchórzliwy i małoduszny. Jest to znów — nieodłączna, nieunikniona właściwość samodurstwa. Samodur szaleje, panoszy się, sroży się, póki nie trafi na opór lub dopóki opór ten jest nieśmiały i niezdecydowany... Brak mu jednak punktu oparcia, by podjąć poważną, długotrwałą walkę. Żąda i rozkazuje, ale sam dobrze nie pojmuje ani istotnego sensu swoich rozkazów, ani — na czym one polegają... Prócz tego odczuwa zawsze niejasny lęk o swoje prawa: wie, że wielu swoich pretensji nie zdoła niczym usprawiedliwić, nie usprawiedliwi ich żadnym prawem. W obawie, aby i inni tego nie zauważyli, ucieka się do bardzo zwykłego środka — do terroryzowania. Wiadomo, że jest to sposób ukrycia wszelkiej marności, fałszu, brudu, słowem — wszystkiego, co ujemne. Niezbyt pewny swoich wiadomości nauczyciel stara się być w stosunku do uczniów jak najsurowszy, aby ci go o nic nie pytali. Zwierzchnik, który nie zna się na rzeczy lub ma nieczyste ręce, robi ważną minę, aby podwładni nie pozwolili sobie zbyt śmiało go sądzić. Pan, który nie ma żadnych istotnych zalet, stara się brutalnym postępowaniem zaimponować lokajowi. Dzięki ogólnej
apatii i dobroduszności ludzi chwyt taki niemal zawsze się udaje: ten i ów chciałby zapytać zwierzchnika lub nauczyciela — jak i dlaczego? Ale widząc ich nieprzystępność, machnie wreszcie ręką... „Ach — powie — niech go tam! Jeszcze wyłaje bez przyczyny!" W wyniku podobnego rozumowania bezczelna głupota i nieuczciwość samodura korzysta nadal bez przeszkód ze wszystkich przywilejów, jakie sobie w swojej bezczelności uzurpuje, i cieszy się zewnętrznymi oznakami szacunku. Powszechne potakiwanie wbija samodura w dumę i nawet istotnie dodaje mu sił. Zastępuje to poczucie własnej godności, którego mu w gruncie rzeczy brak. Podobnie człowiek, który wywozi śmieci z miasta, mógłby nie bacząc na to, że jest to przedmiot całkowicie bezwartościowy, zażądać za niego zawrotnej sumy, gdyby przekonał się, że pod wpływem jakiejś niezrozumiałej iluzji ludzie uważają śmieci za coś bardzo cennego... Na takiej właśnie iluzji wspiera się znaczenie samodura. Natrafiwszy gdziekolwiek na silny i zdecydowany opór siła jego się załamuje, samodur zaczyna tchórzyć, traci kontenans. Za pierwszym razem stać go jeszcze na śmiałość i upór, co można po prostu wytłumaczyć przyzwyczajeniem: przyzwyczajony do milczącego posłuszeństwa nie może nawet w pierwszej chwili uwierzyć, by wola jego mogła natrafić na poważny sprzeciw. Uważając początkowo za wynik nieporozumienia. każdy głos zdradzający chociażby cień oporu przeciwko jego samowoli wyładowuje się w wybuchu wściekłości i usiłuje jeszcze bardziej się srożyć niż przedtem. W ten sposób przeważnie udaje mu się stłumić i zdusić każdy odruch niezadowolenia. Ale jeśli tylko spostrzeże, że przeciwnik zdecydowanie się go nie boi, że gotów jest do energicznego sprzeciwu i stawia sprawę prosto: „zginę, ale nie ustąpię" — samodur natychmiast ustępuje, mięknie, przycicha i ofiarą jego gniewu padają inne przedmioty lub inni ludzie, których jedyną winą jest to, że są słabsi... Każdy, kto się uczył, pracował w urzędzie, prowadził prywatne interesy, miał w ogóle do czynienia z ludźmi, spotykał się zapewne nieraz z tego rodzaju samodurami i może potwierdzić praktyczną słuszność naszych słów. Niech was Bóg broni sprzeciwić się swemu
zwierzchnikowi jakimś mimochodem rzuconym słowem: czeka was potok obelg i groźne, nader obraźliwe gesty. Co więcej, także i w przyszłości ścigać was będzie nieprzychylna opinia zwierzchnika: to liberał, brak mu szacunku dla zwierzchnika, głowę ma nabitą fanaberiami... Ale jeśli chcecie pracować w urzędzie i uczciwie prowadzić wasze interesy, nie bójcie się poważnego, zdecydowanego sporu z samodurami. Na sto wypadków w dziewięćdziesięciu dziewięciu weźmiecie nad nimi górę. Zdecydujcie się tylko zawczasu nie urywać w. pół słowa i wytrwać do końca, jeśliby wam nawet groziło istotne niebezpieczeństwo utraty posady lub jakichś względów. Na pierwszą próbę napomknięcia waszego zdania samodur podniesie głos; oponujcie mu mimo to nadal. W odpowiedzi na swój sprzeciw usłyszycie łajanie i wymówki mniej lub więcej nieprzyzwoite, zależnie od stanowiska i przyzwyczajeń osoby, z którą rozmawiacie. Niech to was jednak nie peszy: podnoście głos tak samo jak wspomniany samodur, dobierajcie coraz dobitniejszych słów w jego własnym stylu, mówcie coraz bardziej zdecydowanym tonem, zależnie od stopnia jego irytacji. Jeśli rozmowa się urwała, należy ją podjąć na drugi i na trzeci dzień nie cofając się, ale rozpoczynając od tego, na czym skończyliście wczoraj, i — bądźcie przekonani, że sprawę wygracie. Samodur znienawidzi was, ale jeszcze bardziej się zlęknie. Chętnie by was wypędził i zgubił, ale wiedząc, że czeka go z wami wiele kłopotów, będzie się starał unikać nowych utarczek i okaże się nawet ustępliwym. Po pierwsze brak mu sił wewnętrznych do równej, uczciwej walki; po drugie nie jest w ogóle przyzwyczajony do jakiejkolwiek systematycznej, dłuższej pracy, a walczyć z człowiekiem, który śmiało i nieustępliwie atakuje — to także niemała praca.
Zatem — Gordiej Karpycz, samodur, jest małoduszny i ma charakter, który nie odznacza się opanowaniem. Wszystkie walory istotnie silnej natury zastępuje w nim nieokiełzana samowola i tępy upór. Okoliczność ta tłumaczy i usprawiedliwia na pozór nieoczekiwane rozwiązanie, do którego uciekł się Ostrowski w komedii „Bieda nie hańbi". Kiedy kome
dia ta się pojawiła, wszyscy krytycy zaatakowali autora za to dowolne rozwiązanie. Nagła przemiana Gordieja Karpycza, jego kłótnia z Afrykanem Sawiczem i wzgląd na żądanie Lubima Torcowa wydały się wszystkim nienaturalne. Zresztą, usiłowano prócz tego przypisać jeszcze autorowi, że wyposaża Torcowa w jakąś wielkoduszność i że pono sztucznie wyszlachetnia tą postać. Teraz nie trzeba chyba dowodzić, że takich zamiarów Ostrowski nie miał: ustalił się charakter jego działalności literackiej i w jednym z następnych utworów sam wypowiedział słowo, które, zdaniem naszym", najlepiej charakteryzuje kierunek jego satyry. Prześladowanie samodurstwa we wszystkich jego formach, ośmieszanie go wszędzie, gdzie się ono kryje, nawet tam, gdzie przywdziewa maskę szlachetności i wielkoduszności — oto, naszym zdaniem, istotny cel, któremu służy stale talent Ostrowskiego, nawet zupełnie niezależnie od jego przejściowych poglądów i teoretycznych przekonań. W jego trzech komediach widzimy porywy wielkoduszności u samodurów i za każdym razem okazują się one głupie, niepotrzebne lub krzywdzące. W komedii „Do cudzych sań nie siadaj" Rusakow ulitowawszy się nad córką wielkodusznie zmienia swoje postanowienie i godzi się wydać ją za Wichoriewa. Nasuwa się pytanie: po co? z jakiej racji?— przecież jest on, najwidoczniej, głęboko przekonany, że małżeństwo z Wichoriewem będzie dla jego córki zgubne. Przed kilkoma minutami udowadniał to nawet wcale przekonywająco; przed kilkoma minutami był jeszcze nieugięty i groził córce, że odmówi jej swego błogosławieństwa w razie nieposłuszeństwa. A nagle — wielkoduszne ustępstwo! Czym zostało ono wywołane? Częściowo dobrym sercem i miłością ojcowską, ale przede wszystkim tym, że Rusakowowi całkowicie brak trwałych podstaw dla decyzji powziętej przedtem. Człowiek, który wie, co robi, i który coś kocha, nie porzuci tego pod wpływem przelotnego kaprysu. Tenże Rusakow nie zgodziłby się zgolić brody i włożyć fraka, choćby córce jego jak najbardziej na tym zależało. Jeśli chodzi jednak o los córki, to mu nigdy nawet w głowie nie postało równie silne i określone przekonanie jak w sprawie brody i fraka. Może dlatego
właśnie decyduje o jej losie z taką lekkomyślnością, jaka niektórym wydaje się nawet rozczulającą wielkodusznością, podobnie jak i to, że płaci długi Wichoriewa!
Równie nierozumna jest wielkoduszność Torcowa. Świata nie widzi on poza przyszłym swoim zięciem, Afrykanem Sawiczem, „Czy możesz mnie teraz zrozumieć?" — pyta i zdaje się, że niczego nie życzy sobie bardziej jak tego, by go kochany zięć zrozumiał. Aby dogodzić mu i zaprzyjaźnić się z nim jeszcze bardziej, Torcow poświęca córkę nie bacząc na jej błagania i łzy matki i nawet sam upokarza się wyraźnie i pozwala się traktować nieco z góry. Ale oto Lubim Torcow obraża przyszłego zięcia, ten czuje się urażony, daje to Gordiejowi Karpyczowi do zrozumienia nie siląc się przy tym na delikatność i na zakończenie powiada: „Teraz ty będziesz mi się kłaniał, żebym wziął twoją córkę". Słów tych wystarczyło, aby rozwścieczony Gordiej Karpycz zapalczywie odpowiedział: „Ja się będę tobie kłaniał?" Korszunow dolewa oliwy do ognia mówiąc: „Przyjdziesz, znam cię. Zachciało ci się wesele sprawić — zastaw się, a postaw się — byle się tylko całe miasto dziwiło, a tu kawalerów nie ma... Oto i twoje nieszczęście". Tymi słowami Korszunow ostatecznie zepsuł swoją sprawę. Użył formy, której samodur nie znosi i która jest właśnie sama przez się płodem samodurstwa. Jeden samodur mówi: „Nie śmiesz tego robić"; a drugi odpowiada: „Nie, śmiem". Teraz chodzi już o to, kto kogo przekrzyczy. I jeśli jeden z powaśnionych pragnie coś od drugiego uzyskać, to zwycięzcą okaże się ten drugi: nie kosztuje go to nawet żadnego trudu: wystarczy tylko nie dać — i koniec. Tak stało się i tym razem. Usłyszawszy, że Korszunow mówi „Nie śmiesz", Gordiej Karpycz powiada:
Kiedy tak do mnie mówisz, ja sam ciebie znać nie chcę. Nigdy w życiu nikomu się nie kłaniałem. Ale jeśli już do tego doszło — za kogo zechcę, za tego ją wydam. Z pieniędzmi, które jej dam w posagu, każdy będzie człowiekiem... Za Mitkę ją wydam!
I w porywie gniewu powtarza kilkakrotnie: „Tak, za Mitkę wydam. Jemu na złość za Mitię wydam..." Korszunow odchodzi wściekły, a wszyscy domownicy dziwią się biorąc słowa Gor
dieja Karpycza poważnie: do takiego stopnia przyzwyczajeni są do nieobliczalności wszystkich jego postępków. Mitia, który w prostocie ducha bardzo naiwnie i źle rozumie istotny sens wszystkiego, co się wokół niego dzieje, zwraca się nawet do Torcowa z następującymi słowy:
Dlaczego na złość, Gordieju Karpyczu? Na złość się takiej rzeczy nie robi. Jeśli na złość — to nie trzeba. Lepiej już się męczyć całe życie. Jeśli taka łaska pańska, to już daj nam, ojcze, swoje błogosławieństwo, jak należy — po ojcowsku, z miłością...
Ale te naiwne słowa budzą, ma się rozumieć, gniew i zdziwienie w Torcowie, który nie zamierzał mówić poważnie o wydaniu córki za Mitię.
Co, co! — wykrzykuje — rad już jesteś z okazji! Jak ty śmiałeś pomyśleć? Czy ona dla ciebie para? Pomyśl tylko, z kim mówisz!...
Mitia pada przed nim na kolana, ale ten akt pokory nie rozbraja Gordieja Karpycza, który wymyśla w dalszym ciągu. Prośby córki i żony są również daremne. Ale tu zjawia się na pomoc Lubim Torcow, łobuz, z którym Gordiej Karpycz dosyć się już namęczył i nie może sobie dać rady... Mówi mu on to samo, co i Korszunow: „W pas się pokłoń Lubimowi Torcowowi za tę twoją kontuzję", a Pelagia Jegorowna dodaje: „Właśnie, Lubimuszka, trzeba ci się w pas pokłonić..." Można by oczekiwać, że Gordiej Karpycz na złość domownikom znowu się uprze i wymyśli coś jeszcze. Ale on tylko pyta zdziwiony: „Cóż to, czy ja potwór jakiś w swojej rodzinie?" Widzicie już z tych słów, że zaczyna się przypływ wielkoduszności. Skoro już postawił na swoim i wypędził Korszunowa, jego miłości własnej stało się na razie zadość. Ponadto jest już zmęczony wysiłkiem, na który się zdobył, i nie stać go więcej na energię, by podjąć nową walkę. A tu prócz łagodnych próśb żony dopiekają mu jeszcze wywody i natrętne prośby brata Lubima, który mówi z nim śmiało i stanowczo, bez jakichkolwiek przemilczeń, popierając prośby dowodami zaczerpniętymi z własnego doświadczenia. Gordiej Karpycz słucha jak we śnie; patrzy dokoła i nie wie, jak ma to
wszystko rozumieć i co robić. Szuka, na czym mógłby się w swojej walce oprzeć i nie znajduje nic oprócz swojej woli samodura. Daje jej wreszcie wyraz w swojej ostatniej odpowiedzi: „Mów, co ci się podoba, a ja nie chcę ciebie słuchać..." Ale Lubim zupełnie nie zwraca uwagi na tę odpowiedź i w dalszym ciągu nalega. Gordiej Karpycz, ostatecznie zbity z pantałyku, traci resztki sił; wszystko mu się mąci w głowie; nie może w żaden sposób zebrać myśli, które u niego nigdy zresztą zbytnio się ze sobą nie wiązały, a teraz rozproszyły się ostatecznie na wszystkie strony... W tej krytycznej chwili roztkliwia się i ocierając łzy dziękuje bratu Lubimowi za jego pouczenie oraz błogosławi swoje dzieci... Korzystając z jego dobrego humoru także i siostrzeniec jego, Guslin, któremu Torcow nie pozwalał się żenić, prosi o, pozwolenie na ślub i otrzymuje je... Gordiej Karpycz
mówi: „Teraz proście wszyscy o wszystko, czego wam tylko potrzeba; teraz stałem się innym człowiekiem!..." .
Patrzcie, co za szeroki gest, jaka wielkoduszność!... Zdawałoby się, że to jakiś wschodni sułtan, który mówi: „Wszystko jest w mojej mocy!... Wystarczy jedno skinienie i utnę ci głowę; wystarczy jedno słowo, a przepyszne pałace wyrosną dla ciebie spod ziemi. Proś, o co chcesz! Mogę podarować pół świata, komu tylko zapragnę..." Różnica wyraża się tu tylko w skali, a istota rzeczy pozostaje w słowach Torcowa ta sama. Dajcie mu jakiś kalifat, a on zacznie się tam rządzić tak samo, jak teraz w swojej rodzinie. Panoszyłby się depcząc wszystkie prawa ludzkie i nie uznając nic poza swoją samowolą, a czasem imponowałby innym swoją wielkodusznością wynikającą przecież z tej samej myśli: „Patrzcie, praw żadnych nie macie, o wszystkim decyduje tylko moja wola: mogę głowę uciąć, mogę i ułaskawić!..." Nasze szczęście, czytelniku, że żyjemy w dzisiejszych czasach, kiedy porywy podobnej wielkoduszności są u nas niemożliwe!... Można z nich w szczęśliwą minutę skorzystać, jak skorzystał Mitia i Luba Gordiejewna: wygrali, chociaż Gordiej Karpycz niedługo będzie wielkoduszny i będzie później żałował i wyrzucał im swoją decyzję... Na podobne wygrane liczyć nie można; Kiedy zastanawiacie się, jak sobie urządzić życie, nie
będziecie naturalnie opierali swoich projektów na tym, że wygracie, być może, wielki majątek na loterii. Podobnie rozumny i doświadczony człowiek nie będzie liczył na to, co skorzysta na wielkoduszności samodura... Lepiej już machnąć ręką na te szlachetne, szerokie gesty pańskie, którymi zachwycali się starzy, zidiociali w swojej służalczości lokaje; ale niechaj to, co mi się prawnie należy, będzie święte i nietykalne, niech mi wolno będzie zawsze i swobodnie zrobić rozumny użytek ze swoich myśli i woli, a nie wtedy, kiedy na to łaskawie pozwoli jakiś Gordiej Karpycz...
Słabość i wewnętrzna nicość samodurstwa nie występuje jeszcze we wspomnianych komediach z taką zdumiewającą wyrazistością, jak w niewielkiej komedii „Komuś się zemle, na mnie się skrupi". Tutaj widzimy wszystko — i prostactwo, i nieuczciwość, i tchórzostwo, i porywy wielkoduszności — a wszystko z domieszką takiej tępej głupoty, że nawet ludzie najbardziej się skłaniający do słowianofilstwa nie mogli Tita Titycza Bruskowa pochwalić; zauważyli tylko, że mimo wszystko serce ma dobre... Agrafiena Platonowna, gospodyni domu, w którym mieszka nauczyciel Iwanow z córką, mówi o Bruskowie jako o człowieku „dzikim, władczym, o twardym sercu, słowem — o samodurze". Na pytanie Iwanowa, co to znaczy samodur — tłumaczy:
Samodur — to taki człowiek, który nikogo nie słucha: można mu kołki na głowie ciosać, a on swoje. Tupnie nogą i pyta: Kto ja? A wszyscy domownicy winni mu natychmiast legnąć u nóg, bo będzie źle...
