Sara Orwig
Pod drzewem
miłorzębu
Normie, z podziękowaniem za życzenia na Boże
Narodzenie...
Dawidowi, Susan, Joemu, Annie i Chesterowi - z miłością.
Rozdział 1
Skąpana w jasnych promieniach majowego słońca
szeroka, czteropasmowa ulica, do której przylegały bokiem
tereny należące do Ogrodu i Szkółki Leśnej Londona, tętniła
życiem. Za wysypanym żwirem podjazdem przyciągał wzrok
szpaler specjalnie dobranych drzew, które częściowo
zasłaniały widok na dość okazały budynek, wykonany ze szkła
i aluminium.
Mieściło się w nim biuro i dział finansowy firmy. Tego
sobotniego poranka Gabe London siedział za biurkiem
zawalonym papierami, ślęcząc nad kolumnami cyfr i klnąc
pod nosem całą tę robotę. Palcami jednej ręki niespokojnie
targał swoją krótką, ciemnobrązową czuprynę.
- Gabe, jej miłorzęby się nie przyjmują.
Uniósł głowę i spojrzał nieprzytomnie na swojego
młodszego brata, Pete'a, uśmiechającego się do niego od ucha
do ucha z drugiej strony biurka.
- Czyje miłorzęby się nie przyjmują? - spytał, z trudem
odrywając myśli od swoich obliczeń.
- Te z Domu Złotej Jesieni w Casa Grande - odpowiedział
niewinnie Pete, strząsając kawałki ziemi ze swoich dżinsów.
Drugą ręką odgarnął opadające na oczy, spłowiałe od słońca
włosy. Jego biała bawełniana koszulka była cała zakurzona,
podwinięte rękawy odsłaniały szerokie ramiona, a pod
brązową, opaloną skórą wyraźnie rysowały się napięte
mięśnie. - Wezmę ciężarówkę i pojadę je przesadzić, a
wracając zajmę się tymi krzewami, no wiesz, tymi ognikami
szkarłatnymi Wilkensa. Będę tu z powrotem w południe.
- Dobrze, oczywiście.
Gabe nachylił się nad swoimi liczbami, dodając
pracowicie jedne do drugich. Gdy tak wpatrywał się w
migające przed oczami kolumny cyfr, coraz natrętniej
prześladował go obraz rozradowanej twarzy brata. „Jej"
miłorzęby... Gabe odłożył pióro. Jego niebieskie oczy zwęziły
się, kiedy przypomniał sobie zamówienie na miłorzęby.
Odsunął krzesło tak gwałtownie, że omal się nie
przewróciło, wstał, otworzył segregator i zaczął przerzucać
papiery.
- Pete! - wybiegł z biura, wyprzedzając wychodzących
klientów. Wyciągał opięte dżinsami długie nogi, a jego
rozdrażnienie rosło z każdym krokiem, kiedy pędził wzdłuż
długich rzędów kwiatów, i dalej, mijając cieplarnie, na
wysypany żwirem placyk, skąd właśnie ruszała duża
ciężarówka.
- Pete! Zaczekaj chwilę!
Pete zahamował i z uśmiechem wychylił się przez
okienko. Gabe podbiegł do ciężarówki.
- To już trzecia rozsada miłorzębów dla Casa Grande!
- Wiem - Pete uśmiechnął się jeszcze szerzej, a w jego
glosie Gabe wyczuł rozmarzenie.
- Do diabła! Nigdy dotąd nie straciliśmy tylu drzew. To
duże zamówienie. Pani Smith zadzwoniła już w poniedziałek,
wściekła jak nie wiem co z powodu tych pierwszych
miłorzębów, które się nie przyjęły.
- Naprawdę? Nie przypominam sobie jej telefonu.
Gabe zmrużył oczy. - Dom Złotej Jesieni w Casa Grande -
przeczytał głośno. Pracował tam na zlecenie właściciela,
Dereka Jacksona. Zaplanowali wspólnie park na terenie
posiadłości. Nie mógł sobie przypomnieć, by kiedykolwiek
widział panią Smith. - Jak wygląda pani Smith? Pete
oprzytomniał i machnął ręką.
- Jak wygląda? Ach... to starsza kobieta. Siwe włosy, buty
ortopedyczne, aparat słuchowy. Nie wiem. Okulary
dwuogniskowe...
Gabe otworzył usta, patrząc w wielkie, niebieskie oczy
swego dwudziestojednoletniego brata i nagle podjął decyzję.
- No dobrze. Mam już jakiś obraz. Wy zostajecie tutaj.
- Coś ty! - Pete zamrugał oczami, a z jego twarzy znikł
szeroki uśmiech. - Ja mogę to zrobić!
- Wysiadaj. Ja posadzę drzewka dla tej miłej staruszki,
pani Smith. Te przeklęte miłorzęby nie powinny uschnąć czy
choćby stracić liści.
- Hej, Gabe...
- Ty i Tim zostajecie tutaj.
- Sam nie dasz sobie rady - zaprotestował Pete, podczas
gdy towarzyszący mu pracownik zeskoczył na ziemię. - Tim
może zostać, a ja ci pomogę.
- Pete, przejrzałem listę miesięcznych wydatków. Zdajesz
sobie sprawę, że liczy się każdy grosz. Czy wiesz, ile nas
kosztowały te uschłe drzewka? Wysiadaj z ciężarówki. Ty
zajmiesz się rejestrem kasowym, a Tim mógłby w tym czasie
rozładować transport nasion bawełny.
Pete niechętnie zszedł na ziemię.
- Będziesz potrzebował mojej pomocy.
- Poradzę sobie - odpowiedział ponuro Gabe.
Wspiął się do środka kabiny, włączył bieg i spojrzał na
formularz zamówienia, żeby przypomnieć sobie adres.
Nacisnął pedał gazu i ciężarówka ociężale wtoczyła się na
ulicę." Liście miłorzębu drżały wraz z całym pojazdem.
W biurze Domu Złotej Jesieni w Casa Grande Sandy
Smith odłożyła słuchawkę telefonu i przeszła przez hall do
apartamentu, w którym mieszkała. Stanęła przed lustrem i
roześmiała się. Cieszyło ją to, że wciąż bez trudu mieści się w
swoim stroju do tańca, w którym wodziła rej na ostatniej
zabawie w szkole średniej, jedenaście lat temu.
Nagły dzwonek telefonu przerwał jej wspomnienia,
podniosła słuchawkę.
- Cześć, Sandy - usłyszała głos swojej przyjaciółki, Becky
Connors. - Chciałam się tylko upewnić. Naprawdę chcesz,
żebym przyjechała na to spotkanie?
- Oczywiście, będzie mi bardzo miło. - Sandy zakręciła
się wkoło i popatrzyła przez ramię na krótką zieloną
spódniczkę, robioną na drutach białą włóczkową górę, białe
tenisówki i białe krótkie skarpetki. - Wiesz, czuję się strasznie
śmiesznie - dodała,
- Jestem pewna, że wcale nic wyglądasz śmiesznie.
- Och, nie bądź tego taka pewna. - Poprawiła warkocz,
który zatrzymał się na jej lewym ramieniu.
- To do zobaczenia o wpół do jedenastej. Wspólne zdjęcie
mamy dokładnie o jedenastej, potem planowane jest
spotkanie, a po nim lunch.
- Będę na pewno. Muszę jeszcze kupić mleko dla babci.
Przepraszam cię, Becky, ktoś dzwoni do drzwi. Muszę biec. -
Sandy odłożyła słuchawkę i pobiegła otworzyć.
Szerokie ramiona zasłoniły jej światło, a cały prostokąt
drzwi wypełniła potężna, muskularna pierś opięta trykotową
koszulką. Sandy poczuła nagle zapach żywicy, leśnego igliwia
i sosnowych szyszek, kuszący i mdlący, zapach, który ją
zaintrygował Podniosła wzrok, spojrzała w jasnobłękitne,
głębokie oczy przybysza, okolone gęstymi, ciemnymi rzęsami,
i zamarła z wrażenia - spojrzenie niebieskich oczu dokładnie
omiotło jej niecodzienny kostium, przebranie ze szkoły
średniej! Zarumieniła się ze wstydu, świadoma faktu, jak
głupio musi wyglądać, ale zanim zdołała cokolwiek
wykrztusić, nieznajomy warknął niechętnie:
- Czy zastałem twoją matkę?
Sandy pochyliła głowę, by ukryć uśmiech satysfakcji.
Rozbawiło ją to: jej dwudzieste dziewiąte urodziny były tuż
tuż i wyczekiwała na nie z drżeniem serca. Teraz jednak jej
strój, zachowany ze szkolnej zabawy, zmylił atrakcyjnego
przybysza i sprawiło jej to prawdziwą przyjemność. Ogarnął
ją lęk, że nie zdoła się pohamować i wybuchnie śmiechem,
więc pokiwała tylko głową.
- Jestem ze Szkółki Leśnej Londona. Jej miłorzęby
zwiędły, więc przyjechałem zasadzić nowe.
- Och, japońskie miłorzęby! To się zdarza nie po raz
pierwszy, że one nam marnieją.
- Nie po raz pierwszy, ale - mam nadzieję - po raz ostatni.
- Rozejrzał się wokoło i trudno było nie zauważyć, iż głową
niemal sięga drzwi. Nad jego szerokim czołem falowały
brązowe włosy, w których błyskały jaskrawe, rdzawe ogniki. -
Gdzie były posadzone te miłorzęby? Czy mogłabyś mi
pokazać?
- Oczywiście, proszę tędy, panie...
- London. Gabe London - powiedział tubalnym głosem.
- Miło mi. Nazywam się Sandy Smith.
Zamknęła drzwi i ruszyła, pokazując mu drogę, a gdy tak
szli obok siebie, schodząc szerokim zboczem po trawie w
stronę ulicy, jej uwagę cały czas zajmowały jego długie nogi i
wysmukła sylwetka. Z tyłu za nimi stały w rzędach domki z
czerwonej cegły, w których mieściły się apartamenty
mieszkańców Casa Grande.
- Sandy, czy twoja matka nosi dwuogniskowe okulary?
- Nie, nie nosi. - Spojrzała na niego uważnie, ciekawa, do
czego właściwie zmierza. Dlaczego Gabe'a Londona w ogóle
interesuje, czy Claire Jackson chodzi w okularach?
Przechylił głowę, by przyjrzeć się jej dokładniej.
- Dwuogniskowe okulary, ortopedyczne buty... -
wymruczał. - Nie mogę się zorientować, czy twoja matka jest
dostatecznie młoda, by mieć córkę w twoim wieku.
- No cóż, jednak jest.
Spojrzał na nią uważnie, tak uważnie, że aż się cała
zarumieniła pod wpływem jego badawczego wzroku. - Sandy
Smith. Hm... Czy byłaś tutaj, gdy ogrodnicy ze szkółki sadzili
te miłorzęby?
- Tak, byłam.
Pokiwał głową, nagle pojmując wszystko. - Nic sądzę,
żebyście miały jeszcze jakieś problemy z tymi miłorzębami.
Możesz powiedzieć to swojej matce.
- Czy wie pan, dlaczego do tej pory one tak więdły?
- Mam pewien pomysł, czym to mogło być
spowodowane. - Cóż to takiego?
- Nazwałbym to po prostu „chorobą Pete'a".
- Mchu Pete'a? Czyli mchu - torfowca?
- Mniej więcej - odparł z poważną miną.
Sandy zatoczyła łuk ręką. - Proszę, tu są te miłorzęby. Te
dwa zupełnie zmarniały, podobnie jak ten posadzony przy
naszym ośrodku rekreacyjnym - przerwała na chwilę,
wskazując dłonią na spory budynek z czerwonej cegły - i
jeszcze jeden, na wschód od mojego domku. Dokładnie
naprzeciw okna mojej sypialni.
- O, do licha... - Podszedł do jednego z drzew i dotknął
ręką uschniętego liścia. Całe drzewo wyraźnie obumarło,
kiedyś urocze, wycięte w kształcie wachlarza liście leżały
teraz na ziemi wokół smukłego pnia, zupełnie zbrązowiałe. -
Niech to diabli - zaklął z wściekłością i, przypominając sobie
o jej obecności, dodał po chwili: - Przepraszam, Sandy.
- Nic się nie stało - kiwnęła głową, starając się zachować
powagę.
- Czy jest w tym coś śmiesznego? - zauważył to i jego
źrenice zwęziły się.
- Ależ skąd, proszę pana.
Spojrzał na nią tak, jakby widział ją po raz pierwszy, i
nagle uśmiechnął się.
- Chodzisz do szkoły średniej Wilsona?
- Jak pan to odgadł? Roześmiał się serdecznie.
- Rok szkolny już się skończył. Czy to jakieś dodatkowe
letnie praktyki?
- Coś w tym rodzaju.
- Ja też chodziłem do Wilsona. Długo, długo przed tobą.
Kiedy wróci twoja mama? Chciałbym z nią porozmawiać o
tych miłorzębach.
- W najbliższym czasie jej tu nie będzie.
- A czy mógłbym w takim razie porozmawiać z ojcem?
- Przykro mi, ale to niemożliwe, mój ojczym również
wyjechał.
- Twój ojczym?
- Tak, Derek Jackson.
- Aha, to on jest właścicielem. Rozumiem. Muszę
porozmawiać z twoją mamą lub twoim ojczymem, jak
pielęgnować te miłorzęby.
- Może pan mnie o tym powiedzieć.
- Zaczekam i powiem twojej matce. Czy mogę liczyć, że
zadzwoni do mnie po powrocie? - Z kieszeni sfatygowanych
dżinsów wyjął wizytówkę i podał ją jej z uśmiechem. - Tu jest
mój numer telefonu.
- Panie London, naprawdę proszę mi o tym powiedzieć.
Moich rodziców nie ma w mieście. Sama zarządzam Casa
Grande.
- Powierzyli ci to wszystko?
- No cóż, jestem chyba dostatecznie dorosła. - Tym razem
nie udało się jej ukryć uśmiechu satysfakcji.
Gabe spojrzał na nią groźnie. .,
- Uhm, jesteś dostatecznie dorosła! - W porządku Sandy,
jak sobie życzysz. Jeśli tylko nie będziesz w zasięgu wzroku
mojego brata, Pete'a, to myślę, że miłorzębom wyjdzie to na
dobre.
Sandy, zdziwiona, gwałtownie zamrugała oczami. - Czy
chce pan przez to powiedzieć...
Zerwawszy z gałązki zeschły liść, Gabe z powagą pokiwał
głową. - Nie chciałbym, byś czuła się tym
zakłopotana, ale myślę, że tak właśnie jest. Miłorzęby nie
przyjmują się, ponieważ Pete chce przyjeżdżać
do Casa Grande, by móc cię tu widywać.
- Ależ to zupełnie absurdalne! Taki dzieciak... - urwała
nagle, a Gabe London odwrócił się do niej, przypatrując się jej
z uwagą.
- On ma już dwadzieścia jeden lat. Trzy lub cztery więcej
od ciebie.
- Hm, wygląda tak dziecinnie - odparła, wciąż starając się
zachować powagę.
- Powiedz mu to, jak go następnym razem zobaczysz.
- Dobrze, proszę pana.
- Sandy, czy widzisz w tym coś śmiesznego?
- Skądże, proszę pana - powiedziała, z truciem zaciskając
wargi; by nie wybuchnąć śmiechem. Błękitne oczy zaczęły już
ciskać błyskawice gniewu, a Sandy wcale nie chciała stać się
celem ich ataku.
- Czy ty i Pete nie zaplanowaliście przypadkiem tego
razem?
- Ależ skąd! Jak pan w ogóle może tak myśleć! To
właśnie ja wpadłam na pomysł, by posadzić japońskie
miłorzęby. Uwielbiam je. W drzewie miłorzębu jest jakaś
magiczna moc!
- Doprawdy, trzeba będzie teraz magicznej mocy, żeby te
miłorzęby w ogóle przeżyły!
- Z całego serca tego pragnę! To strasznie przygnębiające
tak patrzeć, jak one umierają. Wszyscy się tutaj nimi
interesują i wszystkim naprawdę jest okropnie przykro, gdy te
piękne liście brązowieją i opadają.
- Ach, przykro, to dość oględnie powiedziane -
wymruczał.
Sandy rozejrzała się wokoło. Jak okiem sięgnąć, wszędzie
rozpościerały się starannie zaprojektowane, soczystozielone
trawniki, na których rabaty białych i szkarłatnych barwinków,
kępy bzu, krzaki róż, klomby peonii i gęste grządki petunii
tworzyły barwne plamy. Wśród nich przyciągał wzrok
młodziutki miłorząb, równie młody dąb i posadzone dalej
wiotkie, smukłe wierzby.
- Tak pięknie zrobiło się tutaj. I tak bardzo wszystkim
nam się tu podoba.
- Dziękuję za uznanie, Sandy. Lubisz tych ludzi z Casa
Grande?
- Och tak, bardzo lubię.
Uśmiechnął się, słysząc te słowa, a pod wpływem tego
uśmiechu na jego policzkach zarysowały się fałdki, w
kącikach oczu malutkie zmarszczki ułożyły się na kształt
wachlarza, a w źrenicach pojawiły się wesołe iskierki. - Nie
chciałbym być niedyskretny - spytał - ale czy możesz mi
powiedzieć, czy masz już na stałe jakiegoś chłopca?
Sandy spuściła wzrok na czubki swoich białych
tenisówek, a fala sprzecznych uczuć miotała nią całą. Brązowe
noski jego butów wyglądały spoza wystrzępionych nogawek
dżinsów.
- Jeśli nie masz jeszcze żadnego chłopca - ciągnął Gabe z
całkowitą swobodą, a ona milczała, uważnie wsłuchana w
basowy tembr jego głosu - to mógłbym Pete'owi podsunąć
myśl, by do ciebie zadzwonił, a wtedy na pewno skończą się
wszystkie te kłopoty z miłorzębami. On jest trochę starszy od
ciebie. Czy twoją, matka nie będzie miała nic przeciwko temu,
byś spotykała się z kimś od ciebie starszym?
- Och, nie sądzę, by ją to w ogóle obchodziło.
- Zapewne masz rację. Jesteś przecież prawie zupełnie
dorosła, zdajesz chyba sobie z tego sprawę?
- Dziękuję, naprawdę pan tak myśli?
- No pewnie. Muszę pójść jeszcze po łopatę, do
ciężarówki. I zaraz wsadzę te miłorzęby.
- Ma pan zamiar zrobić to sam? Przedtem sadziło je
trzech ludzi.
- Jakoś sobie poradzę.
Zerknęła na jego szerokie ramiona, na wyraźnie rysujące
się pod skórą silne mięśnie, i milcząco zgodziła się z nim.
Wygląda na to, że rzeczywiście sobie poradzi.
- Czy mam codziennie podlewać te nowe drzewka?
- Tak, przez pewien czas. Przygotowaliśmy je na gorącą
pogodę. Wystarczy, jak położysz węża do podlewania tuż przy
ich korzeniach i pozwolisz, by woda małym strumieniem
wsiąkała w ziemię. Czy zajmowałaś się już kiedyś drzewami?
- Tak, cały czas. Czasami pomagają mi w tym niektórzy z
naszych pensjonariuszy. Na przykład pan Payton.
Uśmiechnął się do niej z sympatią.
- Jesteś miłym dzieckiem, Sandy. Nietrudno zgadnąć, że
wszyscy cię tu lubią. - Przyjrzał się jej uważnie i dodał: -
Naprawdę szkoda, że nie jesteś rok lub dwa lata starsza.
- Proszę tego ode mnie nic wymagać.
Zaczynała już żałować, że od razu nic wyprowadziła go z
błędu. Gabe London miał najbardziej porywające błękitne
oczy, jakie kiedykolwiek zdarzyło jej się widzieć, a w jego
głosie kryły się tony, które sprawiały, że krew zaczynała
szybciej krążyć w jej żyłach. Teraz jednak za późno już było
na wyjaśnienia.
Roześmiał się.
- Słuchaj, Sandy, niech twoja mama zadzwoni do mnie po
swoim powrocie. Myślę, że miłorzęby będą teraz rosły bez
przeszkód, ale mimo wszystko chciałbym jednak z nią
porozmawiać.
- Dobrze, powiem jej, żeby do pana zadzwoniła.
- Miło było cię poznać, Sandy.
Mówił przyjaźnie, w sposób właściwie bezosobowy, ale
jednocześnie była w tym głosie aksamitna miękkość i nęcąca
głębia; naprawdę był bardzo męski i nie dałoby się o nim
łatwo zapomnieć. Zapomnieć? Ba, to wręcz niemożliwe.
Otwierała już usta, by mu powiedzieć, ile naprawdę ma lat, ale
w ostatniej chwili zmieniła zdanie. To takie śmieszne!
Przecież ten mężczyzna posadzi tylko drzewka miłorzębów i
pójdzie, a ich ścieżki się już nie skrzyżują. Potrząsając
energicznie głową, tak jakby mogło to rozproszyć jej bzdurne
rozważania, wyciągnęła do niego rękę.
- Mnie również miło było pana poznać, panie London.
Jej dłoń zniknęła cała w jego wielkiej dłoni i nagle
przeszył ich prąd, równie gorący jak płomień rozżarzonej
zapałki. Sandy poczuła, że rumieniec pokrywa jej policzki.
Gabe zadrżał cały i przyjrzał jej się z uwagą, silnie poruszony,
a potem potrząsnął głową, próbując opanować ten dziwny stan
oszołomienia.
- No tak, teraz już wiem na pewno, dlaczego miłorzęby
tak szybko marniały - powiedział miękko, a chrapliwe nuty w
jego głosie spowodowały, że przez moment nie mogła złapać
tchu. Po chwili dodał już normalnym tonem: - Widzę, że
żartujesz sobie ze mnie.
Odwrócił się i poszedł do swojej ciężarówki.
Obserwowała jeszcze przez pewien czas, jak energicznie
stawia wielkie kroki, a potem szybko wróciła do siebie. Drugi
raz w życiu naprawdę zauważyła jakiegoś mężczyznę.
Zwróciła na kogoś uwagę! Może w końcu uda jej się wyrzucić
z pamięci Setha, a więc stanic się coś, o czym - jak zaczynała
już myśleć - sądziła, że nigdy się nie zdarzy.
Zmywając talerze, patrzyła przez okno, jak Gabe London
wykopuje jedno z uschniętych drzewek miłorzębu, a potem
ciągnie je, by wyrwać z korzeniami. Widziała muskuły
naprężone z wysiłku pod opaloną skórą, widziała, jak dżinsy
opinają mu biodra, gdy zapierał się, stojąc na szeroko
rozstawionych nogach i mocował z drzewem. Ramieniem
otarł czoło z potu i ukląkł, by rozciąć płaty mchu torfowca, a
w każdym jego ruchu była godna atlety precyzja i gracja.
Sandy westchnęła i wróciła do swoich zajęć. Po chwili
napełniła szklankę wodą, wrzuciła do niej kilka kostek lodu i
wyszła na zewnątrz.
- Przepraszam, panie London, nic napiłby się pan czegoś
zimnego?
Wyprostował się, oparł łopatę o biodro i otrzepał
pobrudzone ziemią dłonie. - Oczywiście, Sandy, z
przyjemnością.
Przyjął szklankę z jej ręki i pił odchylając głowę do tyłu.
Sandy cały czas obserwowała go, gdy tak stał pod
miłorzębem. Na młodziutkich, cienkich gałązkach zebrane w
kiście chwiały się leciutko wachlarzykowate listki, zwisając
dokładnie nad brązową, gęsią czupryną Gabe'a. Jedna gałązka
dotykała jego szerokiego ramienia, liście na jej czubku
muskały jego skórę. Dziewczyna miała wrażenie, że od tej
chwili zawsze, gdy popatrzy na drzewo miłorzębu, będzie
pamiętała o nim stojącym pod jego koroną. Policzek
pobrudzony miał ziemią, ślady ziemi widoczne też były na
nogawkach dżinsów, wycierał przecież o nie ręce. Wyglądał
tak naturalnie, a jednocześnie tak zmysłowo i pociągająco.
Zmrużyła oczy i zmusiła się do tego, by przenieść wzrok na
rosnące na pobliskim klombie petunie.
- Czy masz zamiar wybrać się na studia? Wzruszyła tylko
ramionami w odpowiedzi.
- Ale masz chyba jakieś plany, kim chciałabyś zostać? -
Chciałabym pracować jako fizykoterapeutka.
- Ach, to bardzo chwalebny zamiar.
- Po prostu lubię ludzi.
- Nietrudno też odgadnąć, że i ludzie ciebie lubią. - Oddał
jej szklankę i ich ręce na moment się zetknęły. - Dzięki,
Sandy.
