Orwig Sara Pod drzewem miłorzębu


Sara Orwig

Pod drzewem miłorzębu

Normie, z podziękowaniem za życzenia na Boże Narodzenie...

Dawidowi, Susan, Joemu, Annie i Chesterowi - z miłością.

Rozdział 1

Skąpana w jasnych promieniach majowego słońca szeroka, czteropasmowa ulica, do której przylegały bokiem tereny należące do Ogrodu i Szkółki Leśnej Londona, tętniła życiem. Za wysypanym żwirem podjazdem przyciągał wzrok szpaler specjalnie dobranych drzew, które częściowo zasłaniały widok na dość okazały budynek, wykonany ze szkła i aluminium.

Mieściło się w nim biuro i dział finansowy firmy. Tego sobotniego poranka Gabe London siedział za biurkiem zawalonym papierami, ślęcząc nad kolumnami cyfr i klnąc pod nosem całą tę robotę. Palcami jednej ręki niespokojnie targał swoją krótką, ciemnobrązową czuprynę.

- Gabe, jej miłorzęby się nie przyjmują.

Uniósł głowę i spojrzał nieprzytomnie na swojego młodszego brata, Pete'a, uśmiechającego się do niego od ucha do ucha z drugiej strony biurka.

- Czyje miłorzęby się nie przyjmują? - spytał, z trudem odrywając myśli od swoich obliczeń.

- Te z Domu Złotej Jesieni w Casa Grande - odpowiedział niewinnie Pete, strząsając kawałki ziemi ze swoich dżinsów. Drugą ręką odgarnął opadające na oczy, spłowiałe od słońca włosy. Jego biała bawełniana koszulka była cała zakurzona, podwinięte rękawy odsłaniały szerokie ramiona, a pod brązową, opaloną skórą wyraźnie rysowały się napięte mięśnie. - Wezmę ciężarówkę i pojadę je przesadzić, a wracając zajmę się tymi krzewami, no wiesz, tymi ognikami szkarłatnymi Wilkensa. Będę tu z powrotem w południe.

- Dobrze, oczywiście.

Gabe nachylił się nad swoimi liczbami, dodając pracowicie jedne do drugich. Gdy tak wpatrywał się w migające przed oczami kolumny cyfr, coraz natrętniej prześladował go obraz rozradowanej twarzy brata. „Jej" miłorzęby... Gabe odłożył pióro. Jego niebieskie oczy zwęziły się, kiedy przypomniał sobie zamówienie na miłorzęby.

Odsunął krzesło tak gwałtownie, że omal się nie przewróciło, wstał, otworzył segregator i zaczął przerzucać papiery.

- Pete! - wybiegł z biura, wyprzedzając wychodzących klientów. Wyciągał opięte dżinsami długie nogi, a jego rozdrażnienie rosło z każdym krokiem, kiedy pędził wzdłuż długich rzędów kwiatów, i dalej, mijając cieplarnie, na wysypany żwirem placyk, skąd właśnie ruszała duża ciężarówka.

- Pete! Zaczekaj chwilę!

Pete zahamował i z uśmiechem wychylił się przez okienko. Gabe podbiegł do ciężarówki.

- To już trzecia rozsada miłorzębów dla Casa Grande!

- Wiem - Pete uśmiechnął się jeszcze szerzej, a w jego glosie Gabe wyczuł rozmarzenie.

- Do diabła! Nigdy dotąd nie straciliśmy tylu drzew. To duże zamówienie. Pani Smith zadzwoniła już w poniedziałek, wściekła jak nie wiem co z powodu tych pierwszych miłorzębów, które się nie przyjęły.

- Naprawdę? Nie przypominam sobie jej telefonu.

Gabe zmrużył oczy. - Dom Złotej Jesieni w Casa Grande - przeczytał głośno. Pracował tam na zlecenie właściciela, Dereka Jacksona. Zaplanowali wspólnie park na terenie posiadłości. Nie mógł sobie przypomnieć, by kiedykolwiek widział panią Smith. - Jak wygląda pani Smith? Pete oprzytomniał i machnął ręką.

- Jak wygląda? Ach... to starsza kobieta. Siwe włosy, buty ortopedyczne, aparat słuchowy. Nie wiem. Okulary dwuogniskowe...

Gabe otworzył usta, patrząc w wielkie, niebieskie oczy swego dwudziestojednoletniego brata i nagle podjął decyzję.

- No dobrze. Mam już jakiś obraz. Wy zostajecie tutaj.

- Coś ty! - Pete zamrugał oczami, a z jego twarzy znikł szeroki uśmiech. - Ja mogę to zrobić!

- Wysiadaj. Ja posadzę drzewka dla tej miłej staruszki, pani Smith. Te przeklęte miłorzęby nie powinny uschnąć czy choćby stracić liści.

- Hej, Gabe...

- Ty i Tim zostajecie tutaj.

- Sam nie dasz sobie rady - zaprotestował Pete, podczas gdy towarzyszący mu pracownik zeskoczył na ziemię. - Tim może zostać, a ja ci pomogę.

- Pete, przejrzałem listę miesięcznych wydatków. Zdajesz sobie sprawę, że liczy się każdy grosz. Czy wiesz, ile nas kosztowały te uschłe drzewka? Wysiadaj z ciężarówki. Ty zajmiesz się rejestrem kasowym, a Tim mógłby w tym czasie rozładować transport nasion bawełny.

Pete niechętnie zszedł na ziemię.

- Będziesz potrzebował mojej pomocy.

- Poradzę sobie - odpowiedział ponuro Gabe.

Wspiął się do środka kabiny, włączył bieg i spojrzał na formularz zamówienia, żeby przypomnieć sobie adres. Nacisnął pedał gazu i ciężarówka ociężale wtoczyła się na ulicę." Liście miłorzębu drżały wraz z całym pojazdem.

W biurze Domu Złotej Jesieni w Casa Grande Sandy Smith odłożyła słuchawkę telefonu i przeszła przez hall do apartamentu, w którym mieszkała. Stanęła przed lustrem i roześmiała się. Cieszyło ją to, że wciąż bez trudu mieści się w swoim stroju do tańca, w którym wodziła rej na ostatniej zabawie w szkole średniej, jedenaście lat temu.

Nagły dzwonek telefonu przerwał jej wspomnienia, podniosła słuchawkę.

- Cześć, Sandy - usłyszała głos swojej przyjaciółki, Becky Connors. - Chciałam się tylko upewnić. Naprawdę chcesz, żebym przyjechała na to spotkanie?

- Oczywiście, będzie mi bardzo miło. - Sandy zakręciła się wkoło i popatrzyła przez ramię na krótką zieloną spódniczkę, robioną na drutach białą włóczkową górę, białe tenisówki i białe krótkie skarpetki. - Wiesz, czuję się strasznie śmiesznie - dodała,

- Jestem pewna, że wcale nic wyglądasz śmiesznie.

- Och, nie bądź tego taka pewna. - Poprawiła warkocz, który zatrzymał się na jej lewym ramieniu.

- To do zobaczenia o wpół do jedenastej. Wspólne zdjęcie mamy dokładnie o jedenastej, potem planowane jest spotkanie, a po nim lunch.

- Będę na pewno. Muszę jeszcze kupić mleko dla babci. Przepraszam cię, Becky, ktoś dzwoni do drzwi. Muszę biec. - Sandy odłożyła słuchawkę i pobiegła otworzyć.

Szerokie ramiona zasłoniły jej światło, a cały prostokąt drzwi wypełniła potężna, muskularna pierś opięta trykotową koszulką. Sandy poczuła nagle zapach żywicy, leśnego igliwia i sosnowych szyszek, kuszący i mdlący, zapach, który ją zaintrygował Podniosła wzrok, spojrzała w jasnobłękitne, głębokie oczy przybysza, okolone gęstymi, ciemnymi rzęsami, i zamarła z wrażenia - spojrzenie niebieskich oczu dokładnie omiotło jej niecodzienny kostium, przebranie ze szkoły średniej! Zarumieniła się ze wstydu, świadoma faktu, jak głupio musi wyglądać, ale zanim zdołała cokolwiek wykrztusić, nieznajomy warknął niechętnie:

- Czy zastałem twoją matkę?

Sandy pochyliła głowę, by ukryć uśmiech satysfakcji. Rozbawiło ją to: jej dwudzieste dziewiąte urodziny były tuż tuż i wyczekiwała na nie z drżeniem serca. Teraz jednak jej strój, zachowany ze szkolnej zabawy, zmylił atrakcyjnego przybysza i sprawiło jej to prawdziwą przyjemność. Ogarnął ją lęk, że nie zdoła się pohamować i wybuchnie śmiechem, więc pokiwała tylko głową.

- Jestem ze Szkółki Leśnej Londona. Jej miłorzęby zwiędły, więc przyjechałem zasadzić nowe.

- Och, japońskie miłorzęby! To się zdarza nie po raz pierwszy, że one nam marnieją.

- Nie po raz pierwszy, ale - mam nadzieję - po raz ostatni. - Rozejrzał się wokoło i trudno było nie zauważyć, iż głową niemal sięga drzwi. Nad jego szerokim czołem falowały brązowe włosy, w których błyskały jaskrawe, rdzawe ogniki. - Gdzie były posadzone te miłorzęby? Czy mogłabyś mi pokazać?

- Oczywiście, proszę tędy, panie...

- London. Gabe London - powiedział tubalnym głosem.

- Miło mi. Nazywam się Sandy Smith.

Zamknęła drzwi i ruszyła, pokazując mu drogę, a gdy tak szli obok siebie, schodząc szerokim zboczem po trawie w stronę ulicy, jej uwagę cały czas zajmowały jego długie nogi i wysmukła sylwetka. Z tyłu za nimi stały w rzędach domki z czerwonej cegły, w których mieściły się apartamenty mieszkańców Casa Grande.

- Sandy, czy twoja matka nosi dwuogniskowe okulary?

- Nie, nie nosi. - Spojrzała na niego uważnie, ciekawa, do czego właściwie zmierza. Dlaczego Gabe'a Londona w ogóle interesuje, czy Claire Jackson chodzi w okularach?

Przechylił głowę, by przyjrzeć się jej dokładniej.

- Dwuogniskowe okulary, ortopedyczne buty... - wymruczał. - Nie mogę się zorientować, czy twoja matka jest dostatecznie młoda, by mieć córkę w twoim wieku.

- No cóż, jednak jest.

Spojrzał na nią uważnie, tak uważnie, że aż się cała zarumieniła pod wpływem jego badawczego wzroku. - Sandy Smith. Hm... Czy byłaś tutaj, gdy ogrodnicy ze szkółki sadzili te miłorzęby?

- Tak, byłam.

Pokiwał głową, nagle pojmując wszystko. - Nic sądzę, żebyście miały jeszcze jakieś problemy z tymi miłorzębami. Możesz powiedzieć to swojej matce.

- Czy wie pan, dlaczego do tej pory one tak więdły?

- Mam pewien pomysł, czym to mogło być spowodowane. - Cóż to takiego?

- Nazwałbym to po prostu „chorobą Pete'a".

- Mchu Pete'a? Czyli mchu - torfowca?

- Mniej więcej - odparł z poważną miną.

Sandy zatoczyła łuk ręką. - Proszę, tu są te miłorzęby. Te dwa zupełnie zmarniały, podobnie jak ten posadzony przy naszym ośrodku rekreacyjnym - przerwała na chwilę, wskazując dłonią na spory budynek z czerwonej cegły - i jeszcze jeden, na wschód od mojego domku. Dokładnie naprzeciw okna mojej sypialni.

- O, do licha... - Podszedł do jednego z drzew i dotknął ręką uschniętego liścia. Całe drzewo wyraźnie obumarło, kiedyś urocze, wycięte w kształcie wachlarza liście leżały teraz na ziemi wokół smukłego pnia, zupełnie zbrązowiałe. - Niech to diabli - zaklął z wściekłością i, przypominając sobie o jej obecności, dodał po chwili: - Przepraszam, Sandy.

- Nic się nie stało - kiwnęła głową, starając się zachować powagę.

- Czy jest w tym coś śmiesznego? - zauważył to i jego źrenice zwęziły się.

- Ależ skąd, proszę pana.

Spojrzał na nią tak, jakby widział ją po raz pierwszy, i nagle uśmiechnął się.

- Chodzisz do szkoły średniej Wilsona?

- Jak pan to odgadł? Roześmiał się serdecznie.

- Rok szkolny już się skończył. Czy to jakieś dodatkowe letnie praktyki?

- Coś w tym rodzaju.

- Ja też chodziłem do Wilsona. Długo, długo przed tobą. Kiedy wróci twoja mama? Chciałbym z nią porozmawiać o tych miłorzębach.

- W najbliższym czasie jej tu nie będzie.

- A czy mógłbym w takim razie porozmawiać z ojcem?

- Przykro mi, ale to niemożliwe, mój ojczym również wyjechał.

- Twój ojczym?

- Tak, Derek Jackson.

- Aha, to on jest właścicielem. Rozumiem. Muszę porozmawiać z twoją mamą lub twoim ojczymem, jak pielęgnować te miłorzęby.

- Może pan mnie o tym powiedzieć.

- Zaczekam i powiem twojej matce. Czy mogę liczyć, że zadzwoni do mnie po powrocie? - Z kieszeni sfatygowanych dżinsów wyjął wizytówkę i podał ją jej z uśmiechem. - Tu jest mój numer telefonu.

- Panie London, naprawdę proszę mi o tym powiedzieć. Moich rodziców nie ma w mieście. Sama zarządzam Casa Grande.

- Powierzyli ci to wszystko?

- No cóż, jestem chyba dostatecznie dorosła. - Tym razem nie udało się jej ukryć uśmiechu satysfakcji.

Gabe spojrzał na nią groźnie. .,

- Uhm, jesteś dostatecznie dorosła! - W porządku Sandy, jak sobie życzysz. Jeśli tylko nie będziesz w zasięgu wzroku mojego brata, Pete'a, to myślę, że miłorzębom wyjdzie to na dobre.

Sandy, zdziwiona, gwałtownie zamrugała oczami. - Czy chce pan przez to powiedzieć...

Zerwawszy z gałązki zeschły liść, Gabe z powagą pokiwał głową. - Nie chciałbym, byś czuła się tym

zakłopotana, ale myślę, że tak właśnie jest. Miłorzęby nie przyjmują się, ponieważ Pete chce przyjeżdżać

do Casa Grande, by móc cię tu widywać.

- Ależ to zupełnie absurdalne! Taki dzieciak... - urwała nagle, a Gabe London odwrócił się do niej, przypatrując się jej z uwagą.

- On ma już dwadzieścia jeden lat. Trzy lub cztery więcej od ciebie.

- Hm, wygląda tak dziecinnie - odparła, wciąż starając się zachować powagę.

- Powiedz mu to, jak go następnym razem zobaczysz.

- Dobrze, proszę pana.

- Sandy, czy widzisz w tym coś śmiesznego?

- Skądże, proszę pana - powiedziała, z truciem zaciskając wargi; by nie wybuchnąć śmiechem. Błękitne oczy zaczęły już ciskać błyskawice gniewu, a Sandy wcale nie chciała stać się celem ich ataku.

- Czy ty i Pete nie zaplanowaliście przypadkiem tego razem?

- Ależ skąd! Jak pan w ogóle może tak myśleć! To właśnie ja wpadłam na pomysł, by posadzić japońskie miłorzęby. Uwielbiam je. W drzewie miłorzębu jest jakaś magiczna moc!

- Doprawdy, trzeba będzie teraz magicznej mocy, żeby te miłorzęby w ogóle przeżyły!

- Z całego serca tego pragnę! To strasznie przygnębiające tak patrzeć, jak one umierają. Wszyscy się tutaj nimi interesują i wszystkim naprawdę jest okropnie przykro, gdy te piękne liście brązowieją i opadają.

- Ach, przykro, to dość oględnie powiedziane - wymruczał.

Sandy rozejrzała się wokoło. Jak okiem sięgnąć, wszędzie rozpościerały się starannie zaprojektowane, soczystozielone trawniki, na których rabaty białych i szkarłatnych barwinków, kępy bzu, krzaki róż, klomby peonii i gęste grządki petunii tworzyły barwne plamy. Wśród nich przyciągał wzrok młodziutki miłorząb, równie młody dąb i posadzone dalej wiotkie, smukłe wierzby.

- Tak pięknie zrobiło się tutaj. I tak bardzo wszystkim nam się tu podoba.

- Dziękuję za uznanie, Sandy. Lubisz tych ludzi z Casa Grande?

- Och tak, bardzo lubię.

Uśmiechnął się, słysząc te słowa, a pod wpływem tego uśmiechu na jego policzkach zarysowały się fałdki, w kącikach oczu malutkie zmarszczki ułożyły się na kształt wachlarza, a w źrenicach pojawiły się wesołe iskierki. - Nie chciałbym być niedyskretny - spytał - ale czy możesz mi powiedzieć, czy masz już na stałe jakiegoś chłopca?

Sandy spuściła wzrok na czubki swoich białych tenisówek, a fala sprzecznych uczuć miotała nią całą. Brązowe noski jego butów wyglądały spoza wystrzępionych nogawek dżinsów.

- Jeśli nie masz jeszcze żadnego chłopca - ciągnął Gabe z całkowitą swobodą, a ona milczała, uważnie wsłuchana w basowy tembr jego głosu - to mógłbym Pete'owi podsunąć myśl, by do ciebie zadzwonił, a wtedy na pewno skończą się wszystkie te kłopoty z miłorzębami. On jest trochę starszy od ciebie. Czy twoją, matka nie będzie miała nic przeciwko temu, byś spotykała się z kimś od ciebie starszym?

- Och, nie sądzę, by ją to w ogóle obchodziło.

- Zapewne masz rację. Jesteś przecież prawie zupełnie dorosła, zdajesz chyba sobie z tego sprawę?

- Dziękuję, naprawdę pan tak myśli?

- No pewnie. Muszę pójść jeszcze po łopatę, do ciężarówki. I zaraz wsadzę te miłorzęby.

- Ma pan zamiar zrobić to sam? Przedtem sadziło je trzech ludzi.

- Jakoś sobie poradzę.

Zerknęła na jego szerokie ramiona, na wyraźnie rysujące się pod skórą silne mięśnie, i milcząco zgodziła się z nim. Wygląda na to, że rzeczywiście sobie poradzi.

- Czy mam codziennie podlewać te nowe drzewka?

- Tak, przez pewien czas. Przygotowaliśmy je na gorącą pogodę. Wystarczy, jak położysz węża do podlewania tuż przy ich korzeniach i pozwolisz, by woda małym strumieniem wsiąkała w ziemię. Czy zajmowałaś się już kiedyś drzewami?

- Tak, cały czas. Czasami pomagają mi w tym niektórzy z naszych pensjonariuszy. Na przykład pan Payton.

Uśmiechnął się do niej z sympatią.

- Jesteś miłym dzieckiem, Sandy. Nietrudno zgadnąć, że wszyscy cię tu lubią. - Przyjrzał się jej uważnie i dodał: - Naprawdę szkoda, że nie jesteś rok lub dwa lata starsza.

- Proszę tego ode mnie nic wymagać.

Zaczynała już żałować, że od razu nic wyprowadziła go z błędu. Gabe London miał najbardziej porywające błękitne oczy, jakie kiedykolwiek zdarzyło jej się widzieć, a w jego głosie kryły się tony, które sprawiały, że krew zaczynała szybciej krążyć w jej żyłach. Teraz jednak za późno już było na wyjaśnienia.

Roześmiał się.

- Słuchaj, Sandy, niech twoja mama zadzwoni do mnie po swoim powrocie. Myślę, że miłorzęby będą teraz rosły bez przeszkód, ale mimo wszystko chciałbym jednak z nią porozmawiać.

- Dobrze, powiem jej, żeby do pana zadzwoniła.

- Miło było cię poznać, Sandy.

Mówił przyjaźnie, w sposób właściwie bezosobowy, ale jednocześnie była w tym głosie aksamitna miękkość i nęcąca głębia; naprawdę był bardzo męski i nie dałoby się o nim łatwo zapomnieć. Zapomnieć? Ba, to wręcz niemożliwe. Otwierała już usta, by mu powiedzieć, ile naprawdę ma lat, ale w ostatniej chwili zmieniła zdanie. To takie śmieszne! Przecież ten mężczyzna posadzi tylko drzewka miłorzębów i pójdzie, a ich ścieżki się już nie skrzyżują. Potrząsając energicznie głową, tak jakby mogło to rozproszyć jej bzdurne rozważania, wyciągnęła do niego rękę.

- Mnie również miło było pana poznać, panie London.

Jej dłoń zniknęła cała w jego wielkiej dłoni i nagle przeszył ich prąd, równie gorący jak płomień rozżarzonej zapałki. Sandy poczuła, że rumieniec pokrywa jej policzki. Gabe zadrżał cały i przyjrzał jej się z uwagą, silnie poruszony, a potem potrząsnął głową, próbując opanować ten dziwny stan oszołomienia.

- No tak, teraz już wiem na pewno, dlaczego miłorzęby tak szybko marniały - powiedział miękko, a chrapliwe nuty w jego głosie spowodowały, że przez moment nie mogła złapać tchu. Po chwili dodał już normalnym tonem: - Widzę, że żartujesz sobie ze mnie.

Odwrócił się i poszedł do swojej ciężarówki.

Obserwowała jeszcze przez pewien czas, jak energicznie stawia wielkie kroki, a potem szybko wróciła do siebie. Drugi raz w życiu naprawdę zauważyła jakiegoś mężczyznę. Zwróciła na kogoś uwagę! Może w końcu uda jej się wyrzucić z pamięci Setha, a więc stanic się coś, o czym - jak zaczynała już myśleć - sądziła, że nigdy się nie zdarzy.

Zmywając talerze, patrzyła przez okno, jak Gabe London wykopuje jedno z uschniętych drzewek miłorzębu, a potem ciągnie je, by wyrwać z korzeniami. Widziała muskuły naprężone z wysiłku pod opaloną skórą, widziała, jak dżinsy opinają mu biodra, gdy zapierał się, stojąc na szeroko rozstawionych nogach i mocował z drzewem. Ramieniem otarł czoło z potu i ukląkł, by rozciąć płaty mchu torfowca, a w każdym jego ruchu była godna atlety precyzja i gracja. Sandy westchnęła i wróciła do swoich zajęć. Po chwili napełniła szklankę wodą, wrzuciła do niej kilka kostek lodu i wyszła na zewnątrz.

- Przepraszam, panie London, nic napiłby się pan czegoś zimnego?

Wyprostował się, oparł łopatę o biodro i otrzepał pobrudzone ziemią dłonie. - Oczywiście, Sandy, z przyjemnością.

Przyjął szklankę z jej ręki i pił odchylając głowę do tyłu. Sandy cały czas obserwowała go, gdy tak stał pod miłorzębem. Na młodziutkich, cienkich gałązkach zebrane w kiście chwiały się leciutko wachlarzykowate listki, zwisając dokładnie nad brązową, gęsią czupryną Gabe'a. Jedna gałązka dotykała jego szerokiego ramienia, liście na jej czubku muskały jego skórę. Dziewczyna miała wrażenie, że od tej chwili zawsze, gdy popatrzy na drzewo miłorzębu, będzie pamiętała o nim stojącym pod jego koroną. Policzek pobrudzony miał ziemią, ślady ziemi widoczne też były na nogawkach dżinsów, wycierał przecież o nie ręce. Wyglądał tak naturalnie, a jednocześnie tak zmysłowo i pociągająco. Zmrużyła oczy i zmusiła się do tego, by przenieść wzrok na rosnące na pobliskim klombie petunie.

- Czy masz zamiar wybrać się na studia? Wzruszyła tylko ramionami w odpowiedzi.

- Ale masz chyba jakieś plany, kim chciałabyś zostać? - Chciałabym pracować jako fizykoterapeutka.

- Ach, to bardzo chwalebny zamiar.

- Po prostu lubię ludzi.

- Nietrudno też odgadnąć, że i ludzie ciebie lubią. - Oddał jej szklankę i ich ręce na moment się zetknęły. - Dzięki, Sandy.

- Bardzo proszę.

Uśmiechnął się i wrócił do kopania, a ona weszła do siebie. Cóż takiego jest w Gabe'ie Londonie, zastanawiała się, że cały czas tak uporczywie i natrętnie obecny jest w jej myślach? Czuła, że jest mu obojętna, wskazywałby na to choćby bezosobowy ton, jakim do niej mówił. Ale nawet jeśli jego ton był bezosobowy, to ile wibrowało w nim seksu! Jeszcze raz zerknęła przez okno.

Gdy chwilę później Sandy wyjeżdżała z domu, pomachała mu ręką, a on zrobił to samo. Na zakręcie jej głowę zaprzątały już zupełnie inne problemy. Myślała o babci, nieugiętej, upartej Helen Crane, którą wniosła tak wielki wkład w jej wychowanie. Westchnęła ciężko, obmyślając, jak można by ją wreszcie przekonać do pomysłu przeniesienia się na stałe do Casa Grande. Do tej pory na każdy wysuwany przez Sandy argument babcia odpowiadała, że przecież już o tym rozmawiały.

Gabe patrzył, jak samochód znika za rogiem. Rezolutny dzieciak, pomyślał. Naprawdę rezolutny! I zachowuje się tak poważnie, nad swój wiek. Cały czas jednocześnie gnębiło go osobliwe wrażenie, że Sandy sobie z niego żartuje, ale nie mógł tego w żaden sposób udowodnić. A przez jeden moment, gdy utkwił spojrzenie w jej wielkich, zielonych oczach...

Gniewnie potrząsnął głową i nabrał pełną łopatę ziemi. Naprawdę ma powody, by ukręcić Pete'owi szyję! Osiem japońskich miłorzębów posadzonych na początku, cztery posadzone teraz w miejsce uschniętych, trzy wymienione poprzednio - razem piętnaście sztuk! Przeklinając w duchu, przypominał sobie błazeńskie miny Pete'a i jego rozmarzone: „Jej miłorzęby więdną!" A niechby to jemu samemu coś zwiędło! Ale to nie przy Pecie krążyły jego myśli, lecz wokół falującej krótkiej spódniczki i tamtych długich, zgrabnych nóg, które utkwiły mu w pamięci. To przecież tylko dziecko, przekonywał się, zapamiętale kopiąc ziemię. Tak, dziecko, które przypomniało mu smak rzeczy zapomnianych, przeżywane beztrosko szkolne chwile i radości, które tak dawno byty jego udziałem.

Dwie godziny później siedział już w swoim biurze i wpatrywał się uważnie w twarz brata.

- Wymieniłem każde drzewko. Życzę sobie, żeby wszystkie rosły bez przeszkód. Rozumiesz, Pete?

- Dlaczego tak się na mnie wściekasz? Nic nie poradzę na to, że te miłorzęby więdły.

- Nic nie poradzisz?

- Co ty sugerujesz, do diabła? - Oczy Pete'a stały się okrągłe z oburzenia. - Uważasz, że miałem z tym coś wspólnego?

- Po prostu spotkałem Sandy Smith. Dlaczego najzwyczajniej w świecie do niej nie zadzwonisz i nie pójdziesz z nią na randkę? Zostaw wreszcie te biedne miłorzęby w spokoju!

- Jezu! To ty sądzisz, że mam do niej zadzwonić i umówić się?

- No pewnie, najwyżej się nie zgodzi.

- I dokładnie tak się już stało!

- Jak to? To już jej to proponowałeś?

- Tak! - wydusił z siebie, purpurowy na twarzy.

- Pete, świat pełen jest miłych dziewczyn;

- Ona jest nie tylko miła! - Głos mu się zmienił, patrzył gdzieś w przestrzeń. - Gdy się uśmiecha, to jest naprawdę piękna. Ma cudowne zęby. Białe jak śnieg.

- Czy mógłbyś wreszcie przestać myśleć o uśmiechu Sandy Smith? - odwarknął niecierpliwie Gabe, choć myślał zupełnie to samo. - Staram się jak najlepiej ciągnąć ten cały interes i nie mogę sobie na to pozwolić, by bezmyślnie marnować zdrowe drzewa.

- Czy to tak strasznie zrujnowało twój budżet?

- Nie, oczywiście, że nie, ale jeśli to się będzie powtarzać, to na pewno tak.

- No tak, ty nigdy nie przekroczyłeś swojego budżetu, Gabe. A ona nie spotka się ze mną.

- Straszne rzeczy! Rozejrzyj się lepiej wokoło.

- Ona ma najpiękniejszy uśmiech w całych Stanach Zjednoczonych. Gabe zaklął cichutko.

- Czy mógłbyś przestać myśleć o głupstwach?

- Jej oczy... zielone jak...

- Właśnie, jak liście zdrowego miłorzębu! Nie chce się z tobą umówić, więc o niej zapomnij.

- Woli starszych ode mnie.

- Tak, tak, może dwudziestoletnich?

- Myślę o tobie. Poprosiłeś ją już może, żeby spotkała się z tobą, co? Gabe ze złością odsunął od siebie rozłożone na biurku dokumenty.

- Słuchaj, Pete, widzisz chyba, że muszę uporać się z tą całą papierkową robotą. Nie, nie prosiłem panny Sandy Smith o spotkanie, nic poproszę jej o spotkanie, nie chcę prosić jej o spotkanie. To jeszcze dziecko.

- Ach, tylko dziecko! Ty chyba za ciężko pracujesz, Gabe. Twój organizm nie funkcjonuje najlepiej.

- Skończmy z tym, na miłość Boską! Powiedz mi lepiej, czy podlałeś już tawułę?

- Gabe, kiedy ostatnio miałeś randkę z jakąś dziewczyną?

- Nie pamiętam. - Po chwili dodał wyraźnie wrogo: - W zeszłym tygodniu poszedłem na randkę z Joan.

- Widzisz, nawet tego nie możesz sobie przypomnieć. Żadna praca nic jest tego warta. - Ta jest.

- Po prostu chcesz sobie coś udowodnić.

- Może rzeczywiście tak. W każdym razie wiem na pewno, że nic chcę wracać do Londona i Holmesa i dalej prowadzić księgowość dla taty.

- No tak. Ja też chcę w to grać, ale wiesz, co ojciec będzie o tym wszystkim myśleć.

- Pete, ja naprawdę muszę brać się do pracy, a tę tawułę koniecznie trzeba podlać.

- Idę już. Ale, zupełnie serio, czy widziałeś kiedykolwiek podobny uśmiech? A zwróciłeś uwagę na jej rzęsy?.Mają chyba cal długości.

Gabe jęknął, złapał paczuszkę z mchem torfowcem i cisnął nią w brata. Pete zrobił błyskawiczny unik i jednym skokiem wypadł przez drzwi. Gabe popatrzył na leżące przed nim papiery i pogrążył się w myślach o uśmiechu Sandy Smith. Uśmiechała się naprawdę uroczo. Jęknął do siebie: - Gabe, stary, ty chyba całkiem w piętkę gonisz, jeśli śnisz na jawie o jakimś dzieciaku! - Poszukał długopisu, starając skoncentrować, się na kolumnie cyfr, które musiał sprawdzić, i wyrzucić z pamięci pannę Sandy Smith.

Sandy wsunęła się do łóżka, podniecona wszystkimi wydarzeniami mijającego dnia. Była mocno zmęczona, tańce na ich koleżeńskim spotkaniu trwały do późna w noc. Zabawnie było odnowić stare znajomości. Przeciągnęła się i wtuliła głębiej policzek w poduszkę, mając jeszcze w oczach twarze dawno nie widzianych przyjaciół. Przypomniała sobie błękitne oczy i uśmiech, który tak bardzo ją oczarował. Zamrugała powiekami i utkwiła wzrok w suficie. Gabe London! Dlaczego to właśnie on przyszedł jej na myśl?

Przewróciła się na drugi bok i inna twarz pojawiła się w jej myślach. Seth Tarleton, sama pamięć o nim bolała ją jeszcze, daremny żal ściskał jej serce, stale tak samo mocny mimo upływu czasu. Seth, którego aksamitne, brązowe oczy pełne były iskierek, kiedy się uśmiechał... Jego gardłowy, głęboki śmiech wywoływał w niej dreszcze. Seth. Bez żadnych wyrzutów sumienia pożegnał ją obojętnym „Do widzenia" i pojechał do Waszyngtonu robić karierę. Położyła się na wznak i zacisnęła mocno oczy, pragnąc przywołać sen.

Usłyszała jakieś skrobanie. Otworzyła oczy. Znowu skrobanie. Wyraźne, mocne skrobanie Wyskoczyła z łóżka, wpatrując się w ciemność i próbując zlokalizować miejsce, z którego dochodził ten tajemniczy odgłos.

Rozdział 2

Odrzuciła kołdrę i wstała z łóżka; ostrożnie przeszła przez pokój. Stanęła przy oknie, odsunęła firankę i wyjrzała na zewnątrz. Ktoś klęczał na ziemi koło miłorzębu. W świetle księżyca błysnęło coś srebrnego, kiedy nieznajomy otrzepywał się z ziemi. Sandy przypomniała sobie rozmowę z Gabe'em Londonem i poczuła gniew. Otworzyła okno. - Hej, ty! - krzyknęła.

Mężczyzna podniósł się i pobiegł wzdłuż frontowego trawnika. Sandy włączyła zewnętrzne oświetlenie i pobiegła otworzyć frontowe drzwi. Usłyszała ginący w oddali warkot silnika samochodu. Spojrzała błędnym wzrokiem na miłorząb i zamknęła drzwi.

Nazajutrz po południu wkroczyła do siedziby Ogrodu i Szkółki Leśnej Londona. Zatrzymała się, wodząc wzrokiem po półkach z płynem owadobójczym, stelażach z nasionami kwiatów, workach z ziemią na podłodze, wreszcie spostrzegła długą ladę, a za nią przepierzenie z napisem „Biuro". Za ladą zauważyła brązową głowę pochyloną nad papierami.

Gabe London pracował na komputerze, siedząc za kontuarem. Kątem oka dostrzegł, że ktoś wszedł.

- Czym mogę służyć? - spytał.

- Panie London, ktoś grzebał w ziemi przy moim miłorzębie.

Zaskoczony odwrócił się i doznał szoku. Jego spojrzenie szybko ogarnęło długie, jasne włosy rozgniewanej klientki, upięte wysoko nad czołem, jasnożołtą bluzeczkę, opięte dżinsy i znowu zatrzymało się na jej twarzy. Teraz dotarł do niego delikatny zapach gardenii. Choć wyglądała na starszą od Sandy, była jednak za młoda, żeby być jej matką.