W dalszym ciągu swojej charakterystyki zauważa ona, że „co się tyczy krętactwa — to stary jest istotnie chytry; ale choć i krętacz, jest człowiekiem ciemnym. Tylko w swoim domu się sroży — a tak, rób z nim, co chcesz — dureń, jakich mało; własnego cienia się lęka". I rzeczywiście, jak to wynika ze sztuki, Agrafiena Platonowna ma zupełną słuszność. Ni z tego, ni z owego bierze ona od Bruskowa, który wstąpił do mieszkania Iwanowów, tysiąc rubli za oświadczenie na piśmie, w którym syn Bruskowa, Andrzej Titycz, obiecuje ożenić się z córką Iwanowa.
Papier ten nie ma żadnego znaczenia, Iwanow z córką o jego istnieniu nie wiedzą i pretensji żadnych nie mają, a wszystko to aranżuje gospodyni pragnąc być sprawczynią ich szczęścia... Ale Bruskow, człowiek ciemny i dobrze zżyty z obyczajami „królestwa mroku", nie wdaje się w żadne rozważania. Po pierwsze, jest zawsze na to przygotowany, że zostanie oszukany, podobnie jak i sam gotów każdego oszukać. Przeczytawszy papier, który mu pokazuje Agrafiena Platonowna, spokojnie zauważa: „Co za grabież. No — to ci ludzie!..." A następnie zaczyna się targować nie oburzając się bynajmniej i dziwiąc się tylko, jak zręcznie wzięto jego syna na kawał. Po drugie — boi się strasznie wszelkiego sądu, bo chociaż i wierzy w siłę swoich pieniędzy, ale mimo wszystko nie potrafi zorientować się, czy wygra w sądzie, czy nie — a wie tylko jedno, że jeśli dojdzie do sądu, będzie to również wiele kosztowało. I dlatego właśnie, kiedy Agrafiena Platonowna mówi, że teraz „sprawa sobie, a sąd będzie ze wszystkimi formalnościami", skrobie się w głowę i zapytuje: „Ze wszystkimi formalnościami?... Nie, już lepiej tak się jakoś pogodzimy". Rzeczywiście, znacznie mu to łatwiej, już choćby dlatego, że podobne transakcje, to dla niego chleb powszedni. Po powrocie od Iwanowów rozmawia o tym z żoną w następujący sposób:
Tit Titycz. Nastusiu, kto się ośmieli mnie skrzywdzić?
Anastazja Pankratjewna, Nikt, Tityczu, nikt nie ośmieli się ciebie skrzywdzić. Już raczej ty każdego skrzywdzisz.
Tit Titycz. Jeśli skrzywdzę, to się i zlituję, i pieniądze zapłacę. Już mnie to w życiu moim dużo pieniędzy kosztowało.
Anastazja Pankratjewna. Dużo, Tityczu, dużo.
Tit Titycz. Milcz!...
Brak istotnego zrozumienia dla zasad moralnych ujawnia się także w zachowaniu, na jakie pozwala sobie Bruskow w stosunku do Agrafieny Platonowny i Iwanowa, kiedy zapłaciwszy pieniądze otrzymał już papier. Agrafiena Platonowna stara się wyprawić go do domu, ale on rozsiada się i zaczyna wymyślać argumentując w ten sposób: „Nie, poczekaj — pozwól choć nawymyślać za swoje pieniądze". A zresztą — on tylko
tak, żeby dać upust złości; w swoich wymysłach nie widzi nic obelżywego i sam nie czuje się do żywego dotknięty. Kiedy przychodzi Iwanow i nic o całej historii nie wiedząc patrzy zdziwiony na Bruskowa, Tit Titycz odzywa się do niego: „Cóż na mnie patrzysz? Nic na mnie, bracie, nie jest napisane. Pieniądze wziąć umieli. Przynajmniej mnie czymś poczęstujcie za moje pieniądze". Iwanow prosi go, by sobie poszedł, i Bruskow znowu zaczyna wymyślać. Iwanow przepędzą go — Bruskow odpowiada: „Czego krzyczysz? Przecież ja nic, tak tylko — żartuję z tobą". Iwanow wypędza go w dalszym ciągu, a Bruskow podchodzi do niego i klepiąc go po ramieniu powiada: „pojedziemy do mnie! Wypijemy razem i będziemy przyjaciółmi. Po co się kłócić". Iwanow traci resztki panowania nad sobą i Bruskow, stwierdzając z niezadowoleniem: „patrzcie go, jak się złości", odchodzi wśród nowych wymyślań... Przyszedłszy do domu każe Zacharowi Zacharyczowi, pijusowiskrybie, napisać „takie podanie, ażeby troje ludzi na Sybir zesłać na mocy tego podania". "Ja — powiada — tak chcę i pieniędzy na to nie pożałuję". Ale wtem przychodzi Iwanow, który się dowiedział o wszystkim, i prosząc o zwrot papieru przynosi pieniądze, jakie wzięła Agrafiena Platonowna. Sprytny Bruskow domyśla się natychmiast, że Iwanow dlatego o ten papier prosi, żeby później z niego więcej zedrzeć. Ale stary nauczyciel wzbudził w nim litość i Bruskow pyta: „Oddać, Zacharyczu, oddać?" Zachar Zacharycz mówi: „Nie, nie, nie!" Bruskow nagle jednak postanawia: „A ja powiadam, że oddać! Milcz, nie wtrącaj się!" Oddaje papier, który Iwanow natychmiast drze, a po kilku minutach Bruskow stwierdza, że „pieniądze i wszystko inne to marność" i że wobec tego syn jego może się ożenić z córką Iwanowa, chociaż ona jest biedna... „Moje słowo — to prawo", mówi i posyła syna w konkury do córki nauczyciela. „Zmiłuj się, tatusiu, on jej za mnie nie wyda" — odpowiada syn. „Ja ci każę, słyszysz — mówi Tit Titycz — jak on śmie nie wydać, kiedy ja tego chcę?... Nie ośmielaj się ze mną sprzeczać — dodaje. — A jeśli jej za ciebie nie wyda, lepiej mi się na oczy nie pokazuj!..."
Znamienne jest, że cała ta historia jest sama przez się niezwykle głupia... Prawdę mówiąc, wszyscy jej uczestnicy pragną niemożliwości albo raczej — sami nie wiedzą, czego chcą. Agrafiena Platonowna nie zapytawszy Iwanowów o zgodę bierze od Andrzeja Bruskowa oświadczenie na piśmie, a od jego ojca — pieniądze. Tit Titycz chce zesłać Iwanowów na Sybir opierając się na dokumencie, który w jego własnym interesie należy zniszczyć. Iwanow rozpacza żądając nie zniszczenia, ale właśnie zwrotu dokumentu, co mu jest zupełnie niepotrzebne i budzi tylko słuszne podejrzenia w Bruskowie. Wszystko to jest równie głupie i bezmyślne jak sam Bruskow i całe jego życie. Ale najgłupsza jest rola Andrzeja Titycza, syna Bruskowa, przez którego wszystko się tu zaczęło, który wedle swoich własnych słów „chodzi jak zamroczony" i tylko nad tym ubolewa, że u nich w domu „wszystko nie tak jak u ludzi" i że „z niego zrobiono pokrakę, a nie człowieka". Rzeczywiście, śmiech bierze patrzeć, co z nim wyrabiają. Chłopak skończył już dawno lat dwadzieścia, rozumu mu natura nie odmówiła: w fabryce ojcowskiej zna się na rzeczy lepiej niż wszyscy inni, od razu wie, co i jak należy zrobić, a prócz tego i do nauki ma zamiłowanie, i sztukę lubi — „do skrzypiec go ciągnie", słowem— chłopiec pełnoletni, dobry i niegłupi; jest już w tym wieku, że się żenić zamierza. I nagle „chowa się przed tatusiem!..." Ledwie usłyszał, że „przyjechał" — zaraz woła: „Mamusiu, schowaj mnie przed tatą" i biegnie do sypialni matki, żeby się schować... Z jakiego powodu? Papa postanowił gwałtem go ożenić... więc chłopak myśli, że się schowa!... Dobry wybrał sposób!... A ojciec chce go gwałtem żenić z jednego tylko powodu: bo tak chce... Matka przytacza zresztą i inną przyczynę: panna, którą ojciec znalazł, jest bardzo bogata, a „nam — wedle słów Anastazji Pankratjewny — potrzebna panna z wielkimi pieniędzmi — dlatego żeśmy sami bogaci..." Niezbita logika!... I Andrzej Titycz nic przeciw niej nie może wymyślić: postępowanie ojca już go do tego doprowadziło, że się uważa za „po prostu zgubionego człowieka". W istocie dobre to postępowanie — posłuchajmy tylko, co opowiada o tym
Elżbiecie Iwanownie, córce Iwanowa. Wedle jego słów ma „skrzydła przetrącone, odrąbane do szczętu". Wszak żenić ma się nie tak, jak sam zechce, ale jak mu ojciec każe.
A jeśli powiesz, że przecież, tatusiu, nie podoba mi się ta panna, odpowiada: do wojska cię oddam... no i koniec! I nie tylko to — dodaje — ale w niczym innym także woli swojej nie masz. Byłem młodszy, chciałem się uczyć, a ojciec nie pozwolił...
Elżbieta Iwanowna doradza mu, aby upatrzył odpowiednią chwilę i opowiedział ojcu szczerze o wszystkim, że ma zdolności, że się chce uczyć itp. A Andrzej Titycz odpowiada:
Da mi on szczerość, że sobie miejsca nie znajdę. Pani myśli — że on nie wie, iż uczony lepszy jest od nieuka? Tylko chce postawić na swoim... taki już jego kaprys i taka ambicja — ja się nie uczyłem, a ty chcesz być ode mnie mądrzejszy.
Powiedzcie tylko sami, czy można z tymi ludźmi rozsądnie porozmawiać! Ojciec wie, że lepiej być uczonym niż nieukiem, a synowi wiadomo, że ojciec o tym wie, i syn chce się uczyć, a mimo wszystko ojciec zabrania, a syn nie ośmiela się sprzeciwiać!... Ojciec przyznaje, że jest nieukiem, wie, że to źle, i obawia się, by syn nie uniknął tego zła!... Syn wie, że ojciec zabrania mu się uczyć tylko dlatego, że sam nic nie umie, i syn uważa za swój obowiązek ukorzyć się przed nieuctwem!... Kto się zorientuje w tej bezmyślnej gmatwaninie w stosunkach rodzinnych samodurów? Kto wpuści promyk światła do okropnych ciemności niezrozumiałej logiki „królestwa mroku"? Pomyślałbyś, że Andrzej Titycz jest też obłąkany jak jego brat Kapitosza, który jest jeszcze jednym ciekawym owocem rodzinnej dyscypliny w domu Bruskowów... Ale całe otoczenie mówi, że Andrzej Titycz to mądry chłopak, on sam mówi nawet rozsądnie o swoim bracie: „Nie puszczają mnie do teatru dlatego, że bratu mojemu pomieszało się od teatru w głowie; ale to całkiem nie od teatru — tak, bardzo go od dziecka bili..." Andrzejka jeszcze nie dobili, ale mimo to czegoś mu brak. Niechby się już jakoś ze swoim losem pogodził, jak godzą się setki i tysiące innych! Nie, nie chce i doprowadza tym do rozpaczy ojca i matkę. Matka martwi się o niego nawet więcej
niż o drugiego syna — głupkowatego. Stan Kapitoszy jakoś mało ją niepokoi: wydaje się jej zrozumiały i bliski; śmieje się nawet z niego i martwi się najbardziej tym, że pali bardzo mocny tytoń.
Naszemu Kapitoszy całkiem się przez ten teatr w głowie pomieszało — tłumaczy Nienile Sidorownie, która przyszła do niej z wizytą. — A tytoń pali, Nieniła Sidorowna, taki mocny, że po prostu trudno oddychać. Takiego w pokoju palić nie można w żadnym razie, każdego by zemdliło... Dlatego przeważnie w kuchni siedzi. Ot, niekiedy nudzi mi się, to go zawołam, a on nuże krzyczeć jak w tryjatrze — no i śmieję się z niego. Basem śpiewa w cerkwi — a głos ma taki silny, jak gruchnie — to jakby ze strzelby wypalił.
A zatem głupkowatość syna dostarcza matce pewnych przyjemności!... Zaś rozum Andrzejka budzi w niej bardzo poważny niepokój:
Całkiem od domu się odrywa: to niedobrze, to mu się nie podoba,
chcę się uczyć — mówi... — A po co mu właściwie dużo wiedzieć? I tak
jest chwacki, a jak się wszystkiego nauczy, to się z nim w ogóle nie dogadasz; i matkę szanować przestanie; choć z domu uciekaj...
W ten sposób samodurstwo Bruskowa udziela się częściowo i jego żonie, chociaż znajduje tutaj upust tylko w słowach — i Andrzejek mimo całego swego zamiłowania do wiedzy i swoich wrodzonych zdolności wyróść ma na nieuka, aby zachować szacunek dla ojca i matki. Czują biedacy, że rozumny i wykształcony człowiek nie będzie miał ich za co szanować!...
Ale skoro Andrzej Titycz w istocie niegłupim jest człowiekiem, dlaczego nie decyduje się zaspokoić swojej żądzy wiedzy i postąpić nawet w tym wypadku nieco samowolnie? Bywały przecież na Rusi wypadki, że opanowani żądzą wiedzy chłopcy porzucali wszystko i szli się uczyć, nie troszcząc się ani o zdanie swoich ojców, ani o pomoc materialną... Tak, ale ci chłopcy zapewne się jakoś ustrzegli przed zabójczym wpływem samodurstwa, nie złamano ich biciem od dziecka, dlatego mogła się w nich rozwinąć pewna energia do walki z życiem, siła woli. Od Andrzeja i Kapitoszy Bruskowów wymagać tego nie można. Bito ich nieszczęsnych w dzieciństwie, a kiedy już wyrośli, po
niewiera się ich i wyśmiewa... Czyż może się tu rozwinąć jasna, niezależna myśl i silna wola? Andrzeja Titycza stać będzie chyba tylko na to, aby się potem awanturować podobnie jak ojciec i używać sobie na innych mszcząc się, że kiedyś używano sobie na nim... Tak z pokolenia na pokolenie przechodzi ta okropna hierarchia, w której ten, kto wydostał się na górę,* gnębi i depcze tych, którzy pozostali w dole. A cóż mu pozostaje innego? Trzyma się przecież tylko na tej zgrai ospalców, którzy podnoszą jego autorytet; chcąc nie chcąc musi ich uciskać, gdyż inaczej upadnie innym pod nogi i — nie trzeba trafu — a zostanie stratowany... A kto ma na to ochotę, aby go stratowano? Ale tu. nasunąć się może zupełnie inne pytanie: dlaczego ci ospalcy tak wytrwale popierają człowieka, który wyrządził im i wyrządza tylko zło? Dlaczego Mitia drży przed Torcowem, Andrzej męczy się, ale nie śmie Titowi Tityczowi słowa powiedzieć itp.? Dlaczego całe społeczeństwo toleruje takie mnóstwo samodurów przeszkadzających wszelkiemu rozwojowi porządku i prawdy? W społeczeństwie, które się rozwija pod wpływem Torcowów i Bruskowów, nikt nie odważy się na walkę. Trzeba jednak przyznać, że skoro samodur zdradza takie ubóstwo wewnętrzne, jak to z powyższego wynika, jego znaczenie zasadza się tylko na tym, że go popierają inni. Nie trzeba tu wobec tego specjalnego bohaterstwa: niechaj tylko społeczeństwo odmówi mu poparcia, niechaj tylko tłum, zwarcie podtrzymujący jakiegoś Torcowa lub Bruskowa, rozstąpi się trochę — a samodur runie i zostanie rzeczywiście stratowany, jeśli będzie się nadal panoszył... Dlaczego wobec tego w ciągu całych dziesięcioleci i, wieków toleruje się w społeczeństwie bezsilne, przegniłe, zgrzybiałe zjawisko, które się już dawno przeżyło w świadomości lepszej, istotnie wykształconej części społeczeństwa? Są po temu dwie ważne przyczyny, które występują wyraźnie w komediach Ostrowskiego i na które zamierzamy teraz zwrócić uwagę czytelników.
V
W pokorze krzyż swój znoś,
Nie szemraj, ale proś
Łomonosow
Pierwszą z przyczyn powstrzymujących ludzi od walki z samodurstwem jest — nie dziwcie się tylko — poczucie prawa, drugą — względy materialne. Na pierwszy rzut oka obie wymienione przyczyny wydadzą się, naturalnie, absurdalne. Zdawałoby się, że jest wręcz przeciwnie: właśnie brakiem poczucia prawa i beztroską w sprawach materialnych można by wytłumaczyć obojętność ludzi na wszystkie zakusy samodurstwa. Ludzie, którzy rozumują na podstawie abstrakcyjnych zasad, mogą natychmiast wysnuć następujący wniosek: „Samodur nie uznaję żadnych praw prócz własnej woli; wobec tego wszyscy, którzy ulegają jego wpływom, zatracają stopniowo poczucie prawa, nie uważają już postępków kołtuna za niesłuszne i oburzające i dlatego znoszą je dosyć obojętnie. Ponadto, zgodnie ze swoim zwyczajem, samodur krzywdzi ich stale przy podziale wszelkiego rodzaju dóbr zabierając sobie lwią część i nie pozostawiając im nic. Jeśli tolerują to — widocznie zobojętnieli na wszystko, co dotyczy ich własnego dobrobytu, pogodzili się z tym, że nic nie posiadają, i mało troszczą się o to, aby stan ten uległ zmianie... Wobec takiej obojętności na sprawy materialne, jaką wykazuje Mitia, Andrzej i im podobni, nie trudno samodurom poniewierać nimi dla kaprysu i swojej „zgniłej fantazji", jak. się wyraża Gordiej Karpycz.
Tego rodzaju wywód, choć, zdawałoby się, uzasadniony, jest bardzo lekkomyślny. Jakże można przypuścić, że ludzie wyzbyli się zupełnie egoizmu i nie interesują się kwestią swego dobrobytu? I dlaczego? Dlatego, że się komuś zachciewa odebrać mi mój dobytek!... Nie, można by o tym mówić tylko w tym wypadku, gdyby wszyscy uciskani przez samodurstwo byli ze swego losu zadowoleni. Ale widzimy przecież, że i Mitia, i Andrzej, i Kapitosza, i Awdotja Maksymowna, i Luba Gordiejewna — są ze swego losu bardzo niezadowoleni. A zatem nie beztroska każe im godzić się z istniejącym stanem rzeczy, ale jakaś inna, głębsza przyczyna... Jest to właśnie poczucie prawa. Gdyby go nie było, to jest gdyby strona uciśniona nabrała w istocie przekonania, że nie ma żadnego ładu, żadnego prawa i że go nie potrzeba, wtedy wszystko poszłoby innym trybem. Rozkazy samodurów wykonywano by tylko tak długo, jak długo by to dogadzało ich wykonawcom; ale niechby tylko Torcow spróbował działać na szkodę Miti i innych subiektów — niewiele myśląc „obaliliby" go... Przecież jest ich więcej i są silniejsi niż Gordiej Karpycz. Milczeli właśnie dlatego, że jest to ich pryncypał i że należy go szanować. Że ich oszukuje i krzywdzi, uważają za słuszny atrybut jego stanowiska... Anastazja Pankratjewna bez wszelkiej ironii, lecz przeciwnie, z wyraźnym odcieniem czci mówi do swego męża: „Tityczu, kto się ośmieli ciebie skrzywdzić? Sam każdego skrzywdzisz!..."