- Bardzo proszę.
Uśmiechnął się i wrócił do kopania, a ona weszła do
siebie. Cóż takiego jest w Gabe'ie Londonie, zastanawiała się,
że cały czas tak uporczywie i natrętnie obecny jest w jej
myślach? Czuła, że jest mu obojętna, wskazywałby na to
choćby bezosobowy ton, jakim do niej mówił. Ale nawet jeśli
jego ton był bezosobowy, to ile wibrowało w nim seksu!
Jeszcze raz zerknęła przez okno.
Gdy chwilę później Sandy wyjeżdżała z domu, pomachała
mu ręką, a on zrobił to samo. Na zakręcie jej głowę zaprzątały
już zupełnie inne problemy. Myślała o babci, nieugiętej,
upartej Helen Crane, którą wniosła tak wielki wkład w jej
wychowanie. Westchnęła ciężko, obmyślając, jak można by ją
wreszcie przekonać do pomysłu przeniesienia się na stałe do
Casa Grande. Do tej pory na każdy wysuwany przez Sandy
argument babcia odpowiadała, że przecież już o tym
rozmawiały.
Gabe patrzył, jak samochód znika za rogiem. Rezolutny
dzieciak, pomyślał. Naprawdę rezolutny! I zachowuje się tak
poważnie, nad swój wiek. Cały czas jednocześnie gnębiło go
osobliwe wrażenie, że Sandy sobie z niego żartuje, ale nie
mógł tego w żaden sposób udowodnić. A przez jeden moment,
gdy utkwił spojrzenie w jej wielkich, zielonych oczach...
Gniewnie potrząsnął głową i nabrał pełną łopatę ziemi.
Naprawdę ma powody, by ukręcić Pete'owi szyję! Osiem
japońskich miłorzębów posadzonych na początku, cztery
posadzone teraz w miejsce uschniętych, trzy wymienione
poprzednio - razem piętnaście sztuk! Przeklinając w duchu,
przypominał sobie błazeńskie miny Pete'a i jego rozmarzone:
„Jej miłorzęby więdną!" A niechby to jemu samemu coś
zwiędło! Ale to nie przy Pecie krążyły jego myśli, lecz wokół
falującej krótkiej spódniczki i tamtych długich, zgrabnych
nóg, które utkwiły mu w pamięci. To przecież tylko dziecko,
przekonywał się, zapamiętale kopiąc ziemię. Tak, dziecko,
które przypomniało mu smak rzeczy zapomnianych,
przeżywane beztrosko szkolne chwile i radości, które tak
dawno byty jego udziałem.
Dwie godziny później siedział już w swoim biurze i
wpatrywał się uważnie w twarz brata.
- Wymieniłem każde drzewko. Życzę sobie, żeby
wszystkie rosły bez przeszkód. Rozumiesz, Pete?
- Dlaczego tak się na mnie wściekasz? Nic nie poradzę na
to, że te miłorzęby więdły.
- Nic nie poradzisz?
- Co ty sugerujesz, do diabła? - Oczy Pete'a stały się
okrągłe z oburzenia. - Uważasz, że miałem z tym coś
wspólnego?
- Po prostu spotkałem Sandy Smith. Dlaczego
najzwyczajniej w świecie do niej nie zadzwonisz i nie
pójdziesz z nią na randkę? Zostaw wreszcie te biedne
miłorzęby w spokoju!
- Jezu! To ty sądzisz, że mam do niej zadzwonić i
umówić się?
- No pewnie, najwyżej się nie zgodzi.
- I dokładnie tak się już stało!
- Jak to? To już jej to proponowałeś?
- Tak! - wydusił z siebie, purpurowy na twarzy.
- Pete, świat pełen jest miłych dziewczyn;
- Ona jest nie tylko miła! - Głos mu się zmienił, patrzył
gdzieś w przestrzeń. - Gdy się uśmiecha, to jest naprawdę
piękna. Ma cudowne zęby. Białe jak śnieg.
- Czy mógłbyś wreszcie przestać myśleć o uśmiechu
Sandy Smith? - odwarknął niecierpliwie Gabe, choć myślał
zupełnie to samo. - Staram się jak najlepiej ciągnąć ten cały
interes i nie mogę sobie na to pozwolić, by bezmyślnie
marnować zdrowe drzewa.
- Czy to tak strasznie zrujnowało twój budżet?
- Nie, oczywiście, że nie, ale jeśli to się będzie powtarzać,
to na pewno tak.
- No tak, ty nigdy nie przekroczyłeś swojego budżetu,
Gabe. A ona nie spotka się ze mną.
- Straszne rzeczy! Rozejrzyj się lepiej wokoło.
- Ona ma najpiękniejszy uśmiech w całych Stanach
Zjednoczonych. Gabe zaklął cichutko.
- Czy mógłbyś przestać myśleć o głupstwach?
- Jej oczy... zielone jak...
- Właśnie, jak liście zdrowego miłorzębu! Nie chce się z
tobą umówić, więc o niej zapomnij.
- Woli starszych ode mnie.
- Tak, tak, może dwudziestoletnich?
- Myślę o tobie. Poprosiłeś ją już może, żeby spotkała się
z tobą, co? Gabe ze złością odsunął od siebie rozłożone na
biurku dokumenty.
- Słuchaj, Pete, widzisz chyba, że muszę uporać się z tą
całą papierkową robotą. Nie, nie prosiłem panny Sandy Smith
o spotkanie, nic poproszę jej o spotkanie, nie chcę prosić jej o
spotkanie. To jeszcze dziecko.
- Ach, tylko dziecko! Ty chyba za ciężko pracujesz,
Gabe. Twój organizm nie funkcjonuje najlepiej.
- Skończmy z tym, na miłość Boską! Powiedz mi lepiej,
czy podlałeś już tawułę?
- Gabe, kiedy ostatnio miałeś randkę z jakąś dziewczyną?
- Nie pamiętam. - Po chwili dodał wyraźnie wrogo: - W
zeszłym tygodniu poszedłem na randkę z Joan.
- Widzisz, nawet tego nie możesz sobie przypomnieć.
Żadna praca nic jest tego warta. - Ta jest.
- Po prostu chcesz sobie coś udowodnić.
- Może rzeczywiście tak. W każdym razie wiem na
pewno, że nic chcę wracać do Londona i Holmesa i dalej
prowadzić księgowość dla taty.
- No tak. Ja też chcę w to grać, ale wiesz, co ojciec będzie
o tym wszystkim myśleć.
- Pete, ja naprawdę muszę brać się do pracy, a tę tawułę
koniecznie trzeba podlać.
- Idę już. Ale, zupełnie serio, czy widziałeś kiedykolwiek
podobny uśmiech? A zwróciłeś uwagę na jej rzęsy?.Mają
chyba cal długości.
Gabe jęknął, złapał paczuszkę z mchem torfowcem i
cisnął nią w brata. Pete zrobił błyskawiczny unik i jednym
skokiem wypadł przez drzwi. Gabe popatrzył na leżące przed
nim papiery i pogrążył się w myślach o uśmiechu Sandy
Smith. Uśmiechała się naprawdę uroczo. Jęknął do siebie: -
Gabe, stary, ty chyba całkiem w piętkę gonisz, jeśli śnisz na
jawie o jakimś dzieciaku! - Poszukał długopisu, starając
skoncentrować, się na kolumnie cyfr, które musiał sprawdzić,
i wyrzucić z pamięci pannę Sandy Smith.
Sandy wsunęła się do łóżka, podniecona wszystkimi
wydarzeniami mijającego dnia. Była mocno zmęczona, tańce
na ich koleżeńskim spotkaniu trwały do późna w noc.
Zabawnie było odnowić stare znajomości. Przeciągnęła się i
wtuliła głębiej policzek w poduszkę, mając jeszcze w oczach
twarze dawno nie widzianych przyjaciół. Przypomniała sobie
błękitne oczy i uśmiech, który tak bardzo ją oczarował.
Zamrugała powiekami i utkwiła wzrok w suficie. Gabe
London! Dlaczego to właśnie on przyszedł jej na myśl?
Przewróciła się na drugi bok i inna twarz pojawiła się w
jej myślach. Seth Tarleton, sama pamięć o nim bolała ją
jeszcze, daremny żal ściskał jej serce, stale tak samo mocny
mimo upływu czasu. Seth, którego aksamitne, brązowe oczy
pełne były iskierek, kiedy się uśmiechał... Jego gardłowy,
głęboki śmiech wywoływał w niej dreszcze. Seth. Bez
żadnych wyrzutów sumienia pożegnał ją obojętnym „Do
widzenia" i pojechał do Waszyngtonu robić karierę. Położyła
się na wznak i zacisnęła mocno oczy, pragnąc przywołać sen.
Usłyszała jakieś skrobanie. Otworzyła oczy. Znowu
skrobanie. Wyraźne, mocne skrobanie Wyskoczyła z łóżka,
wpatrując się w ciemność i próbując zlokalizować miejsce, z
którego dochodził ten tajemniczy odgłos.
Rozdział 2
Odrzuciła kołdrę i wstała z łóżka; ostrożnie przeszła przez
pokój. Stanęła przy oknie, odsunęła firankę i wyjrzała na
zewnątrz. Ktoś klęczał na ziemi koło miłorzębu. W świetle
księżyca błysnęło coś srebrnego, kiedy nieznajomy otrzepywał
się z ziemi. Sandy przypomniała sobie rozmowę z Gabe'em
Londonem i poczuła gniew. Otworzyła okno. - Hej, ty! -
krzyknęła.
Mężczyzna podniósł się i pobiegł wzdłuż frontowego
trawnika. Sandy włączyła zewnętrzne oświetlenie i pobiegła
otworzyć frontowe drzwi. Usłyszała ginący w oddali warkot
silnika samochodu. Spojrzała błędnym wzrokiem na miłorząb
i zamknęła drzwi.
Nazajutrz po południu wkroczyła do siedziby Ogrodu i
Szkółki Leśnej Londona. Zatrzymała się, wodząc wzrokiem
po półkach z płynem owadobójczym, stelażach z nasionami
kwiatów, workach z ziemią na podłodze, wreszcie spostrzegła
długą ladę, a za nią przepierzenie z napisem „Biuro". Za ladą
zauważyła brązową głowę pochyloną nad papierami.
Gabe London pracował na komputerze, siedząc za
kontuarem. Kątem oka dostrzegł, że ktoś wszedł.
- Czym mogę służyć? - spytał.
- Panie London, ktoś grzebał w ziemi przy moim
miłorzębie.
Zaskoczony odwrócił się i doznał szoku. Jego spojrzenie
szybko ogarnęło długie, jasne włosy rozgniewanej klientki,
upięte wysoko nad czołem, jasnożołtą bluzeczkę, opięte
dżinsy i znowu zatrzymało się na jej twarzy. Teraz dotarł do
niego delikatny zapach gardenii. Choć wyglądała na starszą od
Sandy, była jednak za młoda, żeby być jej matką.
- Panna Smith?
- Zgadza się.
- Czy jest pani siostrą Sandy?
- Nie. W nocy obudziłam się i usłyszałam jakieś
skrobanie, drapanie...
- Aha, pani Smith. Okulary dwuogniskowe, buty
ortopedyczne, aparat słuchowy. Powinienem wiedzieć...
- O czym pan mówi, panie London?
- Powiedział, że pani to wszystko nosi.
- Nie wiem, o czym pan mówi, i nie obchodzi mnie to!
- Czy miłorzęby czują się dobrze?
- Czuły się, przynajmniej dziś o dziewiątej rano. Jak już
mówiłam...
- Nigdy nie widziałem tak młodo wyglądającej matki,
która miałaby córkę w wieku maturalnym - patrzył na nią
skonsternowany.
Zamrugała oczami i przyjrzała mu się z uwagą.
- Pan i pański brat macie chyba fioła, kompletnego fioła.
Słyszy mnie pan? Nie chcę, żeby moje miłorzęby znowu
zwiędły!
- Ja też tego nie chcę. Swoją drogą, musiała pani wyjść za
mąż w wieku dwunastu lat. Potrząsnęła przecząco głową. - Do
pańskiej wiadomości. Nigdy nie byłam zamężna.
- Nie była pani! Myślałem, że, to znaczy, Sandy
powiedziała, że jej ojczym... - Przerwał, ponieważ jej brwi
uniosły się i zaczęła się śmiać, połyskując białymi zębami.
- To ja jestem Sandy Smith.
- Pani jest Sandy Smith! - Zamrugał oczami. - Z mysim
ogonkiem, ubrana jak uczennica na balu maturalnym... -
wpatrywał się w nią nieprzytomnym wzrokiem. Jej rzęsy były
rzeczywiście niesamowicie długie.
- Ach, to specjalny strój na spotkanie po latach.
- O mój Boże! Jestem chyba kompletnym idiotą! -
Ogarnął spojrzeniem jej strome, dziewczęce piersi i wąską
talię.
Wyłączył komputer, na którym liczył przychody i
wydatki, i z powrotem zatopił wzrok w jej zielonych oczach,
w których zaczęły się już zapalać wesołe ogniki. - Dlaczego
nic mi pani nie powiedziała! No tak, straszny idiota ze mnie!
- Ja tego nie twierdzę!
- Ale śmieje się teraz pani ze mnie.
Pochyliła gwałtownie głowę, a on poczuł, że jest
jednocześnie zakłopotany i rozbawiony swoją pomyłką.
- Nie, wcale się nie śmieję - odpowiedziała.
- Ale wczoraj na pewno się pani śmiała. Zauważyłem to,
ale... Cholera, jakim musiałem wydać się pani bałwanem.
- W każdym razie teraz uważam, że to było całkiem
zabawne.
Roześmiali się oboje. Rzeczywiście Pete ma dobry gust, to
fakt. Jej uśmiech naprawdę może zakręcić w głowie, a rzęsy
są dokładnie takie, jak mówił Pete, niesamowicie długie. A
zielone oczy są takie wielkie... Pragnąłby przeskoczyć przez
dzielącą ich ladę i dotknąć jej.
- Mój miłorząb - przypomniała cichutko, a w jej głosie
wciąż jeszcze czaiły się wesołe tony.
- No właśnie, co z pani miłorzębem?
- Wczoraj w nocy spłoszyłam kogoś, kto kopał ziemię
pod jednym z miłorzębów.
- O, nie, tylko nie to! - wykrzyknął Gabe. - Przecież
obiecał mi!
- I nie dotrzymał. Nie chcę, żeby te miłorzęby zmarniały!
- Podobnie jak i ja.
- Niech pan pilnuje więc, proszę, swojego brata. Na
pewno nie pójdę z nim na randkę. Jestem dla niego za stara.
- A ile właściwie ma pani lat? - Gabe wstrzymał oddech.
- Panie London!
- Ależ niech pani mi powie, Sandy. To przecież tylko ja,
Gabe. Ile lat jest pani od niego starsza?
- To nie ma nic do rzeczy. Proszę mu powiedzieć, żeby
trzymał się od moich miłorzębów z daleka. - Oczywiście,
powiem mu. To ile... dwadzieścia pięć?
- Dwadzieścia osiem plus parę tygodni.
- O, to znakomicie.
- Teraz pan zaczyna! Roześmiał się.
- Niech pani się nie obawia. Umawiam się z cudowną
rudą istotą. Po prostu chcę, żeby miłorzęby rosły spokojnie i
jestem bardzo zajętym człowiekiem. Ale pojmuję już obsesję
Pete'a.
Uśmiechnęła się - pełne, czerwone wargi okalające
naprawdę oszałamiająco białe zęby - i Gabe pomyślał, że
jeden taki uśmiech wystarczyłby, by ożywić więdnące drzewa.
- Czy nie ma pani, Sandy, jakiegoś przyjaciela na stałe?
Choćby na pokaz, kogoś, kogo mógłby zobaczyć Pete?
- Niestety nie - odpowiedziała, unosząc w górę dłoń. Na
smukłych palcach nie było żadnych pierścionków. - Ja także
jestem bardzo zajęta.
- Sama zarządza pani Casa Grande?
- Tak. Casa Grande należy do rodziny, mój ojczym kupił
całą tę posiadłość, a teraz ja przejęłam kierownictwo,
ponieważ on otwiera dwa podobne kompleksy domów
spokojnej starości w Teksasie. Czuwam nad tym, by wszystko
szło jak z płatka, trzy razy w tygodniu prowadzę nasz
autobusik, wypożyczam książki, dbam o zieleń i załatwiam
różne drobiazgi naszym pensjonariuszom.
- Gabe, gdzie są rozsady karłowatego mirtu? - krzyknął
Pete i pojawił się w drzwiach, pchając przed sobą taczkę. -
Potrzebuję... Wielkie nieba! Sandy!
- Hej, Pete! - wrzasnął ostrzegawczo Gabe.
Za późno, Pete spojrzał w dół w chwili, gdy Sandy pisnęła
i przysunęła się do lady. Taczka przechyliła się i rąbnęła z
całej siły w pryzmy doniczek. Część z nich rozbiła się, część
potoczyła po podłodze. Sandy odskoczyła na bok.
- Do diabła! Przepraszam. Nie skaleczyła się pani? Zaraz
oczyszczę pani stopy z gliny.
- Niech pan się trzyma z daleka od moich stóp! - Sandy
odskoczyła do tyłu i wpadła prosto na Gabe'a, który wyszedł
zza lady.
- Och! - krzyknęła, następując mu na palce od nóg.
Odruchowo objął ją, czując całą delikatność jej ciała,
podziwiając wąską talię i wdychając słodki zapach gardenii.
- Jeden wart drugiego - wysunęła się z ramion Gabe'a i
patrzyła na nich ze złością. - Ja nic nie zrobiłem - powiedział
Gabe. - To pani na mnie wpadła.
- Moje miłorzęby czują się lepiej niż teraz ja. A petunie
wyglądają tak, jakby ktoś na nie rzucił urok.
- Pete, jeśli nie...
- Staram się, jak mogę.
- Przyjadę do pani obejrzeć te petunie - powiedział Gabe.
- A kiedy pan przyjedzie, niech się pan trzyma z dala ode
mnie.
Sandy odwróciła się gwałtownie, wyszła i wskoczyła do
czerwonego samochodu, który natychmiast ruszył, wzbijając
tumany kurzu.
Gabe popatrzył na brata, który niewinnie sprzątał odłamki
doniczek. - Czy wychodziłeś w nocy, żeby majstrować coś
przy miłorzębach?
- Uważasz mnie za idiotę? Dlaczego miałbym to robić?
- Tego nie wiem. - Gabe spostrzegł klientkę i powrócił za
ladę.
W godzinę później stał na trawniku w Casa Grande, a
humoru nie poprawiał mu widok klombu z obwisłymi
petuniami. Zapukał do drzwi, a kiedy Sandy Smith otworzyła
je, spojrzał w jej wielkie, zielone oczy, co spowodowało, że
puls zaczął mu bić w przyspieszonym tempie. Kaskada
miękko wijących się włosów opadała jej na kark. Próbując
ukryć wrażenie, jakie na nim wywarła, starał się nadać
głosowi rzeczowy ton.
- Dzień dobry. Przyszedłem obejrzeć drzewka i kwiaty.
Czy opowie mi pani jeszcze raz, co się stało w nocy?
Oparła się biodrem o drzwi. Strząsnęła z czoła kosmyk
włosów i powiedziała: - Byłam w łóżku, kiedy usłyszałam
skrobanie.
Przez chwilę Gabe, owładnięty wizją Sandy leżącej w
łóżku z rozsypanymi na poduszce jedwabistymi włosami, w
ogóle nie rozumiał, co się do niego mówi. Spróbował się
skupić.
- Krzyknęłam do mężczyzny, który był w ogrodzie i on
zaraz uciekł. Kiedy otworzyłam drzwi wejściowe, usłyszałam
odjeżdżający samochód.
- Nie stać mnie na ciągłą wymianę miłorzębów. - Oparł
się pokusie dotknięcia złotego loka leżącego na jej ramieniu.
- Wydaje mi się, że powinien pan przede wszystkim
powiedzieć o tym Pete'owi.
- Powiedziałem, ale nic to nie zmieniło. On ma
specyficzny stosunek do pieniędzy. W college'u utrzymuje się
ze stypendium. Ja mam własną firmę, własne mieszkanie,
własny samochód. Jemu się wydaje, że stać mnie na wszystko
- Gabe ledwo mógł się skupić na tym, co mówił. Miała tak
pełne wargi, różowe i kuszące... - Rachunki, koszty, wydatki -
to nic dla niego nie znaczy. Może powinna pani skorzystać z
usług innej szkółki.
- To nieuczciwe. Gwarantował pan dobrą jakość drzewek.
Nie mogę teraz szukać innej szkółki. Kiedy zamawiałam
drzewka, powinien był pan mnie ostrzec, że pański brat jest po
prostu stuknięty. Nie wiedziałam, że to on przywiezie
miłorzęby.
- On nie jest stuknięty. To znaczy, w rzeczywistości nic
jest stuknięty. Nigdy wcześniej nic takiego nie zrobił -
powiedział Gabe, ale przez chwilę poczuł sympatię do Pete'a. -
On ma teraz powodzenie, wydzwaniają do niego dziewczyny.
- Więc dlaczego się nimi nie zajmie?
- Pete ma stałą dziewczynę, czy może raczej miał.
Wysoką blondynkę o piwnych oczach. Trochę podobną do
pani. Ale wyjechała na wakacje.
- Nie można jej sprowadzić z powrotem?
- Niestety nie - roześmiał się Gabe. Kim jest w podróży
artystycznej, zwiedza katedry w Europie. W dodatku pokłócili
się przed jej wyjazdem. Nic będzie jej przez dwa miesiące, a
potem jeszcze dwa tygodnie ma spędzić z rodzicami w
Nowym Jorku.
- Dlaczego ja? - westchnęła Sandy.
- Proszę pozwolić mi dziś wieczorem zostać tu na noc.
Spróbuję go przyłapać.
- Och! - cofnęła się o krok i lekko przymknęła drzwi. - Co
to ma znaczyć? Dwóch stukniętych?
- Nie, chciałbym tylko zobaczyć, co Pete robi z
miłorzębami.
- To niech się pan schowa za krzakiem bzu i czeka na
niego.
Wyszła na zewnątrz i wskazała ręką petunie. - Niech pan
popatrzy. Są już prawie popielate. On wszystko niszczy.
- Wymienimy je i nie dopuszczę tu Pete'a.
- To dobra wiadomość.
- W porządku. Schowam się za tym krzakiem. A gdzie
mógłbym zostawić samochód?
- Pokażę panu.
Kiedy okrążali domek, Gabe uświadomił sobie, że jej
głowa jest na wysokości jego ramienia. Za podwórkiem Sandy
zaczynała się dróżka, wijąca się między dwoma rzędami
ceglanych domków. Na końcu dróżki widać było większy
budynek. Gabe rozglądał się dokoła.
- Z tyłu te drzewa wyglądają cudownie.
- Owszem.
Dotknęła lekko jego ramienia, a on odczuł ten fizyczny
kontakt tak, jakby musnęła go rozpalona żagiew. Odsunęła
rękę i zaczerpnęła powietrza, a Gabe pomyślał sobie, że być
może jej reakcja była podobna. Ton jej głosu obniżył się
lekko. - Może pan zostawić samochód tutaj, koło domku
numer 15. Pan Payton nie korzysta ż samochodu. Powiem mu,
że pan tu będzie parkować. Naprawdę schowa się pan za
krzakiem bzu?
- To będzie fascynujący wieczór - uśmiechnął się, a kiedy
ona odpowiedziała uśmiechem, serce zabiło mu szybciej.
Wieczorem, zastanawiając się nad tym wszystkim, Gabe
żałował, że nie nalegał bardziej na to, żeby poczekać na
intruza w jej domu. Ziemia była wilgotna, nudno było siedzieć
pod krzakiem, z którego raz po raz opadały małe listki,
łaskocząc go po karku. A miał tyle rzeczy do zrobienia!
Powinien zaksięgować rachunki, wypisać zamówienia, od
tygodnia nie dzwonił do Joan, a dzisiaj nie odezwał się po
telefonie ojca. Podrapał się w kark. Miał ochotę ulokować
pięść na szczęce Pete'a, ale nikt nie pojawiał się pod
miłorzębem.
- Psst!
Rozejrzał się dokoła. Drzwi były uchylone, w ciemności
kołysał się biały cień. - Proszę wejść do środka - doleciał do
niego zduszony szept.
- Myślałem, że się tego nic doczekam.
Bez trudu odnalazł drogę, jego oczy przyzwyczaiły się już
do ciemności.
