Ksiądz katolicki spotyka Sai Babę T 1 2


Przedmowa

Wielu moich przyjaciół zaniepokoiło się, kiedy się dowiedzieli o moim zamiarze napisania książki o Sai Babie. Byli świadomi moich przekonań do tej istoty, która jest ludzką tylko w ciele i braterską troską doradzali mi, błagali,


zachęcali mnie do opublikowania tego pod pseudonimem, wyobrażając sobie nieszczęsne konsekwencje z jakimi mogłem się spotkać ze strony hierarchii kościelnej. Zastanawiałem się, czego musiałbym się bać, mówiąc o tym, co moje własne oczy widziały. Dlaczego miałbym się obawiać, uczynienia znanym tego, co moje biedne serce doświadczyło przed nadzwyczajną obecnością Sai Baby. Czy powinienem się czuć winny, tego co odkryłem podczas tych lat i obawiać się ogłoszenia tego? Zdecydowanie nie! Czuję się całkiem szczęśliwy. Necessitas enim mihi inncumbit: Nie jest możliwe oprzeć się impulsowi prawdy i biada mi, gdybym miał pozostać milczący. Piszę tę książkę dedykując ją przede wszystkim kościołowi mojej drugiej matce, dokładnie dlatego, że nie mogłem przejść do porządku dziennego nie wskazując mu wiadomości, które nie mogą już pozostać nieznane, ukryte przez obojętność, lęk czy z powodu jakiegoś ogólnego zamieszania. Ta praca jest przedsięwzięciem które mnie wykorzystało powiedział bym, jedynie jako najemnego robotnika. Uważam, że treść tego dzieła należy do kogoś innego. Została ona napisana przede wszystkim dla mojego biskupa papieża a następnie dla moich współbraci, moich przełożonych i wszystkich tych, którzy poprzez wieki starali się pracować w służbie prawdy i poszukiwania prawdy. W przeciwieństwie do tego, czego ci moi przyjaciele się obawiają, ja mam nadzieję a moje serce jest tego pewne, że te refleksje zabrzmią jak wezwanie i jak zapowiedź wielkiego duchowego przebudzenia. Ta era, era Sathya, era prawdy jest moim zdaniem momentem szczególnym, który zmieni porządek historyczny i religijny narodów. Z pewnością najbardziej niezwykłą cechą charakterystyczną tych badań, w wieku w którym jest tyle dyskusji na temat sekt i odłamów religijnych jest to, że we wszystkich tych rzeczach które ja odkryłem w tych latach nie znalazłem niczego, co miałoby wywoływać jakąś awersję do naszej religii, nie znalazłem niczego co przeszkadzałoby naszej wierze. Przeciwnie, wszystko nad czym medytowałem przyprowadziło mnie znacznie bliżej do tajemnic jakie celebrowałem często nie znając ich dokładnie. I właśnie dokładnie Sathya Sai Babie zawdzięczam odnowę mojego życia, jako kapłan. Krótko mówiąc, moja nadzieja jest taka, że te same rzeczy mogły się wydarzyć wielu moim współbraciom, których odnalazłem zmęczonymi, pełnymi napięcia i rozczarowanymi. Jestem wdzięczny wszystkim tym którzy oferowali mi cenne propozycje, szczególnie profesorowi Pierantonio Di Coste, który mnie zachęcał i podtrzymywał, popierał w czasie powstawania tej książki. Kładę tę książkę u stóp tego, który ją zainspirował, jedynego syna wczoraj, dzisiaj i zawsze. Niezmiennej prawdy, w nadziei, że ten owoc który tylko on ma prawo zebrać sprawi mu przyjemność i że przyjmie go jako ofiarę ku jego większej chwale.

Ksiądz Mario Mazzoleni 23 listopad 1990 roku.

Mario Mazzoleni urodził się w 1944 roku. Ukończył studia teologii moralnej na Wyższym Instytucie Nauk Teologicznych Akademii

Alphonsiano w Rzymie na której obronił doktorat. W latach siedemdziesiątych związany był z radiem watykańskim i pismem L"Avvenire. Zajmował się szczególnie relacją masmediów stosowanych do kształcenia zakonnego. Badał cud, jakim jest Sai Baba przez dwanaście lat i wyprawił się osiem razy do jego Ashramu. Za napisanie tej książki i za kontakty z Sai Babą został ekskomunikowany za herezję i wydalony z kościoła katolickiego w sierpniu 1992 roku. Ksiądz Mario Mazzoleni już nie żyje. O okolicznościach tragicznej jego śmierci w tomie drugim.

0x01 graphic

Podróż w poszukiwaniu Boga

Kiedy zacząłem pisać tę książkę miałem dwie myśli, które utkwiły mi w głowie. Pierwsza była ta, że każdy kto pisze jest jak matka spodziewająca się dziecka. Że pisanie wymaga niezwykłej koncentracji, wielu poświęceń, prawie całej energii i wielkiego pragnienia przyniesienia stworzenia na światło. Procesowi zawsze towarzyszy niepokój o zdrowie i całość przyszłego potomka, jak również ogromne przywiązanie do już urodzonego. Nie, żeby mi się nie podobała myśl o pisaniu, ale widziany jako zagrożenie mojej pokory i jako przeszkody do zniszczenia mojego ego. Obie te rzeczy były podstawowymi cnotami dla mojego rozwoju. Motywacja do pisania wymagała zaakceptowania przeze mnie myśli, że jest to misja dla dobra ludzkości. Ta myśl wydawała się jakby subtelnie diabolicznym i łudzącym głosikiem węża z raju, edenu, ciągnącego mnie żeby skonsumować zakazany owoc. Ambicja, żeby się uważać za użytecznego dla rasy ludzkiej jest nawet mocniejsza niż instynkt samozachowawczy. Druga myśl, której całkowicie nie pokonałem jest taka, że wszystko co chce się powiedzieć już zostało powiedziane wiele razy. W przeciągu tysiąc leci rzeki słów zostały już wypowiedziane, a od czasu wynalezienia druku zapisano całe ryzy stron. To przekonanie rośnie we mnie coraz bardziej za każdym razem, kiedy wstępuję do księgarni i odkrywam, że dla każdej sprawy, nawet najbardziej banalnej ktoś już poświęcił traktat. Miało to znaczny udział w hamowaniu mojej inspiracji i w umacnianiu lenistwa, które powstrzymywało mnie od poświęcenia się pracy tego rodzaju. Mimo, że ta książka nie ma żadnych intencji autobiograficznych, będę musiał dotknąć pewnych faktów z mego życia. Jedynym moim celem jest rzucić więcej światła na początki drogi duchowej jej impulsy i przeszkody. Jednakże, gdybym zaczął autobiografię to zacząłbym od powiedzenia, że tak właściwie zacząłem żyć, kiedy przyjąłem postawę poszukiwacza.

Uważam moje życie przedtem za życie umarłego człowieka. Albo jeżeli uważacie, że to wyobrażenie jest zbyt jest krańcowe, to życie moje przedtem porównam do kogoś, kto jest przewlekle chory, bez nadziei na uzdrowienie. Mogło by to wam się wydać dziwne, że ksiądz mówi w ten sposób. Jesteście przyzwyczajeni widzieć księży, którzy wydają się być tak pełni pewności siebie, że wywołują oni pewne przerażenie i strach w was. Każdy kto został doprowadzony do wiary, że mamy władzę rozwiązywania i związywania będzie zaskoczony usłyszeniem, że ksiądz wszedł na ścieżkę duchowego poszukiwania. Biedna dusza moglibyście powiedzieć, skoro on porównuje część swego życia kapłańskiego do życia umierającego człowieka. Dlaczegóż miałby ksiądz, który nauczał tylu dobrze ułożonych i nienaruszalnych praw, mieć potrzebę być poszukiwaczem. Czy są jakieś głębokie pytania dotyczące naszej egzystencji, na które ksiądz by nie odpowiedział? Czy mogą być wciąż jakieś problemy oczekujące rozwiązania dla człowieka kapłana. który ma dla siebie wzniosłą misję prowadzenia świadomości ludzkiej? I moglibyście zapytać, co potrzebuje człowiek kościoła, który już powinien wydoskonalić swoją edukację i wiedzę poszukiwać i badać. Pewnie wyciągnęli byście wniosek, że jeżeli taki kapłan istnieje, to nie zasługuje na włączenie do szeregu ludzi, którzy poprzez wieki byli odpowiedzialni za kierunek duchowy. Jeżeli sam jest ślepy, jak może prowadzić innych ślepych ludzi nie doprowadzając ich do ruiny. No cóż, tak bez kwalifikacji. Ale powtórzę to, że tak naprawdę się urodziłem, kiedy przekroczyłem poświęcony próg mego wewnętrznego laboratorium. Tutaj zacząłem prowadzić doświadczenia, sięgać po fiolki absolutnych zasad, wylewać sztywne schematy statycznej edukacji i uroczyste i niedostępne polemiki teologii, która stała się jedynie ćwiczeniem intelektualnym. W naturze wszystko przechodzi zmianę, a nasz rozum jest częścią natury. Fundamentalne prawdy mogą się nie zmieniać, ale ludzkie podejście do tych prawd się zmienia. A to równa się przyznaniu, że jest niezbędne przejrzeć i poprawić sposób w jakich święte prawdy zostały sformułowane w przeszłości. Poziom świadomości ludzi stopniowo się poszerza. A sformułowanie które wydawało się właściwe całe wieki temu, dzisiaj wydaje się uczciwie powiedzieć przestarzałe. To nie prawda się starzeje, która jest podstawą wszystkiego, ale sposób w jaki jest wyrażana. Odzież się zmienia, ale nie ciało ubrane w nią. Ale dlaczego młody ksiądz poczuł, że musi wejść na ścieżkę duchowych poszukiwań po dziesięciu latach pracy duszpasterskiej? Żeby wskazać na przyczyny tej zmiany, oczywiście będę musiał podać państwu parę danych osobistych. W końcu raz jeden będziecie grali rolę tego po drugiej stronie kratki w spowiedniku, wysłuchując kapłana który będzie wypowiadał swoją spowiedź. W roku 1972 byłem przekonany, że aby wykonywać swój urząd kapłański z większą mądrością muszę się dokształcić i zdobyć specjalizację w studiach teologicznych. Nalegałem na biskupa o zezwolenie na zatrzymanie się w Rzymie na rok lub dwa. W Rzymie była akademia, która spełniała doskonale moje potrzeby. Ona wciąż jeszcze istnieje. Tam mogłem zdobyć kompetencje w przedmiocie teologii moralnej. Biskup Clemente Gaddi przyjaźnie zgodził się na moje życzenia. Mówiliśmy o jakiś dwóch lub trzech latach, a potem miałem wrócić do mojej diecezji Bergamo, aby znowu podjąć moją pracę z nową energią i nowymi instrumentami kulturalnymi. Ale ON, który już uważnie czuwał nad wszystkim co robiłem zmienił moje plany. Zamiast trzech lat zajęło to cztery. Po otrzymaniu dyplomu zrobiłem doktorat, a w tym czasie więzy jakie powstały między mną a stolicą pomogły mi do zatrzymania się w tym mieście bezterminowo. Kardynał Ugo Poletti, który był wtedy wikariuszem diecezji Rzymu uczynił mi nęcącą propozycję inkardynowania do diecezji wiecznego miasta i pozostania duszpasterzem w parafii, gdzie już wykonywałem swoją posługę duszpasterską, bez dochodu ale w zamian za pokój i utrzymanie. W tym czasie na poziomie diecezjalnym miałem pracować w dziedzinie masmediów stosowanych do kształcenia zakonnego. Widziałem przed sobą serię działań które by wypełniły i spełniły moje życie. Wówczas jeszcze nie wiedziałem, co znaczy wyrzeczenie się owoców działania, mimo że znałem i głosiłem znane ewangeliczne wyrażenie, że wszyscy jesteśmy sługami nieużytecznymi. I tak wszystko co obiecywało ruch i działanie doskonale pasowało do aspiracji tego młodego kapłana, który wpadł w objęcia Rzymu w wybuchowym wieku lat 27. Już niedługo wiatr zaczął korzystnie wiać i wszystko postępowało pod pełnym żaglem. Miałem swój udział w audycjach radia watykańskiego, wygłaszałem prelekcje na temat stosowania środków audio wizualnych w pracy duszpasterskiej, byłem w kontakcie z autorytetami narodowego radia włoskiego i telewizji, pisałem artykuły i miałem łatwy dostęp do wysoko usytuowanych osobistości w świecie kościelnym. Łaskawość wobec mnie pewnych wybitnych prałatów wydawała się być zachętą do kontynuowania tej aktywnej ścieżki. Niektórzy przyjaciele i koledzy przewidywali błyskotliwą karierę. Kiedy wyjeżdżałem do domu na parę dni wakacji ludzie mojego miasta patrzyli na mnie z pewnym podziwem a kapłani zwracali się do mnie o informacje, o trędach w Watykanie i żeby dowiedzieć się szczegółów z życia i myśli biskupów i kardynałów. Myśleli, że skoro mieszkałem w centrum chrześcijaństwa to byłem zaznajomiony z każdą plotką szeptaną w korytarzach pałaców Watykańskich. To wszystko przynosiło wielką ulgę w cierpieniach moich rodziców jakie musieli przechodzić będąc ode mnie oddzielonymi, szczególnie matka. Matka w ogóle jeżeli ma syna kapłana przeżywa tą uczuciową samotność której się on poświęcił i nie uważa żeby on spoczął na laurach, zanim nie zobaczy go u szczytu kariery. Jedna z przyjaciółek mojej matki, która była trochę czarodziejką, nawet wbiła jej zabawną myśl do głowy, że któregoś dnia zostanę papieżem. I mamusia biedna dusza trochę zachłystywała się małą dumą kiedy mogła mówić ludziom z przesadą typową dla macierzyńskiej miłości, że jej syn jest w Watykanie. Uważałem, że w ten sposób uspokajam moje sumienie. W rzeczy samej uważałem, że daję siebie całego. A tak naprawdę byłem poza sobą we wszystkim co robiłem, ale nie zdawałem sobie z tego sprawy. Ludzie wokół mnie dzieląc moją iluzję, albo przyklaskiwali moim działaniom albo byli zazdrośni. Obie te reakcje dawały potwierdzenie zarówno w moich oczach jak i w ich oczach o wartościach moich wyborów. Coś jednak pozostawiało mnie niezadowolonym. Najpierw było to coś nieokreślonego, efemerycznego jak fantom, na którego nie mogłem położyć swoich rąk. Później moja analiza zaczęła stopniowo rozwijać kłębek wełny. Mimo, że nie było ani jednej duszy obok, która mogłaby mi pomóc zrozumieć ten problem, albo która mogła by mi powiedzieć: „Słuchaj, wszystko idzie ci źle, bo masz na celu jedynie swoje własne nagrody" To wiedziałem z powodu mojego niezadowolenia, że muszę dokonać całkowitej rewizji życia. Zostałem popchnięty do refleksji przez dedykację jaką pewien mój przyjaciel lekarz umieścił na pierwszej stronie książki jaką mi dał. „Mojemu najdroższemu księdzu Mario, tak żeby mógł być bardziej jeszcze Don (ksiądz we Włoszech) a mniej Mario" Dla wielu jest z pewnością niezadowoleniem być pierwszym nauczycielem na drodze duchowej. Jeżeli uważa się na jego posłania, to odkrywa ono diagnozę własnego stanu umysłu i wskazuje na sposoby wzrostu terapeutycznego. Tutaj to była kwestia mojego stania się świadomym, mojego rozczarowania i analizowania co było tego przyczyną. Ta terapia nie mogła by mieć miejsca gdybym pozostał przy badaniu mojej świadomości, sumienia mojego jedynie powierzchownie, co było czymś co zawsze robiłem w przeszłości. W trakcie duchowych ćwiczeń które przechodziłem co roku podczas rekolekcji stan niezadowolenia znowu pojawiał się brutalnie na powierzchni i było to jakby na trafienie na zwłoki w zaawansowanym stadium rozkładu. Przebieg ćwiczeń zawsze się zatrzymywał w momencie, kiedy było rzeczą konieczną znaleźć jakiś lek na to nieszczęsne odkrycie. Cisza tego tygodnia ^ gwarantowała zawsze znakomite wyniki dla mnie jako częściowo kontemplatywnego mnicha ponieważ zwłoki te nie zanieczyszczały wód mojej świadomości. A jednak było rzeczą niezbędną pozbyć się tej zawady. Niestety, mój nagły powrót do działania miał moc likwidowania jakiegokolwiek śladu tego odkrycia. De

facto widziałem z ulgą działanie jako lek na te rozczarowania. W kulturze zachodniej jesteśmy przyzwyczajeni do odrzucania bezczynności jako niegodziwej wymówki dla uniknięcia czyjeś odpowiedzialności. Jednakże jest rzeczą niezbędną wyciszyć się przy pewnych okazjach, przynajmniej raz w życiu, jeżeli chcesz się odnaleźć. Zatrzymanie się ujawnia nam brudy które nagromadziły się pod powłoką w ciągu lat. Uciekać od bólu i iść za przyjemnością jest częścią instynktu ludzkiego. Nawet jeżeli nie idziemy za przyjemnością bezpośrednio albo z powodu etyki która nakłada na nas jej unikanie, albo z własnego wyboru, to jednak chcemy uniknąć bólu za wszelką cenę. Dla osiągnięcia tego celu wszystko będzie dobre, a aktywność w pracy przedstawia sobą efektywną ucieczkę od samoanalizy, szlachetne i motywowane odciągnięcie od tego. A jednak, co nas różni od pracowitych mrówek i skrzętnych pszczółek to fakt, że możemy być świadomi tego uczucia. Jestem nieszczęśliwy, ale nie wiem dlaczego? Praca, kiedy się jej trzyma jako ratunku życia przed tą chmarą problemów które się gromadzą w naszej świadomości staje się perwersyjnym lekiem który przekształca nas z istot ludzkich w roboty. Wielu ludzi prowadzi powierzchowny tryb życia. Jest to spowodowane ich obawą odkrycia kim są. Ja też w obawie ujrzenia siebie w lustrze zanurzałem się w stosie aktywności, których bezsensowność stawała się dla mnie coraz bardziej oczywista. Ale najgorszym wrogiem dla kogoś, kto jest bliski postawienia stopy na ścieżce poszukiwań jest założenie, że zrozumiał problem i konceptualizacja tego w kategoriach subliczystycznych (uszlachetnienie, uwznioślenie czegoś). Zwierzałem się z mojego nastroju przed innym kapłanem, ale odpowiedź była zawsze ta sama: nie czuj się tak skomplikowanym, są pewne wyobrażenia które przechodzą przez umysł, czy nie masz jakiegoś hobby, rozerwij się trochę a wyjdziesz z tego nastroju. Czasami moje lektury pomagały mi komplikować problem przez zapełnianie głowy koncepcjami i myślami. Tymczasem tak naprawdę była tylko jedna rzecz do zrobienia, opróżnić mój umysł, uciszyć powierzchnię wody po to, żeby zobaczyć odbijający się na niej bez drgań obrazświatła słonecznego. Ale zamiast tego, jeżeli nie sam zakłócałem tych wód, kiedy już miały się uspokoić, to zawsze pojawiała się jakaś pobożna dusza, która myślała, że przez wzburzenie tych wód robi mi jakąś dobroczynną przysługę. Początkowa świadomość, która pchała mnie do szukania odpowiedzi zawsze została powstrzymywana przez rady, przez działanie i przez umysłowe lenistwo. I w ten sposób zatapiałem moje pytania w mojej nieodpowiedzialności. Dzisiaj rozumiem, jak fundamentalną rzeczą jest kochać siebie. Nie mówię o tym, co większość ludzkości już wie jak robić, ale chcę podkreślić, że ktoś kto nie zwraca uwagi na swoje własne życie, po to żeby je udoskonalić, nie może powiedzieć, że kocha siebie. Ani też nie znajdzie się w pozycji kochania innych. De facto, jak może kochać ktoś swego bliźniego jak siebie samego, jeżeli nie zna siebie dostatecznie dobrze, żeby siebie kochać. To ograniczenie już samo w sobie całkiem smutne w każdej osobie jest jeszcze bardziej smutne u kogoś, kto poświecił całą swoją egzystencję boskim tajemnicom. W tym szczególnym momencie mojego życia pierwszym etapem nieodwracalnego procesu poznania było zajęcie miejsca, które doszło do swojej kulminacji w doświadczeniu, jakie doprowadziło mnie do napisania tej książki. Wiem, że po to żeby mieć jakiś wyjątkowy i rewolucyjny wybuch w naszym wewnętrznym życiu, pierwszym krokiem było wywołać go. Tak jak doradza tego Salomon (księga mądrości 7.7) „Dlatego się modliłem i dano mi zrozumienie. Przyzywałem i przyszedł na mnie duch mądrości". Potem przyszedł jeden z tych dni kiedy wydawało się że moment do wielkich decyzji nadszedł. Poszedłem do mojego ojca, do mojego spowiednika ojca Henryka kochanego Jezuity, którego postawa jest zarówno imponująca jak i słodka. Jest on pełen miłości Boga, jest rewolucyjny, ale równocześnie posłuszny dyktatom świętej matki kościoła. Mimo że od niedawna chodziłem do niego, znał moje życie dobrze w każdym szczególe, ponieważ z moimi kierownikami duchowymi zawsze starałem się być jak otwarta księga. Jednym z najczęściej powtarzających się zdań, jakie on powtarzał mi i które stały się sprawą pewnego osobistego sloganu jego było: „Jeżeli chcesz się zmienić, to się pośpiesz, ponieważ będziesz mógł to zrobić tylko do ukończenia 35 roku życia. Potem nie będzie to już dla ciebie możliwe". Nie wiem, czy ta zasada ma być naprawdę tak rozumiana w taki sposób, ale ja ją tak na pewno rozumiałem, ponieważ wierzyłem intensywnie w prawdę z taką pewnością wygłaszaną. Powtarzał ten refren mi przez jakiś czas, a teraz kiedy już miałem osiągnąć 35 lat czułem już, że woda sięga mi do szyi. Z jednej strony rozpaczliwie chciałem coś zmienić w moim życiu, z drugiej strony nie wiedziałem gdzie zacząć. Ojcze, powiedziałem do niego tego dnia, dzisiaj jestem jakoś szczególnie strapiony. Nie widzę wyjścia, czuję się tak jakbym przybył do końcowego przystanku autobusowego gdzieś na przedmieściach skąd już nie ma połączeń. On powiedział: „Jeżeli chcesz zmienić swoje życie do góry nogami, to zanurz się w miłości Boga. Już dłużej nie czekaj. Wierz, że po 35 roku życia nie będzie wiele możliwości". Mówić do mnie o zanurzenie się w miłości Boga było jak przypominanie skazańcowi o jego potężnym rachunkubankowym. W tym momencie to przypomnienie o ostatecznym terminie nawrócenia irytowało mnie. W odpowiedzi sprzeciwiłem się. Ale ojcze - mówię

0x08 graphic

0x08 graphic

Krzyż dla wygładzenia drogi

Kiedy umysł jest przygnębiony niezmierzonym smutkiem traci zdolność i siłę aby zwrócić się do szukania prawdy. Jego pierwszą troską jest wyeliminowanie tego smutku. I dlatego mało jest uczciwych szczerych poszukiwaczy prawdy na świecie. Większość ludzi angażuje się w pilną potrzebę ucieczki od swoich własnych cierpień idąc za efemerycznymi (krótkotrwały, szybko przemijający) przyjemnościami. Zadowoleni i pijani tymi krótkotrwałymi satysfakcjami ludzie uzależniają się od nich, przywiązują się do nich i w końcu już nie czują potrzeby wyjścia z tej niepewnej sytuacji, myśląc że jest ona naturalna. Z głowami pochylonymi nad rzeczami nie potrafią zobaczyć tego, co leży poza tymi przedmiotami. Ale kiedy smutek jest egzystencjalny, kiedy chwyta ciebie z każdej strony i nie daje ci innej szansy,kiedy wszystkie leki których szukałeś do tej pory zwykłe surogaty (namiastka naturalnego) są częścią i przyczyną tego smutku, ponieważ obarczone są ułudą niewystarczające żeby zaspokoić potrzebę duszy do szczęścia, wówczas budzi się bodziec do poszukiwania. Poznałem wielu ludzi często wśród bogatych, którzy zaklinali że są całkowicie zadowoleni z życia i nie czują żadnej potrzeby pójścia ścieżką duchowego poszukiwania. Co tam jest do szukania? - mówili otwarcie - Uzyskaliśmy wszystko co potrzebujemy w życiu. Dobrą małżonkę czy małżonka ze znakomitą socjalną pozycją, zdrowe i zdolne dzieci i znakomitą religię. Nie sposób zrozumieć tego twojego torturowania się odnośnie poszukiwania prawdy?