Bardzo to dziwny obrót spraw, ale taka już jest logika „królestwa mroku". W tym wypadku zresztą właśnie ciemnota ludzka wszystko tłumaczy. W znaczeniu ogólnymi tak, jak my to rozumiemy — czym jest poczucie prawa? Nie jest to coś skostniałego i w formie swojej określonego, nie jest to absolutna zasada moralna, ujęta w pewne raz na zawsze ustalone formy. Pochodzenie jego jest bardzo proste;. Jako członek społeczeństwa otrzymuję od niego prawo do korzystania z pewnej części dóbr będących własnością wszystkich członków społeczeństwa. Za to, że z nich korzystam, zobowiązuję się płacić w ten sposób, że będę się starał o zwiększenie ogólnej sumy dóbr, które społeczeństwo ma do swojej dyspozycji. Zobowiązanie wynika z wro
dzonego wszystkim ludziom ogólnego pojęcia sprawiedliwości. Ale aby wspólny cel pomyślnie osiągnąć, to jest powiększyć sumę wspólnego dobra, ludzie godzą się na pewien sposób działania, zagwarantowany różnymi postanowieniami, które zabraniają szkodzie samowolnie dobru wspólnej sprawy. Jako członek społeczeństwa mam obowiązek uszanować również te postanowienia i obiecać, że ich nie naruszę. A zatem między mną a społeczeństwem, istnieje pewnego rodzaju umowa, której nie zawarto formalnie, która się jednak sama przez się rozumie. Jeżeli wobec tego naruszam prawa społeczne korzystając równocześnie z ich udogodnień, naruszam tym samym jedną, niedogodną dla mnie część umowy i okazuję się kłamcą i oszustem. W myśl prawa do społecznego odwetu społeczeństwo może mnie pozbawić korzyści, jakie zapewnia druga, dogodna dla mnie część umowy, i zażądać ponadto zwrotu tego, z czego korzystałem nieprawnie. Czuję sam, że wyrok taki będzie sprawiedliwy i że mój postępek jest niesłuszny — i to jest właśnie moje poczucie prawa. Uważam jednak, że nie obrażę poczucia prawa, jeżeli zupełnie zrezygnuję z umowy (która — należy to podkreślić — z natury rzeczy nie może być w tym wypadku terminowa), jeżeli dobrowolnie zrzekam się jej korzyści nie biorąc przy tym na siebie żadnych obowiązków. Gdybym wstąpił na przykład do wojska, może bym został generałem; ale jako żołnierz zobowiązałem się zgodnie z regulaminem wojskowym salutować każdemu oficerowi. Nie wstępuję jednak do wojska lub występuję z niego i zrzekając się tym samym munduru i nadziei na szlify generalskie nie mam już obowiązku podnoszenia ręki do daszka przy spotkaniu z każdym oficerem. Na przykład chłopi w odległych od miast miejscowościach kłaniają się nisko każdemu ubranemu według mody niemieckiej przechodniowi. Ale to już ich dobra wola albo może to samo specyficznie rozumiane poczucie prawa!... Takiego poczucia prawa nie uznajemy i uważamy, że mamy słuszność, jeśli nie chodzimy do departamentu, skoro tam nie pracujemy, jeśli nie płacimy procentu na rzecz inwalidów, skoro nie otrzymujemy pensji itp. Zdaniem naszym, postąpilibyśmy również słusznie, gdybyśmy na przykład przy
jechali do mahometańskiego państwa i podporządkowali się jego prawom nie przyjmując jednak islamu. Powiedzielibyśmy: „Ustawy państwowe strzegą nas od tych form gwałtu: i niesprawiedliwości, które są tu uważane za sprzeczne z prawem i mogą nas narazić na szwank; uznajemy je wobec tego w praktyce. Ale po co chodzić mamy do meczetu, skoro nie odczuwamy żadnej potrzeby, by modlić się do proroka, nie szukamy prawdy ani pocieszenia w Koranie, nie wierzymy w raj Mahometa ze wszystkimi jego hurysami i tym samym nic od islamu nie bierzemy i wziąć nie chcemy". I znowu postąpilibyśmy tu zgodnie z poczuciem prawa we właściwym tego słowa znaczeniu.
Wobec tego prawa mają w stosunku do nas znaczenie umowne. Co więcej — nie są one wieczne i absolutne. Akceptując je jako ustalone już warunki przeszłego życia nie zobowiązujemy się bynajmniej uważać ich za szczyt doskonałości i nie zamierzamy odrzucać wszelkich innych warunków. Przeciwnie, moja umowa naturalna ze społeczeństwem z istoty rzeczy zobowiązuje mnie także do doskonalenia praw. Pod kątem widzenia powszechnego, naturalnego prawa ludzkiego każdy członek społeczeństwa powinien się troszczyć o ciągłe doskonalenie istniejących postanowień i anulowanie tych, które okazały się szkodliwe lub zbędne. Ważne jest tylko, aby zmiany w uchwałach, które mają na celu dobro publiczne, zostały wspólnie rozpatrzone i uzyskały ogólną aprobatę. Jeśli jej nie uzyskały, jednostka może o nie walczyć, bronić swoich tez, a wreszcie wyrzec się wszelkiego udziału w tym, co się, jej zdaniem, opiera na fałszywych zasadach... W ten sposób dzięki poczuciu prawa organizacji społecznej nie grozi zastój i skostniałość, a myśli i woli zapewnia się pole działania; to samo poczucie prawa wymaga nieraz naruszenia formalnego status quo...
Tak rozumieją i tłumaczą poczucie prawa ludzie oświeceni, którzy podobnie jak i my korzystają z dobrodziejstw cywilizacji. Ale inaczej rozumieją je ciemni ludzie, których przedstawia nam Ostrowski. W jego „Królestwie mroku" zagadnienie to wygląda zupełnie inaczej. Tam panuje wiara w te same, raz na zawsze określone i ustalone formy. Wiadomości są tu ograni
czone do ciasnego kręgu, myśl niemal że nie pracuje; wszystko toczy się machinalnie, raz na zawsze ustalonym trybem. Dlatego właśnie dzieci nigdy tu nie wyrastają, ale pozostają dziećmi dopóty, dopóki mechanicznie nie zajmą opróżnionego przez ojca miejsca. Zrozumiałe jest wreszcie, dlaczego ci, którzy zajmują miejsce pośrednie między samodurami i uciśnionymi, pozbawieni są w ogóle wszelkiej indywidualności i charakter ich dostosowuje się do sytuacji, w jakiej się znajdują: to pełzają u nóg wyżej stojących osób, to z kolei zadzierają nosa wobec niższych. Zupełnie jak mechaniczne laleczki; postawić je jednym końcem — to się kłaniają, a przewrócić na drugi — prostują się i odrzucają głowy w tył... Anastazja Pankratjewna chciałaby zapaść się pod ziemie, kiedy widzi męża, dech powstrzymuje ze strachu, ale na syna sama z kolei pokrzykuje: „Jak śmiesz?" i „Z kim mówisz?" To samo widzieliśmy u Agrafieny Kondratjewny w „Swoich ludziach". Ta sama historia powtarza się w innym środowisku z Jusowem w „Intratnej posadzie". A wszystko wynika z braku samodzielności wewnętrznej, ponieważ stłumiono naturalny rozwój człowieka. Od dziecka wmawia się człowiekowi, że jest niczym, że jest w pewnym sensie tylko narzędziem czyjejś woli i że wobec tego nie powinien myśleć, ale tylko słuchać, słuchać i podporządkowywać się. Myśl jego może pracować tylko w jednym kierunku — dostosowania się do okoliczności. Szczęśliwy, kto to potrafi; ten wypłynie... Kto tego nie umie — biada mu — stratują go inni.
A ponieważ w ,,królestwie mroku" kostnieje myśl, nie ma tu mowy o aktywności, która winna wynikać z poczucia prawa, pozostaje więc tylko bierność. Jakiemuś Tiszce wbito do głowy, że należy słuchać starszych, i — pozostanie mu to na całe życie... Pedagogika uczy, że dla dzieci niezdolnych jeszcze do abstrahowania pojęć wychowawca jest uosobieniem moralności i dlatego dziecko winno mieć do wychowawcy zaufanie. Ale wychowawca — mówi dalej pedagogika — powinien się starać, aby dziecko mogło się jak najprędzej bez niego obejść, aby zrozumiało istotę zasad moralnych niezależnie od autorytetu wycho
wawcy. Tego jednak boją się jak ognia wszyscy mieszkańcy „królestwa mroku" i starają się postępować w zupełnie innym duchu. „Słuchaj starego, stary źle nie poradzi" — mówi nawet najlepszy z nich — Rusakow i także nie uznaje zasady wykształcenia, w myśl której człowiek winien sam, bez niczyjej pomocy, odróżniać, co dobre i co złe. Dlatego właśnie poczucie prawa ujawnia się tu tylko w posłuszeństwie i cierpliwości, a wszystko inne jest dla mieszkańca „królestwa mroku" zupełnie niemożliwe, póki sam nie zostanie samoduremtyranem. Tiszka zamiata pokoje w domu Bolszowa, przynosi Podchaluzinowi wódkę i kradnie ruble u pana — zdaniem jego nie popełnia przy tym wszystkim nic zdrożnego... Po wódkę posyłają go starsi, a starszych należy słuchać: to już prosty wniosek.. Kraść mu zabroniono, ale przecież sami starsi pochwalają kradzież: ileż razy subiekci chwalili się przy nim zręcznym oszustwem, ile razy kazali mu przemilczeć swoje oszustwa przed pryncypałem, ile razy sam pryncypał pouczał subiektów, jak mają oszukiwać klientów!... Nauka nie poszła w las i dlatego chłopak godzi najspokojniej te wszystkie świństwa z głębokim poczuciem prawa. Dzięki temu udaje mu się dźwignąć z tego stanu nicości, w jakim się znajdował, i zaczyna się sam panoszyć z zupełnie czystym sumieniem, uważając, że jest to równie usprawiedliwione jak jego poprzednie poniżenie.
Wybijają się, naturalnie, nie wszyscy, a nawet tylko bardzo nieliczni: potrzebny jest po temu silny charakter, który musi w dodatku wbrew swej naturze ulec spaczeniu. Należy w sobie stłumić wszystkie dodatnie uczucia, skrępować myśl — ponadto zacisnąć mocno zęby na kilka łat, a wreszcie — trzeba umieć w razie potrzeby złożyć w ofierze swoją miłość własną i korzyści osobiste, by sprytnie obmyślić aferę i zdobyć się na zręczny fortel... Niewielu znajdzie się tu mistrzów... Chętnych jest co prawda mnóstwo, ale tylko niewielu stać na taką wytrzymałość, jak na przykład Pawła Iwanowicza Cziczikowa; a bez wytrzymałości nic tu nie wskórasz... Dlatego właśnie większa część ludzi, którzy ulegli wpływom samodura, woli po prostu cierpieć z tępą nadzieją, że a nuż zmienią się jakoś oko
liczności... Brak im siły wewnętrznej, która by nakazała przeciwstawić się złu, gdyż nie mieli nawet możności dowiedzieć się dobrze, co jest złe, a co dobre... Dlatego właśnie brak im poczucia sprawiedliwości i, moralności, a mają tylko poczucie prawa w formalnym, ciasnym tego słowa znaczeniu. Wszelkie postępki i zjawiska życiowe dzielą nie na dobre i złe, ale na dozwolone i niedozwolone. To, co jest dozwolone i poparte afirmatywnym prawem lub chociażby po prostu rozkazem, to jest dla nich dobre, i przeciwnie: jeśli afirmatywnego rozkazu brak, nie wiedzą, jak postąpić. Dlatego tak nieśmiałe i powolne są ich poczynania, w każdej nowej sprawie lub wobec zjawiska wymagającego zmiany istniejącego porządku rzeczy... Męczący niepokój ogarnia wtedy uciśnionych biedaków, którzy pod wpływem samodurstwa stracili wszelką zdolność rozumowania. Dowiedziawszy się, że zasada, do której się stosowali, już" ich nie obowiązuje i już się przeżyła, nie wiedzą absolutnie, dokąd się zwrócić, do czego się wziąć, i bardzo są radzi pierwszemu lepszemu, który zechce mmi pokierować. Rozumie się samo przez się, że jest to najczęściej, samodurspryciarz; im jest on sprytniejszy, tym tłumniej pójdą za nim „niedołęgi", które pragną żyć cudzym rozumem i ulegać cudzej woli, chociażby woli samodura...
Rozwinięte przez nas myśli nie są owocem jakiejś przedtem obmyślonej teorii: są to po prostu wnioski wysnute bezpośrednio ze zjawisk życia rosyjskiego, przedstawionych w komediach Ostrowskiego. Nie ulega wątpliwości, że artysta nie zamierzał udowadniać sądów, jakie wysnuwamy teraz z jego komedii; wystąpiły one w jego komediach i same okazały się nad podziw słuszne. Jego postaci komediowe są zawsze takie, jakie w świecie samodurów być powinny. Ani jednym słowem nie wynoszą się nad poziom tego świata, nie sprzeniewierzają się zasadniczym rysom typu, który wytworzył się w tutejszym życiu. Nawet najdodatniejsze postaci w komediach. Ostrowskiego nie wykazują w dążeniu do dobra śmiałości, której moglibyśmy od nich żądać w innych okolicznościach, o której nie może być jednak mowy pod uciskiem samodurstwa. Zasady wyższego rozwoju moralnego widzimy tu tylko w małym zarodku; zasady te są
zresztą tak słabe, że ani nie pobudzają do działalności praktycznej, ani jej nie usprawiedliwiają. Dlatego, właśnie moralne motywy postępowania wszystkich postaci dodatnich w komediach. Ostrowskiego są zewnętrzne, bardzo ciasne i sprowadzają się do. wykonywania cudzej woli bez wewnętrznego przeświadczenia o słuszności sprawy. Awdotja Maksymowna nie chce uciec z Wichoriewem motywując to tylko tym, że ojciec ją przeklnie; kiedy już z nim uciekła, martwi się, że „ojciec się jej wyrzeknie i całe miasto będzie ją wytykało palcami". U Luby Gordiejewny ta formalna obowiązkowość, nie poparta wewnętrznym przeświadczeniem, występuje jeszcze wyraźniej. Usprawiedliwiając się przed Mitią, że zdecydowała się wyjść za Korszunowa, mówi:
Teraz już przeciwko woli rodzicielskiej pójść nie mogę. Taka jest wola tatusiowa, żebym wyszła za mąż. Muszę go słuchać — taka już dola panieńska. Widocznie tak być musi, tak już jest od dawien dawna. Nie chcę iść wbrew woli ojcowskiej, żeby mnie ludzie nie obgadywali i żebym złego przykładu nie dała. Choć mi się serce kraje, wiem przynajmniej, że żyję, jak prawo nakazuje, i nikt się nie ośmieli w oczy mi naurągać.
W słowach Luby nie ma wzmianki o moralnym znaczeniu jej postępków; jest za to słowo „prawo"... Ale jakie jest to prawo, jak należy je rozsądnie zastosować w tym wypadku — czyż biedna dziewczyna potrafi zrozumieć? Wychowanie w warunkach samodurstwa nie przygotowało jej do takich rozważań zupełnie.
Zasadę posłuszeństwa podnoszą zresztą na wyżyny absolutnego prawa sami reprezentanci samodurstwa, nawet z większą jeszcze gorliwością niż strona uciśniona... Jest to zupełnie zrozumiałe: po pierwsze — samodur także nie ma prawie żadnych istotnych pojęć moralnych, tym samym nie może odróżnić dobra od zła i z konieczności ucieka się do samowoli; po drugie — bardzo mu z tym wygodnie, że może się nie krępować i że go wszyscy bez zastrzeżeń słuchają. Ale i tutaj logika samodurstwa odbiega, naturalnie, daleko od logiki ogólnie przyjętej. Zgodnie z tą ostatnią, jeśli już człowiek wysuwa jakieś zasady i stawia
żądania, chociażby samowolne, powinien je sam szanować w różnych wypadkach i okolicznościach na równi z innymi. Samodur rozumuje inaczej: uważa, że jeśli mu to dogadza, ma prawo naruszyć nawet te zasady, które sam uznaje, na których podstawie sądzi innych. Ale mieszkańcy „królestwa mroku" tacy są ciemni, że nie tylko sam samodur, ale i wszyscy, których on krzywdzi i gnębi, uznają taki porządek rzeczy za zupełnie naturalny. Ten ciekawy moment z życia „królestwa mroku" występuje z całą wyrazistością w komedii „Żyj nie tak, jakby się chciało". Pod względem wartości literackiej sztuka ta uważana jest za słabszą od innych, zarzuca się jej nieciekawą koncepcję, sztuczność w niektórych scenach itp. Nie zatrzymamy się przy niej dłużej — nie dlatego, by nie była tego warta, ale po pierwsze dlatego, że nasze artykuły i tak bardzo się już rozrosły, a po drugie — sama sztuka jest bardzo prosta, jeśli chodzi o intrygę i charakterystykę osób; aby je omówić, nie dodamy już wiele do tego, co powiedzieliśmy dotychczas. A zatem — Piotr Iljicz pije, tyranizuje żonę, porzuca ją, utrzymuje kochankę, a kiedy żona dowiedziawszy się o tym chce od niego odejść do swoich rodziców, oboje starzy stwierdzają, że ona sama jest winna... W drodze do rodziców, w domu zajezdnym, spotyka się z ojcem i matką, opowiada im o swoim nieszczęściu i dodaje, że odeszła od męża, aby zamieszkać z nimi, bo cierpliwość jej już się wy
czerpała. Ojciec osłupiał wobec takiej wolnomyślności. „Jak to u nas? — wykrzykuje — po co u nas? Nie, pojedziemy, ja cię do męża odwiozę". Dasza mówi: „Nie, ojcze, nie pojadę do niego" — i ojciec w przypuszczeniu, że córce pomieszało się w głowie, zaczyna jej perswadować:
Zrozum, głupia, zrozum — jakże ja cię wezmę do siebie? Przecież to twój mąż... (Wstaje z ławki). Pojedziemy: po co pleść głupstwa, jeśli tak być musi! Jakżeś ty od męża uciekła, głupia! Myślisz, że mi cię nie żal? Cóż, wszyscy razem zapłaczemy nad twoim nieszczęściem — tyle naszej pomocy. Cóż ja mogę zrobić? Popłakać z tobą — popłaczę. Przecież jestem twoim ojcem, dziecko moje kochane! (Płacze i całuje ją). Zrozum tylko jedno, córko moja droga: co Bóg złączy, tego człowiek nie rozłączy. Ojcowie nasi tak żyli i nie skarżyli się, nie szemrali. Czyżbyśmy byli od nich mądrzejsi? Pojedziemy do męża.