Sandy otuliła się szlafrokiem. - Zrobiło mi się przykro, że
pan tam siedzi pod krzakiem. Chciałby pan poczekać w
domu?
- Jeszcze jak!
- Czy jest pan pewien, że pański brat nie wie, że pan tu
jest?
- Ma się rozumieć. A czy pani jest pewna, że ktoś w nocy
grzebał w ziemi przy miłorzębie?
- Absolutnie! Myśli pan, że wymyśliłam to sobie?
Mógłby pan...
- Żartowałem. Wierzę pani. Gdzie mógłbym usiąść tak,
żebym widział miłorząb?
- W mojej sypialni - zaczerwieniła się po uszy. - Poradzi
pan sobie bez światła?
- Moje oczy przyzwyczaiły się do ciemności dwie
godziny temu.
Kiedy szedł za nią, obserwował, jak jej długie włosy
falowały za każdym krokiem i jak złota kurtyna opadały na
plecy. Z trudem oparł się pragnieniu zanurzenia w nich dłoni.
Potrząsnął głową i wszedł za nią do niewielkiej sypialni,
zerkając mimo woli na rozrzuconą na łóżku pościel. W
poświacie księżyca mógł dostrzec, że policzki Sandy pokrył
silny rumieniec.
- Nie spodziewałam się żadnego towarzystwa...
- Tym bardziej jestem wdzięczny za uwolnienie mnie.
Tak jest o wiele wygodniej niż pod tym krzakiem. Wydaje mi
się, że jakieś listki dostały mi się pod koszulę. To okropnie
drapie.
Roześmiała się i wskazała ręką okno. - Miłorząb jest tam -
powiedziała.
Gabe usiadł na cedrowej skrzyni, w
ciemnościach, tuż przy oknie.
- Nie usiądzie pani koło mnie? - spytał, starając się, by nic
wyczula w jego głosie rozbawienia, z jakim spoglądał na jej
szeroko otwarte oczy. Wyobrażał sobie, co musi myśleć o jego
obecności w swojej sypialni.
Rzuciła mu pełne dezaprobaty spojrzenie i usiadła na
bujanym fotelu, oblanym jasnym, księżycowym światłem.
Obciągnęła szlafrok, zasłaniając kolana, poprawiła go
szczelniej na piersiach i odgarnęła opadające na twarz włosy.
Układały się miękko na jej ramionach, a blask księżyca
zapalał w nich złote ogniki.
- Czy pana brat zawsze jest taki postrzelony?
- Nie. Potrafi co prawda pałać straszną namiętnością.
Myślę, że to wszystko przez pani długie rzęsy.
- Ach, to prawdziwe nieszczęście. Nie znoszę ich
malować.
- Proszę tego nie robić. Naprawdę są doskonałe.
- Dziękuję.
- Może to nie przez pani długie rzęsy, ale przez pani
wielkie, zielone oczy...
- Proszę, niech pan już przestanie!
- Powtarzam tylko to, co mówił Pete. Pragnąłbym już,
żeby on się wreszcie pojawił i żebym go złapał. Dobrze
byłoby położyć kres tym szaleństwom. Dlaczego pani dała się
wrobić w taką ciężką pracę?
- W nic nie dałam się wrobić.
- No dobrze, spytam inaczej. Przed kim się pani tutaj
ukrywa?
- Wolałabym, żeby pan wrócił jednak pod ten bez.
- Czy moje pytanie przestraszyło panią?
- Nie, tylko zakłada pan coś, co nie ma nic wspólnego z
prawdą. Ja po prostu lubię mieć do czynienia z ludźmi. A
dlaczego pan prowadzi szkółkę leśną?
Uśmiechnął się do siebie w ciemności, pewien, że nie tyle
interesuje ją jego życie, co pragnie powstrzymać go od
zadawania niewygodnych dla niej pytań.
- Lubię przebywać na świeżym powietrzu. Lubię patrzeć,
jak coś rośnie. I chciałem też prowadzić własną firmę i być
swoim własnym szefem.
- Nie pamiętam, czy Ogród i Szkółka Londona istnieje od
dawna?
- Zaczynałem szesnaście miesięcy temu. Przedtem
odbywałem praktykę, pracując jako księgowy u mojego ojca.
- Aha, firma London i Holmes? - Słyszała pani o niej?
- Któżby nie słyszał w tej części kraju. Czy ojciec
pochwalał pana odejście?
- Nie - Gabe odpowiedział szczerze, zdziwiony jej
pytaniem. - Miał do mnie żal, że od niego odchodzę, sądził
też, że nie dam sobie rady.
- Na jakiej podstawie tak sądził, skoro spodziewał się, że
pracując u niego odniesie pan sukces?
- Miał nadzieję, że moja szkółka splajtuje i wrócę do
księgowości. Po raz pierwszy w życiu zupełnie nie mogliśmy
się porozumieć. - Zanurzył palce we włosy. - Miło się z panią
rozmawia, Sandy Smith.
- Dziękuję. Ludzie często mi to mówią. Nie opowiada pan
o swojej pracy tej cudownej, rudej istocie?
- Joan? Nie, ona w ogóle nic chce o tym słuchać. Nigdy
nic rozmawiamy nawet na ten temat. Czy miałaby pani coś
przeciwko temu - zmienił wątek - bym uchylił szerzej okno?
W ten sposób jak zjawi się Pete, będę mógł błyskawicznie
wyskoczyć i złapać go. Inaczej mógłby jakoś mi umknąć.
- Proszę bardzo - powiedziała Sandy, obserwując jak
światło księżyca odbija się w jego ciemnych włosach, a
szerokie ramiona rysują się na tle okna.
- Jak tylko się tu pokaże, czy będzie pani mogła zapalić
jakieś światło przed domem?
- Tak, natychmiast zapalę lampę. Ma pan może jeszcze
jakieś rodzeństwo? - zapytała po chwili. - Tak, młodszą
siostrę.
- Nie pracuje w szkółce razem z panem?
- Nie, Jeanie zajmuje się prowadzeniem księgowości w
firmie naszego ojca. I, chwała Bogu, lubi tę pracę.
- To przynajmniej jedna latorośl została w rodzinnej
firmie. To chyba wystarczy.
- Nie mojemu ojcu. W dzieciństwie wszyscy byliśmy ze
sobą bardzo blisko związani. Myślę, że bardzo często robiłem
to samo co mój ojciec, gdy był w moim wieku. Grałem w
piłkę tak jak on, byłem podobny do niego. Jestem pewien, że
zawsze sądził, iż będę pracował w przyszłości razem z nim.
- Och, niech pan spojrzy! - Sandy dotknęła jego kolana.
Pod wrażeniem tego dotknięcia zapomniał na moment, co tu w
ogóle robią. - Oto i on! - szepnęła.
Rozdział 3
Gabe odwrócił się i zastygł w oczekiwaniu. Za chwilę w
ciemnościach zamajaczył cień. Jakiś mężczyzna zbliżył się po
cichutku do miłorzębu, ukląkł pod nim i położył na ziemi
jakieś torby, które trzymał przedtem w obu rękach. Miał ze
sobą także łopatę. - A niech to diabli! Gabe jednym skokiem
wysunął się przez okno. Nadepnął nogą na jakiś kij, który pękł
z głośnym trzaskiem. Mężczyzna wyprostował się
błyskawicznie i poderwał do biegu. Gabe dogonił go i złapał
za ramię, przyciągając do siebie.
- Mam cię! Nie szarp się, Pete!
- Puść mnie! - zawył mężczyzna i niemal równocześnie
tuż obok krzyknęła jakaś kobieta.
Ktoś zapalił światło i nagle mrok ustąpił żółtej poświacie.
Gabe zatrzymał się, jego pięść chybiła i przeszyła powietrze
zaledwie o parę cali od szarpiącego się i drżącego ze strachu
małego człowieczka z nastroszonymi kępkami siwych włosów
na głowie i przekrzywionymi okularami na nosie.
- Pani Fenster! Na pomoc! - wrzasnął niziutki mężczyzna.
Coś spadło na głowę Gabe'a. Usłyszał głuchy łomot, a
potem poczuł ból, promieniujący od szyi wzdłuż kręgosłupa.
Zobaczył nagle wszystkie gwiazdy, świat pogrążył się w
mroku, a on runął jak długi na ziemię.
Gdy odzyskał przytomność, jego głowa spoczywała na
czymś ciepłym i miękkim. Jak przez mgłę widział sylwetkę
pochylającą się nad nim, słyszał też nad sobą przytłumione
głosy. To chyba jakiś anioł mnie kołysze, pomyślał sennie.
Wargi tego anioła byty kusząco czerwone, a jego złote włosy
opadały prosto na niego. Gabe podniósł ręce i przyciągnął
anioła do siebie.
- Joan, ukochana... - bełkotał niewyraźnie.
Dziewczyna jęknęła, spróbowała wstać i wyswobodzić się
z jego objęć, ale on nie chciał wcale jej puszczać. Wzmocnił
uścisk i przytulił ją bliżej do siebie. - Nie broń się... całować...
stale, mój aniele... - mamrotał nieprzytomny. Jego wargi
zbliżyły się do jej warg. Była taka słodka...
I nagle znalazł się z powrotem na zimnej, twardej ziemi,
wstrząs wywołał falę bólu w jego skołatanej głowie. Zamrugał
powiekami i usiadł. Rozejrzał się wokoło i błyskawicznie
przypomniał sobie wszystko.
- Sandy!
- Niech pan przestanie, bo w przeciwnym razie pani
Fenster jeszcze raz użyje swojej łopaty!
- Pani Fenster? - spojrzał ze zdziwieniem na troje ludzi
stojących obok niego. Sandy Smith stała z rękami opartymi na
biodrach, twarz miała zarumienioną z zakłopotania.
Towarzyszyła jej przedziwna para: mały, siwowłosy
człowieczek w okularach z grubymi szkłami i otyła dama w
żółtym szlafroku, żółtych kapciach z puszystego futerka i w
zabawnym nocnym czepku. Dama w ręku trzymała łopatę.
- Co się tu stało? - zapytał Gabe, pocierając guz na swojej
głowie. - Czy to ten człowiek chciał zniszczyć miłorzęby?
- Pozwolą państwo, że was sobie przedstawię: pan Payton
i pani Fenster. A to jest Gabe London, właściciel Ogrodu i
Szkółki Londona.
- Jak pan się miewa? - spytał pan Payton i z powagą
wyciągnął do Gabe'a swą prawicę. Pani Fenster ograniczyła
się do kiwnięcia głową. - Wcale nic chciałem zaszkodzić temu
miłorzębowi. Wiem, jak bardzo Sandy się o niego troszczy,
więc i ja starałem się, żeby mu było jak najlepiej. Chciałem
mu tylko podsypać trochę specjalnego nawozu mojego
pomysłu.
- Nie mógł pan powiedzieć o tym Sandy i zrobić to w
dzień?
- Co pan mówi?
Gabe powtórzył głośniej swoje pytanie.
- Przepraszam, ale ja trochę nie dosłyszę. Tak,
powinienem był tak zrobić, ale oboje doszliśmy do wniosku,
że nie powinniśmy dodatkowo denerwować Sandy naszą
przesadną troską o to drzewko. Planowałem wyjść z domu
wcześniej, ale zasnąłem.
- Dziwiłam się, co też się z nim stało - uzupełniła
opowieść pani Fenster. - W końcu zadzwoniłam i obudziłam
go. Młody człowieku, ogromnie mi przykro, że stuknęłam
pana tą łopatą. Zobaczyłam, jak rzuca się pan na pana Paytona
i...
- Już wszystko rozumiem - powiedział Gabe i zerknął na
Sandy. Wzruszyła ramionami. Wstał, chwiejąc się leciutko.
Sandy wsunęła rękę pod jego ramię, starając się go
podtrzymać. Poczuł słodki zapach gardenii i pochylił się ku
niej bliżej.
- Jak się pan czuje? - spytała. - Mamy tu pielęgniarkę...
- Poczuję się na pewno zupełnie dobrze, jeśli tylko chwilę
spokojnie posiedzę i napiję się trochę wody.
- Naprawdę okropnie mi przykro - powtórzyła pani
Fenster.
- Proszę się tym nie przejmować. Mnie również przykro,
że poturbowałem pana Paytona - głośno powiedział Gabe.
- A mnie, że się z panem szarpałem - wykrzyknął pan
Payton. - No, Bogu dzięki, następnym razem, Sandy, uprzedzę
cię wcześniej, jeśli będę chciał zaopiekować się naszymi
drzewami. Nie
spodziewałem się, że twój przyjaciel będzie chciał...
- Pan London nie jest moim przyjacielem. Pan London
jest właścicielem szkółki leśnej.
- Ach tak, ach tak - pan Payton ścisnął Gabe'owi dłoń.
- Chodźmy już może do domu. Dobranoc, panie Payton.
Dobranoc, pani Fenster.
Starsi państwo odeszli, życząc im dobrej nocy. Gabe
przylgnął bliżej do Sandy, myśląc cały czas o miękkości i
smaku jej warg. Jest taka delikatna, zachwycał się w duchu,
pamiętając cały czas o niezwykłym wrażeniu, jakie odniósł,
gdy go dotknęła. Tęsknił za następnym dotknięciem. Spojrzał
w dół na jej głowę i mocniej zacisnął palce na jej ramieniu,
czując przez szlafrok ciepło jej ciała.
Sandy zamknęła drzwi do domku i zaprowadziła go do
saloniku.
- Wyciągnij się, proszę, na sofie, a ja pójdę po szklankę
wody - powiedziała, machinalnie przechodząc na ty. Pomogła
mu usiąść, a gdy już usadowił się głębiej, pociągnął ją za sobą
tak, że znalazła się na jego kolanach. - Hej! - spojrzała
spłoszona w jego przepastne, błękitne oczy.
- Cały czas pamiętam ten pocałunek - powiedział niskim
głosem.
Przeszył ją dreszcz. Był tak blisko niej, tak natarczywie
wpatrywał się w jej wargi. Ona także nie potrafiła zapomnieć
tego pocałunku. Było to ledwie muśnięcie, ale głęboko
poruszyło jej serce.
- Przyniosę ci już może wody - zaproponowała
niezdecydowanie.
- To za chwilę. Są pilniejsze rzeczy.
Sandy czuła na twarzy lekki powiew jego oddechu, gdy
mówił coraz to bardziej zbliżając usta do jej warg. W uszach
słyszała pulsowanie krwi, serce waliło jak młotem. Wargi
Gabe'a dotknęły jej warg z delikatnością aksamitnego płatka
róży, by za chwilę muskać je mocniej, przyciskać je i wpijać
się w nie.
Przygarniając ją coraz mocniej i czulej do siebie, Gabe
całował coraz namiętniej. Jego język błądził po jej wargach w
nieśmiałym poszukiwaniu rozkoszy. Sandy przymknęła oczy,
a za chwilę otworzyła je szeroko, zaszokowana tym, co się z
nią dzieje. Serce biło jak oszalałe. Zarzuciła Gabe'owi ręce na
szyję. Tak, zrobiła to, zorientowała się naprawdę zaskoczona.
- O mój Boże! - krzyknęła cichutko.
- Spodziewałem się, ze powiesz raczej coś na mój temat.
- Och, rzeczywiście, zasługujesz na komplementy -
szepnęła.
- Co masz na myśli? - spytał, bawiąc się jej złotym
lokiem. Odgarniał go lekko z jej ucha, a potem nasuwał na nie
z powrotem.
- Byłam kiedyś bardzo zakochana i on odszedł ode mnie,
a ja nigdy nie mogłam o nim zapomnieć. Stale miałam go
przed oczami i nie chciałam, żeby ktokolwiek inny mnie
całował. - Patrzyła na niego, czując, że pod jego spojrzeniem
cała płonic.
- I?
- I nie pomyślałam o nim teraz.
- Jesteś tego pewna? - zapytał z powagą.
- Całkowicie. To zdumiewające wrażenie. Nie masz
pojęcia, jak mi było z tym ciężko.
- Sprawdźmy to jeszcze raz. - Pochylił się i zaczął znów
ją całować, czulej i mocniej niż robił to przed chwilą. Z całej
siły przytulił ją do piersi, a zaraz potem ułożył jej głowę na
poduszkach sofy, a jego język wniknął głęboko w jej usta.
Poczuła na wysokości bioder ciepły ból, który
rozprzestrzeniał się ku górze, z jej ust wyrwał się cichy jęk.
Zapomniała o wszystkim, smakując jego pocałunki, aż do
chwili, kiedy uniósł nagle głowę.
- Czy on jest w drodze?
- Kto?
Znów przywarł do niej w głębokim pocałunku, ale ta
przerwa pozwoliła jej odzyskać przytomność umysłu.
Odepchnęła go i podniosła się.
- Masz ci los! Co za noc. To dla ciebie, proszę. Odwróciła
się i sięgnęła po szklankę lodowatej wody.
- Jesteś pewien, że nie potrzebujesz pielęgniarki?
- Nie, ale sprawdzisz, czy nic krwawię? Dobrze?
- Nie całujmy się już.
- Czy pocałunki były złe?
- Ledwo się znamy, a wywołujesz we mnie dziwne
reakcje.
- To dobrze. Ty też „wywołujesz we mnie dziwne
reakcje" - powiedział z czułością.
- Pokaż mi głowę.
Odwrócił się, a ona przysunęła się do niego. - Ale guz! -
jęknęła dotykając go delikatnie.
- Czy to krwawi? - Nie.
- Dobrze. Mogę mówić w miarę składnie, więc chyba
przeżyję. Dlaczego pani Fenster nie potraktowała Pete'a
łopatą?
- Tak mi przykro, że to ty ucierpiałeś.
Obrócił się, wypił wodę i odstawił szklankę. - Mógłbym
dać za wygraną i pójść do domu, ale coś takiego nie zdarza mi
się co noc.
- Dziękuję, że w ogóle spróbowałeś mi pomóc.
- W poniedziałek mam spotkanie z klientem w sprawie
rozplanowania ogrodu, będę więc musiał wysłać Pete'a, żeby
wymienił ci petunie.
- To nic nie szkodzi. W poniedziałek wyjeżdżam moim
autobusikiem, a więc nie będę tutaj zbyt długo.
- Dokąd jedziesz?
- Zabieram pensjonariuszy na zakupy do Delmar i czekam
na nich, dopóki wszyscy nie wrócą. Czasami popycham
wózek inwalidzki pani Kelsy. Zwykle po dwóch godzinach
wszyscy są już z powrotem w mikrobusie i można wracać do
domu.
- Jesteś zbyt młoda, żeby spędzać czas w ten sposób.
- To bardzo miły sposób spędzania czasu - zmarszczyła
nos, patrząc na niego. - To znacznie przyjemniejsze niż
siedzieć w biurze i dodawać cyferki.
- Kim on jest? - Kto?
- Ten facet, o którym nie możesz zapomnieć. Wzruszyła
ramionami.
- Po prostu facet, który mieszkał tutaj, a teraz mieszka w
Waszyngtonie.
- Byliście zaręczeni? Pokręciła głową.
- Żałuję, że o nim wspomniałam.
- Ależ nie. W tych okolicznościach powinienem o tym
wiedzieć. - ' W jakich okolicznościach?
Położył ręce na ramionach Sandy, odgarniając do tyłu jej
włosy.
- Myślę, że ty i ja poznamy się dobrze - powiedział swym
niskim, zmysłowym głosem. Trudno jej było mówić, ale
spróbowała:
- Myślałam, że jesteś umówiony z prześliczną rudowłosą
istotą imieniem Joan, że jesteś zajęty i że...
- Myślę, moja złotousta i złotowłosa, że dzisiejsza noc
wiele zmieni... Uśmiechnęła się i przesunęła palcem po jego
policzku. - To kuszące, ale nie.
- Dlaczego nie?
- Mam tu co robić. A poza tym, choć tak na mnie
działasz, nie chcę się angażować ani wiązać na stałe.
- Nie będziemy się wiązać. Bądźmy po prostu
przyjaciółmi. - Odsunął się i z uśmiechem wyciągnął dłoń w
jej kierunku. - Po prostu przyjaciółmi. Co ty na to?
- To mogłoby być bardzo miłe. - Podała mu rękę i,
również z uśmiechem, uścisnęła ją. Gdzieś na dnie jej serca
pojawiło się jednak podejrzenie, że miał na myśli zupełnie coś
innego.
Nadszedł i minął poniedziałek. Gabe zajmował się
sprawami firmy i tylko od czasu do czasu myślał o Sandy. We
wtorek ustawiał donice przed budynkiem, kiedy obok z
piskiem hamulców zatrzymał się samochód. Trzasnęły
drzwiczki. Zdejmował właśnie z taczek dwie duże donice.
- A więc jesteś tu!
Podniósł głowę i zobaczył Sandy z rękami na biodrach. Jej
zielone oczy miotały iskry. Miała na sobie fioletową sukienkę.
Gdy tylko na nią spojrzał, stanęły mu przed oczami
zwiędłe miłorzęby.
- Dzień dobry - powiedział, zdejmując zakurzone
rękawice. - Domyślam się, że niektóre miłorzęby mają
skręcone liście.
- Miłorzęby mają się świetnie. Nowe petunie są
wspaniałe. Barwinki urosły na cal...
- Jesteś jednak zła jak osa. Co się stało?
- Chciałabym już nigdy nie mieć do czynienia ze szkółką
Londona. Barwinki i petunie zostały specyficznie posadzone.
Układają się w napis: „Kocham Sandy Smith"!
- No nie!
- To nie wszystko.
Poczuł, że wściekłość ściska mu żołądek, a na policzki
występują wypieki.
- Barwinki tworzą małe kępki w kształcie serc. I trzy razy
dzwonił, żeby się ze mną umówić!
- Wybierasz się z nim na randkę?
- Och, jak możesz w ogóle o to pytać?
- Skąd mogę wiedzieć, co powiedziałaś Pete'owi?
- To się nie nadaje do powtórzenia. Zrób coś z nim.
- Zrobię - odpowiedział, wpatrując się w jej wargi i
przypominając sobie jej pocałunki.
- A zrobisz coś z moimi barwinkami? Nie chcę, żeby
„Kocham Sandy Smith" rozrastało się coraz szerzej. Wczoraj
wieczorem miałam trudności z wytłumaczeniem mojemu
gościowi, dlaczego barwinki układają się w słowa „Kocham
Sandy".
- Facet z Waszyngtonu wrócił do domu?
- Nie. Chodzę na spotkania z innymi mężczyznami.
- Och, na zasadzie przyjacielskiej czy innej?
- To przyjaciele. Tylko oni nie... - przygryzła wargi. - To
nieważne. Przesadzisz moje barwinki?
- Tak, zrobię to dzisiaj. Czego oni nie robią? Co
powiedziałaś? Zarumieniła się i pokręciła głową. - Mniejsza o
to.
Roześmiał się, zaczynało go to bawić. - Zaczerwieniłaś
się. Inni mężczyźni nie robią niczego takiego, żebyś mogła się
z tego powodu zaczerwienić?
- Czasem jesteś tak samo nudny jak Pete.
- Zadałem ci tylko pytanie.
- Nie słyszałeś o tym, że grzeczność nakazuje nie drążyć
tematu, jeśli rozmówca nie ma na to ochoty?
- Dlaczego nie chcesz o tym mówić - nalegał dalej. -
Mężczyźni, z którymi się umawiasz, po prostu nie...
- Po prostu nic dla mnie nie znaczą. Przyjaźnimy się, to
wszystko.
- To nie to chciałaś powiedzieć. I nie dlatego się
zaczerwieniłaś.
- No więc dobrze, nie całują tak jak ty. Czy teraz jesteś
zadowolony?
Uśmiechnął się od ucha do ucha, czując, że wypełnia go
przyjemne ciepło. Nagle pomyślał, że nawet słońce zaczęło
jakby świecić jaśniej. - Wystarczy na początek. Dziękuję za
to, że mnie doceniasz.
- W każdym razie przyszłam tu z zupełnie innego
powodu.
- Nie mów tak. Pozwól mi trwać w rozkoszy.
- Zachowujesz się zupełnie jak twój brat.
- Mam nadzieję, że nic. - I tracąc nagle doskonały humor,
dodał: - Nie mam pojęcia, co się z nim dzieje. Nigdy dotąd nie
zachowywał się tak idiotycznie.
- Ja tylko proszę: trzymaj go z daleka od Casa Grande i
ode mnie. - Przechyliła głowę na bok i rzuciła oskarżycielsko:
- Powiedział mi, że nakłaniałeś go, żeby się ze mną umówił.