- Panna Smith?

- Zgadza się.

- Czy jest pani siostrą Sandy?

- Nie. W nocy obudziłam się i usłyszałam jakieś skrobanie, drapanie...

- Aha, pani Smith. Okulary dwuogniskowe, buty ortopedyczne, aparat słuchowy. Powinienem wiedzieć...

- O czym pan mówi, panie London?

- Powiedział, że pani to wszystko nosi.

- Nie wiem, o czym pan mówi, i nie obchodzi mnie to!

- Czy miłorzęby czują się dobrze?

- Czuły się, przynajmniej dziś o dziewiątej rano. Jak już mówiłam...

- Nigdy nie widziałem tak młodo wyglądającej matki, która miałaby córkę w wieku maturalnym - patrzył na nią skonsternowany.

Zamrugała oczami i przyjrzała mu się z uwagą.

- Pan i pański brat macie chyba fioła, kompletnego fioła. Słyszy mnie pan? Nie chcę, żeby moje miłorzęby znowu zwiędły!

- Ja też tego nie chcę. Swoją drogą, musiała pani wyjść za mąż w wieku dwunastu lat. Potrząsnęła przecząco głową. - Do pańskiej wiadomości. Nigdy nie byłam zamężna.

- Nie była pani! Myślałem, że, to znaczy, Sandy powiedziała, że jej ojczym... - Przerwał, ponieważ jej brwi uniosły się i zaczęła się śmiać, połyskując białymi zębami.

- To ja jestem Sandy Smith.

- Pani jest Sandy Smith! - Zamrugał oczami. - Z mysim ogonkiem, ubrana jak uczennica na balu maturalnym... - wpatrywał się w nią nieprzytomnym wzrokiem. Jej rzęsy były rzeczywiście niesamowicie długie.

- Ach, to specjalny strój na spotkanie po latach.

- O mój Boże! Jestem chyba kompletnym idiotą! - Ogarnął spojrzeniem jej strome, dziewczęce piersi i wąską talię.

Wyłączył komputer, na którym liczył przychody i wydatki, i z powrotem zatopił wzrok w jej zielonych oczach, w których zaczęły się już zapalać wesołe ogniki. - Dlaczego nic mi pani nie powiedziała! No tak, straszny idiota ze mnie!

- Ja tego nie twierdzę!

- Ale śmieje się teraz pani ze mnie.

Pochyliła gwałtownie głowę, a on poczuł, że jest jednocześnie zakłopotany i rozbawiony swoją pomyłką.

- Nie, wcale się nie śmieję - odpowiedziała.

- Ale wczoraj na pewno się pani śmiała. Zauważyłem to, ale... Cholera, jakim musiałem wydać się pani bałwanem.

- W każdym razie teraz uważam, że to było całkiem zabawne.

Roześmiali się oboje. Rzeczywiście Pete ma dobry gust, to fakt. Jej uśmiech naprawdę może zakręcić w głowie, a rzęsy są dokładnie takie, jak mówił Pete, niesamowicie długie. A zielone oczy są takie wielkie... Pragnąłby przeskoczyć przez dzielącą ich ladę i dotknąć jej.

- Mój miłorząb - przypomniała cichutko, a w jej głosie wciąż jeszcze czaiły się wesołe tony.

- No właśnie, co z pani miłorzębem?

- Wczoraj w nocy spłoszyłam kogoś, kto kopał ziemię pod jednym z miłorzębów.

- O, nie, tylko nie to! - wykrzyknął Gabe. - Przecież obiecał mi!

- I nie dotrzymał. Nie chcę, żeby te miłorzęby zmarniały! - Podobnie jak i ja.

- Niech pan pilnuje więc, proszę, swojego brata. Na pewno nie pójdę z nim na randkę. Jestem dla niego za stara.

- A ile właściwie ma pani lat? - Gabe wstrzymał oddech.

- Panie London!

- Ależ niech pani mi powie, Sandy. To przecież tylko ja, Gabe. Ile lat jest pani od niego starsza?

- To nie ma nic do rzeczy. Proszę mu powiedzieć, żeby trzymał się od moich miłorzębów z daleka. - Oczywiście, powiem mu. To ile... dwadzieścia pięć?

- Dwadzieścia osiem plus parę tygodni.

- O, to znakomicie.

- Teraz pan zaczyna! Roześmiał się.

- Niech pani się nie obawia. Umawiam się z cudowną rudą istotą. Po prostu chcę, żeby miłorzęby rosły spokojnie i jestem bardzo zajętym człowiekiem. Ale pojmuję już obsesję Pete'a.

Uśmiechnęła się - pełne, czerwone wargi okalające naprawdę oszałamiająco białe zęby - i Gabe pomyślał, że jeden taki uśmiech wystarczyłby, by ożywić więdnące drzewa.

- Czy nie ma pani, Sandy, jakiegoś przyjaciela na stałe? Choćby na pokaz, kogoś, kogo mógłby zobaczyć Pete?

- Niestety nie - odpowiedziała, unosząc w górę dłoń. Na smukłych palcach nie było żadnych pierścionków. - Ja także jestem bardzo zajęta.

- Sama zarządza pani Casa Grande?

- Tak. Casa Grande należy do rodziny, mój ojczym kupił całą tę posiadłość, a teraz ja przejęłam kierownictwo, ponieważ on otwiera dwa podobne kompleksy domów spokojnej starości w Teksasie. Czuwam nad tym, by wszystko szło jak z płatka, trzy razy w tygodniu prowadzę nasz autobusik, wypożyczam książki, dbam o zieleń i załatwiam różne drobiazgi naszym pensjonariuszom.

- Gabe, gdzie są rozsady karłowatego mirtu? - krzyknął Pete i pojawił się w drzwiach, pchając przed sobą taczkę. - Potrzebuję... Wielkie nieba! Sandy!

- Hej, Pete! - wrzasnął ostrzegawczo Gabe.

Za późno, Pete spojrzał w dół w chwili, gdy Sandy pisnęła i przysunęła się do lady. Taczka przechyliła się i rąbnęła z całej siły w pryzmy doniczek. Część z nich rozbiła się, część potoczyła po podłodze. Sandy odskoczyła na bok.

- Do diabła! Przepraszam. Nie skaleczyła się pani? Zaraz oczyszczę pani stopy z gliny.

- Niech pan się trzyma z daleka od moich stóp! - Sandy odskoczyła do tyłu i wpadła prosto na Gabe'a, który wyszedł zza lady.

- Och! - krzyknęła, następując mu na palce od nóg. Odruchowo objął ją, czując całą delikatność jej ciała, podziwiając wąską talię i wdychając słodki zapach gardenii.

- Jeden wart drugiego - wysunęła się z ramion Gabe'a i patrzyła na nich ze złością. - Ja nic nie zrobiłem - powiedział Gabe. - To pani na mnie wpadła.

- Moje miłorzęby czują się lepiej niż teraz ja. A petunie wyglądają tak, jakby ktoś na nie rzucił urok.

- Pete, jeśli nie...

- Staram się, jak mogę.

- Przyjadę do pani obejrzeć te petunie - powiedział Gabe.

- A kiedy pan przyjedzie, niech się pan trzyma z dala ode mnie.

Sandy odwróciła się gwałtownie, wyszła i wskoczyła do czerwonego samochodu, który natychmiast ruszył, wzbijając tumany kurzu.

Gabe popatrzył na brata, który niewinnie sprzątał odłamki doniczek. - Czy wychodziłeś w nocy, żeby majstrować coś przy miłorzębach?

- Uważasz mnie za idiotę? Dlaczego miałbym to robić?

- Tego nie wiem. - Gabe spostrzegł klientkę i powrócił za ladę.

W godzinę później stał na trawniku w Casa Grande, a humoru nie poprawiał mu widok klombu z obwisłymi petuniami. Zapukał do drzwi, a kiedy Sandy Smith otworzyła je, spojrzał w jej wielkie, zielone oczy, co spowodowało, że puls zaczął mu bić w przyspieszonym tempie. Kaskada miękko wijących się włosów opadała jej na kark. Próbując ukryć wrażenie, jakie na nim wywarła, starał się nadać głosowi rzeczowy ton.

- Dzień dobry. Przyszedłem obejrzeć drzewka i kwiaty. Czy opowie mi pani jeszcze raz, co się stało w nocy?

Oparła się biodrem o drzwi. Strząsnęła z czoła kosmyk włosów i powiedziała: - Byłam w łóżku, kiedy usłyszałam skrobanie.

Przez chwilę Gabe, owładnięty wizją Sandy leżącej w łóżku z rozsypanymi na poduszce jedwabistymi włosami, w ogóle nie rozumiał, co się do niego mówi. Spróbował się skupić.

- Krzyknęłam do mężczyzny, który był w ogrodzie i on zaraz uciekł. Kiedy otworzyłam drzwi wejściowe, usłyszałam odjeżdżający samochód.

- Nie stać mnie na ciągłą wymianę miłorzębów. - Oparł się pokusie dotknięcia złotego loka leżącego na jej ramieniu.

- Wydaje mi się, że powinien pan przede wszystkim powiedzieć o tym Pete'owi.

- Powiedziałem, ale nic to nie zmieniło. On ma specyficzny stosunek do pieniędzy. W college'u utrzymuje się ze stypendium. Ja mam własną firmę, własne mieszkanie, własny samochód. Jemu się wydaje, że stać mnie na wszystko - Gabe ledwo mógł się skupić na tym, co mówił. Miała tak pełne wargi, różowe i kuszące... - Rachunki, koszty, wydatki - to nic dla niego nie znaczy. Może powinna pani skorzystać z usług innej szkółki.

- To nieuczciwe. Gwarantował pan dobrą jakość drzewek. Nie mogę teraz szukać innej szkółki. Kiedy zamawiałam drzewka, powinien był pan mnie ostrzec, że pański brat jest po prostu stuknięty. Nie wiedziałam, że to on przywiezie miłorzęby.

- On nie jest stuknięty. To znaczy, w rzeczywistości nic jest stuknięty. Nigdy wcześniej nic takiego nie zrobił - powiedział Gabe, ale przez chwilę poczuł sympatię do Pete'a. - On ma teraz powodzenie, wydzwaniają do niego dziewczyny.

- Więc dlaczego się nimi nie zajmie?

- Pete ma stałą dziewczynę, czy może raczej miał. Wysoką blondynkę o piwnych oczach. Trochę podobną do pani. Ale wyjechała na wakacje.

- Nie można jej sprowadzić z powrotem?

- Niestety nie - roześmiał się Gabe. Kim jest w podróży artystycznej, zwiedza katedry w Europie. W dodatku pokłócili się przed jej wyjazdem. Nic będzie jej przez dwa miesiące, a potem jeszcze dwa tygodnie ma spędzić z rodzicami w Nowym Jorku.

- Dlaczego ja? - westchnęła Sandy.

- Proszę pozwolić mi dziś wieczorem zostać tu na noc. Spróbuję go przyłapać.

- Och! - cofnęła się o krok i lekko przymknęła drzwi. - Co to ma znaczyć? Dwóch stukniętych?

- Nie, chciałbym tylko zobaczyć, co Pete robi z miłorzębami.

- To niech się pan schowa za krzakiem bzu i czeka na niego.

Wyszła na zewnątrz i wskazała ręką petunie. - Niech pan popatrzy. Są już prawie popielate. On wszystko niszczy.

- Wymienimy je i nie dopuszczę tu Pete'a.

- To dobra wiadomość.

- W porządku. Schowam się za tym krzakiem. A gdzie mógłbym zostawić samochód?

- Pokażę panu.

Kiedy okrążali domek, Gabe uświadomił sobie, że jej głowa jest na wysokości jego ramienia. Za podwórkiem Sandy zaczynała się dróżka, wijąca się między dwoma rzędami ceglanych domków. Na końcu dróżki widać było większy budynek. Gabe rozglądał się dokoła.

- Z tyłu te drzewa wyglądają cudownie.

- Owszem.

Dotknęła lekko jego ramienia, a on odczuł ten fizyczny kontakt tak, jakby musnęła go rozpalona żagiew. Odsunęła rękę i zaczerpnęła powietrza, a Gabe pomyślał sobie, że być może jej reakcja była podobna. Ton jej głosu obniżył się lekko. - Może pan zostawić samochód tutaj, koło domku numer 15. Pan Payton nie korzysta ż samochodu. Powiem mu, że pan tu będzie parkować. Naprawdę schowa się pan za krzakiem bzu?

- To będzie fascynujący wieczór - uśmiechnął się, a kiedy ona odpowiedziała uśmiechem, serce zabiło mu szybciej.

Wieczorem, zastanawiając się nad tym wszystkim, Gabe żałował, że nie nalegał bardziej na to, żeby poczekać na intruza w jej domu. Ziemia była wilgotna, nudno było siedzieć pod krzakiem, z którego raz po raz opadały małe listki, łaskocząc go po karku. A miał tyle rzeczy do zrobienia! Powinien zaksięgować rachunki, wypisać zamówienia, od tygodnia nie dzwonił do Joan, a dzisiaj nie odezwał się po telefonie ojca. Podrapał się w kark. Miał ochotę ulokować pięść na szczęce Pete'a, ale nikt nie pojawiał się pod miłorzębem.

- Psst!

Rozejrzał się dokoła. Drzwi były uchylone, w ciemności kołysał się biały cień. - Proszę wejść do środka - doleciał do niego zduszony szept.

- Myślałem, że się tego nic doczekam.

Bez trudu odnalazł drogę, jego oczy przyzwyczaiły się już do ciemności.

Sandy otuliła się szlafrokiem. - Zrobiło mi się przykro, że pan tam siedzi pod krzakiem. Chciałby pan poczekać w domu?

- Jeszcze jak!

- Czy jest pan pewien, że pański brat nie wie, że pan tu jest?

- Ma się rozumieć. A czy pani jest pewna, że ktoś w nocy grzebał w ziemi przy miłorzębie?

- Absolutnie! Myśli pan, że wymyśliłam to sobie? Mógłby pan...

- Żartowałem. Wierzę pani. Gdzie mógłbym usiąść tak, żebym widział miłorząb?

- W mojej sypialni - zaczerwieniła się po uszy. - Poradzi pan sobie bez światła?

- Moje oczy przyzwyczaiły się do ciemności dwie godziny temu.

Kiedy szedł za nią, obserwował, jak jej długie włosy falowały za każdym krokiem i jak złota kurtyna opadały na plecy. Z trudem oparł się pragnieniu zanurzenia w nich dłoni.

Potrząsnął głową i wszedł za nią do niewielkiej sypialni, zerkając mimo woli na rozrzuconą na łóżku pościel. W poświacie księżyca mógł dostrzec, że policzki Sandy pokrył silny rumieniec.

- Nie spodziewałam się żadnego towarzystwa...

- Tym bardziej jestem wdzięczny za uwolnienie mnie. Tak jest o wiele wygodniej niż pod tym krzakiem. Wydaje mi się, że jakieś listki dostały mi się pod koszulę. To okropnie drapie.

Roześmiała się i wskazała ręką okno. - Miłorząb jest tam - powiedziała. Gabe usiadł na cedrowej skrzyni, w ciemnościach, tuż przy oknie.

- Nie usiądzie pani koło mnie? - spytał, starając się, by nic wyczula w jego głosie rozbawienia, z jakim spoglądał na jej szeroko otwarte oczy. Wyobrażał sobie, co musi myśleć o jego obecności w swojej sypialni.

Rzuciła mu pełne dezaprobaty spojrzenie i usiadła na bujanym fotelu, oblanym jasnym, księżycowym światłem. Obciągnęła szlafrok, zasłaniając kolana, poprawiła go szczelniej na piersiach i odgarnęła opadające na twarz włosy. Układały się miękko na jej ramionach, a blask księżyca zapalał w nich złote ogniki.

- Czy pana brat zawsze jest taki postrzelony?

- Nie. Potrafi co prawda pałać straszną namiętnością. Myślę, że to wszystko przez pani długie rzęsy.

- Ach, to prawdziwe nieszczęście. Nie znoszę ich malować.

- Proszę tego nie robić. Naprawdę są doskonałe.

- Dziękuję.

- Może to nie przez pani długie rzęsy, ale przez pani wielkie, zielone oczy...

- Proszę, niech pan już przestanie!

- Powtarzam tylko to, co mówił Pete. Pragnąłbym już, żeby on się wreszcie pojawił i żebym go złapał. Dobrze byłoby położyć kres tym szaleństwom. Dlaczego pani dała się wrobić w taką ciężką pracę?

- W nic nie dałam się wrobić.

- No dobrze, spytam inaczej. Przed kim się pani tutaj ukrywa?

- Wolałabym, żeby pan wrócił jednak pod ten bez.

- Czy moje pytanie przestraszyło panią?

- Nie, tylko zakłada pan coś, co nie ma nic wspólnego z prawdą. Ja po prostu lubię mieć do czynienia z ludźmi. A dlaczego pan prowadzi szkółkę leśną?

Uśmiechnął się do siebie w ciemności, pewien, że nie tyle interesuje ją jego życie, co pragnie powstrzymać go od zadawania niewygodnych dla niej pytań.

- Lubię przebywać na świeżym powietrzu. Lubię patrzeć, jak coś rośnie. I chciałem też prowadzić własną firmę i być swoim własnym szefem.

- Nie pamiętam, czy Ogród i Szkółka Londona istnieje od dawna?

- Zaczynałem szesnaście miesięcy temu. Przedtem odbywałem praktykę, pracując jako księgowy u mojego ojca.

- Aha, firma London i Holmes? - Słyszała pani o niej?

- Któżby nie słyszał w tej części kraju. Czy ojciec pochwalał pana odejście?

- Nie - Gabe odpowiedział szczerze, zdziwiony jej pytaniem. - Miał do mnie żal, że od niego odchodzę, sądził też, że nie dam sobie rady.

- Na jakiej podstawie tak sądził, skoro spodziewał się, że pracując u niego odniesie pan sukces?

- Miał nadzieję, że moja szkółka splajtuje i wrócę do księgowości. Po raz pierwszy w życiu zupełnie nie mogliśmy się porozumieć. - Zanurzył palce we włosy. - Miło się z panią rozmawia, Sandy Smith.

- Dziękuję. Ludzie często mi to mówią. Nie opowiada pan o swojej pracy tej cudownej, rudej istocie?

- Joan? Nie, ona w ogóle nic chce o tym słuchać. Nigdy nic rozmawiamy nawet na ten temat. Czy miałaby pani coś przeciwko temu - zmienił wątek - bym uchylił szerzej okno? W ten sposób jak zjawi się Pete, będę mógł błyskawicznie wyskoczyć i złapać go. Inaczej mógłby jakoś mi umknąć.

- Proszę bardzo - powiedziała Sandy, obserwując jak światło księżyca odbija się w jego ciemnych włosach, a szerokie ramiona rysują się na tle okna.

- Jak tylko się tu pokaże, czy będzie pani mogła zapalić jakieś światło przed domem?

- Tak, natychmiast zapalę lampę. Ma pan może jeszcze jakieś rodzeństwo? - zapytała po chwili. - Tak, młodszą siostrę.

- Nie pracuje w szkółce razem z panem?

- Nie, Jeanie zajmuje się prowadzeniem księgowości w firmie naszego ojca. I, chwała Bogu, lubi tę pracę.

- To przynajmniej jedna latorośl została w rodzinnej firmie. To chyba wystarczy.

- Nie mojemu ojcu. W dzieciństwie wszyscy byliśmy ze sobą bardzo blisko związani. Myślę, że bardzo często robiłem to samo co mój ojciec, gdy był w moim wieku. Grałem w piłkę tak jak on, byłem podobny do niego. Jestem pewien, że zawsze sądził, iż będę pracował w przyszłości razem z nim.

- Och, niech pan spojrzy! - Sandy dotknęła jego kolana. Pod wrażeniem tego dotknięcia zapomniał na moment, co tu w ogóle robią. - Oto i on! - szepnęła.

Rozdział 3

Gabe odwrócił się i zastygł w oczekiwaniu. Za chwilę w ciemnościach zamajaczył cień. Jakiś mężczyzna zbliżył się po cichutku do miłorzębu, ukląkł pod nim i położył na ziemi jakieś torby, które trzymał przedtem w obu rękach. Miał ze sobą także łopatę. - A niech to diabli! Gabe jednym skokiem wysunął się przez okno. Nadepnął nogą na jakiś kij, który pękł z głośnym trzaskiem. Mężczyzna wyprostował się błyskawicznie i poderwał do biegu. Gabe dogonił go i złapał za ramię, przyciągając do siebie.

- Mam cię! Nie szarp się, Pete!

- Puść mnie! - zawył mężczyzna i niemal równocześnie tuż obok krzyknęła jakaś kobieta.

Ktoś zapalił światło i nagle mrok ustąpił żółtej poświacie. Gabe zatrzymał się, jego pięść chybiła i przeszyła powietrze zaledwie o parę cali od szarpiącego się i drżącego ze strachu małego człowieczka z nastroszonymi kępkami siwych włosów na głowie i przekrzywionymi okularami na nosie.

- Pani Fenster! Na pomoc! - wrzasnął niziutki mężczyzna.

Coś spadło na głowę Gabe'a. Usłyszał głuchy łomot, a potem poczuł ból, promieniujący od szyi wzdłuż kręgosłupa. Zobaczył nagle wszystkie gwiazdy, świat pogrążył się w mroku, a on runął jak długi na ziemię.

Gdy odzyskał przytomność, jego głowa spoczywała na czymś ciepłym i miękkim. Jak przez mgłę widział sylwetkę pochylającą się nad nim, słyszał też nad sobą przytłumione głosy. To chyba jakiś anioł mnie kołysze, pomyślał sennie. Wargi tego anioła byty kusząco czerwone, a jego złote włosy opadały prosto na niego. Gabe podniósł ręce i przyciągnął anioła do siebie.

- Joan, ukochana... - bełkotał niewyraźnie.

Dziewczyna jęknęła, spróbowała wstać i wyswobodzić się z jego objęć, ale on nie chciał wcale jej puszczać. Wzmocnił uścisk i przytulił ją bliżej do siebie. - Nie broń się... całować... stale, mój aniele... - mamrotał nieprzytomny. Jego wargi zbliżyły się do jej warg. Była taka słodka...

I nagle znalazł się z powrotem na zimnej, twardej ziemi, wstrząs wywołał falę bólu w jego skołatanej głowie. Zamrugał powiekami i usiadł. Rozejrzał się wokoło i błyskawicznie przypomniał sobie wszystko.

- Sandy!

- Niech pan przestanie, bo w przeciwnym razie pani Fenster jeszcze raz użyje swojej łopaty!

- Pani Fenster? - spojrzał ze zdziwieniem na troje ludzi stojących obok niego. Sandy Smith stała z rękami opartymi na biodrach, twarz miała zarumienioną z zakłopotania.

Towarzyszyła jej przedziwna para: mały, siwowłosy człowieczek w okularach z grubymi szkłami i otyła dama w żółtym szlafroku, żółtych kapciach z puszystego futerka i w zabawnym nocnym czepku. Dama w ręku trzymała łopatę.

- Co się tu stało? - zapytał Gabe, pocierając guz na swojej głowie. - Czy to ten człowiek chciał zniszczyć miłorzęby?

- Pozwolą państwo, że was sobie przedstawię: pan Payton i pani Fenster. A to jest Gabe London, właściciel Ogrodu i Szkółki Londona.

- Jak pan się miewa? - spytał pan Payton i z powagą wyciągnął do Gabe'a swą prawicę. Pani Fenster ograniczyła się do kiwnięcia głową. - Wcale nic chciałem zaszkodzić temu miłorzębowi. Wiem, jak bardzo Sandy się o niego troszczy, więc i ja starałem się, żeby mu było jak najlepiej. Chciałem mu tylko podsypać trochę specjalnego nawozu mojego pomysłu.

- Nie mógł pan powiedzieć o tym Sandy i zrobić to w dzień?

- Co pan mówi?

Gabe powtórzył głośniej swoje pytanie.

- Przepraszam, ale ja trochę nie dosłyszę. Tak, powinienem był tak zrobić, ale oboje doszliśmy do wniosku, że nie powinniśmy dodatkowo denerwować Sandy naszą przesadną troską o to drzewko. Planowałem wyjść z domu wcześniej, ale zasnąłem.

- Dziwiłam się, co też się z nim stało - uzupełniła opowieść pani Fenster. - W końcu zadzwoniłam i obudziłam go. Młody człowieku, ogromnie mi przykro, że stuknęłam pana tą łopatą. Zobaczyłam, jak rzuca się pan na pana Paytona i...

- Już wszystko rozumiem - powiedział Gabe i zerknął na Sandy. Wzruszyła ramionami. Wstał, chwiejąc się leciutko. Sandy wsunęła rękę pod jego ramię, starając się go podtrzymać. Poczuł słodki zapach gardenii i pochylił się ku niej bliżej.

- Jak się pan czuje? - spytała. - Mamy tu pielęgniarkę...

- Poczuję się na pewno zupełnie dobrze, jeśli tylko chwilę spokojnie posiedzę i napiję się trochę wody.

- Naprawdę okropnie mi przykro - powtórzyła pani Fenster.

- Proszę się tym nie przejmować. Mnie również przykro, że poturbowałem pana Paytona - głośno powiedział Gabe.

- A mnie, że się z panem szarpałem - wykrzyknął pan Payton. - No, Bogu dzięki, następnym razem, Sandy, uprzedzę cię wcześniej, jeśli będę chciał zaopiekować się naszymi drzewami. Nie

spodziewałem się, że twój przyjaciel będzie chciał...

- Pan London nie jest moim przyjacielem. Pan London jest właścicielem szkółki leśnej.

- Ach tak, ach tak - pan Payton ścisnął Gabe'owi dłoń.

- Chodźmy już może do domu. Dobranoc, panie Payton. Dobranoc, pani Fenster.

Starsi państwo odeszli, życząc im dobrej nocy. Gabe przylgnął bliżej do Sandy, myśląc cały czas o miękkości i smaku jej warg. Jest taka delikatna, zachwycał się w duchu, pamiętając cały czas o niezwykłym wrażeniu, jakie odniósł, gdy go dotknęła. Tęsknił za następnym dotknięciem. Spojrzał w dół na jej głowę i mocniej zacisnął palce na jej ramieniu, czując przez szlafrok ciepło jej ciała.

Sandy zamknęła drzwi do domku i zaprowadziła go do saloniku.

- Wyciągnij się, proszę, na sofie, a ja pójdę po szklankę wody - powiedziała, machinalnie przechodząc na ty. Pomogła mu usiąść, a gdy już usadowił się głębiej, pociągnął ją za sobą tak, że znalazła się na jego kolanach. - Hej! - spojrzała spłoszona w jego przepastne, błękitne oczy.

- Cały czas pamiętam ten pocałunek - powiedział niskim głosem.

Przeszył ją dreszcz. Był tak blisko niej, tak natarczywie wpatrywał się w jej wargi. Ona także nie potrafiła zapomnieć tego pocałunku. Było to ledwie muśnięcie, ale głęboko poruszyło jej serce.

- Przyniosę ci już może wody - zaproponowała niezdecydowanie.

- To za chwilę. Są pilniejsze rzeczy.

Sandy czuła na twarzy lekki powiew jego oddechu, gdy mówił coraz to bardziej zbliżając usta do jej warg. W uszach słyszała pulsowanie krwi, serce waliło jak młotem. Wargi Gabe'a dotknęły jej warg z delikatnością aksamitnego płatka róży, by za chwilę muskać je mocniej, przyciskać je i wpijać się w nie.

Przygarniając ją coraz mocniej i czulej do siebie, Gabe całował coraz namiętniej. Jego język błądził po jej wargach w nieśmiałym poszukiwaniu rozkoszy. Sandy przymknęła oczy, a za chwilę otworzyła je szeroko, zaszokowana tym, co się z nią dzieje. Serce biło jak oszalałe. Zarzuciła Gabe'owi ręce na szyję. Tak, zrobiła to, zorientowała się naprawdę zaskoczona.

- O mój Boże! - krzyknęła cichutko.

- Spodziewałem się, ze powiesz raczej coś na mój temat.

- Och, rzeczywiście, zasługujesz na komplementy - szepnęła.

- Co masz na myśli? - spytał, bawiąc się jej złotym lokiem. Odgarniał go lekko z jej ucha, a potem nasuwał na nie z powrotem.

- Byłam kiedyś bardzo zakochana i on odszedł ode mnie, a ja nigdy nie mogłam o nim zapomnieć. Stale miałam go przed oczami i nie chciałam, żeby ktokolwiek inny mnie całował. - Patrzyła na niego, czując, że pod jego spojrzeniem cała płonic.

- I?

- I nie pomyślałam o nim teraz.

- Jesteś tego pewna? - zapytał z powagą.

- Całkowicie. To zdumiewające wrażenie. Nie masz pojęcia, jak mi było z tym ciężko.

- Sprawdźmy to jeszcze raz. - Pochylił się i zaczął znów ją całować, czulej i mocniej niż robił to przed chwilą. Z całej siły przytulił ją do piersi, a zaraz potem ułożył jej głowę na poduszkach sofy, a jego język wniknął głęboko w jej usta.

Poczuła na wysokości bioder ciepły ból, który rozprzestrzeniał się ku górze, z jej ust wyrwał się cichy jęk. Zapomniała o wszystkim, smakując jego pocałunki, aż do chwili, kiedy uniósł nagle głowę.

- Czy on jest w drodze?

- Kto?

Znów przywarł do niej w głębokim pocałunku, ale ta przerwa pozwoliła jej odzyskać przytomność umysłu. Odepchnęła go i podniosła się.

- Masz ci los! Co za noc. To dla ciebie, proszę. Odwróciła się i sięgnęła po szklankę lodowatej wody.

- Jesteś pewien, że nie potrzebujesz pielęgniarki?

- Nie, ale sprawdzisz, czy nic krwawię? Dobrze?

- Nie całujmy się już.

- Czy pocałunki były złe?

- Ledwo się znamy, a wywołujesz we mnie dziwne reakcje.

- To dobrze. Ty też „wywołujesz we mnie dziwne reakcje" - powiedział z czułością.

- Pokaż mi głowę.

Odwrócił się, a ona przysunęła się do niego. - Ale guz! - jęknęła dotykając go delikatnie.

- Czy to krwawi? - Nie.

- Dobrze. Mogę mówić w miarę składnie, więc chyba przeżyję. Dlaczego pani Fenster nie potraktowała Pete'a łopatą?

- Tak mi przykro, że to ty ucierpiałeś.

Obrócił się, wypił wodę i odstawił szklankę. - Mógłbym dać za wygraną i pójść do domu, ale coś takiego nie zdarza mi się co noc.

- Dziękuję, że w ogóle spróbowałeś mi pomóc.

- W poniedziałek mam spotkanie z klientem w sprawie rozplanowania ogrodu, będę więc musiał wysłać Pete'a, żeby wymienił ci petunie.

- To nic nie szkodzi. W poniedziałek wyjeżdżam moim autobusikiem, a więc nie będę tutaj zbyt długo.

- Dokąd jedziesz?

- Zabieram pensjonariuszy na zakupy do Delmar i czekam na nich, dopóki wszyscy nie wrócą. Czasami popycham wózek inwalidzki pani Kelsy. Zwykle po dwóch godzinach wszyscy są już z powrotem w mikrobusie i można wracać do domu.

- Jesteś zbyt młoda, żeby spędzać czas w ten sposób.

- To bardzo miły sposób spędzania czasu - zmarszczyła nos, patrząc na niego. - To znacznie przyjemniejsze niż siedzieć w biurze i dodawać cyferki.

- Kim on jest? - Kto?

- Ten facet, o którym nie możesz zapomnieć. Wzruszyła ramionami.

- Po prostu facet, który mieszkał tutaj, a teraz mieszka w Waszyngtonie.

- Byliście zaręczeni? Pokręciła głową.

- Żałuję, że o nim wspomniałam.

- Ależ nie. W tych okolicznościach powinienem o tym wiedzieć. - ' W jakich okolicznościach?

Położył ręce na ramionach Sandy, odgarniając do tyłu jej włosy.

- Myślę, że ty i ja poznamy się dobrze - powiedział swym niskim, zmysłowym głosem. Trudno jej było mówić, ale spróbowała:

- Myślałam, że jesteś umówiony z prześliczną rudowłosą istotą imieniem Joan, że jesteś zajęty i że...

- Myślę, moja złotousta i złotowłosa, że dzisiejsza noc wiele zmieni... Uśmiechnęła się i przesunęła palcem po jego policzku. - To kuszące, ale nie.

- Dlaczego nie?

- Mam tu co robić. A poza tym, choć tak na mnie działasz, nie chcę się angażować ani wiązać na stałe.

- Nie będziemy się wiązać. Bądźmy po prostu przyjaciółmi. - Odsunął się i z uśmiechem wyciągnął dłoń w jej kierunku. - Po prostu przyjaciółmi. Co ty na to?

- To mogłoby być bardzo miłe. - Podała mu rękę i, również z uśmiechem, uścisnęła ją. Gdzieś na dnie jej serca pojawiło się jednak podejrzenie, że miał na myśli zupełnie coś innego.

Nadszedł i minął poniedziałek. Gabe zajmował się sprawami firmy i tylko od czasu do czasu myślał o Sandy. We wtorek ustawiał donice przed budynkiem, kiedy obok z piskiem hamulców zatrzymał się samochód. Trzasnęły drzwiczki. Zdejmował właśnie z taczek dwie duże donice.

- A więc jesteś tu!

Podniósł głowę i zobaczył Sandy z rękami na biodrach. Jej zielone oczy miotały iskry. Miała na sobie fioletową sukienkę.

Gdy tylko na nią spojrzał, stanęły mu przed oczami zwiędłe miłorzęby.

- Dzień dobry - powiedział, zdejmując zakurzone rękawice. - Domyślam się, że niektóre miłorzęby mają skręcone liście.

- Miłorzęby mają się świetnie. Nowe petunie są wspaniałe. Barwinki urosły na cal...

- Jesteś jednak zła jak osa. Co się stało?

- Chciałabym już nigdy nie mieć do czynienia ze szkółką Londona. Barwinki i petunie zostały specyficznie posadzone. Układają się w napis: „Kocham Sandy Smith"!

- No nie!

- To nie wszystko.

Poczuł, że wściekłość ściska mu żołądek, a na policzki występują wypieki.

- Barwinki tworzą małe kępki w kształcie serc. I trzy razy dzwonił, żeby się ze mną umówić!

- Wybierasz się z nim na randkę?

- Och, jak możesz w ogóle o to pytać?