Te nieludzkie słowa wynikają z tego, że starzec nie potrafi zrozumieć, jak można odejść od męża! Nie mieści mu się to w żaden sposób w głowie. Jest to dla niego taki absurd, że nie wie nawet, co tu odpowiedzieć; to mniej więcej tak, jak gdyby nam powiedziano, że człowiek powinien chodzić na rękach, a jeść nogami: cóż byśmy wtedy odpowiedzieli?.... Powtarza tylko w kółko: „Jakże tak?... Zrozum... Jakże można odejść od męża! Jakże tak!.."
Zdawałoby się, że takie samo rozumowanie należałoby zastosować do męża. Nie, on stoi ponad prawem! Może swojej żonie rozkazywać i znęca się nad nią do woli nawet wtedy, kiedy wobec niej zawinił i wie o tym. Powiedziano mu, że żona dowiedziała się o jego „ślicznotce", „ślicznotka" zwąchała, że jest żonaty i przepędziła go. A cóż on? Może wstyd mu pokazać się żonie na oczy? Może odczuwa skruchę? Nic podobnego: wraca do domu i jeszcze pomstuje na żonę za swoje niepowodzenie u kochanki... Zdawałoby się, że powinno to oburzyć rodziców biednej żony: mimo iż sam jest winny, awanturuje się w ich obecności, grozi, że żonę zabije, i wybiega z nożem na ulicę... Dasza mówi do ojca: „Niech, ojciec patrzy, jakie słodkie jest moje życie". A ojciec radzi: „pocierp, poczekaj!" „Na cóż mam czekać, kiedy własny ojciec się go wyparł", odpowiada Dasza powołując się na autorytet teścia. „Nic nie szkodzi, cierp", twierdzi ojciec, po czym stara się ją przekonać, że to nieszczęście jest sprawiedliwą karą — za nieposłuszeństwo, za to, że wbrew woli rodziców wyszła za mąż. Oto jego słowa:
Agafon. Wszystko to nie tak, wszystko to nie tak! Och! Och! Och! Niedobrze! Myślisz, że masz słuszność? Czy dobrze zrobiłaś, że nas z matką porzuciłaś? Powiedz, dobrze zrobiłaś? Czy to się godzi? Czy tak prawo każe? Wróg cię opętał! Nie po ludzku postąpiłaś. A teraz cierp, cierp! I karę swoją znoś pokornie i z wdzięcznością!... Cóż to takiego? Cóż to takiego? Chcesz uciekać! Co to za sposób? Gdzieś ty widziała, żeby mężowie z żonami nie żyli? Odejdziesz, porzucisz go, a on wpadnie w rozpacz — kto wtedy będzie winien, kto? Jeżeli zachoruje — któż go będzie pielęgnował? To przecież twój pierwszy obowiązek. A gdy wybije jego śmiertelna godzina, zechce się z tobą pożegnać, a ty w pysze swojej odeszłaś od niego...
Dasza (rzucając mu się na szyję). Tatusiu!
Agafon. Pomyśl, córko droga, wymiarkuj sobie dobrze... (z płaczem). Głupiśmy ludzie, och, jacy głupi! Grzeszymy pychą!
Zważcie, jaki to dobry, tkliwy starzec i jaki jednocześnie okrutny tylko dlatego, że nie uświadamia sobie zupełnie wartości moralnej człowieka i podporządkowuje wszystko zewnętrznym, wprowadzonym przez samodurstwo prawom. To nie okrucieństwo z jego strony ani złość, tylko prawdziwa naiwność, kiedy wyrzuca córce przeszłość w takiej chwili, gdy serce jej pęka. A przy tym — jakież przytacza argumenty? Nie mówi, że przecież mąż twój będzie cierpiał, zachoruje itd., więc czy ci go nie żal — lub coś w tym rodzaju — z serca. Nie, argumentuje zupełnie inaczej: „kto wtedy będzie winien"? albo: „to twój pierwszy obowiązek..." Na podstawie tej czysto zewnętrznej moralności przekonywa córkę: „pocierp, pocierp — wszystko będzie dobrze".
I rzeczywiście — głupi przypadek potwierdza słowa starca, bo przecież —
Może się zdarzyć i bywa wszak,
Że dniom kupcowej nastanie kres,
Nad której łożem głupi pies.
Trzy noce żałośliwie wył.
Spróbuj przekonać, że to nie tak!...
Piotr Iljicz, pijany jak bela, z nożem w ręku biegnie nad rzekę Moskwę nic nie wiedząc i nic nie rozumiejąc. Nagle słyszy bicie dzwonów cerkiewnych: dzwon wzywa na jutrznię. Machinalnie podnosi rękę, aby się przeżegnać — wówczas spostrzega, że w ręku ma nóż i że stoi nad samą przeręblą.... Strach go zdjął, wytrzeźwiał natychmiast, przypomniał sobie perswazje ojca i wrócił do domu ze szczerą skruchą. Wysłuchawszy jego opowiadania zadowolony z siebie ojciec Daszy strofuje ją łagodnie: „Cóż, córko, a nie mówiłem!..." Na tym się wszystko kończy. Kiedy zastanawiamy się nad tą historią, odsłania się przed nami jej dziwny, fantastyczny sens. Niektórzy utrzymywali, że
autor pragnął tu przedstawić, jak zbawczo oddziaływają na lud dzwony cerkiewne, i że praktyki nabożne, do których człowiek przyzwyczaił się w dzieciństwie, ratują go w najcięższych chwilach. Nie ma chyba potrzeby przekonywać czytelnika, jak bardzo dziwna jest podobna interpretacja. W związku z ogólną ideą, jaka przenika wszystkie utwory Ostrowskiego, w dramacie tym widzimy również coś zupełnie innego. Skruszony Piotr Iljicz mówi, jak smutna i bez wyjścia jest sytuacja, na, którą samodurstwo skazuje i jego, i wszystkich jego bliskich. Piotrowi Iljiczowi przemawia do rozsądku ojciec, prosi go ciotka, błaga zgnębiona jego zachowaniem żona, perswaduje kolega, odtrąca go dziewczyna, dla której porzuca żonę — ale nic na niego nie działa. Brak mu jakichkolwiek żywych zasad moralnych, do jego twardego serca w żaden sposób nie można trafić. Nawet jego miłość jest taka dzika, taka straszna! Pokochał Daszę, uprowadził ją od ojca, ale po kilku miesiącach już ją tyranizuje i uważa jej nieśmiałą, serdeczną miłość za karę na całe życie. Traci głowę dla Gruszy; jakże jednak postępuje, kiedy wydrwiwa go ona i odprawia z kwitkiem? Zwraca się do Jeriomki, który ma znajomego czarownika, i pyta: „Czy może on zaczarować dziewczynę, żeby kochała, żeby nie ona mną, ale żebym ja nią rządził, ile dusza zapragnie?" Oto cel jego dążeń, oto jego miłość: rozporządzać ukochaną kobietą, ile dusza zapragnie!... Strach pomyśleć, że przecież mieszkańcy „królestwa mroku" wszyscy, ilu ich znamy z utworów Ostrowskiego, mają takie właśnie skłonności do samodurstwa, jeśli tylko sami nie są uciskani aż do" ostatecznego wyzucia się z własnego ja... Cóż tym ponurym ludziom przemówi do rozsądku, co może uratować przed nimi nieszczęśników, którzy zmuszeni są. z ich powodu cierpieć? Nic, absolutnie nic, żadne zwykłe środki. W drodze naturalnej nie można zmienić ich pojęć i charakteru. Aby otrzeźwieli, potrzeba czegoś nadzwyczajnego, krańcowego, co działa drogą gwałtu, czegoś chociażby nawet zupełnie bezmyślnego. Aby się opamiętać, Piotr Iljicz musiał się znaleźć nad przeręblą, nad rzeką Moskwą i właśnie wtedy, kiedy zadzwoniono na jutrznię!... A gdyby się to nie zdarzyło?... Nie
szczęsne pożycie Piotra Iljicza z żoną trwałoby przez długie lata, jak to bywa z wieloma w „królestwie mroku". A któż nawet teraz zaręczy, że skrucha Piotra Iljicza jest trwała? Czy są w jego charakterze jakieś zadatki odrodzenia moralnego? Wiadomo — jest konieczne, żeby się pijak wyspał, a człowiek pijany jak bela wytchnął trochę, odpoczął i wrócił do sił. Ale czy to na długo? Nie zapominajcie, że skrucha Piotra Iljicza nastąpiła pod wpływem pijackich widziadeł i mar... Może on zapewniać i wszyscy sąsiedzi mogą mu wierzyć, że w istocie wodził go na manowce wodnik lub jakiś inny duch; ale przecież wiemy z całą pewnością, że wszystko to było grą podnieconej wyobraźni i wytworem rozgorączkowanego mózgu. Jakaż tu gwarancja moralnego odrodzenia? Póki Piotr Iljicz czuje się jeszcze słaby po hulance, póki w pamięci jego żyje jeszcze strach, jakiego doznał podczas ostatniej przygody, dopóty będzie się miał na baczności... A potem wróci do dawnego; można tego z całą pewnością oczekiwać wobec zupełnego braku wewnętrznego przeświadczenia, iż należy żyć uczciwie i z pożytkiem. I biedna kobieta — jego żona — będzie musiała po dawnemu cierpieć i znosić swój smutny los, jeśli nie zdarzy się znowu jakiś cud. Starzy — jej ojciec i matka — będą nad nią po dawnemu ubolewali i przekonywali, że powinna cierpieć!... Im jest mimo wszystko lżej: wyzuli się już całkowicie z godności ludzkiej i przejęli się do głębi teorią, która głosi:
Cierpliwie krzyż swój znoś I bez szemrania proś...
Czy wytrzyma jednak nieszczęsna kobieta, w której młoda natura zachowuje jeszcze resztki życia i jeszcze od czasu do czasu choćby słabo protestuje przeciw ponurej sile uciskającej ją nieprawnie i bezmyślnie?...
Bez wątpienia nie! Doprowadzi ją to niechybnie do upadku — nie do tego upadku, pod którym w banalnym języku naszej sztucznej moralności rozumiemy rozkoszowanie się do syta miłością, ale do istotnego upadku, do zatraty moralnej czystości
i siły. Upadek ten może się stać udziałem zarówno mężczyzny jak i kobiety; ale w kochającej naturze kobiecej jest ku niemu skłonność, może ona ją w każdej chwili popchnąć na taką drogę, na której jeden krok uczyni z niej zgubioną w oczach społeczeństwa przestępczynię. Droga ta — to stosunek z mężczyzną. W stosunku miłosnym z kobietą mężczyzna może również szukać ucieczki przed otaczającym go w życiu praktycznym mrokiem i podłością. Odpoczywa tu, uspokaja się i stara się zapomnieć. Ale dla mężczyzny stosunek taki nie jest zgubny; wszyscy patrzą na to jak na niewinną rozrywkę i stosunek ten nie hańbi go w oczach społeczeństwa. W każdej chwili może powrócić do swoich interesów, do swego zwykłego środowiska nie utraciwszy nic ze swego waloru moralnego. Co innego kobieta: z powodu obowiązujących zwyczajów — po pierwszym fałszywym kroku nie może już ona wrócić spokojnie na swoją dawną drogę. Staje się kobietą upadłą, zhańbioną, potępioną, wszystkie drzwi zamykają się przed nią, przynajmniej dopóty, póki z dumą nie rzuci społeczeństwu prosto w twarz swojej hańby strojnej w złoto jakiegoś samodura. Wtedy bodajże społeczeństwo ukorzy się przed nią, a nawet zacznie jej schlebiać. Ale i w tym wypadku głęboki rozkład moralny musi się dokonać w jej naturze. A zatem — tak czy owak wszędzie dziewczynie ciężko, wszędzie czyha na nią niebezpieczeństwo i nie ma drogi, która by nie doprowadziła jej do utraty wartości moralnej. Póki nie zatraciła jeszcze całkiem wrażliwości, nie spospolitowała się — ciąży jej niedostatek, ogólna pogarda i bezbronność wobec każdego, kogo napotka na swojej drodze. Mimo woli i niepostrzeżenie musi się przyzwyczaić i do kłamstwa, i do próżniactwa, i do życia na cudzy koszt... A później, kiedy się "już przyzwyczai do swojej sytuacji, będzie spokojnie sprzedawała swoje uczucia, będzie się rozkoszowała zbytkiem i próżniactwem. Wtedy, w szczęśliwym wypadku, publiczne hołdy, zawiść i podłość otoczenia wyzują ją ostatecznie z wszelkich szlachetnych uczuć i wtrącą ją w przepaść rozpusty... A jeśli i szczęśliwy traf nie pomoże, wtedy... wtedy o kobietach tych moralni ludzie nawet nie mówią, przynajmniej na trzeźwo...
A przecież i te kobiety były kiedyś czystymi, moralnymi istotami, godnymi szacunku ze strony najzagorzalszych purystów i zwolenników formalnej cnoty. Jakże rozpoczął się ich upadek? Jakież przyczyny zmusiły je do tego, by wejść na fałszywą drogę? Co zdecydowało o ich „pierwszym kroku"? Można na ten temat wiele mędrkować; nie chcemy jednak mędrkować i stawiamy te pytania tylko dlatego, że komedie Ostrowskiego wprost odpowiadają na te pytania. Brak żywego rozwoju moralnego, brak wewnętrznego oparcia i ucisk samodurstwa z zewnątrz — oto przyczyny, z których rodzi się w „królestwie mroku" niemoralność kobiet, podobnie jak niemoralność mężczyzn. Widzieliśmy już, jak ujawnia się w żywych i pełnych temperamentu naturach brak niezależności moralnej i wynikająca z samodurstwa wrogość wobec wszystkiego. Żona i siostra Puzatowa żyją tylko tym, że go okłamują, i wyprosiwszy sobie pozwolenie na pójście do cerkwi spotykają się cichaczem z młodymi ludźmi. Lipoczka Bolszowa zachwyca się wojskowymi, boi się ojca, za nic ma matkę, a potem wychodzi za Podchaluzina i z zimną krwią odsyła ojca do więzienia, aby nie zapłacić za niego po kopiejek za rubla, w dodatku — z jego własnego majątku... Widzieliśmy również, jak pod uciskiem samodurstwa , padają i zamierają łagodne i delikatne natury kobiece. Awdotja Maksymowna, która w wieku dojrzałym pozostała nadal dzieckiem, niezdolna zrozumieć — ani samej siebie, ani swego położenia, ani, otaczających ją ludzi, pod wpływem podszeptów Ariny Fiedotowny, ulega czarowi Wichoriewa... Luba Gordiejewna, która nie ma odwagi nawet powiedzieć ojcu o swojej miłości do Miti, wychodzi za Korszunowa, przed którym odczuwa strach i odrazę. Równie niemoralne jest położenie Daszy, zmuszonej upijać swego męża, choć ją bije po pijanemu... Są to jednak wszystko fakty już dokonane; widzimy tutaj martwą już osobowość i możemy się tylko domyślać agonii, przez którą przeszła młoda dusza, zanim się do tego stanu stoczyła. Ale. Ostrowski napisał jedną sztukę, w której podsłuchał głos czystego serca w chwili, kiedy czuje ono dopiero bliskość nieskromnej myśli — sztuka, która tłumaczy nam proces walki
duchowej, poprzedzającej nierozumny poryw dziewczyny gnębionej przez siłę samodurstwa. Sztukę tę czytelnicy nasi, naturalnie, pamiętają, gdyż pojawiła się ona w roku bieżącym i zwróciła ogólną uwagę. Mówiliśmy już o niej na łamach „Sowriemiennika" i dlatego powiemy o niej teraz tylko to, co odnosi się wprost do naszej myśli. Nadia, wychowanica Ułanbiekowej, to dobra i mądra dziewczyną o bardzo skromnych i prawdziwie uczciwych dążnościach. Marzy o szczęściu rodzinnym z ukochanym człowiekiem, stara się nabrać dystynkcji, żeby nikt się nie powstydził wziąć jej za żonę; myśli o tym, jaki wzorowy porządek zaprowadzi u siebie w domu, kiedy wyjdzie za mąż; zachowuje się skromnie, stroni od młodego panicza, syna Ułanbiekowej, i dziwi się nawet moskiewskim pannom, że takie są śmiałe w swoich rozmowach o kawalerach i gwardzistach. „I skąd one to wszystko wiedzą?" — pyta ze zdziwieniem... Słowem, jest to dziewczyna, która w innych okolicznościach odpowiadałaby w całej pełni ideałowi wielu ludzi: pragnie ona z całej duszy i z natury potrafi być istotnie dobrą żoną i dobrą gospodynią. Dajcie jej jeszcze pewne wykształcenie, a będzie również dobrą matką i wychowawczynią swoich dzieci. Ale mieszka w domu Ułanbiekowej, potwornego samodura w spódnicy — i nic z tego, o czym Nadia marzy, nie stanie się jej udziałem.. Postać Ułanbiekowej jest wspaniała jako przykład tego, czym jest samodurstwo przeniesione z domu kupieckiego w inną sferę. Potężniejsze, o szerszym wpływie — jest ono jeszcze wstrętniejsze. Kupiecsamodur poprzestaje na tym, że wyładowuje swoje zapędy na domownikach i bliskich ludziach; ale w społeczeństwie nie może się panoszyć, gdyż, jak widzieliśmy, okazuje się w swoim samodurstwie tchórzliwy i małoduszny wobec każdego niezależnego człowieka. Nawet taki Tit Titycz Bruskow — i ten się nie ośmielił pozwolić sobie zbyt wiele z Iwanowem i przyszedłszy do domu przyznał się: „Tylko tym mnie wzięli, że byłem u nich w domu; gdyby przyszli tu do mnie, już bym ich wtedy uraczył". Niepohamowany Piotr Iljicz, którego wypędziła jego „ślicznotka", pofolgował sobie również dopiero po powrocie do domu... „Naigrawali się ze mnie,
wypędzili!... A tutaj jestem u siebie — wszystko rozbiją na kawałki, aż drzazgi polecą" — krzyczy w przystępie wściekłości. Zatem — liczni kupcy spod znaku samodurów „gniewają się, ale sił nie mają" i społeczeństwo zbyt wiele ucierpieć z ich powodu nie może. Ale przyrodzone cechy samodurstwa pozostają takie same we wszystkich sferach i im sfera jest rozleglejsza, tym samodurstwo jest straszniejsze i szkodliwsze. Zakres działalności Ułanbiekowej jest dosyć rozległy. Po pierwsze, pełno u niej domowników — wychowanic, rezydentek, klucznic, pokojówek, sług... Dalej — ma ona chłopów. Ponadto jest powagą w całej okolicy i wywiera na nią duży wpływ. I do ślubu potrafi zmusić, i posady rozdaje, i przed sądem broni... A jakiego rodzaju jest ten jej wpływ — o tym wywnioskować można z niektórych faktów. Prosi komisarza policji, aby zamianował jej chrześniaka, Niegligientowa, kierownikiem wydziału; komisarz mówi, że nie ma miejsca. Ułanbiekowa obraża się i odpowiada: „Pan, zdaje się, nie rozumie, kto pana prosi". Komisarz zmuszony jest obiecać. W związku z tym rezydentka Ułanbiekowej, Wasylisa Pieriegrynowna, mówi:
Nie mogę zrozumieć, jak mu przez usta przeszła odmowa. Zaraz widać, że to człowiek niewychowany! Powiedzmy, że Niegligientow nie wart, aby o nim wiele mówić — ale ze względu na panią powinien zrobić dla niego wszystko, choćby to był nawet ostatni łajdak. To pani chrześniak, no i koniec — o czym tu jeszcze mówić... Wszyscy o tym wiedzą, że jeśli pani, dobrodziejka nasza, zechce, to może człowieka z błota wyciągnąć, a nie zechce — to niech on ma choć i siedem" klepek w głowie — zginie marnie. Sam sobie winien: dlaczego się nie zasłużył...