- Na litość Boską! Rzeczywiście, tak było, ale to tylko
dlatego, że myślałem, że chodzisz do szkoły średniej. Wiesz,
po tym naszym pierwszym spotkaniu.
- Jesteś tego pewien?
- Oczywiście, teraz uważam, że on jest dla ciebie za
młody i zbyt niedojrzały.
- Cóż, dziękuję ci bardzo.
- Co innego natomiast ja... Zamachała gwałtownie ręką.
- Przestań! Myślę, że będzie dla mnie lepiej, jeśli na tym
zakończę bliższe poznawanie waszej rodziny. Jak twoja
głowa? Pani Fenster chciałaby to wiedzieć.
- Drobne otarcie, to wszystko. - Usłyszeli dźwięk
klaksonu i ktoś z fantazją zajechał czerwoną ciężarówką. -
Pete przyjechał - zauważył Gabe.
- To mnie już tu nie ma. - Błyskawicznie wskoczyła do
swego samochodu i zatrzasnęła za sobą drzwi. . - Proszę,
trzymaj swego braciszka z daleka od Casa Grande - rzuciła
jeszcze przez otwarte okno i odjechała, zanim Pete zdążył
podejść po odstawieniu ciężarówki do garażu.
- Niech to wszyscy diabli! - zaklął Gabe na widok
nadchodzącego brata.
- Coś nie tak? - spytał niewinnie Pete.
- Właśnie. Jej barwinki układają się w napis: „Kocham
Sandy". - Gabe starał się jeszcze panować nad sobą.
- Wiem. - Oblicze Pete'a rozjaśnił błogi uśmiech. - Czy
kiedykolwiek widziałeś, żeby jakaś kobieta miała taką skórę?
Tak gładką i pięknie opaloną, i takie długie, złote włosy...
- Czy szukasz sobie jakiejś pracy na lato?
- Nie, po co? Przecież mam pracę.
- A chcesz zachować tę, którą masz?
- No pewnie.
- To nie posadzisz już ani jednego kwiatka w Casa
Grande. Zostawiasz Casa Grande dla mnie.
- Och, wreszcie zauważyłeś ją! Umówiłeś się już z nią na
randkę?
- Nie, nie umówiłem się. Ona kocha jakiegoś faceta z
Waszyngtonu.
- Tak, senatora.
- Senatora? - Gabe był wstrząśnięty.
- Uhm. Najmłodszego senatora z Oklahomy. Senatora
Tarletona.
- Skąd wiesz?
- Jeden z tych staruszków z Domu Złotej Jesieni mi o tym
powiedział. Znasz go, to pan Payton. Wspomniał mi też, jak to
pani Fenster potraktowała cię łopatą.
- To prawda - odrzekł, nagle zamyślony.
Pamiętał swoje krótkie spotkanie z senatorem Tarletonem
na obiedzie dwa lata temu. Lubił Setna Tarletona i głosował
na niego w czasie wyborów. Senator był przystojnym
mężczyzną o ujmującym sposobie bycia, bardzo pewnym
siebie.
- Jak pani Fenster udało się ciebie zaskoczyć? - przerwał
jego myśli głos Pete'a. - Czy ty również przycinałeś jej
barwinki?
- Wprost przeciwnie. Czekałem tam na ciebie.
- Co ty mówisz! Pan Payton wspomniał, że była już
prawic północ. O tej porze czekałeś tam na mnie? To nie
najmądrzejszy pomysł. Jeśli potrzebowałeś mnie do czegoś,
dlaczego po prostu nie zadzwoniłeś? Swoją drogą, czy
zwróciłeś uwagę, jakie ona ma palce?
- Słuchaj, Pete. Wyleję cię z pracy, wyrzucę na zbity
pysk, jeśli przyjmiesz jakiekolwiek zamówienie z Casa
Grande czy choćby dotkniesz się do tych barwinków, petunii
lub miłorzębów. Tim i ja przejmujemy tę robotę. Czy dobrze
mnie zrozumiałeś?
- Dobrze, naprawdę dobrze. Czy mam teraz rozładować
ciężarówkę, czy najpierw zawieźć krzewy mirtu do państwa
Hornbecków?
- Co się stało, że tak łatwo się na to wszystko zgodziłeś?
- No cóż, ty tu jesteś szefem.
- Uhm. Zawieź mirt. Tim i ja sam rozładujemy
ciężarówkę. Patsy niech zajmie się klientami. Patsy była
urzędniczką zajmującą się sprzedażą sadzonek klientom
kupującym w Ogrodzie i Szkółce
Londona.
- Czy nie proponowałeś nigdy Patsy, że spotkacie się po
pracy? To świetna dziewczyna.
- Patsy? Ależ ona nie ma długich nóg, niesamowitych
rzęs, złotych włosów i cudownie rumianych policzków.
Mógłbym się założyć, że talię Sandy objąłbym moimi obiema
rękami.
- A ja mógłbym się założyć, że lepiej zrobisz, jak nie
będziesz nawet o tym marzył.
- Jest chyba najszczuplejsza w talii ze wszystkich
znanych mi dziewczyn. Nie mów, że nie zwróciłeś na to
uwagi!
Gabe oczywiście doskonale pamiętał, z jakim uczuciem
obejmował wąską talię Sandy.
- Hm, może rzeczywiście zwróciłem.
- Może?
- Czy mógłbyś pomyśleć wreszcie o tych mirtach! Sandy
Smith to zwyczajna kobieta - powiedział twardo, choć jej
pocałunki doskonale utkwiły mu w pamięci.
- Prowadzisz okropnie nudne i puste życie, Gabe.
- Tak, co ty powiesz? A zapomniałeś już o Joan? Sandy
Smith jest zresztą dla ciebie za stara.
- To raczej ty powtarzasz stare prawdy, obiegowe sądy,
mój drogi!
- Jest dla ciebie zbyt dojrzała, to nie żadne stare prawdy,
to najczystsza prawda.
- Ja również jestem zupełnie dojrzały.
- Tak, dostatecznie dojrzały, by z barwinków układać
napis: „Kocham Sandy"! No więc co, bierzesz się do pracy?
- Oczywiście. Dwadzieścia cali. Mógłbym się założyć, że
ona ma w talii dwadzieścia cali. I do tego te cudownie białe
zęby. A jej pocałunki... hm, miód!
Dwie doniczki na kwiaty wypadły Gabe'owi z rąk i rozbiły
się na drobny mak u jego stóp.
- Całowałeś ją?
Pete śmiał się, patrząc rozmarzony gdzieś w bok.
- No chyba!
- Kiedyż to udało ci się tak z nią zaprzyjaźnić? - Nic mógł
się powstrzymać, by o to nie spytać, w jego sercu zapłonął
ogień zazdrości.
- Złapałem ją, kiedy się tego nie spodziewała - wyznał
Pete czerwony jak burak. Ogień zazdrości błyskawicznie zgasł
- Nie rozumiem, jaki w tym wszystkim ty widzisz
problem? - Tylko jeden. Pan S.T.
- Pete, mirt!
- Już idę, idę!
Rzeczywiście poszedł. Gabe wrócił do swojej pracy,
wyładował taczki, ustawił doniczki w zgrabne rządki, ale
czymkolwiek by się zajmował, przed oczami stale stała mu
Sandy Smith.
Prawdopodobnie rzeczywiście miała dwadzieścia cali w
talii. Zęby były białe i równe. I dzisiaj też unosił się wokół
niej słodki zapach gardenii. A on nie potrafiłby tak po prostu
złapać jej i pocałować, ale dobrze rozumiał, dlaczego pragnął
tego Pete. Jej usta smakowały jak miód... Potrząsnął głową,
zacisnął mocno szczęki i postanowił myśleć już tylko o
doniczkach.
Minął tydzień i Gabe powoli zaczynał już zapominać o
Casa Grande i kłopotach Pete'a. We wtorek rano zasiadł nad
księgami firmy wcześnie rano, jeszcze przed otwarciem
ogrodu dla klientów. Gdy zadzwonił telefon, sięgnął po
słuchawkę, nawet na niego nie patrząc.
- Ogród i Szkółka Londona, słucham!
- Przyjdź zabrać stąd swojego brata!
- Słucham?
- Gabe London?
- To ty, Sandy? Och, tylko nie to! Mówiłem mu, żeby
zostawił cię w spokoju!
- Zagląda przez moje okno do kuchni, ponieważ mu nic
odpowiedziałam przez drzwi. Błagam, zabierz go!
- Jeśli wpuścisz go do środka, to pomówię z nim. Ja...
- Nie, przykro mi, że muszę ci to mówić, ale ty wcale nie
znasz swojego brata. Te jego ręce... Za nic nie otworzę drzwi.
- Przyjadę zabrać go. A może lepiej poprosisz panią
Fenster z jej łopatą?
- A razem z nim zagląda do kuchni jakaś maleńka starsza
dama.
- To któraś z twoich pensjonariuszek?
- Ależ nie, nigdy jej nie widziałam. Ma w uszach wielkie
złote kolczyki, długie sztuczne rzęsy i siwy koczek na czubku
głowy, w który wpięta jest srebrna gwiazda. I trzyma
żółtorudego kota,..
- Sandy, już jadę. To jest moja babcia!
Rozdział 4
Usłyszała trzask odkładanej słuchawki. Odłożyła swoją i
zerknęła ostrożnie na okno w kuchni. Babcia Gabe'a Londona,
śmiejąc się i gestykulując z ożywieniem, czyniła znaki, by
Sandy podeszła do drzwi.
Sandy odetchnęła głęboko, obciągnęła na piersiach biały
sweterek, starając się nadać mu szczególnie schludny wygląd,
podeszła do wejściowych drzwi i uchyliła je, nic zdejmując
łańcucha.
- Dzień dobry, Sandy - Pete powitał ją z radosnym
uśmiechem, próbując odsunąć łańcuch. - Pozwól, to moja
babcia, Dorina London.
- Jak się pani miewa, pani London - Sandy spojrzała na
maleńką istotkę w czarnych pantoflach na wysokich obcasach,
obcisłych skórzanych spodniach i jaskrawej różowej bluzce,
która trzymała w ramionach tłustego, żółtego kota. Dorina
uśmiechnęła się.
- Chciałabym obejrzeć apartamenty, jeśli można.
- Dodo zastanawia się, czy by się tu nie przeprowadzić -
wyjaśnił Pete z entuzjazmem w głosie. Sandy poczuła, jak
żołądek z wrażenia podchodzi jej do gardła.
- Przyniosę klucze - odparła tylko. W zeszły piątek
dzwoniła do niej pani London, pani Walterowa London, jak
się przedstawiła, i pytała o warunki mieszkania w Casa
Grande. Dwa apartamenty stały jeszcze wolne i Sandy
udzieliła wszelkich możliwych informacji na temat całej
posiadłości. Z ponurą miną wyszła na zewnątrz.
- Ach, jakie piękne ma pani włosy - zachwyciła się pani
London.
- Uhm, wyjątkowe! - podchwycił Pete.
- Dziękuję, miło mi - Sandy zwróciła się do pani London.
- Jak tylko z panią porozmawiałam, panno Smith, od razu
pomyślałam sobie, że to wymarzone miejsce dla mnie.
Powiedziała pani, że będę mogła zabrać ze sobą mojego
ukochanego Pookumsa.
- To prawda, nasi pensjonariusze trzymają u siebie swoje
małe zwierzaki. Nie wyrażamy zgody tylko na wielkie psy.
- Och, ja nie mam wielkiego psa. Mój biedny Pookumsik
nic jest groźnym brytanem.
- Apartament z dwiema sypialniami, który panią
zainteresował, jest w tym budyneczku z czerwonej cegły, po
drugiej stronie ulicy. - Z każdym wypowiadanym słowem głos
Sandy cichł coraz bardziej. Do domku pozostało zaledwie parę
kroków, trzeba było tylko przejść wąską, wylaną asfaltem
uliczkę.
Za nimi głośno trzasnęły zamykane drzwiczki od
samochodu, ale Sandy tak bardzo była przejęta obrotem
zdarzeń, że nawet tego nie usłyszała. Zatrzymała się przy
ganku przed domem czując, jak narasta w niej złość. Najpierw
więdły jej drzewka i kwiaty, a teraz Pete London chce
umieścić w Casa Grande swoją babcię! Tego już doprawdy za
wiele! Schyliła się, by otworzyć drzwi, i klucz wypadł jej z
ręki. Pete znalazł się błyskawicznie i podając klucz schwycił
jej drobną dłoń i zamknął w swojej.
- Jestem pewien, że Dodo będzie się tu czuła o wiele
lepiej, niż gdyby miała mieszkać dalej sama. Bardzo bym tego
chciał.
Szarpała się, próbując uwolnić uwięzioną rękę.
- Pani London, czy mogłaby pani nakazać swojemu
wnukowi, żeby mnie puścił?
- Puść ją natychmiast - odezwał się za nimi niski głos
Gabe'a - bo jak nie, to cię zmasakruję!
- Gabe! - Pete odskoczył gwałtownie. - Nic robię tu
niczego związanego z twoją szkółką. Jestem tu z Dodo.
Sandy odwróciła się i na widok Gabe'a serce zabiło jej
mocno. Wiatr odrzucił mu z czoła falującą brązową grzywę.
Miał na sobie stare dżinsy i ażurową podkoszulkę bez
rękawów, odsłaniającą muskularne ramiona. Obaj bracia byli
pięknie umięśnieni, ale w zachowaniu Gabe'a, mimo jego
pozornie niedbałego wyglądu, czuło się coś władczego, jakąś
siłę i odpowiedzialność.
- Dodo, co wy tutaj oboje robicie? - spytał.
- Gabel, nie krzycz tak na Pete'a. Ty wiesz, że tracę wtedy
głowę, a biedny mały Pookumsik wprost nie może znieść
takiego potwornego ryku.
- Co tu robicie? - powtórzył Gabe, patrząc na Sandy.
Spojrzała mu prosto w oczy i na jedną długą chwilę
zapomniała o całej swej złości. Były tak intensywnie
niebieskie, takie, jak je zapamiętała.
- Twoja babcia ma zamiar wprowadzić się do Casa
Grande - wyjaśniła.
- O co tu u diabła chodzi? Dodo, masz przecież swój
własny dom...
- Gabel, są momenty, kiedy jesteś zupełnie taki sam jak
twój ojciec. - Jej oczy napełniły się łzami. - Tak bardzo nie
lubię mieszkać sama, więc pomyślałam, że spróbuję przenieść
się tu. Jeśli będę się tu dobrze czuła, sprzedam mój dom,
oczywiście dopiero wówczas, jak będę pewna, że chcę zostać
właśnie tu.
Gabe popatrzył na Pete'a, który stał tuż za babcią i zerknął
na brata ponad jej głową. W jego głosie pojawiły się
łagodniejsze tony.
- Naprawdę sądzisz, że tu będziesz mogła czuć się lepiej?
- W każdym razie chcę się o tym przekonać. Kiedy
rozmawiałyśmy przez telefon w zeszłym tygodniu, panna
Smith opowiadała mi, jak tu można wypocząć i jak wozi
swoich pensjonariuszy na zakupy. Powiedziała mi też, że
wszyscy są tu bardzo sympatyczni i mili.
- Nie miałem pojęcia, że masz takie plany.
- Bo nie miałam. To Petey poddał mi tę myśl.
- Powinienem sam na to wpaść. - Gabe spojrzał na
roześmianego brata.
- Pomogę Dodo przeprowadzić się tutaj - oznajmił Pete.
- I będziesz ją często odwiedzał - dodał ponuro Gabe.
- Och, obiecał mi, że będzie wpadał do mnie parę razy w
tygodniu. Wasza szkółka jest tylko kilka przecznic stąd. Może
tu przychodzić choćby na śniadanie. Podobnie jak ty. -
Poklepała go po płaskim brzuchu. - Dobrze by ci zrobiło,
gdybyś od czasu do czasu wrzucił coś na ruszt.
Gabe uśmiechnął się, spojrzał na Sandy i potrząsnął
głową.
- Pete, kiedy przyjdziesz do pracy, porozmawiamy sobie
trochę.
- Jasne. Dodo, obejrzyjmy domek - powiedział Pete,
wchodząc do środka.
- Już, kochanie. A ty, Gabe, potrzymaj Pookumsa, kiedy
ja będę oglądać wnętrze. - Mówiąc to, powierzyła kota
Gabe'owi i weszła za Pete'em.
Kot miauczał i syczał, za wszelką cenę starając się
wyrwać z rąk Gabe'a, który przeklinał w duchu pomysły
swojej babci. Sandy pochyliła się i wzięła od niego
nieszczęsne stworzenie. Kot uspokoił się od razu i, mrucząc
radośnie, ulokował się na jej ramieniu.
- Umiesz postępować ze zwierzętami.
- Gabe, czy twój brat będzie tu teraz stale?
- Porozmawiam z nim. Nic przyszło mi do głowy, że ona
zechce wyprowadzić się z własnego domu.
- Jeśli nie czuła się tam szczęśliwa, to ciesz się, że chce
się przeprowadzić. Bardzo pragnęłabym, żeby moja babcia
zechciała mieszkać tutaj. Hm, a pani London jest chyba
niezwykłą osobą. Wspominała, że twój ojciec...
Roześmiał się i odgarnął złoty lok z jej policzka,
musnąwszy ją lekko palcami.
- Oni wcale nie są do siebie podobni. Z mojego taty, tak
jak z dziadka, jest straszny pracuś. I do tego to człowiek
bardzo zasadniczy. Dodo prowadzi samochód wyścigowy i jak
szalona jeździ na rowerze, nie przejmując się niczym i pędząc
beztrosko po najruchliwszych ulicach. Z prawdziwą ulgą
myślę o tym, że teraz ktoś inny będzie ją woził swoim
autobusikiem. - Uśmiechnął cię ciepło. - Ale, skoro jesteśmy
wreszcie sami, co myślisz o kolacji w piątek?
- Dziękuję, ale jestem zajęta - powiedziała z prawdziwym
żalem. - Umówiłam się z przyjaciółmi, że pójdziemy w
czwórkę potańczyć.
- Bardzo mi przykro - jego glos zabrzmiał tak miękko, że
zrobiło jej się naprawdę smutno. - Spróbuję zrobić coś z
Pete'em - dodał już normalnym tonem. - Nigdy nie marzyłem
nawet, że Dodo zechce zamieszkać tutaj. Mieszkała w tym
samym domu ponad czterdzieści pięć lat.
- Casa Grande to naprawdę mila posiadłość. Nie jest to
żaden dom starców, ale miejsce, gdzie starzy ludzie mogą
spokojnie mieszkać, ciesząc się wszystkimi urokami życia.
Wiele osób nie rozumie tej różnicy. Na przykład moja babcia.
Chciałaby, żebym to ja z nią zamieszkała, i strasznie ją to
irytuje, że się nie zgadzam.
- Ach, ta rodzina! - zauważył filozoficznie Gabe i
westchnął.
- Pójdę już może do biura Zabiorę ze sobą Pookumsa,
robi wrażenie zadowolonego z mojego towarzystwa.
- Pete i Pookums. Masz kapitalne osiągnięcia w
obłaskawianiu mężczyzn i kotów.
- Nie mężczyzn - jednego dużego dzieciaka -
podsumowała sucho, ale serce zabiło jej szybciej. Gabe
przytknął palec do jej ust, czuła jego bliskość z przeraźliwą
jasnością.
- Miałem na myśli mężczyzn. - Jego głęboki głos sprawił,
że nagle zrobiło jej się gorąco, w krzyżu, czuła niepokojące
mrowienie. - Użyłem właściwego słowa. Pójdę z tobą. Obejrzę
apartament Dodo, jeśli się tu wprowadzi. W ciągu dwóch
tygodni postaram się zorganizować całe jej przenosiny.
- To wspaniale! - Myślała o tym, że parę razy, gdy szli
obok siebie, musnął ręką jej ramię.
- Oni zaraz tu będą. Powiedz mi, jak twoje miłorzęby?
- Świetnie. Wszystko układać się będzie świetnie, jeśli
tylko uda ci się nakłonić brata, by trzymał się z daleka ode
mnie. Czy on zamierza mieszkać tu z nią?
- Nie, pomówię z Dodo. Ona na pewno nam pomoże.
Byłoby jej przykro, gdyby Pete miał cię dalej tak
prześladować. Prawdopodobnie położy temu kres. To dosyć
krewka osóbka.
- Och, widzę ich. Już tu idą - powiedziała Sandy, gdy
zatrzymali się przed jej drzwiami - a Pete śmieje się od ucha
do ucha. On ma zamiar całkowicie mnie zniszczyć!
- Och, nie zrobi tego. Zaraz go wezmę ze sobą. Czy
chciałabyś może spotkać się ze mną po tych tańcach?
Moglibyśmy wypić razem drinka. A jeśli nic miałabyś ochoty
na drinka, to może kawę słodową.
Roześmiała się i spojrzała w błękitne oczy Gabe'a.
- Niestety nie. Umówiłam się później na randkę.
- I wcale nie zamierzałaś mi o tym mówić!
- Przepraszam, bardzo mi przykro - powiedziała i
naprawdę było jej przykro.
Jego błękitne oczy okalały długie i bardzo gęste ciemne
rzęsy, łagodzące ostrość rysów twarzy. Nie zdarzyło jej się
widzieć takich u mężczyzny.
Zanim Gabe zdążył jej odpowiedzieć, nadeszli Dodo i
Pete. Dodo schyliła się po Pookumsa. - Cały domek jest
cudowny. Nic mogę się wprost doczekać, kiedy się tu
wprowadzę. Pete obiecał mi, że mi pomoże. I Pookums
polubił panią! Czy to nie urocze? On nie obdarza łatwo swoją
sympatią.
- Czy pani chciałaby już teraz podpisać dokumenty? -
spytała Sandy.
- Oczywiście. Kiedy będę się mogła wprowadzić?
- Apartament stoi pusty. Proszę tylko podpisać
dokumenty i wystawić mi czek, a wtedy ja dam pani klucz i
apartament należy do pani.
- Ach, mój Boże, nie mogę się doczekać, by poznać tu
wszystkich mieszkańców.
Śmiejąc się do Sandy, Gabe otworzył drzwi. Weszli do
biura, załatwili konieczne formalności, żegnając się chwilę
później. Sandy stanęła przy oknie zastanawiając się, czy
kiedykolwiek tak się zdarzy, że będzie akurat wolna i będzie
mogła przyjąć zaproszenie Gabe'a na piątkowy wieczór.
Sandy z rozkoszą ściągnęła buty, cisnęła na bok kluczyki
od swojego mikrobusika i przeciągnęła się. Wróciła właśnie z
miasta, dokąd zawiozła na sprawunki pensjonariuszy Casa
Grande. Na zewnątrz trzasnęły drzwi od samochodu. Podeszła
do okna i wyjrzała przez szybę, serce zabiło jej mocniej, gdy
ujrzała Gabe'a Londona przecinającego trawnik przed jej
domem. Zaciskał w ręku cały plik papierów i parł do przodu
niczym burza. Widziała, że ma zaciśnięte usta i nieustępliwy
wyraz twarzy. Błysk niepokoju przeszył ją całą, jak zawsze,
gdy miała do czynienia z rodziną Londonów. A miała parę
rzeczy do powiedzenia panu Gabelowi Londonowi, o tak!
Przez ostatnie dwa tygodnie usilnie starała się wyrzucić z
serca obraz Gabe'a Londona, ale nie było to łatwe. Miał
najbardziej zmysłowe oczy, jakie kiedykolwiek widziała...
I oto te najbardziej zmysłowe oczy błysnęły właśnie spod
gęstych rzęs, ogarniając spojrzeniem jej żółtą podkoszulkę,
wąską talię, powycierane dżinsy i gołe stopy. Jej niepokój
powrócił ze zdwojoną siłą.
- Wchodzisz czy robisz tu zdjęcia?
- Przepraszam cię, twój widok mnie oszołomił.
Poczuła, jak robi jej się gorąco, ale gniew minął prawie
całkowicie.
- Przeglądałem dzisiaj rachunki i odkryłem, że Pete wydal
prawie całą swoją miesięczną pensję na sadzonki, rośliny i
kwiaty.
- I przyjechałeś tu tylko po to, by mi o tym powiedzieć? -
spytała czując, jak znów budzi się w niej gniew. - Spójrz tylko
na to. Potrzebuję maczety, żeby wydostać się z domu. -
Rzeczywiście, cały ganek przed jej domem okalały kwiaty,
rośliny wciskały się wszędzie, wypełniały nawet wąskie
prostokąty pustego miejsca między schodkami.
- Czy nie potrafisz jakoś temu zaradzić?