- Skąd mogę wiedzieć, co powiedziałaś Pete'owi?

- To się nie nadaje do powtórzenia. Zrób coś z nim.

- Zrobię - odpowiedział, wpatrując się w jej wargi i przypominając sobie jej pocałunki.

- A zrobisz coś z moimi barwinkami? Nie chcę, żeby „Kocham Sandy Smith" rozrastało się coraz szerzej. Wczoraj wieczorem miałam trudności z wytłumaczeniem mojemu gościowi, dlaczego barwinki układają się w słowa „Kocham Sandy".

- Facet z Waszyngtonu wrócił do domu?

- Nie. Chodzę na spotkania z innymi mężczyznami.

- Och, na zasadzie przyjacielskiej czy innej?

- To przyjaciele. Tylko oni nie... - przygryzła wargi. - To nieważne. Przesadzisz moje barwinki?

- Tak, zrobię to dzisiaj. Czego oni nie robią? Co powiedziałaś? Zarumieniła się i pokręciła głową. - Mniejsza o to.

Roześmiał się, zaczynało go to bawić. - Zaczerwieniłaś się. Inni mężczyźni nie robią niczego takiego, żebyś mogła się z tego powodu zaczerwienić?

- Czasem jesteś tak samo nudny jak Pete.

- Zadałem ci tylko pytanie.

- Nie słyszałeś o tym, że grzeczność nakazuje nie drążyć tematu, jeśli rozmówca nie ma na to ochoty?

- Dlaczego nie chcesz o tym mówić - nalegał dalej. - Mężczyźni, z którymi się umawiasz, po prostu nie...

- Po prostu nic dla mnie nie znaczą. Przyjaźnimy się, to wszystko.

- To nie to chciałaś powiedzieć. I nie dlatego się zaczerwieniłaś.

- No więc dobrze, nie całują tak jak ty. Czy teraz jesteś zadowolony?

Uśmiechnął się od ucha do ucha, czując, że wypełnia go przyjemne ciepło. Nagle pomyślał, że nawet słońce zaczęło jakby świecić jaśniej. - Wystarczy na początek. Dziękuję za to, że mnie doceniasz.

- W każdym razie przyszłam tu z zupełnie innego powodu.

- Nie mów tak. Pozwól mi trwać w rozkoszy.

- Zachowujesz się zupełnie jak twój brat.

- Mam nadzieję, że nic. - I tracąc nagle doskonały humor, dodał: - Nie mam pojęcia, co się z nim dzieje. Nigdy dotąd nie zachowywał się tak idiotycznie.

- Ja tylko proszę: trzymaj go z daleka od Casa Grande i ode mnie. - Przechyliła głowę na bok i rzuciła oskarżycielsko: - Powiedział mi, że nakłaniałeś go, żeby się ze mną umówił.

- Na litość Boską! Rzeczywiście, tak było, ale to tylko dlatego, że myślałem, że chodzisz do szkoły średniej. Wiesz, po tym naszym pierwszym spotkaniu.

- Jesteś tego pewien?

- Oczywiście, teraz uważam, że on jest dla ciebie za młody i zbyt niedojrzały.

- Cóż, dziękuję ci bardzo.

- Co innego natomiast ja... Zamachała gwałtownie ręką.

- Przestań! Myślę, że będzie dla mnie lepiej, jeśli na tym zakończę bliższe poznawanie waszej rodziny. Jak twoja głowa? Pani Fenster chciałaby to wiedzieć.

- Drobne otarcie, to wszystko. - Usłyszeli dźwięk klaksonu i ktoś z fantazją zajechał czerwoną ciężarówką. - Pete przyjechał - zauważył Gabe.

- To mnie już tu nie ma. - Błyskawicznie wskoczyła do swego samochodu i zatrzasnęła za sobą drzwi. . - Proszę, trzymaj swego braciszka z daleka od Casa Grande - rzuciła jeszcze przez otwarte okno i odjechała, zanim Pete zdążył podejść po odstawieniu ciężarówki do garażu.

- Niech to wszyscy diabli! - zaklął Gabe na widok nadchodzącego brata.

- Coś nie tak? - spytał niewinnie Pete.

- Właśnie. Jej barwinki układają się w napis: „Kocham Sandy". - Gabe starał się jeszcze panować nad sobą.

- Wiem. - Oblicze Pete'a rozjaśnił błogi uśmiech. - Czy kiedykolwiek widziałeś, żeby jakaś kobieta miała taką skórę? Tak gładką i pięknie opaloną, i takie długie, złote włosy...

- Czy szukasz sobie jakiejś pracy na lato?

- Nie, po co? Przecież mam pracę.

- A chcesz zachować tę, którą masz?

- No pewnie.

- To nie posadzisz już ani jednego kwiatka w Casa Grande. Zostawiasz Casa Grande dla mnie.

- Och, wreszcie zauważyłeś ją! Umówiłeś się już z nią na randkę?

- Nie, nie umówiłem się. Ona kocha jakiegoś faceta z Waszyngtonu.

- Tak, senatora.

- Senatora? - Gabe był wstrząśnięty.

- Uhm. Najmłodszego senatora z Oklahomy. Senatora Tarletona.

- Skąd wiesz?

- Jeden z tych staruszków z Domu Złotej Jesieni mi o tym powiedział. Znasz go, to pan Payton. Wspomniał mi też, jak to pani Fenster potraktowała cię łopatą.

- To prawda - odrzekł, nagle zamyślony.

Pamiętał swoje krótkie spotkanie z senatorem Tarletonem na obiedzie dwa lata temu. Lubił Setna Tarletona i głosował na niego w czasie wyborów. Senator był przystojnym mężczyzną o ujmującym sposobie bycia, bardzo pewnym siebie.

- Jak pani Fenster udało się ciebie zaskoczyć? - przerwał jego myśli głos Pete'a. - Czy ty również przycinałeś jej barwinki?

- Wprost przeciwnie. Czekałem tam na ciebie.

- Co ty mówisz! Pan Payton wspomniał, że była już prawic północ. O tej porze czekałeś tam na mnie? To nie najmądrzejszy pomysł. Jeśli potrzebowałeś mnie do czegoś, dlaczego po prostu nie zadzwoniłeś? Swoją drogą, czy zwróciłeś uwagę, jakie ona ma palce?

- Słuchaj, Pete. Wyleję cię z pracy, wyrzucę na zbity pysk, jeśli przyjmiesz jakiekolwiek zamówienie z Casa Grande czy choćby dotkniesz się do tych barwinków, petunii lub miłorzębów. Tim i ja przejmujemy tę robotę. Czy dobrze mnie zrozumiałeś?

- Dobrze, naprawdę dobrze. Czy mam teraz rozładować ciężarówkę, czy najpierw zawieźć krzewy mirtu do państwa Hornbecków?

- Co się stało, że tak łatwo się na to wszystko zgodziłeś?

- No cóż, ty tu jesteś szefem.

- Uhm. Zawieź mirt. Tim i ja sam rozładujemy ciężarówkę. Patsy niech zajmie się klientami. Patsy była urzędniczką zajmującą się sprzedażą sadzonek klientom kupującym w Ogrodzie i Szkółce

Londona.

- Czy nie proponowałeś nigdy Patsy, że spotkacie się po pracy? To świetna dziewczyna.

- Patsy? Ależ ona nie ma długich nóg, niesamowitych rzęs, złotych włosów i cudownie rumianych policzków. Mógłbym się założyć, że talię Sandy objąłbym moimi obiema rękami.

- A ja mógłbym się założyć, że lepiej zrobisz, jak nie będziesz nawet o tym marzył.

- Jest chyba najszczuplejsza w talii ze wszystkich znanych mi dziewczyn. Nie mów, że nie zwróciłeś na to uwagi!

Gabe oczywiście doskonale pamiętał, z jakim uczuciem obejmował wąską talię Sandy.

- Hm, może rzeczywiście zwróciłem.

- Może?

- Czy mógłbyś pomyśleć wreszcie o tych mirtach! Sandy Smith to zwyczajna kobieta - powiedział twardo, choć jej pocałunki doskonale utkwiły mu w pamięci.

- Prowadzisz okropnie nudne i puste życie, Gabe.

- Tak, co ty powiesz? A zapomniałeś już o Joan? Sandy Smith jest zresztą dla ciebie za stara.

- To raczej ty powtarzasz stare prawdy, obiegowe sądy, mój drogi!

- Jest dla ciebie zbyt dojrzała, to nie żadne stare prawdy, to najczystsza prawda.

- Ja również jestem zupełnie dojrzały.

- Tak, dostatecznie dojrzały, by z barwinków układać napis: „Kocham Sandy"! No więc co, bierzesz się do pracy?

- Oczywiście. Dwadzieścia cali. Mógłbym się założyć, że ona ma w talii dwadzieścia cali. I do tego te cudownie białe zęby. A jej pocałunki... hm, miód!

Dwie doniczki na kwiaty wypadły Gabe'owi z rąk i rozbiły się na drobny mak u jego stóp.

- Całowałeś ją?

Pete śmiał się, patrząc rozmarzony gdzieś w bok.

- No chyba!

- Kiedyż to udało ci się tak z nią zaprzyjaźnić? - Nic mógł się powstrzymać, by o to nie spytać, w jego sercu zapłonął ogień zazdrości.

- Złapałem ją, kiedy się tego nie spodziewała - wyznał Pete czerwony jak burak. Ogień zazdrości błyskawicznie zgasł

- Nie rozumiem, jaki w tym wszystkim ty widzisz problem? - Tylko jeden. Pan S.T.

- Pete, mirt!

- Już idę, idę!

Rzeczywiście poszedł. Gabe wrócił do swojej pracy, wyładował taczki, ustawił doniczki w zgrabne rządki, ale czymkolwiek by się zajmował, przed oczami stale stała mu Sandy Smith.

Prawdopodobnie rzeczywiście miała dwadzieścia cali w talii. Zęby były białe i równe. I dzisiaj też unosił się wokół niej słodki zapach gardenii. A on nie potrafiłby tak po prostu złapać jej i pocałować, ale dobrze rozumiał, dlaczego pragnął tego Pete. Jej usta smakowały jak miód... Potrząsnął głową, zacisnął mocno szczęki i postanowił myśleć już tylko o doniczkach.

Minął tydzień i Gabe powoli zaczynał już zapominać o Casa Grande i kłopotach Pete'a. We wtorek rano zasiadł nad księgami firmy wcześnie rano, jeszcze przed otwarciem ogrodu dla klientów. Gdy zadzwonił telefon, sięgnął po słuchawkę, nawet na niego nie patrząc.

- Ogród i Szkółka Londona, słucham!

- Przyjdź zabrać stąd swojego brata!

- Słucham?

- Gabe London?

- To ty, Sandy? Och, tylko nie to! Mówiłem mu, żeby zostawił cię w spokoju!

- Zagląda przez moje okno do kuchni, ponieważ mu nic odpowiedziałam przez drzwi. Błagam, zabierz go!

- Jeśli wpuścisz go do środka, to pomówię z nim. Ja...

- Nie, przykro mi, że muszę ci to mówić, ale ty wcale nie znasz swojego brata. Te jego ręce... Za nic nie otworzę drzwi.

- Przyjadę zabrać go. A może lepiej poprosisz panią Fenster z jej łopatą?

- A razem z nim zagląda do kuchni jakaś maleńka starsza dama.

- To któraś z twoich pensjonariuszek?

- Ależ nie, nigdy jej nie widziałam. Ma w uszach wielkie złote kolczyki, długie sztuczne rzęsy i siwy koczek na czubku głowy, w który wpięta jest srebrna gwiazda. I trzyma żółtorudego kota,..

- Sandy, już jadę. To jest moja babcia!

Rozdział 4

Usłyszała trzask odkładanej słuchawki. Odłożyła swoją i zerknęła ostrożnie na okno w kuchni. Babcia Gabe'a Londona, śmiejąc się i gestykulując z ożywieniem, czyniła znaki, by Sandy podeszła do drzwi.

Sandy odetchnęła głęboko, obciągnęła na piersiach biały sweterek, starając się nadać mu szczególnie schludny wygląd, podeszła do wejściowych drzwi i uchyliła je, nic zdejmując łańcucha.

- Dzień dobry, Sandy - Pete powitał ją z radosnym uśmiechem, próbując odsunąć łańcuch. - Pozwól, to moja babcia, Dorina London.

- Jak się pani miewa, pani London - Sandy spojrzała na maleńką istotkę w czarnych pantoflach na wysokich obcasach, obcisłych skórzanych spodniach i jaskrawej różowej bluzce, która trzymała w ramionach tłustego, żółtego kota. Dorina uśmiechnęła się.

- Chciałabym obejrzeć apartamenty, jeśli można.

- Dodo zastanawia się, czy by się tu nie przeprowadzić - wyjaśnił Pete z entuzjazmem w głosie. Sandy poczuła, jak żołądek z wrażenia podchodzi jej do gardła.

- Przyniosę klucze - odparła tylko. W zeszły piątek dzwoniła do niej pani London, pani Walterowa London, jak się przedstawiła, i pytała o warunki mieszkania w Casa Grande. Dwa apartamenty stały jeszcze wolne i Sandy udzieliła wszelkich możliwych informacji na temat całej posiadłości. Z ponurą miną wyszła na zewnątrz.

- Ach, jakie piękne ma pani włosy - zachwyciła się pani London.

- Uhm, wyjątkowe! - podchwycił Pete.

- Dziękuję, miło mi - Sandy zwróciła się do pani London.

- Jak tylko z panią porozmawiałam, panno Smith, od razu pomyślałam sobie, że to wymarzone miejsce dla mnie. Powiedziała pani, że będę mogła zabrać ze sobą mojego ukochanego Pookumsa.

- To prawda, nasi pensjonariusze trzymają u siebie swoje małe zwierzaki. Nie wyrażamy zgody tylko na wielkie psy.

- Och, ja nie mam wielkiego psa. Mój biedny Pookumsik nic jest groźnym brytanem.

- Apartament z dwiema sypialniami, który panią zainteresował, jest w tym budyneczku z czerwonej cegły, po drugiej stronie ulicy. - Z każdym wypowiadanym słowem głos Sandy cichł coraz bardziej. Do domku pozostało zaledwie parę kroków, trzeba było tylko przejść wąską, wylaną asfaltem uliczkę.

Za nimi głośno trzasnęły zamykane drzwiczki od samochodu, ale Sandy tak bardzo była przejęta obrotem zdarzeń, że nawet tego nie usłyszała. Zatrzymała się przy ganku przed domem czując, jak narasta w niej złość. Najpierw więdły jej drzewka i kwiaty, a teraz Pete London chce umieścić w Casa Grande swoją babcię! Tego już doprawdy za wiele! Schyliła się, by otworzyć drzwi, i klucz wypadł jej z ręki. Pete znalazł się błyskawicznie i podając klucz schwycił jej drobną dłoń i zamknął w swojej.

- Jestem pewien, że Dodo będzie się tu czuła o wiele lepiej, niż gdyby miała mieszkać dalej sama. Bardzo bym tego chciał.

Szarpała się, próbując uwolnić uwięzioną rękę.

- Pani London, czy mogłaby pani nakazać swojemu wnukowi, żeby mnie puścił?

- Puść ją natychmiast - odezwał się za nimi niski głos Gabe'a - bo jak nie, to cię zmasakruję!

- Gabe! - Pete odskoczył gwałtownie. - Nic robię tu niczego związanego z twoją szkółką. Jestem tu z Dodo.

Sandy odwróciła się i na widok Gabe'a serce zabiło jej mocno. Wiatr odrzucił mu z czoła falującą brązową grzywę. Miał na sobie stare dżinsy i ażurową podkoszulkę bez rękawów, odsłaniającą muskularne ramiona. Obaj bracia byli pięknie umięśnieni, ale w zachowaniu Gabe'a, mimo jego pozornie niedbałego wyglądu, czuło się coś władczego, jakąś siłę i odpowiedzialność.

- Dodo, co wy tutaj oboje robicie? - spytał.

- Gabel, nie krzycz tak na Pete'a. Ty wiesz, że tracę wtedy głowę, a biedny mały Pookumsik wprost nie może znieść takiego potwornego ryku.

- Co tu robicie? - powtórzył Gabe, patrząc na Sandy.

Spojrzała mu prosto w oczy i na jedną długą chwilę zapomniała o całej swej złości. Były tak intensywnie niebieskie, takie, jak je zapamiętała.

- Twoja babcia ma zamiar wprowadzić się do Casa Grande - wyjaśniła.

- O co tu u diabła chodzi? Dodo, masz przecież swój własny dom...

- Gabel, są momenty, kiedy jesteś zupełnie taki sam jak twój ojciec. - Jej oczy napełniły się łzami. - Tak bardzo nie lubię mieszkać sama, więc pomyślałam, że spróbuję przenieść się tu. Jeśli będę się tu dobrze czuła, sprzedam mój dom, oczywiście dopiero wówczas, jak będę pewna, że chcę zostać właśnie tu.

Gabe popatrzył na Pete'a, który stał tuż za babcią i zerknął na brata ponad jej głową. W jego głosie pojawiły się łagodniejsze tony.

- Naprawdę sądzisz, że tu będziesz mogła czuć się lepiej?

- W każdym razie chcę się o tym przekonać. Kiedy rozmawiałyśmy przez telefon w zeszłym tygodniu, panna Smith opowiadała mi, jak tu można wypocząć i jak wozi swoich pensjonariuszy na zakupy. Powiedziała mi też, że wszyscy są tu bardzo sympatyczni i mili.

- Nie miałem pojęcia, że masz takie plany.

- Bo nie miałam. To Petey poddał mi tę myśl.

- Powinienem sam na to wpaść. - Gabe spojrzał na roześmianego brata.

- Pomogę Dodo przeprowadzić się tutaj - oznajmił Pete.

- I będziesz ją często odwiedzał - dodał ponuro Gabe.

- Och, obiecał mi, że będzie wpadał do mnie parę razy w tygodniu. Wasza szkółka jest tylko kilka przecznic stąd. Może tu przychodzić choćby na śniadanie. Podobnie jak ty. - Poklepała go po płaskim brzuchu. - Dobrze by ci zrobiło, gdybyś od czasu do czasu wrzucił coś na ruszt.

Gabe uśmiechnął się, spojrzał na Sandy i potrząsnął głową.

- Pete, kiedy przyjdziesz do pracy, porozmawiamy sobie trochę.

- Jasne. Dodo, obejrzyjmy domek - powiedział Pete, wchodząc do środka.

- Już, kochanie. A ty, Gabe, potrzymaj Pookumsa, kiedy ja będę oglądać wnętrze. - Mówiąc to, powierzyła kota Gabe'owi i weszła za Pete'em.

Kot miauczał i syczał, za wszelką cenę starając się wyrwać z rąk Gabe'a, który przeklinał w duchu pomysły swojej babci. Sandy pochyliła się i wzięła od niego nieszczęsne stworzenie. Kot uspokoił się od razu i, mrucząc radośnie, ulokował się na jej ramieniu.

- Umiesz postępować ze zwierzętami.

- Gabe, czy twój brat będzie tu teraz stale?

- Porozmawiam z nim. Nic przyszło mi do głowy, że ona zechce wyprowadzić się z własnego domu.

- Jeśli nie czuła się tam szczęśliwa, to ciesz się, że chce się przeprowadzić. Bardzo pragnęłabym, żeby moja babcia zechciała mieszkać tutaj. Hm, a pani London jest chyba niezwykłą osobą. Wspominała, że twój ojciec...

Roześmiał się i odgarnął złoty lok z jej policzka, musnąwszy ją lekko palcami.

- Oni wcale nie są do siebie podobni. Z mojego taty, tak jak z dziadka, jest straszny pracuś. I do tego to człowiek bardzo zasadniczy. Dodo prowadzi samochód wyścigowy i jak szalona jeździ na rowerze, nie przejmując się niczym i pędząc beztrosko po najruchliwszych ulicach. Z prawdziwą ulgą myślę o tym, że teraz ktoś inny będzie ją woził swoim autobusikiem. - Uśmiechnął cię ciepło. - Ale, skoro jesteśmy wreszcie sami, co myślisz o kolacji w piątek?

- Dziękuję, ale jestem zajęta - powiedziała z prawdziwym żalem. - Umówiłam się z przyjaciółmi, że pójdziemy w czwórkę potańczyć.

- Bardzo mi przykro - jego glos zabrzmiał tak miękko, że zrobiło jej się naprawdę smutno. - Spróbuję zrobić coś z Pete'em - dodał już normalnym tonem. - Nigdy nie marzyłem nawet, że Dodo zechce zamieszkać tutaj. Mieszkała w tym samym domu ponad czterdzieści pięć lat.

- Casa Grande to naprawdę mila posiadłość. Nie jest to żaden dom starców, ale miejsce, gdzie starzy ludzie mogą spokojnie mieszkać, ciesząc się wszystkimi urokami życia. Wiele osób nie rozumie tej różnicy. Na przykład moja babcia. Chciałaby, żebym to ja z nią zamieszkała, i strasznie ją to irytuje, że się nie zgadzam.

- Ach, ta rodzina! - zauważył filozoficznie Gabe i westchnął.

- Pójdę już może do biura Zabiorę ze sobą Pookumsa, robi wrażenie zadowolonego z mojego towarzystwa.

- Pete i Pookums. Masz kapitalne osiągnięcia w obłaskawianiu mężczyzn i kotów.

- Nie mężczyzn - jednego dużego dzieciaka - podsumowała sucho, ale serce zabiło jej szybciej. Gabe przytknął palec do jej ust, czuła jego bliskość z przeraźliwą jasnością.

- Miałem na myśli mężczyzn. - Jego głęboki głos sprawił, że nagle zrobiło jej się gorąco, w krzyżu, czuła niepokojące mrowienie. - Użyłem właściwego słowa. Pójdę z tobą. Obejrzę apartament Dodo, jeśli się tu wprowadzi. W ciągu dwóch tygodni postaram się zorganizować całe jej przenosiny.

- To wspaniale! - Myślała o tym, że parę razy, gdy szli obok siebie, musnął ręką jej ramię.

- Oni zaraz tu będą. Powiedz mi, jak twoje miłorzęby?

- Świetnie. Wszystko układać się będzie świetnie, jeśli tylko uda ci się nakłonić brata, by trzymał się z daleka ode mnie. Czy on zamierza mieszkać tu z nią?

- Nie, pomówię z Dodo. Ona na pewno nam pomoże. Byłoby jej przykro, gdyby Pete miał cię dalej tak prześladować. Prawdopodobnie położy temu kres. To dosyć krewka osóbka.

- Och, widzę ich. Już tu idą - powiedziała Sandy, gdy zatrzymali się przed jej drzwiami - a Pete śmieje się od ucha do ucha. On ma zamiar całkowicie mnie zniszczyć!

- Och, nie zrobi tego. Zaraz go wezmę ze sobą. Czy chciałabyś może spotkać się ze mną po tych tańcach? Moglibyśmy wypić razem drinka. A jeśli nic miałabyś ochoty na drinka, to może kawę słodową.

Roześmiała się i spojrzała w błękitne oczy Gabe'a.

- Niestety nie. Umówiłam się później na randkę.

- I wcale nie zamierzałaś mi o tym mówić!

- Przepraszam, bardzo mi przykro - powiedziała i naprawdę było jej przykro.

Jego błękitne oczy okalały długie i bardzo gęste ciemne rzęsy, łagodzące ostrość rysów twarzy. Nie zdarzyło jej się widzieć takich u mężczyzny.

Zanim Gabe zdążył jej odpowiedzieć, nadeszli Dodo i Pete. Dodo schyliła się po Pookumsa. - Cały domek jest cudowny. Nic mogę się wprost doczekać, kiedy się tu wprowadzę. Pete obiecał mi, że mi pomoże. I Pookums polubił panią! Czy to nie urocze? On nie obdarza łatwo swoją sympatią.

- Czy pani chciałaby już teraz podpisać dokumenty? - spytała Sandy.

- Oczywiście. Kiedy będę się mogła wprowadzić?

- Apartament stoi pusty. Proszę tylko podpisać dokumenty i wystawić mi czek, a wtedy ja dam pani klucz i apartament należy do pani.

- Ach, mój Boże, nie mogę się doczekać, by poznać tu wszystkich mieszkańców.

Śmiejąc się do Sandy, Gabe otworzył drzwi. Weszli do biura, załatwili konieczne formalności, żegnając się chwilę później. Sandy stanęła przy oknie zastanawiając się, czy kiedykolwiek tak się zdarzy, że będzie akurat wolna i będzie mogła przyjąć zaproszenie Gabe'a na piątkowy wieczór.

Sandy z rozkoszą ściągnęła buty, cisnęła na bok kluczyki od swojego mikrobusika i przeciągnęła się. Wróciła właśnie z miasta, dokąd zawiozła na sprawunki pensjonariuszy Casa Grande. Na zewnątrz trzasnęły drzwi od samochodu. Podeszła do okna i wyjrzała przez szybę, serce zabiło jej mocniej, gdy ujrzała Gabe'a Londona przecinającego trawnik przed jej domem. Zaciskał w ręku cały plik papierów i parł do przodu niczym burza. Widziała, że ma zaciśnięte usta i nieustępliwy wyraz twarzy. Błysk niepokoju przeszył ją całą, jak zawsze, gdy miała do czynienia z rodziną Londonów. A miała parę rzeczy do powiedzenia panu Gabelowi Londonowi, o tak!

Przez ostatnie dwa tygodnie usilnie starała się wyrzucić z serca obraz Gabe'a Londona, ale nie było to łatwe. Miał najbardziej zmysłowe oczy, jakie kiedykolwiek widziała...

I oto te najbardziej zmysłowe oczy błysnęły właśnie spod gęstych rzęs, ogarniając spojrzeniem jej żółtą podkoszulkę, wąską talię, powycierane dżinsy i gołe stopy. Jej niepokój powrócił ze zdwojoną siłą.

- Wchodzisz czy robisz tu zdjęcia?

- Przepraszam cię, twój widok mnie oszołomił.

Poczuła, jak robi jej się gorąco, ale gniew minął prawie całkowicie.

- Przeglądałem dzisiaj rachunki i odkryłem, że Pete wydal prawie całą swoją miesięczną pensję na sadzonki, rośliny i kwiaty.

- I przyjechałeś tu tylko po to, by mi o tym powiedzieć? - spytała czując, jak znów budzi się w niej gniew. - Spójrz tylko na to. Potrzebuję maczety, żeby wydostać się z domu. - Rzeczywiście, cały ganek przed jej domem okalały kwiaty, rośliny wciskały się wszędzie, wypełniały nawet wąskie prostokąty pustego miejsca między schodkami.

- Czy nie potrafisz jakoś temu zaradzić?

- Nie, choć się starałam. Przyjeżdżają tu twoją ciężarówką i kierowca zawsze mówi mi, że musi zostawić tu kwiaty. Starałam się rozdawać je wszystkim pensjonariuszom, ale oprócz kwiatów zostawiają tu rośliny o dużych rozmiarach, a apartamenty mieszkańców Casa Grande nie są zbyt wielkie. A ja przecież nie mogę skazać na zagładę żywych roślin! Zanosiłam je stałym mieszkańcom, zanosiłam przyjaciołom, zanosiłam je do kościoła. Myślałam już nawet o tym, żeby zacząć je sprzedawać, ale jeśli założę sklep z roślinami, twój brat na pewno do niego przyjdzie!

- Słuchaj, nie ja jeden sprzedaję w tym mieście rośliny. Nic mów więc do mnie takim tonem.

- To pan niech do mnie nic mówi takim tonem, panie London! Dziwię się, że w ogóle masz jeszcze swoją firmę. Połowa twoich roślin jest u mnie. Chcesz może zobaczyć ich jeszcze więcej? To proszę cię, wejdź do środka.

Gabe wszedł za nią do domu i zamarł ze zdziwienia. W wesołym, przytulnym saloniku pełno było roślin, kosze, koszyczki, wazony i donice stały wszędzie, nawet na pokrytych błękitnym perkalem krzesłach, jaskrawych czerwonych poduszkach i czerwonym, owalnym dywaniku! Cała feeria zieleni! Bluszcz na kominku, schefflera zasłaniająca palenisko, rozmaite pnącza z rodziny filodendronów spuszczające się ze stolików, monstery i fikusy oraz przepiękna diffenbachia, której olbrzymie liście pochłaniały część wpadających przez okno promieni słońca!

- Jakoś nie masz wiele do powiedzenia, Gabe!

- Jestem kompletnie ogłupiały. Nigdy w życiu niczego podobnego nie widziałem. - Pochylił głowę, a kąciki jego ust podejrzanie drżały.

- Twój brat całymi godzinami przesiaduje u Dodo. Chodzi na spacery z Pookumsem. Kto w ogóle słyszał o tym, by wyprowadzać kota na spacer na smyczy?

- Dodo zawsze tak robiła. Woziła nawet Pookumsa ze sobą na rowerze. - Gabe z trudem zaciskał wargi, by nie wybuchnąć śmiechem.

- Jeśli cię to śmieszy, to, proszę, pomóż mi. Włożę ci na głowę jedną z tych doniczek zamiast korony!

- Strasznie cię przepraszam, ale Pete jest chyba tym razem naprawdę doprowadzony do ostateczności.

- Prowadza Pookumsa ciągle wokół mojego domu. Kiedy szłam na randkę w zeszłą sobotę...

- Wydawało mi się, że mówiłaś, że przez tego faceta z Waszyngtonu nie chcesz się spotykać z innymi mężczyznami?

- Mówiłam za dużo - powiedziała cichutko. - Zresztą to prawda.

- Poszłaś na randkę dwa tygodnie temu w piątek, w zeszłym tygodniu - w sobotę, musiałaś chyba wyrzucić już z pamięci swojego senatora. - Błękitne oczy spojrzały na nią z uwagą, a ona odwróciła wzrok.

- Skąd wiesz, że to był senator Tarleton?

- Od Pete'a. Zakochałaś się w kimś, z kim się teraz umawiasz?

- Jak na mężczyznę, który przyjechał zasięgnąć informacji o roślinach, zadajesz bardzo osobiste pytania. Mężczyźni, z którymi się umawiam, to po prostu moi przyjaciele.

- Mężczyźni?

- Przyjaciele - podkreśliła z uporem. - Z mojej piątkowej randki nic zresztą nie wyszło. Mój przyjaciel obraził się, bo myśli, że umawiam się też z Pete'em. Jeff nie zadzwonił więcej, a Clay chce się z Pete'em bić.

- Clay, Jeff, Pete... wspaniała zasłona! - Spojrzał na nią z ukosa.

- To tylko moi przyjaciele. Znam Claya od czasów szkolnych, z Jeffem chodzę razem do kościoła. To nic nie znaczy. Dlaczego zresztą miałabym ci się tłumaczyć z mojego życia uczuciowego?

- Ponieważ żywo mnie to interesuje.

- A nie powinno - odpowiedziała, ale wyzwanie pobrzmiewające w jego głosie sprawiło, że przez moment nie mogła złapać tchu.

- Nie mogłabyś jakoś postarać się przekonać Pete'a, że zakochałaś się po uszy w jednym z tych facetów, z którymi się spotykasz?

- To zwyczajna strata czasu. Pete chowa się w krzakach, skrada z Pookumsem na smyczy i podsłuchuje moje nocne rozmowy. Dobrze wie, że to tylko moi przyjaciele, Doprowadza mnie do szaleństwa!

- Myślę, że Dodo mogłaby jakoś mu to wyperswadować.

- Twoja babcia? Akurat! - Sandy załamała ręce. - Rozmawiałam z nią i wiesz, co mi powiedziała? Poklepała mnie po kolanie i powiedziała: „To właśnie ciebie potrzebuje nasza rodzina"! Rozumiesz to?

- Rumieniec pokrył gwałtownie jej policzki, zorientowała się, jak można interpretować jej słowa, i błyskawicznie starała się zmienić temat. - Dlaczego nie miałbyś zabrać z powrotem tych roślin? Mógłbyś przecież ponownie je sprzedać.

- Sandy, co ona jeszcze powiedziała?

Miała wrażenie, jakby dwa jasne, błękitne promienie lasera próbowały przeciąć jej czaszkę i dostać się do mózgu. Mruknęła coś do siebie.

- Nie słyszę. Mów głośniej.

Nie było nadziei na ratunek, wyznała więc niechętnie:

- Powiedziała, że wasza rodzina potrzebuje kogoś takiego jak ja, „kobiety, która naprawdę ma serce".

- Nie mów! - Zmrużył oczy i pochylił się ku niej bliżej.

Poczuła zapach świeżej żywicy, igliwia i sosnowych szyszek. Wciągnęła go głębiej w nozdrza, zapominając o gniewie, złości i całym bożym świecie. Powiedziała miękko: - Zawsze tak ładnie pachniesz.

- Pracuję wśród roślin.

- Pachniesz jak listki osiki i gałązki świerkowe w pogodny dzień... - Pochylił się jeszcze bliżej nad nią i w ogóle nie mogła już złapać tchu. - Och! - szepnęła tylko, gdy spojrzała mu w oczy.

- Sandy - powiedział zduszonym tonem - pamiętam doskonale, jak to jest trzymać cię w swoich ramionach. To bardzo miłe uczucie, bardzo bardzo miłe. - Przygarnął ją do siebie a jego usta natrafiły na jej wargi.

Czuła się równie cudownie jak wtedy, za pierwszym razem. Było jeszcze cudowniej, niż to zapamiętała. Odchyliła głowę do tyłu i zamknęła oczy, a jej dłonie gładziły jego pierś, muskając napięte mięśnie i gorącą skórę.

Jego usta zawładnęły jej ustami, jego język wtargnął do wnętrza jej ust i w jej żyłach eskplodowało coś z nieopisaną siłą. W uszach czuła przyspieszone pulsowanie krwi, gdy topniała w jego objęciach. Przytulił ją tak blisko do siebie, że czuła, jak szybko bije jego serce, coraz szybciej i szybciej. A całował ją coraz goręcej... W tym momencie Gabe London, sam o tym nic wiedząc, raz na zawsze utracił status „zwykłego przyjaciela".

Oprócz kołatania własnego serca i głuchego bicia serca Gabe'a, Sandy usłyszała - choć nie od razu

- jeszcze jakieś uporczywe stukanie. Zupełnie nieprzytomna oderwała się od Gabe'a i machinalnie spojrzała w okno. Z nosem przylepionym do szyby stała tam Dodo, śmiejąc się i machając do nich ręką.

- Dodo! A niech to diabli! - Gabe pobiegł otworzyć drzwi, ale Dodo wsiadła już na swój rower i odjechała.