Cały cynizm moralności i logiki samodurów wyraża się tutaj bardzo przejrzyście. Osobę samodura stawia się w centrum całego świata pojęć moralnych; od niego się wszystko wywodzi i do niego wszystko powinno wracać. Nie ma żadnych praw prócz osoby samodura, żadnych zasad moralnych prócz dogadzania jego woli... W ten sposób zagadnienie prawa jest ujęte z bezwstydną prostotą: prawo — to nic innego jak wola samodura i wszyscy winni się jej podporządkować, a on nie ma potrzeby
krępować się czymkolwiek... Jak ludzie mogą tu żyć, kiedy obowiązuje ich taka oto moralność...
Więc żyją — oto tak: Ułanbiekowa trzyma swoje wychowanice krótko, pod kluczem. Jeśli ośmielają się otworzyć usta, Ułanbiekowa mawia:
Nie lubię, żeby mi tu rezonować, po prostu nie lubię — oto i wszystko. Nie mogę na to nikomu pozwolić. Przyzwyczaiłam się w młodości, żeby słuchano każdego mojego słowa; czas, żebyś o tym wiedziała! Bardzo się dziwię, moja droga, że mi się ośmielasz sprzeciwiać. Widzę, żem cię rozpieściła; wy przecież zaraz nosa zadzieracie...
Ale za to, wedle słów starego Potapycza, ubiera ładnie swoje wychowankę i nie zmusza ich do pracy. „Chcę — powiada — żeby im wszyscy zazdrościli". Kiedy wyrosną, wyda je za mąż wedle własnego wyboru. Potapycz w następujący sposób informuje o tym Leonida, syna Ułanbiekowej:
Pani powie: znalazłam ci narzeczonego i powie: wtedy a wtedy wesele: no i basta, nie ma o czym mówić! Za kogo pani każe, za tego wychodź. Bo ja to sobie, proszę panicza, myślę, że komu to przyjemnie wychować dziecko i widzieć, że ono nie słucha... A bywa, paniczu, i tak, że się kawaler pannie nie spodoba, a panna kawalerowi, wtedy to się pani bardzo gniewa... całkiem już nad sobą nie panuj e... Zachciało się pani jedną wychowanicę wydać za sklepikarza z miasta, a on, człowiek beż ogłady, zaczął się opierać. Mnie się, powiada, panna nie podoba i żenić się jeszcze nie chcę. Pani się zaraz gorodniczemu poskarżyła i ojcu Protopopowi; no i ugięli głupca.
Potapycz wysnuwa stąd wniosek, że pani „wszystkich swoją troskliwością otacza". Jakież są pobudki tej troskliwości? Stara się to wytłumaczyć sama Ułanbiekowa — w naukach, których, jak mówi Potapycz, z wielkim wzruszeniem i ze łzami w oczach, udziela wychowanicom przy ich zamęściu.
Żyłaś, powiada, u mnie w bogactwie i w zbytku i nic nie robiłaś; teraz wychodzisz za biednego i żyj całe życie w biedzie, i pracuj, i obowiązki swoje pełnij. I zapomnij, powiada, jak żyłaś u mnie, bo nie dla ciebie to robiłam; sobie to robiłam na pociechę, a ty nie powinnaś nigdy myśleć nawet o takim życiu. I pamiętaj zawsze, że jesteś niczym i ż jakiego jesteś rodu...
Nie myślcie, że Ułanbiekowa mówi to ze złością lub z sarkazmem; bynajmniej — mówi z całego serca, ze szczerego przekonania. Nie odznacza się również specjalną skłonnością do zła; całe nieszczęście, że w ramach swoich idei nie uznaje ona nic prócz siebie. Wydaje się jej, że wszystko inne zostało stworzone, aby jej służyć, podobnie jak zboże nie dla siebie rośnie, lecz dla człowieka... Co począć z takim pojęciami?... A że jest w istocie skłonna czynić dobrze, więc też się troszczy o mężów swoich wychowanic. Potapycz mówi, że kancelistom, których ożeniono z wychowanicami Ułanbiekowej wiedzie się bardzo dobrze.
Bo jeśli taki ma być wypędzony ze sądu albo już go wypędzono, natychmiast skarży się naszej pani, a ona już za niego murem, nawet do samego gubernatora dotrze. I kancelista ten może już i pić, i wszystko, i nikogo się już nie boi...
Powiecie, naturalnie, że to niedobrze, ale mimo wszystko widać, że Ułanbiekowa nikogo nie dręczy i nikomu nie wyrządza zła, że jest kobietą z sercem, że ludziom dobrze życzy i czyni im dobrze.
Właśnie dzięki tej swojej życzliwości (bez ubocznej przyczyny) Ułanbiekowa umyśliła wydać Nadię za mąż za pijaka Niegligientowa. W prostych słowach mówi o tym Wasylisie Pieriegrynownie.
Powiadasz, że on się źle prowadzi; trzeba się wobec tego pospieszyć z weselem. Nadia to dziewczyna z dobrymi zasadami, będzie go hamowała, bo w kawalerskim stanie chłopak się całkiem rozpuści.
Nadia siedzi obok, słyszy te słowa i nie śmie oponować... Wreszcie błaga i płacze, ale wtedy Ułanbiekowa napomina ją i mówi:
Łzy twoje nic dla mnie nie znaczą. Kiedy czegoś chcę, postawię na swoim, nie posłucham nikogo na świecie. I wiedz na przyszłość, że upór twój na nic się nie zda, tylko mnie rozgniewasz.
Mówi wszystko życzliwie i z powagą, ale Nadi nie przynosi to, naturalnie, ulgi. Samodurstwo ukryło tutaj swoje pięści i bicz, nie stało się jednak dzięki temu lepsze, lecz bodajże jeszcze
gorsze. W jednej ze sztuk Ostrowskiego znajdujemy taką samą scenę w rodzinie kupieckiej; jest ona bardziej rubaszna, ale mimo to nie tak oburzająca. Jest to scena z komedii „Niedo brane charaktery", w której Karp Karpycz mówi córce o ślubie swojej bratanicy i rozmawia na ten temat ze swoją żoną, Ulitą Nikitiszną. Przytoczymy tę scenę dla porównania: jest ona bardzo krótka.
Karp Karpycz. Oto będzie u nas niedługo wesele: Matrionę przyłapano w sadzie z subiektem, więc chcę ich pożenić (Matriona zakrywa twarz rękawem); dam mu tysiąc rubli gotówką i wesele — na mój rachunek.
Ulita Nikitiszną. Tobie tylko hulanki w głowie; po to ci wesele potrzebne.
Karp Karpycz. Co jeszcze powiesz?
Ulita Nikitiszną. Nic więcej.
Karp Karpycz (srogo). Nie, powiedz!
Ulita Nikitiszną. Nic, naprawdę., nic.
Karp Karpycz (srożej). Powiedz, posłucham.
Ulita Nikitiszną. Co tu mówić, kiedy nie słuchasz.
Karp Karpycz, Czego tam słuchać, nic mądrego nie powiesz. Ach, Ulito Nikitiszno! (grozi jej palcem). Milcz — powiadam! Chcę, żeby dziewczyna rozumiała, a ty tu swoje... (Matriona zakrywa drugim rękawem, oczy). Trzecią bratanicę tak za mąż wydaję. Jestem dobroczyńcą całej rodziny. Została teraz jeszcze jedna, najmłodsza. Wezmę ją na miejsce Matriony i też z niej zrobię człowieka.
Oto i wymysły, i pogróżki, i gwałt, słowem — samodurstwo; w całej pełni... Ale nie rozwinęło się ono tutaj do takiego wirtuozostwa jak u Ułanbiekowej. Tutaj Matriona wychodzi za mąż za subiekta, z którym przyłapano ją w sadzie — sprawa prosta i jasna. W ten sposób Karp Karpycz wydał zapewne za mąż także inne swoje bratanice. Gdyby mu przyszło na myśl wydać je za tych, za których one chcą wyjść i którzy ich nie chcą, możliwe, że taka myśl właśnie spodobałaby mu się... Ale on nie dorósł jeszcze do takich pomysłów, a Ułanbiekowa już się i tym delektuje. Ponadto sam sposób postępowania Karpa Karpycza jest inny: żonę swoją traktuje gorzej niż Ułanbiekowa swoje wychowanice, nie dopuszcza jej do słowa, prawdo
podobnie nawet ją bije; mimo to jednak żona może mu jeszcze robić jakieś uwagi, gdy tymczasem Nadia nie ośmiela się przemówić słowa do Ułanbiekowej. Jak widać, cywilizowane formy samodurstwa — to niewielka pociecha.
I oto pod wpływem tego ciosu zadanego jej z zimną krwią i ze spokojem budzi się w Nadi gorzkie, rozsadzające piersi uczucie, które każe człowiekowi rzucać się bez rozsądku na złamanie karku, wszystko jedno dokąd: do wody, niech będzie do wody, w objęcia pierwszego lepszego — niech i tak będzie! Stan jej odtworzony został w sztuce Ostrowskiego ze zdumiewającą siłą i plastyką; takich głęboko prawdziwych opisów niewiele jest w całej naszej literaturze. Przytaczaliśmy już tę scenę na łamach „Sowriemiennika", ale pragniemy przypomnieć czytelnikowi raz jeszcze niektóre jej miejsca.
Sama nie wiem, co się ze mną nagle stało, mówi Nadia. Kiedy pani powiedziała wczoraj, żebym nie ośmieliła się z nią rozmawiać, ale wyszła za kogo każe, serce się we mnie przewróciło. Pomyślałam sobie — cóż to za życie. Mój Boże! (płacze). Cóż z tego, że jestem uczciwa, że się strzegę nie tylko przed słowem nieskromnym, ale nawet przed spojrzeniem?... Aż mnie złość na samą siebie wzięła. Po co mam się strzec? — pomyślałam. Nie chcę — nie chcę!... I tak mi serce zamarło — zdawało mi się, że umrę na miejscu, jeśli ona jeszcze jedno słowo powie.
Że spowiedzi tej widać, w jaki krąg bez wyjścia zamyka samodurstwo wszystkich nieszczęśników, którzy ulegają jego wpływom. Nadia nie umie się opanować i pozostać wierna swoim pojęciom w głębokim przekonaniu, że są słuszne i trwałe; jest skromna i uczciwa dążąc do jasno wytkniętego celu, do zamążpójścia... Ale w jej naturalne uczucie ugodził nagle rozkaz, by wyszła za pijanego, niechlujnego nędznika. Rozwiały się jej sny dziewicze, odczuła całe brzemię swego bezlitosnego losu. Marzyła dawniej, jak będzie siedziała z narzeczonym niby jakaś księżna; jak to co dzień będzie święto — i o tym, jak będzie żyła po zamęściu niby w raju i jak się będzie szczyciła... A teraz myśli jej są już inne; przytłacza ją samodurstwo i w dalszej perspektywie również nie widzi nic prócz tego samego samodurstwa:
I pomyśleć tylko — mówi — że ten okropny człowiek zacznie się nad tobą znęcać, błaznować, popisywać się swoją władzą i zginiesz wreszcie marnie!... Życia nie zaznasz i postarzejesz się przy nim... Doprawdy, lepszy już młody panicz...
I rzeczywiście — w „zuchwałości" swojej, jak mówi Nadia, konstatuje, że podoba jej się Leonid, który się już dawno do niej zaleca... Dawniej uciekała przed nim, a teraz wychodzi do niego wieczorem do sadu i rzuca mu się w objęcia. Popłynęli łódką na samotną wysepkę, podpatrzyła ich Wasylisa Pieriegrynowna, doniosła Ułanbiekowej i ta zapłonąwszy wielkim gniewem posyła natychmiast po Niegligientowa (którego przedtem wypędziła, bo przyszedł pijany i tym samym jej uchybił), aby mu powiedzieć, że jego ślub z Nadią ma się możliwie jak najszybciej odbyć...
Zjawia się również Leonid ze swoimi żalami... Ale zatruł się już atmosferą samodurstwa i nie stać go na żaden rozsądny postępek. W „Wychowanicy". mimochodem, ale zdumiewająco prawdziwie przedstawia autor, jak epidemia samodurstwa, rozpylona w atmosferze całego „królestwa mroku", niepostrzeżenie, ale nieuniknienie zatruwa najświeższe nawet natury. Leonid — to letni chłopak, niezły i niezbyt głupi, którego charakter jeszcze się zresztą nie ukształtował. Ale patrzcie, jakie ma już zapędy, jak jest do głębi zepsuty i jak całe otoczenie sprzyja jego dalszemu rozkładowi, jak mu wszyscy pomagają, aby stał się najohydniejszym samodurem. Ileż są warte same rozmowy z Potapyczem! Oglądając majątek Leonid mówi do Potapycza: „Przecież to wszystko będzie moje". I Potapycz odpowiada: „Wszystko to panicza i my także będziemy należeli do panicza... Jak służyliśmy pani i nieboszczykowi panu, tak i paniczowi służyć będziemy. Przecież — ta sama krew... I tak ma być". Leonid mówi również o tym, że żadnej posady nie obejmie, bo go „tam może będą zmuszali do pisania..." Potapycz i na to odpowiada: „Nie, paniczu, a po cóż panicz miałby się sam trudzić! Cóż to za sposób! Paniczowi posadę by znaleźć — taką pańską, delikatną; kanceliści będą pracowali, a panicz będzie ich naczelnikiem. Ranga przyjdzie już sama przez się..."
Leonid skarży się z kolei, że dziewczęta od niego stronią. Potapycz tłumaczy, że wynika to stąd, iż mamusia pragnie i jego ustrzec, i dziewczęta. Dodaje:
„Cóż, paniczu: mamusia, zwyczajnie, musi być sroga jak to kobiety. A paniczowi —_ co tam! Panicz powinien postępować tak, jak wszyscy młodzi panowie postępują. Trzeba już iść takim samym porządkiem. Czy panicz gorszy od innych? Będzie paniczowi wstyd".
Leonid. Tak, tak, ale nie umiem rozmawiać z dziewczętami.
Potapycz. Po co z nimi długo rozmawiać? O jakich tam naukach z nimi rozmawiać? I tak nic nie rozumieją! Zwyczajnie — panicz, no i koniec...
Leonid przejmuje się szybko tymi pojęciami. W scenie z Nadią, w sadzie, okazuje się pustyni i złym chłopcem — niczym więcej; ale w scenie ostatniej, kiedy się dowiedział o gniewie matki i o grożącym Nadi losie, jest wprost wstrętny... Krząta się, pyta, czy nie można pomóc, na pozór Nadi współczuje, ale w istocie już go ona nic nie obchodzi... Można by zaradzić nieszczęściu w jeden tylko sposób: Ułanbiekowa jest rozgniewana przede wszystkim dlatego, że jej ulubieniec, dziewiętnastoletni lokaj Grześ, nie nocował w domu; Grześ odszedł i zwalił się na siano, mało troszcząc się o gniew pani; trzeba, aby przyszedł i poprosił ją o przebaczenie — Ułanbiekowa rozweseli się wtedy i można będzie uzyskać przebaczenie dla Nadi. Wasylisa Pieriegrynowna uszczypliwie proponuje Leonidowi — niech poprosi Grzesia, żeby poszedł do pani. Ale chłopiec pomyślawszy trochę odpowiada: „Nie, to dla niego za wielki honor..." I przesądziwszy tą odpowiedzią los Nadi zaczyna się znowu dopytywać: „Co robić", i nie szczędzi słów współczucia... Nadia traci wreszcie cierpliwość i mówi: „Nie trzeba się więcej takimi głupstwami niepokoić; panicz przecież niedługo pojedzie do Petersburga; niech się panicz tam dobrze bawi. Cóż panicza ja obchodzę". Leonid czuje się dotknięty i pyta: „Czemu tak do mnie mówisz?" „Dlatego, że z panicza jeszcze chłopiec, odpowiada Nadia i dodaje: lepiej już, żeby panicz dokądś wyjechał! Bo jak mi cierpliwości zbraknie... staw tu niedaleko!..." I Leonid, nieco zakłopotany, ale w głębi duszy bardzo zadowo
lony, że może z tym jakoś skończyć, mówi: „Rzeczywiście, pojadę na tydzień do sąsiadów..." I opuszcza Nadię, która wczoraj rzuciła się w jego objęcia pod wpływem tego sarniego uczucia, jakie każe jej dzisiaj rzucić się do stawu...
Zatem to jest właśnie źródło upadku, przyczyna moralnego zepsucia, którym tak przesycone jest całe „królestwo mroku".