- Nie, choć się starałam. Przyjeżdżają tu twoją ciężarówką
i kierowca zawsze mówi mi, że musi zostawić tu kwiaty.
Starałam się rozdawać je wszystkim pensjonariuszom, ale
oprócz kwiatów zostawiają tu rośliny o dużych rozmiarach, a
apartamenty mieszkańców Casa Grande nie są zbyt wielkie. A
ja przecież nie mogę skazać na zagładę żywych roślin!
Zanosiłam je stałym mieszkańcom, zanosiłam przyjaciołom,
zanosiłam je do kościoła. Myślałam już nawet o tym, żeby
zacząć je sprzedawać, ale jeśli założę sklep z roślinami, twój
brat na pewno do niego przyjdzie!
- Słuchaj, nie ja jeden sprzedaję w tym mieście rośliny.
Nic mów więc do mnie takim tonem.
- To pan niech do mnie nic mówi takim tonem, panie
London! Dziwię się, że w ogóle masz jeszcze swoją firmę.
Połowa twoich roślin jest u mnie. Chcesz może zobaczyć ich
jeszcze więcej? To proszę cię, wejdź do środka.
Gabe wszedł za nią do domu i zamarł ze zdziwienia. W
wesołym, przytulnym saloniku pełno było roślin, kosze,
koszyczki, wazony i donice stały wszędzie, nawet na
pokrytych błękitnym perkalem krzesłach, jaskrawych
czerwonych poduszkach i czerwonym, owalnym dywaniku!
Cała feeria zieleni! Bluszcz na kominku, schefflera
zasłaniająca palenisko, rozmaite pnącza z rodziny
filodendronów spuszczające się ze stolików, monstery i fikusy
oraz przepiękna diffenbachia, której olbrzymie liście
pochłaniały część wpadających przez okno promieni słońca!
- Jakoś nie masz wiele do powiedzenia, Gabe!
- Jestem kompletnie ogłupiały. Nigdy w życiu niczego
podobnego nie widziałem. - Pochylił głowę, a kąciki jego ust
podejrzanie drżały.
- Twój brat całymi godzinami przesiaduje u Dodo. Chodzi
na spacery z Pookumsem. Kto w ogóle słyszał o tym, by
wyprowadzać kota na spacer na smyczy?
- Dodo zawsze tak robiła. Woziła nawet Pookumsa ze
sobą na rowerze. - Gabe z trudem zaciskał wargi, by nie
wybuchnąć śmiechem.
- Jeśli cię to śmieszy, to, proszę, pomóż mi. Włożę ci na
głowę jedną z tych doniczek zamiast korony!
- Strasznie cię przepraszam, ale Pete jest chyba tym
razem naprawdę doprowadzony do ostateczności.
- Prowadza Pookumsa ciągle wokół mojego domu. Kiedy
szłam na randkę w zeszłą sobotę...
- Wydawało mi się, że mówiłaś, że przez tego faceta z
Waszyngtonu nie chcesz się spotykać z innymi mężczyznami?
- Mówiłam za dużo - powiedziała cichutko. - Zresztą to
prawda.
- Poszłaś na randkę dwa tygodnie temu w piątek, w
zeszłym tygodniu - w sobotę, musiałaś chyba wyrzucić już z
pamięci swojego senatora. - Błękitne oczy spojrzały na nią z
uwagą, a ona odwróciła wzrok.
- Skąd wiesz, że to był senator Tarleton?
- Od Pete'a. Zakochałaś się w kimś, z kim się teraz
umawiasz?
- Jak na mężczyznę, który przyjechał zasięgnąć
informacji o roślinach, zadajesz bardzo osobiste pytania.
Mężczyźni, z którymi się umawiam, to po prostu moi
przyjaciele.
- Mężczyźni?
- Przyjaciele - podkreśliła z uporem. - Z mojej piątkowej
randki nic zresztą nie wyszło. Mój przyjaciel obraził się, bo
myśli, że umawiam się też z Pete'em. Jeff nie zadzwonił
więcej, a Clay chce się z Pete'em bić.
- Clay, Jeff, Pete... wspaniała zasłona! - Spojrzał na nią z
ukosa.
- To tylko moi przyjaciele. Znam Claya od czasów
szkolnych, z Jeffem chodzę razem do kościoła. To nic nie
znaczy. Dlaczego zresztą miałabym ci się tłumaczyć z mojego
życia uczuciowego?
- Ponieważ żywo mnie to interesuje.
- A nie powinno - odpowiedziała, ale wyzwanie
pobrzmiewające w jego głosie sprawiło, że przez moment nie
mogła złapać tchu.
- Nie mogłabyś jakoś postarać się przekonać Pete'a, że
zakochałaś się po uszy w jednym z tych facetów, z którymi się
spotykasz?
- To zwyczajna strata czasu. Pete chowa się w krzakach,
skrada z Pookumsem na smyczy i podsłuchuje moje nocne
rozmowy. Dobrze wie, że to tylko moi przyjaciele,
Doprowadza mnie do szaleństwa!
- Myślę, że Dodo mogłaby jakoś mu to wyperswadować.
- Twoja babcia? Akurat! - Sandy załamała ręce. -
Rozmawiałam z nią i wiesz, co mi powiedziała? Poklepała
mnie po kolanie i powiedziała: „To właśnie ciebie potrzebuje
nasza rodzina"! Rozumiesz to?
- Rumieniec pokrył gwałtownie jej policzki, zorientowała
się, jak można interpretować jej słowa, i błyskawicznie starała
się zmienić temat. - Dlaczego nie miałbyś zabrać z powrotem
tych roślin? Mógłbyś przecież ponownie je sprzedać.
- Sandy, co ona jeszcze powiedziała?
Miała wrażenie, jakby dwa jasne, błękitne promienie
lasera próbowały przeciąć jej czaszkę i dostać się do mózgu.
Mruknęła coś do siebie.
- Nie słyszę. Mów głośniej.
Nie było nadziei na ratunek, wyznała więc niechętnie:
- Powiedziała, że wasza rodzina potrzebuje kogoś takiego
jak ja, „kobiety, która naprawdę ma serce".
- Nie mów! - Zmrużył oczy i pochylił się ku niej bliżej.
Poczuła zapach świeżej żywicy, igliwia i sosnowych
szyszek. Wciągnęła go głębiej w nozdrza, zapominając o
gniewie, złości i całym bożym świecie. Powiedziała miękko: -
Zawsze tak ładnie pachniesz.
- Pracuję wśród roślin.
- Pachniesz jak listki osiki i gałązki świerkowe w
pogodny dzień... - Pochylił się jeszcze bliżej nad nią i w ogóle
nie mogła już złapać tchu. - Och! - szepnęła tylko, gdy
spojrzała mu w oczy.
- Sandy - powiedział zduszonym tonem - pamiętam
doskonale, jak to jest trzymać cię w swoich ramionach. To
bardzo miłe uczucie, bardzo bardzo miłe. - Przygarnął ją do
siebie a jego usta natrafiły na jej wargi.
Czuła się równie cudownie jak wtedy, za pierwszym
razem. Było jeszcze cudowniej, niż to zapamiętała. Odchyliła
głowę do tyłu i zamknęła oczy, a jej dłonie gładziły jego pierś,
muskając napięte mięśnie i gorącą skórę.
Jego usta zawładnęły jej ustami, jego język wtargnął do
wnętrza jej ust i w jej żyłach eskplodowało coś z nieopisaną
siłą. W uszach czuła przyspieszone pulsowanie krwi, gdy
topniała w jego objęciach. Przytulił ją tak blisko do siebie, że
czuła, jak szybko bije jego serce, coraz szybciej i szybciej. A
całował ją coraz goręcej... W tym momencie Gabe London,
sam o tym nic wiedząc, raz na zawsze utracił status „zwykłego
przyjaciela".
Oprócz kołatania własnego serca i głuchego bicia serca
Gabe'a, Sandy usłyszała - choć nie od razu
-
jeszcze jakieś uporczywe stukanie. Zupełnie
nieprzytomna oderwała się od Gabe'a i machinalnie spojrzała
w okno. Z nosem przylepionym do szyby stała tam Dodo,
śmiejąc się i machając do nich ręką.
- Dodo! A niech to diabli! - Gabe pobiegł otworzyć drzwi,
ale Dodo wsiadła już na swój rower i odjechała.
Zakłopotanie Sandy zmieniło się w rozbawienie.
- Ona jest jeszcze gorsza od Pete'a. Nic mogę w to
uwierzyć, ale ona chyba chciała, żebym umówiła się z
Pete'em, a ty żebyś przestał mnie całować.
Spojrzał na nią naburmuszony.
- To wcale nie jest śmieszne.
- Gdzie podziało się twoje poczucie humoru, jeszcze parę
minut temu wszystko cię tu śmieszyło?
- Nie podoba mi się, jak ktoś przerywa mi
najcudowniejszy pocałunek, jaki mi się trafił w życiu! Jej puls
znowu przyspieszył.
- Wracając do tego, co ci mówiłam na temat Pete'a, zanim
nie zmieniłeś tematu...
- Moje pocałunki uważasz za zmianę tematu? I czy
rzeczywiście rozmawialiśmy wtedy o moim braciszku?
Przypomnij sobie dokładnie - powiedział czule i podszedł do
niej bliżej.
Cofnęła się i spróbowała nadać swemu głosowi normalne
brzmienie.
- No dobrze, ale chciałabym, żebyś wiedział, że on mnie
obsypuje nic tylko roślinami. Chodź ze mną.
Wyszła z pokoju, a Gabe chcąc nic chcąc musiał pójść za
nią do kuchni. Na stole leżało pięć wielkich pudeł czekoladek.
- Na Boga, dzieciak musiał spłukać się dla ciebie co do
grosza! Dwie dziewczyny dzwoniły do niego w tym tygodniu
prosząc, by oddzwonił. Boję się, że jeśli się z kimkolwiek nie
umówi, to wpadnie w obłęd.
- Pragnęłabym z całego serca, żeby one tu zadzwoniły.
Podarowałabym im różne rośliny i oczywiście czekoladki. Nie
oddałam ich, ponieważ wielu naszych pensjonariuszy nie
może jeść słodyczy. Masz, weź pudełko. Dodo mówiła, że
powinieneś trochę przytyć.
- Uważasz, że jestem za chudy? - spytał niewinnie.
- Niezupełnie.
- Nie miałaś okazji się przyjrzeć.
Miała nadzieję, że się nie zarumieni, ale się zarumieniła i
wiedziała, że on to widzi.
- Przyjrzałam się - powiedziała odważnie. - Proszę cię,
zrób coś ze swoim bratem. Starałam się mu wytłumaczyć.
Próbowałam się gniewać. Wszystko na nic. Jest uparty jak
osioł. Koszmarnie głupi, tępy, bezmyślny osioł!
Oboje roześmieli się. Gabe położył dłonie na jej
ramionach. Gładził je leciutko, pieszcząc skórę samymi
opuszkami palców. Całe jej ciało przeszywało rozkoszne
mrowienie, marzyła, by poczuć znów na swych ustach dotyk
jego warg.
- Naprawdę już nie wiem sama, jak mogłabym się od
niego uwolnić. Spojrzał poważnie w jej oczy.
- Za to ja wiem. Jeśli będziemy się przez jakiś czas
spotykać, jeżeli Pete zorientuje się, że jestem tobą na serio
zainteresowany, to przestanie w końcu być taki dokuczliwy.
- Och, nie!
- Ależ tak! To znakomite rozwiązanie problemu.
- A co z tą cudowną rudowłosą Joan?
- Jakoś to jej wytłumaczę. To inteligentna dziewczyna.
Zresztą poza mną spotyka się z kimś jeszcze.
- A co z Clayem? Jak jemu mam wytłumaczyć, że
zostanie sam?
- Spróbuj, jeśli jest rzeczywiście twoim przyjacielem,
zrozumie cię na pewno.
- Jeff nie zrozumie.
- Widocznie żywi do ciebie mniej przyjacielskie uczucia
niż Clay.
Przesunął dłonie w górę. Gdy dotykał jej szyi, poczuła się
tak, jakby płonęła. Kuchnia stała się straszliwie gorąca, jej
wargi - straszliwie suche. Pochyliła głowę, a jej złote włosy
opadły na jego nadgarstki. - Uważasz ten pomysł rzeczywiście
za dobry?
- Najlepszy z możliwych.
- Może to rzeczywiście przyniesie jakiś skutek. Jak
myślisz, ile czasu nam to zajmie? Powinnam uprzedzić Claya i
Chipa.
- Jakiego Chipa?
- To jeszcze jeden mój przyjaciel.
- Dużo masz tych przyjaciół.
- Znam ich wszystkich od lat - wyjaśniała przyglądając
się jego rękom. - To co, jak sądzisz, jak długo potrwa ta
mistyfikacja?
- Myślę, że najwyżej dwa lub trzy tygodnie.
-
No cóż, jestem doprowadzona do rozpaczy
posunięciami Pete'a, więc skoro nie ma innego wyjścia -
spróbuję.
- Och, dziękuję! Dotknęła lekko jego brody.
- Ale między nami niczego to nie zmienia!
Jego dłonie ześliznęły się w dół, objął ją w talii i
przyciągnął do siebie.
- Weź pod uwagę, jakiego zadania się podejmuję.
Przeznaczmy może na to cztery tygodnie, w takim czasie na
pewno nam się uda.
- Muszę przyznać, że doceniam twe wielkie poświęcenie -
zauważyła nie bez ironii. Przyciskał ją do siebie coraz bliżej,
brakowało jej tchu. Widziała w jego oczach wesołe ogniki, żar
i
podniecenie jednocześnie, i serce biło jej coraz szybciej,
szalone i niespokojne.
- Jestem gotów na wszelkie ofiary, by pomóc młodej
damie i przynieść jej ulgę w strapieniu. - Dotknął wargami jej
skroni. - I cztery tygodnie wydają mi się na to - przesunął
językiem po jej uchu, a ona zamknęła oczy - dość krótkim
terminem. Musimy zrobić wszystko, by zniechęcić Pete'a... -
Jego język zagłębił się w jej uszku na dobre.
- Nie jesteś zwolennikiem tracenia na próżno czasu -
powiedziała zduszonym szeptem.
- Im szybciej go przekonamy, tym szybciej pozbędziesz
się kłopotów. Otworzyła szeroko oczy i spojrzała na niego
badawczo.
- I tym szybciej będziesz mógł wrócić do Joan. Czy jesteś
pewny, że ona wszystko to zrozumie?
- Moje życie należy do mnie. A ona rzeczywiście jest
kobietą bardzo wyrozumiałą. Zresztą usłyszysz sama. - Wziął
do ręki słuchawkę telefonu i zaczął wybierać numer.
- Hej, nie rób tego, nie chcę tego słyszeć... - Usiłowała
przerwać połączenie.
Gabe tak ustawił telefon, że Sandy nie mogła mu
przeszkodzić. - Czy mógłbym prosić Joan Zelinski?
- To są sprawy między wami, to zbyt osobiste, nie chcę
tego słuchać - prosiła.
- Cześć Joan. Jesteś zajęta?
Sandy wyszła z pokoju, zatrzymując się dopiero na ganku.
Nie potrafiła być świadkiem podobnej rozmowy, niezależnie
od tego, jak bardzo wyrozumiała i przyjacielsko nastawiona
była Joan Zelinski. Za chwilę drzwi uchyliły się i mocna ręka
schwyciła ją za ramię i wciągnęła do środka.
- Co za głuptas z ciebie.
- To wasze sprawy!
- Nie ma nic przeciwko temu. Mamy wręcz jej
błogosławieństwo. Poza tym umówiła się już z kimś na piątek
wieczór. Uważa mnie za takiego samego stukniętego pracusia
jak mój ojciec i chyba chętnie by się mnie w ogóle pozbyła.
- Rzeczywiście jesteś aż takim fanatykiem pracy?
- Czy ja wiem? - Wzruszył ramionami. - Jeśli mam być
szczery, to praca w szkółce bardzo mnie pochłania. Strasznie
mi na tym zależy, żeby moja firma odniosła sukces. Zacząłem
w ubiegłym roku, w . styczniu. W zimie pracowałem mało, bo
nie było za wiele do roboty. Teraz po prostu jest sezon, a to
jest sezonowa praca.
Obrócił się i uśmiechnął.
- A wracając do pracy, okropnie długo mnie tam nie było.
Oczywiście jest jeszcze Pete, ale nigdy go tam nie ma, kiedy
mnie tam nie ma.
- Właśnie, stale siedzi u Dodo. Je z nią śniadanie, lunch,
kolację. Tak jest codziennie... - Przyszła jej do głowy myśl, że
może i oni mogliby...
- Więc i my jedzmy razem, kiedy tylko będziemy mogli.
Im szybciej go przekonamy, tym lepiej, co ty na to?
- Nie gotuję najlepiej! - Roześmiała się.
- To będzie chyba najśmieszniejsze zobowiązanie, jakiego
się kiedykolwiek podjąłem - powiedział miękko.
- Może zbyt gwałtownie to wszystko obmyśliliśmy -
zastanawiała Się jeszcze Sandy. - Ty jesteś bardzo zajęty. Ja
jestem bardzo zajęta. Nie chciałabym wyjść z tego
wszystkiego z zupełnie rozdartym sercem.
Jego błękitne oczy odrobinę jakby pociemniały.
- Czasami trzeba w życiu stanąć oko w oko przed jakąś
niewiadomą. Podjąłem ryzyko otwarcia szkółki i ogrodu.
Teraz podejmuję się również pewnego ryzyka, weź pod
uwagę, że i ja mogę mieć przez ciebie złamane serce.
- Szczerze wątpię. Jesteś mocniejszy ode mnie, starszy,
bardziej doświadczony.
Nie dał jej powiedzieć nic więcej. Zaczął ją całować i to
było dosłownie cudowne. Oboje poczuli, że zgodzili się
podjąć równorzędne ryzyko. Oboje myśleli, że czyni to ich
plany jeszcze bardziej ekscytującymi. Sandy czuła muskularne
uda Gabe'a, gdy przyciskał ją namiętnie do siebie, i całe jego
długie ciało, nachylone lekko ku niej. Zarzuciła mu nagle ręce
na szyję i oddała pocałunek, równie gorąco, jak on całował ją
przed chwilą."
Gdy oderwali się od siebie, Gabe wyglądał na tak
oszołomionego, jak ona czuła się oszołomiona. Przyglądali się
sobie zdumieni.
Dzwonek telefonu brutalnie przerwał ten nastrój, któremu
oboje ulegli. Czar prysł. Nie przestając patrzeć na Gabe'a,
Sandy sięgnęła po słuchawkę i usłyszała głos babci.
- Sandy, w mojej jadalni zepsuło się światło.
- Bardzo mi przykro, babciu.
Gabe ma najbardziej błękitne oczy, jakie u kogokolwiek
widziała, a kiedy się czymś przejmuje, jego oczy ciemnieją i
wyglądają jak wiosenne niebo przed burzą.
- Czy dobrze się czujesz?
- Co mówisz? Ach tak, świetnie.
To mało powiedziane, pomyślała. Przed chwilą całowała
się wprost nieprzytomnie.
- Co mam zrobić?
Gabe dotknął jej policzka, przeciągając palcami aż do jej
szyi. Nagle przyszło jej na myśl, że Gabe London może mieć
zupełnie inne pojęcie o jej zachowaniu niż ona sama.
- Sandy, jesteś tam?
- Hmm? Jestem, babciu. - Starała się skupić uwagę na
tym, co przed chwilą usłyszała. - Czy chcesz, żebym wezwała
elektryka?
- A mogłabyś? I przyjdź, proszę, do mnie. Nic będę
mogła wpuścić go do domu, jak będę tu sama.
- Pan Thompkins jest bardzo solidny. Przychodzi do nas
od lat.
- Sandy, przyjdź. Będę przerażona, jak będę musiała go
wpuścić do tego wielkiego domu.
- Dobrze. I zawiadomię cię, o której godzinie on
przyjdzie.
- A czy po drodze mogłabyś wpaść do sklepu i kupić mi
mały karton mleka i odrobinę chleba?
- Oczywiście, kupię. Może pan Thompkins nie będzie
miał dzisiaj czasu. Zadzwonię do niego i zaraz oddzwonię do
ciebie. - Odłożyła słuchawkę i spróbowała zebrać myśli. -
Gabe, wpakowaliśmy się chyba w kabałę.
- Mam nadzieję.
- Czy mógłbyś mnie posłuchać? - Odwróciła głowę tak,
by jego palce oderwały się od jej ucha.
- Gabe, chciałabym żebyś mnie dobrze zrozumiał.
- Tak, o pani.
Zaczerpnęła głęboko oddech, starając się patrzeć
gdziekolwiek, byle nie w jego błękitne oczy. Gdziekolwiek,
byle nie na jego kuszące usta. Westchnąwszy, utkwiła wzrok
w jego białej trykotowej podkoszulce.
- Zgodziłam się na randki - powiedziała - ale nie na
romans. To, co konieczne, by przekonać Pete'a, ale nic więcej.
- To, co konieczne - powtórzył, ukrywając śmiech. - .
Jestem strasznie staromodna.
- Jesteś? Naprawdę? - Jego język dotknął koniuszka jej
warg, a potem cały zawładnął jej ustami. Tym razem
pocałunek okazał się jeszcze gwałtowniejszy niż poprzedni.
- Mój Boże, ty naprawdę potrafisz całować! - wyszeptała
zupełnie zatracona, nie mogąc złapać tchu.
- Myślę - odparł z czułością - że następne cztery tygodnie
będą o wiele bardziej zabawne niż przypuszczałem. Będą
zabawniejsze niż to, co mi się przytrafiło w ciągu wielu
ostatnich lat.
- Miałam takie samo uczucie, kiedy znalazłam się na
szczycie Connors Building.
- To jest miejsce, skąd można podziwiać całą okolicę.
Piękne widoki i starannie ogrodzony balustradą taras.
Zabawnie i bezpiecznie.
- Zabawnie i bezpiecznie. To rzadko idzie w parze.
- Sandy, nie ma żadnego ryzyka, nie bój się. Chodź,
staniemy pod miłorzębem, obejmiesz mnie czule i pocałujesz
na pożegnanie.
Wziął ją za rękę i poszli razem, kierując się w stronę
miłorzębu. Sandy czuła się jak odurzona; odkąd Gabe
pierwszy raz ją pocałował, wiedziała, że nic ma dla niej
odwrotu. Samochód Pete'a hamował właśnie przed drzwiami
apartamentu Dodo i w tym momencie dopiero zrozumiała,
dlaczego Gabe prosił ją, by wyszli z domu.
- Przyjechał tu na lunch.
- Kto? - zapytał, obejmując ją w talii. Zmarszczyła brwi
zdziwiona.
- Jak to kto? Twój brat. Nie widziałeś go, jak przyjechał?
Nie słyszałeś samochodu?
- Nie, wcale. Prawdę powiedziawszy, mój brat był
ostatnią osobą, która mogłaby przyjść mi teraz na myśl.
- W takim razie po co w ogóle tu wyszliśmy?
- Bo to jest po prostu cudowne miejsce. Sama mówiłaś, że
w miłorzębach drzemie jakaś magiczna moc. - Śmiejąc się,
opuścił oczy i popatrzył na nią w jakiś szczególny,
niesłychanie zmysłowy sposób.
Sandy nie mogła złapać tchu. Stojąc na powietrzu, pod
koroną miłorzębu, z włosami rozwiewanymi przez wiatr,
miała wrażenie, że zaraz udusi się z gorąca. W całym ciele
czuła ból. Głowa ciążyła jej straszliwie, więc odchyliła ją do
tyłu.
Wargi Gabe'a musnęły lekko jej wargi.
Wtedy usłyszeli głęboki głos, ktoś krzyczał ochryple: -
Wiedziałem, wiedziałem!
Sandy odskoczyła w tył, rozejrzała się i zobaczyła Pete'a
biegnącego w ich stronę i wymachującego pięścią.
Rozdział 5
- Oho, mój młodszy braciszek strasznie się gniewa -
zauważył Gabe ze śmiechem. - Mógłbym sprawić mu lanie,
ale nic chcę go bić. A on zdaje się ma dziką ochotę na
awanturę.
- Gabe ruszył w kierunku samochodu. - Wiele hałasu o
nic. Powiedz mu, że idziemy na randkę.
- Sam mu powiedz! Gabe'ie London! Zostawiasz mnie z
nim samą?
Gabe pokonał biegiem ostatni kawałek dzielący go od
samochodu, błyskawicznie go uruchomił i odjechał z rykiem
silnika. Pete nie zdążył go dopaść, przeznaczony dla Gabe'a
cios zawisł w powietrzu.