Ale jeżeli usiłujesz wstrząsnąć tą ich pewność zapytaniem: Czy nie uważasz, że cała ta dobra fortuna może się kiedyś skończyć, a co wtedy zrobisz? To w tym momencie oni powiedzą, że nie myślą o tym, ponieważ jeszcze im się to nie przytrafiło. Albo pukają w niemalowane drzewo i irytują się. Jest znacznie bardziej prawdopodobne, że ktoś się zmieni kiedy osiągnie punkt gdzie wszystko wydaje się nieważne dla niego i powstaje w nim pytanie, co mogę zrobić, żeby się wydostać z tej absurdalności. Żadna szczególna kasta nie daje dostępu do tego zapytania. Zarówno bogaci jak i biedni mogą do tego dojść. Osoby bogate ponieważ są znudzone nadmiarem wszystkiego co posiadają i osoby biedne, chyba że nigdy nie chciały zdrowia ponieważ trzymały się z dala od zostania przezeń skorumpowanymi. Kiedy człowiek dochodzi do tego, że czuje że wszystko jest marnością, to natychmiast zyskuje nową wrażliwość która czyni go zdolnym do odbierania wszystkich możliwych rozwiązań fundamentalnych pytań życia. Lato 1979 roku nadeszło. Trzydzieści pięć lat, było to ultimatum do ostatecznego rozwiązania albo do duchowej sklerozy. Ale teraz po modlitwie serca na moim klęczniku konfesjonału było tak jakbym to pytanie wykreślił. Nie było ono już w mojej jurysdykcji i zabrałem się do oczekiwania dalszych wydarzeń z głębokim przekonaniem, tak jak pacjent oczekuje swojej kolejki w poczekalni kliniki. Spędziłem miesiąc sierpień w gorącym letnim Rzymie. Jak zuchwały komentarz do mojego wieku, było trzydzieści pięć stopni Celsjusza. Z mego ciała płynęły jakieś dziwne sygnały które mogły by wyglądać jak alarm, ale których ja nie interpretowałem właściwie. Miałem dreszcze, nie potrafiłem znosić bryzy, która powinna być ulgą dla kogokolwiek dyszącego w tym upale, ogólne uczucie zmęczenia i zimny pot przy każdym minimalnym wysiłku. Ciało również ma swoje prawa i kiedy sygnalizuje jakiś ubytek trzeba go słuchać z uwagą i troską. Ale z początku jest łatwo wykryć szkodę kiedy jest ostry ból. Nie jest tak łatwo, kiedy ta szkoda zakrada się w podstępny sposób i gospodarz nie może jej wykryć. W sensie fizjologicznym ból jest błogosławieństwem

ponieważ często sygnalizuje dolegliwość na czas do leczenia. Jest także błogosławieństwem w sensie przenośnym ponieważ w tym świecie ludzie nie chcą słuchać cichego głosu który mówi do nich od wewnątrz, to dokładnie ból, czasami bardzo intensywny budzi ich z odrętwienia. Zajęło mi dużo czasu żeby zrozumieć, że moje ciało miało pewne nieszczelności. I otrzymałem ostateczne ostrzeżenie kiedy zdałem sobie sprawę, że moja odzież i buty nagle zrobiły się ciasne i że nienormalnie spuchłem szczególnie w kostkach. W końcu zdałem sobie sprawę, że muszę iść do lekarza i tak kolejne poszukiwanie się zaczęło, równolegle do tego które miało iść w moim życiu duchowym, ale zostało relegowane do poziomu fizycznego który także jest ważny, nawet jeżeli nie jest zasadniczy. W ciągu mego życia często poszukiwałem tajemnicy rozróżniania tego co pochodzi od Boga od tego co jest owocem naszych egoistycznych pragnień. Odkryłem, że kiedy Pan decyduje wziąć stworzenie do serca ponieważ to stworzenie wezwało go w tym momencie potrzeby i poprosiło go o błogosławieństwa duchowe wszystko postępuje jak gdyby w magicznym i doskonałym planie. Nawet teraz wciąż doświadczam jak ochraniająca jest ta Boska Matka, która po to, aby ochronić swoje ukochane dzieci odwraca wszystkie wydarzenia z korzyścią dla swoich dzieci w niezgłębione sposoby. Albo powiedziałbym z korzyścią dla ich duchowej ewolucji. I podkreślam to ostatnie wyjaśnienie, ponieważ to co uważamy, że jest dobre dla nas prawie nigdy nie jest w oczach tego który prowadzi nasze przeznaczenie i który zna jego najbardziej intymne koleje. Syn nie zawsze jest zdolny do wykrycia korzyści w wydarzeniach przez które wydaje się być ciągniony, często nawet nie zdając sobie z nich sprawy. Ale w trakcie życia, jakiś czas później miesiące czy lata wydarzenia te objawią mu się jako opatrznościowe. Logika ludzka nie jest kompatybilna z logiką boską. Pewien chirurg wierny parafianin natychmiast ofiarował się leczyć mnie na oddziale szpitalnym którego był ordynatorem. Zabezpieczył mi łóżko szpitalne, które nie było zawsze łatwe do zdobycia kiedy się potrzebowało i dopatrzył wszystkich moich badań, prób klinicznych okazując czułość więcej jak przyjaciel niż lekarz. Na zakończenie piętnastu dni w szpitalu rozpoznanie: błoniaste zapalenie kłębuszków nerkowych. Ważne było, żeby przerwać moją działalność natychmiast, ponieważ choroba była w fazie ostrej. Dla tej dolegliwości nie ma jakiegoś konkretnego lekarstwa, a spontaniczne wyleczenia są bardzo rzadkie. Więc z lęku, że mogłoby się pogorszyć i doprowadzić do dializy a nawet do śmierci, stało się konieczne zaplanować życie absolutnego wypoczynku. Nie było miary bardziej opatrznościowej niż ta. W końcu szalona aktywność fizyczna musiała ustać. Opuściłem Rzym bez żalu jak ślepiec prowadzony przez rękę której ufa ku nieznanej drodze. Ponieważ było to odejście które pozostawiało miejsce dla nadziei powrotu, nie było żadnych rozdzierających serca pożegnań które zwykle zarezerwowane są dla księży, kiedy opuszczają jedno miejsce idąc do drugiego. Mój przyjaciel lekarz gorąco doradził mi zarezerwować miejsce w slipingu. W wieczór mojego odjazdu pewna pani z parafii spojrzała na mnie z melancholią i powiedziała: Księże Mario, ksiądz odjeżdża stąd na zawsze. To w efekcie było rozładowujące. Rad jestem, że mój odjazd nie miał jakiś sentymentalnych śladów i że w końcu mogłem wyjść jakby na palcach. Odjazd z Rzymu był pierwszym krokiem nawet jakby obowiązkowym w żmudnym i pogłębionym poszukiwaniu. Mówi się że nie wszystkie choroby przychodzą, żeby nam zaszkodzić, a ta choroba naprawdę pojawiła się we właściwym momencie mimo że na początku nie było mi do śmiechu. Z tego powodu do dzisiaj wciąż jestem wdzięczny Panu za zaprogramowanie jej we właściwym momencie. I uważam moje zachorowanie za jedno z największych błogosławieństw mojego życia. Poważna choroba ma także tą pozytywną cechę zabierania każdego materialnego zabezpieczenia. Bez ciała każdy z naszych materialnych projektów idzie w dym. To odkrycie jest korzyścią dla każdego, który ma się zabrać do pójścia drogą duchową. Zwłaszcza kiedy jeszcze nie nabył dostatecznej siły czy woli aby z niej nie wypaść. Poddanie się Bogu, kiedy nasze materialne zasoby są na drodze do wyczerpania, z pewnością nie jest aktem heroizmu. Ale czy ktoś, kto tonie w piasku kurzawki byłby tak dumny aby odmówić pomocy, nawet jeśli oferował by ją obcy? W końcu jakkolwiek upokarzające może być doświadczenie syna marnotrawnego jego powrót do ojca był ukoronowany tryumfalnym pojednaniem. Powinienem być szczególnie zobowiązanym jako ksiądz do refleksji na temat, dlaczego cierpienie istnieje, ale w chwili kiedy sam zostałem uderzony tą chorobą nie zadawałem tego pytania. Zamiast tego oddałem się depresji. Naprawdę niezręcznie chowałem mój tchórzliwy brak woli życia poza zadeklarowaną akceptacją mojego losu. Ludzie reagują na cierpienie w najbardziej różny sposób. Ludzie słabi padają pod ciosami nieszczęścia i mogą nawet stracić równowagę oddając się desperacji. Osoby niedojrzałe zajmują się różnego rodzaju rozrywkami zmysłowymi, intelektualnymi a także religijnymi. Są też i ci, którzy po to żeby nie cierpieć zanurzają głowy w zadowolenie zmysłów, są tacy którzy walczą w labiryncie wyjaśnień mózgowych i są tacy którzy uciekają w praktyki przesadnej pobożności. Żeby zrozumieć ból jednakże potrzeba tylko trochę niewinności i dużo wewnętrznej siły. Nie wiem czy miałem chociaż ułamek tych cech, ale jedna rzecz jest pewna. Zwykle sformułowanie jakie słychać od ludzi przy tej okazji, to że cierpienie wiąże się Jezusem który cierpiał za wszystkich nie mówiło mi dużo. I było tylko jeszcze mniej pocieszające kiedy było na ustach tych, którzy w to nie wierzyli. Kiedy słuchałem tych wyrażeń powtarzanych mi zrozumiałem do jakiego stopnia kapłani często trywializują wzniosłe prawdy. Czyniąc, że wyglądają one na mdłe i puste. Kiedy nie doświadczyliśmy bezpośrednio tego o czym mówimy, można natychmiast zauważyć czy ktoś mówi coś co wypływa z serca. Widzi się od razu kiedy słowo jest wypowiedziane tak jak gdyby było wypowiedziane przez magnetofon, a nie przez serce. Ponad to zauważyłem, że ludzie którzy są poddani próbie nie lubią filozofować ze słowami. Ale jeżeli są dojrzali są przykładem spokoju i oderwania od ciała. Uśmiech kogoś chorego na raka jest wart o wiele więcej niż akademicka dyskusja na temat bólu. Kiedy ojciec Henryk mój spowiednik przychodził mnie odwiedzać w szpitalu wygłaszał do mnie te same stereotypowe mowy. Wychodząc z jego ust i z jego serca zyskiwały jednak one nadludzką moc i mnie głęboko wzruszały. Słowo zakonnicy którą zobaczyłem przed sobą, jak gdyby przyszła z nikąd kiedy leżałem twarzą w dół na sali operacyjnej po biopsji nerkowej miały podobny skutek.

- Ofiaruj swój ból - błagała mnie ujmując moje ręce w swoje - Są dusze, które oczekują tej twojej ofiary.

Coś zaciskało mi gardło. W tym momencie nie byłem skłonny aby myśleć o duszach do uratowania, ale nieskończona dobroć Jego który nigdy nas nie porzuca i który śledzi nas jako nauczyciel we wszystkich okolicznościach w przebraniu osób przybył blisko mnie w postaci zakonnicy, aby mi przypomnieć, że moja misja kapłańska nie powinna być zaniedbywana nawet w kryzysie w którym martwiłem się jedynie o moje ciało. Od czasów starożytnych choroba była zawsze uważana za bezpośrednią konsekwencję grzechu ludzkiego. W tym sensie doktryna karmy proponowana przez religie wschodu nie różni się w ogóle od myśli biblijnej. Stary testament ma niezliczone ustępy które przypisują odpowiedzialność za cierpienie człowiekowi. Naturalnie w literaturze biblijnej, gdzie obraz Boga jako osoby przeważa, karma jest tłumaczona w kategoriach kary bożej. Jeżeli się zgodzić, że Bóg jest immanentny w każdym z nas jak również przemieniający naturę ludzką, to doskonałe prawo które reguluje równowagę dawać - brać związanego z postępowaniem ludzkim może tylko pochodzić od tej nieodłącznej boskości. Czasami zrozumienie jak bliscy jesteśmy naszych braci wschodu jest tylko kwestią teograficzną. Wystarczy umieścić Boga w jego właściwym wymiarze, żeby rozpoznać tego samego autora wszystkiego. Będziemy o tym mówić w rozdziale całkowicie poświęconym kwestii karmy. Jeżeli nie tworzymy naszych radości i smutków w świecie, dlaczegóż miałby Jezus przebaczać grzechy paralitykowi przed uzdrowieniem go. I dlaczego prorocy przepowiadają nieszczęścia dla miast skorumpowanych złem i nieprawością? Babilon, Sodoma, Gomora itd, były miejscem dla proroctw, które zostały punktualnie spełnione. Czasami przepowiednie były nieszczęsne. Innym razem obiecywały odwrócenie wyroku, jeżeli miałoby się iść za prawami bożymi. Niestety, dzisiaj ta mądrość i ta wiedza ten fakt interakcji między grzechem a cierpieniem, między złym prowadzeniem się a nieszczęściami zostały zagubione akurat w sercu katolicyzmu. Nawet na katedrach nauczania teologicznego. Nietrudno jest znaleźć uczonych, którzy śmieją się z naiwności tych, którzy wciąż wierzą w te rzeczy. Dzisiaj ludzie wolą szukać rozwiązań naukowych. Szukają przyczyn zewnętrznych. Mówią o wirusach, o DNA, o proliferacji komórkowej.

Teologowie jeszcze nie wiedzą, jak podać to ważne wyjaśnienie cierpienia. Współczesna medycyna holistyczna ze swoim nowym poglądem na umysł i ciało jako jedność przyjmuje coraz częściej hipotezę choroby psychosomatycznej. Dzisiaj wielu lekarzy ocenia psychologiczne warunki pacjenta. A ta nowa świadomość również zmienia koncepcję hospitalizacji i terapii. Innymi słowy, nawet świat nauki jest na drodze rozpoznania, że nasze cierpienia mają znacznie głębsze źródła niż tylko fizyczne. Jaką diagnozę może postawić lekarz kiedy stwierdza śmierć małżonka, który umiera kilka chwil po jego towarzyszce. Zatrzymanie się akcji serca, udar mózgowy z powodu ostrej nierównowagi krążenia, zawał mięśnia sercowego? Co on wie o niezwykle cienkich niciach które wiązały te życia w takim duecie miłosnym, ze ustanie jednej melodii zatrzymało też drugą. A co spowodowało śmierć Argusa psa Ulissesa, który zanim padł na ziemię martwy, był jedyną istotą zdolną do rozpoznania swego pana? A co to za lekarstwo które uzdrawia dziecko, które czuje się kochane i otoczone uwagą? Albo jaka jest to trucizna która powoduje szybki koniec pacjenta szpitalnego, który jest wypełniony depresją i lękiem, który jest zmęczony życiem i samotny. I którego jedynym impulsem jest umrzeć. Z tych rozproszonych refleksji możemy intuicyjnie wyczuć jak szkodliwe jest myśleć negatywnie. A jakim lekarstwem jest myśleć o dobru. Ale w czasie mojej choroby nie widziałem tego w ten sposób. Nie, że nie myślałem, że to jest ważne, ale ponieważ nikt nigdy ze mną nie rozmawiał o tym. Nawet jeśli wiedziałem, że dobre myśli są zasadą starożytnej i mądrej moralności nie rozumiałem jak szeroko ta zasada się stosuje, ponieważ nie wiedziałem o jej niezwykłym wpływie. A zatem leczyłem moje fizyczne choroby chemicznie, a moje schorzenia moralne szukając pociech zgromadzonych tu i ówdzie w ludzkim towarzystwie, albo hobby które w tym czasie były łatwym lekarstwem na moje depresje. A co z modlitwą? - zapytacie. Czy wy kapłani z pośród wszystkich ludzi nie powinniście szukać pocieszenia w modlitwie? Nie jest prawdopodobne żeby modlitwa poprawiła nastrój ludzkiej duszy kiedy umysł jest pogrążony i chory. Najpierw trzeba zatroszczyć się o swoją umysłową kondycję, wówczas modlitwa czyni swoją pracę. Czy ktoś, komu brak wiary w samego siebie, co do którego wie, że istnieje, może się spodziewać mieć wiarę w Boga, o którym nie wie i którego nie widzi? Im bardziej się ktoś przekonuje że jest nieszczęsny bez nadziei tym bardziej staje się wrażliwy na wyczerpanie, bo stan otwiera nowe kanały dla dzieła demo lamentu. Dlatego właśnie rak działa tak szybko u ludzi którzy są smutni. A zwalnia a nawet wycofuje się u tych którzy żyją optymistycznie. Ale żeby sparafrazować neurastenicznego księdza Abbondio, jest to postać ze słynnej powieści Alesandro Madsoni można odpowiedzieć: „Nie można sobie dać optymizmu". Z pewnością, ktoś kto jest optymistyczny musi mieć dobre powody, żeby być takim. Życie psychiczne jest tylko aspektem subtelniejszym i dlatego nie tak od razu zrozumianym w złożonej machinie która wytwarza ból. W praktyce nie zawsze jest możliwe zebrać wiadomości o stanie umysłowym osoby i ustalić powiązania międzychorobą a tym przypadkiem. Człowiek może być dobry, a choroba może nie mieć bezpośredniego wyjaśnienia. Ale rytmy które zarządzają szczególną równowagą dać i brać zarejestrowaną w umyśle nie zawsze mają tę samą punktualność i regularność co te, które mogą być zapisane przez ciało. De facto, będąc stworzonym z ziemskiej materii ciało idzie także za gęstszą frekwencją czasową. I dlatego skutki palenia, picia, stymulantów, narkotyków w organizmie można sprawdzić w krótkim czasie. Czynniki fizyczne bez względu na to jak powoli działają zawsze są szybsze w czynieniu szkody niż czynniki psychiczne. A ludzie z pewnością nie robią swemu zdrowiu przysługi, kiedy po to żeby uśmierzyć swoje moralne cierpienie zwracają się do przyjemności podniebienia. Jeżeli myśli się o tym, to rozwiązania, do których się zabiera większość ludzi, po to żeby uniknąć cierpienia są nawet bardziej zgubne niż szkody już wyrządzone. W ostatniej analizie, psyche która wędruje wśród własnych smutków wprowadza chorobę. Ale próba uniknięcia bólu ze szkodliwymi dystrakcjami tworzy nawet większe cierpienie. Jest to jak otwarcie tamy, po to żeby zgasić trochę ognia. Nie ma ucieczki. Cierpienie wymaga zrozumienia a nie unikania. W świecie naturalnym można wyróżnić trzy podstawowe cechy. Pierwszą jest inercja, która u ludzi manifestuje się w postaci ignorancji. Drugą jest energia w działaniu, która manifestuje się w działaniach. A trzecią jest inteligencja, która kulminuje w mądrości. Kiedy te trzy jakości są w równowadze ze sobą to człowiek i natura żyją w stosunku harmonijnym i optymalnym. Kiedy jedna dominuje nad drugą wytwarza się stan braku równowagi i dysharmonia na każdym poziomie. Np.: Te trzy właściwości można zobaczyć w równowadze rośliny. Drzewo wie kiedy kwitnąć i zamanifestować swoje barwy i zapachy. To jest jego aspekt inteligencji. W zimie zasypia i żyje jak gdyby w inercji. Następnie jest moment w którym reprodukuje i tworzy owoce. Jest to moment aktywnej i witalnej energii. Ludzie mają te cechy w sobie, ale podczas gdy u wszystkich innych istot minerałów, roślin i zwierząt cechy te działają w doskonale harmonijnej równowadze u ludzi idą za napędem ludzkich predylekcji i idiosynkrazji (wstręt, antypatia). Inteligencja jest stosowana w procencie ogromnie zaniżonym w stosunku do jej realnego potencjału. A ta mała ilość która pozostaje jest w znacznym stopniu zniewolona w kierunku doskonalenia wojny i niepokojów, zaburzeń, projektów wojskowych i technologii. Ludzkość jęczy pod bólami takimi jak rak i aids. A przecież można by było wybudować wiele szpitali i instytutów i dokonać wielu badań naukowych z funduszy przeznaczonych na zbrojenia do tak zwanej obrony. Innym znakiem braku równowagi, do której tylko ludzie są zdolni jest fakt relegowania znacznej części ludzkiej aktywności łącznie z rekreacją do okresów w których ludzki organizm wymaga odpoczynku, zatrzymania się inercji. Brak równowagi jest oczywisty. Zarówno na przestrzeni dnia, jak i na przestrzeni roku. W ciągu dnia godziny poświęcone pracy, jedzeniu, rekreacji i spaniu są w ostrej dysproporcji do godzin poświęconych refleksji. W nocy, kiedy kwiaty zamykają swojej płatki, a zwierzęta idą na spoczynek do swoichnor ludzie prowadzą spotkania, żeby zadecydować o ważnych kwestiach albo też idą do kina i tak dalej. Najlepszy moment dnia, najczystszy którym jest wczesny poranek jest wykorzystywany przez większość ludzi na spanie. I do dojścia lub dojechania do ich miejsc pracy. Podczas gdy o tej godzinie ptaki dedykują naturze swoje najpiękniejsze najlepsze symfonie. Na przestrzeni roku aktywność pracy jest większa zimą kiedy naturalną tendencją jest zapaść w letarg, albo przynajmniej prowadzić bardziej umiarkowaną i wewnętrzną działalność. I dlatego ludzie dochodzą do wiosny zmęczeni i przypisując tę sprawę chorobą tej pory zażywają toników aby ożywić ciała znużone nadmierną aktywnością wykonywaną w czasie najmniej stosownej chwili. Zima w efekcie jest porą, która wzywa ludzi z powrotem do odpoczynku i refleksji. Ale ludzie umieszczają produktywność przed zdrowiem. I dlatego też, kiedy wielu ludzi osiąga stary wiek, porę odpoczynku i refleksji pojawia się u nich przerażenie z powodu bycia nieczynnym i nie opuszczą pracy, chyba ze będzie to wymagane przez limit wieku. Wielu ludzi po osiągnięciu emerytury umiera z powodu kryzysu inercji, podczas gdy powinni się już byli wcześniej przyzwyczaić do tej inercji. Bo inercja pozwala nie tylko na odpoczynek ale także na aktywność spokojnego wewnętrznego życia. Gonitwa i zachody za tym, aby uzyskać większy komfort materialny i techniczny postęp eksploatują najlepsze właściwości ludzkości pozbawiając ją momentów mistycznych i komplentatywnych, które czynią ją mądrą zrównoważoną i zdolną do rozwiązywania zgryzot tego świata. Brak równowagi witalnych rytmów jest zatem jednym z większych czynników odpowiedzialnych za cierpienia, choroby i ból. Ale skąd ten brak równowagi przyszedł? Jaki powód możemy znaleźć dla absurdalnej niekonsekwencji ludzi którzy mimo ze posiedli potencjalnie wysoki poziom świadomości nie działają z uporządkowaną inteligencją. Ludzkość osiągnęła taki punkt, gdzie nawet nie może konkurować z rośliną, która ma z pewnością znacznie niższy poziom świadomości, ale która posiada wewnętrzną inteligencję która rządzi jej całkowitym życiem w niezwykłym porządku. Gdyby ludzkość nie marnotrawiła energii organizując destruktywne działania, to ludzka technologia byłaby znacznie bardziej zaawansowana niż jest obecnie. I stosowana byłaby do wszystkich sfer życia. Nie byłoby nierówności pomiędzy bogatymi i biednymi albo przynajmniej nie byłoby już biednych. Nie byłoby nierównomierności między tymi którzy marnotrawią zasoby na broń a tymi którzy umierają z głodu. Sahara mogłaby być żyznym ogrodem . Woda morska mogłaby być odsalana aby nawadniać pola. Drogi mogłyby być zapełnione samochodami które jeździły by na czystej energii, jak dla przykładu energia słoneczna. Co u licha stało się w ludziach, że tak zmienili tą równowagę, która mogłaby uczynić naszą planetę autentycznie ziemskim rajem. Powiedzieć, że był to grzech pierworodny nawet jeżeli to odpowiada prawdzie, co pozostaje do wyjaśnienia, nie wyjaśnia w ogóle tej kwestii. Kiedy porzuci się intelektualną akrobację dla spróbowania znalezienia wyjaśnień kondycji ludzi i zamiast tego wejdzie do swego własnego serca aby je prześwietlić, to się odkryje rzeczywistość różną od tej, która została opisana w tylu tomach historii i moralności. Jest faktem, że ludzie zawsze mają tendencje do uzyskania tego co chcą jakimikolwiek środkami niezbędnymi do tego, że stale zwiększającą się wiarą. Samo w sobie nie jest to negatywne. Jest to ich sprawa, żeby szukać co powoduje, że czują się dobrze. Nie jest przestępstwem szukać szczęścia. W tym punkcie pewni ludzie kościoła nie dają kredytu katolicyzmowi redukując go do religii która karze tych którzy plamią się niewdzięcznością szukania przyjemności. Przyciąganie w kierunku radości jest jednym z niewielu znaków, które ukazują jak boska jest istota człowieka, esencja człowieka. Nie jest dobrą myślą niszczyć tak cenny klucz. Wyprzeć się tego prawa jest równoznaczne z pchnięciem człowieka do samobójczego masochizmu. Wielu ludzi, których się uważa za świętych torturowali się aby zadać ciału ból, podczas gdy było to wezwanie do przyjemności. Ale dużo więcej świętych mogło by się urodzić gdyby ludzie dociekali powodu który pcha ich do przyjemności. I czy istnieje cel, który nie znika tak szybko i tak rozczarowująco, jak te cele których zazwyczaj się szuka żeby zaspokoić tęsknotę za szczęściem. Jeżeli zabiorę danej osobie przekonanie że szuka radości w samej sobie i że jej pomyłka jest tylko błędem perspektywy, to co pozostawiam jej, żeby pchnąć ją ku Bogu? Jeżeli człowiek jest w desperackim polowaniu za stałymi satysfakcjami i przyciąga je z zewnętrznych przedmiotów, dlaczego miałbym na niego skoczyć zamiast pokazać mu jak drąży grunt horyzontalnie. Jeżeli mu powiem, że po to żeby znaleźć diamenty musi kopać głęboko, to być może przekona się do zmiany tej swojej metody. W każdym razie w każdym przypadku może iść w swoim sercu za prawdą tego o czym mówię. I w konsekwencji doświadczyć pragnienia ucieczki od niepoprawnych wyborów. Szukać horyzontalnie poziomo, to znaczy na powierzchni jest stałym się oszukiwaniem. I można sobie z tego zdać sprawę poprzez fakt, że kiedy osiągnęło się już wszystkie upragnione rzeczy, szczęście smakowane pełnymi ustami nigdy nie zatrzymuje się jako stabilna cecha serca. Co więcej, osiągniecie wszystkich tych celów, efemerycznej radości wymaga niezwykłych wysiłków, gigantycznych poświęceń rozproszenia energii mentalnej i pieniędzy. Wydatku naprawdę nieproporcjonalnego do wyniku przedsięwzięcia. Ileż to ludzi dochodzi do śmierci w całkowitym idiotyzmie, po życiu spędzonym z spazmatycznym poszukiwaniu pieniędzy pracując dzień i noc dla tego celu, zapominając o rodzinie i zdrowiu i oświadczając, że nigdy nie mają czasu na refleksję. Iść w niewłaściwym kierunku, stosując niewłaściwe środki, to źródło braku równowagi pośród tych trzech ludzkich cech.