Póki myślałam, że jestem człowiekiem jak inni — mówi Nadia — byłam inna. A kiedy zaczęła mną ona jak lalką rozporządzać, kiedy się przekonałam, że jestem jakby w niewoli, że nikt mnie nie obroni, zrodziła się we mnie zuchwałość... Przepadł gdzieś strach, przepadł gdzieś wstyd. Niechaj sobie chociaż jeden dzień użyję — i niech co chce będzie,
o niczym nie chcę wiedzieć...
Tak myśląc idzie dziewczyna na spotkanie swojej zagłady
i w istocie szczęście jej trwało tylko jakąś godzinę... Ale pozbawiono ją nawet wspomnienia wczorajszej sceny miłosnej, bo już je zatruło i splamiło obecne zachowanie Leonida. „Komu się oddałam, komu przypadły moje czyste, dziewicze pieszczoty?!", myśli teraz bez wątpienia nieszczęsna dziewczyna i wstyd, że się tak bardzo oszukała, będzie jej silniej i dłużej dokuczał niż żal po stracie niewinności. Prawdę mówiąc niemoralność jej postępku polega przecież tylko na tym, że pod wpływem uniesienia rozporządziła się swoją osobą tak bardzo głupio... Cóż miała jednak zrobić?... Już nie tylko poczucie prawa powstrzymywało ją od jawnego buntu przeciw woli „dobrodziejki", ale po prostu bezsilność, niemoc. Dokąd się miała udać, gdzie i jakiej szukać obrony, z czego wreszcie żyć?... Po tym, co zrobiła, pozostawało jej tylko jedno: utopić się w stawie... Ale i to przecież niewielka radość!...
Tu właśnie widzimy drugą przyczynę, która tłumaczy, dlaczego samodurstwo, samo przez się słabe i od dawna już przegniłe od wewnątrz, trzyma się tak silnie. Wobec absurdalności i ohydy samodurstwa uciśnieni ludzie nie trwaliby tak potulnie i bez sprzeciwu przy swoim czysto biernym i skostniałym poczuciu prawa, które przerodziło się w tępe korzenie się przed autorytetem cudzej woli, gdyby samodurstwa tego nie popierało
coś żywszego i istotniejszego. Popiera je stale troska ludzka o zaspokojenie swoich potrzeb materialnych. Ta potrzeba wraz z tępym i bezmyślnym poczuciem prawa nader sprzyja rozkwitowi samodurstwa. Gdyby poczucie prawa nie było w ludziach z „królestwa mroku" tak skostniałe i bierne, dążność do poprawy warunków materialnych skierowałaby się oczywiście na całkiem inne tory. Mitia nie skarżyłby się na pryncypała, do którego nie ośmiela się przemówić słowa uważając jego wolę za prawo, lecz uznałby po prostu, że może z całą słusznością zażądać od niego podwyżki. Sam Podchaluzin nie oszukiwałby klientów na miarach i w rachunkach, ulegając woli pryncypała jako najwyższemu prawu i ciułając przy tym grosze dla siebie, ale po prostu zażądałby udziału w zyskach Bolszowa, zwłaszcza że prowadzi już wszystkie jego interesy. Wtedy oczywiście
i Bolszowowi nie byłoby potrzebne bankructwo. Odechciałoby mu się panoszyć. Z drugiej strony, gdyby nie potrzeby materialne, Andrzej. Titycz nie drżałby tak przed ojcem, a Nadia nie musiałaby żyć na łasce u Ułanbiekowej i nawet Tiszka nie szanowałby Podchaluzina... Ale w obecnym stanie rzeczy, gdy dobra materialne potrzebne każdemu człowiekowi są w ręku samodurów, . pozostająca pod ich wpływem strona słaba i uciśniona musi być i pod tym względem zależna od łaski jakiegoś samodura Torcowa lub Ułanbiekowej. Można by od nich zażądać tego, czym zawładnęli nieprawnie, ale poczucie prawa nie pozwala naruszać należnego im szacunku... Cóż stąd wynika? Konsekwencje są, zdaje się, jasne: trzeba „bez szemrania prosić" samodurów, żeby żyjąc sami pozwolili żyć także innym... Aby jednak uczynili prośbie zadość, należy uzyskać ich łaski; w tym celu zaś trzeba się z nimi we wszystkim zgadzać, ulegać im i w razie potrzeby „cierpliwie krzyż swój znosić..." Krzyż to nie lekki, sądząc z „gwałtownego charakteru" Gordieja Karpycza lub pani Ułanbiekowej oraz z ich bezgranicznej głupoty... Do tego wszystkiego trzeba się przygotować, wychować się, a mianowicie: przełamać swój charakter, wybić z głowy fanaberie, to jest własne przekonania, ukorzyć się, to znaczy odpędzać wszelką myśl
o swoich prawach i o godności ludzkiej. Samodurom udaje się zmusić do tego wszystkich ludzi, którzy rodzą się w granicach ich wpływów; dlatego mają zawsze pod ręką tak wielu bezwolnych Mitiów, Andrzejków, niewolniczo pokornych Potapyczów itp. Jeśli zaś znajdzie się człowiek, który po tresurze samodurstwa zachowa jeszcze jakiś cień samodzielności i którego rozum potrafi jeszcze zdobyć się na własną myśl, to dla człowieka tego jedyna droga stoi otworem: jak się już przekonaliśmy, istotą samodurstwa jest głupota i ciemnota, a więc nic łatwiejszego, jak samodura oszukać. Człowiek, który zachował resztki rozumu, bezwzględnie się na to decyduje w tym kręgu „królestwa mroku", jeśli się tylko decyduje na działalność praktyczną; stąd też przysłowie, że „mądry człowiek musi być oszustem".
A zatem reprezentanci samodurstwa sprawują władzę nad dwiema kategoriami swoich wychowanków i klientów, nad żywymi i nieżywymi. Nieżywi — zgnębieni i nieruchomi — leżą już spokojnie i nie czynią żadnych wysiłków: przesunie ich kto z miejsca na miejsce, to dobrze, a nie przesunie — to zgniją. Żywi natomiast starają się wciąż zająć miejsce lepsze i w pobliżu samodura, a jeśli zdarzy się okazja, podstawić mu nogę, żeby wziąć go za łeb i samemu się panoszyć. Nowy samodur bywa już gorszy, niebezpieczniejszy i dłuższe jest jego panowanie, gdyż jest przebieglejszy od swego poprzednika i nauczony jego gorzkim doświadczeniem. Tak się tu życie toczy: miejsce jednego samodura zajmuje drugi, pod inną postacią i bardziej ucywilizowany. Na przykład Ułanbiekowa jest ucywilizowana w porównaniu z Bruskowem, ale wszyscy mają w gruncie rzeczy te same wymagania i ten sam charakter. Żywe natury spośród uciśnionych uciekają się do oszustw, a nieżywe starają się swoim bezwładem i pokorą zasłużyć na łaskę samodura i kroplę ożywczej wody (której udziela on im zresztą bardzo rzadko, aby nie nabrali zbyt wiele życia).
Na podstawie tych krótkich i prostych wywodów nie trudno zrozumieć, dlaczego brzemię stosunków samodurstwa w „kró
lestwie mroku" ciąży przede wszystkim kobietom. Obiecaliśmy w poprzednim artykule omówić niewolnicze położenie kobiety w rodzinie rosyjskiej na podstawie komedii Ostrowskiego. W tym artykule powiedzieliśmy o tym, zdaje się, dosyć wiele; należy dodać kilka słów o przyczynach tego stanu rzeczy, przy czym powołamy się na komedię, o której dotychczas nie mówiliśmy ani słowa — na „Biedną narzeczoną".
Zgodnie ze strukturą naszego społeczeństwa kobieta prawie wszędzie odgrywa teraz rolę, jaką odgrywali w starożytności pasożyci: musi zawsze żyć na cudzy koszt. Z tego wynika krzywdzący sąd o kobiecie, jaki wyrabia sobie społeczeństwo... Co prawda na cudzy koszt żyją również w „królestwie mroku" i sami panowie domu, jak Bruskow, Bolszow i inni. Ale ci uzurpują sobie wytrwale jakieś przez nikogo nie nazwane, ale przez wszystkich uznawane prawo do próżniactwa. Ponadto usprawiedliwiają się nawet zasadami ekonomii politycznej: imają kapitał (skąd i jak go zdobyli — to już nikogo nie obchodzi!) i zgodnie z prawem korzystają z procentów... A jeśli procenty z obrotu kapitałem okazują się nieco wygórowane, to tutaj znowu nikt nie jest winien — konkurencja jest widać słaba. Należy wreszcie zważyć również to, że samodur, jak mniemają wszyscy i on sam, jest początkiem, ośrodkiem i głową swego otoczenia; a więc choć sam nawet nic nie robi, za to praca innych należy jednak do niego. On przecież udziela praw i środków działania; bez niego ludzie są niczym. Jusow w „Intratnej posadzie" mówi: „Zwrócił na ciebie uwagę — jesteś człowiekiem, żyjesz; a nie zwrócił — cóż znaczysz?" Wobec tego o nieróbstwie samodurów nie ma potrzeby mówić. Należy pomówić o drugiej połowie „królestwa mroku", o tej, którą nazwaliśmy uciśnioną. Tutaj na ogół wszyscy pracują. Oczywiście, nie jest to praca swobodna, samodzielna; pracują w zależności od zachcianek samodura i często zmuszeni są robić wcale nie to, co należy i czego sobie życzą... Przypomnijmy, jak Andrzej Bruskow rwie się do nauki, jak Mitia dąży do tego, żeby „wykształcić się" i jak im się to nie udaje. Są skrępowani bardzo w swojej działalności właśnie dlatego, że nie mają zapewnionego bytu,
że zależą materialnie od pierwszej lepszej zachcianki samodura... Ale mimo wszystko mogą jeszcze mieć nadzieję, że samodur ich ni z tego, ni z owego nie wypędza i nie porzuci: wszyscy oni coś robią i przynoszą mu korzyść. Torcow, na przykład, ma subiektów za nic, tak samo Wyszniewski w „Intratnej posadzie" urzędników; mogą ich codziennie zmieniać. Ale na miejsce ustępujących trzeba przecież kogoś znaleźć; Torcowowi wciąż są potrzebni ludzie, a więc choćby ze względu na swój konserwatyzm nie będzie bez potrzeby wypędzał tych, którzy mu nie oponują, lecz dogadzają. Ponadto praca mężczyzny, jeśli jest nawet podrzędna i zależna, wymaga przecież od niego pewnego stopnia rozwoju; toteż nawet w pojęciach samych Bruskowów dla chłopców przewiduje się od dzieciństwa znacznie szerszy zakres wiadomości niż dla dziewcząt. Andrzej Bruskow w fabryce ojca zna się na wszystkim najlepiej. Musiał wobec tego coś niecoś widzieć, jeśli się nawet nie uczył systematycznie, jak należy. A o córkach matka Andrzeja mówi bardzo naiwnie: „Co tam córki! Córki i zamknąć można, i kłopotu z nimi mniej — ani uczyć nie trzeba, ani nic". Zdaniem jej, córek o tyle tylko należy doglądać, by je przed chłopcami ustrzec do zamęścia: a potem już mąż strzec będzie żony przed obcymi...
We wszystkich omówionych przez nas dotychczas komediach Ostrowskiego widzieliśmy, jak mieszkańcy „królestwa mroku" dają wyraz całkowitej pogardzie dla kobiet, tym bardziej beznadziejnej, że jest dobroduszna. Nie widzimy tu nawet rozdrażnienia, z jakim na przykład pewien pan strofował kupca, który ośmielił się pisać o zagadnieniu chłopskim. W tym rozdrażnieniu, mimo że podyktowane jest pychą, przebija wszakże jakaś pełna niepokoju czujność, niejasne przeświadczenie, że strona przeciwna ma jednakże pewną siłę; lekceważący ton jest tu sztuczny. Nic podobnego nie ma w tonie, jaki w komediach Ostrowskiego panuje między mężami i żonami, między ojcami i córkami w „królestwie mroku". Panowie ci nie irytują się, nie występują poważnie przeciwko stanowisku kobiet; pozwalają nawet swoim żonom sprzeczać się z sobą... Ale nie mieści się im po prostu w głowie, że kobieta jest takim samym
człowiekiem jak oni i że należą się jej prawa. Nawet same kobiety tak nie myślą. „Co tam kobieta! Kura, to nie ptak, kobieta, to nie człowiek" powtarzają one za Niczkiną w „Świątecznym śnie", Kobieta nic nie robi, nie zarabia, nie odgrywa żadnej roli w społeczeństwie, nie jest żądną instancją w interesach. Bez względu na to, kim jest ona sama, jest — po ojcu lub po mężu... I znosi to bez szemrania, w przekonaniu, że tak być powinno, tak już jest od wieków, a więc — taki już los... Nieśmiałe próby, które podejmuje, by dowieść, że też coś znaczy, ograniczają się chyba tylko do takich pogawędek, jak następująca rozmowa Ulity Nikitiszny z Karpem Karpyczem w „Niedobranych "charakterach". Przytaczamy tę rozmowę, gdyż prócz potwierdzenia naszej myśli znajdujemy tutaj jeden z przykładów mistrzostwa, z jakim Ostrowski odtwarza najbardziej nieuchwytne momenty pospolitości i tępoty, na które natrafiamy wszędzie w „królestwie mroku" i które wraz z samodurstwem stanowią podstawę jego istnienia.
Ulita Nikitiszna: (Przyrządzając herbatę) Teraz wszędzie muar antik wchodzi w modą.
Karp Karpycz: Co to za muar antik?
Ulita Nik.: Taka materia.
Karp Karp.: No, niech ją tam.
Ulita Nik.: Ja tak sobie... Jeśliby Serafimoczka za mąż wyszła, to bym sobie chyba uszyła... Wszystkie damy noszą. Karp Karp.: Alboś ty dama?
Ulita Nik.: Zwyczajnie, dama.
Karp Karp.: Zrozum — nie mogę tego słuchać, kiedy się nazywasz damą.
Ulita Nik.: A cóż to za słowo — dama. Cóż w nim... (szuka słowa) nieprzyzwoitego?
Karp Karp.: Po prostu nie lubię! Oto i wszystko!
Ulita Nik.: No, a Serafimoczka — to dama?
Karp Karp.: Wiadomo, że dama: edukowana i jeszcze pana za męża miała; a ty co, zawsze byłaś babą, a jak mąż się wzbogacił, toś się stała damą. Wymiarkuj sobie tylko. Ulita Nik.: No, nie! Tylko przecież... Jakże to!
Karp Karp.: Powiedziałem — milcz! I basta! (Milczenie).
Ulita Nik.: Kiedy była ta bitwa?
Karp Karp.: Jaka bitwa?
Ulita Nik.: No, niedawno, nie pamiętasz czy co?
Karp Karp.: No i co?
Ulita Nik.: Tylu prostych żołnierzy oficerami zrobili. Karp Karp.: Ale przecież nie baby. Za swoją służbę każdy otrzymuje, co mu się należy.
Ulita Nik.: Do nas przychodzi mieszczka, która mówiła, że kiedy jej bratanek zda egzaminy, to i ona będzie szlachetnie urodzona.
Karp Karp.: Tak, doczekasz się.
Ulita Nik.: A mówią, że w jakichś tam krajach są pułki z kobiet.
Karp Karp.: (Śmieje się). Gwardia! (Milczenie).
Ulita Nik.: Powiadają, że to grzech pić herbatę.
Karp Karp.: Jeszcze czego.
Ulita Nik.: Bo ona z ziemi niechrześcijańskiej przychodzi.
Karp Karp.: Mało to z ziemi niechrześcijańskiej przychodzi. Ulita Nik.: Bo na przykład: chleb z chrześcijańskiej ziemi i my go jemy w porę. A herbatę kiedy pijemy? Ludzie na sumę, a my do herbaty; o, teraz nieszpory — a my przy herbacie. Więc grzech.
Karp Karp.: To pij w porę.
Ulita Nik.: Ale przecież...
Karp Karp.: Ale przecież — milcz. Rozumu nie masz, a rozmawiać lubisz! (Milczenie).
Ulita Nik.: Jaka Serafimoczka szczęśliwa! Miała pana za męża i panią się stała; owdowiała i wszystko jedno pani. A jak teraz za księcia wyjdzie, to chyba księżną będzie.
Karp Karp.: Przecież po mężu.
Ulita Nik.: No, a jak Serafimoczka za księcia wyjdzie, czy ja ciągle będę niczym? Przecież to moje dziecię.
Karp Karp.: Z tobą rozmawiać, to tylko myśli z głowy wylatują. Myślałem o interesach, a ty tu ze swoją rozmową i z głupstwami. Przecież waszego babskiego gadania przez całe życie nie wysłuchasz. Powiadam ci — milcz! Krótko i węzłowato.
Po tej rozmowie Karp Karpycz monologuje, że „gdyby bab w strachu nie trzymać, nikt by sobie z nimi nie poradził". Tylko, powiada, mężczyzn kuszą. „Młody, niedoświadczony człowiek leci jeszcze na ich wdzięki, ale człowiek, który nabrał rozumu i w latach się już posunął, ten na kobiece wdzięki nie zważa, wręcz mu już obrzydły..." Pod tym właśnie kątem widzenia
patrzą na kobiety wszyscy w „królestwie mroku" i uważają to jeszcze za ustępstwo... Widać, że utrzymują się u nas dotychczas resztki poglądów wschodnich. Kobiet nie sprzedaje się jawnie na rynkach, jak to robiono na wschodzie, ale trudno twierdzić, że się ich nie sprzedaje w ogóle. I nawet sposób sprzedaży jest jeszcze wciąż cyniczny i bezwstydny, jak to potwierdza kilka egzemplarzy swatek przedstawionych przez Ostrowskiego w różnych jego komediach. Nie będziemy tych postaci omawiali, gdyż i tak już zbytnio nadużywamy cierpliwości czytelnika; trudno jednak nie przypomnieć sceny swatów w „Biednej narzeczonej". Cała ta sztuka jest doskonale prosta i powszednia, brak w niej wszelkich ostrych momentów, jak np. medytacje wdowy Kukuszkiny w „Intratnej posadzie". Ale mimo to człowieka, który usiłuje wgłębić się w komedię, strach ogarnia przy tym wszystkim — jak to się swata dziewczynę, jak się matka stara, by ją wydać za mąż, przy tych rozmowach
o kawalerach, wreszcie... Anna Pietrowna, matka Marii Andriejewny — to kobieta słaba, prosta i z równie słabą głową, jak sama o sobie mówi. Każdy jej krok świadczy wyraźnie o tym, że wyrosła i spędziła wiele lat także pod jakimś uciskiem, który pozbawił ją zdolności i chęci do samodzielnej działalności. W niczym się nie orientuje; nie «wie, do kogo się zwrócić i do czego się wziąć, krząta się i miota bez jakiegokolwiek celu
i wciąż się skarży na córkę, że tak długo za mąż nie wychodzi. Świadoma tego, że jest niczym, powtarza raz po raz:
Jakże to bez mężczyzny w domu, sama już nie wiem... Cóż my tu wiemy... Oto policjant przyniósł jakiś papier. Kto go tam przeczyta? To nie na kobiecą głowę! Chodzisz jak głupia! Cały ranek się biedzę i pieniędzy nie mogę policzyć... Jak się obejść bez mężczyzny. Nie wiem już sama, a to nieszczęście.