Gdy Pete odwrócił się do Sandy, wzruszyła tylko
ramionami. - Porozmawiaj lepiej ze swoim bratem -
uprzedziła.
- Nie możesz być w nim zakochana!
Nic nie mówiąc, ruszyła w stronę domu, lecz Pete dogonił
ją i zastąpił jej drogę.
- Jesteście umówieni dziś na wieczór? - zapytał
gorączkowo.
- Nie - odpowiedziała, wymijając go i próbując dostać się
do domu.
- A może na piątek?
- Niewykluczone. Dziękuję ci za bluszcz, który dostałam
rano, ale czy mógłbyś przestać już posyłać mi następne
rośliny? Ledwo mogę poruszać się po mieszkaniu.
Usłyszeli jakieś piski i brzęki i w polu ich widzenia
pojawiła się Dodo na swoim rowerku. Przed nią w koszyku
dumnie siedział Pookums, a wiatr rozwiewał jego rude
futerko.
- Muszę już iść - zauważyła Sandy, starając się go
wyminąć.
- Sandy, spotkaj się ze mną dziś wieczorem. - Pete rzucił
się przed nią.
- Wybacz, ale gram dzisiaj w warcaby z panem Paytonem
i panią Fenster.
- To nie jest sposób na spędzenie wieczoru.
- Równie dobry jak każdy inny. Ty spędzasz wieczory,
spacerując z Pookumsem.
- Tylko po to, by ciebie zobaczyć. - Nachylił się, chcąc ją
objąć, ale uchyliła się i pomachała ręką do Dodo.
Zaraz potem energicznie ujęła Pete'a pod ramię i
zaprowadziła do babci.
- Witaj, Dodo. Pete chciałby właśnie wziąć Pookumsa na
spacer.
- Będę u ciebie za minutę, Dodo.
- Petey, weź już ode mnie Pookumsa. Zmęczyła go ta
jazda. I przyjdź pomóc mi przynieść rzeczy ze sklepu.
- Babciu, masz przecież tylko taką małą torbę. Pookums
jest cięższy od tych twoich zakupów.
- Młody człowieku, czyżbyś nie chciał pomóc mi w
niesieniu mojej ciężkiej torby?
- Ależ tak, tak, moja droga babciu.
Z miną cierpiętnika - Pookums miał równic cierpiętniczy
wyraz pyszczka - Pete wziął do ręki torbę z zakupami i
pomaszerował obok jadącej wolno na swoim rowerku Dodo.
Wszyscy troje udali się w stronę jej domku. Dodo obejrzała
się jeszcze na Sandy i mrugnęła do niej porozumiewawczo.
Sandy weszła do siebie, oparła się ciężko o drzwi i
zamknęła oczy. Cztery tygodnie. Jak będzie wyglądało jej
serce po ich upływie? Na wspomnienie pocałunków Gabe'a
ugięły się. pod nią kolana. Może zresztą właśnie tego
potrzebowała, by wyrwać z duszy ostatnie bolesne, nieco już
wyblakłe przebłyski swej dawnej miłości do Setha?
To, to przyciągało ją do Gabe'a Londona, było jakimś
niewytłumaczalnym, niewątpliwym i niepohamowanym
oczarowaniem. To właśnie dlatego każde jego słowo i każdy
gest nabierały nagle jakiegoś wyjątkowego znaczenia. Z taką
samą jasnością, z jaką mogła określić odcień jego włosów,
czuła, że i on uległ temu tajemniczemu nastrojowi. To była
zniewalająca, tajemnicza siła, magiczny urok, któremu
poddała się po raz pierwszy w życiu i którego nic odczuwała
nigdy w kontaktach z Sethem. Znała Setha od dziecka, ale
choć tak ciężko było jej pogodzić się z jego odejściem, nigdy
nie łączyła ją z nim podobnie magnetyczna i dzika
namiętność, jaką od razu odkryła, gdy po raz pierwszy
pocałował ją Gabe.
Potrząsnęła parę razy głową, tak jakby ten ruch mógł
pomóc jej rozjaśnić splątane myśli i poszła do kuchni
zadzwonić do elektryka. Zamiast lunchu postanowiła zjeść
trochę wiejskiego sera, ale gdy tylko usiadła do stołu,
zadzwonił telefon.
- Cześć! - odezwał się w słuchawce aksamitny bas.
- Co za tchórz z ciebie, Gabe.
- Ja tylko nie lubię przemocy. Szczególnie wtedy, gdy to
ja jestem nią fizycznie zagrożony. A jak było? Bardzo ciężko?
- Okropnie, do momentu, kiedy to wyzwoliła mnie twoja
wspaniała babcia. Swoją drogą, co za rycerz z ciebie, zostawić
damę oko w oko ze smokiem, rzucić na pastwę losu...
Odpowiedział jej zduszony chichot.
- Jedno spojrzenie ogromnych, zielonych oczu damy i
smok traci całą swą moc! Wielkie mi niebezpieczeństwo!
- Coś mi się wydaje, że przez najbliższe cztery tygodnie
może ci się nie udać wyciągnąć mnie na randkę. Zaczynam
rozumieć, dlaczego Joan Zieliński tak łatwo się zgodziła na
rozstanie z tobą!
- Pamiętaj o naszych planach. Może jednak przyszłabyś
do mnie dziś wieczorem? Dla ogrodników trwa teraz gorący
sezon. Muszę zostawać tu po godzinach. Jeśli przyszłabyś do
mnie, poszlibyśmy razem coś zjeść gdzieś w pobliżu.
- Nie mogę, gram dziś w warcaby z Dodo, panią Fenster i
panem Paytonem.
- Sandy, naprawdę jesteś słodka. Może w takim razie
jutro?
- Bardzo chętnie.
- Cieszę się, do jutra, Sandy.
Odłożyła słuchawkę, czując dreszcz podniecenia.
Następnego dnia wieczorem Sandy włożyła lekką letnią
bladoniebieską suknię bez pleców i ażurowe sandałki. Upięła
włosy na czubku głowy i zrobiła delikatny makijaż, a
ubierając się i malując cały czas myślała o Gabe'ie, o jego
uśmiechu i chrapliwym, podniecającym głosie.
Zadzwonił telefon, podbiegła do niego jak na skrzydłach.
- Cześć, Sandy.
Jak to możliwe, by glos w słuchawce brzmiał tak sexy? Ze
wzruszenia ledwo mogła wyszeptać: - Cześć. Roześmiał się
czule.
- Nie mogę już dłużej czekać. Jesteśmy tu zawaleni
robotą. Nie mam pojęcia, kiedy będę mógł zamknąć. Wyzwolę
się stąd, jak tylko będę mógł najszybciej.
- Jadłeś już kolację?
- Nie, zjemy jak skończę, jeśli dasz radę poczekać tak
długo.
Kiedy wyraziła zgodę, powiedział: - No to do zobaczenia -
i wyłączył się. Taka krótka rozmowa, zaledwie parę słów, a jej
puls bił jak oszalały, jak rozpędzony rowerek Dodo,
pomyślała.
Po drodze do Ogrodu i Szkółki Londona Sandy kupiła
dwa hamburgery i dwie tabliczki czekolady w barze szybkiej
obsługi. Gdy wysiadała z samochodu, Gabe wyjaśniał właśnie
jakiemuś klientowi, jaki gatunek trawy powinien posiać.
Pomachała mu ręką na powitanie, a on gestem zaprosił ją do
biura. Zjawił się tam zdyszany po kilku chwilach. Na beżowej
koszuli miał ślady ziemi, jego ręce i dżinsy pobrudzone były
gliną. Zaschnięta grudka przylgnęła też do jego policzka. Na
jego widok serce podskoczyło jej do gardła, a całe biuro
rozświetliło się dla niej pod wpływem jego uśmiechu.
- Cześć! Czy to naprawdę ty, czy moja wyobraźnia płata
mi figle?
- To naprawdę ja. Z hamburgerami i czekoladą. Wszystko
realne. Można dotknąć i jeść.
- Zielone oczy, różowe wargi. Kto tu pragnie coś jeść?
Uśmiechnęła się, ale jej serce nic uspokoiło się wcale.
Miał tak kuszące usta, takie ekscytujące oczy...
- Sandy! - wyszeptał, przeskoczył biurko, złapał ją w
ramiona i usiadł z nią razem, sadzając ją sobie na kolanach i
obejmując z niezwykłą czułością.
- Gabe! - w jej głosie zabrzmiało ostrzeżenie.
- Wykonuję tylko moje obowiązki. To wszystko dla
Pete'a...
- Gabe, widziałem... - Pete zjawił się nieoczekiwany.
Sandy wyzwoliła się z objęć Gabe'a i wstała, cala
zarumieniona. Czuła się winna, że dała się zaskoczyć w tak
kłopotliwej sytuacji.
- Cześć, Sandy - powiedział Pete, patrząc na nią uważnie.
Był silnie poruszony. - Chciałbym z tobą pomówić, Gabe.
Gabe rozłożył ręce.
- Kiedy tylko zechcesz.
- Nie teraz, później. Co ty tu robisz, Sandy?
- Umówiliśmy się na randkę - Gabe powiedział spokojnie.
Wstał, podsunął Sandy krzesło i pomógł jej usiąść.
Pete zacisnął wargi. Ukląkł gwałtownie przy jej kolanach.
- Wybrałaś niewłaściwego brata - wyszeptał jej do ucha. -
Łamie serce każdej kobiecie, która poświęci mu swój czas.
Jest wymagający, niestały, małostkowy, zimny, egoistyczny,
nieczuły. To fanatyk pracy...
- Pete, to nie jest miłe. - Sandy potrząsała głową,
naprawdę zmieszana.
- Bo on nie jest miły Ma zupełnie wariackie
przyzwyczajenia...
- Czy mógłbyś wyjść łaskawie z mojego biura? - Gabe
warknął ostrzegawczo, ale Sandy była pewna, że w ten sposób
tylko ukrywa swe rozbawienie.
- Jakie wariackie przyzwyczajenia? - spytała cichutko.
- Może byś przesadził te ozdobne pigwy? Powinny być
bardziej z przodu, obok cukrowych klonów.
- No i czy to nie wariat? - powtórzył Pete i zniknął za
przepierzeniem.
- Co ty takiego robisz, co on uważa za wariackie?
- No wiesz! Pomyśl o jego wariackich wyczynach. Jestem
zupełnie normalnym, przeciętnym facetem.
- Tak, oczywiście, normalnym i przeciętnym -
odpowiedziała, myśląc o jego pocałunkach.
- Cóż jest takiego nienormalnego w moim zachowaniu, że
aż się zaczerwieniłaś?
- Czy chciałbyś kawałek czekolady?
- Uwielbiam czekoladę. Proszę, odpowiedz mi.
- Czy czekasz na komplementy?
- Oczywiście, jeszcze jak!
Roześmiała i pogłaskała go po policzku, drżąc cała z
emocji, choć była to tylko niewinna pieszczota.
Pochylił się nad nią bliżej i popatrzył jej prosto w oczy.
- Nie powiedziałaś mi jeszcze, na czym polega moja
inność.
Sandy straciła resztki opanowania. Widziała tylko jego
błękitne oczy. I cudownie kształtne usta.
- Nikt nie potrafi całować tak jak ty - wyszeptała.
- Czy musisz mówić mi to teraz, kiedy nie mogę cię
dotknąć? - jęknął, podnosząc w górę pobrudzone ziemią ręce.
- Chciałeś wiedzieć. Poza tym, to już na pewno i tak mnie
pobrudziłeś. A teraz idź się umyj. To nie jest zaproszenie -
ostrzegła ze śmiechem. - A przy okazji, przywiozłam z
powrotem trochę waszych roślin. Są w samochodzie.
- Są twoje. Zatrzymaj je.
- Hamburgery będą zupełnie zimne.
- Mnie już jest zimno. - Złapał ją i objął.
- W czerwcu? No tak, jest tylko osiemdziesiąt jeden
stopni Fahrenheita w cieniu. Sprawdzałam! Oboje wybuchnęli
śmiechem i Gabe poszedł się umyć. Zjedli hamburgery i
czekoladę i Gabe
wrócił do pracy, a Sandy postanowiła rozejrzeć się po jego
królestwie. Wędrowała wzdłuż długich szeregów inspektów,
podziwiając szczególnie delikatne, różowe kwiaty werbeny i
szkarłatne kielichy clematisów. Starała się unikać spotkania z
Pete'em, ale był tak zajęty, że nie było to trudne. Mimo późnej
pory, klientów wciąż przybywało i wszyscy pracownicy
Gabe'a, włącznie z nim samym, mieli pełne ręce roboty.
Pomogła nawet kilku osobom wybrać odpowiednie kwiaty i
Gabe był nią wprost zachwycony.
- Sandy, ty tyle wiesz o kwiatach, że moi niektórzy
pracownicy mogliby się od ciebie uczyć.
- Troszkę wiem.
Roześmiał się szeroko i przez następne dwie godziny
Sandy była równie zajęta, jak pozostali zatrudnieni u Gabe'a
ogrodnicy.
- Sandy, pracujesz tak samo ciężko jak my. Czyżbyś
wolała taką randkę od kolacji i teatru czy kina? - spytał ją w
pewnej chwili Pete.
- Lubię czuć się potrzebna.
- Och, Sandy, Sandy, to ja cię potrzebuję! - Pete wypuścił
rączki taczek i chwycił ją w objęcia. - Sandy, nie mogę
spokojnie myśleć, nic mogę pracować.
- Młody człowieku, nie chciałbym przerywać, ale czy
moglibyśmy zabrać nasze derenie i forsycje? Jakaś para
zatrzymała się parę kroków od nich obok samochodu z
otwartym bagażnikiem. Sandy
zarumieniła się i wysunęła z ramion Pete'a.
- Oczywiście, przepraszam państwa, ale tak bardzo ją
kocham.
Kończył się wieczór i powoli nadchodziła noc, gdy Gabe
mógł wreszcie zamknąć swoją szkółkę. Dodatkowe trzydzieści
minut pochłonęły różne czynności, które koniecznie trzeba
było jeszcze wykonać, i w końcu koło dziesiątej zostali
wreszcie sami.
- Musisz być zupełnie wykończony - zauważyła Sandy. -
O której godzinie zaczynasz pracę?
- O siódmej. Muszę być tu wcześniej, żeby spokojnie
przejrzeć papiery i zorientować się w zamówieniach.
- To znacznie więcej niż nakazuje obowiązek. Myślę, że
mogę już iść do domu. Chwycił ją za ramię.
- Potrzebuję choć odrobiny odprężenia i wypoczynku. Nie
odchodź.
- Dobrze. - Jak mogłaby odmówić tym błękitnym oczom,
temu pieszczotliwemu głosowi?
- Chodźmy do mnie, żebym się mógł trochę odświeżyć, a
potem zadecydujemy, co robimy dalej. - Zdjął listek z jej
włosów. - I dziękuję ci za pomoc.
- To była przyjemność. Lubię rośliny. W granicach
zdrowego rozsądku - dodała pospiesznie. - Nigdy nie woziłam
ich samochodem.
- Zabierz je z powrotem. Są twoje. Najpierw odstawimy
do domu twój samochód.
- W porządku. Uśmiechnął się do niej.
- Nie sprawiasz trudności. Jesteś rzeczywiście kobietą o
wielkim sercu. Zarumieniła się.
- . Żałuję, że ci powtórzyłam to, co powiedziała Dodo.
Roześmiał się i zatrzasnął drzwi jej samochodu. Sandy
dojechała do domu, zaparkowała na podjeździe i wskoczyła do
jego czarnego samochodu. W dwadzieścia minut później
siedziała w saloniku Gabe'a, a on sam poszedł się umyć i
przebrać.
Rozglądała się po schludnie utrzymanym mieszkaniu,
które wyglądało jak wzorcowy apartament w magazynie
meblowym. Było piękne i... wydawało się niezamieszkałe.
Każdy drobiazg miał swoje miejsce, rośliny były zdrowe,
magazyny ilustrowane leżały równym rzędem na szerokim
szklanym blacie stolika do kawy. Stoliczki z wiśniowego
drzewa po obu bokach skórzanej brązowej sofy były sterylnie
czyste, pozbawione jakiegokolwiek osobistego akcentu.
Nagle Gabe pojawił się w drzwiach, a ona westchnęła
głęboko. Miał wilgotne włosy, rozpiętą pod szyją niebieską
koszulę i ciemne spodnie, które opinały jego wąskie biodra.
Poczuła, jak na jego widok mocno zabiło jej serce. W
kącikach jego ust pojawił się nieśmiały uśmiech. Usiadł obok
niej, wziął ją w ramiona i pocałował.
Objęła go i oddała mu pocałunek.
- Nie musisz mnie całować. Pete nie wie, co tu się dzieje.
- Nie całowałem cię po to, żeby zrobić na nim wrażenie -
powiedział niskim głosem.
- Wiesz, jeśli tak mnie będziesz całował przez cztery
tygodnie, to mogę wpaść w nałóg.
- Ja już wpadłem - powiedział, przysuwając się bliżej.
- Już słyszę syreny alarmowe. Czy nie zapuszczamy się
na zbyt głęboką wodę?
- Myślę, że podczas pierwszego spotkania wpadliśmy do
oceanu.
- I ty to zauważyłeś - westchnęła, czując jak serce
pochodzi jej do gardła.
- Jesteś słodka, ale czasem mówisz za dużo.
- Kto mówi? - spytała gwałtownie, zbliżając usta do jego
ust. Objął ją mocno, a ona przytuliła się do niego.
Po kilku minutach ułożył ją na sofie i wpatrując się w nią
z góry, dotykał palcem jej twarzy.
- Dobrze, że zamówiłaś te miłorzęby. Inaczej nigdy bym
cię nic poznał.
Czując, jak od każdego dotknięcia jego palca przeszywa ją
dreszcz, patrzyła na niego w milczeniu, i wsłuchiwała się w
bicie własnego serca. Niewiarygodnie długie rzęsy, prosty
nos, lekko wystające kości policzkowe - rysy twarzy, które
były wyraziste, męskie i pociągające. Niebezpiecznie
pociągające. Cztery tygodnie, przypomniała sobie. . - Jakie ty
masz wady?
- Zapytaj Pete'a. Jestem pewien, że chętnie ci opowie.
- Powiedział, że jesteś zimny.
- Moje pocałunki są zimne?
- Trudno powiedzieć - zażartowała, wiedząc, że igra z
niebezpieczeństwem. Jego niebieskie oczy pociemniały, kiedy
westchnął: - Spróbujmy to ustalić...
Tym razem położył usta na jej ustach, a ciężar jego ciała
wciskał ją w poduszki sofy. Całował ją do utraty tchu.
Zanurzyła dłonie w jego włosach, krótkie kosmyki
prześlizgiwały się jej między palcami.
Ręka Gabe'a pogładziła ją po karku i zsuwała się
niewypowiedzialnie wolno po jej nagich plecach, w dół, aż do
talii. Drugą dłonią objął jej ramię, gładząc je czule palcami. Po
chwili przesunął dłoń po jej szyi i dalej, wzdłuż wycięcia
sukni, a potem, muskając lekko cieniutką bawełnianą materię
okrywającą jej biust, dotarł aż do jej piersi. Jęknęła cichutko,
gdy jego wskazujący palce potarł delikatnie jej sutek,
wędrując po nim kolistymi i coraz bardziej płomiennymi
muśnięciami i po chwili wyrwała się z jego objęć, prostując
się gwałtownie.
- Chyba powinniśmy przestać. Tracimy kontrolę nad
sobą, a przecież to tylko gra, podstęp. Spojrzał na nią z
niesłychaną powagą, a serce jej biło mocno jak flaga
łopocząca na wichrze.
- To nie podstęp, to najszczersza prawda - szepnął. Ujął
jej twarz w swoje dłonie i wyrecytował z przejęciem: - Pod
drzewem miłorzębu mieszka moja pani, pod złotym drzewem,
częścią mnie...
- Czyj to wiersz?
- Starego, zapomnianego poety - powiedział zmysłowym,
zduszonym głosem, a ona, patrząc w jego rozmarzone, pełne
namiętności błękitne oczy, czuła, jak pod wpływem tego
spojrzenia, serce kołacze jej w piersi.
- Robi się późno, a ty musisz wstać jutro wcześnie.
Myślę, że powinnam już wrócić do domu - zauważyła, starając
się wyswobodzić spod uroku, jaki na nią rzucił.
Uśmiechnął się i wstał z sofy, pociągając ją za sobą i
obejmując.
- Ale spotykamy się jutro wieczorem, dobrze? Kiwnęła
potakująco głową.
- Jeśli masz ochotę. Pracujesz tak strasznie ciężko. Czy
naprawdę jest sens, żebyś podejmował jeszcze jakieś nowe
zobowiązania przez najbliższe cztery tygodnie?
- O czym ty myślisz? - zapytał, przeciągając głoski.
- W takim razie umawiamy się jutro na randkę - zgodziła
się, czując ulgę.
Gdy podjechali pod jej dom i wysiedli z samochodu, ujęła
Gabe'a za nadgarstki. - Pete - powiedziała cichutko - na pewno
kręci się gdzieś w pobliżu i podsłuchuje Dzięki temu wie, że z
innymi mężczyznami nic mnie nie łączy.
- Ach, ci inni mężczyźni. Nie podoba mi się wcale, że
jestem ciągle zestawiany z innymi.
- Mój drogi panie London - wyszeptała chrapliwie - w
żadnym wypadku nie jest pan częścią jakiegoś tłumu. Jest pan
sam.
- Powiedz mi coś więcej, Sandy!
- To całkowicie wystarczy, nie chcę, by rozpierała cię
pycha. Zresztą przekonaj mnie, jeśli chcesz.
- Zostawiłem sobie moją najlepszą broń - powiedział i
objął ją, całując gwałtownie. W jego pocałunku było tyle
namiętności, że Sandy zupełnie zapomniała o obecności Pete'a
gdzieś w pobliżu.
Gdy wypuścił ją ze swoich objęć, wpatrywała się w niego
przez chwilę, nie mogąc złapać tchu. Gdy się jej to w końcu
udało, zauważyła z przekąsem: - Czy mogę wyrazić ci moje
podziękowania za to spektakularne przedstawienie?
- To nie było żadne przedstawienie, to pocałunek prosto z
serca, czyżbyś tego nie odczuła? Jej serce odczuło i nie
chciało słuchać wysyłanych przez rozum ostrzeżeń.
- Jesteś taka słodka, Sandy, słodka jak chrupiąca, pyszna,
nadziewana czekoladka... - Przytrzymał ją delikatnie za ręce i
pocałował raz jeszcze. Odszedł otworzyć samochód i wrócił,
by ją przytulić. Zupełnie nie mógł się od niej oderwać. - Jesteś
naprawdę wyjątkowa, Sandy.
Tym razem czuła, że rzeczywiście jest to przedstawienie.
- Gabe, było naprawdę cudownie!
Przedstawienie czy nie, i tak czuła się szczęśliwa. Wspięła
się na czubki palców i pocałowała go, wkładając w ten
pocałunek duszę i serce.
- Uwaga! - krzyknął nagle ktoś tuż przy nich. Gabe
gwałtownie wypuścił ją z objęć.
Rozdział 6
W szalonym pędzie przemknął obok nich Pookums z
ogonem falującym na wietrze. Tuż za nim, ujadając
straszliwie, gonił wielki, puszysty, długowłosy pies, za którym
z kolei biegł Pete. Rzucał przed siebie grudki ziemi, usiłując
trafić w psa i jedna z takich grudek omal nie trafiła Gabe'a i
Sandy, ale Gabe w ostatniej chwili złapał ją w powietrzu.
Zaklął ze złością.
- Bierzesz sobie nas za cel!
- Gabe, ratuj lepiej Pookumsa. Wiesz, co będzie czuła
Dodo, jeśli ten pies go dopadnie.
- Niech to diabli! - krzyknął Gabe i pognał co sił za psem
i kotem, znikając za chwilę za rogiem domu.
- A ty nie ratujesz Pookumsa?
- Gabe poradzi sobie sam. - Zastawił jej drogę. - Daj mi
jakąś szansę. Nie chciałaś umówić się ze mną, a spotykasz się
z nim, gdy tylko kiwnął na ciebie palcem.
- Skąd wziął się tu ten pies?
- Nie mam pojęcia. Wyskoczył skądś.
- Szczerze wątpię, byś nie miał z tym nic wspólnego.
Och, wracają tu. Pomóż Gabe'owi albo nie chcę cię znać.
- Umów się ze mną choć raz! Błagam!
- Pomóż mu!