Zakłopotanie Sandy zmieniło się w rozbawienie.

- Ona jest jeszcze gorsza od Pete'a. Nic mogę w to uwierzyć, ale ona chyba chciała, żebym umówiła się z Pete'em, a ty żebyś przestał mnie całować.

Spojrzał na nią naburmuszony.

- To wcale nie jest śmieszne.

- Gdzie podziało się twoje poczucie humoru, jeszcze parę minut temu wszystko cię tu śmieszyło?

- Nie podoba mi się, jak ktoś przerywa mi najcudowniejszy pocałunek, jaki mi się trafił w życiu! Jej puls znowu przyspieszył.

- Wracając do tego, co ci mówiłam na temat Pete'a, zanim nie zmieniłeś tematu...

- Moje pocałunki uważasz za zmianę tematu? I czy rzeczywiście rozmawialiśmy wtedy o moim braciszku? Przypomnij sobie dokładnie - powiedział czule i podszedł do niej bliżej.

Cofnęła się i spróbowała nadać swemu głosowi normalne brzmienie.

- No dobrze, ale chciałabym, żebyś wiedział, że on mnie obsypuje nic tylko roślinami. Chodź ze mną.

Wyszła z pokoju, a Gabe chcąc nic chcąc musiał pójść za nią do kuchni. Na stole leżało pięć wielkich pudeł czekoladek.

- Na Boga, dzieciak musiał spłukać się dla ciebie co do grosza! Dwie dziewczyny dzwoniły do niego w tym tygodniu prosząc, by oddzwonił. Boję się, że jeśli się z kimkolwiek nie umówi, to wpadnie w obłęd.

- Pragnęłabym z całego serca, żeby one tu zadzwoniły. Podarowałabym im różne rośliny i oczywiście czekoladki. Nie oddałam ich, ponieważ wielu naszych pensjonariuszy nie może jeść słodyczy. Masz, weź pudełko. Dodo mówiła, że powinieneś trochę przytyć.

- Uważasz, że jestem za chudy? - spytał niewinnie.

- Niezupełnie.

- Nie miałaś okazji się przyjrzeć.

Miała nadzieję, że się nie zarumieni, ale się zarumieniła i wiedziała, że on to widzi.

- Przyjrzałam się - powiedziała odważnie. - Proszę cię, zrób coś ze swoim bratem. Starałam się mu wytłumaczyć. Próbowałam się gniewać. Wszystko na nic. Jest uparty jak osioł. Koszmarnie głupi, tępy, bezmyślny osioł!

Oboje roześmieli się. Gabe położył dłonie na jej ramionach. Gładził je leciutko, pieszcząc skórę samymi opuszkami palców. Całe jej ciało przeszywało rozkoszne mrowienie, marzyła, by poczuć znów na swych ustach dotyk jego warg.

- Naprawdę już nie wiem sama, jak mogłabym się od niego uwolnić. Spojrzał poważnie w jej oczy.

- Za to ja wiem. Jeśli będziemy się przez jakiś czas spotykać, jeżeli Pete zorientuje się, że jestem tobą na serio zainteresowany, to przestanie w końcu być taki dokuczliwy.

- Och, nie!

- Ależ tak! To znakomite rozwiązanie problemu.

- A co z tą cudowną rudowłosą Joan?

- Jakoś to jej wytłumaczę. To inteligentna dziewczyna. Zresztą poza mną spotyka się z kimś jeszcze.

- A co z Clayem? Jak jemu mam wytłumaczyć, że zostanie sam?

- Spróbuj, jeśli jest rzeczywiście twoim przyjacielem, zrozumie cię na pewno.

- Jeff nie zrozumie.

- Widocznie żywi do ciebie mniej przyjacielskie uczucia niż Clay.

Przesunął dłonie w górę. Gdy dotykał jej szyi, poczuła się tak, jakby płonęła. Kuchnia stała się straszliwie gorąca, jej wargi - straszliwie suche. Pochyliła głowę, a jej złote włosy opadły na jego nadgarstki. - Uważasz ten pomysł rzeczywiście za dobry?

- Najlepszy z możliwych.

- Może to rzeczywiście przyniesie jakiś skutek. Jak myślisz, ile czasu nam to zajmie? Powinnam uprzedzić Claya i Chipa.

- Jakiego Chipa?

- To jeszcze jeden mój przyjaciel.

- Dużo masz tych przyjaciół.

- Znam ich wszystkich od lat - wyjaśniała przyglądając się jego rękom. - To co, jak sądzisz, jak długo potrwa ta mistyfikacja?

- Myślę, że najwyżej dwa lub trzy tygodnie.

- No cóż, jestem doprowadzona do rozpaczy posunięciami Pete'a, więc skoro nie ma innego wyjścia - spróbuję.

- Och, dziękuję! Dotknęła lekko jego brody.

- Ale między nami niczego to nie zmienia!

Jego dłonie ześliznęły się w dół, objął ją w talii i przyciągnął do siebie.

- Weź pod uwagę, jakiego zadania się podejmuję. Przeznaczmy może na to cztery tygodnie, w takim czasie na pewno nam się uda.

- Muszę przyznać, że doceniam twe wielkie poświęcenie - zauważyła nie bez ironii. Przyciskał ją do siebie coraz bliżej, brakowało jej tchu. Widziała w jego oczach wesołe ogniki, żar i

podniecenie jednocześnie, i serce biło jej coraz szybciej, szalone i niespokojne.

- Jestem gotów na wszelkie ofiary, by pomóc młodej damie i przynieść jej ulgę w strapieniu. - Dotknął wargami jej skroni. - I cztery tygodnie wydają mi się na to - przesunął językiem po jej uchu, a ona zamknęła oczy - dość krótkim terminem. Musimy zrobić wszystko, by zniechęcić Pete'a... - Jego język zagłębił się w jej uszku na dobre.

- Nie jesteś zwolennikiem tracenia na próżno czasu - powiedziała zduszonym szeptem.

- Im szybciej go przekonamy, tym szybciej pozbędziesz się kłopotów. Otworzyła szeroko oczy i spojrzała na niego badawczo.

- I tym szybciej będziesz mógł wrócić do Joan. Czy jesteś pewny, że ona wszystko to zrozumie?

- Moje życie należy do mnie. A ona rzeczywiście jest kobietą bardzo wyrozumiałą. Zresztą usłyszysz sama. - Wziął do ręki słuchawkę telefonu i zaczął wybierać numer.

- Hej, nie rób tego, nie chcę tego słyszeć... - Usiłowała przerwać połączenie.

Gabe tak ustawił telefon, że Sandy nie mogła mu przeszkodzić. - Czy mógłbym prosić Joan Zelinski?

- To są sprawy między wami, to zbyt osobiste, nie chcę tego słuchać - prosiła.

- Cześć Joan. Jesteś zajęta?

Sandy wyszła z pokoju, zatrzymując się dopiero na ganku. Nie potrafiła być świadkiem podobnej rozmowy, niezależnie od tego, jak bardzo wyrozumiała i przyjacielsko nastawiona była Joan Zelinski. Za chwilę drzwi uchyliły się i mocna ręka schwyciła ją za ramię i wciągnęła do środka.

- Co za głuptas z ciebie.

- To wasze sprawy!

- Nie ma nic przeciwko temu. Mamy wręcz jej błogosławieństwo. Poza tym umówiła się już z kimś na piątek wieczór. Uważa mnie za takiego samego stukniętego pracusia jak mój ojciec i chyba chętnie by się mnie w ogóle pozbyła.

- Rzeczywiście jesteś aż takim fanatykiem pracy?

- Czy ja wiem? - Wzruszył ramionami. - Jeśli mam być szczery, to praca w szkółce bardzo mnie pochłania. Strasznie mi na tym zależy, żeby moja firma odniosła sukces. Zacząłem w ubiegłym roku, w . styczniu. W zimie pracowałem mało, bo nie było za wiele do roboty. Teraz po prostu jest sezon, a to jest sezonowa praca.

Obrócił się i uśmiechnął.

- A wracając do pracy, okropnie długo mnie tam nie było. Oczywiście jest jeszcze Pete, ale nigdy go tam nie ma, kiedy mnie tam nie ma.

- Właśnie, stale siedzi u Dodo. Je z nią śniadanie, lunch, kolację. Tak jest codziennie... - Przyszła jej do głowy myśl, że może i oni mogliby...

- Więc i my jedzmy razem, kiedy tylko będziemy mogli. Im szybciej go przekonamy, tym lepiej, co ty na to?

- Nie gotuję najlepiej! - Roześmiała się.

- To będzie chyba najśmieszniejsze zobowiązanie, jakiego się kiedykolwiek podjąłem - powiedział miękko.

- Może zbyt gwałtownie to wszystko obmyśliliśmy - zastanawiała Się jeszcze Sandy. - Ty jesteś bardzo zajęty. Ja jestem bardzo zajęta. Nie chciałabym wyjść z tego wszystkiego z zupełnie rozdartym sercem.

Jego błękitne oczy odrobinę jakby pociemniały.

- Czasami trzeba w życiu stanąć oko w oko przed jakąś niewiadomą. Podjąłem ryzyko otwarcia szkółki i ogrodu. Teraz podejmuję się również pewnego ryzyka, weź pod uwagę, że i ja mogę mieć przez ciebie złamane serce.

- Szczerze wątpię. Jesteś mocniejszy ode mnie, starszy, bardziej doświadczony.

Nie dał jej powiedzieć nic więcej. Zaczął ją całować i to było dosłownie cudowne. Oboje poczuli, że zgodzili się podjąć równorzędne ryzyko. Oboje myśleli, że czyni to ich plany jeszcze bardziej ekscytującymi. Sandy czuła muskularne uda Gabe'a, gdy przyciskał ją namiętnie do siebie, i całe jego długie ciało, nachylone lekko ku niej. Zarzuciła mu nagle ręce na szyję i oddała pocałunek, równie gorąco, jak on całował ją przed chwilą."

Gdy oderwali się od siebie, Gabe wyglądał na tak oszołomionego, jak ona czuła się oszołomiona. Przyglądali się sobie zdumieni.

Dzwonek telefonu brutalnie przerwał ten nastrój, któremu oboje ulegli. Czar prysł. Nie przestając patrzeć na Gabe'a, Sandy sięgnęła po słuchawkę i usłyszała głos babci.

- Sandy, w mojej jadalni zepsuło się światło.

- Bardzo mi przykro, babciu.

Gabe ma najbardziej błękitne oczy, jakie u kogokolwiek widziała, a kiedy się czymś przejmuje, jego oczy ciemnieją i wyglądają jak wiosenne niebo przed burzą.

- Czy dobrze się czujesz?

- Co mówisz? Ach tak, świetnie.

To mało powiedziane, pomyślała. Przed chwilą całowała się wprost nieprzytomnie.

- Co mam zrobić?

Gabe dotknął jej policzka, przeciągając palcami aż do jej szyi. Nagle przyszło jej na myśl, że Gabe London może mieć zupełnie inne pojęcie o jej zachowaniu niż ona sama.

- Sandy, jesteś tam?

- Hmm? Jestem, babciu. - Starała się skupić uwagę na tym, co przed chwilą usłyszała. - Czy chcesz, żebym wezwała elektryka?

- A mogłabyś? I przyjdź, proszę, do mnie. Nic będę mogła wpuścić go do domu, jak będę tu sama.

- Pan Thompkins jest bardzo solidny. Przychodzi do nas od lat.

- Sandy, przyjdź. Będę przerażona, jak będę musiała go wpuścić do tego wielkiego domu.

- Dobrze. I zawiadomię cię, o której godzinie on przyjdzie.

- A czy po drodze mogłabyś wpaść do sklepu i kupić mi mały karton mleka i odrobinę chleba?

- Oczywiście, kupię. Może pan Thompkins nie będzie miał dzisiaj czasu. Zadzwonię do niego i zaraz oddzwonię do ciebie. - Odłożyła słuchawkę i spróbowała zebrać myśli. - Gabe, wpakowaliśmy się chyba w kabałę.

- Mam nadzieję.

- Czy mógłbyś mnie posłuchać? - Odwróciła głowę tak, by jego palce oderwały się od jej ucha.

- Gabe, chciałabym żebyś mnie dobrze zrozumiał.

- Tak, o pani.

Zaczerpnęła głęboko oddech, starając się patrzeć gdziekolwiek, byle nie w jego błękitne oczy. Gdziekolwiek, byle nie na jego kuszące usta. Westchnąwszy, utkwiła wzrok w jego białej trykotowej podkoszulce.

- Zgodziłam się na randki - powiedziała - ale nie na romans. To, co konieczne, by przekonać Pete'a, ale nic więcej.

- To, co konieczne - powtórzył, ukrywając śmiech. - . Jestem strasznie staromodna.

- Jesteś? Naprawdę? - Jego język dotknął koniuszka jej warg, a potem cały zawładnął jej ustami. Tym razem pocałunek okazał się jeszcze gwałtowniejszy niż poprzedni.

- Mój Boże, ty naprawdę potrafisz całować! - wyszeptała zupełnie zatracona, nie mogąc złapać tchu.

- Myślę - odparł z czułością - że następne cztery tygodnie będą o wiele bardziej zabawne niż przypuszczałem. Będą zabawniejsze niż to, co mi się przytrafiło w ciągu wielu ostatnich lat.

- Miałam takie samo uczucie, kiedy znalazłam się na szczycie Connors Building.

- To jest miejsce, skąd można podziwiać całą okolicę. Piękne widoki i starannie ogrodzony balustradą taras. Zabawnie i bezpiecznie.

- Zabawnie i bezpiecznie. To rzadko idzie w parze.

- Sandy, nie ma żadnego ryzyka, nie bój się. Chodź, staniemy pod miłorzębem, obejmiesz mnie czule i pocałujesz na pożegnanie.

Wziął ją za rękę i poszli razem, kierując się w stronę miłorzębu. Sandy czuła się jak odurzona; odkąd Gabe pierwszy raz ją pocałował, wiedziała, że nic ma dla niej odwrotu. Samochód Pete'a hamował właśnie przed drzwiami apartamentu Dodo i w tym momencie dopiero zrozumiała, dlaczego Gabe prosił ją, by wyszli z domu.

- Przyjechał tu na lunch.

- Kto? - zapytał, obejmując ją w talii. Zmarszczyła brwi zdziwiona.

- Jak to kto? Twój brat. Nie widziałeś go, jak przyjechał? Nie słyszałeś samochodu?

- Nie, wcale. Prawdę powiedziawszy, mój brat był ostatnią osobą, która mogłaby przyjść mi teraz na myśl.

- W takim razie po co w ogóle tu wyszliśmy?

- Bo to jest po prostu cudowne miejsce. Sama mówiłaś, że w miłorzębach drzemie jakaś magiczna moc. - Śmiejąc się, opuścił oczy i popatrzył na nią w jakiś szczególny, niesłychanie zmysłowy sposób.

Sandy nie mogła złapać tchu. Stojąc na powietrzu, pod koroną miłorzębu, z włosami rozwiewanymi przez wiatr, miała wrażenie, że zaraz udusi się z gorąca. W całym ciele czuła ból. Głowa ciążyła jej straszliwie, więc odchyliła ją do tyłu.

Wargi Gabe'a musnęły lekko jej wargi.

Wtedy usłyszeli głęboki głos, ktoś krzyczał ochryple: - Wiedziałem, wiedziałem!

Sandy odskoczyła w tył, rozejrzała się i zobaczyła Pete'a biegnącego w ich stronę i wymachującego pięścią.

Rozdział 5

- Oho, mój młodszy braciszek strasznie się gniewa - zauważył Gabe ze śmiechem. - Mógłbym sprawić mu lanie, ale nic chcę go bić. A on zdaje się ma dziką ochotę na awanturę.

- Gabe ruszył w kierunku samochodu. - Wiele hałasu o nic. Powiedz mu, że idziemy na randkę.

- Sam mu powiedz! Gabe'ie London! Zostawiasz mnie z nim samą?

Gabe pokonał biegiem ostatni kawałek dzielący go od samochodu, błyskawicznie go uruchomił i odjechał z rykiem silnika. Pete nie zdążył go dopaść, przeznaczony dla Gabe'a cios zawisł w powietrzu.

Gdy Pete odwrócił się do Sandy, wzruszyła tylko ramionami. - Porozmawiaj lepiej ze swoim bratem - uprzedziła.

- Nie możesz być w nim zakochana!

Nic nie mówiąc, ruszyła w stronę domu, lecz Pete dogonił ją i zastąpił jej drogę.

- Jesteście umówieni dziś na wieczór? - zapytał gorączkowo.

- Nie - odpowiedziała, wymijając go i próbując dostać się do domu.

- A może na piątek?

- Niewykluczone. Dziękuję ci za bluszcz, który dostałam rano, ale czy mógłbyś przestać już posyłać mi następne rośliny? Ledwo mogę poruszać się po mieszkaniu.

Usłyszeli jakieś piski i brzęki i w polu ich widzenia pojawiła się Dodo na swoim rowerku. Przed nią w koszyku dumnie siedział Pookums, a wiatr rozwiewał jego rude futerko.

- Muszę już iść - zauważyła Sandy, starając się go wyminąć.

- Sandy, spotkaj się ze mną dziś wieczorem. - Pete rzucił się przed nią.

- Wybacz, ale gram dzisiaj w warcaby z panem Paytonem i panią Fenster.

- To nie jest sposób na spędzenie wieczoru.

- Równie dobry jak każdy inny. Ty spędzasz wieczory, spacerując z Pookumsem.

- Tylko po to, by ciebie zobaczyć. - Nachylił się, chcąc ją objąć, ale uchyliła się i pomachała ręką do Dodo.

Zaraz potem energicznie ujęła Pete'a pod ramię i zaprowadziła do babci.

- Witaj, Dodo. Pete chciałby właśnie wziąć Pookumsa na spacer.

- Będę u ciebie za minutę, Dodo.

- Petey, weź już ode mnie Pookumsa. Zmęczyła go ta jazda. I przyjdź pomóc mi przynieść rzeczy ze sklepu.

- Babciu, masz przecież tylko taką małą torbę. Pookums jest cięższy od tych twoich zakupów.

- Młody człowieku, czyżbyś nie chciał pomóc mi w niesieniu mojej ciężkiej torby?

- Ależ tak, tak, moja droga babciu.

Z miną cierpiętnika - Pookums miał równic cierpiętniczy wyraz pyszczka - Pete wziął do ręki torbę z zakupami i pomaszerował obok jadącej wolno na swoim rowerku Dodo. Wszyscy troje udali się w stronę jej domku. Dodo obejrzała się jeszcze na Sandy i mrugnęła do niej porozumiewawczo.

Sandy weszła do siebie, oparła się ciężko o drzwi i zamknęła oczy. Cztery tygodnie. Jak będzie wyglądało jej serce po ich upływie? Na wspomnienie pocałunków Gabe'a ugięły się. pod nią kolana. Może zresztą właśnie tego potrzebowała, by wyrwać z duszy ostatnie bolesne, nieco już wyblakłe przebłyski swej dawnej miłości do Setha?

To, to przyciągało ją do Gabe'a Londona, było jakimś niewytłumaczalnym, niewątpliwym i niepohamowanym oczarowaniem. To właśnie dlatego każde jego słowo i każdy gest nabierały nagle jakiegoś wyjątkowego znaczenia. Z taką samą jasnością, z jaką mogła określić odcień jego włosów, czuła, że i on uległ temu tajemniczemu nastrojowi. To była zniewalająca, tajemnicza siła, magiczny urok, któremu poddała się po raz pierwszy w życiu i którego nic odczuwała nigdy w kontaktach z Sethem. Znała Setha od dziecka, ale choć tak ciężko było jej pogodzić się z jego odejściem, nigdy nie łączyła ją z nim podobnie magnetyczna i dzika namiętność, jaką od razu odkryła, gdy po raz pierwszy pocałował ją Gabe.

Potrząsnęła parę razy głową, tak jakby ten ruch mógł pomóc jej rozjaśnić splątane myśli i poszła do kuchni zadzwonić do elektryka. Zamiast lunchu postanowiła zjeść trochę wiejskiego sera, ale gdy tylko usiadła do stołu, zadzwonił telefon.

- Cześć! - odezwał się w słuchawce aksamitny bas.

- Co za tchórz z ciebie, Gabe.

- Ja tylko nie lubię przemocy. Szczególnie wtedy, gdy to ja jestem nią fizycznie zagrożony. A jak było? Bardzo ciężko?

- Okropnie, do momentu, kiedy to wyzwoliła mnie twoja wspaniała babcia. Swoją drogą, co za rycerz z ciebie, zostawić damę oko w oko ze smokiem, rzucić na pastwę losu...

Odpowiedział jej zduszony chichot.

- Jedno spojrzenie ogromnych, zielonych oczu damy i smok traci całą swą moc! Wielkie mi niebezpieczeństwo!

- Coś mi się wydaje, że przez najbliższe cztery tygodnie może ci się nie udać wyciągnąć mnie na randkę. Zaczynam rozumieć, dlaczego Joan Zieliński tak łatwo się zgodziła na rozstanie z tobą!

- Pamiętaj o naszych planach. Może jednak przyszłabyś do mnie dziś wieczorem? Dla ogrodników trwa teraz gorący sezon. Muszę zostawać tu po godzinach. Jeśli przyszłabyś do mnie, poszlibyśmy razem coś zjeść gdzieś w pobliżu.

- Nie mogę, gram dziś w warcaby z Dodo, panią Fenster i panem Paytonem.

- Sandy, naprawdę jesteś słodka. Może w takim razie jutro?

- Bardzo chętnie.

- Cieszę się, do jutra, Sandy.

Odłożyła słuchawkę, czując dreszcz podniecenia.

Następnego dnia wieczorem Sandy włożyła lekką letnią bladoniebieską suknię bez pleców i ażurowe sandałki. Upięła włosy na czubku głowy i zrobiła delikatny makijaż, a ubierając się i malując cały czas myślała o Gabe'ie, o jego uśmiechu i chrapliwym, podniecającym głosie.

Zadzwonił telefon, podbiegła do niego jak na skrzydłach.

- Cześć, Sandy.

Jak to możliwe, by glos w słuchawce brzmiał tak sexy? Ze wzruszenia ledwo mogła wyszeptać: - Cześć. Roześmiał się czule.

- Nie mogę już dłużej czekać. Jesteśmy tu zawaleni robotą. Nie mam pojęcia, kiedy będę mógł zamknąć. Wyzwolę się stąd, jak tylko będę mógł najszybciej.

- Jadłeś już kolację?

- Nie, zjemy jak skończę, jeśli dasz radę poczekać tak długo.

Kiedy wyraziła zgodę, powiedział: - No to do zobaczenia - i wyłączył się. Taka krótka rozmowa, zaledwie parę słów, a jej puls bił jak oszalały, jak rozpędzony rowerek Dodo, pomyślała.

Po drodze do Ogrodu i Szkółki Londona Sandy kupiła dwa hamburgery i dwie tabliczki czekolady w barze szybkiej obsługi. Gdy wysiadała z samochodu, Gabe wyjaśniał właśnie jakiemuś klientowi, jaki gatunek trawy powinien posiać. Pomachała mu ręką na powitanie, a on gestem zaprosił ją do biura. Zjawił się tam zdyszany po kilku chwilach. Na beżowej koszuli miał ślady ziemi, jego ręce i dżinsy pobrudzone były gliną. Zaschnięta grudka przylgnęła też do jego policzka. Na jego widok serce podskoczyło jej do gardła, a całe biuro rozświetliło się dla niej pod wpływem jego uśmiechu.

- Cześć! Czy to naprawdę ty, czy moja wyobraźnia płata mi figle?

- To naprawdę ja. Z hamburgerami i czekoladą. Wszystko realne. Można dotknąć i jeść.

- Zielone oczy, różowe wargi. Kto tu pragnie coś jeść?

Uśmiechnęła się, ale jej serce nic uspokoiło się wcale. Miał tak kuszące usta, takie ekscytujące oczy...

- Sandy! - wyszeptał, przeskoczył biurko, złapał ją w ramiona i usiadł z nią razem, sadzając ją sobie na kolanach i obejmując z niezwykłą czułością.

- Gabe! - w jej głosie zabrzmiało ostrzeżenie.

- Wykonuję tylko moje obowiązki. To wszystko dla Pete'a...

- Gabe, widziałem... - Pete zjawił się nieoczekiwany.

Sandy wyzwoliła się z objęć Gabe'a i wstała, cala zarumieniona. Czuła się winna, że dała się zaskoczyć w tak kłopotliwej sytuacji.

- Cześć, Sandy - powiedział Pete, patrząc na nią uważnie. Był silnie poruszony. - Chciałbym z tobą pomówić, Gabe.

Gabe rozłożył ręce.

- Kiedy tylko zechcesz.

- Nie teraz, później. Co ty tu robisz, Sandy?

- Umówiliśmy się na randkę - Gabe powiedział spokojnie. Wstał, podsunął Sandy krzesło i pomógł jej usiąść.

Pete zacisnął wargi. Ukląkł gwałtownie przy jej kolanach. - Wybrałaś niewłaściwego brata - wyszeptał jej do ucha. - Łamie serce każdej kobiecie, która poświęci mu swój czas. Jest wymagający, niestały, małostkowy, zimny, egoistyczny, nieczuły. To fanatyk pracy...

- Pete, to nie jest miłe. - Sandy potrząsała głową, naprawdę zmieszana.

- Bo on nie jest miły Ma zupełnie wariackie przyzwyczajenia...

- Czy mógłbyś wyjść łaskawie z mojego biura? - Gabe warknął ostrzegawczo, ale Sandy była pewna, że w ten sposób tylko ukrywa swe rozbawienie.

- Jakie wariackie przyzwyczajenia? - spytała cichutko.

- Może byś przesadził te ozdobne pigwy? Powinny być bardziej z przodu, obok cukrowych klonów.

- No i czy to nie wariat? - powtórzył Pete i zniknął za przepierzeniem.

- Co ty takiego robisz, co on uważa za wariackie?

- No wiesz! Pomyśl o jego wariackich wyczynach. Jestem zupełnie normalnym, przeciętnym facetem.

- Tak, oczywiście, normalnym i przeciętnym - odpowiedziała, myśląc o jego pocałunkach.

- Cóż jest takiego nienormalnego w moim zachowaniu, że aż się zaczerwieniłaś?

- Czy chciałbyś kawałek czekolady?

- Uwielbiam czekoladę. Proszę, odpowiedz mi.

- Czy czekasz na komplementy?

- Oczywiście, jeszcze jak!

Roześmiała i pogłaskała go po policzku, drżąc cała z emocji, choć była to tylko niewinna pieszczota.

Pochylił się nad nią bliżej i popatrzył jej prosto w oczy.

- Nie powiedziałaś mi jeszcze, na czym polega moja inność.

Sandy straciła resztki opanowania. Widziała tylko jego błękitne oczy. I cudownie kształtne usta.

- Nikt nie potrafi całować tak jak ty - wyszeptała.

- Czy musisz mówić mi to teraz, kiedy nie mogę cię dotknąć? - jęknął, podnosząc w górę pobrudzone ziemią ręce.

- Chciałeś wiedzieć. Poza tym, to już na pewno i tak mnie pobrudziłeś. A teraz idź się umyj. To nie jest zaproszenie - ostrzegła ze śmiechem. - A przy okazji, przywiozłam z powrotem trochę waszych roślin. Są w samochodzie.

- Są twoje. Zatrzymaj je.

- Hamburgery będą zupełnie zimne.

- Mnie już jest zimno. - Złapał ją i objął.

- W czerwcu? No tak, jest tylko osiemdziesiąt jeden stopni Fahrenheita w cieniu. Sprawdzałam! Oboje wybuchnęli śmiechem i Gabe poszedł się umyć. Zjedli hamburgery i czekoladę i Gabe

wrócił do pracy, a Sandy postanowiła rozejrzeć się po jego królestwie. Wędrowała wzdłuż długich szeregów inspektów, podziwiając szczególnie delikatne, różowe kwiaty werbeny i szkarłatne kielichy clematisów. Starała się unikać spotkania z Pete'em, ale był tak zajęty, że nie było to trudne. Mimo późnej pory, klientów wciąż przybywało i wszyscy pracownicy Gabe'a, włącznie z nim samym, mieli pełne ręce roboty. Pomogła nawet kilku osobom wybrać odpowiednie kwiaty i Gabe był nią wprost zachwycony.

- Sandy, ty tyle wiesz o kwiatach, że moi niektórzy pracownicy mogliby się od ciebie uczyć.

- Troszkę wiem.

Roześmiał się szeroko i przez następne dwie godziny Sandy była równie zajęta, jak pozostali zatrudnieni u Gabe'a ogrodnicy.

- Sandy, pracujesz tak samo ciężko jak my. Czyżbyś wolała taką randkę od kolacji i teatru czy kina? - spytał ją w pewnej chwili Pete.

- Lubię czuć się potrzebna.

- Och, Sandy, Sandy, to ja cię potrzebuję! - Pete wypuścił rączki taczek i chwycił ją w objęcia. - Sandy, nie mogę spokojnie myśleć, nic mogę pracować.

- Młody człowieku, nie chciałbym przerywać, ale czy moglibyśmy zabrać nasze derenie i forsycje? Jakaś para zatrzymała się parę kroków od nich obok samochodu z otwartym bagażnikiem. Sandy

zarumieniła się i wysunęła z ramion Pete'a.

- Oczywiście, przepraszam państwa, ale tak bardzo ją kocham.

Kończył się wieczór i powoli nadchodziła noc, gdy Gabe mógł wreszcie zamknąć swoją szkółkę. Dodatkowe trzydzieści minut pochłonęły różne czynności, które koniecznie trzeba było jeszcze wykonać, i w końcu koło dziesiątej zostali wreszcie sami.

- Musisz być zupełnie wykończony - zauważyła Sandy. - O której godzinie zaczynasz pracę?

- O siódmej. Muszę być tu wcześniej, żeby spokojnie przejrzeć papiery i zorientować się w zamówieniach.

- To znacznie więcej niż nakazuje obowiązek. Myślę, że mogę już iść do domu. Chwycił ją za ramię.

- Potrzebuję choć odrobiny odprężenia i wypoczynku. Nie odchodź.

- Dobrze. - Jak mogłaby odmówić tym błękitnym oczom, temu pieszczotliwemu głosowi?

- Chodźmy do mnie, żebym się mógł trochę odświeżyć, a potem zadecydujemy, co robimy dalej. - Zdjął listek z jej włosów. - I dziękuję ci za pomoc.

- To była przyjemność. Lubię rośliny. W granicach zdrowego rozsądku - dodała pospiesznie. - Nigdy nie woziłam ich samochodem.

- Zabierz je z powrotem. Są twoje. Najpierw odstawimy do domu twój samochód.

- W porządku. Uśmiechnął się do niej.

- Nie sprawiasz trudności. Jesteś rzeczywiście kobietą o wielkim sercu. Zarumieniła się.

- . Żałuję, że ci powtórzyłam to, co powiedziała Dodo.

Roześmiał się i zatrzasnął drzwi jej samochodu. Sandy dojechała do domu, zaparkowała na podjeździe i wskoczyła do jego czarnego samochodu. W dwadzieścia minut później siedziała w saloniku Gabe'a, a on sam poszedł się umyć i przebrać.

Rozglądała się po schludnie utrzymanym mieszkaniu, które wyglądało jak wzorcowy apartament w magazynie meblowym. Było piękne i... wydawało się niezamieszkałe. Każdy drobiazg miał swoje miejsce, rośliny były zdrowe, magazyny ilustrowane leżały równym rzędem na szerokim szklanym blacie stolika do kawy. Stoliczki z wiśniowego drzewa po obu bokach skórzanej brązowej sofy były sterylnie czyste, pozbawione jakiegokolwiek osobistego akcentu.

Nagle Gabe pojawił się w drzwiach, a ona westchnęła głęboko. Miał wilgotne włosy, rozpiętą pod szyją niebieską koszulę i ciemne spodnie, które opinały jego wąskie biodra. Poczuła, jak na jego widok mocno zabiło jej serce. W kącikach jego ust pojawił się nieśmiały uśmiech. Usiadł obok niej, wziął ją w ramiona i pocałował.

Objęła go i oddała mu pocałunek.

- Nie musisz mnie całować. Pete nie wie, co tu się dzieje.

- Nie całowałem cię po to, żeby zrobić na nim wrażenie - powiedział niskim głosem.

- Wiesz, jeśli tak mnie będziesz całował przez cztery tygodnie, to mogę wpaść w nałóg.

- Ja już wpadłem - powiedział, przysuwając się bliżej.

- Już słyszę syreny alarmowe. Czy nie zapuszczamy się na zbyt głęboką wodę?

- Myślę, że podczas pierwszego spotkania wpadliśmy do oceanu.

- I ty to zauważyłeś - westchnęła, czując jak serce pochodzi jej do gardła.

- Jesteś słodka, ale czasem mówisz za dużo.

- Kto mówi? - spytała gwałtownie, zbliżając usta do jego ust. Objął ją mocno, a ona przytuliła się do niego.

Po kilku minutach ułożył ją na sofie i wpatrując się w nią z góry, dotykał palcem jej twarzy.

- Dobrze, że zamówiłaś te miłorzęby. Inaczej nigdy bym cię nic poznał.

Czując, jak od każdego dotknięcia jego palca przeszywa ją dreszcz, patrzyła na niego w milczeniu, i wsłuchiwała się w bicie własnego serca. Niewiarygodnie długie rzęsy, prosty nos, lekko wystające kości policzkowe - rysy twarzy, które były wyraziste, męskie i pociągające. Niebezpiecznie pociągające. Cztery tygodnie, przypomniała sobie. . - Jakie ty masz wady?

- Zapytaj Pete'a. Jestem pewien, że chętnie ci opowie.

- Powiedział, że jesteś zimny.

- Moje pocałunki są zimne?

- Trudno powiedzieć - zażartowała, wiedząc, że igra z niebezpieczeństwem. Jego niebieskie oczy pociemniały, kiedy westchnął: - Spróbujmy to ustalić...

Tym razem położył usta na jej ustach, a ciężar jego ciała wciskał ją w poduszki sofy. Całował ją do utraty tchu. Zanurzyła dłonie w jego włosach, krótkie kosmyki prześlizgiwały się jej między palcami.