Jak widać, jest to takie nic, że przed mężem czy przed kimś silniejszym nie ośmieli się zapewne pisnąć. Atmosfera samodurstwa i ją owionęła, i ona, lekkomyślna i głupia, decyduje o losie córki, gani ją, strofuje, przypomina jej obowiązek posłuszeństwa, przy czym brak jakichkolwiek oznak tego, że rozumie uczucia ludzkie i żywą osobowość. Są to wszystko zwykłe i nie
wątpliwe oznaki nałogu samodurstwa dowodzące właśnie, z jaką łatwością ulegają mu nawet najmniej podatni ludzie. Dla samodurstwa, jak widać, nie istnieje ani płeć, ani wiek, ani tytuł. Kobiety, z reguły tak w „królestwie mroku" uciskane i pogardzane, mogą być także samodurami, i jeszcze jakimi! Na przykład — Ułanbiekowa... Malcy i starzy, kupcy, urzędnicy, obywatele ziemscy — słowem wszyscy zaczynają się panoszyć przy pierwszej sposobności... Przez wszystkich pogardzany człowiek, tysiąc razy pobity i opluty, drży przed wszystkimi i, jak się zdaje, takie już z niego pokorne niewiniątko, że nikomu wody nie zmąci!... Ale niech mu się tylko urodzi syn, niech mu tylko wpadnie w ręce jakiś wychowanek, sługa, podwładny — zacznie się natychmiast panoszyć, drżąc przy tym nadal przed każdym spotkanym na ulicy człowiekiem, który mu się nie kłania... Takie już jest „królestwo mroku", taka obowiązuje tu hierarchia: charakter człowieka ma niewielkie znaczenie... „Najwięcej robi się tu przez niepowściągliwość albo z głupoty", jak mówi Borodkin.
W pierwszym naszym artykule o „królestwie mroku" staraliśmy się przedstawić, w jaki sposób popełnia się tam najcięższe przestępstwa, w jaki sposób wytwarzają się nieludzkie stosunki między ludźmi — bez szczególnej złości i przebiegłości, ale po prostu z głupoty i w wyniku zasklepiania się w pewnych bardzo ciasnych i mętnych pojęciach. Przypominając to czytelnikom zaznaczamy tutaj tylko, że Anna Pietrowna jest jednym z żywych przykładów takiej właśnie niemoralności wynikającej z głupoty. Jej stosunek do córki jest od początku do końca prawdziwie niemoralny: co chwila dopieka Maszeńce doprowadzając ją swoimi nieustannymi skargami i wyrzutami do strasznego rozstroju nerwowego, do histerii:
Chowałam cię, strzegłam i czym mi to odpłacasz?... Uparłaś się przy swoim kaprysie i nie wychodzisz za mąż, a matka niech sobie na stare lata płacze... Przecież nic nie mamy; gdzie się na starość podzieję — kucharką będę czy co... A z ciebie prawdziwe ladaco, o matce zapomniałaś, nic dla matki zrobić nie chcesz... Cóż, może się dobrzy ludzie znajdą i staruszki nie opuszczą!
Słów takich słucha Maria Andriejewna stale, codziennie, co godzina. Cóż to za matka, która ma tak dalece lichwiarski stosunek do córki! Czyż nie ujawniają się tutaj tendencje samodurstwa, z którymi zetknęła się wprawdzie przelotnie i które nie są właściwe jej charakterowi, ale zdołały mimo wszystko uczynić ją nieznośną dla otoczenia? Taki człowiek i takie stosunki powinny oburzać do głębi duszy... Ale Anna Pietrowna rozbraja nas swoją niezwykłą dobrodusznością i ograniczeniem. Nie jest w gruncie rzeczy niemoralna, lecz brak jej tylko zasad moralnych, brak jej wszelkich zasad humanitarnych. Wydać córkę za mąż — to jej monomania; co tu począć? Nalega, by Masza wyszła za mąż za Bieniewoleńskiego, co wynika z dwóch przyczyn: po pierwsze, Bieniewoleński zacznie w ich sprawie starania w senacie, a po drugie, matka nie może sobie wyobrazić, że dziewczynie nie jest wszystko jedno, za kogo wychodzi za mąż. Kiedy Maszeńka oświadcza, że Bieniewoleński jest jej wstrętny, Anna Pietrowna nie może tego w żaden sposób zrozumieć —. początkowo nie zwraca na to uwagi i mówi, że Masza nabiła sobie głowę głupstwami i że się sama dwadzieścia razy rozmyśli, a kiedy córka odmawia powtórnie, tłumaczy sobie: „to tylko kaprys, tylko dlatego, żeby matce zrobić na przekór". Należy przy tym dodać, że sama nawet Bieniewoleńskiego w ogóle nie zna i całkiem go nie pochwala. W scenie końcowej, kiedy jest już po wszystkim, opamiętała się i pyta Maszę: „Czy on ci się podoba? Przyznać trzeba, żeśmy się z tym prędko uwinęli: kto go tam wie — trudno w niego wleźć". Cóż począć z taką naiwnością. Nawet się gniewać na nią nie można... Dziwi tylko i jeszcze smutniejsze wydaje się to środowisko, w którym wyrastają i wegetują podobne indywidua.
W takim oto środowisku męczy się właśnie Maria Andriejewna, prosta, słabo rozwinięta dziewczyna o bardzo jednak delikatnej i szlachetnej naturze. Męczy się przede wszystkim dlatego, że matka chce się jej jak najprędzej pozbyć i nie poprzestając na swatkach sama stara się dla niej na wszystkie strony o kawalerów. Do jakiego stopnia przestrzega się w tym
wszystkim delikatności, widać na przykład z listu pisanego do Anny Pietrowny przez jej przyjaciela, poczciwego starego Dobrotworskiego.
Co się tyczy tego punktu, o który mnie pani prosiła — pisze on — to we wskazanym urzędzie byłem: urzędnikówkawalerów godnych Marii Andriejewny nie ma; jest jeden, ale wątpię, czy się pani spodoba, bo jest wysokiego wzrostu — znacznie wyższy ponad przeciętność — i dziobaty. Jak się jednak dowiedziałem od sekretarza i innych współpracowników, prowadzi się dobrze i nie pije, co, jak mi wiadomo, jest dla pani bardzo pożądane. Czy nie rozkaże pani rozejrzeć się w innych urzędach, co wykonam z największą przyjemnością.
Ten list Anna Pietrowna każe czytać samej Maszeńce! Zrozumiałe jest, że się biedna dziewczyna obraziła; ale matka nie może w żaden sposób zrozumieć, o co tu chodzi!
Dlaczego nieszczęsna Masza znosi to wszystko? Co ją przykuło do tej otchłani? Cóż — jest biedną panną, więc gdzie się podzieje, co jej pozostaje innego, jak czekać lub szukać korzystnego zamęścia. Być żoną — oto jej zawód, praca, kariera, przeznaczenie. Jak wyrobnik szuka pracy, urzędnik — posady, biedak — jałmużny, tak dziewczyna musi szukać męża... Śmieją się z tego współcześni liberałowie; ciekawe jednak — cóż w istocie będzie u nas robiła dziewczyna, która nie wyszła za mąż? Zastanówcie się tylko, a okaże się, że Anna Pietrowna mówi zupełnie słusznie:
Czym jest niezamężna kobieta? Niczym... Co ona znaczy? Wdowie już źle, a dziewczynie — to całkiem niedobrze! Kobieta powinna mieszkać z mężem, gospodarować, wychowywać dzieci. A cóż będziesz robiła, jeżeli zostaniesz starą panną? Pończochy na drutach!...
Słowa te są w swojej głupocie słuszne i dają dostatecznie kategoryczną odpowiedź na pytanie, dlaczego kobieta jest u nas traktowana jak niewolnica i dlaczego samodurstwo tak bardzo ją gnębi.
Pewną samodzielność kobieta może sobie zapewnić, jeśli ma pieniądze w ręku. Przedstawia to Ostrowski w sztuce „Niedobrane charaktery". Dystyngowany Paul jest bardzo uważny
i pokorny w stosunku do żony w nadziei, że wyprosi u niej pieniądze. Ale nawet pieniądze mają jakąś inną wagę w ręku kobiety niż w ręku mężczyzny. Pojęcie o bogactwie jakiegoś samodura zespala się dosyć szybko z pojęciem jego osoby, zapewne dlatego, że rozporządza on przecież swoimi pieniędzmi sam i sam nimi obraca. Dlatego właśnie w stosunkach z bogaczem każdy stara się o możliwie największy udział w jego zyskach; w stosunkach zaś z bogatą kobietą stara się już wręcz
o to, żeby zawładnąć jej majątkiem. Osoba kobiety nie ma zaś tutaj żadnego znaczenia. Rozumie to bardzo dobrze Serafima Karpowna, wierna naukom swego ojca. Wychodząc za mąż zapowiada zawczasu, że nie da mężowi pieniędzy, i mówi: „Czymże ja wtedy będę bez kapitału? Nic przecież nie będę znaczyła" — na co jej ojciec odpowiada wielomówiącym „zwyczajnie"!... Po ślubie dotrzymuje swojej obietnicy: kiedy mąż poprosił ją o pieniądze, wyjechała do tatusia, a mężowi napisała list, w którym między innymi filozofuje w następujący sposób:
Cóż będę znaczyła, kiedy nie będę miała pieniędzy — nic wtedy nie będę znaczyła! Kiedy nie będę miała pieniędzy — a pokocham kogoś, a ten ktoś mnie nie będzie kochał.. A jeżeli będę miała pieniądze —
i pokocham kogo, ten mnie będzie kochał i będziemy szczęśliwi!...
I Serafima Karpowna rozumuje przecież słusznie!...
Zresztą to w ogóle rzadki wypadek, aby kobiecie dostały się do rąk pieniądze. Chyba że miała bogatego męża i wcześnie owdowiała. Bo — skądże do niej pieniądze? I cóż z nimi pocznie? Roztrwoni w modnych sklepach lub rozda klasztorom, zależnie od swego wieku i upodobań. Nic więcej nie może zrobić. Lepiej już użyć ich rozumnie na coś praktycznego... Ustawowo dziedziczy ona zresztą tylko czternastą część majątku, a jeśli się uda obejść prawo — i tyle nie dostanie... Przecież wszystko jedno: pieniądze nie utrzymają się przy niej. Chyba że kupi sobie dobrego męża... I to się zresztą prawie nigdy nie udaje. O bogate panny starają się tylko tacy kawalerowie, jak Wichoriewowie, Baranczewscy, Balzaminowowie, Prieżniewowie... Wszyscy ci panowie należą do tej kategorii, o której Nieujedienow w „Świątecznym śnie" mówi, co następuje:
Pcha się jeden z drugim na posadę, na jaką się tylko da, popracuje tydzień, drugi, pokręci nosem, widzi — nic z tego nie będzie; bo to i rozumu mało, i uczył się źle, dwóch zliczyć nie umie i leniuch jakich mało, a chciałoby mu się panem być, zacznie więc po ulicach się wałęsać i chodzić na zabawy — czy nie trafi się jakaś idiotka z pieniędzmi...
Rzeczywiście, wszyscy ci panowie tacy są piękni i głupi, że aż mdli na ich wspomnienie: w większości albo służyli, albo pragną służyć w wojsku, skłonni są do samodurstwa i bardzo lubią, gdy się ich uważa za ludzi wykształconych. Ale są pod każdym względem tak samo ciemni jak reprezentanci samodurstwa. i nie wydają się w tym środowisku śmieszni tylko dzięki systemowi samodurstwa, zabraniającemu się uczyć tym, którzy w hierarchii społecznej stoją od samodurów niżej, a zwłaszcza — kobietom.
Analizując komedię „Do cudzych sań nie siadaj" mówiliśmy już dostatecznie wiele o tym, dlaczego Wichoriew zdołał oczarować Awdotję Maksymownę. Tutaj zwrócimy tylko uwagę na podobny stosunek Marii Andriejewny do Miericza w „Biednej narzeczonej". Odżegnaliśmy się już przedtem od analizy poszczególnych walorów artystycznych, jakie wykazują sceny i postaci z komedii Ostrowskiego; nie będziemy również analizowali szczegółowo charakteru Miericza. Pragniemy jednak zwrócić uwagę, że naszym zdaniem Ostrowski z zadziwiającym kunsztem zdołał odtworzyć postać przyzwoitego, niezłego, niewstrętnego, ale od stóp do głów pospolitego człowieka. Nie jest to odbitka jednego z typów odtworzonych w kilku egzemplarzach w najlepszych utworach naszej literatury: nie jest to ani Oniegin, ani Pieczorin, ani Grusznicki nawet, nie jest to nawet w ogóle niepotrzebny człowiek. Ci mimo wszystko kryją w swej duszy coś, co uważają za swoje dobro, co jest im drogie, czym są — jak się im zdaje — poważnie przejęci. Całe nieszczęście tylko, że są to ludzie z natury płytcy, którzy nie szli drogą poważnego rozwoju, tak że nic nie dociera w głąb ich świadomości i niczemu nie mogą się poświęcić całą duszą. Ale Miericz nie ma nawet niegłębokich przekonań: każda prawda, każde poważne uczucie i dążenie jakoś od niego odbija; jak gdyby nie tylko nie żył nigdy świadomym życiem, ale nie ro
zumie nawet w ogóle, co to właściwie znaczy... Bezgraniczna pospolitość, w której nic się nie uwypukla i której nic nie przyozdabia, pospolitość prawdziwa, leżąca w naturze, bije z każdego jego słowa, z każdego ruchu. Takiego człowieka pokochała niegłupia i prawdziwie uczuciowa dziewczyna!... Oto nieuchronne następstwa systemu wychowania, który uważa za swój obowiązek, by możliwie jak najbardziej krępować i uciskać młodą naturę i trzymać ją najdłużej w nieprzejrzanym mroku...
Maria Andriejewna jest biedna i Miericz, naturalnie, nie żeni się z nią. Zalicza się do tych młodych ludzi, którym potrzebny jest bogaty ożenek. Ale w „królestwie mroku" bywa i tak, że nierozsądni biedacy żenią się z biednymi dziewczętami... Wtedy zaczyna się prawdziwe piekło!... Przedstawił je Ostrowski w „Intratnej posadzie". Czytelnicy nasi, naturalnie, pamiętają historię młodego Żadowa, krewnego pewnej poważnej figury, który denerwuje wujcia swoim liberalizmem, traci jego łaski, potem żeni się z nadobną i dobrą, ale biedną i głupią Poliną. Przez czas pewien znosi niedostatek i wyrzuty żony, po czym przychodzi znowu do wuja — by go już prosić o intratną posadę.
Sposób, w jaki autor przedstawił stosunki rodzinne oraz ich wpływ na działalność społeczną, jest, naszym zdaniem, głównym walorem tej komedii. Poza tym ciekawy jest wewnętrzny, duchowy aspekt tych ludzi, którymi oficjalnie tak pogardzamy i piętnujemy mianem krętaczy i łapowników. Wystąpiła tu w całej pełni jedna z głównych właściwości talentu Ostrowskiego, jego umiejętność wnikania w duszę człowieka i przedstawienia go niezależnie od jego oficjalnego stanowiska. Mówiliśmy już o tym wiele, analizując „Swoich ludzi" i dlatego zwrócimy teraz uwagę na niektóre tylko rysy znamionujące wyłącznie urzędników. Kilkoma lekkimi pociągnięciami podkreśla Ostrowski dobroduszność i jakąś szczególną sumienność łapowników już w „Biednej narzeczonej", w osobie poczciwca Dobrotworskiego. Ale w „Intratnej posadzie" rysy te są znacznie wyrazistsze u Jusowa i Biełogubowa.
Postaci te naprowadzają nas wręcz na myśl, że wszystkie ich bezprawia to jedynie następstwo fałszywej pozycji tych ludzi w społeczeństwie i fałszywych pojęć, które z niej wynikają. A ta fałszywa pozycja z kolei jest znowu następstwem jednej ogólnej przyczyny wszystkich podłości w „królestwie mroku" — samodurstwa. W sferze urzędniczej jest ono jeszcze bardziej wstrętne i oburzające niż w kupieckiej, bo tutaj chodzi stale o interesy ogółu i robi się wszystko pod osłoną prawa. Prócz tego widzimy tutaj mnóstwo odcieni i stopni; im wyżej, tym samodurstwo staje się w istocie swojej bezczelniejsze i bardziej zgubne dla dobra ogółu, a równocześnie godniejsze i wspanialsze w swoich formach. Kiedy Jusow był jeszcze chłopcem, niżsi urzędnicy traktowali go jak pieska; Jusow nie traktuje już Biełogubowa tak brutalnie; Wyszniewski natomiast rozmawia z Jusowem takim dostojnym tonem, że wypada się tylko korzyć przed nim i nie ma powodu się gorszyć. Ale w istocie całe nieszczęście w urzędzie Wyszniewskiego wynika stąd, że on sam jest zarażony samodurstwem, a wraz z nim wszyscy. Nikt tu nie uznaje żadnych praw. Uczciwość do nikogo nie przemawia, rozum ocenia się tylko według zdolności wzbogacenia się, a za główną cnotę uważa się pokorę wobec starszych. Jusow przyznaje w swojej prostocie ducha, że się nad innych nie wynosi, ale nie lubi dzisiejszych inteligentów z ich powierzchownymi poglądami: „W stosunku do nich, powiada, jestem srogi i wymagający; mam już taką zasadę — dusić ich, jak się da, dla dobra służby, bo przecież — tylko szkodzą". Nie dziwi nas ten jego pogląd, bo on sam „był dwa lata chłopcem na posyłki i wykonywał różne polecenia: biegał po wódkę, po paszteciki, po kwas — komu tam trzeba było na otrzeźwienie — i nie siedział na krześle, ale pod oknem na stosie papierów i pisał maczając pióro nie w kałamarzu, ale w starym pudełku od pasty — i oto wyszedł na ludzi". Teraz stwierdza, że „wszystko to nie od nas zależy, ale od niebios!..." Wykształconych ludzi gnębi nie ze złości czy przebiegłości, ale nabrał istotnie przekonania, że w urzędach przynoszą oni tylko szkodę...