Usłyszeli przeraźliwe krzyki i w ich polu widzenia
pojawiła się Dodo w towarzystwie pana Paytona i trzymającej
w ręku miotłę pani Fenster.
- Pookums! Och, mój ukochany koteczek!
Pookums przemknął między nimi i zniknął za rogiem, pies
gnał tuż za nim. Pani Fenster rzuciła w niego miotłą, ale pies
uskoczył i miotła, niczym rozpędzony pocisk, trafiła Gabe'a w
żołądek. Stanął natychmiast i złapał się za bolący brzuch.
Sandy podbiegła do Gabe'a.
- Czy jesteś ciężko ranny?
- Oczywiście, że nie. - Zakaszlał i wyprostował się, sapiąc
z bólu.
- Wielki Boże, toż to ten sam młody człowiek, którego
rąbnęłam łopatą! Okropność! Musi być pan na mnie wściekły.
- Ależ nie, doprawdy nic mi nie jest.
- Naprawdę strasznie pana przepraszam!
- Chodź, Gabe, usiądziesz na ganku. - Sandy była
wyraźnie zaniepokojona.
- Pookums, Pookums, gdzie jesteś, kotku? - rozdzierające
krzyki Dodo niosły się echem po całej okolicy.
Sandy objęła Gabe'a ramieniem i podtrzymywała go,
dopóki nie usiadł spokojnie przed domem.
- Pani Fenster powinna się zapisać do piechoty morskiej.
- Ona przecież nie chciała cię uderzyć.
- Słyszałem to już przedtem. - Zakaszlał raz jeszcze i
zaczął masować sobie żołądek. - I mówi się, ze starsze panie
są zupełnie bezbronne! Dlaczego nie trafiła Pete'a? Gdzie
tylko zjawi się mój brat, tam zawsze pojawiają się jakieś
kłopoty!
- Nadchodzą tu.
- Jeśli ona też tu idzie, chowam się do domu. Pocałujesz
mnie, żeby nie bolało? Pogłaskała jego płaski brzuch wyraźnie
zmieszana.
- To wszystko, co mogę zrobić. Objął ją ramieniem.
- Musisz przestać. Pete zaraz tu wyskoczy w biegu za
kotem.
- Przećwiczmy przed następnym spotkaniem.
Gabe niczym nie zrażony posadził ją sobie na kolanach i
kołysząc lekko w objęciach, zaczął ponownie całować.
Przylgnęła do jego ciepłych ramion, chroniąc się przed
chłodem nocy i wdychając ekscytujący zapach żywicy, jakim
przesiąknięte było jego ubranie.
Po chwili zaniósł ją do drzwi, całując cały czas, dopóki jej
stopy nie dotknęły ziemi. Ujął jej twarz w dłonie.
- Myślę - odezwał się czule - że właśnie zaczęty się cztery
najpiękniejsze tygodnie mojego życia.
- Ja też tak myślę - szepnęła, głęboko o tym przekonana.
- Nie myślisz teraz chyba o senatorze, czy myślisz
jeszcze?
- To śmieszne, ale zupełnie przestałam o nim pamiętać,
odkąd spotkałam ciebie. Po prostu odszedł gdzieś w
przeszłość.
- Bardzo się z tego cieszę - powiedział swoim głębokim,
kuszącym głosem. - Jutro wieczorem o tej samej porze i w
tym samym miejscu, prawda? - Gdy kiwnęła głową, że tak;
dodał: - Nie musisz mi pomagać. Posiedź tylko w biurze i
poczytaj sobie książkę.
- Pomogę ci z radością. To naprawdę sprawiło mi
przyjemność, wierz mi.
- Jesteś po prostu cudowna. Najcudowniejsza, najbardziej
kusząca i najbardziej upragniona pomocnica na pół etatu w
całej Ameryce!
- No pewnie.
- Do jutra wieczór, Sandy.
- Czy sprawdzisz jeszcze, czy Pookumsowi nic się nie
stało?
- Bądź spokojna, ten kocur obroni się nie gorzej od pani
Fenster. Prawdopodobnie świetnie się bawił tym całym
zamieszaniem. To znakomity aktor i do tego prawdziwy
zabijaka.
- To aż tak dobrze poznałeś kochanego Pookumsa?
- Opiekowałem się nim w kwietniu, kiedy Dodo
podróżowała po Europie.
- Nie potrafię wyobrazić sobie ciebie w roli opiekuna
kotów!
- Jeśli nie powiesz nic Dodo, to ci zdradzę, że trzymałem
go w szkółce. Zapamiętale łowił myszy. Dobranoc, Sandy.
Patrzyła za nim, jak odchodził do samochodu. Co za
szczęście, pani Fenster nie zrobiła mu wielkiej krzywdy swoją
miotłą. Weszła do środka, automatycznie zamknęła za sobą
drzwi i rozebrała się w świetle czerwcowego księżyca. Jej
myśli cały czas krążyły wokół Gabe'a i jego pocałunków.
Kilka dni później siedziała na sofie w mieszkaniu Gabe'a i
przeżywała w myślach cały ten ekscytujący tydzień. Przed
nim jeszcze trzy - czy potem pocałuje ją na pożegnanie i
rozstaną się już na zawsze?
Jej rozważania przerwało wejście do pokoju Gabe'a. Mieli
pójść razem na kolację - tak jak robili to codziennie - gdy
tylko Gabe umyje się i przebierze. Stanął przed nią półnagi, z
głową owiniętą ręcznikiem - drugi, czerwony ręcznik miał
przewiązany wokół bioder - z kroplami wody perlącymi się
jeszcze na ramionach.
- Może miałabyś ochotę tym razem zjeść kolację tutaj? -
zaproponował.
Nie była w stanic zaczerpnąć tchu, nie była w stanic w
ogóle mu odpowiedzieć. Patrzyła jak zafascynowana na jego
szerokie ramiona o barwie wypolerowanego drzewa tekowego
i na wyraźne sploty mięśni wyrobionych wskutek ciężkiej
pracy w szkółce i ogrodzie. Kędzierzawe włoski układały się
na jego piersi w literę „V", a ciemniejąca smuga niknęła pod
czerwonym ręcznikiem. Spojrzała jeszcze na jego zgrabne,
doskonale umięśnione nogi i zagryzła nerwowo wargi.
Zupełnie zaschło jej w gardle.
- Mam w lodówce steki, możemy też zrobić sałatkę.
Wstawiłabyś teraz kartofle. A może wolałabyś jednak gdzieś
pójść?
Jego słowa docierały do niej z oddali, zagłuszane głośnym
biciem jej serca. Pragnęła dotknąć jego nagiego, gładkiego
torsu. Gabe zmrużył oczy, odrzucił ręcznik, którym wycierał
włosy i podszedł do niej.
Z każdym jego krokiem robiło się jej bardziej gorąco.
Gabe zatrzymał się tuż przed nią i dotknął ręką jej ramienia.
Rzuciła się w jego objęcia i przytuliła mocno do niego.
Dotknięcie jego krótkich, miękkich włosków sprawiło, że
pożądanie rozpaliło się w niej i rozlało po jej żyłach szalonym
gorącym pragnieniem.
Gabe przycisnął ją do siebie, zamknął jej usta
pocałunkiem i zanurzył palce w jej włosach. Przywarła do
niego mocno, a on uniósł ją do góry tak, że nie mogła stopami
dosięgnąć podłogi.
- Tak bardzo cię pragnąłem - wyszeptał wprost do jej ust.
Odetchnęła głęboko i znów przywarła do niego w
pocałunku. Kiedy powoli opuszczał ją na ziemię, poczuła, że
jego ręcznik osunął się na jej stopy. Ostatnią barierą między
nimi była jej sukienka i bielizna. Poprzez cienką tkaninę
wyczuwała jego podniecenie, twardy, gorący nacisk na udzie.
Tłumione dotychczas pragnienie narastało w niej jak przypływ
morza.
Zdecydowała się w milczeniu, zdając sobie sprawę, że
naprawdę stało się to na długo przedtem, zanim Gabe wziął ją
w ramiona. Nigdy żaden mężczyzna nie pociągał jej tak
bardzo. Nigdy tak łatwo nie oddawała komuś serca, a teraz
stało się to prawic bez zastanowienia. Gabe był dla niej tak
ważny!
Jej ręka ześliznęła się w dół po gładkiej muskulaturze i
zatrzymała na wystającym biodrze, a on wciągnął gwałtownie
powietrze i zacisnął wokół niej ramiona.
Część jej będzie zawsze należała do niego. Na swój
głęboki, kobiecy sposób pragnęła, by część Gabe'a należała do
niej. Objęła go mocno.
- Jesteś cudowna, Sandy - wyszeptał.
Drżała w jego ramionach, pokrywając pocałunkami jego
usta i policzki. Jego palce zręcznie pieściły ją, wzniecając
płomyki, które na jej skórze łączyły się w pożar rozpalającego
ją pożądania.
Nieruchomo, wstrzymując oddech, wpatrywała się w jego
niebieskie oczy, kiedy powoli rozwiązywał górne paski
sukienki, żeby odsłonić jej piersi. Potem opuścił ku nim głowę
i zaczął dotykać językiem jej nabrzmiałych sutek.
- Gabe! - krzyknęła i wygięła się do tyłu, zamykając oczy.
Jego dłonie podtrzymywały jej pełne piersi. - Proszę... -
jęknęła.
- Jesteś taka piękna, taka delikatna...
- Nie jestem delikatna. Całuj mnie - wyszeptała, pragnąc
go z całej duszy.
Jego kciuk rozpoczął wędrówkę po wierzchołkach jej
drżących piersi, czuła na jego ręce zgrubienia od ciężkiej
pracy. Gabe pochylił głowę i wziął do ust jej sutek. Jego
włosy łaskotały jej skórę. Gładziła leciutko jego twarde
mięśnie, rozkoszując się reakcją, którą wywoływały jej
pieszczoty.
Pragnęła dać mu rozkosz, kochać go do utraty tchu.
Całowała jego ramię, wdychając podniecający zapach jego
skóry, szczęśliwa i przejęta.
- Gabe, ja nie... Ja nigdy...
- Ciiii, będę uważał, nie bój się niczego - szepnął
chrapliwie, pieszcząc językiem wnętrze jej ucha. Każde słowo
wydawało się jej niepotrzebne, za trudne i nie na miejscu,
więc nie mówiła już nic, całowała tylko jego skórę, gorącą i
wilgotną po niedawnej kąpieli.
Nagle jednym ruchem zsunął z niej suknię i cieniutkie
majteczki i wyprostował się, obejmując jej biodra swymi
ciemnymi, opalonymi na słońcu rękami.
Nie była w stanie nic zrobić i nic powiedzieć, patrzyła
tylko na niego szeroko otwartymi oczami. Odchyliła głowę do
tyłu, przymykając powieki i na jeden króciutki moment ich
oczy spotkały się, a ich spojrzenie zawierało całą udrękę
oczekiwania. Gabe jęknął spragniony, wziął ją w ramiona i,
cały czas całując, zaniósł do sypialni na swoje wielkie łoże.
Ukląkł przed nią, a jego palce zaczęły delikatnie pieścić
jej brzuch, posuwając się niżej i niżej, aż wygięła się cała pod
wpływem tego dotyku.
- Gabe, proszę! - krzyknęła, przylgnąwszy do niego cała.
Położył się między jej nogami, pragnąc już tylko jednego.
Przestała niemal oddychać, zamknęła oczy, przyciągając go do
siebie bliżej. Objął ją biodrami i wtargnął w cudowną
miękkość jej wnętrza, a jego usta czule stłumiły okrzyk, który
wyrwał się z jej ust.
Jej biodra przyjęły go, chłonąc stary jak wieczność rytm,
pełen prymitywnej magii i niepohamowanej rozkoszy, a ona
sama wiedziała tylko jedno - że cała pragnie oddać się
mężczyźnie, którego pokochała sercem i duszą. Przywarła do
jego mocnych ramion, gdy on między pocałunkami szeptał jej
imię. Nagle krzyknął w najwyższej rozkoszy, wzdrygnąwszy
się z ulgą i z całej siły przytulił ją do siebie w poczuciu
całkowitej jedności, tak jakby razem z jej ciałem, obejmował
w posiadanie jej serce.
Sandy leżała w uniesieniu, cała porwana rozkoszą. Leżeli
jeszcze przez chwilę spleceni w uścisku, a potem Gabe,
trzymając ją cały czas w objęciach, ześliznął się z niej i ułożył
obok jej boku. Odgarnął jej z policzka wilgotne, złote loki. -
Sandy - odezwał się z czułością - nie możesz teraz wracać do
domu. Czy jesteś pewna, że tego właśnie pragnęłaś?
- Całkowicie. - Uśmiechnęła się do niego i pogłaskała po
policzku, a on pocałował ją w czoło. - A ty dobrze wiedziałeś,
jak to się skończy, kiedy wyszedłeś z łazienki przepasany tym
czerwonym ręcznikiem.
- Nie, wcale nie wiedziałem. - Roześmiał się czule. -
Przysięgam. Chciałem cię tylko spytać, co zrobimy z kolacją.
- I nie przypuszczałeś, jakie wrażenie wywrze na mnie
twój widok? - Nie.
- A gdybyśmy byli u mnie w domu i ja wyszłabym do
ciebie tylko w samym ręczniku, to też wymieniałbyś ze mną
uwagi na temat kartofli i sałatki?
- Nie, o niczym nie chciałbym wymieniać z tobą uwag,
chciałbym zrobić dokładnie to, co właśnie zrobiłem -
powiedział rozbawiony, ale za chwilę spoważniał. - Sandy,
dobrze nam razem.
- Strasznie jesteś z siebie zadowolony! - uśmiechnęła się.
- Nie, mówię zupełnie serio, dobrze nam się razem
pracuje w szkółce, przyjaźnimy się. Dobrze jest się z tobą
kochać i z tobą przyjaźnić.
Brzmiało
to rzeczywiście niesłychanie poważnie.
Czubkami palców pogłaskała go po ramieniu, zastanawiając
się, jak głębokie są jego uczucia. Podniósł głowę i spojrzał jej
w oczy.
- Myślałem, że byliście kochankami, ty i senator.
Potrząsnęła przecząco głową.
- Mówiłam ci, że jestem bardzo staromodna, pamiętasz?
- Dzisiaj nie byłaś staromodna.
Ujrzała pytanie w jego oczach i powiedziała miękko:
- Ja też uważam, że było nam dobrze razem.
Otoczył ramieniem jej talię i zaczął całować delikatnie jej
usta. Serce biło jej szybko, cała promieniowała szczęściem,
zachwycona doznaniami, jakie odkryła z nim i dzięki niemu.
Nagle poderwała się. - Gabe, zupełnie zapomniałam! Przecież
ty nic dzisiaj nie jadłeś! Musisz być potwornie głośny.
- Jestem głodny - przytaknął chrapliwie i podniósł się
trochę, zamykając w dłoni szczyt jej piersi.
- Naprawdę nie masz ochoty czegoś zjeść?
Słowa sprawiały jej wysiłek, patrzyła w dół na jego
opalone, palce. Wydawały się zupełnie ciemne na tle jej
jasnej, złotawej skóry.
- Ciii, właśnie robię to, na co mam ochotę.
Przytuliła się do niego bliżej, a jej palce zaczęły błądzić
po jego biodrze.
- Ja też. Ale strasznie zeszczuplejesz, jeśli nie będziesz
nic jeść.
- Ach, do tego zmierzasz. Zaraz mi powiesz, że jestem
chudy.
- Skóra i kości. Ale najmilsze kości, jakie kiedykolwiek
widziałam.
- A ty jesteś najmilszą, najdelikatniejszą kobietą z
wielkim sercem, właśnie taką, jaka potrzebna jest tej rodzinie.
Sandy roześmiała się serdecznie, myśląc o Dodo i
Pookumsie.
- Hej, w brzuszku burczy ci z głodu.
Jęknął urażony.
- To nie brzuszek, to mój żołądek. Traktujesz mnie
zupełnie jak dziecko. Teraz, jak o tym wspomniałaś, poczułem
się rzeczywiście odrobinkę głodny.
- Mamy tu steki i sałatkę.
- Uhm.
Przekoziołkowała przez niego i wstała z łóżka, rozglądając
się za swoim ubraniem. Przypomniała sobie, że zostało w
drugim pokoju.
- Sandy.
Jego zduszony, chrapliwy głos poruszał każdy nerw jej
ciała. Leżał na łóżku na boku, obserwując ją uważnie, jego
błękitne oczy pociemniały tajemniczo. Powoli wyprostował
się i podniósł. Serce jej zabiło, a potem zaczęło walić w
dzikim, przyspieszonym rytmie. Gabe był taki przystojny,
opalony i zgrabny. Taki męski. Kuszący i mocny.
Nie czuła, że wraca do niego, ale nagle znalazła się znów
w jego ramionach. Zlekceważona kolacja została odłożona
drugi raz tej nocy.
W następny poniedziałek wieczorem, gdy tylko weszli do
mieszkania, Gabe przytulił ją do siebie, a gdy już udało mu się
od niej oderwać, zauważył ze smutkiem: - Muszę wziąć
prysznic, bo w przeciwnym razie pobrudzę cię całą. - W jego
głosie pojawiły się znajome, chrapliwe dźwięki. - A tak
pięknie wyglądasz. Lubię cię w zielonym, bo podkreśla kolor
twych oczu.
- Ale tym razem nie wychodź w samym ręczniku, chyba
że znowu chcesz zjeść kolację dopiero po północy.
Uśmiechnął się rozbawiony i pogładził ją figlarnie po
biodrze.
- Kto troszczy się o jedzenie?
Zmarszczyła nos w odpowiedzi, poszła do kuchni i umyła
ręce. Postawiła wodę na gaz i zaczęła przygotowywać sałatę.
Usłyszała za plecami jakiś hałas, odwróciła się i zobaczyła
stojącego w drzwiach Gabe'a. Stał tylko w dżinsach, bez
koszuli i bez butów.
- Jak miło jest móc patrzeć na ciebie - powiedział, a jego
oczy błyszczały jawnym pożądaniem. Powietrze przeszył
melodyjny dźwięk dzwonka do drzwi.
- Mamy jakiegoś nieproszonego gościa. - Gabe zaklął
cichutko.
Podniósł z podłogi błękitną koszulę, która zsunęła się z
krzesła, włożył inną, czystą i zapiął ją porządnie, a potem
poszedł otworzyć drzwi. Sandy poszła za nim i stanęła w
otwartych drzwiach kuchni.
Jakiś mężczyzna wszedł do środka, a Sandy od razu
wiedziała, kim on jest.
Rozdział 7
Mężczyzna, który wszedł do mieszkania Gabe'a, był
dokładną - tylko trochę starszą i cięższą - kopią jego samego.
Miał takie same błękitne oczy ocienione gęstymi rzęsami i
takie same krótkie brązowe włosy, tyle tylko że poprzetykane
srebrnymi nitkami. Obaj byli przystojni, ale Gabe był wyższy,
szczuplejszy i nieco szerszy, w ramionach.
- Synu, musiałem się z tobą dziś koniecznie zobaczyć.
Dzwoniłem cały dzień, ale bez skutku.
- Przepraszam, że do ciebie nie oddzwoniłem. Raz
próbowałem, ale było zajęte, a potem wyleciało mi to z głowy.
Proszę wejdź i poznaj Sandy.
- Ach, nie jesteś sam! - zauważył pan London i spojrzał
niechętnie na Sandy.
- Sandy, chciałbym, żebyś poznała mojego ojca, Chana
Londona. Tato, to jest Sandy Smith. Skinął jej głową wyraźnie
niechętnie.
- Przepraszam cię, Gabe, że przerywam ci spotkanie, ale
mam naprawdę ważny problem.
Sandy włożyła swoje rzeczy do torebki i podeszła do
drzwi. - Zobaczymy się jutro, Gabe. Możesz... Otoczył ręką jej
talię.
- Zaczekaj chwilę. Tato, nie mam przed Sandy tajemnic.
Jesteśmy bardzo bliskimi przyjaciółmi. Nagle Sandy
uświadomiła sobie napięcie, jakie utrzymywało się pomiędzy
tymi dwoma mężczyznami.
I poczuła jednocześnie, jak Gabe zaciska palce na jej talii,
przytrzymując ją mocno przy sobie. Chan London przyglądał
się jej lodowatym wzrokiem, zaciskając ze złością wargi.
- Gabe... - zaczął.
- Chciałbym, żebyś została. Przecież mieliśmy jeść zaraz
kolację - powiedział do niej Gabe, po czym zwrócił się do
ojca: - Proszę, usiądź.
- Poczekam w kuchni. - Sandy wybiegła z pokoju,
szczęśliwa, że Gabe pozwolił jej odejść. Kuchnia była
stanowczo za mała, żeby nie słyszeć z niej tego, co działo się
w saloniku, mimo że Chan
London specjalnie zniżył głos.
- Potrzebuję cię u mnie w biurze.
- Chyba już dawno to przedysku...
- Poczekaj chwilę. Daj mi powiedzieć do końca. Jestem
właśnie po okresowych badaniach lekarskich. Mam strasznie
wysokie ciśnienie. Doktor Kinnerman poradził mi, żebym się
na jakiś miesiąc - dwa wycofał z pracy. Muszę trochę zwolnić
tempo.
- Tato, bardzo mi przykro, naprawdę.
- Nie przyszedłem do ciebie po współczucie. Chciałbym,
żebyś do mnie na jakiś czas wrócił. Przejął firmę, a ja
pojechałbym wtedy z twoją matką w podróż po Europie, o
czym zawsze marzyła.
- Czy myślałeś o przejściu na emeryturę?
- To słowo ma dla mnie dokładnie taki sam urok, jak i dla
ciebie - prychnął zniecierpliwiony. Nie chcę ani wycofywać
się na stałe, ani zwalniać tempa, ani z czegokolwiek
rezygnować. I, do cholery, jestem na to za młody. To tylko
chwilowy odpoczynek.
- Przekaż wszystko Jeanie, tato.
- Twoja siostra jest dobrą księgową, ale nie jest
menedżerem. A ja potrzebuję menedżera. Zapadła cisza i
Sandy wstrzymała oddech. Martwiła się o Gabe'a, ponieważ
wiedziała, co za chwilę nastąpi.
- Wróć do firmy na najbliższe trzy miesiące - prosił Chan.
- Tylko ty jeden potrafisz poprowadzić ten interes tak, jak
chciałbym, by nim kierowano.
- Wiesz, ile mam pracy w mojej szkółce. Nie mogę jej
zostawić.
Sandy zamknęła oczy. Przerażał ją ból, który usłyszała w
głosie Gabe'a. Dlaczego upierał się, żeby tu została? Nie
chciała być świadkiem tego wszystkiego. Zaczęła siekać
cebulę.
- Gabe, jesteś moją jedyną nadzieją - Chan odrobinę
podniósł teraz głos. - Nie chcę stracić firmy. Przez te
wszystkie lata harowałem na jej rozwój. Wszystko, o co cię
proszę, to tylko trzy miesiące.
- To sezonowa praca. A teraz mam pełnię sezonu.
- Proszę, nie podejmuj decyzji dzisiaj. Wiem, że to jest
dla ciebie wstrząs.
- Tato...
- Nic nie mów, do cholery. Przynajmniej to mógłbyś dla
mnie zrobić: spokojnie zastanowić się nad wszystkim.
Porozmawiaj z doktorem Kinnermanem, jeśli mi nic wierzysz.
- Wierzę ci i jest mi bardzo przykro.
Sandy cierpiała razem z Gabe'em. Zmęczenie w jego
głosie było wręcz namacalne.
- Co to za dziewczyna? - spytał Chan.
- Przedstawiłem was sobie, Sandy Smith.
- Gdzie ona mieszka?
- W Domu Złotej Jesieni w Casa Grande. Zarządza całą tą
posiadłością.
- Gabe, zrób to dla mnie. Potrzebuję cię.
- Przecież wiesz, że mógłbyś kogoś wynająć. A najlepiej
daj szansę Jeanie.
- Nie poradzi sobie. Zmarnowała rachunek McMahana.
- To się mogło zdarzyć każdemu. Pytałeś ją w ogóle o to?
- Jeśli myślisz o tym, o czym teraz mówimy, to zapytam
ją. Całe serce włożyłem w tę pracę. Nie proszę cię o nic
wielkiego, tylko o trzy miesiące z twojego życia. Wynagrodzę
ci to.
- Ale przez te kilka miesięcy stracę własną firmę -
zauważył Gabe cicho.