Od zjawisk paranormalnych do nadprzyrodzonych

Wycofałem się na odpoczynek do mojego rodzinnego miasta. Równolegle z terapią opartą na odpoczynku, który miał odnowić mnie fizycznie, zacząłem również wewnętrzną terapię opartą na czytaniu, badaniach i refleksji. Po to żeby zaspokoić moje pragnienie prawdy. Było zbyt wiele pytań, na które nie miałem odpowiedzi w teologii którą wcześniej studiowałem. Niejedno krotnie katecheci i młodzi ludzie z mojej parafii próbowali wymusić na mnie odpowiedź na tak palące pytania jak życie pozagrobowe, istnienia aniołów i życia po śmierci. Moje odpowiedzi były zawsze wymijające, ponieważ mimo że miałem wiarę nie były one oparte na moim osobistym doświadczeniu. Byłem zawsze racjonalny w moich badaniach, ale nawet przy wiedzy teologicznej jaką uzyskałem poprzez moje studia, nie byłem zadowolony z moich przeszłych dociekań dotyczących prawdy. Odpowiedzi oferowane przez oficjalną doktrynę pozostawiały pewne poważne nieznane przestrzenie dla mnie do wypełnienia. Kiedy te same pytania zadawałem kolejno różnym księżom, to odpowiadali: To mówi ci wiara. Jest to jedna z najbardziej bezsensownych odpowiedzi jakie kiedykolwiek słyszałem. Ponieważ moc wiary jest taka, że jeżeli ją mam to już rozwiązałem wszystkie moje problemy i wątpliwości. Więc jaką miałbym potrzebę religii i jej pompy gdybym już przybył do celu przeznaczenia do wiary. Z drugiej strony, jeżeli religia jest środkiem który ma mnie prowadzić do wiary, dlaczego odpowiada mi odsyłając mnie dokładnie do tego czego szukam. O co jako religia powinna mi oferować? Wiara jest słowem, który trzeba rozumieć we właściwy sposób. Ponieważ można ją stosować też do zabijania, wywoływania wojny czy popełniania gwałtu. Zdałem sobie natychmiast sprawę, że w naszej filozofii zachodniej i w konsekwencji także w teologii naszych czasów jest poważna luka. Wszystkie aspekty ezoteryczne zostały przegnane jako niegodny i degradujący sposób kierowania pytań duchownych. Ezoteryka i cały świat okultyzmu jest utożsamiany z magią i ograniczany do wąskich pomieszczeń nekromancji (przepowiadanie, rodzaj wróżenia), czarnej magii stając się czymś, co należy potępić. Podczas wielu ciemnych lat nie tylko fanatycy ale poważni badacze okultyzmu bywali potępieni jako czarownicy i czarownice i żywcem paleni na publicznych placach. W czasach nam bliższych jest usiłowanie bezwzględnego wykorzenienia nawet pamięci o dziedzinie badań parapsychologii, która zamiast tego coraz bardziej zasługuje na to żeby zostać zaliczona w poczet nauk, a która ma rzeczywiście bardzo mało wspólnego ze światem czarnoksiędztwa. Biblia jest przepełniona wydarzeniami paranormalnymi, które łatwo przechodzą w cuda, a których nie można zrozumieć bez pewnego przygotowania w dziedzinie parapsychologii.

Celebrowane zjawisko ideoplastyczne kociąt z Nicei przypomina analogiczny incydent biblijny. Kiedy te kociaki urodziły się w Nicei liczebniki roku 1921 zostały odbite na ich brzuszkach. Liczby te zostały także wydrukowane na worku przed którym ciężarna matka siedziała przez szereg godzin wpatrując się w weń w oczekiwaniu na mysz, która uciekła za ten worek. Księga rodzaju w rozdziale trzydziestym wers od 37 do 43 opowiada o tym, że Jakub umieścił kilka gałęzi z zerwaną korą w paski w korytach do picia, po to, żeby zwierzęta które przychodziły do picia wpatrując się w nie, zapamiętując to dawały narodziny dzieciom o sierści prążkowanej i cętkowanej. Jest to zjawisko, które nie ma nic magicznego, ale może być wyjaśnione potęgą impresji wizualnej, która odgrywa determinującą role we wszystkich aspektach życia istoty żywej. Wyobraźmy sobie jak bardzo istota ludzka jest podatna na takie impresje, kiedy jest także opatrzona w umysł. Istnienie gigantów już nie jest tak mityczne ani nie jest tak naiwne by w to uwierzyć. Jeżeli werzniemy to co jest napisane w księdze liczb poważnie. Księga liczb 13 rozdział wers od 32. Tam mówi się nam o kraju zamieszkałym przez ludzi wysokiego wzrostu, gigantów przed którymi wysłannicy Mojżesza wyglądali jak szarańcza. A co mielibyśmy powiedzieć o czarach wykonywanych przez czarowników Egiptu którzy kiedy Mojżesz zamienił laskę w węża byli zdolni do czynienia tej samej rzeczy. A co mielibyśmy powiedzieć kiedy Mojżesz zamienił wody Nilu w krew, a czarownicy znowu powtórzyli ten sam cud. Jest to w księdze wyjścia rozdział 7 wers od 11 do 22. Z pewnością jednym z najbardziej dziwnych paranormalnych zjawisk w bibli jest zjawisko oślicy Balama. Która czytuję z księgi liczb rozdział 22 wers od 23 do 30. Gdy zobaczyła anioła Jahwe stojącego na drodze z wyciągniętym mieczem zboczyła z drogi i poszła w pole. Aż Jahwe otworzył usta oślicy i odezwała się do Balama surowego pana który ją bił. W ewangeliach podobnie jak i w starym testamencie ważną rolę przypisuje się mocy snów. Jako zapowiedzi przyszłości. Józef miał parę bardzo istotnych snów które wiedział jak interpretować, jak tłumaczyć które punktualnie się sprawdziły. Ale jego bracia śmiali się z niego jako z marzyciela i skończyli sprzedając go karawanie podróżnych. Księga wyjścia rozdział 37. Drugi Józef małżonek Marii matki Boga także brał swoje sny poważnie. Jeden sen objawił mu, że powinien przyjąć że zostanie domniemanym ojcem Mesjasza. Sen także ostrzegł go, że Herod szuka dziecięcia aby go zabić. I sen powiedział mu, że wrogowie dziecka nie żyją i że dlatego może wrócić do Izraela. Jest potem też sen żony Piłata która pochodzi z ewangelii Mateusza rozdział 1,20 drugi 13,19. Kiedy on przewodniczył ławie wysłała mu wiadomość: „Nie miej nic wspólnego z tym człowiekiem. Miałam sen o nim dzisiaj, który mnie bardzo poruszył". Co jest

najbardziej uderzające jednak, to nie tyle częstość w jakiej pojawiają się sny, ale fakt, że przechodzi się nad tym do porządku, że są one prawdziwe i że dlatego konieczne jest podejmowanie decyzji z pełnym respektem do tego co jest objawiane przez ten niezwykły rodzaj komunikacji. Wszystko to znajduje się w ewangeliach, ale my kapłani w naszych homiliach nigdy nie przykładaliśmy wagi do świata ezoterycznego, który otacza te fakty życia codziennego. Wizja nocna wystarczająca była do zmiany przeznaczenia cieśli z Nazaretu. I przyjął on ją mimo że znacznie skomplikowała jego życie. Nie oznacza to, że ludzie byli dotknięci starymi przesądami, ale raczej wskazuje na to, że znali dobrze wartość interwencji które transcendowały najbardziej pospolity poziom czynności zmysłowej na której głębszym poziomie boskość może odgrywać swój plan zbawienia. Starożytne a już dzisiaj zapomniane społeczeństwo wiejskie znało nawet w formach ogólnych wartość tego co nie leży bezpośrednio przed naszymi zmysłami. Sama religia w czasach chłopskich zgadzała się z potrzebą egzorcyzmowania ciemnych mocy, których wpływ nie był całkowicie oczywisty i dlatego nie można go było lekceważyć. Stary ryd, ten który praktycznie został wyeliminowany za Pawła 6, brał pod uwagę niezliczone sytuacje w których ludzie prosili o boską pomoc, czując że są zbyt słabi poradzenia sobie z tymi sytuacjami przy pomocy własnych sił. W owych czasach można było często zobaczyć dobrego proboszcza wiejskiego jak niósł świętą księgę owiniętą w stułę pod ramieniem. Księga zawierała specjalne błogosławieństwa które miały pomóc w poradzeniu sobie z nieprzyjemnymi okolicznościami. Benedictio deprecatoria contra mures, locustras, bruchos, vermes et alia animalia nociva: po to żeby odwrócić inwazję myszy, szarańczy, karaluchów, robactwa i innych szkodliwych zwierząt. Parę lat temu przed moim domem obalono drzewo. Potężne drzewo miało wysokość trzech pięter i jedynym jego błędem było to, że miało parę moli, które przeszkadzały niektórym sąsiadom. Niewinność gospodarza została zagubiona. Zastąpiona przez powierzchowną i destruktywną technologię. Dzisiaj ludzie nie proszą o pomoc księdza w pozbyciu się inwazji mrówek. Zamiast tego stosują bardziej praktyczny i pewniejszy proszek który je likwiduje. W tym starym rycie były także modlitwy i procesje. Ad petendam Pluviam albo ad postulandam Serenitatem albo ad repellendam Tempestatem: Po to żeby prosić o deszcz, dobrą pogodę albo żeby oddalić grado bicie. Co jest najbardziej zadziwiające to skuteczność i wyniki tych modlitw. Kiedy moi dziadkowie, którzy byli rolnikami mieli chorą krowę albo maciorę która oszalała i pożerała własnego noworodka to zwracali się do proboszcza, który przybywał aby zastosować specjalne błogosławieństwo z tego rytu. I wszystko zostawało rozwiązane. Film Olmiego, drzewo z drewnianych chodaków, zanotowuje właśnie taki wzruszający epizod. Zatrzymam się tutaj z tym wykazem błogosławieństw ponieważ były one niezwykle liczne i były to błogosławieństwa na każdą okazję. To co pragnę podkreślić jednak to rzeczywistość tego zjawiska. Nie zamierzam dociekać wartości religijnych tych praktyk ani też nie zamierzam zapewniać, że owe czasy były lepsze niż dzisiejsze. Człowiek owego czasu był nieświadomy że boska moc będąca w nim byłaby wystarczająca do rozwiązania jakiegokolwiek problemu jaki miał. A jednak ze swoją postawą wiary delikatnie zakorzenioną w pewności, że modlitwy nie pozostaną nie zaobserwowane przez oczy dobrego Boga, był on drugim biegunem który za pośrednictwem kapłana uwalniał wszechpotężną boską energię. Co się stało, to to, że materialistyczna filozofia tak bardzo przeciwstawiona przez ludzi kościoła już się przefiltrowała do ich serc do takiego stopnia, że kiedy stary ryt zaniechano to żaden teolog nie miał odwagi bronić wartości tej starożytnej a zaniechanej formy kultu. Kapłani zaczęli stopniowo powściągliwie podchodzić do próśb o błogosławieństwa i sakramentalia. Te ryty wydawały się być właściwym gruntem do powstawania przesądów. Danie do błogosławieństwa chusteczki, żeby ją umieścić na bolące miejsce ciała uważano za fetyszyzm poganizujący. Coraz mniej kobiet rodzących prosiło o błogosławieństwo szczęśliwych urodzin i jako ostateczne uderzenie to nowe dekrety Pawła 6 wyeliminowały świętości Rituale Romanum innego papieża którego imię było, co za zbieg okoliczności Paweł 5. Dla rekompensaty zachowano sformułowania De exorcizandis obsessis a daemonio ale tylko ad usum delphini. Zainteresowanie mocą diabła nigdy nie wygasło w kościele. Parę lat temu w pewnych parafiach wiejskich celebracje Rogationes modlitw i procesji które służyły do błogosławieństwa żniw były jeszcze kontynuowane. Odpowiadały one świętym celebracjom wedycznym zwanym Yajńa, stosowanych w śród kultur hinduskich. Znam całkiem starych rolników, którzy potwierdzili by jaką błogosławioną moc te celebracje wywierały na pola i na samych ludzi. Ale na tych polach powstały budynki cementowe i zwyczaj przechodzenia przez ścieżki między polami pachnącymi wiosną został zagubiony. Poszedłbym za daleko, gdybym przypisywał obecny nieporządek ekologiczny rozwojowi tego, ale jest pewne że te ryty nie psuły żniw. Wiem, że są pewni mnisi tybetańscy, którzy grając na specjalnym rogu są zdolni do wpływania na zjawiska meteologiczne. Mam nadzieję że ich dyrektywy prowadzenia nabożeństw religijnych nie zostały tak radykalnie zmienione, żeby wyeliminować tradycję kultu i wiedzę tak użyteczną dla ludzkości. W biblii jest także wiedza numerologii np.; liczba dziewięć pojawia się przy wielu okolicznościach. Liczba dziewięć jest droga także teologii hinduskiej. W niej reprezentuje niezmienność i niezniszczalność boskości. De facto wielokrotności tej liczby zawsze dają dziewięć jeżeli doda się je razem. I tak na przykład 27 wciąż jest 9, ponieważ 7 + 2 = 9. Lub 36; 3 + 6 = 9. Lub 7542 wciąż daje 9. i tak dalej. Biblii liczba 9 ma wielkie znaczenie, od dziewięciu plemion Izraela do godziny dziewiątej rano, kiedy Jezus został ukrzyżowany. 18 było liczbą ofiar zawalenia się wieży w Siloam. Bóg odstąpił by od zniszczenia Sodomy gdyby znalazł przynajmniej 45 mężczyzn. 72 to liczba uczniów wyznaczonych przez Pana do głoszenia. 99 jest liczbą owiec które dobry pasterz chce pozostawić dla jednej zagubionej. 144 to liczba wybranych z każdego pokolenia. 153 liczba przedstawiająca ilość wielkich ryb złapanych w cudownym połowie ryb. Byłoby bardzo ciekawe, gdyby ci którzy badają parapsychologię mieli wykonać analityczne i monograficzne studium zjawisk paranormalnych i na wszystkie świadectwo równoległe do tego które jest w biblii. Myślę ze w nauczaniu teologicznym zachodu jest poważna luka w tym sensie. Parapsychologia jest z pewnością ważnym krokiem ku odkryciu subtelniejszych fizycznych poziomów, co może następnie stopniowo prowadzić do zjawisk metafizycznych. Trzeba się upewnić, że badania prowadzone w tej dziedzinie są rygorystycznie naukowe i poważne. Zbyt wielu ludzi po podjęciu tych badań pozwoliło się pociągnąć przez świerzbienie chorobliwej ciekawości i zakończyło przechodząc do taniego spirytyzmu jeżeli nie do czarnej magii. W tym punkcie parapsychologia, jeżeli chce się wciąż tak nazywać staje się przeszkodą w życiu duchowym. Zainteresowanie się tym co jest bardziej subtelne co powinno doprowadzić do tego, co jest poza najbardziej eterycznym królestwem materii, tonie później niechwalebnie w zainteresowaniu duchami, duszkami, diabłami, zawładnięciami, oczarowaniami, przepowiadaniem przyszłości, wróżeniem z kart, czarami i różnymi formami czarownictwa. W ten sposób zamiast czynić

jakościowy skok i przejść od spraw materialnych do duchowych człowiek tonie w morzu odczuć i zjawisk skonstruowanych przez jego własny umysł złapany w pułapkę zwykłych spekulacji, które podniecają ambicję. Zamiast pokonywać znaną żarłoczność umysłu który już jest tak aktywny na poziomie fizycznym człowiek pogarsza sytuację przez dostarczanie mu nowego pożywienia do połknięcia. Pożywienia zdradliwego którego skutki nie są jeszcze w pełni znane. Jest to jak pozwalanie sobie być kuszonym przez piękno grzyba, który nie został jeszcze zbadany czy nie jest trujący. Zbyt wielu ludzi obecnie wypowiada teorie i edykty na temat okultyzmu wydając je jako specjaliści albo jako nośnicy wzniosłych rewelacji zarezerwowanych tylko dla nielicznych. Ludzie ci mogą grać w swoje karty i tasować je ponownie zgodnie z okazją chwili wykorzystując bezkonkurencyjność swoich subiektywnych rewelacji i objawień i to , że nie mogą być one udowodnione. Znam różnych ludzi, którzy po wejściu na ścieżkę, która powinna była doprowadzić ich do spraw duchowych ugrzęźli w jednej lub innej wróżebnej metodzie w takim momencie i w takim stopniu, że nawet konsultują się z wahadełkiem żeby wiedzieć czy mogą kichnąć. Ich mowa jest wypełniona tajemniczymi doznaniami które są pułapką dla prostaczków i naiwnych. Co gorsze, wierzą że rozmawiają z duchami zmarłych od których jak uważają otrzymują nadludzkie przekazy. Zapominają ze wśród żywych jest wystarczające objawienie aby poruszyć serca 6 miliardów ludzkich istot. Jakże jasne wydaje mi się obecnie ostrzeżenie Izajasza: Gdy zaś wam powiedział radźcie się wywoływaczy duchów i wróżbitów, którzy świszcząc, szepcą i mruczą zaklęcia. Czyż lud nie powinien radzić się swoich Bogów? Czyż powinni oni pytać umarłych o los żywych? Wówczas do objawienia, do świadectwa jeśli nie będą zgodnie mówić z tym hasłem, to nie ma dla nich jutrzenki. Izajasz, rozdział 8 wers 19,20. I znowu Izajasz rozdział 44 wers 25; Jam jest ten który niweczy znaki wróżów i wykazuje głupotę wieszczków wstecz odrzuca mędrców i wiedzę ich czyni głupstwem. Z tymi ostrzeżeniami w pamięci stwierdziłem, że zjawiska takie jak jasnowidzenie, telepatia, przewidywanie nie tylko wzbudziły moje najgłębsze zainteresowanie, ale także coraz bardziej ujawniały mi płaszczyznę materialnej egzystencji o której dotąd poważnie nie myślałem. Przeciwnie, niejednokrotnie wyśmiewałem także publicznie fakt, że można by brać na poważnie takie nieracjonalne zjawiska. Przyznaję zatem się do mojej winy w sądzeniu tego czego nie znałem. Do błędu który teraz widzę u tylu ludzi i którym jestem zasmucony. Kiedy podjąłem te badania wszedłem do świata który izolował mnie jeszcze bardziej od tego co powszechnie jest uważane za hipotezę racjonalną. A zatem od wszystkich tych ludzi z którymi byłem związany, których szanowałem dotąd, jako że byli racjonalistami. A którzy odwzajemniali ten szacunek z tego samego powodu. Nawet dzisiaj jest wciąż trudno dać parapsychologii status nauki. Zjawiska są tak wielkie że określanie które z nich są paranormalne a które nie jest problematyczne. Także metody i badania stosowane w dziedzinie oficjalnej nauki nie mogą być stosowane do naukowego uzasadniania takich zjawisk. Sen przepowiadający przyszłość bez względu jak byłby prawdziwy nie może być weryfikowany, ponieważ normalnie jedna osoba ma ten sen. Krótko mówiąc, wnioski do których paranormalne zjawiska prowadzą nie polegają na pomocy zmysłów, co jest nieodzowne w doświadczeniach naukowych. Nihil es in intellectu quod prius non fuerit in sensu, jak święty Tomasz już powiedział; Nie ma niczego w intelekcie, co by najpierw nie przeszło przez zmysły. I nawet dzisiaj wciąż szeroko się dyskutuje jak określić, które zasady są całkowicie niezawodne w określaniu, czy badania są naukowe. Nie będę tej sprawy podejmował dalej, ponieważ nie należy ona do tej książki. Po prostu ją wspomniałem ponieważ na pierwszych krokach moich badań musiałem określić czy w moich badaniach mogę się przedrzeć i pójść poza próg zmysłów nie będąc oskarżony o heterodoksję czy szaleństwo. Jest rzeczą pewną że szerokość ludzkiej wiedzy jest ograniczona przez same narzędzia które są stosowane do jej uzyskania. Kiedy Galileusz jeszcze nie skonstruował tego urządzenia, teleskop który pozwolił mu obserwować położenie planety Wenus, a stąd wydedukować jej obrotowy ruch dookoła słońca, Ziemia była w umysłach uczonych centralną planetą wokół której poruszało się słońce. Co było naukowym w tej pewności, która według ich poglądów była popierana nawet przez objawienie biblijne. Wszystko co podlega naszym zmysłom należy do przeszłości. Jest to niewiarygodne ale prawdzie, że na sklepieniu niebieskim jakie oglądamy w letnią noc jest tyle gwiazd, które już właściwie wygasły. A ich postrzeganie jest nie tyle dzięki oczom co także jest spowodowane latami świetlnymi które musiały minąć aby te obrazy doszły do oka. A kto by kiedykolwiek uwierzył, że pulchny dysk słoneczny który siada na horyzoncie w nostalgiczne zachody słońca późnego lata prawie spłaszczony przez ciężar trudnego dnia jest w rzeczywistości widmem gwiazdy która już zaszła osiem minut wcześniej. Gdyby było możliwe mieć super potężny teleskop zdolny do badania życia na planecie która jest więcej jak 2000 lat świetlnych oddalona od nas, to użycie tego teleskopu pozwoliło by temu wyimaginowanemu obserwatorowi odkryć historyczne wydarzenia które miały miejsce dwa tysiące lat temu na tamtej planecie. I tak, gdyby ten obserwator był w miejscu oddalonym dwa tysiące lat świetlnych od Ziemi, mógłby zobaczyć sceny historii Jezusa lub starożytnego Rzymu. Wydaje to się jak science-fiction, ale jeżeli teoria względności jest prawdziwa, to jest to niezwykle logiczne. Wszystko jest światłem, a bez światła świat nie mógłby projektować jego iluzji. Gdzie jest prawda? Gdzie jest prawdziwa nauka, gdzie jest jej niepodważalność? Jak aksjomat (twierdzenie, prawda, uznane za oczywiste) naukowy może być stabilny kiedy jest oparty na wysoce niestabilnej i niestałej linii zmieniającego się czasu. Na pewno jeśli będziecie mieć wyraźne odczucie, że was syn będzie miał wypadek motocyklowy, ale jest to tylko uprzedzające i zatem nie może być udowodnione, a inni mocno krytykują was ponury pesymizm, to zaczynacie wierzyć, że nie macie żadnego racjonalnego powodu, aby jego powstrzymać przed opuszczeniem domu. Ale kiedy to wydarzenie tragicznie ma miejsce, czujecie się jak Kasandra nigdy nie uważająca. Dla nauki jedynym dowodem aby uważać ostrzeżenie za ważne mogłaby być nie retuszowana fotografia wypadku zrobiona na jakiś czas przed samym wypadkiem. Po odkryciu, że wszystko co jest naukowe jest względne, w tym że są instrumenty obserwacji, które idą poza pięć zmysłów, mój umysł zaczął wierzyć w istnienie prawd ukrytych w normalnej zmysłowej percepcji. Uderzyła mnie jak grom z jasnego nieba myśl, że poza światem który widziałem i czułem był inny. W istnieniu o znacznie rzadszej fizycznej gęstości, a zatem postrzegany jedynie przez znacznie subtelniejsze zmysły. Tego byłem pewien. Ale nigdy nie mógłbym tego nauczać na uniwersytecie. Zapytywałem się stale jak subiektywny dowód może uzyskać obiektywną wartość. Byłem ciekaw czy po to żeby zjawisko zostało ogłoszone jako normalne, wystarczy mieć większość która uważała by je za takie. Jak nienormalne jest pomylić czerwone z zielonym. Czy jest naprawdę jakiś defekt w narządzie percepcji, czy nie jest to raczej decyzja praktyczności zaakceptowanej przez wspólnotę społeczeństwa. Pytania które miałem były coraz bardziej ekscytujące. Czytałem też coś na temat hipotez dotyczących świata poza grobem. Bozzano był dla mnie bardzo pocieszający, chociaż nie można powiedzieć, że jego prace są naukowe. Co było najważniejsze dla mnie to nie zapewnienie że myśl wyrażona w jego pracach była podzielana przez większość myślicieli, ale fakt że czułem, że to co czytam jest prawdą. Bez względu na to jak przekonywujących argumentów mogłem używać z rozmówcą, jeżeli on był kimś kto zwykł był stawiać stopę na gruncie, to mógł mnie zniszczyć. A jednak wiedziałem, że wiele z tego co czytam, niby nie miało żadnej fizycznej weryfikacji, było prawdą. Nikt na świecie nie mógł mnie przekonać do czegoś przeciwnego. Głos który mi mówił, że to właśnie tak jest pochodził od wewnątrz z wymiaru gdzie rozum jest zastąpiony przez niezawodność intuicji. Ten głos dla mnie zaczął być rygorystycznie „naukowy". Odkrycie jako możliwym tego, co uważałbym kiedyś intelektualnie za niedopuszczalne otworzyło dla mnie nowe horyzonty i umożliwiło mi dojście do różnych nauczycieli prawdy którzy przygotowywali swoje pojawienie się w moim życiu.