To samo przekonanie przejął również Biełogubow, który mówi: „Co za pożytek z nauki, jeżeli taki człowiek strachu nie zna — nie drży przed zwierzchnikiem". Inaczej zresztą myśleć. nie mogą, albowiem całe otoczenie na każdym kroku potwierdza ich sąd. Nawet ci ludzie wykształceni, którzy sprzeczają się z nimi — jakże często własnym swoim zachowaniem dowodzą, że nie mają słuszności. Tak się zdarzyło również z Żadowem. Początkowo Biełogubow jakoś był wobec niego skrępowany i przyznawał mu wyższość umysłową; odczuwał niejasno, że poniżanie się i upadlanie, zależność od każdego kaprysu i zrzekanie się swojej woli — nie zawsze jest przyjemne. Biełogubow prawie zazdrościł, że Żadow jest bardziej od niego swobodny i bardziej w swoim postępowaniu niezależny. Na pytanie swojej narzeczonej, dlaczego odracza wesele, podczas gdy Żadow swego ślubu nie odkłada, odpowiedział:
„To całkiem co innego. On ma bogatego wujka i sam jest wykształconym człowiekiem, wszędzie może znaleźć posadę, chociażby nauczyciela — i to kawałek chleba; A ja, co? Póki nie zostanę naczelnikiem wydziału, nic nie mogę zrobić..."
Ale otrzymawszy tę posadę (gdy tymczasem Żadow stracił już swoją), Biełogubow zaczyna odczuwać wyższość i zadowolenie z siebie oraz współczucie dla Żadowa, które mu wyraża podczas . spotkania w oberży. I na cóż się w istocie Żadowowi zdało, że się uczył i że nie drżał przed nikim? Tylko na to, że się sam męczył, męczył cały rok żonę i w końcu — przyszedł przecież do wuja prosić o posadę Biełogubowa... Dostało mu się też od wujcia za swoje... „O, powiada, bohaterowie! Młody człowiek, który gdzie się dało wykrzykiwał o łapownictwie, mówił o jakimś nowym pokoleniu — przyszedł teraz do nas prosić o intratną posadę, by brać łapówki!.. Nie ma co, dobre nowe pokolenie!"
Wyszniewski wychodząc ze stanowiska status quo nader logicznie rozbija w perzynę wszystkie szlachetne frazesy Żadowa dowodząc mu, że jak dwa a dwa — cztery, tak wobec teraźniejszego stanu rzeczy nie można w uczciwy sposób zapewnić bytu sobie i rodzinie. Uczciwe środki zarobkowania przy
noszą bardzo mało, a zresztą i tych nie daje się pracownikom, którzy nie chcą dogadzać zwierzchnictwu, ale mu się sprzeciwiają.
Nie jest to nieszczęśliwy przypadek, lecz smutna konieczność, wynikająca wprost i nieuchronnie z systemu samodurstwa, który rozwinął się w „królestwie mroku". „Niech ma choć siedem klepek w głowie, jeśli się pani nie spodoba, to pozostanie niczym; i sam sobie winien: dlaczego nie potrafił zasłużyć na pani łaskę". Oto wszystkie prawa i cała filozofia „królestwa mroku"! I nic też dziwnego, jeśli Jusow dowiedziawszy się, że wszystkich urzędników Wyszniewskiego oddano pod sąd, wyraża szczere przekonanie, że to „za grzechy nasze — kara za pychę..." Wyszniewski mówi to samo, tylko nieco logiczniej: „Moja szybka kariera — powiada — i wpadające w oczy wzbogacenie się uzbroiło przeciwko mnie możnych ludzi..." I godząc się z tym poglądem obaj administratorzy nie mają potem żadnych wyrzutów sumienia co do legalności swoich postępków... Nie dziwi nas ich spokój duchowy, skoro ich działalność, podobnie jak wszystkie ich pojęcia i dążności tak harmonizują z ogólnym biegiem spraw i z całym „królestwem mroku"...
„Ale jest chyba jakieś wyjście z tego mroku?... Ostrowski, który tak wiernie i w całej pełni przedstawił nam „królestwo mroku" oraz najróżnorodniejszych jego mieszkańców i pozwolił nam zajrzeć w głąb ich duszy, gdzie zdążyliśmy już zaobserwować pewne rysy ludzkie, powinienby również wskazać możliwość wyjścia z tej ciemnej otchłani na światło dzienne... W przeciwnym razie — przecież to straszne — stoimy wobec nierozwiązalnego dylematu: albo umrzeć z głodu, rzucić się do wody, zwariować — albo zabić w sobie myśl i wolę, stracić wszelką wartość moralną i stać się kornym „wykonawcą cudzej woli, łapownikiem i oszustem, byle tylko pędzić spokojne życie. Bardzo to smutne, jeżeli z całej twórczości literackiej znakomitego pisarza tylko taki wysnuwamy wniosek!..."
Smutne — to prawda, ale cóż robić? Musimy przyznać: w utworach Ostrowskiego nie znaleźliśmy wyjścia z „królestwa mroku". Czyż jest to wina artysty? Czyż nie lepiej obejrzeć się dokoła i stawiać żądania samemu życiu, które tak sennie i monotonnie snuje się wokół nas... Prawda, ciężko oddycha się w zabójczym ucisku samodurstwa srożącego się pod różnymi postaciami, począwszy od pierwszej aż do ostatniej stronicy dzieł Ostrowskiego. Kiedy jednak kończymy i odkładamy książką, kiedy wychodzimy z teatru, gdzie oglądamy jedną z jego sztuk, czyż nie widzimy wokół siebie na jawie nieskończonej liczby tych samych Bruskowów, Torcowów, Ułanbiekowów, Wyszniewskich, czyż nie czujemy ich trupiego oddechu?... Podziękujmy artyście, że dzięki swoim plastycznym obrazom pozwolił nam się chociaż rozejrzeć w tym „królestwie mroku". I to już wiele znaczy... Wyjścia należy zaś szukać w samym życiu: literatura odtwarza tylko życie, a nigdy to, czego w rzeczywistości nie ma.
Zresztą próby wyzwolenia się z mroku dają się zauważyć w życiu: trudno je pominąć także w komediach Ostrowskiego. Tylko że próby te są straszne, a przy tym pozostają mimo wszystko tylko próbami. Nie ma u Ostrowskiego osób zupełnie niesplamionych brudem codziennego życia. Nie obryzgało ono może Mykina z „Intratnej posady", bo żadnej służby publicznej nie pełni, tylko „uczy się po trochu". Z jego rozmowy z Żadowem tak mało się o nim jednak dowiadujemy, że ręczyć za niego nie możemy. Jest jeszcze w „Biednej narzeczonej" dziewczyna tak bardzo sympatyczna i prawdziwie moralna, że chwyta za serce i trudno się z nią rozstać. Ale i do tej dziewczyny przylgnęło już błoto cudzych wad. Mamy tu na myśli Dunię, z którą Bieniewoleński żył pięć lat aż do swego ślubu i która teraz oto przyszła, by skorzystawszy z weselnego zamętu popatrzeć z tłumu na narzeczoną swego niedawnego przyjaciela. Spotyka się z samym Bieniewoleńskim w przejściowym pokoju kredensowym; jest z nią jej przyjaciółka, Pasza, której opowiedziała przed chwilą w kilku słowach o tym, jak jej przyjaciel nieraz się u niej po pijanemu awanturował i znęcał nad nią... Ujrzaw
szy ją Bieniewoleński zmieszał się i prosi, aby byłą ostrożniejsza. „Chcesz — zaraz zrobię awanturę?" — mówi Dunia. „Głupia, głupia! Co ty mówisz!" — wykrzykuje przerażony Bieniewoleński, ale ona uspokaja go natychmiast i obiecuje, że więcej do niego nie przyjdzie; On stara się ją jak najprędzej wyprawić; wtedy rozgrywa się między nimi następująca scena, odsłaniająca nam zdumiewające w swojej czystości i szlachetności uczucia dziewczyny:
Bieniewol.: Co masz tu do roboty? Popatrz na narzeczoną i idź sobie.
Dunia: Już ją widziałam. Piękna jest, Paszo — trzeba przyznać, że piękna!... (Do Bieniewoleńskiego). Czy ty aby potrafisz z taką żoną żyć? Uważaj, nie niszcz jej bez potrzeby. To grzech. Ustatkuj się i żyj z nią dobrze. To przecież nie to co ze mną: żyliśmy, żyliśmy i nagle bywaj zdrów (Ociera łzy).
Pasza: A mówiłaś, że ci go nie żal.
Dunia: Przecież kochałam go kiedyś... Cóż, trzeba się kiedyś rozstać, nie można tak żyć wiecznie. Jeszcze dobrze, że się żeni; a nuż się ustatkuje. Przecież, Paszo, zastanów się tylko — żyliśmy razem pięć lat... Żal... Pewnie, niewiele z nim szczęścia zaznałam... więcej łez... a ilem się wstydu najadła. Młodość swoją tak zmarnowałam i nie ma nawet czego wspominać.
Pasza: Cóż robić, Duniu...
Dunia: A przecież tak się kiedyś cieszyłam, gdy przyjeżdżał... Uważaj, żyj z nią dobrze.
Bieniewol: No, naturalnie!
Dunia: Właśnie. To przecież na całe życie, nie to co ja... No, bądź zdrów, złego nie pamiętaj, a dobrego nie było. Cóż to ja jak głupia rozpłakałam się naprawdę! Ach, machniemy ręką, Paszo — i serce sznurkiem zwiążemy.
Bieniewol: Bądź zdrowa, Duniu.
Dunia: Adie, musje! Chodźmy, Paszo! (Wychodzą).
Równie czystych uczuć nie widzimy u żadnej spośród postaci w komediach Ostrowskiego. To już nie apatyczna dobroć, która cechuje córkę Rusakowa, nie łagodność baranka, jaką widzimy u Luby Gordiejewny, nie te niewyrobione pojęcia, jakimi kieruje się Nadia. Z każdego słowa bije tutaj siła świadomej woli; osobowość tej dziewczyny nie została zgnębiona i złamana, lecz podnosi ją i opromienia świadomość dobra, które
czyni zrzekając się swoich praw do Bieniewoleńskiego. Rzeczywiście nie trudno jej było zrobić awanturę i ulżyć sobie; ale
Dunia tego nie chce, z całego serca oddaje sprawiedliwość piękności narzeczonej i odczuwa nawet w sercu swoim zadowolenie, że jej były przyjaciel będzie szczęśliwy. Pełna życzliwości cieszy się z tego ślubu w nadziei na moralne odrodzenie kochanka... A poza tym — jaka życzliwa, czysta troskliwość o rywalkę... Wreszcie ileż wdzięku w tych słowach o sercu związanym sznurkiem i w tej fanfaronadzie przy pożegnaniu, w której trudno się jednak nie dopatrzeć goryczy i bólu ciągle jeszcze kochającego serca... Tak, dziewczyna ta zachowała czyste serce i całą szlachetność, do jakiej człowiek jest zdolny. Ale czymże jest ona w naszym społeczeństwie? Czyż nie zaparło się jej ono? Czyż nie dzięki temu właśnie, dzięki temu, że stoi z dala od. ciemnych spraw samodurstwa, które kłębią się w naszym środowisku społecznym, tak dodatnio rysuje się ona na tle otoczenia, że aż bije od niej wspaniały blask szlachetności, jasność serca?...
Jest w komediach Ostrowskiego jeszcze jedna postać wyróżniająca się dużą siłą moralną. Jest to Lubim Torcow — niechlujny, stale pijany, ociężały. Życie go zwichnęło i bardzo się opuścił. Ale to samo życie, które pozbawiło go środków utrzymania, które upokorzyło go i kazało mu cierpieć niedostatek, wyświadczyło mu również tę łaskę, że podkopało w nim podstawy samodurstwa. Lubim Torcow to rodzony brat Gordieja Karpycza. Jak opowiada, był za młodu takim samym samodurem jak ten ostatni. Ale kiedy był zmuszony błaznować na mrozie za miedziaka, żebrać, żyć na łasce brata, obudziło się
w nim ludzkie uczucie, świadomość prawdy, miłość do biednych współbraci a nawet szacunek dla pracy. Prosząc brata, aby wydał córkę za Mitię, Lubim Torcow dodaje:
On mi da kąt u siebie; namarzłem się już dosyć i nagłodowałem. Młodość moja minęła, trudno już teraz błaznować na mrozie za kawałek chleba; chociażby na starość pożyć trochę uczciwie. Przecież ludzi oszukiwałem; żebrałem i wszystko przepijałem. Może pracę jakąś dostanę i zarobię na swoją własną miskę barszczu...
Z tych jego życzeń i wyznań widać, że niedostatek dokonał w istocie w naturze Lubima Torcowa przełomu, że kazał mu się wstydzić dawnego samodurstwa, podobnie jak niedawnej rozwiązłości.
Przykład Torcowa wskazuje po części wyjście z „królestwa mroku". Warto by także drugiego brata, Gordieja Karpycza, nauczyć, jak smakuje proszony chleb — wtedy również zapragnąłby zapewne „jakiejś pracy", aby żyć uczciwie... Nikomu z otoczenia Gordieja Karpycza nie przyjdzie oczy wiście na myśl, aby poddać go podobnej próbie — i w rezultacie siła samodurstwa będzie po dawnemu trzymała w mroku wszystko, co podlega jej władzy!...
A światło wiedzy? Powinno ono przecież rozpędzić wreszcie te ciemności? Niewątpliwie!... Ale przypomnijcie sobie, co mówiliśmy o tym, w jaki sposób zaszczepia się w samodurach wykształcenie... Przypomnijcie sobie również to, jakie rezultaty dało wykształcenie Wichoriewowi, Balzaminowowi, Prieżniewowi, Lipoczce, Kapoczce, Ustieńce i Arinie Fiedotownie... Spójrzcie dokoła — jakie rozgrywają się tu sceny, jakie zdumiewające usłyszycie rozmowy. Tam Rispołożeński opowiada, jak w niezamieszkałym kraju żył czcigodny starzec z dwunastoma córkami i jak poszedł na rozstajne drogi — czy nie dadzą czegoś dobrzy ludzie; a tu znów przebrany za niedźwiedzia człowiek z kozą tańczy w bawialni, tam Jeriomka czaruje, a dzwon cerkiewny służy dziełu moralnego odrodzenia; tu znów słyszymy, że to grzech pić herbatę itd. itd... A jakie rozmowy! Nastazja Pankratjewna powie, że nie trzeba się wiele uczyć; a Nieniła Sidorowna podchwytuje: „tak, właśnie, co do nauki.: nasza sąsiadka oddała syna do szkół, a on oczy stracił". To znów Nieniła Sidorowna powie: „młody człowieku, niech pan słucha starszych, jeszcze pan nie wie, jak ludzie są przebiegli". Nastazja Pankratjewna przytakuje: „Tak, tak, naszemu stangretowi w jednej chwili ukradli kaftan..." Albo na przykład:
Niczkina: Proszę mi jeszcze powiedzieć, pono car Faraon zaczął nocą z morza z wojskiem wychodzić. Balzaminow: Bardzo być może.
Niczkina: A gdzie jest to morze? Balzaminow: Pewnie niedaleko od Palestyny. Niczkina: A wielka ta Palestyna? Balzaminow: Wielka.
Niczkina: A daleko ona od Cargradu? Balzaminow: Nie bardzo daleko.
Niczkina: Pewnie wiorst. Powiadają, że od wszystkich takich miejsców — jest wiorst... Tylko Kijów dalej...
A czy pamiętacie rozmowę Karpa Karpycza z Ulitą Nikitiszną o damach? Rozmowę stangretów o Austryjaku! Albo jeszcze rozmowę Wichoriewa z Baranczewskim o przemyśle i ekonomii politycznej lub rozmowy Prieżniewa z matką o działalności społecznej czy Niedopiekina z Lisawskim (w „Poranku młodego człowieka") o pięknie i wykształceniu, czy Kapoczki z Ustieńką o uprzejmości i zasadach dobrego tonu w „Świątecznym śnie". Oto i wykształcenie: zawdzięczamy mu już dosyć takich panów jak Niedopiekin i Wichoriew czy takich dziewcząt jak Lipoczka i Kapoczka. Ale aby zdziałało ono cokolwiek więcej — do tego reprezentanci samodurstwa nie dopuszczą!... Mówią przecież, że ludzi wykształconych należy ograniczać dla dobra służby!... A jacy to wykształceni ludzie? Kogo się oni przelękli? Żadowa! A Żadow sam przyznaje, że brak mu woli i energii...
W istocie — słabe musi być samodurstwo, jeśli się już nawet Żadowa zaczynało bać... To jednak dobry znak!..
Na tym dobrym znaku zatrzymamy się wreszcie. Nie zamierzamy wysnuwać żadnych ogólnych wniosków o talencie Ostrowskiego. Staraliśmy się przedstawić, co i jak przejrzał on w rzeczywistości rosyjskiej swoją intuicją artystyczną, w jaki sposób odtwarza swoje wrażenia i uczucia i jakie znaczenie należy, zdaniem naszym, przywiązywać do zjawisk przedstawionych w jego dziełach. Znaleźliśmy u Ostrowskiego pełny obraz rzeczywistości rosyjskiej z jej Podchaluzinem i jego surducikiem, z rękawiczkami Wichoriewa, z mokrą od łez chusteczką Nadieńki, z laseczką Żadowa i szkaradną, kołtuńską czapką Torcowa... Jednegośmy nie dopowiedzieli, o innym, przeciwnie, mówiliśmy bardzo obszernie ale niech nam to prze
baczą czytelnicy, którzy mieli cierpliwość przeczytać nasz artykuł do końca. W pierwszym i drugim wypadku zawinił tu głównie sposób wysłowienia — po części metaforyczny — który musieliśmy tu zastosować. Mówiąc o postaciach Ostrowskiego pragnęliśmy, naturalnie, uwydatnić ich znaczenie w życiu; ale musieliśmy przede wszystkim sięgnąć do tworów fantazji autora, a nie bezpośrednio do zjawisk prawdziwego życia. Dlatego właśnie ogólny sens odsłanianej przez nas idei wymagał niekiedy długich wywodów i powtarzania tego samego w różny sposób — aby stać się zrozumiałym, a równocześnie zawrzeć się w przenośni, którą musieliśmy dla naszego artykułu przyjąć — ze względu na sam jego przedmiot... Niektórych spraw nie można było w żaden sposób należycie w tej formie przedstawić i dlatego uznaliśmy za stosowne na razie w ogóle je pominąć. Zresztą, liczne wywody i wnioski, których tutaj nie dopowiedzieliśmy, przyjdą zapewne na myśl temu czytelnikowi, któremu starczy cierpliwości i uwagi, aby przeczytać nasz artykuł do końca.