Ręka Gabe'a pogładziła ją po karku i zsuwała się niewypowiedzialnie wolno po jej nagich plecach, w dół, aż do talii. Drugą dłonią objął jej ramię, gładząc je czule palcami. Po chwili przesunął dłoń po jej szyi i dalej, wzdłuż wycięcia sukni, a potem, muskając lekko cieniutką bawełnianą materię okrywającą jej biust, dotarł aż do jej piersi. Jęknęła cichutko, gdy jego wskazujący palce potarł delikatnie jej sutek, wędrując po nim kolistymi i coraz bardziej płomiennymi muśnięciami i po chwili wyrwała się z jego objęć, prostując się gwałtownie.

- Chyba powinniśmy przestać. Tracimy kontrolę nad sobą, a przecież to tylko gra, podstęp. Spojrzał na nią z niesłychaną powagą, a serce jej biło mocno jak flaga łopocząca na wichrze.

- To nie podstęp, to najszczersza prawda - szepnął. Ujął jej twarz w swoje dłonie i wyrecytował z przejęciem: - Pod drzewem miłorzębu mieszka moja pani, pod złotym drzewem, częścią mnie...

- Czyj to wiersz?

- Starego, zapomnianego poety - powiedział zmysłowym, zduszonym głosem, a ona, patrząc w jego rozmarzone, pełne namiętności błękitne oczy, czuła, jak pod wpływem tego spojrzenia, serce kołacze jej w piersi.

- Robi się późno, a ty musisz wstać jutro wcześnie. Myślę, że powinnam już wrócić do domu - zauważyła, starając się wyswobodzić spod uroku, jaki na nią rzucił.

Uśmiechnął się i wstał z sofy, pociągając ją za sobą i obejmując.

- Ale spotykamy się jutro wieczorem, dobrze? Kiwnęła potakująco głową.

- Jeśli masz ochotę. Pracujesz tak strasznie ciężko. Czy naprawdę jest sens, żebyś podejmował jeszcze jakieś nowe zobowiązania przez najbliższe cztery tygodnie?

- O czym ty myślisz? - zapytał, przeciągając głoski.

- W takim razie umawiamy się jutro na randkę - zgodziła się, czując ulgę.

Gdy podjechali pod jej dom i wysiedli z samochodu, ujęła Gabe'a za nadgarstki. - Pete - powiedziała cichutko - na pewno kręci się gdzieś w pobliżu i podsłuchuje Dzięki temu wie, że z innymi mężczyznami nic mnie nie łączy.

- Ach, ci inni mężczyźni. Nie podoba mi się wcale, że jestem ciągle zestawiany z innymi.

- Mój drogi panie London - wyszeptała chrapliwie - w żadnym wypadku nie jest pan częścią jakiegoś tłumu. Jest pan sam.

- Powiedz mi coś więcej, Sandy!

- To całkowicie wystarczy, nie chcę, by rozpierała cię pycha. Zresztą przekonaj mnie, jeśli chcesz.

- Zostawiłem sobie moją najlepszą broń - powiedział i objął ją, całując gwałtownie. W jego pocałunku było tyle namiętności, że Sandy zupełnie zapomniała o obecności Pete'a gdzieś w pobliżu.

Gdy wypuścił ją ze swoich objęć, wpatrywała się w niego przez chwilę, nie mogąc złapać tchu. Gdy się jej to w końcu udało, zauważyła z przekąsem: - Czy mogę wyrazić ci moje podziękowania za to spektakularne przedstawienie?

- To nie było żadne przedstawienie, to pocałunek prosto z serca, czyżbyś tego nie odczuła? Jej serce odczuło i nie chciało słuchać wysyłanych przez rozum ostrzeżeń.

- Jesteś taka słodka, Sandy, słodka jak chrupiąca, pyszna, nadziewana czekoladka... - Przytrzymał ją delikatnie za ręce i pocałował raz jeszcze. Odszedł otworzyć samochód i wrócił, by ją przytulić. Zupełnie nie mógł się od niej oderwać. - Jesteś naprawdę wyjątkowa, Sandy.

Tym razem czuła, że rzeczywiście jest to przedstawienie.

- Gabe, było naprawdę cudownie!

Przedstawienie czy nie, i tak czuła się szczęśliwa. Wspięła się na czubki palców i pocałowała go, wkładając w ten pocałunek duszę i serce.

- Uwaga! - krzyknął nagle ktoś tuż przy nich. Gabe gwałtownie wypuścił ją z objęć.

Rozdział 6

W szalonym pędzie przemknął obok nich Pookums z ogonem falującym na wietrze. Tuż za nim, ujadając straszliwie, gonił wielki, puszysty, długowłosy pies, za którym z kolei biegł Pete. Rzucał przed siebie grudki ziemi, usiłując trafić w psa i jedna z takich grudek omal nie trafiła Gabe'a i Sandy, ale Gabe w ostatniej chwili złapał ją w powietrzu. Zaklął ze złością.

- Bierzesz sobie nas za cel!

- Gabe, ratuj lepiej Pookumsa. Wiesz, co będzie czuła Dodo, jeśli ten pies go dopadnie.

- Niech to diabli! - krzyknął Gabe i pognał co sił za psem i kotem, znikając za chwilę za rogiem domu.

- A ty nie ratujesz Pookumsa?

- Gabe poradzi sobie sam. - Zastawił jej drogę. - Daj mi jakąś szansę. Nie chciałaś umówić się ze mną, a spotykasz się z nim, gdy tylko kiwnął na ciebie palcem.

- Skąd wziął się tu ten pies?

- Nie mam pojęcia. Wyskoczył skądś.

- Szczerze wątpię, byś nie miał z tym nic wspólnego. Och, wracają tu. Pomóż Gabe'owi albo nie chcę cię znać.

- Umów się ze mną choć raz! Błagam!

- Pomóż mu!

Usłyszeli przeraźliwe krzyki i w ich polu widzenia pojawiła się Dodo w towarzystwie pana Paytona i trzymającej w ręku miotłę pani Fenster.

- Pookums! Och, mój ukochany koteczek!

Pookums przemknął między nimi i zniknął za rogiem, pies gnał tuż za nim. Pani Fenster rzuciła w niego miotłą, ale pies uskoczył i miotła, niczym rozpędzony pocisk, trafiła Gabe'a w żołądek. Stanął natychmiast i złapał się za bolący brzuch.

Sandy podbiegła do Gabe'a.

- Czy jesteś ciężko ranny?

- Oczywiście, że nie. - Zakaszlał i wyprostował się, sapiąc z bólu.

- Wielki Boże, toż to ten sam młody człowiek, którego rąbnęłam łopatą! Okropność! Musi być pan na mnie wściekły.

- Ależ nie, doprawdy nic mi nie jest.

- Naprawdę strasznie pana przepraszam!

- Chodź, Gabe, usiądziesz na ganku. - Sandy była wyraźnie zaniepokojona.

- Pookums, Pookums, gdzie jesteś, kotku? - rozdzierające krzyki Dodo niosły się echem po całej okolicy.

Sandy objęła Gabe'a ramieniem i podtrzymywała go, dopóki nie usiadł spokojnie przed domem.

- Pani Fenster powinna się zapisać do piechoty morskiej.

- Ona przecież nie chciała cię uderzyć.

- Słyszałem to już przedtem. - Zakaszlał raz jeszcze i zaczął masować sobie żołądek. - I mówi się, ze starsze panie są zupełnie bezbronne! Dlaczego nie trafiła Pete'a? Gdzie tylko zjawi się mój brat, tam zawsze pojawiają się jakieś kłopoty!

- Nadchodzą tu.

- Jeśli ona też tu idzie, chowam się do domu. Pocałujesz mnie, żeby nie bolało? Pogłaskała jego płaski brzuch wyraźnie zmieszana.

- To wszystko, co mogę zrobić. Objął ją ramieniem.

- Musisz przestać. Pete zaraz tu wyskoczy w biegu za kotem.

- Przećwiczmy przed następnym spotkaniem.

Gabe niczym nie zrażony posadził ją sobie na kolanach i kołysząc lekko w objęciach, zaczął ponownie całować. Przylgnęła do jego ciepłych ramion, chroniąc się przed chłodem nocy i wdychając ekscytujący zapach żywicy, jakim przesiąknięte było jego ubranie.

Po chwili zaniósł ją do drzwi, całując cały czas, dopóki jej stopy nie dotknęły ziemi. Ujął jej twarz w dłonie.

- Myślę - odezwał się czule - że właśnie zaczęty się cztery najpiękniejsze tygodnie mojego życia.

- Ja też tak myślę - szepnęła, głęboko o tym przekonana.

- Nie myślisz teraz chyba o senatorze, czy myślisz jeszcze?

- To śmieszne, ale zupełnie przestałam o nim pamiętać, odkąd spotkałam ciebie. Po prostu odszedł gdzieś w przeszłość.

- Bardzo się z tego cieszę - powiedział swoim głębokim, kuszącym głosem. - Jutro wieczorem o tej samej porze i w tym samym miejscu, prawda? - Gdy kiwnęła głową, że tak; dodał: - Nie musisz mi pomagać. Posiedź tylko w biurze i poczytaj sobie książkę.

- Pomogę ci z radością. To naprawdę sprawiło mi przyjemność, wierz mi.

- Jesteś po prostu cudowna. Najcudowniejsza, najbardziej kusząca i najbardziej upragniona pomocnica na pół etatu w całej Ameryce!

- No pewnie.

- Do jutra wieczór, Sandy.

- Czy sprawdzisz jeszcze, czy Pookumsowi nic się nie stało?

- Bądź spokojna, ten kocur obroni się nie gorzej od pani Fenster. Prawdopodobnie świetnie się bawił tym całym zamieszaniem. To znakomity aktor i do tego prawdziwy zabijaka.

- To aż tak dobrze poznałeś kochanego Pookumsa?

- Opiekowałem się nim w kwietniu, kiedy Dodo podróżowała po Europie.

- Nie potrafię wyobrazić sobie ciebie w roli opiekuna kotów!

- Jeśli nie powiesz nic Dodo, to ci zdradzę, że trzymałem go w szkółce. Zapamiętale łowił myszy. Dobranoc, Sandy.

Patrzyła za nim, jak odchodził do samochodu. Co za szczęście, pani Fenster nie zrobiła mu wielkiej krzywdy swoją miotłą. Weszła do środka, automatycznie zamknęła za sobą drzwi i rozebrała się w świetle czerwcowego księżyca. Jej myśli cały czas krążyły wokół Gabe'a i jego pocałunków.

Kilka dni później siedziała na sofie w mieszkaniu Gabe'a i przeżywała w myślach cały ten ekscytujący tydzień. Przed nim jeszcze trzy - czy potem pocałuje ją na pożegnanie i rozstaną się już na zawsze?

Jej rozważania przerwało wejście do pokoju Gabe'a. Mieli pójść razem na kolację - tak jak robili to codziennie - gdy tylko Gabe umyje się i przebierze. Stanął przed nią półnagi, z głową owiniętą ręcznikiem - drugi, czerwony ręcznik miał przewiązany wokół bioder - z kroplami wody perlącymi się jeszcze na ramionach.

- Może miałabyś ochotę tym razem zjeść kolację tutaj? - zaproponował.

Nie była w stanic zaczerpnąć tchu, nie była w stanic w ogóle mu odpowiedzieć. Patrzyła jak zafascynowana na jego szerokie ramiona o barwie wypolerowanego drzewa tekowego i na wyraźne sploty mięśni wyrobionych wskutek ciężkiej pracy w szkółce i ogrodzie. Kędzierzawe włoski układały się na jego piersi w literę „V", a ciemniejąca smuga niknęła pod czerwonym ręcznikiem. Spojrzała jeszcze na jego zgrabne, doskonale umięśnione nogi i zagryzła nerwowo wargi. Zupełnie zaschło jej w gardle.

- Mam w lodówce steki, możemy też zrobić sałatkę. Wstawiłabyś teraz kartofle. A może wolałabyś jednak gdzieś pójść?

Jego słowa docierały do niej z oddali, zagłuszane głośnym biciem jej serca. Pragnęła dotknąć jego nagiego, gładkiego torsu. Gabe zmrużył oczy, odrzucił ręcznik, którym wycierał włosy i podszedł do niej.

Z każdym jego krokiem robiło się jej bardziej gorąco. Gabe zatrzymał się tuż przed nią i dotknął ręką jej ramienia. Rzuciła się w jego objęcia i przytuliła mocno do niego. Dotknięcie jego krótkich, miękkich włosków sprawiło, że pożądanie rozpaliło się w niej i rozlało po jej żyłach szalonym gorącym pragnieniem.

Gabe przycisnął ją do siebie, zamknął jej usta pocałunkiem i zanurzył palce w jej włosach. Przywarła do niego mocno, a on uniósł ją do góry tak, że nie mogła stopami dosięgnąć podłogi.

- Tak bardzo cię pragnąłem - wyszeptał wprost do jej ust.

Odetchnęła głęboko i znów przywarła do niego w pocałunku. Kiedy powoli opuszczał ją na ziemię, poczuła, że jego ręcznik osunął się na jej stopy. Ostatnią barierą między nimi była jej sukienka i bielizna. Poprzez cienką tkaninę wyczuwała jego podniecenie, twardy, gorący nacisk na udzie. Tłumione dotychczas pragnienie narastało w niej jak przypływ morza.

Zdecydowała się w milczeniu, zdając sobie sprawę, że naprawdę stało się to na długo przedtem, zanim Gabe wziął ją w ramiona. Nigdy żaden mężczyzna nie pociągał jej tak bardzo. Nigdy tak łatwo nie oddawała komuś serca, a teraz stało się to prawic bez zastanowienia. Gabe był dla niej tak ważny!

Jej ręka ześliznęła się w dół po gładkiej muskulaturze i zatrzymała na wystającym biodrze, a on wciągnął gwałtownie powietrze i zacisnął wokół niej ramiona.

Część jej będzie zawsze należała do niego. Na swój głęboki, kobiecy sposób pragnęła, by część Gabe'a należała do niej. Objęła go mocno.

- Jesteś cudowna, Sandy - wyszeptał.

Drżała w jego ramionach, pokrywając pocałunkami jego usta i policzki. Jego palce zręcznie pieściły ją, wzniecając płomyki, które na jej skórze łączyły się w pożar rozpalającego ją pożądania.

Nieruchomo, wstrzymując oddech, wpatrywała się w jego niebieskie oczy, kiedy powoli rozwiązywał górne paski sukienki, żeby odsłonić jej piersi. Potem opuścił ku nim głowę i zaczął dotykać językiem jej nabrzmiałych sutek.

- Gabe! - krzyknęła i wygięła się do tyłu, zamykając oczy. Jego dłonie podtrzymywały jej pełne piersi. - Proszę... - jęknęła.

- Jesteś taka piękna, taka delikatna...

- Nie jestem delikatna. Całuj mnie - wyszeptała, pragnąc go z całej duszy.

Jego kciuk rozpoczął wędrówkę po wierzchołkach jej drżących piersi, czuła na jego ręce zgrubienia od ciężkiej pracy. Gabe pochylił głowę i wziął do ust jej sutek. Jego włosy łaskotały jej skórę. Gładziła leciutko jego twarde mięśnie, rozkoszując się reakcją, którą wywoływały jej pieszczoty.

Pragnęła dać mu rozkosz, kochać go do utraty tchu. Całowała jego ramię, wdychając podniecający zapach jego skóry, szczęśliwa i przejęta.

- Gabe, ja nie... Ja nigdy...

- Ciiii, będę uważał, nie bój się niczego - szepnął chrapliwie, pieszcząc językiem wnętrze jej ucha. Każde słowo wydawało się jej niepotrzebne, za trudne i nie na miejscu, więc nie mówiła już nic, całowała tylko jego skórę, gorącą i wilgotną po niedawnej kąpieli.

Nagle jednym ruchem zsunął z niej suknię i cieniutkie majteczki i wyprostował się, obejmując jej biodra swymi ciemnymi, opalonymi na słońcu rękami.

Nie była w stanie nic zrobić i nic powiedzieć, patrzyła tylko na niego szeroko otwartymi oczami. Odchyliła głowę do tyłu, przymykając powieki i na jeden króciutki moment ich oczy spotkały się, a ich spojrzenie zawierało całą udrękę oczekiwania. Gabe jęknął spragniony, wziął ją w ramiona i, cały czas całując, zaniósł do sypialni na swoje wielkie łoże.

Ukląkł przed nią, a jego palce zaczęły delikatnie pieścić jej brzuch, posuwając się niżej i niżej, aż wygięła się cała pod wpływem tego dotyku.

- Gabe, proszę! - krzyknęła, przylgnąwszy do niego cała.

Położył się między jej nogami, pragnąc już tylko jednego. Przestała niemal oddychać, zamknęła oczy, przyciągając go do siebie bliżej. Objął ją biodrami i wtargnął w cudowną miękkość jej wnętrza, a jego usta czule stłumiły okrzyk, który wyrwał się z jej ust.

Jej biodra przyjęły go, chłonąc stary jak wieczność rytm, pełen prymitywnej magii i niepohamowanej rozkoszy, a ona sama wiedziała tylko jedno - że cała pragnie oddać się mężczyźnie, którego pokochała sercem i duszą. Przywarła do jego mocnych ramion, gdy on między pocałunkami szeptał jej imię. Nagle krzyknął w najwyższej rozkoszy, wzdrygnąwszy się z ulgą i z całej siły przytulił ją do siebie w poczuciu całkowitej jedności, tak jakby razem z jej ciałem, obejmował w posiadanie jej serce.

Sandy leżała w uniesieniu, cała porwana rozkoszą. Leżeli jeszcze przez chwilę spleceni w uścisku, a potem Gabe, trzymając ją cały czas w objęciach, ześliznął się z niej i ułożył obok jej boku. Odgarnął jej z policzka wilgotne, złote loki. - Sandy - odezwał się z czułością - nie możesz teraz wracać do domu. Czy jesteś pewna, że tego właśnie pragnęłaś?

- Całkowicie. - Uśmiechnęła się do niego i pogłaskała po policzku, a on pocałował ją w czoło. - A ty dobrze wiedziałeś, jak to się skończy, kiedy wyszedłeś z łazienki przepasany tym czerwonym ręcznikiem.

- Nie, wcale nie wiedziałem. - Roześmiał się czule. - Przysięgam. Chciałem cię tylko spytać, co zrobimy z kolacją.

- I nie przypuszczałeś, jakie wrażenie wywrze na mnie twój widok? - Nie.

- A gdybyśmy byli u mnie w domu i ja wyszłabym do ciebie tylko w samym ręczniku, to też wymieniałbyś ze mną uwagi na temat kartofli i sałatki?

- Nie, o niczym nie chciałbym wymieniać z tobą uwag, chciałbym zrobić dokładnie to, co właśnie zrobiłem - powiedział rozbawiony, ale za chwilę spoważniał. - Sandy, dobrze nam razem.

- Strasznie jesteś z siebie zadowolony! - uśmiechnęła się.

- Nie, mówię zupełnie serio, dobrze nam się razem pracuje w szkółce, przyjaźnimy się. Dobrze jest się z tobą kochać i z tobą przyjaźnić.

Brzmiało to rzeczywiście niesłychanie poważnie. Czubkami palców pogłaskała go po ramieniu, zastanawiając się, jak głębokie są jego uczucia. Podniósł głowę i spojrzał jej w oczy.

- Myślałem, że byliście kochankami, ty i senator. Potrząsnęła przecząco głową.

- Mówiłam ci, że jestem bardzo staromodna, pamiętasz?

- Dzisiaj nie byłaś staromodna.

Ujrzała pytanie w jego oczach i powiedziała miękko:

- Ja też uważam, że było nam dobrze razem.

Otoczył ramieniem jej talię i zaczął całować delikatnie jej usta. Serce biło jej szybko, cała promieniowała szczęściem, zachwycona doznaniami, jakie odkryła z nim i dzięki niemu. Nagle poderwała się. - Gabe, zupełnie zapomniałam! Przecież ty nic dzisiaj nie jadłeś! Musisz być potwornie głośny.

- Jestem głodny - przytaknął chrapliwie i podniósł się trochę, zamykając w dłoni szczyt jej piersi.

- Naprawdę nie masz ochoty czegoś zjeść?

Słowa sprawiały jej wysiłek, patrzyła w dół na jego opalone, palce. Wydawały się zupełnie ciemne na tle jej jasnej, złotawej skóry.

- Ciii, właśnie robię to, na co mam ochotę.

Przytuliła się do niego bliżej, a jej palce zaczęły błądzić po jego biodrze.

- Ja też. Ale strasznie zeszczuplejesz, jeśli nie będziesz nic jeść.

- Ach, do tego zmierzasz. Zaraz mi powiesz, że jestem chudy.

- Skóra i kości. Ale najmilsze kości, jakie kiedykolwiek widziałam.

- A ty jesteś najmilszą, najdelikatniejszą kobietą z wielkim sercem, właśnie taką, jaka potrzebna jest tej rodzinie.

Sandy roześmiała się serdecznie, myśląc o Dodo i Pookumsie.

- Hej, w brzuszku burczy ci z głodu.

Jęknął urażony.

- To nie brzuszek, to mój żołądek. Traktujesz mnie zupełnie jak dziecko. Teraz, jak o tym wspomniałaś, poczułem się rzeczywiście odrobinkę głodny.

- Mamy tu steki i sałatkę.

- Uhm.

Przekoziołkowała przez niego i wstała z łóżka, rozglądając się za swoim ubraniem. Przypomniała sobie, że zostało w drugim pokoju.

- Sandy.

Jego zduszony, chrapliwy głos poruszał każdy nerw jej ciała. Leżał na łóżku na boku, obserwując ją uważnie, jego błękitne oczy pociemniały tajemniczo. Powoli wyprostował się i podniósł. Serce jej zabiło, a potem zaczęło walić w dzikim, przyspieszonym rytmie. Gabe był taki przystojny, opalony i zgrabny. Taki męski. Kuszący i mocny.

Nie czuła, że wraca do niego, ale nagle znalazła się znów w jego ramionach. Zlekceważona kolacja została odłożona drugi raz tej nocy.

W następny poniedziałek wieczorem, gdy tylko weszli do mieszkania, Gabe przytulił ją do siebie, a gdy już udało mu się od niej oderwać, zauważył ze smutkiem: - Muszę wziąć prysznic, bo w przeciwnym razie pobrudzę cię całą. - W jego głosie pojawiły się znajome, chrapliwe dźwięki. - A tak pięknie wyglądasz. Lubię cię w zielonym, bo podkreśla kolor twych oczu.

- Ale tym razem nie wychodź w samym ręczniku, chyba że znowu chcesz zjeść kolację dopiero po północy.

Uśmiechnął się rozbawiony i pogładził ją figlarnie po biodrze.

- Kto troszczy się o jedzenie?

Zmarszczyła nos w odpowiedzi, poszła do kuchni i umyła ręce. Postawiła wodę na gaz i zaczęła przygotowywać sałatę. Usłyszała za plecami jakiś hałas, odwróciła się i zobaczyła stojącego w drzwiach Gabe'a. Stał tylko w dżinsach, bez koszuli i bez butów.

- Jak miło jest móc patrzeć na ciebie - powiedział, a jego oczy błyszczały jawnym pożądaniem. Powietrze przeszył melodyjny dźwięk dzwonka do drzwi.

- Mamy jakiegoś nieproszonego gościa. - Gabe zaklął cichutko.

Podniósł z podłogi błękitną koszulę, która zsunęła się z krzesła, włożył inną, czystą i zapiął ją porządnie, a potem poszedł otworzyć drzwi. Sandy poszła za nim i stanęła w otwartych drzwiach kuchni.

Jakiś mężczyzna wszedł do środka, a Sandy od razu wiedziała, kim on jest.

Rozdział 7

Mężczyzna, który wszedł do mieszkania Gabe'a, był dokładną - tylko trochę starszą i cięższą - kopią jego samego. Miał takie same błękitne oczy ocienione gęstymi rzęsami i takie same krótkie brązowe włosy, tyle tylko że poprzetykane srebrnymi nitkami. Obaj byli przystojni, ale Gabe był wyższy, szczuplejszy i nieco szerszy, w ramionach.

- Synu, musiałem się z tobą dziś koniecznie zobaczyć. Dzwoniłem cały dzień, ale bez skutku.

- Przepraszam, że do ciebie nie oddzwoniłem. Raz próbowałem, ale było zajęte, a potem wyleciało mi to z głowy. Proszę wejdź i poznaj Sandy.

- Ach, nie jesteś sam! - zauważył pan London i spojrzał niechętnie na Sandy.

- Sandy, chciałbym, żebyś poznała mojego ojca, Chana Londona. Tato, to jest Sandy Smith. Skinął jej głową wyraźnie niechętnie.

- Przepraszam cię, Gabe, że przerywam ci spotkanie, ale mam naprawdę ważny problem.

Sandy włożyła swoje rzeczy do torebki i podeszła do drzwi. - Zobaczymy się jutro, Gabe. Możesz... Otoczył ręką jej talię.

- Zaczekaj chwilę. Tato, nie mam przed Sandy tajemnic. Jesteśmy bardzo bliskimi przyjaciółmi. Nagle Sandy uświadomiła sobie napięcie, jakie utrzymywało się pomiędzy tymi dwoma mężczyznami.

I poczuła jednocześnie, jak Gabe zaciska palce na jej talii, przytrzymując ją mocno przy sobie. Chan London przyglądał się jej lodowatym wzrokiem, zaciskając ze złością wargi.

- Gabe... - zaczął.

- Chciałbym, żebyś została. Przecież mieliśmy jeść zaraz kolację - powiedział do niej Gabe, po czym zwrócił się do ojca: - Proszę, usiądź.

- Poczekam w kuchni. - Sandy wybiegła z pokoju, szczęśliwa, że Gabe pozwolił jej odejść. Kuchnia była stanowczo za mała, żeby nie słyszeć z niej tego, co działo się w saloniku, mimo że Chan

London specjalnie zniżył głos.

- Potrzebuję cię u mnie w biurze.

- Chyba już dawno to przedysku...

- Poczekaj chwilę. Daj mi powiedzieć do końca. Jestem właśnie po okresowych badaniach lekarskich. Mam strasznie wysokie ciśnienie. Doktor Kinnerman poradził mi, żebym się na jakiś miesiąc - dwa wycofał z pracy. Muszę trochę zwolnić tempo.

- Tato, bardzo mi przykro, naprawdę.

- Nie przyszedłem do ciebie po współczucie. Chciałbym, żebyś do mnie na jakiś czas wrócił. Przejął firmę, a ja pojechałbym wtedy z twoją matką w podróż po Europie, o czym zawsze marzyła.

- Czy myślałeś o przejściu na emeryturę?

- To słowo ma dla mnie dokładnie taki sam urok, jak i dla ciebie - prychnął zniecierpliwiony. Nie chcę ani wycofywać się na stałe, ani zwalniać tempa, ani z czegokolwiek rezygnować. I, do cholery, jestem na to za młody. To tylko chwilowy odpoczynek.

- Przekaż wszystko Jeanie, tato.

- Twoja siostra jest dobrą księgową, ale nie jest menedżerem. A ja potrzebuję menedżera. Zapadła cisza i Sandy wstrzymała oddech. Martwiła się o Gabe'a, ponieważ wiedziała, co za chwilę nastąpi.

- Wróć do firmy na najbliższe trzy miesiące - prosił Chan. - Tylko ty jeden potrafisz poprowadzić ten interes tak, jak chciałbym, by nim kierowano.

- Wiesz, ile mam pracy w mojej szkółce. Nie mogę jej zostawić.

Sandy zamknęła oczy. Przerażał ją ból, który usłyszała w głosie Gabe'a. Dlaczego upierał się, żeby tu została? Nie chciała być świadkiem tego wszystkiego. Zaczęła siekać cebulę.

- Gabe, jesteś moją jedyną nadzieją - Chan odrobinę podniósł teraz głos. - Nie chcę stracić firmy. Przez te wszystkie lata harowałem na jej rozwój. Wszystko, o co cię proszę, to tylko trzy miesiące.

- To sezonowa praca. A teraz mam pełnię sezonu.

- Proszę, nie podejmuj decyzji dzisiaj. Wiem, że to jest dla ciebie wstrząs.

- Tato...

- Nic nie mów, do cholery. Przynajmniej to mógłbyś dla mnie zrobić: spokojnie zastanowić się nad wszystkim. Porozmawiaj z doktorem Kinnermanem, jeśli mi nic wierzysz.

- Wierzę ci i jest mi bardzo przykro.

Sandy cierpiała razem z Gabe'em. Zmęczenie w jego głosie było wręcz namacalne.

- Co to za dziewczyna? - spytał Chan.

- Przedstawiłem was sobie, Sandy Smith.

- Gdzie ona mieszka?

- W Domu Złotej Jesieni w Casa Grande. Zarządza całą tą posiadłością.

- Gabe, zrób to dla mnie. Potrzebuję cię.

- Przecież wiesz, że mógłbyś kogoś wynająć. A najlepiej daj szansę Jeanie.

- Nie poradzi sobie. Zmarnowała rachunek McMahana.

- To się mogło zdarzyć każdemu. Pytałeś ją w ogóle o to?

- Jeśli myślisz o tym, o czym teraz mówimy, to zapytam ją. Całe serce włożyłem w tę pracę. Nie proszę cię o nic wielkiego, tylko o trzy miesiące z twojego życia. Wynagrodzę ci to.

- Ale przez te kilka miesięcy stracę własną firmę - zauważył Gabe cicho.

- Przecież dopiero zacząłeś. Pomogę ci zacząć wszystko od nowa, jeśli rzeczywiście ją stracisz. Pragnąc znaleźć się wiele mil stąd, Sandy mieszała na patelni cebulę i pokrojone w plastry grzyby smażąc je na złotym, roztopionym maśle.

- Spotkajmy się na kolacji jutro wieczorem, tylko ty i ja, Gabe, i przedyskutujemy wszystkie za i przeciw.

- Pracuję do późna. Mówiąc szczerze, codziennie kończę pracę piekielnie późno.

- Właśnie dlatego potrzebuję tylko ciebie. Pracujesz do upadłego, tak samo jak ja. Mógłbym wynająć kogoś, kto nieźle zna się na rzeczy, ale nikt nic będzie chciał poświęcić się temu bez reszty. Tylko ty tak potrafisz.

- Daj mi chociaż kilka dni, przemyślę to i zadzwonię do ciebie.

- Rzuć to wszystko i przyjdź do mnie. Jak będziesz chciał odejść, kupię ci następną szkółkę i inny ogród. Dam ci ekstra premię, będziesz mógł wydać wszystko, jak chcesz.

- Przecież wiesz, że to nie chodzi tylko o pieniądze. Staram się wyrobić sobie nazwisko, zdobyć zaufanie klientów, zdobyć własnych klientów, którzy będą chcieli zaopatrywać się tylko u mnie. Tego nie można odkupić.

- Dlatego właśnie zależy mi na tobie. - Chan już prawie krzyczał. - Ty poświęciłeś, ile? - osiemnaście miesięcy życia swojej szkółce! Ja włożyłem w moją firmę trzydzieści dwa lata. Trzydzieści dwa lata! Oczywiście cokolwiek postanowisz, pogodzę się z twoją decyzją, ale proszę cię - pomóż mi teraz, daj mi szansę, bym mógł stanąć na nogi i wrócić do zdrowia.

- Mam za sobą naprawdę długi dzień, a nie jadłem ani śniadania, ani lunchu, ani kolacji. Czy przyłączysz się do nas i zjesz coś z nami?

- Nie. Zapracowujesz się na śmierć, zarabiasz za to grosze, czy to nie idiotyczne przedsięwzięcie?

- Naprawdę dawno temu przedyskutowaliśmy już to wszystko - zauważył Gabe spokojnie.

- Przepraszam, rzeczywiście jestem tak wyprowadzony z równowagi, że już sam nie wiem, co mówię. Synu, przemyśl to dokładnie, bardzo cię proszę.

- Dobrze, przemyślę i zadzwonię do ciebie. Nic przejmuj się tak bardzo, bo może ci to tylko zaszkodzić, a firmie i tak nic się nie stanie, nawet jeśli spuścisz ją na te parę miesięcy z oka.

Chan London podniósł się i zajrzał do kuchni.

- Cieszę się, że panią poznałem, panno Smith. Przepraszam, że wam przeszkodziłem, ale naprawdę jestem w przymusowej sytuacji.

- Mnie również miło było pana poznać - powiedziała.

Gabe odprowadził ojca do drzwi. Podali sobie ręce i rozmawiali jeszcze przez chwilę. Sandy nie słyszała o czym, ponieważ specjalnie odkręciła wodę.

Po kilku minutach w kuchni pojawił się Gabe, objął ją w talii od tyłu, i zakręcił kran.

- Przepraszam, Sandy.

- Nic się nie stało, ale powinieneś pozwolić mi wyjść, czulibyście się wtedy swobodniej.

- Ależ w niczym nie przeszkodziłaś mojemu tacie ani przed niczym go nie powstrzymałaś. Jego przedsiębiorstwo jest w doskonałej kondycji i myślę, że mógłby spokojnie wycofać się nawet na sześć miesięcy i nic by się nie stało.

- Jesteś pewien, że nic cię tam nie ciągnie?

- Kocham moją szkółkę i mój ogród. To ciężka praca, ale ja lubię pracować na powietrzu, lubię patrzeć na drzewa i kwiaty, lubię mieć do czynienia z ludźmi. - Wziął salaterkę i przełożył do niej zawartość sitka. - Nie możesz sobie nawet wyobrazić, jak mnie męczyło to siedzenie nad księgami w biurze i to ciągłe wpatrywanie się w liczby...

- Nie muszę sobie tego wcale wyobrażać. Ja też tego nie lubię.

- No tak, ty też jesteś księgową w Casa Grande. Muszę mu ciebie zarekomendować, na pewno cię wynajmie.

Uśmiechnęła się i on też leciutko uśmiechnął się w odpowiedzi. Wyglądał na przybitego, więc Sandy odstawiła na stół talerze ze spaghetti i mocno go objęła.

Jedną ręką czule pogłaskał ją po włosach, a drugą przytulił bliżej do siebie. - Przepraszam cię, że musiałaś w tym uczestniczyć.

- Ach, ja też mam różne problemy w mojej rodzinie.

Odsunął się trochę i spytał ją zaintrygowany. - Też masz problemy? Z twoim ojczymem? Potrząsnęła przecząco głową.

- Nie, z babcią. To matka mojej mamy, jest przyzwyczajona do tego, że cały świat powinien kręcić się wokół niej. Jeśli tak się nie dzieje, no to wtedy zaczynają się problemy. Derek, mój ojczym, zupełnie nie potrafi się z nią porozumieć.