0x01 graphic

W poszukiwaniu świętych i mistrzów

Nie wystarczy słuchać słów mistrza, musisz wprowadzić w praktykę to co mówi, dać posłuch każdemu słowu wprowadzać każdą wskazówkę wskazówka za którą nie poszedłeś słowo którego nie dosłyszałeś są stracone na zawsze, ponieważ On nie mówi dwa razy.

Krishnamurti

W pełni zaspokoiłem moją ciekawość światem tajemnym. Pytania jak muzyczny kontra punkt zaczęły się wypalać jedno po drugim w koncercie odpowiedzi. Teraz czułem potrzebę nakarmienia się bardziej wybranymi potrawami. Po książkach z dziedziny parapsychologii pewne tomy czekały na liście pasażerów na moim biurku. Miałem Bhagavad Gitę, „Autobiografię jogina" Yoganandy, „Koncentrację i medytację" napisaną przez Swamiego Shivanada Saraswati, kilka „Upaniszad" oraz „Sutra Patanjali". Ponieważ program był bardzo bogaty a jeszcze nie wiedziałem jak rozkoszne badanie tych dzieł może być, zacząłem jak pamiętam od najprostszego „Autobiografi jogina". Książka ta już miała pewną historię w moim życiu, a dla mnie ten powrót do niej miał szczególne znaczenie. Parę miesięcy przed moim opuszczeniem Rzymu jakiś człowiek pożyczył mi tą książkę. Opierając się na jej wyglądzie nie miałem za dużo zaufanie do niej. Na okładce było zdjęcie Hindusa z pełnymi i falującymi włosami. Moje pojęcia świata Indii były strasznie skompromitowane przez głębokie impresje pozostawione we mnie z lat studiów teologicznych. W tych latach teologii byłem nauczany defensywnie i własna religia była bezdyskusyjnie wyższa. A inne religie były niedoceniane, jeżeli nie traktowane z lekceważeniem. Indie i cały jej aparat religijny miały dla mnie posmak pogaństwa. Uczono mnie bym myślał, że moja religia była jedynie zdolna do zbawiania ludzi i że żadna inna teologia na Ziemi nie mogła by przewyższyć teologii katolickiej. Waga tego przesądu była znaczna ale postanowiłem czytać mimo wszystko autobiografię Yoganandy. Musze przypomnieć czytelnikom, że były to lata, kiedy znalazłem się w ciemnej nocy mojej duszy. Trzymałem tą książkę na moim stoliku nocnym i w nocy, w te niekończące się noce kiedy sen nigdy nie nadchodził aby dać mi pokój czytałem z niej parę stron. Moja postawa niedowierzania była prawie przekorna. Po przeczytaniu jakieś pięćdziesięciu stron zatrzymałem się. Książka mówiła o świętym który wydzielał zapachy, o innym który przytwierdził sobie ramię, po tym jak dwóch przestępców mu je obcięło, o tygrysach które stały się łagodne, o wegetariańskiej lwicy która recytowała OM. Krótko mówiąc czułem się jakbym wszedł w krainę bajki. Mój racjonalistyczny umysł w połączeniu z dużą dawką ego buntował się przeciwko tym informacjom. Zamknąłem książkę i oddając ją powiedziałem raczej poirytowany, że ten rodzaj książek nie jest dla mnie. Izajasz mógłby mi powiedzieć: „widziałeś tak wiele rzeczy ale nie zauważając ich. Otworzyłeś swoje uszy ale nie słyszałeś". W dziedzinie przekonań nic nie jest bardziej potężnym niż przesąd. Jest on jak wiara. W rzeczy samej jest to źle umieszczona wiara. Dopiero dzisiaj z odległości kilkunastu lat jestem zdolny do samo krytyki za tą zamkniętą postawę. A dzięki temu doświadczeniu rozumiem jak trudno jest dla wielu ludzi otworzyć się na coś nowego i sprawiającego zakłopotanie. Albo na prawdy, które powalają wszystkie doktrynalne rusztowania tradycji. Fundamentalnie przesąd jest wiązaniem które koroduje same korzenie świadomości. Świadomość człowieka pełnego przesądów jest jak drzewko bonsai, którego korzenie są obcięte, aby mogło być karłowate. Przesąd to szeroko rozpowszechniona choroba. Większość ludzi pragnie przysiąc, że chcą podjąć kroki do poprawienia siebie, ale tylko pod warunkiem, że nie będą dokonane żadne zmiany w status quo ich myślenia. W mózgach większości ludzi zainstalowano rodzaj programu który można podsumować w następującym aforyzmie: „Transformacja nie jest warta wysiłku i strat jakie za sobą pociąga". Ci którzy są najbardziej dotknięci przez przesąd, to naturalnie ci którzy „mają" więcej nie tylko w sensie dóbr materialnych ale przede wszystkim w sensie ojcowizny kulturalnej. Ktoś kto osiągnął pewne zabezpieczenie, czy to ekonomiczne, socjalne czy religijne jest zadowolony z rzeczy takich jakie one są i nie chce radykalnych zmian. Kiedy dochodzi do dociekania duchowego najbardziej nie elastycznymi ludźmi są ci, którzy oddali swój cały mózg wierze dogmatycznej. Jest w naturze ludzi iść szukając autorytetu który dałby im zabezpieczenie wyraźnego porządku w ich życiu. To ich upewnia. Z tego powodu nie jest tak zadziwiające, że w dwóch tysiącleciach historii kościelnej chrześcijanie nie przeciwstawiali się tak bardzo myśli delegowania oligarchii praktyk i rytów wymaganych dla nich do osiągnięcia ich własnego zbawienia. Praca podjęta samemu, która jest pożądana w każdym badaniu rzeczywistości egzystencjalnych i metafizycznych nigdy nie była proponowana przez nauczania ludzi kościoła. A jednak w rzeczach świata nikt nie byłby tak naiwny, żeby ślepo zawierzyć zarządzanie swoimi własnymi sprawami finansowymi komuś z zewnątrz. W ten sposób utworzyła się relacja zależności między wiernymi i ich kierownikami duchowymi. I tak rodzi się autorytet a z nim jego bezdyskusyjność. Mam nadzieję, że nikt kto czyta moje słowa, nie wierzy, że w mojej relacji do kościoła katolickiego pojawiły się pęknięcia. Albo myśli ze kąsam rękę która mnie karmi. Chciałbym teraz wyjaśnić to, co stanie się oczywiste w następnych stronach. Nie jestem karmiony przez tą rękę. Po drugie jak już powiedziałem i powiem jeszcze raz teraz, że przez tą książkę zamierzam potwierdzić moją miłość do kościoła który uważam za moją matkę. Nawet jeżeli czasem jest dla mnie trudną matką. Mówiąc o kościele w historycznym sensie dobrze jest uczynić rozróżnienie. Jest organizacja kościelna, produkt umysłu ludzkiego, z całym swoim aparatem, biurokracją, błyskotkami, zewnętrznością, pompą ale także z jego pracą w krzewieniu wartości humanistycznych i dyscypliny. Krótko mówiąc z zasługami i błędami. Nie ma powodu żeby nosić resentymenty (niechęć, uraza) w kierunku tego kościoła. Nie jest to nic innego jak destylacja wszystkich fizycznych i umysłowych zwyczajów ludzi którzy go stanowią. Dlaczego gniewać się na kapłanów i biskupów kiedy jest oczywistą rzeczą, że są oni produktem środowiska w którym wszyscy żyjemy i dorastamy od wielu lat. Poznałem ludzi którzy będąc wykształconymi w instytucjach prowadzonych przez mnichów i zakonnice, wyszli z stamtąd głęboką awersją do wszystkiego co klerykalne lub eklezjalne. Nie kwestionuję, że ci ludzie mają swoje dobre powody żeby się w ten sposób czuć, ale ich bunt wykazuje jak mało ci ludzie wiedzą, że nic w życiu nie zdarza się przypadkowo. Dalej jest drugi kościół z dużego K. Obejmuje tych wszystkich ludzi którzy są spragnieni sprawiedliwości i prawdy. I którzy największą część swojej energii poświęcają na znajdowanie odpowiedzi na pytania egzystencjalne. Lub którzy poświęcają się i swój czas dla innych z miłością. Wśród tych jest wielu takich, którzy nigdy nie postawili stopy w kościele. Którzy nie przyjmują sakramentów z wyżej wymienionych powodów. Samo utworzonych ateistów, którzy nie czczą kamiennych bożków, ale służą ludziom ze sprawiedliwością i prawością. W szeregach tej ogromnej i niewidocznej społeczności często spotykałem ludzi wypróbowanych przez wydarzenia i wolnych od wszelkiej hipokryzji. To jest prawdziwy kościół. „To jest zgromadzenie wszystkich owiec, które są pod kierownictwem jedynego pasterza". Jan 10.16. Ta siła która pcha ludzi w kierunku dobra i miłości, ta esencja która jednoczy nas wszystkich niezależnie od koloru skóry, szat czy naszych ceremonii. Ten pasterz nie wymaga obrazów. Chociaż lubi czynić użytek z nich po to, żeby zadanie uczynić łatwiejsze ludziom którzy są rozkojarzeni przez wiele głupich myśli i powierzchownych zajęć. Jest to kościół który nie wymaga ani świątyń ani instytucjonalizacji, ale jest potężny i niezatapialny. Ponieważ nawet gdyby wszystkie instytucje świata miały się zawalić to będzie zawsze morze ludzi którzy są spragnieni Boga i którzy tęsknią za nim z serc które są szczere i wolne od uprzedzeń. Prawdziwym obowiązkiem klasy kapłańskiej powinno być dokładnie promować wzrost tego kościoła. Myślą kapłana powinno być służyć jako bodziec dla refleksji i rozwoju. Nie przez dostarczanie pakietów przygotowanych odpowiedzi, ale przez wywyższenie w każdej osobie uśpionej zdolności do badania i dociekania. Tradycja jest użyteczna do wszystkiego co jest ceremonialne, ale staje się przeszkodą jeżeli zostaje przesadzona do królestwa bycia. Tradycja ze swoimi dogmatami, wierzeniami i teoriami musi z konieczności pozostać statyczna. Ale praca w transformacji kogoś nie może polegać po prostu na zafiksowanym i zewnętrznym zbiorze reguł. Na przykład, w rytuale liturgii jest konieczne, żeby mieć jednolite reguły stosowane w zafiksowany sztywny sposób. To zapewnia stały i poprawny przebieg dla tych, którzy chcą iść tą ścieżką. Ale skamienienie koncepcji w nieskończonych przestrzeniach świadomości ogranicza tą świadomość i blokuje jej rozszerzenie. Tutaj mamy jedną z najbardziej oczywistych różnic między religiami wschodnimi a katolicyzmem. Na wschodzie wolne dociekanie boskości jest tradycją, podczas gdy rytuał wedyczny jest rygorystycznie sztywny. Na zachodzie jest dokładnie na odwrót. Jest rygor co do kwestii doktrynalnych, co znajduje swoje najpełniejsze wyrażenie w dogmacie (ubzdurana nieomylność), a niezwykła elastyczność w rytuałach, które zmieniają się z czasami i papieżami. Najsmutniejszą konsekwencją tego jest to, że władza kościelna musi niejednokrotnie uciekać się do metod represyjnych jako jedynej drogi ochrony integralności doktryny. Podczas gdy nic nie robi w stosunku do dziwnych inicjatyw, jakie wielu duszpasterzy podejmuje w liturgii. Jedynym celem liturgii jest objawić poprzez symbol i gest tajemnicze prawdy w nich ukryte. Ale, jeżeli symbole się wciąż zmieniają zawarte w nich znaczenie jest zgubione. Z drugiej strony wolne dociekanie boskości, nie tłumione przez zduszenie, lęki czy zagrożenia wyostrza moc intuicyjnego wyczuwania prawdy, której nie można osiągnąć jedynie rozumem. Kiedy funkcja władzy sprowadza się do bycia represyjną, traci ona swoją siłę przekonywania jako edukator. A konsekwencją tego jest formacja ludzi którzy są nie na miejscu i bez motywacji. Jeżeli sumienie walczy pomiędzy tym czym chce być, a tym czym naprawdę jest z powodu swoich tendencji i inklinacji i tak dalej, to nie ma wolności dociekania. Ale jedynie konflikt. Ideologia koliduje z codzienną egzystencją. To tworzy dalsze napięcia w uzupełnieniu do tych wywołanych przez własne iluzoryczne ego. Moja sytuacja była paradygmatem konfliktu. Kapłan który padł ofiarą szeregu przesądów religijnych. Ten stan rzeczy jest nawet bardziej nieszczęsny dla kapłanów, ponieważ nasza znajomość teologii cennej kulturalnej ojcowizny często prowadzi nas niewzruszalnego przywiązania do naszych własnych przekonań. Powinno się też powiedzieć, że kapłani żyją z ołtarza, żeby użyć wyrażenia Pawłowego. To znaczy, po to żeby żyć ciągniemy zyski z naszego działania jako duchowny i kaznodzieja. Ten ostatni powód jest na pewno najważniejszy w utwierdzeniu przesądów. Możesz znaleźć kapłana który myśli inaczej niż oficjalne kanony kościoła, ale jest bardzo trudno znaleźć takiego, który wyraża swoje myśli otwarcie nie wpadając w wielkie materialne czy prawne trudności. O te przeszkody zadbała kochająca ręka która mnie prowadziła. Było to tak jakby Jego ręka łagodnie spoczywała na mojej głowie. Na utrzymanie zarabiałem ucząc religii. Pracowałem zaledwie kilka godzin tygodniowo, pięć, tak aby nie nadwyrężyć mego zdrowia. Razem z innym dochodem i pomocą której mi nigdy nie brakowało, wystarczało mi na moje potrzeby. Klasy które nauczałem w liceum w prowincji Bergamo wykazywały skutki mojego sposobu myślenia. Dzieci entuzjastycznie odnosiły się do materiału który je przedstawiałem. Mówiłem im o parapsychologii jako środku osiągnięcia duchowego życia i czyniłem użytek z bardzo poważnych i szanowanych tekstów. Przynosiłem im dużo dowodów i fascynujący zestaw historii przypadków. Ale pod koniec tego roku zwolniono mnie z moich obowiązków jako nauczyciel bez jakiegokolwiek ostrzeżenia czy wyjaśnienia ze strony kogokolwiek. Zrozumiałem, że już nie mogę dłużej liczyć na kurię Bergamo, która najpierw zaproponowała moje nazwisko w szkole, a teraz zaprzeczając dokładnemu planu odwoływała angaż. Uważałem że niezbędne

będzie poszukać innych środków na utrzymanie w inny sposób i rozejrzałem się za innymi rozwiązaniami. Pierwszą rzeczą która mi wpadła do głowy było zapisać się na uniwersytet, ponieważ tytuły akademickie które uzyskałem z uniwersytetu teologicznego warte były tyle, co sucha figa, dla państwa włoskiego. Ale i tutaj mistrz mistrzów z bardzo jasnym zarysowanym planem pragnął abym ruszył w drogę której jeszcze nie widziałem. Chciałem zapisać się na uniwersytet Ca Foscari w Wenecji. Myślałem że moje zainteresowania w kierunku filozofii wschodu miałyby coś do przeżucia w tej akademii i że zdobył bym pożyteczny dyplom pozwalający mi nauczać. Urząd uniwersytetu nie przyjął dyplomu, który zdobyłem w Rzymie, jako ważny list uwierzytelniający do zapisania się. Wiedząc jednak, że dla państwa dyplom kościelny był równoważny ze świadectwem z liceum, apelowałem do kanclerza tej akademii, ale otrzymałem tą samą odpowiedź. Wciąż idąc za moją intencją napisałem do ministra edukacji i udałem się tam osobiście. W końcu otrzymałem odpowiedź podpisaną przez samego ministra, który oświadczył ze uniwersytet popełnił błąd, i załączone były różne uwagi które wykazywały jego rację. W między czasie jednak czas uciekał a ja szukałem innych rozwiązań. Złożyłem podanie o jedno roczne zastępstwo jako urzędnik administracyjny w szkole koło Bergamo. Moje nazwisko było na dobrym miejscu na liście i zostałem przyjęty. Był to bardzo trudny rok, ale odkryłem, że był dokładnie taki jaki mój mistrz chciał ode mnie. Złamać ego i to raczej w twardy sposób. Na katedrze profesorskiej z dyplomem studiów wschodnich mógłbym mieć w końcu spuchniętą głowę, a moje wzniosłe poszukiwania mogły by wyparować w stosie wysoko brzmiących pojęć. Z kolei za biurkiem pokrytym gumowymi stemplami i rejestrami moje ego mogło by zostać zdrapane i zmniejszone w swoim wymiarze. Z pozytywnej strony byłem teraz w ekonomicznej pozycji, która przynajmniej na rok uwalniała mnie od interferencji zewnętrznych. Naturalnie zaskakiwałem wielu ludzi. Byłem jedynym zatrudnionym księdzem w prowincji, a być może w całym regionie, jeżeli wyłączyć wszystkich monsignori zatrudnionych w urzędach kurii. Dla tych którzy byli tak zaskoczeni moją pozycją i którzy zapytywali, dlaczego u licha nie uczę religii odpowiadałem; Dlaczego jesteście zdziwieni, że nie uczę religii, zamiast być zdziwionym faktem, że religia jest nauczana. Dyrektor mojego życia chciał doprowadzić mnie stopniowo do takiej samotności, która pozwoliła by mu panować bez przeszkody w moim sercu. I tak nakłaniał mnie do nie pokładania mojej nadziei w poparciu instytucjonalnym. Po to, by dać mi to bezpieczeństwo jakie tylko On mi może dać. On nie chce, żeby mieć na sobie stare ubrania kiedy zaprasza ludzi na swoje zaślubiny. A do tego momentu zostałem prawie całkowicie rozebrany, czekając na nową szatę weselną. Wolność odkrywania rodzi się kiedy już się nie ma żadnego poparcia. W tej wolności rozwija się już nowa energia, która nie jest buntem ale prawdziwą niewinnością. I tak stało się, że byłem gotowy przeczytać „Autobiografię jogina" Yoganandy. Przygotowany przez parapsychologie i uwolniony od wielu przesądów, wolny od lęku utracenia posady czy nawet reputacji otworzyłem się na tą świętą książkę, która w końcu wlewała się do mojego wewnętrznego życia i odkrywała przede mną inne tajemnice, których przedtem nie rozumiałem. Już nie byłem zgorszony przez pachnącego świętego, ani nie gorszyła mnie możliwość ze są jakieś istoty nadludzkie w Himalajach. Od tego tomu biły cnoty błogosławionego światła, które ukazywało mi z niezwykłą jasnością ścieżkę którą miałem iść. Sen który kiedyś miałem stawał się prawdą, spełniał się. Sen w którym widziałem Yoganandę, któremu towarzyszyli jego uczniowie jak podchodzi do mnie i błogosławi mnie. Podczas gdy jasny promień światła emanował z środka jego czoła i dosięgnął mnie. U Yoganandy spotkałem się z tymi pojęciami które studiowałem w parapsychologii, podniesionymi do poziomu duchowych prawd. Co więcej rozróżniając w tych dziełach szlachetny wysiłek, powiedział bym, że ukazał jedność wiedzy religijnej wschodu z chrześcijaństwem. W pracy tego wielkiego mistrza dostrzegałem ekscytującą ekumeniczną misje, której chciałem poświęcić moją energię. Kiedy katolicy mówią o ekumenizmie, mają zazwyczaj na myśli próby krzewienia jedności miedzy kościołami chrześcijańskimi. To że chrześcijaństwo podzieliło się na tyle sekt i kościołów, nie jest w ogóle pomocne dla celu rozprzestrzeniania się tej religii. Małżonek który przeżył liczne doświadczenia separacji ma dobry powód aby podejrzewać, że odpowiedzialność za te podziały leży w nim samym. Gdyby ewentualny konwertytor (ten kto zmienił jedno wyznanie katolickie na inne) na chrześcijaństwo miał obserwować te podziały bliżej, mógłby nie wierzyć religii która się odseparowała od wielu ludzi i podzieliła się na wiele grup. Protestanci, Waldensi, Ewangelicy, Kalwini, Świadkowie Jehowy, Luteranie i tak dalej. Pilną rzeczą jest zatem znaleźć wspólny punkt dla wszystkich tych grup. Ale wciąż nie wyobrażam sobie żeby jedność wśród chrześcijan, już utopijna dla protestantów, miała zostać rozciągnięta aby objąć kościoły wschodu i religie tak wyraźnie różne od naszej kultury. Yogananda miał moc ukazania mi zamiast tego, jak bliskie wszystkie religie są sobie. A to było najbardziej ciekawe odkrycie moich badań. Opisy w autobiografii jogina były tak wyzywające, że po każdym czytaniu pozostawałem z pragnieniem wyruszenia na połów świętych lub joginów, jeżeli było prawdą, że ta planeta wciąż takich gości. Na mojej ścieżce także przeczytałem Kriyanandę, ucznia Yoganandy i autora książki „Ścieżka - autobiografia zachodniego Yogi". Znakomita praca, która odkrywa ukryte ślady mistrza Yoganandy. Miałem przyjemność poznania Kriyanandy i bycia u jego boku podczas szeregu spotkań na rekolekcjach we wspólnocie jaką założył. W między czasie kolejny przesąd mój odpadał. A była to wiara, że można było osiągnąć świętość jedynie po śmierci. Tak, śmierć może otworzyć drzwi do procesu beatyfikacji lub kanonizacji ze strony instytucjonalnego kościoła. Ale można być świętym też za życia. Brak deklaracji świętości ze strony oficjalnych ciał nie może też być wzięta jako osąd negatywny. Jestem głęboko przekonany, że większość świętych jeszcze nie została rozpoznana przez kościół. Wchodzi się do kalendarza liturgicznego będąc znanym z powodu zasług zyskanych poprzez szczególne dzieła miłosierdzia i abnegacji (wyrzeczenie, odmawianie sobie czegoś). W kalendarzu Bożym są wymienieni wszyscy ci święci, którzy osiągnęli go poprzez unicestwienie ego, często zapomnianej i porzuconej grocie. Odkryłem zatem, że świętość była prolegatywą nie tylko chrześcijan ale wszystkich tych, którzy poświęcają całą swoją energię na poszukiwanie Boga bez względu na to, do jakiej wiary czy rasy należą. Zapewniam was, ze bez względu na jak oczywiste czy zbyteczne może się wydawać potwierdzanie tej prawdy, to dla wielu kapłanów i katolików jest to wciąż czcza herezja. Tylko w Chrystusie jest zbawienie, powiedzą wam. I jest to dla nich najświętsza prawda. Ale zobaczymy później jak należy rozumieć te słowa, które są stosowane tak gorączkowo przez championów chrześcijaństwa. Już wkrótce moje pragnienie spotkania świętych zostało zaspokojone. Podczas gdy studia Bhagavad Gity i Upaniszad prowadziły mnie do autentycznych rajów, a szybkie demolowanie moich przesądów dotyczących religii wschodu trwało dalej, pojawiła się inna osobowość wielkiego formatu: Jiddu Krishnamurti. Lektura niektórych jego książek niesłychanie mnie poruszyła. Jego orędzie to nie było słodkie i przekonujące orędzie Yuganandy, ale raczej stałe wezwanie aby iść bez kul, na swoich własnych nogach. W jego słowach znalazłem najwyższą filozofię. Nawet kiedy czasami zaniemówiłem na jego styl wzywający mnie do najczystszych dociekań bez pomocy jakiegokolwiek rodzaju. To na końcu jego rozpraw stwierdzałem, że jestem inny, pełen spokoju. Moje serce było przepełnione wdzięcznością za te słowa. Czułem, że mogłem powiedzieć o nim: „Tylko ty masz słowa żywota wiecznego". Jan 6.68. Ci którzy nie znają Krishnamurtiego zbyt dobrze i myślą, że jest przeintelektualizowany byliby zaskoczeni, gdybym im powiedział, że jego orędzie ma moc spowodowania, że człowiek się rozpuści we łzach. Jego argumenty nie mają na celu zmiękczenie serca, ale opierają swoje działanie na czystym rozumie i zdyscyplinowanym intelekcie, ale prowadzą jednak do tego samego miejsca, do siedziby najbardziej szlachetnych uczuć. Jego nauczanie ma na celu prowadzenie do bezkształtnego, bez przechodzenia przez formę i transcendowania jej. Nie jest to łatwe zadanie i odpowiednie jedynie dla tych, którzy już nie mają zainteresowania w tym co jest formalne. Odpowiedni dla tych którzy rozumieją złoto a gardzą biżuterią. Kiedy się dowiedziałem, że można było usłyszeć jego rozprawę bezpośrednio w Saanen w Szwajcarii, nie chciałem przegapić tej cennej okazji. Wyprawy które odbywałem w poszukiwaniu tych świętych kontaktowały mnie z innymi poszukiwaczami takimi jak ja. Odkryłem z niezmierną radością, że było to znakomite towarzystwo. W świecie, który byłem skłonny uważać za ciemny i bez przyszłości serce moje poruszała wiedza, że wciąż wiele ludzi, przynajmniej wydawało mi się ze jest ich wielu, kiedy się ich widziało zebranych razem, szuka Boga i pragnie go jak spragniony jeleń. Po Yoganandzie i Krishnamurti była kolej na pewnego Babaji, doświadczenie nad którym nie chcę przejść w milczeniu. W autobiografi Yoganandy był odnośnik o boskiej istocie, która mieszkała w Himalajach, której nazwisko imię było Babaji. Który był obdarowany niezwykłymi mocami i był zdolny do pozostawania w młodym ciele przez całe tysiąclecia. Yogananda mówi o niewiarygodnych cudach z związku z tym niepowtarzalnym mistrzem. Same te zjawiska, każą grubo skórnemu sceptykowi przestać widzieć tylko do czubka swojego nosa. Postać Chryste podobna opuściła swoje fizyczne ciało obiecując powrócić później do jakiejś groty w Himalajach. No cóż, podczas jednego ze zwykłych spotkań na które uwielbiałem uczęszczać aby słuchać słów mądrych ludzi pewien młody człowiek powiedział mi o swoim spotkaniu z Babaji. To niemożliwe - odpowiedziałem - Babaji nie był w Himalajach od czasów Yoganandy. Nie - powiedział ten młody człowiek - Teraz wrócił.