Gabe roześmiał się i dotknął delikatnie jej brody.

- Ach, rozkosze życia rodzinnego! Zapomnijmy o tym przez chwilę. Mój żołądek zaraz się zbuntuje, jeśli go czymś nie napełnię.

Po paru minutach na stole pojawiło się rozkosznie pachnące spaghetti, krucha zielona sałata i kromki posmarowanego masłem chleba.

Dzwonek do drzwi zadzwonił znowu i Gabe, słysząc go, jęknął:

- Jeśli to tacie przyszły do głowy jakieś nowe argumenty, to chyba grozi mi niestrawność! Zaraz wrócę, Sandy.

Otworzył drzwi i wpuścił do środka Pete'a z Pookumsem w ramionach. Spojrzenie Pete'a błyskawicznie powędrowało ku Sandy, położył na ziemi kota, a Pookums jednym susem wskoczył za sofę.

- Cześć. Przepraszam, że wam przeszkadzam, ale Dodo nocuje dziś u cioci Willi; prosiła mnie, żebym zajął się Pookumsem, a ja nie mogę, więc przyniosłem go tutaj. Oho, jak tu cudownie coś pachnie.

- Proszę bardzo, możesz zjeść z nami, a potem wracaj do swoich spraw!

Nie zbity wcale z tropu takim powitaniem, Pete wkroczył do pokoju, uśmiechnięty od ucha do ucha. Nalał sobie od razu szklaneczkę mleka, złapał w pośpiechu podany przez Sandy talerz ze spaghetti polanym sosem i zaczął jeść, przymykając oczy i mrucząc z zadowolenia.

- Hm, ależ to pyszne. Sandy, umiesz gotować...

- Gabe mi pomógł.

- Ktokolwiek to zrobił, jest wyśmienite. Gabe, ojciec cię szukał.

- Wiem, chce, żebym wrócił do niego i popracował parę miesięcy, a wtedy oboje z mamą będą mogli wybrać się na dłuższe wakacje. Doktor Kinnerman stwierdził, że jego ciśnienie jest niepokojąco wysokie.

- Nie bujaj, Gabe. Nie dziwi mnie jego ciśnienie, ale twój ewentualny powrót. Na serio, wracasz do ojca?

- Obiecałem mu, że o tym pomyślę.

- Ho, ho, musiał ci obiecać coś zupełnie ekstra, żeby cię do tego nakłonić! Słuchaj, stary, jak wyszedłeś, udało mi się sprzedać to drzewo.

- Niech to diabli! Naprawdę?

- Co w tym takiego niezwykłego, czy to jakieś nadzwyczajne drzewo? - spytała Sandy.

- To klon japoński, ma sześćdziesiąt lat i kosztuje prawic trzy tysiące dolarów!

- Och, to rzeczywiście niezwykłe! Strasznie drogie drzewo!

- Będę mógł częściej obniżać ceny dla ciebie - zauważył Gabe i dodał: - To cudowna wiadomość, Pete, dostaniesz ode mnie dodatkową premię za tę transakcję.

Pete roześmiał się, zadowolony z siebie i w atmosferze wzajemnej sympatii kolacja upłynęła zupełnie . spokojnie. Sandy odkryła, że w towarzystwie brata zachowuje się normalnie i wręcz miło. We troję szybko sprzątnęli kuchnię, a potem usiedli razem i rozmawiali; Sandy siedziała na sofie obok Gabe'a z Pookumsem na kolanach. W pewnym momencie dotknęła ramienia Gabe'a i powiedziała:

- Powinnam już wracać do domu.

- Zawiozę cię. - Pete zerwał się ochoczo.

Gabe roześmiał się i zdjął jego rękę z ramienia Sandy.

- Nie, nie, kowboju, to ja się z nią umówiłem i ona jest u mnie. - Schylił się i wziął z kolan Sandy Pookumsa, który protestował, miaucząc niechętnie. - Weź swego przyjaciela do szklarni albo do ogrodu. Może polować na myszy do samego rana.

- Wstaw się, Pookums, do Sandy - próbował ociągać się Pete, śmiejąc się do niej szeroko.

- Pete, zmykaj, braciszku.

- Dobrze, dobrze, już idę. Kolacja była znakomita. Do zobaczenia, do jutra. - Odwrócił się do Sandy.

- Pocałujesz mnie na dobranoc? - Powiedziałem: zmykaj!

Pete wziął Pookumsa na ręce i wyszedł. Gabe zamknął za nim drzwi, wyłączył światło i odwrócił się do Sandy, patrząc na nią z wyrazem ulgi i rozbawienia jednocześnie.

Uśmiechnęła się i podeszła wolno do niego, wyjmując spinki z włosów i pozwalając im opaść kaskadą na plecy.

- Myślałem, że już nigdy sobie nie pójdzie.

Następny wieczór Sandy spędziła u babci, u której nocowała, ale na kolejne popołudnie znów umówiła się z Gabe'em. Przez szkółkę i ogród przewijało się jak zwykle o tej porze roku bardzo dużo klientów i Gabe nie mógł zamknąć interesu aż do dziesiątej. Sandy czekała na niego w biurze, przy kasie. Gdy po skończeniu pracy przyszedł tam wreszcie, wykończony opadł na krzesło. Zanotował coś na kartce, zamknął oczy i podrapał się po czole.

- Przepraszam cię, że tak się wszystko opóźnia. Dziękuję ci, że tyle mi pomogłaś. - Zerknął na nią.

- Nie musisz tego robić, wiesz o tym.

- Wiem. - Podeszła do niego i objęła go.

- Ach, jak dobrze - westchnął.

- Czy twój tata odzywał się dziś do ciebie? - Poczuta, jak cały zesztywniał.

- Namawiał mnie, żebym w ogóle do niego wrócił.

- Rozmawiałeś o tym wszystkim z twoją siostrą?

- Jeszcze nie.

- Powinieneś się dowiedzieć, jaki jest jej punkt widzenia na tę całą kwestię.

Nic jej nie odpowiedział, więc pomyślała sobie, że albo nie chce o tym myśleć, albo nie chce o tym mówić, i nie drążyła dalej tematu.

- Słyszałem, że obchodzisz urodziny w tę sobotę - odezwał się po chwili milczenia.

- Jak się o tym dowiedziałeś? - Wyprostowała się, by móc mu spojrzeć w oczy. - Już wiem. To Dodo. Była akurat u mnie, kiedy dostałam paczkę od przyjaciół.

- To wyjątkowy dzień. Zrobię sobie wolne i pójdziemy na kolację.

- To wspaniały pomysł.

- Gabe... - Pete wsunął głowę przez drzwi. - Zjawił się jeszcze jeden klient, ale chce rozmawiać wyłącznie z tobą. Skończyłem właśnie przesadzać petunie do nowych doniczek, kiedy nadjechał. Powiedziałem mu, że już zamknęliśmy, ale zaczął mi tłumaczyć, że ma jakieś poważne kłopoty ze swoimi czerwonymi dębami. Nazywa się Tattersoil.

- Już do niego idę. Zaczekaj tu, Sandy, kochanie.

Gdy tylko Gabe wyszedł do pana Tattersoila, do biura wtargnął Pete.

- Powiedz mi, co jest w nim takiego, czego nie ma we mnie?

- Jest delikatny.

- Jesteś pewna, że nie zauroczyły cię raczej jego ciemne, falujące włosy?

- Może też - zgodziła się dyplomatycznie.

- Tak właśnie myślę. Zapewne na ten urok składają się jeszcze jego rzęsy...

- Oczywiście, możliwe, no i ten jego zmysłowy glos... - rozmarzyła się.

- Mógłbym ufarbować włosy.

- Nie bądź śmieszny. To przecież nic zmieni twojej osobowości.

- Ale moje włosy ci się nie podobają?

- Czy chcesz, żebym powiedziała ci prawdę?

- Chyba nie.

- Czy nie musisz przesadzać przypadkiem sadzonek petunii?

- Zaraz będę to robić. Nie zmarnieją przez minutę. Wiesz, ja nigdy przedtem nie miałem żadnych trudności w stosunkach z kobietami.

- To prawdziwy szczęściarz z ciebie.

- Kiedy zrozumiesz, że wy dwoje wcale się nie kochacie? Połowę swojego czasu spędzasz ze swoją babcią, a on trzy czwarte swego życia przeznacza na pracę.

- Jesteśmy ludźmi zajętymi.

- Tak, tak, Sandy, tak, tak. Powiedz mi, co najbardziej lubisz jeść?

- Szynkę, ale to nie powinno wcale cię obchodzić.

- Jaką szynkę? Gotowaną, pieczoną czy może konserwowaną?

- Nie chcę być obrzucana kolejnymi prezentami, tym razem na przykład paczkami z mięsem. Wyślij raczej swoje paczki żywnościowe na adres Czerwonego Krzyża.

- Ach, nie złość się. Po prostu chciałem lepiej cię poznać.

- Pete, my nigdy nie poznamy się lepiej, nie miej złudzeń.

- Sandy, nie wiesz nawet, jak źle mnie traktujesz.

- I nie chcę wiedzieć. - Próbowała wyjść z biura, ale Pete zagrodził jej drogę.

- Proszę, zostań tu. Przecież Gabe prosił cię o to.

- Nie miał pojęcia, jakiej ofiary wymagałoby to z mojej strony. Odsunął się, robiąc jej przejście.

- Słyszę, że Gabe już wraca. Proszę cię, usiądź spokojnie, bo wścieknie się na mnie jak rozsierdzony szerszeń.

Westchnęła poirytowana, ale usiadła. Pete oparł się nonszalancko o futrynę drzwi i wpatrywał w nią natrętnie.

- Zobaczysz, Gabe cię tylko unieszczęśliwi. To fanatyk, przekonasz się sama. Poza tym ma różne dziwaczne nawyki.

- Na przykład? - spytała z ironią.

- Na przykład nosi źle dobrane skarpetki.

- Mogę się przyzwyczaić do źle dobranych skarpetek - odparła. - Jestem bardzo tolerancyjna.

- Zdarza mu się zasypiać w kinie.

- A to takie dziwaczne? Mnie też się to zdarza.

- Nie jest zwolennikiem jakichkolwiek stałych związków, szczególnie zaś lekceważy sobie instytucję małżeństwa. Znasz jego poglądy na małżeństwo?

- To sprawa między mną a Gabe'em - odpowiedziała chłodno, choć słowa Pete'a mocno ją ubodły.

- Przysiągł sobie, że nigdy się nie ożeni. A zawrócił w głowic tylu dziewczynom, że nie umiałbym nawet wyliczyć ci wszystkich ich imion. Było ich tak wiele, naprawdę całe mnóstwo.

- Nie mów tak! Nie chcę tego słyszeć!

- Nie wierzysz mi, prawda? Spytaj się Dodo. A może jeszcze lepiej spytaj się go sama o Yvette, Madeline, Carol, Nolę...

- Ani mi się śni. Jego przeszłość to jego sprawa.

- Ha! Przestraszyłaś się tego, co mógłby ci powiedzieć!

- Jeśli te wszystkie kobiety rzeczywiście tak go lubiły, to na pewno nie jest żadnym dziwakiem. Posłuchaj, Pete, jestem dla ciebie za stara. Bardzo lubię twego brata. Jesteś przystojnym mężczyzną...

- Och, Sandy!

- ... i z łatwością znajdziesz sobie wiele cudownych dziewcząt, które będą zachwycone, mogąc umówić się z tobą na randkę. Nie wydaje mi się, żeby Gabe się tu spieszył, więc pozwól mi odejść.

- Boisz się mnie?

- Nie - odpowiedział za nią Gabe, który właśnie pojawił się za jego plecami. Złapał Pete'a za koszulkę i wystawił go za drzwi. - Ruszaj stąd, kowboju. Zamykamy już.

- Mój szczęśliwy starszy brat! Szczęśliwy stary dziwak! Kompletnie pomylony!

Gabe zrobił krok w jego kierunku i Pete rzucił się do ucieczki, wyskakując z biura jak z procy.

- Strasznie cię wymęczył?

- Nie bardziej niż zwykle - odpowiedziała zrezygnowana, ale niektóre wypowiedziane przez Pete'a słowa głęboko zapadły jej w pamięć.

Przytulił ją i ściszył głos.

- Może nie w pełni go jeszcze przekonaliśmy?

- Może. - Czuła, że zaczyna brakować jej tchu, ale nic dbała o to. Schylił głowę, pragnąc pocałować jej szyję i wyszeptał cichutko:

- Czy on zagląda przez okno?

Odwróciła się lekko, by spojrzeć na szybę. - Tak, patrzy na nas - odpowiedziała szeptem - ale to wcale nie znaczy, że musisz mnie...

- Tak sądzisz? - Pocałował jej policzek, a potem koniuszek ust.

- Zarzuć mi ręce na szyję, Sandy, żebyśmy wyglądali przekonująco.

- Tak, proszę pana, już.

Jego pocałunki zburzyły normalny tok jej myśli. Zapomniała o przestrogach Pete'a i o całym bożym świecie, aż Gabe nie przestał.

- Wyjdźmy już stąd. Chodźmy do domu.

- Myślałam, że nigdy tego nie powiesz.

Uśmiechnął się do niej czule i wyłączył światło. Na dworze usłyszeli szczęk potrąconych doniczek, czyjeś szybkie kroki i odłgos zapuszczanego silnika samochodu.

- Pete nigdy dotąd nie zachowywał się jak wariat - zauważył, zamykając drzwi. - Oczywiście, wiem dobrze, co go do tego doprowadziło. Ale przykro mi bardzo, że taki jest dla ciebie dokuczliwy.

- Ach, jakoś to przeżyję. - Mimo woli myślała o tym, co Pete powiedział o kobietach w życiu Gabe'a. Czyżby rzeczywiście była tylko kolejną ofiarą w długim szeregu jego miłosnych podbojów? Kąciki jej ust wygięły się boleśnie w dół.

- Wiele bym dał, by wiedzieć, o czym pomyślałaś? - Przytulił ją do swego boku.

- Tylko o tym, co Pete mi powiedział.

- Co takiego?

- Że jesteś dziwakiem. Że jesteś pomylony, bo nosisz nie dobrane skarpetki. Gabe zachichotał, wyraźnie rozbawiony.

- Rzeczywiście, nie rozróżniam kolorów.

- Nie rozróżniasz czerwonego i zielonego światła?

- Ale wiem, kiedy mogę jechać, a kiedy mam się zatrzymać - przekomarzał się z nią.

- Doprawdy, na pewno wiesz? - spytała nieoczekiwanie poważnie. Objął ją mocniej i znowu zaczął całować.

- Tym razem koniecznie musimy już iść - zauważył w końcu z rosnącą niecierpliwością.

Następnego dnia Sandy spędziła noc u babci i nie rozmawiała w ogóle z Gabe'em. Gdy podjechała pod biuro Ogrodu i Szkółki Londona, zobaczyła stojący na żwirowym podjeździe samochód. Zastanawiała się, czy to możliwe, żeby jakiś klient załatwiał coś u Gabe'a o tak późnej porze. Gdy podeszła do drzwi, zatrzymała się zdezorientowana, słysząc dobiegające ze środka podniesione głosy.

Nagle drzwi otwarły się gwałtownie i wynurzył się z nich Pete. Za nim Sandy rozpoznała szerokie ramiona Chana Londona.

- Sandy! - powitał ją Pete, z hukiem zatrzaskując za sobą drzwi.

- Przyszłam na randkę z Gabe'em - oświadczyła stanowczo Sandy.

- Może się z nim spotkasz, a może nic. Gdyby nic sprawiało ci przyjemności obserwowanie rodzinnej kłótni, to może pozwoliłabyś mi się zaprosić na lody? Odwiózłbym cię tu z powrotem. Może tymczasem burza przeminie.

- Bardzo dziękuję, ale nie. Zaczekam tu. Taki piękny wieczór.

Usiadła na kutej z żelaza, ozdobnej ławeczce. Gdy Pete zajął miejsce obok niej, zadrżała i odsunęła się dalej.

- Wydawało mi się, że wybierałeś się do domu.

- Zobaczysz, Sandy, on zrobi tak, jak życzy sobie tata i nigdy go nie zobaczysz. Szkółka i ogród to prawdziwa zabawa w porównaniu z prowadzeniem poważnej firmy. Tata rozbudował ją tak bardzo, że teraz sam ledwie jest w stanie sobie z nią poradzić.

- Nie zdobyłeś sobie mojej przyjaźni, Pete.

- Myślę, że wolałabyś o tym wszystkim wiedzieć w porę. Masz najbardziej na świecie urocze...

- Pete, czy chcesz, żebym zamknęła się w samochodzie, zanim Gabe stąd nie wyjdzie?

- Nie, nic już nie powiem.

Po chwili uspokoiła się trochę. Noc była naprawdę piękna. Księżyc w pełni rozświetlał ciemnogranatowe niebo, którego zachodni skraj aż po horyzont zdobiły liczne małe, białe, pierzaste chmurki. Gwiazdy świeciły jasno, zawieszone wysoko na nieboskłonie, a zamierający powoli ruch pozwalał delektować się cichą muzyką świerszczy. Noc była gorąca i słodka i Sandy pragnęła z całej duszy znaleźć się już w ramionach Gabe'a.

- No, skończyli wreszcie - odezwał się Pete.

Chan London pojawił się w drzwiach, za nim widać było Gabe'a.

- To co, lunch w poniedziałek w południe?

- Dobrze, ale nie obiecuję, że będę zbyt długo, tato. Niech Jeanie przyłączy się do nas.

- Poproszę ją... - Chan London zauważył Sandy i Pete'a, gdy podnosili się z ławki. - Dobry wieczór, panno Smith. Jesteś tu jeszcze, Pete?

- Tak, ojcze, rozmawialiśmy sobie z Sandy.

- Dobry wieczór, panie London.

Skinął im głową i ruszył w stronę samochodu. Pete chciał jeszcze coś do nich powiedzieć, ale zrezygnował i wsiadł do swojego wozu, zatrzaskując energicznie drzwi.

- Wytrwałość jest chyba jego mocną stroną - zauważyła, patrząc za nim, Sandy, gdy Gabe obejmował ją ramieniem.

- Myślałem, że nigdy już nie zostaniemy sami - powiedział Gabe i zaczął ją całować.

W sobotę Sandy zjawiła się w biurze Szkółki i Ogrodu Londona wcześnie rano. Pomaszerowała prosto do pokoju Gabe'a i zatrzymała się dopiero przed jego biurkiem. Rozmawiał właśnie przez telefon.

Na jej widok drgnął zaskoczony. Nie mogła się doczekać, aż skończy. Po chwili odłożył słuchawkę i pochylił się ku niej przez ladę.

- Wszystkiego najlepszego w dniu urodzin, Sandy. Powiedz mi, co się takiego stało?

Rozdział 8

Kiedy uśmiechał się do niej, poczuł drżenie serca. Wiedział, że coś ja rozgniewało, ale jak zawsze patrzył na nią z przyjemnością.

- Powiedziałeś mu o moich urodzinach.

- Domyślam się, że chodzi ci o Pete'a. - Wpatrywał się w jej złociste włosy, myśląc o tym, jak łagodnie opadały na jego szerokie ramiona, kiedy pochylała się nad nim.

- Czy ty mnie słuchasz?

- Oczywiście.

- Nie śmiej się ze mnie, Gabe London.

- Co on takiego zrobił?

- Jestem zarzucona różowymi balonami. Nie widać zza nich mojego domu.

- Chcesz, żebym poszedł je poprzekłuwać?

- To nie jest zabawne, łaskawy panie.

- Dobrze, dobrze. Przykro mi, że zagubiłaś się wśród różowych baloników. Damy je właścicielowi sklepu spożywczego, żeby rozdał swym klientom. Nie ma sensu wściekać się z powodu kilku balonów.

- Kilku!

Żeby nie wybuchnąć śmiechem, spróbował policzyć paczki z nasionami rzodkiewki na półce za jej plecami.

- To nie wszystko. Myślisz, że przyszłabym tu z powodu tych kilkuset balonów? Spojrzał na nią zdziwiony.

- Jest ich więcej?

- Podczas porannej gimnastyki otrzymałam śpiewający telegram w wykonaniu muskularnego Tarzana przybranego jedynie w listek figowy.

Gabe wtulił głowę w ramiona, próbując stłumić śmiech. Przygryzł wargi, zaczerpnął powietrza i znów na nią spojrzał.

- Śmiejesz się.

Nie był w stanie odpowiedzieć. Usiłując zachować powagę, wyszedł zza kontuaru, wziął ją za rękę i zaprowadził do swego biura.

- Było to cholernie dla mnie ambarasujące. Pensjonariusze Casa Grande byli zaszokowani.

- Nie dziwię się.

- Pomóż mi, nie śmiej się.

Gabe mógł jedynie znowu zaczerpnąć powietrza, zacisnąć wargi i milczeć. Bawił się jej włosami. Potrząsnęła głową i złote loki wymknęły się z jego dłoni.

- Na frontowym trawniku pojawił się zespół, który odegrał i odśpiewał „Sto lat" na moją cześć. Cała orkiestra, z rogami i skrzypcami! Do tego na tablicy ogłoszeń dwie przecznice stąd jest napisane: „Sandy Smith ma dwadzieścia dziewięć lat", a litery mają chyba ze sześć stóp długości!

- Obawiam się, że prezent ode mnie będzie dla ciebie w tej sytuacji przykrym rozczarowaniem - powiedział, starając się za wszelką cenę nie wybuchnąć śmiechem. Patrzył na nią oczarowany, rumieńce oburzenia na jej policzkach podkreślały tylko zieleń oczu.

- Śmiejesz się ze mnie! Na Boga, naprawdę się ze mnie śmiejesz!

- Podejdź tu, Sandy. Odskoczyła gwałtownie do tyłu.

- Nawet nie zdążyłam jeszcze opowiedzieć ci połowy. Czy wiesz, która jest teraz godzina?

- Spojrzał na zegarek.

- Za dziesięć dwunasta.

- To dopiero ranek.

- Chodź, usiądź tu, Sandy, postaraj się trochę ochłonąć.

Ściszyła trochę głos, zupełnie wyczerpana. - Miałam telefon z policji. Na znakach drogowych, latarniach, tablicach z nazwami ulic pojawiły się napisy - coś w rodzaju nalepek - na odcinku ode mnie aż do twojej szkółki. Na wszystkich można przeczytać „Słodka Sandy Smith ma dwadzieścia dziewięć lat!"

- Coś podobnego! Policja nic oczekuje chyba, że to ty je usuniesz, prawda?

- Nie. Za takie wygłupy płaci się grzywnę, a ja powiedziałam im, kto jest sprawcą.

- Myślę, że na nią zasłużył.

- Tak, zasłużył na nią. Ja nie histeryzuję. Jestem bardzo spokojna, jeśli wziąć pod uwagę, co mnie spotkało.

- Balony, Tarzan, napisy, orkiestra... co za urodziny!

- Mało nie pękniesz ze śmiechu.

Podrapał się po głowie, nie będąc w stanic nic odpowiedzieć ani nawet spojrzeć na nią.

- No, a co powiesz na to, że wszystkie miłorzęby są różowe? Zabawne, prawda? Gabe wzdrygnął się, jakby dotknął przewodu pod napięciem.

- Co chcesz przez to powiedzieć? Miłorzęby są różowe?

- Ogłuchłeś? Posłuchaj mnie. Przemalował je sprayem na różowo, przyczepił do pni różowe serduszka i rozpiął między nimi wielki transparent na całą długość frontowego trawnika z napisem: „WSZYSTKIEGO NAJLEPSZEGO W DNIU URODZI N SANDY ŻYCZY PETE".

- Cholera jasna.

- I gdzie się podziało twoje poczucie humoru? Jeszcze przed chwilą bawiłeś się tak dobrze.

- To były niewinne żarty.

- Żarty! Chciałbyś, żeby cię pocałował śpiewający Tarzan ubrany w listek figowy?

- W żadnym wypadku. Może da się to zmyć - powiedział czując, jak ogarnia go wściekłość. - Znowu te przeklęte miłorzęby i mój koszmarny brat. Może powinnaś zgodzić się na randkę.

Zmrużyła oczy i gwałtownie ruszyła do wyjścia. Przytrzymał ją szybko.

- Hej - powiedział, patrząc w jej roziskrzone, błyszczące jak szmaragdy oczy. - Ja tylko żartowałem.

Spojrzała na niego uważnie.

- Sandy - powiedział tak łagodnie, jak tylko potrafił, i przyciągnął ja do siebie - przepraszam cię za mojego zwariowanego brata. Rzeczywiście, masz prawo gniewać się na niego, ale nie gniewaj się na mnie z jego powodu. Gdybyś nie była moja, prawdopodobnie postępowałbym tak samo po wariacku jak Pete, żeby cię tylko zdobyć.

- Naprawdę?

- Na pewno. Przepraszam, ale nic o tym nie wiedziałem.

- On mnie doprowadza...

- Ciii - położył jej palec na ustach - pójdę tam i poodcinam balony...

- Nie musisz. Pan Payton powiedział, że to zrobi, a niektórzy mieszkańcy Casa Grande są gotowi mu pomóc.

- Czy Dodo widziała to wszystko?

- Tak. Uśmiechnęła się tylko i powiedziała, że Pete ma źle w głowie. Mam nadzieję, że farba da się zmyć. Pan Payton powiedział, że zmyłby ją wężem ogrodniczym, ale nie był pewien, czy to nie zaszkodzi trawie.

- To może być barwnik używany zimą do nawożenia trawników. Jeśli tak, to...

- Może zaszkodzić drzewom?

- Nie.

- A da się to zmyć?

- Nie.

- A kiedy to zniknie?

- Kiedy zostanie przyswojone, wchłonięte, po pewnym czasie. Po kilku tygodniach.

- Nie chcę mieć różowych miłorzębów przez kilka tygodni!

- Przykro mi, ale tym razem nie mam obowiązku ich wymienić.

- Och!

- Nie irytuj się. Przyjdę obejrzeć je po południu. Uprzedź tylko panią Fenster, żeby nie zaczaiła się na mnie z łopatą.

- I trzymaj Pete'a z dala ode mnie.

- Postaram się, ale nie wiem, czy mi się to uda. Z samego rana wziął ciężarówkę i powiedział, że musi porozwozić zamówiony towar.

- Ulokuję panią Fenster na ganku przed domem, oczywiście razem z jej łopatą. Może ona zatrzyma twego brata.

- Dobrze by mu to zrobiło, ale wziąwszy pod uwagę jego szczęście, zapewne nigdy się nie spotkają. Co powiesz na siódmą wieczór?

- Zapewne ucieknę z domu znacznie wcześniej.

- Nie uciekaj z domu, mam lepszy pomysł.

- Witaj, Ga... - Pete umilkł gwałtownie, gdy zobaczył, z kim rozmawia jego brat. Gabe rzucił się za nim, ale Pete ulotnił się błyskawicznie.

- Czy on naprawdę nie jest w stanie pojąć, że ja nigdy w życiu nie umówię się z kimś, kto zawiesza nad moim domem kilka setek różowych balonów? Jak on je w ogóle nadmuchał?

- Prawdopodobnie zna kogoś, kto ma cały zbiornik helu. Swoją drogą, musiał na to wszystko wydać całe letnie zarobki.

- Nawet mi o tym nie mów.

- Spójrz na to z innej strony. Gdyby nie on, zapewne nic bylibyśmy razem. Uśmiechnęła się.

- Masz rację, Gabe. I wiesz, przyszło mi coś do głowy. Chodzi o moją babcię. Gdyby przyszła do Casa Grande i zobaczyła, jak dobrze czuje się tu Dodo, może sama zdecydowałaby się tutaj przeprowadzić.

- To zupełnie możliwe. Jestem pewna, że Dodo będzie szczęśliwa, mogąc z nią o tym porozmawiać. Dodo potrafi być zachwycająco urocza.

- To cecha rodzinna.

- Dziękuję, Sandy, jak mniemam, nie masz na myśli Pete'a.

- Nie jesteś dzisiaj zbyt zabawny, Gabe. Zresztą czy ty mnie w ogóle słuchasz? - spytała, widząc jego roztargnienie.

Gabe rzeczywiście zamyślił się trochę. Z jednej strony świadom był, że powinien wrócić do mocno już zdegustowanych długim oczekiwaniem klientów, z drugiej strony - nic mógł się jeszcze z nią pożegnać. Wyglądała na tak kruchą, tak delikatną; tak bardzo pragnął trzymać ją w ramionach, tak jak ostatniej nocy...

- Oczywiście. Myślałem o naszym ostatnim spotkaniu. Zaczerwieniła się i powiedziała szybko:

- Chciałabym zaprosić Dodo i moją babcię na obiad w niedzielę. Czy zgodziłbyś się przyjść także?

- Z największą przyjemnością.

- A jak sądzisz, czy udałoby ci się zająć jakoś Pete'a i zatrzymać go tu? Moja babcia nie ma w ogóle poczucia humoru.

- Postaram się. Co jeszcze chciałabyś, żebym dla ciebie zrobił?

- Może jedną lub dwie rzeczy. - W jej głosie pojawiły się zupełnie inne tony, kuszące i miękkie. - Powiem ci wieczorem.

- Ho ho - szepnął i odprowadził ją do samochodu.

Popatrzył jeszcze za nią, jak odjeżdżała, i wrócił do biura. Obsłużył wszystkich czekających klientów, a potem zaczął szukać Pete'a. Znalazł go na tylach ogrodu, podlewającego paprocie.

- Tym razem naprawdę przesadziłeś, Pete. Czy ty nie rozumiesz, że w ten sposób tylko ją rozgniewałeś i jeszcze bardziej uprzedziłeś do siebie?

- Miłości nie można pojąć. Ja tylko chciałbym, żeby zwróciła na mnie wreszcie uwagę!

- No i zwróciła. Podała twoje nazwisko policji.

- Wiem, już z nimi rozmawiałem. Zdejmę wszystkie napisy dziś w nocy.

- To wspaniały sposób spędzenia sobotniej nocy! A co zrobiłeś z miłorzębami?

- Będą rosły. To tylko farba do opryskiwania trawników. Ona ma najdelikatniejsze włosy na świecie i zawsze tak pięknie pachnie różami...

- Gardeniami.

- Tobie - Pete zniżył głos - też podobają się jej włosy. Naprawdę jesteś w niej zakochany?

- Strasznie zakochany. Do szaleństwa.

- O! To zupełnie nie w twoim stylu. Jeśli naprawdę ją kochasz, to powiedz mi, że jestem stracony.

- Jesteś stracony. Nie masz żadnych szans. Poszukaj sobie jakiejś interesującej dziewczyny. Sandy jest dla ciebie za stara, zakochana we mnie i do tego zbrzydziły się jej twoje wariactwa. Co się stało, że tak oszalałeś?

Pete popatrzył gdzieś w przestrzeń.

- To wszystko przez jej wielkie zielone oczy. Kiedy w nie spojrzałem...

- Hej! Podlewaj paprocie, nie moje nogi! A teraz słuchaj, Pete, powierzam ci szkółkę i ogród jutro na cały dzień.

- To znaczy, że chcesz, żebym jutro trzymał się z dala od Sandy?

- Wcale nie.

- Nigdy dotąd nie zostawiałeś wszystkiego na mojej głowie.

- Hm, robisz postępy, więc awansowałeś.

- Na ile godzin awansowałem?

- Na cały dzień. Dam ci dziesięć centów za godzinę więcej.

- Zgoda, potrzebuję pieniędzy.

- Nie wątpię. Wydałeś wszystkie swoje oszczędności na urodzinowe niespodzianki dla Sandy, co? . - Dokładnie tak.

- A co masz teraz w planie?

- To sprawa między Sandy a mną. Mam dla niej prezent.

- Nie będzie jej się podobał.

- Tak? A skąd wiesz? Jesteś dobrym bratem, ale zupełnie nie rozumiem, co ona takiego w tobie widzi. Ja miałbym dla niej więcej czasu, poświęcałbym jej więcej uwagi, byłbym bardziej oddany, bardziej...

- No cóż, upadłeś na głowę. Podlewaj może paprocie, nie żwir - zakończył Gabe i poszedł czekać na następnych klientów. Za chwilę był już tak zajęty, że ani myślał o Sandy i swoim postrzelonym bracie.

O szóstej po południu Gabe zerknął na zegarek i aż jęknął przerażony.

- Pan London?

Do kontuaru podszedł jakiś mężczyzna, a za nim, oparty o taczki, stanął Pete.

- Nazywam się Don Brenner. Chciałbym powierzyć panu zaprojektowanie zieleni w osiedlu mieszkaniowym, które zamierzam wkrótce wybudować.

- Proszę, niech pan łaskawie wejdzie do mojego biura, tam będziemy mogli spokojnie porozmawiać.

Gabe dokładnie wiedział, co Don Brenner zamierza wybudować. Przez ostatnie dwa miesiące w drodze do pracy przejeżdżał codziennie obok jednej z należących do niego parcel i nietrudno było sobie wyobrazić, jak wielkiej skali jest to przedsięwzięcie. Pamiętał oczywiście, że umówił się z Sandy na jej urodzinowe przyjęcie, ale gdy tylko zasiadł do rozmowy z Brennerem, stopniowo zapominał o wszystkim innym.

- Spóźnisz się na randkę, Gabe. Już wpół do siódmej - powiedział do niego Pete, gdy Gabe zakończył rozmowę i odprowadziwszy Brennera do samochodu, wrócił do biura. - Rzeczywiście, zakochany jesteś po uszy.

- Pete... - Gabe zacisnął wargi, rozwścieczony ironią brzmiącą w jego głosie, i w pośpiechu złapał za telefon, by zadzwonić do Sandy.

Rozdział 9

Sandy kilkakrotnie sięgała po telefon i cofała rękę, zmieniając zamiar. Nie ma sensu dzwonić do Gabe'a. Przecież i tak wie, gdzie on jest, co robi i dlaczego się spóźnia. Pracuje tak ciężko, by utrzymać i rozwinąć swoją firmę, myślała.

Telefon zadzwonił i Sandy pobiegła, by go odebrać, wygładzając po drodze swoją odświętną białą suknię z cieniutkiej bawełny. Rozczarowana, usłyszała w, słuchawce głos babci.

- Sandy, kochanie, potrzebuję twojej pomocy. Nie mam ani odrobiny chleba i nic a nic mleka. Czy nie sprawiłoby ci kłopotu przynieść mi jedno i drugie? Chciałabym w ogóle cię dziś zobaczyć. Mam dla ciebie urodzinowy prezent.