Myślałem że żyję w świecie snu, w którym wszystko wydarza się przez zaczarowanie. Ten chłopiec dał mi dokładne wskazówki jak dotrzeć do tego obszaru w Himalajach. Gdyby miało być prawdą, że Babaji się znowu pojawił, to tej wyjątkowej okazji nie można było przegapić. Kupiłem książkę, ostatni egzemplarz pozostawiony w księgarni z tytułem: „Babaji orędzie z Himalajów". Była pełna fotografii. Niektóre z nich, te które przedstawiały Babaji podczas pierwszych lat jego obecnej manifestacji odpowiadały w niezwykły sposób opisowi przestawionemu przez Yoganandę. Niezwykle piękny młody człowiek, enigmatyczny o twarzy podobnej do Jezusa w białych szatach powiewających na wietrze o penetrującym spojrzeniu. Bieg lat w znaczny sposób zepsuł ten czarujący aspekt. Teraz był korpulentny, twarz jego prawie spuchnięta, włosy w nieporządku, spojrzenia czasami przerażające czasami łagodne. Ten ostatni obraz wszakże przypominał mi sen, który miałem parę nocy wcześniej, w którym jakaś postać, o której wiedziałem ze jest Babaji pojawiła się. Ale nie miał on nawet wyglądu Babaji którego znałem kupując książkę. Ta postać, raczej grubawa odziana w biały jedwab w odległości kilku metrów ode mnie palcem wskazującym pokazywała, żeby podejść do niego. Kiedy zobaczyłem jego zdjęcie rozpoznałem obraz z mego snu. I kiedy wskazałem na osobie, która także była zaangażowana w poszukiwania podobne do moich, to powiedziała mi ta kobieta, że miała podobny sen poprzedniej nocy. Ta sama postać, ta sama identyfikacja z fotografiami w tej książce. Podczas mojej podróży do Indii w sierpniu i wrześniu 1982 roku, rzuciłem się w przedsięwzięcie które mógłby przeprowadzić tylko szaleniec. Zorganizowałem wyprawę do Himalajów w poszukiwaniu nieśmiertelnego Babaji. Mimo, że moja kondycja fizyczna jasno dawała mi do zrozumienia ze choroba nerek w żadnym stopniu nie ustąpiła, to moja decyzja była jednak niewzruszona. Nic nie mogłoby mnie powstrzymać na tej drodze. Nic, albo prawie nic. Było to za planem Boskim, że kiedy przekraczałem las Himalajski na stokach gór Kailash siedzibie Shivy byłem nieświadomy strasznych zwierząt, które zamieszkują ten region. Tygrysów, węży, lwów. Chociaż czytałem o tym w autobiografii zasłona zapomnienia opadła na te informacje, być może żeby pozwolić mi podjąć to przedsięwzięcie. I tak miałem niezasłużoną odwagę naiwności, aby przekroczyć te błogosławione ale dzikie obszary. Później kiedy znowu czytałem ten ustęp, ale tym razem nie przeskakując go szybko zdałem sobie sprawę z niebezpieczeństw jakie wyzywałem. Zrozumiałem także dlaczego podczas mojej wyprawy tam widziałem zachodnią damę jak schodziła w sari eskortowana przez dwóch żołnierzy z karabinami na ramionach. Spotkanie z Babaji trwało tylko kilka dni. Bezpośrednia obecność tego mistrza nie wzbudziła szczególnych emocji we mnie. A jego postawa była taka przyziemna. Trudno było w nim rozpoznać wcielone Bóstwo. Wszystko było bardzo dziwne dla nas , nowych przybyszów. Młody Amerykanin, którego poznałem tam zwierzył mi się ze swego rozczarowania na brzegach Gangesu. A ja sam też nie wiedziałem jak go zachęcać, ponieważ sam się znalazłem w podobnej pozycji. Mimo licznych znaków i przeciw znaków nawet dzisiaj pozostaję z wątpliwością. Jestem w 50 procentach skłonny myśleć, że ta osoba jest Boskiego pochodzenia, a drugie 50 procent niszczy tą wiarę całkowicie. Pamiętam co Yogananda powiedział o Babaji: Babaji może być rozpoznany przez innych tylko wtedy kiedy on tego chce. Polowanie na mistrzów jeszcze się nie skończyło. Inne doświadczenie mnie oczekiwało, które miało znaczny skutek w mojej codziennej rutynie i miało sprowadzić decydującą zmianę w mojej duchowej dyscyplinie. W całej mojej lekturze była mowa o medytacji i technikach jogi w leczeniu wrodzonej tendencji umysłu do wędrowania. Ale moje rozumienie nie było bardzo jasne. Częściowo dlatego, ponieważ każda ksiązka którą czytałem proponowała inne techniki. Yogananda proponował Kriya jogę, ale kiedy poprosiłem o informację o tym w towarzystwie samorealizacji w Los Angeles powiedziano mi, że jako kapłan muszę skonsultować się z moim kościołem. Natychmiast zdałem sobie sprawę jak daleko uczniowie odchodzą od swego mistrza wchodząc w labirynty organizacji i biurokracji które dzielą zamiast łączyć. Te same rzeczy miały miejsce w chrześcijaństwie i w innych kościołach świata. Krishnamurti nie miał żadnej techniki do zaproponowania poza tą, która gardziła wszystkimi technikami. Obserwuj swoją myśl - mówi - bo to jest medytacja. Byłem zdezorientowany ale czułem ze konieczne jest działać na mój umysł natychmiast, aby poskromić go i reedukować. Wszystkie teksty jogi zgadzają się z tym, że żeby dojść do samadhi, ekstazy z związku z boskością, niezbędne jest wyłączyć umysł z wszelkich zakłóceń a mój umysł był jak czynny wulkan. Poznałem nauczyciela transcendentalnej medytacji który zaproponował, żebym podjął tą technikę. Uczy ją Maharishi Mahesh Yogi mistrz który teraz jest bardzo stary, za którym teraz idzie dużo ludzi zwłaszcza w Ameryce. Technika TM wydawała się być dla mnie dobrą, ale miał pewne wątpliwości co do tego jak jest przedstawiana. Techniki tej naucza się za opłatą, ale ja nie miałem nic przeciwko wydawaniu pieniędzy, przekonywałem sam siebie, że realizacja duchowa warta była nawet zapłacenia za to. Nie rozumiałem jeszcze, że obstrukcją w realizacji mojej, była dokładnie moja gorliwość w osiągnięciu jej. I że pieniądze nie są właściwą walutą dla uzyskania tego rodzaju dobra. W końcu pomyślałem sobie, że gdybym dla uspokojenia umysłu poszedł do psychoanalityka, to z pewnością skończył bym na wydaniu większej sumy. W taki sposób myślałem w owym czasie. Przyjąłem umowę medytacyjną. Technika była efektywna przynajmniej przez jakiś czas. Uzyskałem pewien umysłowy spokój i pewną stabilność. Ale największą zdobyczą było pójście za technika z wiarą. Przyzwyczaiłem się do wstawania wcześnie rano i w ten sposób wprowadziłem do mojego życia zwyczaj od którego wcześniej uciekałem. Mimo wszystko nawet dzisiaj zapytuję siebie jaka jest odległość miedzy mędrcem indyjskim a marketingiem jego organizacji. Mam zbyt duży respekt wobec mędrców wschodnich, żeby uwierzyć, że można ich sprowadzić do zawierzenia mocy zbawienia ludzkiego pieniądzom. Chociaż miałem trochę podziwu dla Maharishiego moje uczucia do niego nigdy nie osiągnęły takiego przyciągania jakie odczuwałem wobec Yoganandy czy Krishnamurtiego. Z pewnością nieprzypadkowo wyruszyłem na tych ścieżkach. Poszukiwacz musi eksperymentować zanim znajdzie królewską drogę. Każde doświadczenie miało swój cenny wkład w przygotowywaniu następnego kroku na tej ścieżce. Między Yoganandą a Krishnamurtim przed Babaji i Maharishim wśliznęło się całkiem nowe doświadczenie. Postać, która miała wziąć całe moje życie. Nie od razu, ale stopniowo, ze zdolnością Boga który wprawnie wabi swoich wielbicieli, po tym jak pozwolił im zużyć ich wszystkie naboje.

Mistrz mistrzów

Wydarzyło się to parę miesięcy po moim powrocie do regionu Bergamo. Był rok 1980. Pewien znajomy powiedział mi, że guru o imieniu Sai Baba przybywa do Włoch. Przy głodzie jaki miałem dla mistrzów wydawało to się jak złota okazja. Sai Baba, kto to był? To imię nie znaczyło dla mnie nic. Ale udało mi się od razu położyć rękę na małej książeczce, która miała być krótką biografią tej osoby. Była to ksiązka napisana przez Amerykanina niejakiego Shulmana, który relacjonował osobiste doświadczenie bycia blisko Sai Baby w Indiach. Czytałem ją leniwie na początku, potem nawet bardzo chciwie. Rzeczy które czytałem były tak niesłychane, że kazało mi to myśleć, że być może ten pisarz wymarzył tą dziką fantazję, po prostu dlatego żeby na nowo obudzić apetyt w czytelnikach którzy już byli zmęczeni byciem zdziwionymi. Niedługo potem odkryłem, że jest inna książka na rynku, napisana przez innego autora Howarda Murpheta która mówiła na ten sam temat. Miała tytuł „Sai Baba człowiek cudów". Kupiłem ją i przeczytałem z tą samą żarłocznością co przedtem. Z wyjątkiem tego, że tym razem już nie mogłem wątpić w autentyczność tego człowieka, bo było wysoce nieprawdopodobne, żeby dwaj autorzy jeden Australijczyk a drugi Amerykanin mogli występować z tymi samymi kłamstwami lub inwencjami. W dodatku wszystkie zjawiska i wyjaśnienia które omawiali były obszernie poparte przez studia które robiłem. Sprawa stawała się coraz bardziej poważna. Ten Sai Baba nie był naprawdę guru w zwykłym sensie tego terminu, ale czymś znacznie większym jeżeli się miało wierzyć w opisy tego co czynił. Jego cuda, użyję teraz czasu przeszłego ponieważ wracam do mojego sposobu myślenia w czasie kiedy czytałem tą książkę, były zbyt zdumiewające, było coś całkiem teatralnego w nich. Z cudownych rąk wychodziły pierścionki, naszyjniki, złote figurki, nawet owoce nie z tej pory roku. Dlaczego? - zapytywałem się. Przynajmniej Jezus uzdrawiał chorych. Co za użytek jest z tego pokazu cennych przedmiotów, tego marnotrawienia zdolności i mocy. Byłem zbyt zielonym czytelnikiem, żeby zrozumieć głębię tych przekazów. Miałem wciąż w sobie pośpiech żeby wiedzieć. Niecierpliwość żeby mieć wszystko od razu i ze zniszką. Nawet sobie nie wyobrażałem, jak daleką musiałbym podróżować drogą, żeby zrozumieć chociaż jeden z jego najmniejszych gestów, chociaż jedno z jego słów. W owym czasie nie wiedziałem, że nie wiem i sądziłem, że znajomość spraw duchowych i teologicznych należy do mnie prawem kasty. Patrzyłem na tą twarz o kosym spojrzeniu na okładce. Nie tylko jego fizyczny aspekt przemawiał do mnie bardzo, ale wyrażenie na twarzy wydawałoby się mówić: „ty też ode mnie nie uciekniesz, jest to kwestia dni". Do tego czasu nauczyłem się nie zamykać książek tylko dlatego ze są w nich ekstrawaganckie rzeczy. I tak w tym przypadku była to kwestia rozwiązywania jednego po drugim wszystkich pytań które pojawiają się w moim umyśle. Najpierw jeżeli chodzi o cuda żadnej obiekcji. Może się wydawać raczej dziwne, ale nie byłem

specjalnie zdumiony nimi. Jeżeli są ludzie którzy zginają łyżeczki od herbaty czy wydobywają ektoplazmę z ust, albo zapalają zapałki od samego spojrzenia, to dlaczego miałoby mnie zdumieć dowiedzenie się, że istnieje ktoś kto produkuje ze swojej ręki cokolwiek przychodzi mu do głowy. Zrozumiałem, że była to po prostu kwestia poziomów materii i świadomości mistrza w swoim zawodzie. Ale, zapytywałem siebie, kim może być ten człowiek, który ma pełne mistrzostwo nad materią? Który manipuluje nią jak tylko sobie życzy. Który tworzy ją bez trików. Magik ma pewien cel, taki jak bogactwo, sukces, sławę i nie może spowodować, żeby jego cuda działały cały czas. Ale co z Nim. Jaki cel On ma w tym wszystkim? Ponadto magik musi wydobyć z cylindra gołębie, czy króliki które jak wszyscy wiedzą są już schowane gdzieś pod stołem. Ale Sai Baba często demonstrował, że większość przedmiotów które tworzy przedtem nie istniała. Ale zaczęła istnieć w danej chwili. A zatem akt stworzenia. I działanie które potrafi zmieszać każdego fizyka. W przypadku niektórych cudów uderzyła mnie klasa z jaką były dokonywane. Jak na przykład naszyjnik perłowy który fala oceany indyjskiego przyniosła do stóp Sai Baby w tej samej chwili, kiedy zbliżył się do wód. Szczery hołd ogromu dla niego, który ogłasza ze jest nieskończonością. Znać repertuar cudów nie byłoby wystarczająco dużo. W rzeczy samej książka Murpheta jest antologią cudów, ale przeznacza mało miejsca na myśl Sai Baby. W tym momencie miałem już dojść do wniosku, że żaden katolik nie śmiałby poruszyć tego że Baba podobnie jak Chrystus jest Bogiem. Właśnie wtedy zostałem zaatakowany przez serię okropnych wątpliwości. Jego moce są rzeczywiście zdumiewające. Ale, co jeżeli On byłby jakimś rodzajem Antychrysta? W końcu pisma przewidywały nadejście tej niepokojącej postaci. Teraz wydawało mi się, że to diabeł wbił w to wszystko swoje rogi.

Wpatrywałem się w tą ciemną negroidalną twarz i porównywałem do wersji hollyłódzkich świętych i anielskich obrazów Jezusa, jasnowłosego, niebieskookiego Jezusa w tradycyjnej ikonografii. I zapytywałem siebie. A co jeżeli On naprawdę jest demonem? Nie mogę wykluczyć tej możliwości, że On może być. Chociaż w tej chwili nie jestem też zdolnym do udowodnienia tego. Z kolei pomarańczowa suknia. Przez całą naszą tradycję jaki kolor służył do zobrazowania diabła i środowiska piekła lepiej niż płomienna czerwień. Biedny ja. Nie zdawałem sobie sprawy z absolutnej nieracjonalności i bezpodstawności tych myśli. Nie rozumiałem jak nielogicznym i infantylnym doktor teologii okazuje się być. Który uważał, że rozumie Awatara po prostu przez spojrzenie na jego zdjęcie. A ten dyplomowany uczony przeoczył ten szczegół, że Jezus z pewnością nie był blondynem o niebieskich oczach, ale na pewno musiał mieć oliwkową cerę. I że purpura jest kolorem która ma najwyższą godność w kościele katolickim. Ale ponad wszystko nie rozumiałem w tej chwili jak łatwo jest umysłowi oddać się najbardziej okropnym głupotom kiedy utknie na formie zewnętrznej. Z pewnością gdybym znalazł się przed Jezusem Chrystusem, to miałbym coś przeciwko temu, że jest za niski, że jego kości policzkowe są wydatne, że ma długie włosy jak hipii, że wygląda jak narkoman czy wariat, że jego oczy są zbyt jasne, i że dlatego nie może być Mesjaszem. Być może byłem jednym z tych którzy w jego czasie powiedzieli: „Czy to w imieniu Belzebuba księcia demonów czyni on te dziwy i cuda?" Dlaczego powtarzać ten błąd? Wielu ludzi uważa, że mają tyle wiary w Jezusa, że jest zbyteczne patrzeć gdzie indziej. Ale, oprócz faktu, ze prawdziwym testem wiary jest raczej działanie niż wierzenia, pomyślcie jak łatwo jest wierzyć w postać która już nie istnieje fizycznie i że zatem jest także częściowo gloryfikowana przez retorykę pisarzy i przez swoje męczeństwo. Zaobserwujcie jak ludzie lubią wspominać jedynie szczęśliwe wydarzenia w życiu kogoś kto umarł. Jaką tendencję wykazują do zapominania o wszystkich jego brakach. Jeżeli jest to prawdziwe dla osób, które są ograniczone i złe, jak się ma z większą częścią ludzkości, to idealizacja była nawet większa wobec Jezusa, baranka bez skazy. Żeby uniknąć nieporozumień podkreślam, że osoba Jezusa świeci niezależnie od opisów dostarczonych przez historię i literaturę. Ale powtarzam, że spojrzenie na fotografię Nazareńczyka z pewnością rozczarowała by wielu ludzi. De facto wielu było rozczarowanych też przez fizyczny kontakt z nim. Czy nie jest dziwne, że tak wielu ludzi jego czasu, którzy widzieli go nie rozpoznało jego boskości? Podczas gdy chrześcijanie czasu dzisiejszego, którzy nigdy go nie widzieli wszyscy to czynią. I w końcu, dlaczego jest tak, że to nie tylko biedny Judasz jego zdradził, ale raczej wszyscy ich dwunastu, jego najbliższych towarzyszy. Z wyjątkiem Jana, który został u stóp krzyża, wszyscy oni uciekli w istotnym momencie. Czy ten ogólny odlot nie prowadzi do myślenia, że ludzkie i historyczne okoliczności jego śmierci, chwilowo powstrzymały ich przed ujrzeniem wewnętrznej esencji tego Chrystusa i jego boskości? Moja walka trwała. Słowa ewangelii świętego Mateusza: „Powstaną fałszywi mesjasze i fałszywi prorocy i działać będą wielkie znaki i cuda, by w błąd wprowadzić jeśli to możliwe, także wybranych." Brzmiały dla mnie ostrzegająco. A święty Paweł także miał swój udział w obudzeniu moich podejrzeń: „Dzień ten nie nadejdzie, dopóki nie przyjdzie najpierw odstępstwo, i nie objawi się człowiek grzechu, syn zatracenia. Który się sprzeciwia i wynosi ponad wszystko co nazywa się Bogiem, lub tym, co odbiera cześć. Także zasiądzie w świątyni Boga dowodząc, że sam jest Bogiem". Ale jest jeszcze jedna forma przesądu zawarta w stosowaniu pisma do potępiania rzeczy. A jest nią nie zważanie na historyczne tło, okoliczności i odbiorców pewnych wyrażeń które zostały użyte. Często w bardzo ostrym tonie przez Jezusa, czy przez jego apostołów. Jest standardową praktyką wśród wielu katolików czytanie świętych tekstów od przypadku. A w minucie kiedy znajdujemy jakieś słowo w nich, które odnosi się do szczególnej sytuacji, myślenie że czynimy dobry użytek z niego, czytując je przeciw ludziom, na które wydaje się wskazywać. Faktycznie po prostu usiłujemy ich zranić naszymi oskarżeniami. Jakże łatwo jest powiedzieć do pary, która jest w separacji: „Ewangelia mówi, co Bóg złączył, człowiek nie może rozłączyć". Nie wiedząc, że te małżeństwo ma smutną historię. Gdzie być może jedyny związek między nimi nie był nawet dziełem bożym. Zauważyłem wiele razy, ze w chwili, kiedy demaskuję jakąś ludzką słabość w homilii, ludzie szepcą do ucha osoby, która siedzi obok nich. Z typowego i nieomylnego wyrażenia na ich twarzy oczywiste jest że mówią: to chodzi o ixa, to co przedtem powiedział doskonale pasuje do igreka. W niektórych ze swoich surowych albo grożących ustępach Ewangelia poddaje się rozumieniu jako potępienie, ułatwiając nietolerancyjnym wystrzeliwanie wyroków z biblią w ręku. Ta ludzka tendencja musiała uciec od ducha świętego który inspirował pisarza biblijnego. Gdyby nie patrzył on przez palce na tą ludzką słabość, biblia nie zaistniałaby. Ponadto im bardziej przycięte są cytaty z biblii, tym bardziej skuteczne mogą być. A to jest sztuka dobrze znana tym, którzy stosują je, żeby zranić innych. Fragment z drugiego listu do Thessaloniansa cytowany powyżej kończy się następującymi zdaniami: „Już działa tajemnica bezbożności. Niech tylko ten, co teraz powstrzymuje ustąpi miejsca, wówczas ukaże się niegodziwiec, którego Pan Jezus zgładzi tchnieniem swoich ust i w niwecz obróci samym objawieniem swego przyjścia. Pojawieniu się Jego towarzyszyć będzie działanie szatana z całą mocą, wśród znaków i fałszywych cudów. Działanie z wszelkim zwodzeniem ku nieprawości tych, którzy giną, ponieważ nie przyjęli miłości, miłości prawdy aby dostąpić zbawienia". Ustęp ten mówi o Antychryście który doznaje niepowodzenia po przez narodziny Chrystusa i o fałszywych cudach mających na celu zwiedzenie tych, którzy nie wybrali prawdy. Są to wyrażenia, które wymagają dokładnego zbadania, w zbadaniu autentyczności nauczania i działań Sai Baby. W tym samym tonie w pierwszym liście Jana czytamy: „Dzieci, jest już ostatnia godzina i tak jak słyszeliście Antychryst nadchodzi. Bo o to teraz właśnie pojawiło się wielu Antychrystów. Stąd poznajemy, że już jest ostatnia godzina." Łatwo jest zrozumieć że oświadczenie Jana odnosi się do konkretnej i współczesnej sytuacji. Można ostatecznie powiedzieć, że w czasach podobnych do tych w których przybył Chrystus pojawia się wielu rywali. Ale nie można wnioskować, że ten ustęp odnosi się konkretnie do Antychrystów dwa tysiące lat później. A nawet gdyby tak było, przyjąwszy, że pisma zawsze są też ostrzeżeniem które transfenduje czas, to jakie jest kryterium, które określa kto z pośród tych Antychrystów dwudziestego wieku jest autentycznie diabolicznym buntownikiem, który im wszystkim rozkazuje organizuje ich? Jasne jest zatem, że prawdziwie diabelskim dziełem jest to kiedy ludzie odciągają kogoś od pójścia za jego pytaniem i zamykają swoje umysły histerycznie nawet na możliwość jakiejś hipotezy. Właśnie tam można zobaczyć, jak tacy ludzie cytuję: „Nie pojęli miłości prawdy, która mogłaby ich zbawić". Zdając sobie sprawę, że jeżeli chcę zdecydowanej odpowiedzi na temat Sai Baby, to tchórzliwe ostrzeżenia tych, którzy boją się nieznanego, albo którzy uważają, że już wchłonęli całą prawdę dostępną ludzkiemu umysłowi, nie będą dla mnie żadną pomocą. Tym razem, gdybym chciał odpowiedzi, musiałbym rozluźnić moje cumy, wypłynąć na otwartą wodę i zanurzyć się głęboko. Na brzegu wód nigdy nie znajdzie się cennych przedmiotów, jedynie odmowę morza. Teraz moje poszukiwanie zaczęło wyglądać jak przygoda i de facto było ono najbardziej inspirującą przygodą mego życia. Kierowałem się dwiema metodami. Jedną destruktywną, drugą konstruktywną. Pierwsza polegała na wymiataniu pewnych teologicznych uprzedzeń, podczas gdy obiecywałem sobie uratować je później gdyby to okazało się konieczne. Udawałem, można powiedzieć teologa który zapomniał wszystko czego się nauczył, wszystkie dogmaty i wierzenia. Stałem się czystą płytą. Z niczym do bronienia i z niczym do potwierdzenia, co nie byłoby produktem uniwersalnej ojcowizny zdrowego rozsądku. Niektórzy z moich kolegów byliby zaszokowani moją zuchwałością, ale dzisiaj uważam, że żadna teologia nie jest wyższa ponad najprostszy i najczystszy zdrowy rozsądek. Zacząłem od badania niedotykalnej myśli, że ludzkość została zbawiona jedynie przez Chrystusa i nikogo innego. Moja koncepcja Chrystusa była wciąż mglista. Odkryłem dopiero później, że ten dogmat jest głęboko prawdziwy, ale nie w taki sposób jaki jest powszechnie interpretowany. Zapytywałem siebie, czy Bóg, któremu każda religia przypisuje wszystką moc, mądrość i miłość może być zredukowany przez ludzkość do granic pojedynczej reinkarnacji? Znalazłem się w dylemacie od którego nie mogłem uciec. Jeżeli powiem, że Bóg może inkarnować więcej niż raz, to jestem w kolizji z kościołem i jego doktryną. Jeżeli będę utrzymywał, że Bóg nie mógł mieć innej inkarnacji oprócz Jezusa Chrystusa, to ścieram się z prawdą. To znaczy z samym Bogiem implikując, że Bóg nie jest zdolny do uczynienia niczego więcej niż to, co ludzie mogą sobie wyobrazić. Nie pragnę wykazywać braku respektu wobec wybitnych i pracowitych ludzi kościoła, ani wobec doktryny, która energizowała wielu świętych, ale między tymi dwoma niech mi będzie wolno wybrać, nie ścieranie się z Bogiem prawdą. Tutaj zawalił się bardzo solidny przesąd, ten który po wielu stuleciach wciąż trwa w umysłach wielu dobrych chrześcijan. To była metoda destruktywna. Po to żeby odbudować, trzeba zburzyć stary budynek. Następnie, po to żeby zacząć bardziej szczegółowe badanie myśli Sai Baby skoncentrowałem się na cennym wyjaśnieniu także z Jana: „Kto zaprzecza że Jezus jest Mesjaszem jest kłamcą. Ten właśnie jest Antychrystem, który nie uznaje ojca i syna. Każdy kto nie uznaje syna nie ma też i ojca. Kto zaś uznaje syna ten ma i ojca" - pierwszy list Jana 2.23. I dalej pierwszy list Jana 4.2-4. oraz 6b. „Po tym poznajecie ducha Bożego. Każdy duch który uznaje że Jezus Chrystus przyszedł w ciele jest z Boga. Każdy zaś duch który nie uznaje Jezusa, nie jest z Boga. I to jest duch Antychrysta, który jak słyszeliście nadchodzi i już teraz przebywa na świecie. Wy dzieci jesteście z Boga i zwyciężyliście ich. Ponieważ większy jest ten który jest w was od tego który jest w świecie. W ten sposób poznajemy ducha prawdy i ducha fałszu". Tutaj zacząłem metodę konstruktywną. Musiałem otrzymać wszystko co możliwe z wypowiedzi Sai Baby i jego pism, jeżeli takie były. Tylko w ten sposób byłbym zdolny do rozwiązania poważnych wątpliwości, że ten człowiek o ciemnej skórze i włosach jak śpiewak rockowy ubrany w pomarańcz może być Antychrystem. Wglądając w niego, przyglądając się jego myśli, jego zwyczajom, studiując go w jego poruszeniach i jego powiedzeniach wiedziałbym przynajmniej więcej o jego naturze. Pytając go o to, kim Jezus jest dla niego, to znaczy badając, czy jest on po stronie Chrystusa czy też antagonistów Chrystusa odkryłbym kim on jest. Byłem w stanie wielkiego umysłowego podniecenia. Moje serce mówiło mi, że stoję na kopalni diamentowej i każdy ruch który czyniłem, żeby zdrapać ziemię napełniał mnie drżeniem i emocją. Było to tak, jakbym się obawiał odkryć, że cały ten skarb jest prawdziwy i dostępny mi, że jest właśnie tam pod moimi stopami. Czułem się jak gracz na loterii, który odkrywa że jego numer wygrał i nie wierząc własnym oczom sprawdza jeszcze raz liczby jedną po drugiej, żeby się upewnić, że nie jest to iluzja. Rozczarowanie tych wymiarów, mogłoby być fatalne. Znalazłem książki których szukałem od razu. Dzisiaj, mimo że już minęło dziesięć lat wciąż zadziwia mnie to, jak szybko anioł pański złożył dla mnie to święte dossier. Nawet dzisiaj wielu ludzi ma trudności w znalezieniu publikacji Jego których szukają. Ale ja skończyłem na znalezieniu mnóstwa ich i to od razu. Był to znak, że nie powinienem dłużej zwlekać lub marudzić w mojej poprzedniej ignorancji. W chwili kiedy moje oczy spoczęły na słowach Sai Baby poczułem natychmiastowy dreszcz który przeniósł mnie tajemniczo w boską atmosferę. Już nie mogłem więcej powiedzieć, czy rzeczy które czytałem zostały wzięte z Ewangelii, czy też pochodziły one z jakiejś niebiańskiej książki nieznanej większości ludzi. Uderzył mnie błysk pewności, że to co czytam musi mieć boskie pochodzenie. Ponad wszystko uderzył mnie autorytet i świetność jego deklaracji:

„Jestem wasz, czy to wam się podoba czy nie. Wy jesteście moi, nawet jeżeli mnie nie nawiedzicie, lub usiłujecie mnie unikać. Jestem w was, wy jesteście we mnie. Nie ma żadnej odległości i żadnego rozróżnienia. Przyszliście do domu, to jest wasz dom. Mój dom to wasze serce. Dlaczego lękacie się, kiedy jestem tutaj? Złóżcie całą waszą wiarę we mnie, a ja was poprowadzę i będę strzegł". Trzymając miejsce w książce palcem zamknąłem ją i spojrzałem w przestrzeń głęboko poruszony. Więc jesteś wciąż tutaj? - zapytałem z wybuchem wdzięczności wobec tej łaskawej ręki która kierowała moim życiem. Czy śnię, czy jestem obudzony? Na okładce jednej z książek było zdjęcie, na którym twarz Sai Baby wydawała się uśmiechać teraz do mnie. A ja zacząłem się nawet czuć przyjaźnie w stosunku do tego ciemnoskórego człowieka. Zapominając o tym, że jestem chory pośpieszyłem do biura podróży, aby zamówić lot do Indii. Ostateczny port przeznaczenia Puttaparthi, miejsce gdzie nawet teraz Sai Baba spędza większość roku. Jeżeli to co zrozumiałem było prawdą, to nie mogłem sobie pozwolić na dojście do końca mego życia, nie ujrzawszy przynajmniej raz oczami tego, który nazywał siebie matką i ojcem całej rasy ludzkiej. Chwila bliskiego spotkania zbliżała się. Byłem pełen obaw, ponieważ czytałem ze nie łatwo jest spotkać się z nim, a czasami nawet go zobaczyć. Ksiązki które czytałem mówiły, że często kiedy poszukiwacze tam się dostają, to on jest w jakimś innym miejscu, i wydaje się, że ich unika. Nie, to nie mogło się zdarzyć. To nie ja wybierałem się do Sai Baby, ale to Sai Baba przybywał do mnie i pociągał mnie do siebie.

„Nie wyście mnie wybrali, ale ja was wybrałem" - Jan 15.16.

Pierwsze kroki w kierunku Awatara

„O to ja sam będę szukał moich owiec,

i będę miał o nie pieczę.

Jak pasterz dokonuję przeglądu swojej trzody,

wtedy gdy znajdzie się wśród rozproszonych owiec.

Tak ja dokonam przeglądu moich owiec

i uwolnię je ze wszystkich miejsc dokąd się rozproszyły

w dni ciemne i mroczne". Biblia; Ezechiel 34.11-12.

Najlepszą rzeczą do zrobienia po odkryciu Sai Baby jest studiowanie go. Nic w moim życiu nie dało mi tyle radości i nie napełniło mnie tak wielkim szczęściem jak studiowanie tej osoby. Jest to samo w sobie nadzwyczajne. Będąc w szkole byłem zmuszany do studiowania takich osobowości jak Napoleon, Cavour, Mazzini cesarze starożytnego Rzymu i papieże poprzez całą historię. Wynosiłem z tego tylko przytłaczającą nudę i gorące pragnienie zakończenia klasy. Ale kiedy poświęcam się studium Sai Baby, jego dzieł, jego nauczaniu nigdy się tym nie męczę. Nawet jeżeli studiuję rzeczy, które już znam, albo jak sądzę ze znam. De facto zawsze wynoszę stąd korzyść. Jest to zawsze podnoszące i odświeżające. Zauważyłem, że od kiedy po raz pierwszy dowiedziałem się o Sai Babie, że ludzie nigdy się nie męczą kiedy rozmawiają o nim. Można kontynuować całymi godzinami opisując Jego boskie gry i cuda, Jego spotkania z wielbicielami, Jego sposoby przyciągania ich do siebie i zapomina się nawet o jedzeniu. Inną rzeczą którą zaobserwowałem od kiedy byłem zaangażowany w sprawy Sai Baby, to to, że mówienie o nim rozgrzewa i naładowuje nową energią. Czasami przypominanie jakiejś historii o nim, czy odtwarzanie jego charakterystycznych gestów porusza serce tak głęboko, chyba ze się rozmawia z kimś kto nie wie o Babie, jest się skłonnym do rozpuszczenia się we łzach radości. Często kiedy o nim mówię widzę łzy w oczach ludzi, których spotkałem po raz pierwszy. Ludzi, którzy do tej chwili zawsze mieli dystans do wiary i religii. Studiować Sai Babę, szczególnie dla tych, którzy znają go, myśl ta wydaje się arogancka. Ktoś, kto proponuje studiowanie Sai Baby może przypominać mi żabę, która ma dosyć już swego własnego ograniczającego małego bagna, gdzie zna każdy zakątek, więc decyduje się wybrać do oceanu, po to, żeby zrozumieć jego tajemnice. Mimo, że Sai Baba czyni zadość nawet sceptycznej naukowej ciekawości, to „moje studia" nie były naprawdę wyzwaniem dla jego wielkości, ale raczej dociekaniami aby dowiedzieć się czegoś więcej o nim. Kiedy człowiek natchnie się na kogoś, z kim czuje pewne pokrewieństwo, to jest całkiem naturalne chcieć wejść w życie tej osoby. A potem, jeżeli spotkanie przebiega dobrze, chce się więcej niż prostej znajomości. Pragnie się bliskiej przyjaźni, intymności. Dla mnie zatem studiować Sai Babę oznaczało przede wszystkim zobaczyć go. Następnie badać jego działanie i po trzecie zrozumieć jego myśl, jego orędzie. Mimo że oczekiwałem podejmowania tych kroków po jednym za każdym razem, to wkrótce odkryłem, że nie da się ich rozdzielić. Sai Baba zaczął być orędziem od chwili, kiedy Go po raz pierwszy zobaczyłem. Z tego powodu, ktoś kto go widzi już otrzymał ogromny podarunek. Nie wypowiadam tego retorycznie, ponieważ rzeczy które się rozumie w czasie spotkania się z Nim, mogą być wystarczające do zrewolucjonizowania życia, ale wciąż są tylko nieskończenie małą częścią tego, czego nie zrozumiało się tym razem i które stopniowo będą się odkrywać w trakcie kolejnych wydarzeń. Jeżeli chciałem odbyć taką niecodzienną podróż, to musiałem zdobyć jakieś informacje od kogoś. Książki które miałem podawały adres w Turynie, gdzie powstało centrum Sai Baby, jak sądzę pierwsze we Włoszech. Postanowiłem pojechać i zwrócić się do nich, żeby uzyskać szczegółowe informacje dotyczące wyprawy do Puttaparthi. Wszedłem do ładnego pomieszczenia, po tym jak musiałem zdjąć buty. Było tu dużo światła. Wyróżniało się tu duże zdjęcie Sai Baby umieszczone na środku centralnej ściany. Poniżej było zdjęcie jego stóp, zanurzonych wśród bukietów kwiatów. Szereg kadzidełek rozsiewał typowo wschodni zapach. Byłem tym bardzo zaskoczony i jako pierwsze wrażenie, nie było to bardzo uspakajające. Kiedy ujrzałem, że mężczyźni i kobiety siedzą osobno z twarzami zwróconymi ku obrazom i śpiewają w jakimś niezrozumiałym języku, kołysząc się przy akompaniamencie bębnów, cymbałów i harmonii, zrozumiałem wyraźnie, że te formy kultu w ogóle mnie nie pociągają. Dla księdza, który wykonuje ryty i ceremonie codziennie, ujrzenie innych kultów, nie może wzbudzić większego zainteresowania. Czułem, że wpadłem w środek jakiejś bałwochwalczej i pogańskiej sekty. Ale nie odszedłem od mojego postanowienia. Nie chciałem zrezygnować tylko z powodu zewnętrznych form. Zapytałem o to, co chciałem wiedzieć, to znaczy, co potrzebuję, żeby pojechać do Puttaparthi? Czy jest tam jakieś zakwaterowanie, jak wyglądają posiłki. Krótko mówiąc, wszystko co potrzebne, żeby wiedzieć jeżeli chce się pojechać do miejsca które jest nieznane, a pełne logistycznych trudności. Rada którą mi dano była bardzo fragmentaryczna. Powiedziano mi żebym wziął najwyżej prześcieradło. Ale najważniejszą rzeczą którą mi powiedziano, a która została wyciśnięta w mojej pamięci, był ten zwrot: „Swami surowo wypróbowuje ludzi, którzy jadą do niego". Swami jest słowem sanskryckim oznaczającym mistrz, nauczyciel, a wielbiciele Sai Baby często używają go, kiedy mówią o Nim. Jakiś pan z wyraźnie południowym akcentem zapytał mnie, czy mam trochę vibhuti, świętego popiołu materializowanego przez Sai Babę, o którym często czytałem. Nigdy nie oczekiwałem, że mógłbym mieć drobinę tego cudownego popiołu i jeszcze przed dojechaniem do Puttaparthi. I tak, kiedy wręczył mi paczkę tego, poczułem się tak szczęśliwy, że zostałem owładnięty głębokim uczuciem. Wiedziałem, że w Ashramie, to znaczy coś w rodzaju klasztoru czy sanktuarium Sai Baby, gdzie Sai Baba mieszka, nie wolno jeść mięsa, ryb ani jajek. Z obawy, że nie będę zdolny być wiernym tylu wielkopostnym piątkom po kolei, wypróbowałem się przed wyjazdem i postanowiłem w pewnej chwili przestać jeść mięso. Większości ludzi może to wydać się trywialną decyzją. Ale dla mnie nie była. Z dwóch powodów. Po pierwsze z powodu zdrowia. Ostra choroba na którą cierpiałem uszkodziła moje nerki i zapalenie typowe dla tej choroby wpływa na wymianę kłębuszków na poziomie naczyń włoskowatych. Tworząc zaburzenie w utrzymywaniu substancji odżywczych a wydalaniu odpadków. Krótko mówiąc, mój organizm tracił wiele cennych środków odżywczych, szczególnie białka, a zatrzymywał resztki które powinien był wydalać. Mój przyjaciel lekarz, który umieścił mnie na swoim oddziale, błagał mnie żebym uzupełniał ten brak dietą bogatą w białko, przynajmniej 120 gramów dziennie, a ubogą w sól. Mięso i ryby wydawały się być doskonałymi w mojej sytuacji. Taka radykalna zmiana diety naraziłaby być może moje zdrowie na szwank? A jednak przestałem jeść mięso i zastąpiłem je produktami mlecznymi. Nie wiedziałem, że tak łatwo będzie je porzucić. Ale ponad wszystko nie wierzyłem własnym oczom, kiedy parę miesięcy później odkryłem, że mój stan zdrowia wyraźnie się poprawił. Nawet przy zmniejszonej ilości białka, które teraz otrzymywałem tylko z produktów mlecznych i to spożywanych w umiarkowanych ilościach. Drugim powodem dla którego zdecydowałem się przerzucić na wegetarianizm, było zdyscyplinowanie mojego umysłu. Przeczytałem dużo na ten temat i do tego momentu byłem przekonany, że tak jak powiedzenie, w zdrowym ciele zdrowy duch jest prawdziwe, tak też jest z jego przeciwieństwem, zdrowe ciało w zdrowym duchu. Moje studia przekonały mnie, że duch zależy od chemicznych i subtelnych produktów pożywienia które jemy. Później znalazłem poszerzone i szczegółowe wyjaśnienia tego faktu w nauczaniach Sai Baby. Wiedziałem z moich studiów z parapsychologii, że gwałt i stres przedśmiertny związany z rzezią zwierząt, to nie są tylko hipotezy, ale dające się zweryfikować fakty, które mają wyraźny wpływ na życie kogokolwiek z nimi związanego. W sumie przez jedzenie zwierzęcia asymiluje się jego historię, jego lęki, jego stresy, jego ból przed śmiercią, jego pragnienia i jego pasje. Wiemy, że w pojedynczej komórce jest cały program, który określi przyszłość tego stworzenia, z barwami, farbami i wyglądem, wszystkimi jasno wyznaczonymi. Więc dlaczego nie sądzić, że w tej komórce jest także jej przyszły duch, antahkarana, to znaczy wewnętrzny instrument. Oczywiście w formie potencjalnej jak w nasieniu. Ale pełne energii jak nasienie. Wiem, że te argumenty są trudne do udokumentowania, jednak zna się je intuicyjnie. Wiele napisano i wiele się pisze w obronie wegetarianizmu. Dzisiaj nawet medycyna oficjalna lepiej ceni ten typ diety widząc jej wielkie strony dodatnie w wielu rodzajach terapii. Jednak ciało, nie może zostać uzdrowione po prostu, wraz ze zmianą diety. To nie jest tylko jakaś cudowna chemiczna machina, która odzwierciedla produkty chemiczne i reakcje. W ciele jest znacznie więcej. Gości ono prawodawcę. A kiedy duch staje dość wrażliwy, aby wykryć jego obecność, prawa mogą także pójść innym kursem. To właśnie stało się ze mną i z wieloma innymi w latach które nadeszły dzięki memu spotkaniu z Sai Babą. Potrafiłem osobiście doświadczyć wpływu mięsa na psychikę. Tutaj, ku radości tych którzy lubią bilansować rachunki, muszę wyznać pewną słabość, która mimo wszystko okazała się być felix culpa - szczęśliwą winą. Byłbym obłudnikiem, gdybym doprowadził czytelników do uwierzenia, że byłem na tyle silny, aby być doskonale wierny mojemu wielko postnemu postanowieniu. Był jeden w szczególności moment, kiedy się poddałem. Było to w czasie, kiedy zacząłem medytować techniką medytacji transcendentalnej. Instruktorzy TM zapewniali mnie, że bycie wegetarianinem jest stresem, który wciąż muszę pokonać. I że dlatego problem jedzenia mięsa ciągle był na powierzchni mojego umysłu. Jeszcze całkowicie nie rozwiązałem mego pragnienia mięsa - powiedzieli mi i tak stłamszone pragnienie wypływało na powierzchnię. Jest faktem, że w momencie kiedy zasiadałem do medytacji, najbardziej soczyste posiłki przechodziły przed moim umysłem, pełne pachnących pieczonych kurczaków i różnych kiełbasek. Co tu robić. Jeżeli miałem zniszczyć wszystkie moje medytacje dla kurczaka z rusztu, to byłoby lepiej wyeliminować ten problem przez spojrzenie na nie z bliska. I tak po około trzech latach rygorystycznego wegetarianizmu, postanowiłem pozbyć się tego pragnienia raz i na zawsze, przez nasycenie się mięsnym obiadem. W końcu powiedziałem sobie, żeby uspokoić poczucie winy, że nie jest to w końcu przestępstwem. Było to doświadczenie prawie traumatyczne. Przypominam sobie analogiczne przeżycie Gandhiego, które opisuje on w swojej autobiografii. Przekonany przez przyjaciela, że Indie mogą być wyzwolone jedynie przez wytrzymałość kogoś, kto je mięso, schował się na brzegu rzeki, żeby skonsumować trochę jagniny, a następnego dnia czuł beczenie tego zwierzaka w klatce piersiowej. Nie trzeba wspominać, że nie jestem Mahatmą, ale tylko aspirancikiem duchowym który zboczył na fragment jego drogi duchowej z powodu pragnień dietetycznych, a nie dla szlachetnych motywacji, jak te które kierowały Gandhim. A jednak mogę was zapewnić, ze zamiast cieszyć się pożądanym przysmakiem w pokoju, w momencie kiedy ten mały wiarołomca wbił zęby w okrutny posiłek, sam został ugryziony przez wyrzuty sumienia i niepokój. Wciąż widziałem to zwierzę żywe przede mną, a to powstrzymywało pożądanie, które było tak nęcące, kiedy było po prostu mentalne. Natychmiast zauważyłem pewne inne skutki, zarówno fizyczne jak i psychiczne. Moje jelita zatrzymywały ten posiłek znacznie dłużej niż zatrzymywały jarzyny. A mój zmysł węchu uczulony przez kilka lat wegetarianizmu potrafił wyczuć odór gotowanego zwierzęcia na mojej skórze. Była to bardzo nieprzyjemna sensacja. Jeżeli chodzi o moją psychikę, to zauważyłem, że mój umysł, który podczas trzyletniego „wielkiego postu" już nie był poważnie niepokojony przez niechciane myśli cierpiał na nawrót z powodu tego „carne-vale, święta mięsnego". Nieczyste myśli zaczęły znowu wchodzić tryumfalnie. Była to nauczka. Jak zawsze doświadczenie więcej niż słowa ma większą moc przekonania. Decyzja przyjęcia diety wegetariańskiej motywowana była także czynnikiem religijnym. Wiedziałem, że wyruszam do świętego miejsca, gdzie Awatar (Bóg w ludzkiej postaci) mieszka osobiście. Wydawało się rzeczą właściwą przygotować ciało do tak ważnego momentu. W drugiej połowie sierpnia 1981 roku dotarłem do Puttaparthi, po długiej podróży samolotowej i wyczerpujących oczekiwaniach na lotniskach. Z Bangalore było jeszcze jakieś 150 kilometrów taksówką, żeby dojechać do Ashramu Baby. Zajęło to cztery godziny. Droga była wąska i prowadziła przez niegościnną sawannę pokrytą małymi skalistymi górami, które wyglądały jak meteoryty, które spadły z nieba i zostały wygładzone przez tysiąclecia. Samochód stary fiat 1100 nie obiecywał ani wygody ani bezpieczeństwa. Moje nerki dolegały mi, jakby były już w kawałkach. Kierowca zatrzymał się, żeby zatankować benzyny i napić się kawy. Upał był duszący. A w momencie kiedy samochód się zatrzymał, jakiś żebrak podszedł prosząc o jałmużnę. W chwili kiedy tylko coś mu dałem, całe stado innych żebraków, niektórzy byli trędowaci, przylepiło się do samochodu wyciągając ręce lub kikuty rąk. Wyglądało to jak halucynacja. Byłem w podróży od dwóch dni. Poprzedniego wieczoru taksówkarz wziął pieniądze ode mnie, które powinny były być dostarczone przez biuro podróży. Znałem bardzo mało angielskiego, a już w ogóle hinduskiego angielskiego. Nie mogłem już tego wytrzymać. Zamknąłem okno i na skraju rozpaczy, zapytałem się: Co u licha kazało mi przybyć tutaj do tego piekła? Co za idiotyczna myśl powstała w mojej głowie. Był to moment próby. Nadszedł czas, aby określić, jak bardzo chcę cierpieć, żeby mieć umożliwioną największą rzecz. Nawet opowieści mitologiczne często mówią o tym, że największe skarby ukryte w kryptach tajemniczych ruin, są zazwyczaj chronione przez wściekłe zwierzęta i jadowite węże. Tylko bardzo odważny śmiałek uzyskuje dostęp do tych skarbów po pokonaniu wszystkich przeszkód. W tych okolicznościach jednak nie miałem skłonności do filozofowania i uważałbym za prawdziwy cud, gdyby jakiś helikopter się pojawił i porwał mnie z powrotem do domu. W rzeczywistości miał miejsce prawdziwy cud, przyjąwszy że w pewnym sensie zostałem już porwany i nie miałem już możliwości zmiany decyzji. Droga była taka, że miała mnie sprawdzić bez możliwości zwłoki do siedziby najwyższego pokoju. Już nie było moim zadaniem robić cokolwiek, żeby wrócić do prawdziwego domu. Był ktoś, kto nade mną czuwał i planował mój powrót. Bez względu na to jak bardzo walczyłem, żeby uciec od tego uścisku, byłoby dla mnie fatalne rozluźnić go. A on, komu zawierzyłem moje zbawienie już nie mógł na to pozwolić. Miłość matki jest wielka, nawet kiedy goni za dzieckiem, bo odmawia wzięcia lekarstwa. I chwyta go mocno w ramiona żeby zmusić je do tego. W końcu Prashanti Nilayam dom Sai Baby i naprawdę tak jak nazwa mówi siedziba najwyższego pokoju. Rzeczy o których czytałem przekonały mnie o niezwykłej trudności spotkania się z boskim mistrzem. Ale kiedy ktoś kusi los, zawsze ma nadzieję na najlepsze. I tak też się stało, ponieważ ledwie zdążyłem pozostawić moją walizkę w biurze zakwaterowań, kiedy powiadomiono mnie ze wkrótce miał być Darshan. Darshan oznacza widok czegoś. Jest słowem powszechnie stosowanym w Indiach aby wskazać na chwilę, w której osobistość religijna ukazuje się swoim wielbicielom. Jakiś czas temu przeczytałem w gazecie watykańskiej artykuł o jakiś biskupach południowo indyjskich, którzy mieli spotkanie z papieżem. Jeden z nich, kiedy skierował swoje zwyczajowe pozdrowienie do ojca świętego zaczął swoją mowę do nawiązania do ostatniego Darshanu, który został ostatnio udzielony przez papieża. Nawet jeżeli jest prawdą jak mówią starsi wiekiem, że moce duchowe błogosławieństwa mogą przejść nawet siedem murów, faktycznie mogą one przejść przez jakąkolwiek ich liczbę, to każdy dobry katolik wolałby raczej otrzymać popołudniowe niedzielne błogosławieństwo papieskie bezpośrednio na placu świętego Piotra, niż przez telewizję. W ten sam sposób Hindusi także powszechnie wierzą, że fizyczna obecność świętego jest znacznie bardziej skuteczna niż jedynie komunia duchowa. Dopóki człowiek nie jest zdolny transcendować każdą postać, po to, żeby zjednoczyć się duchowo z Bezpostaciowym, wszystko w świecie zewnętrznym co przypomina o boskości jest użyteczne i trzeba to przestrzegać bardzo dokładnie w tym świetle. Ktoś kto jest już w świadomości poza wszelką formą, wszelką postacią, może się obejść bez pojazdów, podróży i praktyk duchowych aby osiągnąć boskość. Ale tylko wtedy, kiedy już nie jest pod wpływem zmysłów. Tutaj nikt nie może oszukiwać. Nikt nie może twierdzić, że już pokonał wszystkie formy zewnętrzne, jeżeli wciąż ma tyle miłości dla dobrego obiadu, dla wygody luksusowej wilii, dla samochodu ze wszystkimi wyborami , dla towarzystwa, które daje mu przemijające zadowolenie. Człowiek, który stracił całe zainteresowanie przedmiotami zmysłów jest gotowy zlać się z Bezkształtnym. Ale dopóki wciąż ma najmniejsze uzależnienie od świata zmysłów potrzebuje postaci, potrzebuje formy nawet wtedy, kiedy jest w poszukiwaniu Boga. Dziesięć lat temu w Prashanti Nilayam nie było tak dużego tłumu jaki jest teraz. Wówczas nie wiedziałem jak szczęśliwy jestem, że mam tyle przestrzeni i tyle okazji ujrzenia Sai Babę z bliska, w tym świętym miejscu, przed świątynią. Nie było więcej niż jakieś trzy proste rzędy ludzi, siedzących na ziemi, na czerwonym drobnym piasku. Teraz jest już wiele rzędów i cały ten obszar jest wypełniony ludźmi. Pośpieszyłem na to miejsce, które było otoczone ozdobnym murem. Na przedzie była świątynia. Jakaś postać w pomarańczowym stroju wychodziła spokojnym i uroczystym krokiem, podobnym do wielkiego kapłana. Na jego gęste kędzierzawe włosy, które czyniły wielką koronę dookoła jego głowy, jak diadem królewski (złota przepaska na głowę wysadzana drogimi kamieniami, oznaka władzy królewskiej) wiał lekki wietrzyk, który łagodził wilgotny upał ostatnich dni pory monsunowej i odkrywał jego bezczasową twarz obecnym. Grupa mężczyzn stanowiła jezioro bieli. Grupa kobiet tęcze kolorów. Świątynia była różowo-błękitna. Drzewa intensywnie zielone. W tym festiwalu kolorów, który wydawał się być zaczarowanym ogrodem pełnym lilii i kwiatów polnych jego suknia żywo się odznaczała. Była jasno pomarańczowa i opadała prosto całkowicie pokrywając jego stopy, tak, że wydawał się być wiecznym drzewem mocno zakorzenionym w ziemi. A wiatr żeby uczynić go jeszcze bardziej fascynującym pieścił jego tunikę, która w ten sposób przylegała do ciała, które było zarówno wysmukłe jak i mocne. W tej atmosferze była nieopisana cisza. Tak, było wiele kruków, które krakały, a ptaki śpiewające i papugi krążące tu i tam zarysowywały na głęboko niebieskim niebie lekkie przemijające obłoki. A jednak ogólne wrażenie uczynione przez tę scenę było wielką ciszą. Wszystkie te ptaki i chmury wydawały się niczym, jak tylko obrazem naszych myśli, które pojawiają się i odchodzą w ustawicznym zamiłowaniu wiatru z niestrudzoną prędkością. Ta cisza była jak czysta świadomość, która ogląda myśli przechodzące nie będąc prze nie dotknięta. Wszystko miało miejsce bez konfliktu. Wydawało się, że czas przestał istnieć. Żadnych myśli o rodzinie, problemach, zmęczeniu czy dolegliwościach fizycznych nie przechodziły przez mój umysł. Byłem zahipnotyzowany przez tą obecność. Teraz zbliżał się do miejsca gdzie siedziałem. Od czasu do czasu przyjmował listy, albo czynił gest swoją ręką, jak gdyby mówiąc, poczekaj jutro, cierpliwości siedź tam gdzie jesteś. Zatrzymywał się, skłaniał głowę ku komuś, kto prosił o coś, i słodkim niewinnym głosem pytał „Eee?" jak ktoś kto nie zrozumiał, albo kto udawał, że nie rozumie i chce, żeby pytanie powtórzono. Czasami zatrzymywał się, odsuwał trochę i robił kręgi swoją ręką, a biały proszek Vibhuti wypływał z niej. Wszystko to wydawało się dla mnie normalne, wszystko odpowiadało opisom jakie czytałem w książkach. Kiedy patrzyłem jak materializuje święty popiół, zauważyłem, że uważam to działanie za zwykłe i nie jestem zdziwiony faktem, że nie jestem zdziwiony? Jak to jest możliwe? - powiedziałem do siebie - Widzisz coś nadzwyczajnego, a nawet nie jesteś zaskoczony? Byłem zgorszony moją własną obojętnością. Przeszedł przed mną i obdarzył mnie szerokim uśmiechem, takim jak osoba publiczna mogłaby okazać przyjacielowi którego znał od dawna, widząc go w tłumie jak gdyby mówiąc; oj i ty tu jesteś? Cześć. Obejrzałem się za siebie, ponieważ obawiałem się, przypuszczałem, że zasługuję na uwagę, która mogłaby być nie dla mnie przeznaczona, wziąwszy pod uwagę, że dopiero co przyjechałem, ale nikogo tam nie było. Kiedy przeszedł ogarnął mnie dreszcz niepisanej radości, który mogłem uspokoić jedynie wylaniem potoku łez. Tak, ponieważ nasze małe ciała, nie potrafią tolerować radości, także kiedy jest ona w nadmiarze. I jeżeli nie chcemy wybuchnąć, musi ona znajść jakieś ujście. Obok mnie był jakiś Japończyk czy może Tajladczyk pan, który z niezakłóconą godnością wyciągnął chusteczkę higieniczną z kieszeni marynarki i uprzednie mi ją ofiarował. Każdy kto udaje się do Prashanti Nilayam żywi nadzieję, że któregoś dnia będzie osobiście przyjęty przez Sai Babę. Nie byłem tu wyjątkiem, ale wziąwszy pod uwagę myśl którą sobie utworzyłem o tym człowieku, który bada umysły i serca ludzi, nie śmiałem sobie wyobrazić, że taki dobry los mógłby się i mnie wydarzyć. Sai Baba zazwyczaj przyjmuje ludzi w grupach, gdzie zawsze jest ktoś, kto ośmiela się prosić o interwiu, jak te prywatne spotkania się nazywa. Prosić o interwiu dla grupy wydaje się fer i słuszne, ale żeby pojedyncza osoba miała pchać się aby osobiście zostać przyjętą, wydawało mi się czymś nie tylko niewyobrażalnym, ale i zuchwałym. Któregoś dnia pewien pan siedzący obok mnie o imieniu Francesco odkrył, że jestem Włochem i powiedział mi, że jeżeli zostanie wezwana grupa włoska to powinienem pójść z jej członkami. Nasza rozmowa była jak próba sceny teatralnej. On z pewnością nie mógł wiedzieć, że niewiele później Sai Baba wezwie grupę włoską. Kiedy te małe a potężne istnienie w pomarańczu pojawiło się w progu świątyni tego dnia przyglądałem się wszystkim jego ruchom. Przechodził najpierw obok kobiet, później mężczyzn. Jeden z nich stanął, aby szepnąć mu coś w proszącym tonie. Sai Baba zapytał o coś, a następnie po chwili przerwy ze wzrokiem swoim utkwionym w przestrzeń uczynił rozkazujący gest swoim palcem, z którego było bardzo jasne, że ta pojedyncza sylaba którą wypowiedział w angielskim musiała być „Go!" De facto zobaczyłem grupkę ludzi jak szybko się podniosła i udała w uporządkowany sposób w kierunku pomieszczeń świątyni. Francesco ujął moje ramię i powiedział: Teraz, chodźmy! Nie byłem pewien czy dobrze robię, obawiając się, że kiedy wejdę Sai Baba powie mi: Kto ciebie wezwał? W ten sposób odsyłając mnie do losu gościa weselnego, że znanej przypowieści Jezusa, który został odrzucony przez pana, ponieważ nie miał na sobie właściwego stroju weselnego. Byłem małym trzęsącym się zgubionym szczeniakiem w nadziei, że nikomu nie przyjdzie do głowy, żeby mnie odesłać. Baba wrócił i pewnym krokiem wkroczył do pomieszczenia na interwiu a my wszyscy za nim. Odetchnąłem z ulgą. No i znaleźliśmy się tu mężczyźni po jednej stronie a kobiety po drugiej, czekając na ujrzenie człowieka cudów w twarzą w twarz. W bardzo naturalny sposób Sai Baba włączył wentylator a następnie przeszedł do rogu pokoju gdzie zasiadł na krześle. Był bardzo niski i tam już nie miał tego imponującego wyglądu jaki przybiera na Darshanie. Powiedzmy, że był „bardzo ludzki" a mój mózg zaczął już wymyślać teorie. Więc ta osoba tutaj ma być Bogiem w ciele i krwi? Nie wygląda jak Bóg. Wygląda raczej jak chytry mały czarownik. W oczywisty sposób mój umysł który szuka wciąż możliwych do przyjęcia wyjaśnień, już założył że wie, jak Bóg wygląda. W przeciwnym przypadku nie pomylił by go ze zwykłym magikiem. Uśmiech przyjaciela, który zabrał mnie tutaj tak przyjaźnie, teraz wydawał się mieć podejrzliwe zabarwienie. Naprawdę nie wiem, co na mnie przychodziło. Skóra jego twarzy była nadzwyczajnie świetlana i już później myśląc o niej, zdałem sobie sprawę, że wyglądała oliwkowa tak jak to zwykle jest, ale niebieskawa. Jak chmury letniej burzy. Światło jego twarzy dawało wrażenie, że pod przejrzystą skórą jest światło które prześwieca. Nie była to na pewno twarz 56 letniego człowieka, ale raczej czystego i anielskiego młodzieńca. W momencie kiedy zasiadł na krześle jego oczy spotkały się z moim wzrokiem i zapytał mnie: „How are you?" Moja angielszczyzna była kulawa, ale spotkałem to wyrażenia w moich kursach angielskiego i wiedziałem jak się na nie odpowiada „Fine, thank you" Było to jak farsa, na której jeden z aktorów, i ja w tym przypadku, utknął na jedynym wierszu który znał. Sai Baba, który pochylił się trochę do przodu, żeby zadać mi to pytanie, wyprostował się trochę z wyrażeniem które oznaczało „jesteś tego pewien?" Podczas gdy ja ugryzłem się w język, że odpowiedziałem w tak głupi sposób. Następnie Sai Baba uczynił koło swoją prawą ręką i wyszło z niej trochę vibhuti, które dał młodemu człowiekowi, który siedział po jego prawej stronie. Zrobił drugie koło i stworzył medalionik, który ofiarował dziecku, które było poważnie chore. Trzecią materializacją był pierścień, który umieścił na palcu ojca tego dziecka. Wszystko na przestrzeni kilku sekund. I na tak krótką odległość, że mogłem rozróżnić te przedmioty jak wychodziły jasno świecąc świeże z mennicy jego ręki. Fala emocji pojawiła się wśród obecnych. Po czym zwrócił znowu swoją uwagę na mnie, żeby zapytać mnie po raz drugi: „How are you?" Byłem głęboko wdzięczny jemu za to, że dał mi drugą szansę, żebym mógł poprawić moją poprzednią odpowiedź. Nie miałem zamiaru prosić go o fizyczne wyleczenie. Wyjechałem z Włoch z bardzo jasnym celem. Wiedziałem, że on ma nie tylko moc manipulowania materią i uzdrawiania, ale także moc dotykania serc ludzi, po to, żeby im pokazać główną drogę, prowadzącą do ostatecznego przeznaczenia. Ale rozmawiać z nim przed wszystkimi o moim moralnym stanie i moim pragnieniu uzyskania wskazówek, tak żebym mógł się

na tą drogę dostać, wydawało się mi nieskromne. Więc nie mając alternatywy odpowiedziałem mu mówiąc, że mam problem z nerkami. „Yes" - powiedział - „I know". I zaczął szczegółowy opis tej choroby. Francesco tłumaczył. Esencja jego całego wykładu była taka, że nie powinienem się martwić o chorobę, że on się o mnie zatroszczy i że pochodzenie wszystkich chorób jest w umyśle. Odpędź depresje - powiedział mi - I nie myśl o przyszłości. Te dwa upomnienia zrobiły na mnie bardzo głębokie wrażenie. Ponieważ były doskonale właściwym opisem mego stanu umysłowego tego czasu. Emocjonalne wzloty i upadki i głęboka niepewność co do przyszłości. Zapytywałem się, dlaczego u licha poświęcił tak dużo swego cennego czasu, żeby zwrócić uwagę na problem, który dla mnie nie był ważny. Może dokładnie dlatego, że być może powinien być? Kiedy się spotyka z Sai Babą wszystko wydarza się jak gdyby w wymiarze poza zmysłowym. Jest się zdumionym, już się nie rozumie niczego, z tego co się wydarza dookoła. Rozumie się to orędzie z którym ciebie zostawia dopiero później. Często znacznie później. I tak, podczas gdy w tym czasie nie rozumiałem, dlaczego podkreśla moją chorobę. Kiedy to, o co chciałem go zapytać było natury duchowej, później zrozumiałem, że można jedynie uzyskać duchową dyscyplinę i końcową realizację, kiedy się udoskonali i zatroszczy o podstawowy instrument jakim jest ciało. A ja musiałem się troszczyć o moje ciało. Wydaje się to jak przeciwieństwo, przez zlekceważenie go, to znaczy przez nie zajmowanie nim więcej, niż to jest konieczne. Choroba fizyczna jest konsekwencją choroby moralnej. A pojawia się z powodu źle umieszczonego zaufania do ciała. Tak, jak byłoby ono czymś, co może być eksploatowane dla czyimś zachcianek, zamiast być instrumentem do duchowej realizacji. Im bardziej się poświęca czynnością, które nie prowadzą poza sferę fizyczną, tym bardziej trzęsiemy się z możliwości utraty wehikułu pozwalającego na wykonywanie tych czynności, i tym bardziej jest się od niego uzależnionym. Rodzi się lęk a z nim choroba. Skończywszy lekcję na temat mojej choroby Baba zwrócił się do innych ludzi. Do jednej pani powiedział: Na darshanie wciąż siebie pytałaś, dlaczego on na mnie nie spojrzy? Dlaczego zwraca swoje spojrzenie gdzie indziej? A ta pani wiedząc, że tak myślała, rozpłynęła się we łzach. Było kilka bardziej humorystycznych uwag, które przeplatały proste i praktyczne nauczanie, wszystko w atmosferze najsłodszej poufałości, po czy powstał. Siedząc z opuszczoną głową, zagubiony w myślach których nie pamiętam, zauważyłem, że Baba przechodził koło mnie, kiedy wychodził na zewnątrz i że zatrzymał się przede mną. Ujrzałem jego pomarańczową szatę przede mną, a następnie poczułem jak najdelikatniejsza dłoń przechodzi pod moim podbródkiem i unosi go. Tak jak się to robi z nadąsanymi dziećmi. Po to, żeby spojrzeć w moje oczy. A kiedy nasze spojrzenia się spotkały, dał mi delikatnego klapsa w lewy policzek i poszedł dalej w kierunku drzwi. Wszyscy powstaliśmy. Tłoczono się trochę dookoła niego. Teraz kiedy wstałem i zobaczyłem jak przechodzi pod moim nosem, zdałem sobie sprawę, jak małą był postacią. Jego gęste włosy sięgały mi dosłownie do nosa. Byliśmy bardzo blisko. Jego ciało ocierało się o moje i miałem wielkie pragnienie objęcia go. Byłem niezwykle szczęśliwy, nie wiedząc dlaczego? I z poufałością którą się ma w stosunku do ludzi, do których się czuje naturalną sympatię i bezgraniczną miłość, poczułem się jakbym mówił do niego: „Jesteś tak cudowny, że chciałoby się ciebie zjeść". Zaproszono nas żebyśmy usiedli w małym sąsiednim pokoju. Z stamtąd Sai Baba wezwał kilka osób, jedną za każdym razem. Między tymi dwoma pokojami nie było niczego oprócz małej zasłony, a jedna nie słyszało się żadnego dźwięku, żadnego słowa ani oddechu. Było to tak, jakby ten słaby parawan stał się uzbrojonymi drzwiami. Kiedy ludzie ci wracali, wszyscy byli pełni emocji, a to odbijało się na ich twarzach. Następnie Baba wziął kosz, taki jaki kobiety wiejskie używają na zakupy i wyciągnął z niego garście paczuszek vibhuti, które rozdał nam wszystkim. Wszyscy wyszliśmy z sercami wypełnionymi ciszą. Byliśmy jak ludzie, którzy zostali zaproszeni na bankiet, a którzy wychodzili nasyceni i upojeni nektarem nieskończonej miłości jakiej nigdy przedtem nie doświadczyli. Inni wielbiciele zatrzymywali nas, jak studenci zatrzymują swoich kolegów po ustnym egzaminie i zadawali nam pytania w rodzaju: Jak poszło? Co on ci powiedział? O co was pytał? Ale szczęściarz z ciebie. Podczas mojego pobytu w Ashramie mogłem zaobserwować, że jego obecność pozostawia również ślad na przyrodzie. Któregoś wieczoru, a było już ciemno i księżyc był schowany za chmurami, na krotko przed wejściem do mojego pokoju, żeby pójść spać, zobaczyłem dużą tęczę żywo zarysowaną na niebie. Nigdy nie widziałem tęczy w nocy.

Pomyślałem, że być może, nie jest to niezwykłe zjawisko w krajach tropikalnych, ale jakiś Hindus, który był w pobliżu, składając ręce z wdziękiem charakterystycznym dla tego narodu, pośpieszył mi powiedzieć: „To jeden z cudów Baby". Następnego dnia wszyscy mówili o nocnej tęczy. Któregoś dnia na darshanie, na krótko przed wyjściem Baby z jego komnat, małpa weszła na obszar mandiru. Małpy są zwierzętami błazeńskimi i wydają się być stworzone, specjalne, żeby odciągać uwagę ludzi, bowiem nie ma nic takiego, co potrafią lepiej imitować jak człowieka, pokazując jego karykaturę. Więc kiedykolwiek małpa idzie przed tobą, zawsze jest to śmieszny i zabawny spektakl. W momencie kiedy Baba wyszedł, żeby się zbliżyć do swoich wielbicieli, dwa kruki spłynęły z synchronizowanym nurkowaniu. Wyglądały jak dwa F-16 z powietrznej drużyny. Spadły głowami na grzbiet tej małpy, wystraszając ją i eksmitując tak, że uciekła. Klimat należał wciąż do pory monsunowej. Mimo, że pogoda miała się poprawić, wciąż jeszcze było wiele dni, kiedy niebo było zachmurzone i bywały nagłe ulewy bez ostrzeżenia. Zauważyłem, że w wiele deszczowych dni, nawet wtedy kiedy wyglądało na to, że nie ma nadziei na to, żeby mógł być darshan, w ostatniej chwili pogoda nagle się zmieniała, przestawało padać i błękitna łata pojawiała się na niebie nad świątynią. Dookoła było wciąż ponuro, czarno i deszczowo. Ale wielbiciele mogli wejść i nacieszyć się spotkaniem z Boskim Mistrzem w pokoju. Przy innej okazji, w tej samej chwili kiedy Baba wychodził ze świątyni, intensywny zapach jaśminu roznosił się w powietrzu. Nie sądzę ze można odrzucić ten zbieg okoliczności, przez przypisywanie go krzewom jaśminowym w ashramie, bowiem wielu ludzi zauważyło, że wiatr wiał w jednym tylko kierunku, a zapach wyczuwało się w każdym kącie mandiru. Mogłyby się one wydawać małymi przypadkowymi zdarzeniami o niewielkim znaczeniu. Ale, jeżeli się spróbuje dodać porządną liczbę tych małych zdarzeń, to się zrozumie, że ma się obraz rzeczywistości, która nie jest zwykła. Nie sądzę ze w naszym codziennym życiu zdarza się, że zawsze mamy dobrą pogodę kiedy musimy wyjechać na weekend, albo ze jakieś ptaki kontrolne gonią za każdym psem który wyje i przeszkadza w naszej lekcji. Chcielibyśmy, żeby cuda były jeszcze bardziej fantastyczne. Po ujrzeniu świętego z Asyżu jak rozmawia z ptakami i poskramia dzikiego wilka, chcielibyśmy zobaczyć jak leci ponad dachami, po to żeby uwierzyć w cud, który już nas otacza. Cud ze jesteśmy. Gdybyśmy go widzieli jak leci nad dachami, zawsze znalazł by się ktoś, kto by zapytał, dlaczego ten dom nie leci wraz z nim? Cudem jest dokładnie taki porządek natury, do którego człowiek może się dopasować i być częścią jej, kiedy tego pragnie. Cudem jest kwiat, który rozsiewa zapach w ukrytym kącie lasu. Cudem jest wiosna która nigdy się nie męczy, produkowaniem świeżej wody. Cudem jest słońce które nigdy się nie męczy grzaniem nas. Kiedy ludzie tak mącą, że zatracamy te dobrodziejstwa, i wiosny zaczynają tracić swoją czystość, słońce przestaje świecić a kwiaty więdną jeszcze przed kwitnięciem, to wówczas odkrywamy, że wszystko co mieliśmy było cudem. Trwającym cudem jest to, że natura posiada niezwykłą moc samo ochrony. Niewiarygodną chęć życia i zadziwiającą energię do zrekonstruowania wszystkiego co ludzie zniszczą. Nie wolno nam doprowadzać natury do punktu wyczerpania. Człowiek mógłby uzależnić od siebie i położyć u swych stóp całe stworzenie, ale nie czyni tego, ponieważ nie wierzy w moc jaką ma. Człowiek podstawia tu ego, moc z drugiej ręki, która ma tylko ograniczoną energię. Gdyby nauczył się żyć w zgodzie ze światem, pragnąc wielkich celów kosmosu, to sam kosmos skłoniłby się przed człowiekiem i służył mu jak Bogu. Byłem bardzo szczęśliwy, że mogłem zobaczyć się Sai Babą od razu. Nie miałem nadziei na aż tyle. Czułem się dobrze przyjęty i czułem, że rzutuje to dobrze na przyszłość. W rzeczy samej nie ma żadnych złych znaków pod tamtym niebem. A wszystko co się zdarza jest tylko dla dobra tych, którzy pod nie uciekają. Wszystko staje się pożądane, kiedy jesteśmy blisko człowieka, który jest wolny od wszystkich pożądań.

Inna religia czy jedna wiara?

Po powrocie do Włoch musiałem stanąć przed serią trudności. Jak już powiedziałem, mój angaż nauczyciela religii został odwołany w jednej z dwóch szkół gdzie uczyłem. Ale byłem tak szczęśliwy, że zniósłbym wszystko, po to, żeby wykrzykiwać światu o moich odkryciu. Przepływające wydarzenia życia już mnie wogóle nie zajmowały. Moim jedynym zadowoleniem byłoby rozprzestrzeniać nowinę o tym co odkryłem. Ale stwierdziłem, że świat wokół mnie był zimny i obojętny na moje głoszenie. Kilka dni po powrocie z Indii zatelefonowałem do mojej siostry, katechetki i wiernej parafianki, co do której wiedziałem, że jest więcej niż zwyczajnie chłonna w sprawach religijnych. Wiedziała o mojej wyprawie do Puttaparthi i chociaż szanowała moje opinie, w głębi serca ich nie akceptowała. Wiesz - powiedziałem jej - On naprawdę powrócił. Zapewniam cię, on wciąż tu jest. Ale po drugiej stronie linii odpowiedzią była kłopotliwa cisza, która stłumiła mój entuzjazm. Kiedy szedłem aby odprawić mszę świętą, ludzie pytali mnie o moją podróż, a ja nie potrafiłem się powstrzymać od mówienia o sensacyjnych rzeczach jakie widziałem. Ale wszystko na nic. W odpowiedzi na moje komentarze patrzyli na mnie, tak jakby badali moją twarz, żeby określić czy jestem zdrowy psychicznie czy chory. I wszystko na tym się kończyło. Niektórym było przykro z mego powodu, dziwiąc się temu, co moja choroba ze mną sprawiła. Pamiętam, ze podczas którejś niedzielnej homilii, a było to w święto objawienia pańskiego i kościół był pełen ludzi, kiedy wyjaśniałem, że stwórcza moc boża nie ograniczyła się ani nie wyczerpała z narodzeniem Jezusa, nie mogłem się powstrzymać przed wypowiedzeniem takiego zdania jak: nie wiecie jakie

niespodzianki Bóg zarezerwował dla tej ery. A te moje oczy widziały bezbłędne znaki jego żywej obecności w tym świecie. To co powiedziałem pochodziło z pełni mojego serca i szczerze mówiąc, myślałem, że takie zapewnienie mogło by wywołać pewną reakcję, a przynajmniej trochę ciekawości. Ale niestety ani jedna dusza nie zaczepiła mnie po mszy świętej, żeby mnie zapytać: o czym ojciec mówił? Czy może ojciec to wyjaśnić, co oczy ojca widziały? Oczywiście czas jeszcze nie dojrzał. Jest także prawdą, że kiedy prawda jest tak doniosła, że mogłaby poprzestawiać pozycje głęboko w świadomości, niż sprowadzić trochę szoku, to ludzie nie chcą dokonywać wysiłku żeby zrozumieć. Lenistwo, ten dobry sprzymierzeniec lęku zwycięża i ludzie konkludują; może być, ale ja w to nie wierzę. Dzisiaj rozumiem wartość lekcji jaką otrzymałem niedawno od znajomej zakonnicy. Była ona bardzo wierna swoim ślubom posłuszeństwa.