- Babciu, umówiłam się już na kolację. Zadzwonię i przesunę to, a potem wpadnę do ciebie na chwilkę.

- Miałam nadzieję, że zostaniesz na dłużej.

- Zaraz będę u ciebie, babciu.

Sandy odłożyła słuchawkę i po chwili wykręciła numer szkółki.

- Ogród i Szkółka Londona - odezwał się męski głos.

- Pete, czy mogłabym rozmawiać z Gabe'em?

- Sandy! Gabe jest przed domem z klientem. Może ja, najdroższa, mógłbym coś dla ciebie zrobić?

- Zrobiłeś już stanowczo dosyć jak na jeden dzień! Pan Payton zdjął wszystkie balony.

- Wszystkiego najlepszego, Sandy. Mogłabyś być o wiele szczęśliwsza, gdybyś...

- Czy mógłbyś mu powiedzieć, że jadę do babci?

- A może zamiast tego spotkałabyś się ze mną?

- Dobranoc, Pete. Odłożyła słuchawkę, wpatrując się jeszcze przez chwilę w telefon, przygładziła upięte w kok włosy,

zapakowała torebkę i wybiegła z domu tylnym wyjściem. Kiedy przechodziła przez maleńkie patio, kątem oka dostrzegła coś, co dosłownie ją przeraziło. Na leżaku siedział największy, jakiego kiedykolwiek widziała, pluszowy niedźwiadek panda trzymający w łapkach kartkę z napisem: „Wszystkiego najlepszego w dniu urodzin!" Wzięła ją do ręki i zobaczyła na odwrocie nabazgrane przez Pete'a słowa: „Kochana Sandy, kiedy będziesz patrzyła na tego misia, pamiętaj zawsze, że moje serce należy do ciebie. Wszystkiego najlepszego! Pete".

Błyskawicznie zdecydowała, że zaniesie misia do Dodo, gdy jednak próbowała wziąć go na ręce, okazał się tak ciężki, że musiała zrezygnować.

- No trudno, leż sobie tutaj - powiedziała na głos.

- Co trudno! Dobrze się czujesz, Sandy? - spytała ją Dodo, która właśnie nadeszła w towarzystwie pana Paytona.

- Dostałam prezent urodzinowy od Pete'a - krzyknęła. - Do zobaczenia jutro w południe - dodała, spiesząc do samochodu.

Jej babcia, Helen Crane, mieszkała w dwupiętrowym domu w stylu wiktoriańskim, do którego prowadziły szerokie, drewniane schody.

- Babciu, jesteś tu? - Sandy wpadła jak burza do przestronnego, wysokiego salonu tego liczącego już sześćdziesiąt lat domostwa, rozglądając się po bliskim jej sercu wnętrzu wypełnionym mahoniowymi meblami z epoki królowej Anny, antycznymi, malowanymi chińskimi wazami i figurkami z miśnieńskiej porcelany.

- Wszystkiego najlepszego w dniu urodzin, Sandy - powiedziała wysoka, siwowłosa dama z prezentem w ręku, pojawiając się w drzwiach. - Jak ślicznie dziś wyglądasz, moje dziecko.

- Dziękuję, babciu. - Sandy wzięła do ręki obwiązaną żółtą wstążką zgrabną paczuszkę i rozpakowała ją. - . Jaki piękny obrus!

Zadzwonił telefon i Sandy poszła do hallu, by go odebrać. W słuchawce usłyszała głęboki głos Gabe'a:

- Strasznie cię przepraszam, Sandy.

- Nie musisz się usprawiedliwiać, Gabe. Przecież dziś jest sobota, a ja wiem, jak bardzo jesteś zajęty.

- Powiedziałem Pete'owi, że jesteśmy razem, że kochamy się. Jesteśmy razem, prawda, Sandy? Czuła wręcz fizyczny ból na myśl o tym, że Gabe nie może być teraz przy niej.

- Babcia miała dla mnie prezent urodzinowy. Chciałaby, żebym została u niej.

- To nie będziemy mogli się dziś spotkać?

- A dlaczego nie miałbyś przyjść tu po mnie? Poznałbyś moją babcię, posiedzielibyśmy chwilę i wyszli potem razem.

- Będę za jakieś czterdzieści minut - powiedział.

Sandy wróciła do babci, rozpakowała zakupy i przygotowała jej kolację. Prawie godzinę później usłyszała na schodach szybkie kroki Gabe'a. Serce podskoczyło jej w piersi na jego widok. Szare, marynarskie spodnie, odpowiednio do tego dobrana marynarka, biała koszula. Nigdy jeszcze nie wydawał jej się taki przystojny! Gdzieś na obrzeżach pamięci usłyszała słowa Pete'a: „On nie wierzy w żadne stałe związki..., nigdy się nie ożeni..., miał tyle kobiet..."

- Gabe - udało jej się tylko szepnąć - Gabe, wejdź, proszę.

- Jak ty dziś pięknie wyglądasz.

- Ty również.

Roześmiał się i przycisnął ją czule do siebie.

- A jak twoja babcia?

- Chodź, zaprowadzę cię do salonu. - Wzięła go za rękę.

- Babciu, chciałabym ci przedstawić Gabe'a Londona. Gabe, to moja babcia, Helen Crane. Przywitali się uprzejmie i Gabe usiadł naprzeciwko Sandy.

- Jak pan poznał Sandy, panie London?

Sandy przypomniała sobie, jak otworzyła mu drzwi w swoim' zabawnym szkolnym stroju sprzed lat. Czyż już wtedy na jego widok szybciej nie zabiło jej serce?

- Projektowałem park w Casa Grande. Przyjechałem sprawdzić, jak rosną japońskie miłorzęby.

- Zupełnie nie rozumiem, dlaczego Sandy tak uparła się, by tam pracować.

- Moja babcia mieszka tam i jest po prostu zachwycona - powiedział swobodnie Gabe.

- Spotkasz ją jutro, babciu. Zaprosiłam ją również na obiad. - Sandy obciągnęła na kolanach swoją spódniczkę, widząc jak zerka na nie Gabe.

- Nie mogłabym zostawić mojego domu. Mieszkam tu od ponad czterdziestu lat. Mam za dużo pokoi. Bardzo bym chciała, żeby Sandy zamieszkała tu ze mną.

- Zobaczysz, babciu, jak miło jest w Casa Grande, gdy przyjedziesz tam jutro. Helen uśmiechnęła się.

- Zrobiło się późno, a wy wybieracie się jeszcze na kolację...

Sandy ucałowała ją, Gabe pożegnał się uprzejmie. Gdy wychodzili z domu, na niebie zbierały się szare, burzowe chmury. Pojechali do restauracji nad jeziorem i usiedli przy stoliku z widokiem na wodę.

- Miałeś ciężki dzień? - spytała, widząc, że coś go dręczy.

- Nie chcę o tym myśleć, przynajmniej dopóki jesteś przy mnie. - Pochylił się poprzez stół i ujął ją za rękę. - Masz takie piękne dłonie, Sandy, takie delikatne i miękkie... - Sięgnął do kieszeni i wyjął z niej małe ozdobne pudełeczko. - Wszystkiego najlepszego w dniu urodzin.

Zaskoczona, rozwinęła opakowanie i otworzyła wieczko. W środku leżała złota bransoletka spleciona z misternych kształtnych ogniwek.

- Gabe, jakie to piękne!

Ujął przegub jej dłoni i zapiął na nim bransoletkę. Jego błękitne oczy pociemniały gwałtownie.

- Zjedzmy i chodźmy do domu - powiedział zduszonym głosem.

Każdy nerw jej ciała drżał z miłości do Gabe'a. Tak długo myślała, że kocha Setha, ale teraz zrozumiała, że to było tylko złudzenie. Pragnęła być z Gabe'em na zawsze.

- Hej, Sandy, ty chyba płaczesz!

- Zamów dla mnie - powiedziała, odsuwając menu, i potrząsnęła przecząco głową, starając się opanować.

Zaczekał, aż kelner odejdzie od ich stolika, wziął ją za rękę i pogładził lekko swoimi mocnymi palcami. - Co się stało, kochana?

- Wzruszył mnie twój prezent. Jest taki piękny. Popatrzył na nią uważnie.

- Nie przejmuj się Pete'em. Obmyśliłem mu zajęcie na cały dzień. Nie będzie nam jutro przeszkadzał.

- Co za ulga!

Kelner przyniósł im zamówione potrawy. Gdy jedli, Gabe opowiadał jej o wizycie w szkółce Dona Brennera.

- Jeśli przyjmę to zamówienie, będę miał robotę na cały przyszły rok. Dla mojej firmy to wspaniały interes.

- To cudowna wiadomość, Gabe.

- Umówiłem się z nim na poniedziałek rano, a potem idę z ojcem na lunch. Och, Sandy, przepraszam cię, kiepski ze mnie uczestnik urodzinowego przyjęcia.

- Jesteś najwspanialszym uczestnikiem - powiedziała z uczuciem.

- Chodźmy już do domu, Sandy. Jesteś gotowa?

- Czy pan nazywa się Gabe London? - Szczupły kelner podszedł do ich stolika. - Jest pilny telefon do pana. Zechce pan zadzwonić do pani Jeanie.

- To na pewno ojciec - zauważył Gabe zdenerwowany.

Rozdział 10

- Rzeczywiście, chodzi o ojca. Pojedziesz ze mną do szpitala? - Gabe podszedł do niej i wziął ją pod ramię. - Oczywiście, Gabe.

- To nic poważnego. Może wrócić do domu, ale musi zdecydować się na dłuższy wypoczynek. Co najmniej dwa miesiące.

Siedziała spokojnie w samochodzie, nie narzekając, że Gabe jedzie zbyt szybko. Martwiła się tym, że on się martwi, tak bardzo chciałaby móc mu pomóc! Gdzieś na dnie duszy poczuła jednak ukłucie rozczarowania; Gabe będzie miał teraz mniej czasu, nie będą mogli spotykać się tak często. Zapewne będą musieli porzucić całą tę mistyfikację wymyśloną, by przekonać Pete'a, skończą się ich wspólne noce, rozwieje miłość... Nawet nie zauważyła, jak dojechali do szpitala.

- Gabe! - krzyknęła podobna do Pete'a długowłosa blondynka. Była tak piękna, że Sandy pomyślała sobie, że nigdy w życiu nie zdarzyło jej się widzieć kobiety równie olśniewającej urody. - Tak się cieszę, że jesteś - szlochała żałośnie. - Tata nic uspokoi się, zanim z tobą nie porozmawia.

- Nie martw się, Jeanie, już do niego idę. Chciałbym ci przedstawić Sandy Smith. Sandy, to moja siostra, Jeanie.

- Sandy - obok nich jak spód ziemi wyrósł Pete, towarzyszyła mu wysoka blondynka. - To moja mama. Mamo, pozwól, że ci przedstawię Sandy Smith.

- Bardzo mi miło - powiedziała pani London i uścisnęła serdecznie jej rękę.

- Dzień dobry. Bardzo mi przykro z powodu choroby pana Londona. Gabe, idź już do ojca. Zaczekam na ciebie w poczekalni.

Czekała dość długo. Gdy w końcu Gabe pojawił się przed nią, spytała go o stan zdrowia ojca, a potem stwierdziła spokojnie:

- Wracasz do jego firmy, Gabe.

- Powiedziałem mu, że podejmuję się tego tylko na kilka miesięcy.

Sandy zamknęła oczy. Wiedziała, co to oznacza: po prostu przestaną się spotykać. W sercu czuła ból nie do opanowania.

- Tak mi przykro, Sandy. To okropny sposób obchodzenia urodzin.

- Nie bądź śmieszny, Gabe. Cieszę się, że twojemu ojcu nie dolega nic poważnego. Ty przecież też byłeś ze mną u babci. Poza tym czułam się cudownie z tobą nad jeziorem.

Uśmiechnął się, nie w pełni przekonany.

- Sandy, tak bardzo cię potrzebuję - powiedział tylko.

Gdy podjechali pod jej dom, zaczął padać deszcz. Wielkie, zimne krople jedna po drugiej uderzały w ich policzki, gdy biegli schronić się na ganek.

- Gabe, miś panda cały zmoknie - Sandy przypomniała sobie o prezencie Pete'a. - Jest na patio z tyłu domu.

- Zaraz go wniosę do środka.

- Pomogę ci. Nie wiem czym on jest wypchany, ale jest strasznie ciężki.

- Poradzę sobie. Och, to prawdziwe monstrum - wykrzyknął zaskoczony. Sandy zapaliła małą lampkę w kuchni.

- Sam widzisz, jaki to kolos.

- Cholernego mam braciszka! Sandy, schowaj się do środka, jakoś go wtaszczę do domu, a nie chciałbym, żebyś zmokła. - Gabe zaczął szarpać olbrzymiego niedźwiedzia, bezskutecznie próbując przenieść go do domu.

Zadzwonił telefon i Sandy poszła go odebrać.

- Sandy, ktoś włamuje się do twoich tylnych drzwi. Zawiadomiłam pana McClanahana z obrony - usłyszała głos Dodo.

- To tylko Gabe. Usiłuje wciągnąć do domu prezent od Pete'a.

- Wszystko w porządku, panie McClanahan, my tylko wnosimy do środka mój urodzinowy prezent - zawiadomiła zatrudnionego w Casa Grande detektywa.

Zanim miś panda znalazł się - wraz z kompletnie przemoczonym Gabe'em - w domu, Sandy odbierała jeszcze telefony od innych zaniepokojonych pensjonariuszy. Dzwoniła pani Fenster, pan Payton, pani Whittenton.

- Czy zawsze tyle osób dzwoni do ciebie o drugiej w nocy? - spytał Gabe, wychodząc z łazienki

- To wszystko z powodu misia. Wiesz, jak na mnie działa twój widok, gdy tak stoisz w samym ręczniku? - dodała zduszonym głosem.

- Jak myślisz, czy nikt nie będzie nam już przeszkadzał? Mam na myśli panią Fenster. Boję się, że może się tu pojawić ze swoją łopatą.

- Już tu dzwoniła. Powiedziałam jej, że wszystko jest w porządku. - Co za ulga! - Podszedł do okien i zaciągnął zasłony.

Usiedli do herbaty, czule przytuleni.

- Dziękuję Bogu za tę pandę. Jednak Pete miewa czasem cudowne pomysły - szepnął namiętnie Gabe i pochylił się nad nią, by ją pocałować.

Rozdział 11

Rankiem Gabe wyszedł od niej wcześnie i Sandy mogła spokojnie pójść do kościoła, a potem zacząć przygotowywać obiad, na który zaprosiła Dodo, babcię Helen i Gabe'a. Pierwsza zjawiła się Dodo w ekscentrycznej kreacji - w przybranym bukiecikiem purpurowych kwiatków jasnoróżowym kostiumie, z takimi samymi kwiatami we włosach. Chwilę później do Sandy wkroczyła jej własna babcia. Obie panie przywitały się i zaczęły rozmawiać.

- Nawet nie mogę sobie wyobrazić, że mogłabym wyprowadzić się z mojego domu - zauważyła Helen Crane, wygładzając na kolanach fałdy swej szarej sukni.

- Ja w moim mieszkałam ponad czterdzieści pięć lat, ale czułam się tam ostatnio taka samotna. Tutaj jest tyle rzeczy do zrobienia, tyle osób, z którymi można porozmawiać. Na przykład na następny piątek umówiłam się na randkę z panem Paytonem.

- Na randkę! - Helen aż zbladła.

- O tak. Gramy tu często w domino z panią Fenster i panem Whitleyem. To naprawdę urocze miejsce i tak wygodnie się tu mieszka. Mogę na swoim rowerku pojechać do sklepu...

- Jeździ pani na rowerku? - Sandy pomyślała, że jej babcia mówi to takim tonem, jakby Dodo. przyznała się, że hoduje w domu małe szczurki. Znała jej awersję do rowerów i motocykli. - Sandy, tu jest mucha - dodała jeszcze zdegustowana Helen.

- Tak, babciu, tylne drzwi musiałam zostawić otwarte, bo miś panda zatarasował je zupełnie...

- Co takiego?

- To prezent od mojego wnuka, on ma taką wyobraźnię...

- To chyba u państwa rodzinne - zauważyła sucho pani Crane.

- To pewnie Gabe - zawołała nagle Sandy, słysząc odgłos motoru.

Za chwilę w drzwiach pojawił się ciemnowłosy mężczyzna i Sandy bez zastanowienia rzuciła się w jego stronę. Silne ramiona oplotły jej talię i przytuliły mocno.

- Witaj, ukochana - powiedział Pete, głosem o całą oktawę niższym niż zwykle.

- Pete! - cofnęła się, wpatrując się w niego zupełnie osłupiała. - Przefarbowałeś włosy! Zaraz, jeszcze coś... Twoje rzęsy! Są inne!

- Ufarbowałem także i rzęsy. Zresztą założyłem też sztuczne. Mówiłaś, że rzęsy Gabe'a są takie sexy. Pracuję również nad głosem.

- Pete, błagam! Przecież miałeś kierować dziś szkółką. Może porozmawiaj z jakimś specjalistą...

- Jesteś taka śliczna, kiedy się gniewasz.

- Pete London, czy przyjdziesz wreszcie do nas?

- Czy to nie Dodo? Mogę się z nią przywitać?

- Możliwe. Jak chcesz, to wejdź - dodała z rezygnacją. Pete otworzył drzwi do saloniku i przepuścił ją przodem.

- Gab... Pete! O mój Boże! Świetnie ci z tymi włosami, dodają ci powagi. Ale rzęsy - czy ja wiem? To jest pani Crane, babcia Sandy. To mój wnuk, Pete - Dodo wciąż się uśmiechała.

- Jak pani się miewa, pani Crane - Pete przywitał się i usiadł z wyciągniętymi przed siebie długimi nogami.

Sandy widziała spojrzenia babci, jakimi obrzucała tę niekonwencjonalną parę.

- Własny dom - to jednak własny dom. Chyba nie dam się pani przekonać i nie wprowadzę się tu. W żadnym wypadku - podkreśliła dobitnie.

- Proponuję, żeby pani przeszła się ze mną po całej posiadłości i zobaczyła, jak jest tu ładnie.

- Może w takim razie już po obiedzie.

Sandy poszła do kuchni. Sprawdziła, czy kurczaki są już gotowe i dokończyła szykowanie sałatki. Gdy Pete pojawił się w drzwiach, spytała, zawsze z taką samą instynktowną grzecznością: - Może zechcesz zjeść z nami, Pete?

- Myślę, że nawet nic powinnaś pytać.

- Pete, co ty tu robisz? - zagrzmiał koło nich niski głos Gabe'a. - I co u diabła stało się z twoimi włosami?

Pete roześmiał się na cały głos.

- Sandy wyznała mi, że zakochała się w tobie, bo masz takie piękne, brązowe, falujące włosy.

Sandy zaczerwieniła się, pragnąc nagle, żeby oni obaj, i Pete i Gabe, znaleźli się gdzieś daleko stąd. Gabe spojrzał na nią rozbawiony.

- Czy to prawda, Sandy? - Gdy nie odpowiedziała, przyjrzał mu się znowu i powiedział: - Pete, ty jeszcze musiałeś coś zrobić, wyglądasz zupełnie inaczej. Już wiem! - wykrzyknął.. - Masz sztuczne rzęsy!

- Powiedziała, że podobają jej się twoje oczy, bo są takie zmysłowe. I że twój głos też jest zmysłowy.

- Naprawdę, Sandy? Naprawdę tak powiedziałaś?

Odwróciła się do nich tyłem, zapamiętale krojąc i siekając warzywa na sałatkę.

- Straciłeś tylko czas, Pete. - Gabe przeszedł przez kuchnię i objął Sandy w talii. - Ona jest moją dziewczyną.

- Do czasu, Gabe. Tylko do czasu.

- A co się dzieje w szkółce, Pete? Dlaczego nic pilnujesz interesów?

- Chad ma na wszystko oko. Ja tylko wpadłem obejrzeć miłorzęby.

- Następnym razem powierzę firmę Chadowi. - Spojrzał na Sandy. - Dzień dobry, Sandy. .. - Dzień dobry, Gabe - powiedziała miękko i leciutko pocałowała go w policzek.

- A teraz, mój mały braciszku, pójdziemy załadować tego okropnego niedźwiedzia na ciężarówkę. Mam nadzieję, że zabierzesz to paskudztwo ze sobą i zrobisz z tym coś sensownego.

- Nie podoba ci się prezent ode mnie, Sandy?

- Oczywiście, że jej się nie podoba. Komóż mógłby się podobać podobny potwór!

- Podarowałem podobnego misia - może tylko troszkę mniejszego - Kim i była zachwycona.

- Ale Kim ma szesnaście lat, kowboju, a ty masz tu do czynienia z dorosłą kobietą. Zabieraj go i uciekaj stąd.

- Zostałem zaproszony na obiad. I Dodo chce się ze mną zobaczyć.

- Zastąpię cię, nic się nie martw. Bierz pandę i zmykaj do pracy. Gabe wrócił do Sandy chwilę później.

- Uff, już w porządku. Nie ma misia, nie ma zmory. Pete zniknął, a ja mam cały dzień wolny. Dopiero jutro zacznie się znowu to całe piekło.

- Tak źle było rano u ojca?

- Nawet nie chcę o tym teraz myśleć. - Pochylił się nad nią, przybliżając twarz do jej twarzy. - Więc uważasz, Sandy, że mam wspaniałe rzęsy i podobają ci się moje brązowe, falujące włosy...

- Z całą rozkoszą udusiłabym teraz twojego brata - wyszeptała, ledwie mogąc mówić. Wargi Gabe'a były tylko o parę cali od jej warg.

- Dlaczego mnie nie mówisz tego wszystkiego?

- A powinnam? Twoja miłość własna osiągnęłaby wtedy monstrualne rozmiary. Masz przecież rzeczywiście kuszący, zmysłowy głos, kuszące błękitne oczy, kuszące ciało... i na tym koniec. Nie powiem ani słowa więcej, bo już zabrakło mi odwagi - roześmiała się do niego.

- Wrócimy do tego wieczorem, gdy zostaniemy sami - powiedział to najbardziej kuszącym szeptem, jaki mogła sobie wyobrazić. - A teraz daj buzi, Sandy, i zaraz pomogę ci podawać do stołu.

- Tylko raz?

- Raz - potwierdził zdecydowanie. Jego język dotknął jej warg, a ona zamknęła oczy, tuląc się do niego i pragnąc, by ta chwila trwała jak najdłużej.

- Och, przepraszam - Dodo błyskawicznie cofnęła się z powrotem.

- Oni tak tkliwie czulą się do siebie. Czy to nie urocze? - Usłyszeli jak mówi do Helen.

- Moja babcia dostanie chyba apopleksji! Muszę podać obiad, Gabe.

- Pomogę ci ż tą sałatką - powiedział rozbawiony. - Będziesz mogła w tym czasie zająć się czymś innym.

- Dziękuję ci.

Po obiedzie przeszli się kawałek razem obejrzeć apartament Dodo', a mniej więcej godzinę później Gabe i Sandy odwieźli Helen do domu.

W powrotnej drodze, gdy przejeżdżali obok jeziora, Gabe odwrócił się do niej.

- Sandy - powiedział - mam żaglówkę niedaleko stąd. Ani razu jeszcze nią nie pływałem w tym sezonie. Może miałabyś ochot 촔 popływalibyśmy dzisiaj razem?

- Bardzo chętnie. A co z naszymi rzeczami?

- Poradzimy sobie jakoś.

Resztę popołudnia spędzili pływając po jeziorze. Sandy czuła, jak za każdym razem, gdy tylko spojrzała na Gabe'a, po całym jej ciele rozchodzi się fala gorąca. Od razu ściągnął buty, zdjął koszulę i podwinął spodnie. Był taki rozluźniony, taki pogodny. Dopiero teraz w pełni zdała sobie sprawę, ile kosztowała go praca, a przede wszystkim nieporozumienia z ojcem.

Obserwowali zachwyceni, jak zachodzące słońce kładło się jasnopomarańczowymi promieniami na srebrzystej tafli jeziora, zjedli kolację w małej restauracyjce tuż nad wodą, a potem wybrali się jeszcze na spacer brzegiem, wpatrzeni w księżyc odbijający się w czarnej już tym razem toni.

- Jaki to był cudowny dzień - zauważył Gabe, gdy wracali do Casa Grande.

- Bardzo potrzebujesz wypoczynku, Gabe.

- Mówisz zupełnie tak jak moja matka.

- Naprawdę? Tak jak ona? - spytała lekko, zastanawiając się w duchu, jak dalece Gabe przypomina swego ojca i czy również przedkłada swoją pracę nad życic osobiste.

- Czekałem cierpliwie całe popołudnie i cały wieczór na jeden mały pocałunek i nie mogę już dłużej wytrzymać - poskarżył się, a głębokie tony w jego głosie sprawiły, że zadrżała.

- Co ty robisz, Gabe... - zaczęła.

- Staram się uwodzić cię moim niesłychanie kuszącym głosem i niesłychanie kuszącymi spojrzeniami spod moich nadzwyczajnych rzęs.

Roześmiała się serdecznie wchodząc do domu.

- Powinnaś raczej topić się pod moim wzrokiem, a ty się śmiejesz - powiedział z wyrzutem. Objęła go za szyję i przytuliła głowę do jego piersi.

- Tak już jest o wiele lepiej - powiedział.

W środku domu odezwał się telefon i Sandy odeszła od Gabe'a, by go odebrać. W słuchawce usłyszała szloch babci.

- Och, Sandy, od tak dawna próbowałam cię złapać. Mogłabyś przyjechać na noc?

- Co się stało?

- Sandy, tak się cieszę, że wreszcie cię zasiałam! Możesz przyjechać? Stało się coś strasz... - łkała tak, że nie można było rozróżnić słów.

- Babciu! Co się stało? Powiedz!

- Spadłam z frontowych schodów, jeszcze wczesnym wieczorem. Dzwonię do ciebie i dzwonię. Sandy poczuła, jak robi jej się zimno ze strachu.

- Czy mam wezwać karetkę?

- Nie, na szczęście mogę chodzić, ale strasznie mnie wszystko boli. Naprawdę nie chcę iść do szpitala.

- Przyjadę po ciebie i zawiozę do naszej pielęgniarki.

- Chciałabym zostać w domu, Sandy, nie chcę nigdzie jeździć.

- Dobrze, babciu, zaraz u ciebie będę. Odłożyła słuchawkę i spojrzała z żalem na Gabe'a.

- Tak cię przepra...

- Chodź, zawiozę cię.

- Nie zgadzam się. Jutro masz przed sobą okropny dzień.

- Ciii, i tak cię zawiozę. Po co mamy tu stać i się kłócić? Uśmiechnęła się do niego.

- Taki z ciebie tyran?

- Może troszeczkę. To często idzie w parze z kusząco długimi rzęsami.

- Czy nigdy nie przestaniesz o tym mówić?

- Mam nadzieję, że tak, nigdy.

Godzinę później z powrotem byli w Casa Grande i rozmawiali z zatrudnioną tam pielęgniarką imieniem Hetty.

- Kamień spadł mi z serca, całe szczęście, że to tylko potłuczenia. Babciu, mamy tutaj wolny pokój, w którym mogłabyś wygodnie przenocować. Mogłabym w każdej chwili przyjść do ciebie, Hetty byłaby w pobliżu, to naprawdę dobry pomysł.

- Nie mam ze sobą żadnych rzeczy.

- Mogę dać pani szlafrok - powiedziała Hetty.

- Jestem zmęczona. Może rzeczywiście zostanę.

Sandy odetchnęła z ulgą. Spojrzała na Gabe'a, który cierpliwie stał kilka metrów dalej oparty o ścianę, z rękami w kieszeniach. Zerknął na nią, a ona uśmiechnęła się w odpowiedzi.

- Zajrzę do ciebie z samego rana. - Ucałowała babcię na dobranoc. Helen uściskała ją, a potem zwróciła się do Gabe'a:

- Bardzo panu dziękuję, panie London, że przywiózł pan do mnie Sandy i zabrał nas tutaj.

- Miło mi, że mogłem się przydać. Mam nadzieję, że jutro będzie się pani czuła już lepiej. Gabe podał Sandy ramię i oboje wyszli na zewnątrz. Podjechali zaraz pod jej domek.

- Tak mi przykro, że wieczór zupełnie nam się nie udał - powiedziała Sandy, wchodząc na ganek.

- Nie mów tak, byliśmy razem i to było cudowne. Cieszę się, że twojej babci nie stało się nic złego, to naprawdę mogło skończyć się gorzej. - Przytulił ją do siebie. - Przez najbliższe kilka dni będziemy się rzadziej widywać, Sandy.

- Wiem. Chciałabym, żebyś już wrócił do domu i poszedł spać. Wstajesz przecież już za cztery godziny.

- Niestety, muszę wstać już za trzy. Mam zamiar zajrzeć do szkółki jeszcze przed pójściem do biura taty.

Przez chwilę wpatrywali się w siebie z niezwykłą powagą, a potem oboje jednocześnie zbliżyli się do siebie i pocałowali.

- Sandy - jęknął Gabe z żalem - jeśli teraz nie oderwę się od ciebie i nie pójdę, to nie wyjdę stąd wcale. Dobranoc, Sandy. - Odwrócił się gwałtownie i pobiegł do samochodu.

Drżącymi palcami otworzyła drzwi, obejrzała się, by pomachać mu ręką i popatrzyła za nim, dopóki jego samochód nie zniknął jej z oczu. Gdzieś w najgłębszych pokładach duszy poczuła dławiący strach, czuła się tak, jakby pożegnała go już na stałe.

Rano ubrała się wcześnie i poszła do babci. Zastała ją siedzącą w łóżku i rozmawiającą przyjaźnie z Dodo i panią Fenster.

- Dzień dobry, babciu. Jak się dziś czujesz?

- Ach, wszystko mnie boli. Nie mam siły w ogóle się ruszyć.

- Namawiamy właśnie Helen, żeby przeniosła się tu na stałe - wyjaśniła Dodo. - Zgodziła się w każdym razie zostać w Casa Grande kilka najbliższych dni.

- Naprawdę, babciu? Tak się cieszę! Widząc jej zdumienie, Dodo dodała pogodnie:

- Obiecałam też Helen, że będę dawać jej lekcje jazdy na rowerze.

Sandy usiadła na brzegu łóżka i rozmawiała z trzema ożywionymi starszymi paniami jeszcze przez pół godziny, a potem przeprosiła je i pożegnała.

- Pójdę z tobą, Sandy - powiedziała Dodo.

- Dziękuję, że jesteś taka miła dla mojej babci, Dodo. Tak bardzo marzę o tym, żeby ona się tu przeprowadziła.

- Myślę, że to zrobi. Kiedy pozna więcej mieszkańców Casa Grande i zobaczy, jak tu jest przyjemnie, na pewno będzie chciała tu zamieszkać. Sandy, mam do ciebie prośbę - dodała po chwili. - Jak będziesz widziała się z Gabe'em, wspomnij mu, że chciałabym, żeby przywiózł mi trochę mebli.

- Nie wiem, czy w ogóle będę miała okazję mu to powiedzieć.

- Jakieś kłopoty, Sandy?

- Gabe wraca do firmy ojca. A do tego dzisiaj spotyka się z przedsiębiorcą nazwiskiem Brenner, z którym prawdopodobnie podpisze ważny dla swojej szkółki kontrakt. Zdaje się, że będzie teraz bardzo zajętym człowiekiem.

- A co z Jeanie? Przecież ona mogłaby zastąpić ojca.

Sandy miała w pamięci obraz Jeanie szlochającej rozdzierająco w objęciach Gabe'a, pamiętała też uwagi Chana na jej temat. Nie, to nie jest materiał na menedżera, chyba nie. Jej spojrzenie padło nagle na opalonego wysokiego mężczyznę w wyblakłych dżinsach i bawełnianej koszuli, który nadchodził w ich stronę.

- Chip! Co ty tu robisz?

- Nie można cię zastać ostatnio w domu, Sandy.

- Dodo, pozwól, to Chip Franklin. Chip, to pani London. Chip uścisnął podaną przez nią rękę.

- Masz chwilkę czasu? - zwrócił się do Sandy. - Oczywiście, wybaczysz nam, Dodo?

- No pewnie. I tak musiałabym już iść poszukać tego nieposłusznego kociska. Pookums! Pookumsik! Gdzie jesteś? - Kiwnęła im ręką i odeszła.

- Stęskniłem się za tobą, Sandy.

- Byłam ostatnio zajęta - odpowiedziała zakłopotana.

Złapał ją za rękę i dotknął złotej bransoletki zapiętej wokół jej nadgarstka.

- Spodziewałem się raczej, że zobaczę zaręczynowy pierścionek na twoim palcu!

- Nie mam zaręczynowego pierścionka. Piwne oczy badały ją uważnie.

- Co myślisz o pójściu na kręgle w sobotę wieczorem?

Krzaki bzu tuż obok zakołysały się gwałtownie i głowa Dodo wynurzyła się na moment. Sandy potrząsnęła przecząco głową.

- Dziękuję, ale zaplanowałam masę zajęć właśnie na sobotę.

- Sandy - Dodo rozsunęła gałązki bzu i wychyliła się w ich stronę. We włosach miała pełno liści - idź na te kręgle ze swoim znajomym. Jeśli masz tu jakieś zobowiązania, to ja chętnie cię zastąpię.

- Dziękuję, Dodo, ale naprawdę nie mogę.

- Nonsens, Sandy. Idź i baw się wesoło.

Chip pochylił się ku Sandy tak, by Dodo nie mogła go słyszeć. - Przecież jesteśmy parą dobrych przyjaciół. Nie oczekuję nic więcej. Czy to nie jest wystarczający powód, by wybrać się ze mną gdzieś w sobotę? - Dziękuję ci, Chip, jesteśmy przyjaciółmi i dlatego mam nadzieję, że mnie zrozumiesz, ale...

- Ale odpowiedź brzmi nie. - Wierzchem dłoni dotknął lekko jej policzka. - Czy chodzi o senatora?

Potrząsnęła głową.

Zmrużył oczy i powiedział ledwo dosłyszalnym szeptem:

- Jako twój przyjaciel, cieszę się. Ale muszę przyznać, że zawsze w jakiś niewytłumaczalny sposób miałem nadzieję, że nasza przyjaźń przerodzi się w coś o wiele głębszego.

- Naprawdę jesteś bardzo miły.

- Dziękuję. Wiesz, jak bardzo pragnąłbym, żebyś uważała, że nie tylko jestem miły. Diablo bym tego pragnął, Sandy. Pozdrów tę miłą starszą panią - ona jest, zdaje się, strasznie wścibska.