Któregoś dnia zauważywszy jak bardzo jestem rozczarowany co do niektórych wywrotowych artykułów, które potępiały wszystko co pochodziło ze wschodu, jako będące sekciarskim. Był to czas słynnego listu kardynała Ratzingera. Siostra ta powiedziała do mnie uprzejmie: „Ojcze Mario proszę się nie martwić tymi przeszkodami. Prawda jest jak światło. Kiedy chce czynić postęp, to nie potrzebuje innych świateł. Wyrusza sama". Zdałem sobie sprawę, że zjawisko jakim jest Sai Baba transformuje nie tylko naukę, że wszystkimi jej prawami, ale także teologię. O tyle, że ona także jest przedmiotem naukowym, na miarę potęgi rozumu, a zatem jest ograniczona do samego rozumu ludzkiego. Zrozumiałem, że gdyby medycyna lub fizyka miała zmącić wszystkie swoje konkluzje i poddać się przed „zjawiskiem" jakim jest Sai Baba, to teologia nie mogła by uciec przed koniecznością uczynienia tego samego wobec „rewelacji" jakim jest Sai Baba. Krótko mówiąc, albo rewolucja, albo poddanie się. Mówiłem sobie, jakie to ma znaczenie, jeżeli świat nie chce rozpoznać go? To również jest częścią jego planów. Dlaczego miałbym się martwić o sprawę, która jest całkowicie jego zadaniem? Byłoby smutne, gdybym pozwolił się dać oślepić strachem. Byłoby smutne, gdybym nie mógł się oprzeć instynktowi dla ochrony szacunku jaki o nim miałem i ponownie wszedł do kręgu sceptyków, po to tylko, żeby nie zakłócić teorii, które stały się święte i nienaruszalne. Gdybym to uczynił, jaki byłby ze mnie użytek? Nie służyłoby żadnemu celowi, gdybym narzekał na obojętność innych, jeżeli pozwoliłbym sobą rządzić tym samym prawom apatii. Zanurzony w tych myślach postanowiłem, że trzeba czynnie iść za naukami Sai Baby. Teraz, kiedy już go widziałem i spotkałem osobiście, mam nadzieję, że już się nie boję nieporozumień i zemsty ze strony autorytetów. Przynajmniej teraz muszę iść naprzód odważnie. Wciąż musiałem zrozumieć wiele rzeczy, i to właśnie chciałem wyjaśnić cierpliwie czytelnikom na następnych stronach. Nie będę wyciągał żadnych wniosków, ale raczej zaoferuję punkty do refleksji , która jak mam nadzieję będzie pożyteczna dla nowych poszukiwaczy. Jedynymi wnioskami których nie będę próbował się wyrzec, są te które naturalnie przechodzą przez moją prezentację. Przepraszam tych, których mógłbym zaniepokoić, czy zakłopotać nimi. Na moją obronę mogę powiedzieć, że mógłbym musieć być jak nurek poszukiwacz pereł, który próbuje opisać jedynie środowisko, barwę i kształt pereł, oraz warunki wodne które umożliwiają wydobycie ich, nie wspominając nigdy o wzniosłym doświadczeniu bycia w podwodnym świecie. W ten sam sposób byłoby dla mnie strasznym stłumieniem ograniczyć się do opisywania „zjawiska" Sai Baby jedynie oczami naukowca doświadczalnego. Proszę mi pozwolić na okazjonalną chwilę zachwytu. Od samego początku muszę wypowiedzieć ważne przesłanie, wszystko, co zamierzam powiedzieć jest owocem moich osobistych dociekań. Czytelnik nie powinien być zmylony myślą, że dlatego ze osobą piszącą jest ksiądz, to to, co on objaśnia jest oficjalną opinią kościoła. Jest to błąd w który wpada wielu katolików. I nie katolików zresztą także. Wielu ludzi jest zdania, że duchowny jest jak urzędnik w wojsku, że już nie powinien mieć umysłu którym mógłbym myśleć, i że wszystko co mówi powinno być rygorystycznie przesiewane przez autorytatywnego cenzora. To jest z pewnością ważne dla fundamentalnych praw, które nie mogą się zmieniać z narodami i z czasami. Prawdy wieczne są de facto jedynymi poprzez które powinniśmy czuć wszyscy jedność i braterstwo. A ich przeżycie nie zależy od ich obrony z ambon, ponieważ są wspólnym dziedzictwem wszystkich ludzi. I tak, wskazując na to, że prowadziłem swoje dociekania jako wolny myśliciel i zapraszam czytelników do stosowania waszego rozeznania i waszego zmysłu krytycznego. Tak, żeby nie przyjmować wszystkiego biernie, jako będącego głosem autorytetu. Nie trzeba się bać dociekania rzeczy, które mogą się zmieniać. Jest wiele rzeczy które się zmieniają w świecie. Jeżeli nawet Rosja przyjęła politykę otwartości, dlaczego mielibyśmy my ludzie kościoła, na których powinno się polegać jako na krystaliczno czystym przykładzie, bać się być przejrzystymi wobec ludzkości. Ileż razy musieliśmy zmieniać decyzję, co do pewnych warunkowych prawd. Lęk przed zmianą jest lękiem przed ewolucją. W świecie myśli wszystko płynie. Jest słuszne, żebyśmy się starali wspinać coraz wyżej transformując samą myśl. Zdaję sobie sprawę z tego, że to co powiem może być kwestionowane, szczególnie przez uroczystych doktorów oficjalnej teologii. Nie boję się dyskusji, dopóki mój rozmówca okazuje chęć do przyjaznej rozmowy, bez nastawienia inkwizytora, który jest gotowy do potępienia, bowiem myśli że już pojął wszystko. Powiem o tym co myślę o Sai Babie w taki sam sposób jak wielu kapłanów podaje swoje opinie co do swoich pobytów w Medjugorje. Niektórzy ludzie już pozwolili sobie powiedzieć wszystko co sądzą o Sai Babie. Potępiając go a priori albo przy pomocy bardzo wątpliwych argumentów. Jeżeli tolerujemy tych, którzy potępiają innych, to ja wołam o taką samą tolerancję wobec tych, którzy odmawiają odrzucenia osobowości tak enigmatycznej i niezbadanej jak Sai Baba. Zająwszy się przez te wszystkie lata osobą tak kontrowersyjną jak bosonogi z Puttaparthi doszedłem do wniosku, że nie jest słuszne brać pod uwagę opinię kogokolwiek, który go nie widział, którego nie słyszał, kto nie czytał jego rozpraw, kto jest nie obeznany ze środowiskiem w jakim się urodził, kontekstem religijnym i społecznym w którym mieszka, albo kto nie ma elementarnych pojęć naukowych lub teologicznych. Aby zrozumieć choć ułamek rzeczywistości Sai Baby nie wystarczy mieć tylko jedną z powyższych cech, ale trzeba mieć je wszystkie. Przynajmniej w pewnym stopniu. A jednak już są grupy, często wśród katolików, którzy wypowiadają sąd, którzy już oświadczyli, że Sai Baba musi być demonem, albo potężnie mistyfikującym magikiem. Ale jeżeli się docieka dalej, to się znajduje, że oni widzieli jedynie fotografię Sai Baby i słyszeli coś o nim. Są to ludzie, którzy boją się konkurencji, albo interwencji Boga, który mógłby nadejść i obalić ich królestwo, albo powywracać stoły do wymiany pieniędzy. Są przynajmniej trzy czynniki które wywołują czasami pasjonującą reakcję teologiczną. Głównym z pośród nich jest obawa, że zjawisko zwane Sai Babą, które przyciąga uwagę milionów ludzi może zagrozić stabilności ustanowionej religii i zachęcić owce do ucieczki od swoich stad. To zatroskanie się jest raczej szlachetne, kiedy pochodzi ze szczerego impulsu obrony lub rozprzestrzeniania wiary. Czasami jest konieczne chcieć mocno i żywo bronić swojej wiary, ale kiedy ten impuls zamienia się w gorącą agresję, zaczyna się podejrzewać, że wyskakuje on z intensywnego lęku. To znaczy z głęboko osadzonej niepewności danej osoby, że to, w co ona wierzy, nie jest dostatecznie wiarygodne samo w sobie. Związany z tą motywacją jest drugi czynnik równoległy do pierwszego, a jest nim to, że wielka moc przyciągania wywierana przez Sai Babę może powstrzymać tak zwanych „pogan" od osiągnięcia „prawdy". Oczywiście prawdy, co do której każda religia wierzy, że ją znalazła. Jest także obawa, że ci którzy zdystansowali się od praktyk religijnych z różnych powodów, nie zawsze uzasadnionych, mogą zostać odciągnięci przez wschód i w ten sposób unicestwić wysiłek, aby ich sprowadzić z powrotem do ich własnych religii. Odpowiem od razu na tą obiekcję. Widziałem tysiące wielbicieli Sai Baby i zaobserwowałem, że większość z nich ma wielkie pragnienie powrócenia do swojego oryginalnego kościoła, z odnowionym ożywieniem. Co więcej, powrót ten jest często uniemożliwiany przez księży, którzy w efekcie ekskomunikowali tych wielbicieli, wytykając ich na swoich kazaniach, jako zdrajców wiary. Mimo to jest trochę proboszczów o otwartych umysłach, którzy zdali sobie sprawę, że u tych ludzi „ochrzczonych w świetle wschodu" zaszła autentyczna duchowa przemiana i że jest to nawrócenie warte całkowitego respektu. Trzecim czynnikiem odpowiedzialnym za reakcję samo uzasadniania, jest przekonanie, do tej pory zakorzenione u wielu chrześcijan, że ich własna religia jest jedyną narodzoną z objawienia z pierwszej ręki. Podczas gdy wszystkie inne mogły by być naprawdę ważne, ale żadnej nie można porównać z chrześcijaństwem. W oświadczeniu o relacjach kościoła katolickiego do religii nie chrześcijańskich, bardzo krótkim dokumencie, które jest lepiej znany w kręgach kościelnych, pod tytułem: Nostra Aetate , sobór watykański drugi cytuję: „Upomina chrześcijan aby jeśli to możliwe, jeśli jest to w ich mocy, pozostali w pokoju ze wszystkimi ludźmi każdego wyznania i rasy". A o różnych religiach niechrześcijańskich mówi on co następuje: „Kościół katolicki nie odrzuca niczego co jest ważne i święte w tych religiach. Szczery respekt okazuje tym sposobom działania i życia, tym nauką i tym doktryną, które podczas gdy różnią się w wielu punktach od tego co sam uważa i czego sam naucza, to jednak nie tak często odzwierciedlają promień tej prawdy, która oświeca wszystkich ludzi. A zatem ogłasza on i jest zobowiązany do ogłoszenia, że Chrystus, który jest drogą, prawdą i życiem (Jan 14.6) w którym ludzie muszą znaleźć pełnię życia religijnego i w którym Bóg pojednał wszystkie rzeczy ze sobą.". Nie są to już wyrażenia z soboru Trygańskiego, gdzie każde zdanie zaczynało się od ostrzeżenia : „gdyby ktoś miał powiedzieć że", a kończyło się potępieniem: „niech będzie przeklęty". Sobór Watykański drugi sprowadził kościół do poziomu tolerancji, którą można było znacznie bardziej tolerować. Mimo to pozostaje gdzieś głęboko przekonanie, że każdemu kto nie jest w kościele katolickim, wciąż brak dużego udziału w korzyściach, jakie jedynie kościół katolicki otrzymał dla swoich owiec. Dlatego też cytowany powyżej dokument potwierdza w dość pewnych kategoriach, że ludzie muszą znaleźć pełnię życia religijnego w Chrystusie. Mimo ze wyrażenia pełnia i muszą, wydają się całkiem apodyktyczne i wyłączające jakiekolwiek alternatywy, niż raczej będące dyskusyjnymi, to są one głęboko prawdziwe. Błąd urzędników kościoła leży w ich potrzebie posiadania absolutnej kontroli i monopolu na prawdę chrześcijańską. Prawda chrześcijańska, naprawdę należy do całej ludzkości, i nie musi się koniecznie spotkać z oczekiwaniami i modelami kultury zachodniej. Chrystus który jest, cytuję: „Który żyje wczoraj, dzisiaj i zawsze, który jest początkiem i końcem wszystkich rzeczy, który jest alfą i omegą, transformuje świat rytów i doktryn i dociera do każdego serca, przekraczając kontynenty i oceany i czyniąc użytek z każdej formy która wydaje się mu właściwa". Przyjmując, że Chrystus nie jest jednostką wędrującą w kosmosie , ale jest raczej prawdą wrodzoną w każdym sercu, to on należy nie tylko do katolików, ale do całej rasy ludzkiej. Jest zbyteczne, nie mówiąc, że nieproduktywne, narzucać innym doktryny. Jeżeli Chrystus prawda już jest w sercach każdego człowieka, to może być ona objawiona tylko przez właściwe i słuszne postępowanie. Kiedy człowiek nauczył się sztuki kochania bliźniego, to staje się misjonarzem tej miłości i tej prawdy. „Po tym wszyscy poznają, żeście uczniami moimi, jeśli będziecie się wzajemnie miłowali. Jan.13.35." A zatem wszystko opiera się na określeniu, co koncepcja Chrystusa obejmuje. Co jest prawdziwą trzodą, w jakich formach objawia się pasterz i kim są jego owce. Jest zabawna i dramatyczna historia, która ilustruje ten rodzaj ducha, który dzisiaj wciąż istnieje wśród ludzi w sutannach, a nie tylko zwykłych katolików. W Belfaście w Irlandii pewien kapłan katolicki oraz duchowny protestancki i rabin żydowski zaangażowali się w gorącą teologiczną dyskusję. Każdy z nich podawał inną interpretację tego samego ustępu biblijnego. Mimo, że rozmowa zaczęła się od tematów świętych, jej wewnętrzna gorączka przeszła w otwartą polemikę i zaczęły wśród nich narastać resentymenty. Żaden z nich nie był w stanie przekonać drugiego. Mówiąc o Bogu oskarżali się o herezję, apostazję i zdradę religijną. I tak zaczęli się nienawidzić. Nagle pojawił się między nimi anioł i powiedział: „Bóg zsyła wam swoje błogosławieństwo. Wyraźcie życzenie które przyczyni się do pokoju, a wszechmocny je spełni." Duchowny protestancki powiedział: Niech wszyscy katolicy znikną z naszej wyspy, o potem pokój będzie królował bez przeszkód. Kapłan katolicki powiedział: Niech już nie będzie ani jednego protestanta na tej świętej ziemi Irlandii, a wyspa ta będzie miała pokój. A ty Rabi? - zapytał anioł - czy nie wyrazisz żadnego życzenia? Nie - powiedział Rabin - jeżeli życzenia tych dwóch panów się spełnią to będę szczęśliwy. Historia ta jest wzięta z książeczki Jezuity De Mello „Modlitwa żaby" Różne wspólnoty religijne, które zakończyły na z instytucjonalizowaniu się jako kościoły , zjawisko które oddziałuje dosłownie na wszystkie religie, w znacznym stopniu podkreślały ideologię, subtelności teologiczne, polemiczne odczytywanie świętych tekstów i ich wichrzycielską interpretację. Człowiek który czuje się chroniony przez kościół, który określa siebie jako religijnego albo oddanego, który całkowicie przylega do tej instytucji, idąc równocześnie za swoimi osobistymi interpretacjami pism, kończy na odmówieniu uwierzenia w to, że Bóg wciąż jest zdolny do zamanifestowania się, tak jak On chce. Taki homo esslesiasticus, czyli człowiek kościoła, nie jest już tak bardzo sapiens, czyli mądry. Taki ktoś chce koniecznie, żeby Bóg był posłuszny jego interpretacją. Ale Bóg jest absolutną i bezwarunkową wolnością. Na przeciągu historii różnych kościołów podstawowy cel świętych pism, głoszenia proroków, mędrców i obecności Awatarów stopniowo został zagubiony. Celem wszystkich tych boskich interwencji zawsze była zmiana stylu życia ludzi. W praktyce, przez doprowadzenie ich do znajomości spraw bożych i do utożsamiania się z nimi. Teologie i ruchy ideologiczne podnoszą sprawę ludzkiego intelektu. Karmią się grami intelektualnymi i tracą z oczu najbardziej konkretny cel, czyli wprowadzanie w życie w praktyce przesłania pozostawionego przez wielkich ludzi. Zamiast wyjaśnić to przesłanie debaty teologiczne zaciemniają je, zagmatwaniem które prowokują i dysharmonią którą zawsze takie debaty pozostawiają. Człowiek ma zawsze wystarczająco dużo jasnego spojrzenia, aby dostrzec potrzebę stosowania swojej siły i energii w kierunku odkrywania swojej własnej tożsamości. Dlaczego kończy tak niechwalebnie na kłótniach i podziałach? Jego dociekanie jest piękne na początku, ale w miarę jak postępuje, to na jego umysł wpływa przywiązanie do jego własnych odkryć intelektualnych i pragnienie ochrony gniazda bezpieczeństwa i pewności którą w przeszłości skonstruował dla siebie. Pragnienie bezpieczeństwa pochodzi od ego. Początkowo indywidualne staje się kolektywne. A to, co kiedyś było psychologicznym mechanizmem obronnym, teraz staje się organizacyjnym mechanizmem władzy. Po to, żeby ochronić te sztuczne bezpieczeństwo ega, człowiek osiąga punkt, w którym działa nikczemnie w stosunku do swoich współtowarzyszy, ponieważ dokładnie w ich wolności myśli, w ich wolnym i niezależnym myśleniu, widzi największe zagrożenie dla swojego bezpieczeństwa. I tak zamiast poszukiwać prawdy, długo terminowy poszukiwacz szuka i broni siebie, swoją własną ideologię, swoją własną interpretację. Ten sam upór, który służy do dzielenia dwóch teorii, może być użyty do zjednoczenia ich. Stałem się świadomy tej możliwości w moich najnowszych studiach, kiedy odkryłem, że to co dzieli teologów w ich zapewnieniach, jest to tylko postawa, której zakres zaczyna się od lenistwa i dochodzi do zamkniętego umysłu. Jeżeli to jest wszystko, to czy nie sądzicie czytelnicy, że wysiłkiem dyskusji powinno być krzewienie jedności? To czego nam dzisiaj potrzeba, to ludzi i teologów którzy szukają tej jedności szczerym sercem, praktykując ją w codziennym życiu. I którzy w swoich studiach nie zwracają uwagi na punkty niezgody, które zabijają. Zamiast tego propagują wszystko co jednoczy. O tym właśnie mówi poeta Kabir: Ca za użytek jest z tego, kiedy uczony rozważa słowa i koncepcje, jeśli jego serce nie jest przepełnione miłością? Co za użytek jest z tego, jeżeli asceta wdziewa szafranowe szaty, jeśli w środku jest blady?

Co za użytek jest z tego, jeżeli pokazujesz moralność, aby świeciła przed innymi ludźmi, jeśli w środku nie ma muzyki? Prawdy które jednoczą są odkrywane przez pokorę i czystość serca. Wszystko co dzieli pochodzi z pychy i złej woli. Czasami to co utrudnia dojście do zgody, to zawziętość i upór. W tym przypadku jedynym rozwiązaniem wydaje się być sztuka zachowania spokoju. Jeżeli prawda świeci na swój własny sposób, mądre jest aby unikać podżegania do konfliktów w przypadkach, kiedy zdajemy sobie sprawę, że zakończą się one jedynie zabiciem pokoju. Istotną rzeczą jest zdanie sobie sprawy, że na wprowadzenie swoich poszukiwań, wszystkie religie dążyły do tego samego celu, stosując najprzeróżniejsze metody. Jedna podróżuje łodzią, druga na tratwie, trzecia na statku. Ale wszystkie są w tej samej wodzie. Jednym z najpoważniejszych błędów który powstrzymuje ludzi, od poszukiwania jedności jest zarozumiałość. Są ludzie, którzy są przekonani, że wykonują wolę bożą, nawet kiedy prześladują, zabijają i torturują innych. Warto zaobserwować jak łatwo niektóre ruchy religijne, które pojawiły się prawie wszędzie poddają się pokusie myślenia, że mają jakby pewne upoważnienia do narzucania innym. A te które demaskują rzeź inkwizycji stają się z kolei inkwizytorami. Być może

ktoś z czytelników spotkał się również z nowo narodzonymi chrześcijanami, lub świadkami Jehowy, czy grupami chrześcijan fundamentalistów, którzy są gotowi przysiąc, że już otrzymali objawienie, iż Sai Baba jest wcielonym szatanem. Nawet ludzie z ruchu Hare Krishna, którzy by mogli łatwo stwierdzić, jak wiele wspólnych cech ma ich ukochany Krishna z Sai Babą, zadzierają nosa kiedy wchodzą do domu, gdzie widzą obraz Sai Baby na ścianie. Nie można już nic zrobić. Być może następnych pięć tysięcy lat będzie musiało minąć, zanim kolejny ruch powstanie o nazwie Hare Sai, którego członkowie będą szli od drzwi do drzwi, aby głosić opowiadania o grach Baby, i o tym jak był kochany przez swoje Gopi, pasterki nie poświęcające się krowom, ale komputerom. I ci z Hare Sai będą wiedzieli, że boskość jest wciąż tam po ich stronie, czy śpiewać na każdą melodię: Miłujcie się wzajemnie, jak ja was miłuję. Zawsze zejdę na ziemię, żeby was tego nauczyć.

Ludzie duchowi pozostają czyści od wszelkiego fanatyzmu. Nie dbają o to, czy ludzie śpiewają w taki czy inny sposób lub czy noszą japamalę na szyi, czy krzyż na łańcuszku. Oni raczej rozpaczliwie szukają każdego punku jedności z innymi, cały czas dbając o to, żeby nie podburzać innych serc. Sai Baba nie konkuruje z innymi religiami. Na tym polega jego wielkość. Jest to osoba, która transformuje samą religię i nie jest zainteresowany w posiadaniu wtajemniczonych czy następców. Nie wydaje ani nie usuwa ani jednej głoski z pism, ale raczej wyjaśnia je, ukazując jak zostały zniekształcone lub zapomniane. Ci którzy widzą w Sai Babie człowieka, który organizuje wioski, szkoły i uniwersytety dla miłości, władzy i pieniędzy, zapominaj ą, że on, który ma do swojej dyspozycji całe złoto świata, on, który wie jak wyciągać perły i diamenty z oceanu prostym ruchem myśli, nie ma żadnej potrzeby żebrania o jałmużnę. Nie udaje im się zdać sprawę z tego, że swoją podłością i nędznymi przesłankami osądzają nadzwyczajną istotę, kogoś o niezmierzalnych mocach, kogoś, kto może czerpać z niewyczerpanego rezerwuaru, który ich także podtrzymuje. Nawet jeżeli o tym nie wiedzą i są niewdzięczni. Nie zdają sobie sprawy z tego, że to co widzą w nim, jest odbiciem ich własnych

tendencji. Nieograniczona miłość Sai Baby płynie ze współczuciem w kierunku naszych religii, które toną w stanie korupcji i dekadencji. Aby zbliżyć się do Sai Baby, zasadniczym warunkiem wstępnym jest serce otwarte na prawdę, a zamknięte na przesąd. Wtedy i tylko wtedy Sai Baba naprawdę się objawi.

53



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Ksiądz katolicki spotyka Sai Babę T 2
Zamordowany katolicki ksiądz zbyt dużo wiedział
zwierzęta spotykane w lesie
Katechizm rzymsko katolicki średni dla Archidiecezyi Gnieźnieńskiej i Poznańskiej 1871
Hillsong – piewca I naganiacz ludzi do katolicyzmu
katolicy i polityka
Katolicka Nauka Spoleczna W Zar Nieznany
Akty strzeliste, Katolicyzm
Ksiądz o Rybnie
czesc 02, BŁĘDNE DOKTRYNY RZYMSKIEGO KATOLITYCYZMU
Jaszczurki i Kościół Katolicki, W ஜ DZIEJE ZIEMI I ŚWIATA, ●txt RZECZY DZIWNE
Demaskowanie katolickiej mitologii
MODLITWA Z KATECHIZMU KOŚCIOŁA KATOLICKIEGO
CZY KATOLIK MOŻE SIĘ BRONIĆ
K Kałużna, Pan Cogito spotyka Gombrowicza
Lucyferyczny plan zniszczenia Kościoła Katolickiego
Postawy rodzicielski3, KATOLICKA RODZINA

więcej podobnych podstron