- Nie wiesz o niej nawet połowy.

Jakby na potwierdzenie jej słów, usłyszeli dźwięk zapuszczanego motoru i zobaczyli za chwilę Dodo , jadącą na skuterze. Pomachała im ręką.

- Wielkie nieba! Ona jeździ na skuterze?

- I na motorze i na rowerku - odpowiedziała Sandy ze śmiechem.

- Dlaczego jej tak żywo zależało na tym, żebyś wyszła ze mną w sobotę?

- Nie mam pojęcia.

- Zadzwoń do mnie, gdybyś zmieniła zdanie.

- Oczywiście, Chip, dziękuję.

Patrzyła za nim, jak odchodził. Jej myśli błądziły wokół Gabe'a i Dodo, a palce machinalnie przesuwały delikatne ogniwa złotej bransoletki.

Dni mijały i Sandy coraz głębiej utwierdzała się w przekonaniu, że Gabe o niej zapomniał. Wiedziała oczywiście, jak bardzo jest zajęty, odkąd przejął prowadzenie firmy swojego ojca, ale nawet telefony stawały się coraz rzadsze i coraz krótsze.

Któregoś dnia, mniej więcej dwa tygodnie po powrocie Gabe'a do ojca, zobaczyła samochód Pete'a podjeżdżający pod domek Dodo. Stała właśnie w sypialni i czesała włosy. Pete zaparkował, wysiadł ż samochodu i zerknął w kierunku jej okien. Cofnęła się w głąb pokoju, pewna, że białe zasłony jej sypialni ukryją ją przed jego wzrokiem. Przez chwilę zastanawiała się, czy przyjechał do Dodo ze względu na nią, ale jej obawy zaraz się rozwiały. Pete obszedł bowiem samochód dokoła, otworzył drzwiczki od strony pasażera i pomógł wysiąść ze środka... jakiejś dziewczynie! Za chwilę oboje weszli do apartamentu Dodo.

Zdumienie Sandy ustąpiło dojmującemu poczuciu ulgi. Roześmiała się na głos: Pete ma dziewczynę! Nareszcie!

Ma dziewczynę i ukrywa to przed nią, nie chcąc zranić jej uczuć! Podeszła do telefonu, chcąc podzielić się z Gabe'em tą cudowną wiadomością. Zaraz jednak otrzeźwiała zupełnie - właściwie dlaczego ma w ogóle dzwonić do Gabe'a? Rozmawiali przedwczoraj wieczorem i on ani słowem nie wspomniał o swym szalonym bracie.

Zdrowy rozsądek podpowiadał jej, że Gabe jest teraz ogromnie zajęty i może nic nie wiedzieć o zmianach, jakie zaszły w życiu Pete'a. Jednocześnie jednak zmroziło ją straszne przypuszczenie, że teraz Gabe może czuć się zwolniony od spotykania z nią. Skoro Pete ma jakąś dziewczynę, to przecież nie ma żadnego powodu, by Gabe umawiał się z nią dalej!

Żadnego, poza tym jednym, że ona go kocha!

Wszystko skończone. Definitywnie i kompletnie.

Gdy zadzwonił telefon, podskoczyła, zupełnie wytrącona z równowagi i pobiegła odebrać go, a jej serce pełne było nadziei.

- Sandy, to ja, Chip.

- Cześć! - Rozczarowanie było takie bolesne.

- O! Chyba dzwonię nie w porę.

- Nie, niezupełnie.

Najgorsze były noce, gdy tęskniła za tym, by znaleźć się w ramionach Gabe'a.

- Pomyślałem sobie, że jeszcze raz spróbuję. Może poszlibyśmy na jakieś przedstawienie w sobotę. Podobno „Wczesny zachód słońca" jest taki wesoły. Nie miałabyś ochoty się pośmiać?

- No dobrze, Chip - westchnęła po chwili zastanowienia. - Ale nie sądzę, żebym była najlepszym kompanem.

- Już sam o to zadbam. To co, spotkamy się o siódmej?

- Tak, Chip, dziękuję.

Odłożyła słuchawkę i wpatrywała się w nią bezmyślnie, czując narastający w sercu ból. Telefon odezwał się znowu, a ona znowu podskoczyła do góry na dźwięk jego dzwonka. Naprawdę jej nerwy były w kiepskim stanie, uświadomiła to sobie wyraźnie.

- Sandy?

- Derek! Jesteście z mamą z powrotem?

- Nie, dzwonię z Dallas. Claire rozmawiała wczoraj w nocy z Helen. Dokonałaś naprawdę cudu. - Zgodziła się zająć apartament w Casa Grande!

- Ja też się z tego cieszę, ale to nie moja zasługa. To nasi pensjonariusze zaprzyjaźnili się z nią i zaprosili tutaj.

- Wiem. Claire jest taka szczęśliwa. A ja mam dla ciebie pewną propozycję.

- Tak? Słucham, Derek.

- Udało mi się korzystnie kupić teren w Kansas City, myślę, że wspaniale nadaje się na kolejny Dom Złotej Jesieni. Muszę się za to zabrać i zorganizować wszystko. Czy ty w tej sytuacji mogłabyś przenieść się do Dallas i objąć kierownictwo nad naszym centrum tutaj?

W pierwszej chwili chciała zdecydowanie odmówić. Nie chciała opuszczać Oklahomy i doskonale wiedziała, dlaczego.

- Babcia jest tutaj. I mam tu przyjaciół - powiedziała jednak tylko.

- Wiem, Sandy, ale ty znajdujesz przyjaciół, gdziekolwiek się obrócisz. Dam ci znaczącą podwyżkę i opłacę wszystkie twoje dodatkowe wydatki.

- Derek, to miło z twojej strony, ale...

- Posłuchaj, Sandy, w czym problem. Starałem się znaleźć kogoś, komu mógłbym zaufać, że poprowadzi to wszystko właściwie, i znalazłem tylko jedną taką osobę, kobietę, która ma rodziców w domu opieki tu w mieście i nie chce ich zostawić. Gdybyś zgodziła się przyjechać do Dallas, ona mogłaby przejąć od ciebie Casa Grande.

- W takim wielkim stanie, jak Teksas, musi być jeszcze ktoś, kto..

- Nie znalazłem nikogo odpowiedniego.

- A jak długo szukałeś?

- Jeśli mam być szczery, to tylko dwa tygodnie. Dam ci trzysta dolarów na miesiąc więcej i samochód. I pokryję wszelkie koszty twojej przeprowadzki. Naprawdę potrzebuję kogoś dobrego, a ty byłabyś najlepsza.

- Muszę nad tym pomyśleć.

- Czy jest coś szczególnego, co cię tu zatrzymuje, Sandy? Ścisnęła mocniej słuchawkę.

- Niespecjalnie - odpowiedziała po chwili. Usłyszała w jego głosie wyraźną ulgę.

- Zadzwonię na początku przyszłego tygodnia. Bardzo chciałbym, żebyś była już na miejscu w pierwszych dniach sierpnia.

- Pomyślę o tym, Derek.

- To wszystko, moja dziewczynko. Jeszcze mama chce z tobą mówić.

Sandy rozmawiała z matką całe pół godziny. Kiedy się pożegnały, usiadła i nie mogła już dłużej powstrzymać łez. Spływały jej po twarzy zupełnie bezgłośnie, całymi strumieniami.

W czwartek zdecydowała się, że pojedzie do Dallas. Może łatwiej będzie jej wyrzucić z pamięci Gabe'a, jeśli nie będzie musiała kilka razy w tygodniu przejeżdżać koło Szkółki i Ogrodu Londona.

W czwartek, czwartego lipca, w Dzień Niepodległości, telefon zadzwonił już z samego rana. Sandy była pewna, że usłyszy zaraz głos babci, która zwykle dzwoniła o tej właśnie porze.

- Sandy. - Zadrżała cała. To był Gabe. - Dzień dobry - powiedziała tylko.

- To rzeczywiście dobry dzień. Zaczynam wreszcie widzieć światło w ciemnym tunelu.

- Cieszę się.

- To brzmi prawie ponuro. Mam nadzieję, że uda mi się poprawić jakoś twój nastrój. A jak u ciebie w pracy?

- Świetnie.

Kusiło ją, by powiedzieć Gabe'ovvi, że przenosi się do Dallas, ale wiedziała, że nie zniesie jego beznamiętnego: „No to do widzenia". Nie zawiadomiła dotąd o swoim postanowieniu nawet babci ani tym bardziej nikogo innego, ale powzięła już decyzję: wyjedzie na pewno.

- Nie jesteś dziś w najlepszym humorze. Hej, czy coś się stało?

- Nie, naprawdę wszystko w porządku. Przenoszę się wkrótce do Dallas - powiedziała żałując, że w porę nie ugryzła się w język.

- Co ty mówisz? Do jakiego Dallas? - Lodowaty ton, jakim to powiedział sprawił, że poczuła się nagle tak, jakby owiało ją zimne, arktyczne powietrze.

- Derek zaproponował mi podwyżkę i samochód, jeśli pojadę do Dallas i obejmę po nim kierownictwo tamtejszego Domu Złotej Jesieni. - Ach, po cóż mówi mu to wszystko, teraz może być tylko gorzej.

- Tak wszystko zorganizowałem, żeby mieć wolny wieczór w sobotę. - Mówił to wyjątkowo spokojnym tonem, śmiertelnie poważnie. - Chciałbym zabrać cię na kolację.

Zamknęła oczy i w pierwszej chwili chciała się zgodzić. Mogłaby przecież zadzwonić do Chipa i jakoś mu się wytłumaczyć. Jej randka z Chipem nie miała przecież żadnego znaczenia. Ale czy warto przedłużać swoje cierpienie?

- Umówiłam się już na sobotę - powiedziała więc tylko.

- Co ty mówisz? Umówiłaś się na sobotę?

- Nie rozumiem, dlaczego pytasz. Telefon źle odbiera? Niewyraźnie mnie słyszysz?

- Czy umówiłaś się na randkę również na jutro?

- Nie.

- To teraz się umawiasz. Mam umówione spotkanie za dwadzieścia minut, niestety w szkółce nie ma dziś święta. Całe popołudnie też mam zajęte, ale chciałbym zobaczyć cię wieczorem. Mogłabyś przyjechać tu po pracy?

- Przykro mi, ale nie mogę. Obiecałam babci i Dodo, że zawiozę je do teatru na premierę nowego musicalu.

- Sandy! Co z nami! Co się stało?

- Nie rozumiem. Jak to, co z nami? Twoje obowiązkowe cztery tygodnie już minęły. Myślę, że Pete zainteresował się kimś innym.

- Obowiązkowe cztery tygodnie! To ty myślisz... - usłyszała jakieś głosy w tle i głos Gabe'a mówiącego coś do kogoś w pokoju. - Niech to diabli, muszę już kończyć. Będziesz w domu po południu?

- Nie, jadę na wycieczkę. Obiecałam zabrać paru stałych mieszkańców Casa...

- Słodka, wciąż zajęta damo, czy zdołam wyrwać choć minutę twego drogocennego czasu?

- Zobaczymy się jutro, wieczorem na kolacji.

- Uuhm, naprawdę nie znajdziesz dla mnie chwili dziś wieczorem?

- Przykro mi, mamy już bilety i nie chciałabym ich zawieść.

- Wierzę w to głęboko, że nie chcesz ich zawieść. - Znowu słyszała, jak ktoś coś do niego mówi, a on odpowiada zduszonym głosem. - Do diabła, Sandy, muszę iść. A potem chciałbym, żebyśmy porozmawiali,

- W porządku, Gabe. Cześć.

Stała jeszcze przez chwilę bez ruchu, wpatrując się w telefon. Nagle roześmiała się: Później pomyśli o swym bólu i ranach spowodowanych ich rozstaniem, teraz chce myśleć tylko o tym, że spotkają się jutro.

Wzięła prysznic i ubrała się szybko. Powinna już biec na piknik, który miała zorganizować w południe dla pensjonariuszy Casa Grande. Właśnie kończyła czesać włosy, gdy usłyszała odgłos motoru i ciężarówka należąca do Szkółki i Ogrodu Londona zajechała pod jej dom. Serce podskoczyło jej do gardła. Czyżby to był Gabe, pomyślała z nadzieją.

Rozdział 12

Jej przyspieszony puls uspokoił się od razu, gdy zobaczyła wysiadającego z ciężarówki nieznajomego mężczyznę. To nie był Gabe! Mężczyzna podszedł do tyłu ciężarówki i zaczął wyjmować ze środka dwie wielkie donice. W jednej z nich była olbrzymia paproć o bujnych, soczystozielonych liściach, w drugiej wysoki, czerwony hibiskus.

- Och, nie! Tylko nie to! - krzyknęła Sandy.

A więc pomyliła się, Pete wcale nie miał dziewczyny!

Usłyszała pukanie do tylnych drzwi i poszła je otworzyć. Na schodkach stała Dodo z Pookumsem na ramieniu. Włosy upięte miała na czubku głowy, czoło przewiązane kokieteryjnie zieloną przepaską. Jasnozielona koszula i dżinsy dopełniały jej stroju.

- Dzień dobry, Sandy. Pomyślałam sobie, że możemy razem przespacerować się na ten piknik.

- Proszę, wejdź, Dodo. - Usłyszała dzwonek do frontowych drzwi.

- Przepraszam cię, muszę otworzyć. Dostałam następną porcję różnych roślin. Może zechciałabyś wziąć sobie czerwony hibiskus?

- Nie, dziękuję, moja droga. Mam tyle roślin ze szkółki i ogrodu, ile potrzebuję.

- Zupełnie tak jak ja. - Otworzyła drzwi i stanęła twarzą w twarz z rudowłosym kierowcą. - Panna Smith? - Tak.

- To wszystko jest dla pani. Tc donice są dosyć ciężkie. Gdzie chciałaby pani, żebym je ustawił?

- Nigdzie. Nie potrzebuję żadnych donic.

- Proszę mi wybaczyć, ale polecono mi je pani dostarczyć...

- Przepraszam, proszę je ustawić gdzieś tu na ganku.

- Zaraz przyniosę następne...

- O mój Boże! To jeszcze są następne! - spojrzała bezradnie na Dodo.

- Czy te kwiatki nie są prześliczne? Nie będziesz miała nic przeciwko temu, jeśli wepnę je sobie we włosy? - Dodo pytała zachwycona.

- Ależ z największą przyjemnością. Możesz zerwać je wszystkie. Twój wnuk, Dodo, chyba zupełnie mnie wykończy.

- ... a to bilecik dla pani - dokończył mężczyzna, wyjmując liścik ukryty wśród kwiatów.

Sandy otworzyła kopertę i wyjęła malutki bilecik. „Z wyrazami miłości, Gabe", przeczytała i w osłupieniu wpatrywała się w trzymaną w ręku karteczkę. - Gabe! - szepnęła.

- Dobrze się czujesz, Sandy? Tak strasznie zbladłaś. Wiesz, myślę, że Pete znalazł sobie wreszcie nową dziewczynę. Wymusił na mnie obietnicę, by nic ci o tym nie mówić, ale...

- Te rośliny nie są od Pete'a. - Drżącymi palcami rozwinęła kolejny bilecik. - To Gabe je przysłał. - Nareszcie! - wykrzyknęła Dodo z taką satysfakcją, że nawet Sandy zwróciła na to uwagę. -

Zastanów się, Sandy, gdzie ustawiać następne donice.

- Dodo, idź sama na ten piknik. Zaraz cię dogonię, muszę tylko zadzwonić.

- W takim razie, do zobaczenia! - powiedziała Dodo cała roześmiana i przytuliła mocniej Pookumsa. - Jesteś słodka, Sandy.

Gdy tylko Dodo wyszła, Sandy usiadła i zadzwoniła do Gabe'a. Nie było go w szkółce i nikt nie wiedział, dokąd pojechał, więc poprosiła tylko o przekazanie mu wiadomości, że go szuka. Od razu zadzwoniła do Dallas i zawiadomiła ojczyma, że nie może przyjąć jego propozycji. Potem pobiegła na skos po trawnikach na wspólny piknik w Dzień Niepodległości.

Po powrocie do domu zastała na ganku dwa pudelka. Wniosła je do środka i otworzyła pierwsze z nich. Z kartonowego opakowania wyjęła małego pluszowego misia. Wokół jego szyi okręcona była karteczka z napisem: „Kocham cię, Sandy, Gabe".

- Dlaczego mi tego nie powiedziałeś! - szepnęła.

Zielone szklane oczka wpatrywały się w nią uważnie. Pogładziła delikatnie miękkie futerko i ucałowała czarny nosek, a potem odłożyła misia na bok i sięgnęła po drugie pudełko. Pod warstwą papieru i bibułki kryło się mniejsze pudełeczko opakowane w ozdobny celofan i przewiązane błękitną wstążką, a w środku znajdowało się wykonane z kryształu drzewko miłorzębu; w jego błyszczących tajemniczo listkach odbijało się światło. Na dnie pudelka leżała karteczka: „Mojej ukochanej pani miłorzębów - z wyrazami miłości - Gabe".

Zadzwoniła ponownie do szkółki, ale Gabe'a nadal nie było. Włożyła bladoniebieską krótką suknię bez rękawów i dopasowane do niej, szerokie białe spodnie, upięła włosy w węzeł i spróbowała znów do niego zadzwonić. Bez skutku.

Przez cały wieczór, siedząc między Dodo i babcią i słuchając znajomych musicalowych melodii, myślała tylko o błękitnych oczach, falujących brązowych włosach i głębokim głosie Gabe'a.

To obejrzeniu przedstawienia obie starsze panie namówiły Sandy, by wybrać się jeszcze na lody, więc gdy w końcu odwiozła je do domu i wróciła potem do siebie, była już prawie północ. Chciała już wejść na patio z tyłu swojego domku, gdy zobaczyła mężczyznę wyciągniętego na jej leżaku. Stanęła jak wryta, krzyk uwiązł jej w gardle, po chwili jednak poznała nieoczekiwanego gościa.

- Gabe?

Podeszła bliżej i uklękła koło niego. Pragnienie, by go dotknąć, by schować się w jego silnych ramionach i patrzeć na niego bez końca, owładnęło nią bez reszty. Przytuliła leciutko policzek do wnętrza jego ręki.

Gabe bez słowa mocno objął ją w talii i jednym ruchem posadził ją sobie na kolanach. Krzyknęła lekko, całkowicie zaskoczona i spojrzała na niego uradowana.

- Jak długo na mnie czekasz?

- Cholernie, cholernie długo.

Wpatrywał się w jej usta. Wargi drżały jej tak bardzo, że ledwo mogła mówić.

- Miałam na myśli to - wyszeptała - czy długo tu siedzisz? - Trzydzieści sześć godzin.

- To niemożliwe! - roześmiała się. - Wyszłam z domu o siódmej.

- No dobrze - przerwał na chwilę i odetchnął głęboko - może ze dwie godziny.

- Co ty robisz, Gabe?

- Zachwycam się zapachem gardenii. Zawsze tak cudownie pachniesz.

- Dostałam twoje prezenty. Dziękuję ci, Gabe.

- Słyszałem, że chciałaś odesłać je z powrotem.

- Tylko do chwili, gdy się dowiedziałam, że to prezenty od ciebie.

- To świetna wiadomość. Sandy, kochanie - zniżył głos. Ujął jej twarz w dłonie. W jasnym świetle księżyca mogła zobaczyć, że wpatruje się w nią badawczo. - Sandy, kocham cię.

- Myślałam już, że nigdy mi tego nie powiesz! - Przytuliła się do niego i zamknęła oczy, gdy zaczął ją całować.

- Pojedźmy gdzieś napić się czegoś zimnego. Dobrze?

- Czy nie jest już trochę za późno?

- Ja już sobie tu podrzemałem. - Wstał i uśmiechnął się od ucha do ucha. Czyż mogła mu odmówić?

W samochodzie tulił ją blisko do siebie, więc jechali bardzo wolno. Chłonęła zapach igliwia i żywicy, którym przesycone było jego ubranie, upojona jego bliskością, jego ciepłem i siłą. Gdy przyjechali pod jego dom, spytała zdziwiona:

- Myślałam, że mieliśmy się czegoś napić.

- I napijemy się, u mnie. Tu nam nikt nic przeszkodzi - powiedział, zapalając małą lampkę. Pochylił się nad nią i zanurzył palce w jej włosy. Wyjął z nich szpilki. - Lubię, jak masz rozpuszczone włosy - wyjaśnił chrapliwym głosem. A teraz, panno Sandy Smith, mam zamiar pokazać ci, jak bardzo cię kocham.

- Och, Gabe, dlaczego nigdy mi tego nie powiedziałeś? Spojrzał na nią, wyraźnie zdziwiony.

- Jak mogłaś o tym nie wiedzieć? Uderzyła ją prostolinijność tych słów.

- Gabe, pamiętasz, zawarliśmy pewien układ. Sam zaproponowałeś, że będziesz spotykać się ze mną przez cztery tygodnie.

- Jak na tak inteligentną osobę - jęknął - jesteś czasami przeraźliwie tępa. Wszystko to, co, robiłem, robiłem dlatego, że zakochałem się w tobie.

- Skąd mogłam o tym wiedzieć? Robiłeś to, co wspólnie zaplanowaliśmy. Na ogół ludzie, którzy kogoś kochają, mówią to tej osobie, w której są zakochani.

- A ty, ile razy mi to powiedziałaś? Zaczerwieniła się po uszy.

- Nie chciałam ci powiedzieć, jak bardzo cię kocham, ponieważ wydawało mi się, że ty mnie nie kochasz.

- Na miłość boską! - zawołał rozdrażniony do granic możliwości. - Pete i Jeanie są w naszej rodzinie takimi otwartymi, złotymi dziećmi. Wszystko po nich widać, nie umieją i nie chcą niczego ukryć. Mówią innym, że ich kochają, płaczą, okazują swoje uczucia. Są tacy sami jak nasza mama. Ja jestem podobny do ojca. Wszystko gotuje się u mnie w środku i trudno to ze mnie wydobyć. A, jeśli mam być szczery, byłem pewien, miła damo, że wiesz, że cię kocham. Naprawdę uważałem, że zachowuję się jak człowiek zakochany. Ale jeśli chcesz, żebym okazywał swoje uczucia, przynosząc ci misie, czekoladki...

- Och, daję słowo, że nie. Chcę tylko wiedzieć, czy mnie kochasz. Powiedz to tu i teraz.

- Tu i teraz - powtórzył z powagą i pocałował ją w szyję. - Kocham cię, Sandy Smith - szepnął jej do ucha i pocałował ją. Pocałował ją w skroń, w policzek, w kąciki ust. - Kocham cię.

Zamknęła oczy ze szczęścia.

- Nie musisz się powtarzać. Teraz już wiem i widzę.

- Nic jeszcze nie widziałaś, kochanie. Kocham cię. - Pocałował ją w szyję i całował dalej dochodząc do obojczyka i jednocześnie gorączkowo rozpinając guziki jej sukni.

Sandy smakowała każde „kocham cię". Skrzyżowała z nim ręce, rozpinając guziki jego koszuli. Przywarła dłońmi do jego szerokiej piersi. Pod palcami czuła bicie jego serca, które powiedziało jej więcej niż słowa.

Sukienka płynnie osunęła się jej na kostki.

- Nie chcę cię stracić - powiedział nagle Gabe. Zadrżała z radości, a w jej oczach pojawiły się wilgotne błyski.

- Nie stracisz mnie. Jestem twoja od tej pierwszej nocy. Gabe... Głos uwiązł jej w gardle, a on wziął ją na ręce i zaniósł do sypialni.

Później poruszyła się i poczuła, że oplatają ją jego ramiona.

- Nie odchodź.

- Nie myślałam o tym.

- Czy możesz mi podać spodnie?

Obróciła się i podniosła je z podłogi. - Wstajesz?

- Nie ma mowy!

Odszukał i wyciągnął z kieszeni pudełko.

- To dla ciebie ode mnie.

Usiadła, odrzuciła do tyłu spadające na czoło włosy i spojrzała w głębokie, niebieskie, pełne miłości oczy. Otworzyła pudełko. W środku był prześliczny pierścionek ze szmaragdem i brylancikami.

- Czy wyjdziesz za mnie za mąż? Pochyliła się, żeby go uściskać i rozpłakała się.

- Hej, ty płaczesz.

- Jestem szczęśliwa.

- Cieszę się, że mi to powiedziałaś. Ale kiedy przestaniesz płakać i odpowiesz na moje pytanie?

- Oczywiście, że wyjdę za ciebie.

- O, tutaj. - Wsunął jej pierścionek na palec. - Jeśli nie lubisz szmaragdów, można go wymienić na brylanty.

- Uwielbiam szmaragdy.

- Ten będzie mi przypominał twoje zielone oczy.

- I moje ulubione zielone miłorzęby. Zawsze będę kochała miłorzęby.

Wsunął dłonie za jej głowę i spojrzał na nią łagodnie. - Teraz jest jeszcze kilka spraw do wyjaśnienia. Odwołujesz spotkanie w sobotę wieczorem.

- Tak jest. Już to zrobiłam.

- Naprawdę? Dlaczego zgodziłaś się na randkę z kimś innym, kiedy wiedziałaś...

- Nie wiedziałam, Gabe! Naprawdę nie wiedziałam. Nigdy mi nie powiedziałeś.

- To się już nie powtórzy.

- Przyrzekasz?

- Przyrzekam. Nie możesz przeprowadzić się do Dallas. Wiesz, że to mnie dosłownie zaszokowało. Myślałem, że wszystko skończone. Kochałem cię i myślałem, że ty mnie kochasz. Myślałem, że wiesz, że cię kocham...

- Na szczęście szukam silnego, małomównego faceta...

- Nigdy nie myślałem o sobie w ten sposób.

- Ale taki jesteś. Wpakowałeś mnie w najgorsze nieszczęście w moim życiu!

- Przepraszam. Nie byłbym nawet w połowie tak małomówny, gdybym mógł pracować tylko przez sympatyczne czterdzieści godzin tygodniowo i żyć jak normalna istota ludzka.

- Wiem. - Leżała z głową na piersi Gabe'a, wsłuchując się w bicie jego serca. Te słowa przypominały jej, jak mało czasu będą mogli spędzić razem. Westchnęła.

- Cóż to za smutne westchnienie?

- Powinieneś się przespać, jutro będziesz wykończony. Otoczyły ją jego ramiona.

Kiedy świt zaróżowił niebo, Sandy wzdrygnęła się. - Muszę iść do domu.

- Dlaczego?

- Jest tysiąc powodów. Ty musisz iść do pracy...

- Nieprawda.

Aż usiadła z wrażenia.

- Co mówisz?

- Nic. Mam dzień wolny. Spędzę go z moją panią od miłorzębów.

- A kto będzie pilnował interesów firmy London i Holmes?

- Jeanie. A to jest długi weekend, święto, pamiętasz? Jeanie, szczerze mówiąc, jest równie kompetentna jak tata. Dałem jej szansę i radzi sobie świetnie.

- To cudownie.

- Jest jeszcze coś, kochanie. Kiedy moglibyśmy wziąć ślub?

- Musisz poczekać, aż wrócą twoi rodzice.

- To znaczy do pierwszego września.

- Weźmy ślub, kiedy miłorzęby będą złote. Moglibyśmy urządzić przyjęcie przed domem.

- Nie mogę czekać, aż miłorzęby będą złote. Czy wiesz, jak długo by to trwało?

- Jak długo?

- Do października, może do połowy września.

- Musisz poczekać na powrót rodziców. Jeanie nie będzie chciała, żebyś ją zostawił i wyjechał w podróż poślubną.

- Byłoby to najszczęśliwsze wydarzenie w życiu Jeanie.

- Jesteś bardzo dobrym bratem.

- I bardzo sympatycznym facetem.

- Jesteś również bardzo skromny. Ale teraz muszę iść do domu.

- Kiedy więc ma być ten ślub, jutro?

- Wielkie nieba, nie! Ledwo dowiedziałam się, że mnie kochasz, a ty już planujesz ślub na jutro. , - . - Masz trochę racji.

- I jeszcze czegoś nie wiem o tobie. Czy chcesz mieć dzieci?

- Tak - odpowiedział, poważniejąc nagle. - I założę się o wszystko, co mam, że ty też chcesz.

- Nie mylisz się. Zmarszczył brwi.

- Sandy, muszę ci teraz zdradzić pewną rodzinną tajemnicę. Wyglądał tak poważnie, że aż wstrzymała oddech.

- Cóż to takiego?

- Może nie powinienem tego mówić. Może to być dla ciebie wielki wstrząs.

Przez myśl przemknęły jej wszystkie możliwe nieszczęścia - dziedziczne choroby i dolegliwości, bezpłodność.

- Gabe, co to jest? - spytała łagodnie.

- Pete ma nową dziewczynę.

Minęło dziesięć sekund, zanim zareagowała.

- Och, ty! Żebyś wiedział jak mnie nastraszyłeś!

Gabe śmiał się głośno, a ona rzuciła się na niego ze złością, tłukąc go piąstkami.

- Przestań! Żebyś widziała, jak on koło niej skacze... Sandy! Przestań! - Roześmiał się. Obrócił się, położył ją na wznak na materacu i przycisnął jej przeguby do łóżka.

- Gabe - westchnęła, zmieniając nastrój - muszę wstać i iść do domu.

- Naprawdę? - odpowiedział, ale zabrzmiało to niewyraźnie, jakby głos dochodził z daleka, a potem nie było już wcale słów...

EPILOG

Gabe strząsnął nasiona do torebki, zapieczętował ją, a potem odmierzył kolejną uncję nasion. Pochłonięty tymi czynnościami nie zauważył, że ktoś wszedł, aż owionął go świeży, słodki zapach gardenii. Jego serce zabiło mocniej, podniósł głowę i spojrzał w wielkie zielone oczy.

- Jest już po czasie. Mam nadzieję, że zatrzasnęłaś drzwi.

- Zrobiłam to. Długo dzisiaj pracujesz. Spojrzał na zegarek.

- Przepraszam. Skończyliśmy o szóstej, zacząłem wtedy pakować nasiona i zapomniałem o bożym świecie. Prze...

- Nie przepraszaj. Ja też byłam zajęta.

- Nie byłaś tu od miesiąca. Chcę ci coś pokazać. Wyszedł zza lady i zamilkł, zastanawiając się, czy kiedykolwiek nasyci się jej widokiem. Od ich ślubu minął rok i jeden miesiąc, ale zawsze kiedy byli razem, czuł przyspieszony puls i pragnienie, żeby jej ciągle dotykać. - Sandy - powiedział cicho. Widział, jak jej zielone oczy ciemnieją, a powieki stają cię cięższe, tak jak w tych chwilach, kiedy ogarniała ją namiętność. Jego spojrzenie przesunęło się na białą bluzkę, brązową tweedową spódniczkę, zgrabne opalone nogi i brązowe buciki. Przyciągnął ją do siebie i dotknął ustami jej ust. - Mam piękną żonę...

- Dziękuję, a ja mam...

Uciszył ją pocałunkiem, który trwał, dopóki nie zabrakło im tchu.

- Chodź ze mną i popatrz na to. - Wziął ją za rękę i wyprowadził na zewnątrz. Minęli cieplarnie i przeszli dalej, gdzie posadzono większe drzewa.

- Popatrz na te miłorzęby.

- Są złote - westchnęła oczarowana.

Podeszli bliżej i stanęli pod dwoma najwyższymi drzewami. Pęki liści powiewały na wietrze jak malutkie złote wachlarze, a zza złotych gałęzi przeświecało wieczorne październikowe niebo, zaróżowione ostatnimi promieniami słońca.

- Jakie one są piękne!

Jego spojrzenie zatrzymało się na jej gęstych, jedwabistych włosach. Wyjął z nich jedną szpilkę, potem drugą.

- Są tak piękne, że jutro dwa z nich będą posadzone przed naszym domem.

- Och, Gabe, jak cudownie. Chodźmy jeszcze popatrzeć na nasz nowy dom.

- Z przyjemnością.

Wyjął jeszcze więcej szpilek i złote loki rozsypały się po jej ramionach.

- Co ty robisz?

- Chcę popatrzeć, jak wyglądasz z rozpuszczonymi włosami.

- Możesz to zrobić wieczorem w domu.

Kiedy ostatnia szpilka została wyjęta, Sandy podniosła głowę i uśmiechnęła się.

- Może teraz jest odpowiedni moment.

- Teraz jest cudowny moment - powiedział. - Moja złota dziewczyna pod złotym drzewem...

- „Złota miłość, część mojej istoty". Cytuję dawnego, zapomnianego poetę...

- Troszeczkę przytyłaś.

Uśmiechnęła się i przytuliła do niego. - A wkrótce będzie nas troje.

- Troje! - zawołał uradowany. - Czy jesteś pewna?

- Nie. Ale w przyszłym tygodniu mam zamówioną wizytę u doktora Batesa - mógłbyś pójść tam ze mną - i przypuszczam, że nasze wysiłki nie poszły na marne.

Krzyknął z radości i podniósł ją do góry, aż dotknęła głową grubej złotej gałęzi.

- Hej! Ja chcę na ziemię!

Opuścił ją powoli i przytulił, a złote liście miłorzębu sypały się z góry na nich oboje.

- Teraz mam liście we włosach tak samo jak ty.

Roześmiał się i uścisnął ją, czując, że miłość dosłownie go rozsadza.

- Kochana Sandy, moja słodka pani od miłorzębów, kocham cię.

Z uśmiechem objęła go za szyję i zbliżyła jego usta do swoich. Nie zwracali już uwagi na opadające na nich złote liście.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
20 Orwig Sara Pod drzewem miłorzębu
Orwig Sara Wykorzystana szansa
Orwig Sara Wybor Falcona
Orwig Sara Kryjówka Finnegana
255 Orwig Sara Wybór Falcona
D255 Orwig Sara Wybór Falcona
30 Kryjówka Finnegana Orwig Sara
Orwig Sara Kryjowka Finnegana
Orwig Sara Zwariowana rodzinka
22 Orwig Sara Gorace tamale
0573 Orwig Sara Dziewczyna Playboya
Orwig Sara Winnica Ashtonów 06 Nowy początek 2
332 Orwig Sara Wszyscy jesteśmy dziećmi
Orwig Sara Wybór panny młodej
255 Orwig Sara Wybór Falcona
Orwig Sara Dziewczyna playboya
0898 Orwig Sara Małżeńskie negocjacje

więcej podobnych podstron