- Przecież dopiero zacząłeś. Pomogę ci zacząć wszystko
od nowa, jeśli rzeczywiście ją stracisz. Pragnąc znaleźć się
wiele mil stąd, Sandy mieszała na patelni cebulę i pokrojone w
plastry grzyby smażąc je na złotym, roztopionym maśle.
- Spotkajmy się na kolacji jutro wieczorem, tylko ty i ja,
Gabe, i przedyskutujemy wszystkie za i przeciw.
- Pracuję do późna. Mówiąc szczerze, codziennie kończę
pracę piekielnie późno.
- Właśnie dlatego potrzebuję tylko ciebie. Pracujesz do
upadłego, tak samo jak ja. Mógłbym wynająć kogoś, kto
nieźle zna się na rzeczy, ale nikt nic będzie chciał poświęcić
się temu bez reszty. Tylko ty tak potrafisz.
- Daj mi chociaż kilka dni, przemyślę to i zadzwonię do
ciebie.
- Rzuć to wszystko i przyjdź do mnie. Jak będziesz chciał
odejść, kupię ci następną szkółkę i inny ogród. Dam ci ekstra
premię, będziesz mógł wydać wszystko, jak chcesz.
- Przecież wiesz, że to nie chodzi tylko o pieniądze.
Staram się wyrobić sobie nazwisko, zdobyć zaufanie klientów,
zdobyć własnych klientów, którzy będą chcieli zaopatrywać
się tylko u mnie. Tego nie można odkupić.
- Dlatego właśnie zależy mi na tobie. - Chan już prawie
krzyczał. - Ty poświęciłeś, ile? - osiemnaście miesięcy życia
swojej szkółce! Ja włożyłem w moją firmę trzydzieści dwa
lata. Trzydzieści dwa lata! Oczywiście cokolwiek
postanowisz, pogodzę się z twoją decyzją, ale proszę cię -
pomóż mi teraz, daj mi szansę, bym mógł stanąć na nogi i
wrócić do zdrowia.
- Mam za sobą naprawdę długi dzień, a nie jadłem ani
śniadania, ani lunchu, ani kolacji. Czy przyłączysz się do nas i
zjesz coś z nami?
- Nie. Zapracowujesz się na śmierć, zarabiasz za to
grosze, czy to nie idiotyczne przedsięwzięcie?
- Naprawdę dawno temu przedyskutowaliśmy już to
wszystko - zauważył Gabe spokojnie.
- Przepraszam, rzeczywiście jestem tak wyprowadzony z
równowagi, że już sam nie wiem, co mówię. Synu, przemyśl
to dokładnie, bardzo cię proszę.
- Dobrze, przemyślę i zadzwonię do ciebie. Nic przejmuj
się tak bardzo, bo może ci to tylko zaszkodzić, a firmie i tak
nic się nie stanie, nawet jeśli spuścisz ją na te parę miesięcy z
oka.
Chan London podniósł się i zajrzał do kuchni.
- Cieszę się, że panią poznałem, panno Smith.
Przepraszam, że wam przeszkodziłem, ale naprawdę jestem w
przymusowej sytuacji.
- Mnie również miło było pana poznać - powiedziała.
Gabe odprowadził ojca do drzwi. Podali sobie ręce i
rozmawiali jeszcze przez chwilę. Sandy nie słyszała o czym,
ponieważ specjalnie odkręciła wodę.
Po kilku minutach w kuchni pojawił się Gabe, objął ją w
talii od tyłu, i zakręcił kran.
- Przepraszam, Sandy.
- Nic się nie stało, ale powinieneś pozwolić mi wyjść,
czulibyście się wtedy swobodniej.
- Ależ w niczym nie przeszkodziłaś mojemu tacie ani
przed niczym go nie powstrzymałaś. Jego przedsiębiorstwo
jest w doskonałej kondycji i myślę, że mógłby spokojnie
wycofać się nawet na sześć miesięcy i nic by się nie stało.
- Jesteś pewien, że nic cię tam nie ciągnie?
- Kocham moją szkółkę i mój ogród. To ciężka praca, ale
ja lubię pracować na powietrzu, lubię patrzeć na drzewa i
kwiaty, lubię mieć do czynienia z ludźmi. - Wziął salaterkę i
przełożył do niej zawartość sitka. - Nie możesz sobie nawet
wyobrazić, jak mnie męczyło to siedzenie nad księgami w
biurze i to ciągłe wpatrywanie się w liczby...
- Nie muszę sobie tego wcale wyobrażać. Ja też tego nie
lubię.
- No tak, ty też jesteś księgową w Casa Grande. Muszę
mu ciebie zarekomendować, na pewno cię wynajmie.
Uśmiechnęła się i on też leciutko uśmiechnął się w
odpowiedzi. Wyglądał na przybitego, więc Sandy odstawiła na
stół talerze ze spaghetti i mocno go objęła.
Jedną ręką czule pogłaskał ją po włosach, a drugą przytulił
bliżej do siebie. - Przepraszam cię, że musiałaś w tym
uczestniczyć.
- Ach, ja też mam różne problemy w mojej rodzinie.
Odsunął się trochę i spytał ją zaintrygowany. - Też masz
problemy? Z twoim ojczymem? Potrząsnęła przecząco głową.
- Nie, z babcią. To matka mojej mamy, jest
przyzwyczajona do tego, że cały świat powinien kręcić się
wokół niej. Jeśli tak się nie dzieje, no to wtedy zaczynają się
problemy. Derek, mój ojczym, zupełnie nie potrafi się z nią
porozumieć.
Gabe roześmiał się i dotknął delikatnie jej brody.
- Ach, rozkosze życia rodzinnego! Zapomnijmy o tym
przez chwilę. Mój żołądek zaraz się zbuntuje, jeśli go czymś
nie napełnię.
Po paru minutach na stole pojawiło się rozkosznie
pachnące spaghetti, krucha zielona sałata i kromki
posmarowanego masłem chleba.
Dzwonek do drzwi zadzwonił znowu i Gabe, słysząc go,
jęknął:
- Jeśli to tacie przyszły do głowy jakieś nowe argumenty,
to chyba grozi mi niestrawność! Zaraz wrócę, Sandy.
Otworzył drzwi i wpuścił do środka Pete'a z Pookumsem
w ramionach. Spojrzenie Pete'a błyskawicznie powędrowało
ku Sandy, położył na ziemi kota, a Pookums jednym susem
wskoczył za sofę.
- Cześć. Przepraszam, że wam przeszkadzam, ale Dodo
nocuje dziś u cioci Willi; prosiła mnie, żebym zajął się
Pookumsem, a ja nie mogę, więc przyniosłem go tutaj. Oho,
jak tu cudownie coś pachnie.
- Proszę bardzo, możesz zjeść z nami, a potem wracaj do
swoich spraw!
Nie zbity wcale z tropu takim powitaniem, Pete wkroczył
do pokoju, uśmiechnięty od ucha do ucha. Nalał sobie od razu
szklaneczkę mleka, złapał w pośpiechu podany przez Sandy
talerz ze spaghetti polanym sosem i zaczął jeść, przymykając
oczy i mrucząc z zadowolenia.
- Hm, ależ to pyszne. Sandy, umiesz gotować...
- Gabe mi pomógł.
- Ktokolwiek to zrobił, jest wyśmienite. Gabe, ojciec cię
szukał.
- Wiem, chce, żebym wrócił do niego i popracował parę
miesięcy, a wtedy oboje z mamą będą mogli wybrać się na
dłuższe wakacje. Doktor Kinnerman stwierdził, że jego
ciśnienie jest niepokojąco wysokie.
- Nie bujaj, Gabe. Nie dziwi mnie jego ciśnienie, ale twój
ewentualny powrót. Na serio, wracasz do ojca?
- Obiecałem mu, że o tym pomyślę.
- Ho, ho, musiał ci obiecać coś zupełnie ekstra, żeby cię
do tego nakłonić! Słuchaj, stary, jak wyszedłeś, udało mi się
sprzedać to drzewo.
- Niech to diabli! Naprawdę?
- Co w tym takiego niezwykłego, czy to jakieś
nadzwyczajne drzewo? - spytała Sandy.
- To klon japoński, ma sześćdziesiąt lat i kosztuje prawic
trzy tysiące dolarów!
- Och, to rzeczywiście niezwykłe! Strasznie drogie
drzewo!
- Będę mógł częściej obniżać ceny dla ciebie - zauważył
Gabe i dodał: - To cudowna wiadomość, Pete, dostaniesz ode
mnie dodatkową premię za tę transakcję.
Pete roześmiał się, zadowolony z siebie i w atmosferze
wzajemnej sympatii kolacja upłynęła zupełnie . spokojnie.
Sandy odkryła, że w towarzystwie brata zachowuje się
normalnie i wręcz miło. We troję szybko sprzątnęli kuchnię, a
potem usiedli razem i rozmawiali; Sandy siedziała na sofie
obok Gabe'a z Pookumsem na kolanach. W pewnym
momencie dotknęła ramienia Gabe'a i powiedziała:
- Powinnam już wracać do domu.
- Zawiozę cię. - Pete zerwał się ochoczo.
Gabe roześmiał się i zdjął jego rękę z ramienia Sandy.
- Nie, nie, kowboju, to ja się z nią umówiłem i ona jest u
mnie. - Schylił się i wziął z kolan Sandy Pookumsa, który
protestował, miaucząc niechętnie. - Weź swego przyjaciela do
szklarni albo do ogrodu. Może polować na myszy do samego
rana.
- Wstaw się, Pookums, do Sandy - próbował ociągać się
Pete, śmiejąc się do niej szeroko.
- Pete, zmykaj, braciszku.
- Dobrze, dobrze, już idę. Kolacja była znakomita. Do
zobaczenia, do jutra. - Odwrócił się do Sandy.
- Pocałujesz mnie na dobranoc? - Powiedziałem: zmykaj!
Pete wziął Pookumsa na ręce i wyszedł. Gabe zamknął za
nim drzwi, wyłączył światło i odwrócił się do Sandy, patrząc
na nią z wyrazem ulgi i rozbawienia jednocześnie.
Uśmiechnęła się i podeszła wolno do niego, wyjmując
spinki z włosów i pozwalając im opaść kaskadą na plecy.
- Myślałem, że już nigdy sobie nie pójdzie.
Następny wieczór Sandy spędziła u babci, u której
nocowała, ale na kolejne popołudnie znów umówiła się z
Gabe'em. Przez szkółkę i ogród przewijało się jak zwykle o tej
porze roku bardzo dużo klientów i Gabe nie mógł zamknąć
interesu aż do dziesiątej. Sandy czekała na niego w biurze,
przy kasie. Gdy po skończeniu pracy przyszedł tam wreszcie,
wykończony opadł na krzesło. Zanotował coś na kartce,
zamknął oczy i podrapał się po czole.
- Przepraszam cię, że tak się wszystko opóźnia. Dziękuję
ci, że tyle mi pomogłaś. - Zerknął na nią.
- Nie musisz tego robić, wiesz o tym.
- Wiem. - Podeszła do niego i objęła go.
- Ach, jak dobrze - westchnął.
- Czy twój tata odzywał się dziś do ciebie? - Poczuta, jak
cały zesztywniał.
- Namawiał mnie, żebym w ogóle do niego wrócił.
- Rozmawiałeś o tym wszystkim z twoją siostrą?
- Jeszcze nie.
- Powinieneś się dowiedzieć, jaki jest jej punkt widzenia
na tę całą kwestię.
Nic jej nie odpowiedział, więc pomyślała sobie, że albo
nie chce o tym myśleć, albo nie chce o tym mówić, i nie
drążyła dalej tematu.
- Słyszałem, że obchodzisz urodziny w tę sobotę -
odezwał się po chwili milczenia.
- Jak się o tym dowiedziałeś? - Wyprostowała się, by móc
mu spojrzeć w oczy. - Już wiem. To Dodo. Była akurat u
mnie, kiedy dostałam paczkę od przyjaciół.
- To wyjątkowy dzień. Zrobię sobie wolne i pójdziemy na
kolację.
- To wspaniały pomysł.
- Gabe... - Pete wsunął głowę przez drzwi. - Zjawił się
jeszcze jeden klient, ale chce rozmawiać wyłącznie z tobą.
Skończyłem właśnie przesadzać petunie do nowych doniczek,
kiedy nadjechał. Powiedziałem mu, że już zamknęliśmy, ale
zaczął mi tłumaczyć, że ma jakieś poważne kłopoty ze swoimi
czerwonymi dębami. Nazywa się Tattersoil.
- Już do niego idę. Zaczekaj tu, Sandy, kochanie.
Gdy tylko Gabe wyszedł do pana Tattersoila, do biura
wtargnął Pete.
- Powiedz mi, co jest w nim takiego, czego nie ma we
mnie?
- Jest delikatny.
- Jesteś pewna, że nie zauroczyły cię raczej jego ciemne,
falujące włosy?
- Może też - zgodziła się dyplomatycznie.
- Tak właśnie myślę. Zapewne na ten urok składają się
jeszcze jego rzęsy...
- Oczywiście, możliwe, no i ten jego zmysłowy glos... -
rozmarzyła się.
- Mógłbym ufarbować włosy.
- Nie bądź śmieszny. To przecież nic zmieni twojej
osobowości.
- Ale moje włosy ci się nie podobają?
- Czy chcesz, żebym powiedziała ci prawdę?
- Chyba nie.
- Czy nie musisz przesadzać przypadkiem sadzonek
petunii?
- Zaraz będę to robić. Nie zmarnieją przez minutę. Wiesz,
ja nigdy przedtem nie miałem żadnych trudności w stosunkach
z kobietami.
- To prawdziwy szczęściarz z ciebie.
- Kiedy zrozumiesz, że wy dwoje wcale się nie kochacie?
Połowę swojego czasu spędzasz ze swoją babcią, a on trzy
czwarte swego życia przeznacza na pracę.
- Jesteśmy ludźmi zajętymi.
- Tak, tak, Sandy, tak, tak. Powiedz mi, co najbardziej
lubisz jeść?
- Szynkę, ale to nie powinno wcale cię obchodzić.
- Jaką szynkę? Gotowaną, pieczoną czy może
konserwowaną?
- Nie chcę być obrzucana kolejnymi prezentami, tym
razem na przykład paczkami z mięsem. Wyślij raczej swoje
paczki żywnościowe na adres Czerwonego Krzyża.
- Ach, nie złość się. Po prostu chciałem lepiej cię poznać.
- Pete, my nigdy nie poznamy się lepiej, nie miej złudzeń.
- Sandy, nie wiesz nawet, jak źle mnie traktujesz.
- I nie chcę wiedzieć. - Próbowała wyjść z biura, ale Pete
zagrodził jej drogę.
- Proszę, zostań tu. Przecież Gabe prosił cię o to.
- Nie miał pojęcia, jakiej ofiary wymagałoby to z mojej
strony. Odsunął się, robiąc jej przejście.
- Słyszę, że Gabe już wraca. Proszę cię, usiądź spokojnie,
bo wścieknie się na mnie jak rozsierdzony szerszeń.
Westchnęła poirytowana, ale usiadła. Pete oparł się
nonszalancko o futrynę drzwi i wpatrywał w nią natrętnie.
- Zobaczysz, Gabe cię tylko unieszczęśliwi. To fanatyk,
przekonasz się sama. Poza tym ma różne dziwaczne nawyki.
- Na przykład? - spytała z ironią.
- Na przykład nosi źle dobrane skarpetki.
- Mogę się przyzwyczaić do źle dobranych skarpetek -
odparła. - Jestem bardzo tolerancyjna.
- Zdarza mu się zasypiać w kinie.
- A to takie dziwaczne? Mnie też się to zdarza.
- Nie jest zwolennikiem jakichkolwiek stałych związków,
szczególnie zaś lekceważy sobie instytucję małżeństwa. Znasz
jego poglądy na małżeństwo?
- To sprawa między mną a Gabe'em - odpowiedziała
chłodno, choć słowa Pete'a mocno ją ubodły.
- Przysiągł sobie, że nigdy się nie ożeni. A zawrócił w
głowic tylu dziewczynom, że nie umiałbym nawet wyliczyć ci
wszystkich ich imion. Było ich tak wiele, naprawdę całe
mnóstwo.
- Nie mów tak! Nie chcę tego słyszeć!
- Nie wierzysz mi, prawda? Spytaj się Dodo. A może
jeszcze lepiej spytaj się go sama o Yvette, Madeline, Carol,
Nolę...
- Ani mi się śni. Jego przeszłość to jego sprawa.
- Ha! Przestraszyłaś się tego, co mógłby ci powiedzieć!
- Jeśli te wszystkie kobiety rzeczywiście tak go lubiły, to
na pewno nie jest żadnym dziwakiem. Posłuchaj, Pete, jestem
dla ciebie za stara. Bardzo lubię twego brata. Jesteś
przystojnym mężczyzną...
- Och, Sandy!
- ... i z łatwością znajdziesz sobie wiele cudownych
dziewcząt, które będą zachwycone, mogąc umówić się z tobą
na randkę. Nie wydaje mi się, żeby Gabe się tu spieszył, więc
pozwól mi odejść.
- Boisz się mnie?
- Nie - odpowiedział za nią Gabe, który właśnie pojawił
się za jego plecami. Złapał Pete'a za koszulkę i wystawił go za
drzwi. - Ruszaj stąd, kowboju. Zamykamy już.
- Mój szczęśliwy starszy brat! Szczęśliwy stary dziwak!
Kompletnie pomylony!
Gabe zrobił krok w jego kierunku i Pete rzucił się do
ucieczki, wyskakując z biura jak z procy.
- Strasznie cię wymęczył?
- Nie bardziej niż zwykle - odpowiedziała zrezygnowana,
ale niektóre wypowiedziane przez Pete'a słowa głęboko
zapadły jej w pamięć.
Przytulił ją i ściszył głos.
- Może nie w pełni go jeszcze przekonaliśmy?
- Może. - Czuła, że zaczyna brakować jej tchu, ale nic
dbała o to. Schylił głowę, pragnąc pocałować jej szyję i
wyszeptał cichutko:
- Czy on zagląda przez okno?
Odwróciła się lekko, by spojrzeć na szybę. - Tak, patrzy
na nas - odpowiedziała szeptem - ale to wcale nie znaczy, że
musisz mnie...
- Tak sądzisz? - Pocałował jej policzek, a potem
koniuszek ust.
- Zarzuć mi ręce na szyję, Sandy, żebyśmy wyglądali
przekonująco.
- Tak, proszę pana, już.
Jego pocałunki zburzyły normalny tok jej myśli.
Zapomniała o przestrogach Pete'a i o całym bożym świecie, aż
Gabe nie przestał.
- Wyjdźmy już stąd. Chodźmy do domu.
- Myślałam, że nigdy tego nie powiesz.
Uśmiechnął się do niej czule i wyłączył światło. Na
dworze usłyszeli szczęk potrąconych doniczek, czyjeś szybkie
kroki i odłgos zapuszczanego silnika samochodu.
- Pete nigdy dotąd nie zachowywał się jak wariat -
zauważył, zamykając drzwi. - Oczywiście, wiem dobrze, co
go do tego doprowadziło. Ale przykro mi bardzo, że taki jest
dla ciebie dokuczliwy.
- Ach, jakoś to przeżyję. - Mimo woli myślała o tym, co
Pete powiedział o kobietach w życiu Gabe'a. Czyżby
rzeczywiście była tylko kolejną ofiarą w długim szeregu jego
miłosnych podbojów? Kąciki jej ust wygięły się boleśnie w
dół.
- Wiele bym dał, by wiedzieć, o czym pomyślałaś? -
Przytulił ją do swego boku.
- Tylko o tym, co Pete mi powiedział.
- Co takiego?
- Że jesteś dziwakiem. Że jesteś pomylony, bo nosisz nie
dobrane skarpetki. Gabe zachichotał, wyraźnie rozbawiony.
- Rzeczywiście, nie rozróżniam kolorów.
- Nie rozróżniasz czerwonego i zielonego światła?
- Ale wiem, kiedy mogę jechać, a kiedy mam się
zatrzymać - przekomarzał się z nią.
- Doprawdy, na pewno wiesz? - spytała nieoczekiwanie
poważnie. Objął ją mocniej i znowu zaczął całować.
- Tym razem koniecznie musimy już iść - zauważył w
końcu z rosnącą niecierpliwością.
Następnego dnia Sandy spędziła noc u babci i nie
rozmawiała w ogóle z Gabe'em. Gdy podjechała pod biuro
Ogrodu i Szkółki Londona, zobaczyła stojący na żwirowym
podjeździe samochód. Zastanawiała się, czy to możliwe, żeby
jakiś klient załatwiał coś u Gabe'a o tak późnej porze. Gdy
podeszła do drzwi, zatrzymała się zdezorientowana, słysząc
dobiegające ze środka podniesione głosy.
Nagle drzwi otwarły się gwałtownie i wynurzył się z nich
Pete. Za nim Sandy rozpoznała szerokie ramiona Chana
Londona.
- Sandy! - powitał ją Pete, z hukiem zatrzaskując za sobą
drzwi.
- Przyszłam na randkę z Gabe'em - oświadczyła
stanowczo Sandy.
- Może się z nim spotkasz, a może nic. Gdyby nic
sprawiało ci przyjemności obserwowanie rodzinnej kłótni, to
może pozwoliłabyś mi się zaprosić na lody? Odwiózłbym cię
tu z powrotem. Może tymczasem burza przeminie.
- Bardzo dziękuję, ale nie. Zaczekam tu. Taki piękny
wieczór.
Usiadła na kutej z żelaza, ozdobnej ławeczce. Gdy Pete
zajął miejsce obok niej, zadrżała i odsunęła się dalej.
- Wydawało mi się, że wybierałeś się do domu.
- Zobaczysz, Sandy, on zrobi tak, jak życzy sobie tata i
nigdy go nie zobaczysz. Szkółka i ogród to prawdziwa zabawa
w porównaniu z prowadzeniem poważnej firmy. Tata
rozbudował ją tak bardzo, że teraz sam ledwie jest w stanie
sobie z nią poradzić.
- Nie zdobyłeś sobie mojej przyjaźni, Pete.
- Myślę, że wolałabyś o tym wszystkim wiedzieć w porę.
Masz najbardziej na świecie urocze...
- Pete, czy chcesz, żebym zamknęła się w samochodzie,
zanim Gabe stąd nie wyjdzie?
- Nie, nic już nie powiem.
Po chwili uspokoiła się trochę. Noc była naprawdę piękna.
Księżyc w pełni rozświetlał ciemnogranatowe niebo, którego
zachodni skraj aż po horyzont zdobiły liczne małe, białe,
pierzaste chmurki. Gwiazdy świeciły jasno, zawieszone
wysoko na nieboskłonie, a zamierający powoli ruch pozwalał
delektować się cichą muzyką świerszczy. Noc była gorąca i
słodka i Sandy pragnęła z całej duszy znaleźć się już w
ramionach Gabe'a.
- No, skończyli wreszcie - odezwał się Pete.
Chan London pojawił się w drzwiach, za nim widać było
Gabe'a.
- To co, lunch w poniedziałek w południe?
- Dobrze, ale nie obiecuję, że będę zbyt długo, tato. Niech
Jeanie przyłączy się do nas.
- Poproszę ją... - Chan London zauważył Sandy i Pete'a,
gdy podnosili się z ławki. - Dobry wieczór, panno Smith.
Jesteś tu jeszcze, Pete?
- Tak, ojcze, rozmawialiśmy sobie z Sandy.
- Dobry wieczór, panie London.
Skinął im głową i ruszył w stronę samochodu. Pete chciał
jeszcze coś do nich powiedzieć, ale zrezygnował i wsiadł do
swojego wozu, zatrzaskując energicznie drzwi.
- Wytrwałość jest chyba jego mocną stroną - zauważyła,
patrząc za nim, Sandy, gdy Gabe obejmował ją ramieniem.
- Myślałem, że nigdy już nie zostaniemy sami -
powiedział Gabe i zaczął ją całować.
W sobotę Sandy zjawiła się w biurze Szkółki i Ogrodu
Londona wcześnie rano. Pomaszerowała prosto do pokoju
Gabe'a i zatrzymała się dopiero przed jego biurkiem.
Rozmawiał właśnie przez telefon.
Na jej widok drgnął zaskoczony. Nie mogła się doczekać,
aż skończy. Po chwili odłożył słuchawkę i pochylił się ku niej
przez ladę.
- Wszystkiego najlepszego w dniu urodzin, Sandy.
Powiedz mi, co się takiego stało?
Rozdział 8
Kiedy uśmiechał się do niej, poczuł drżenie serca.
Wiedział, że coś ja rozgniewało, ale jak zawsze patrzył na nią
z przyjemnością.
- Powiedziałeś mu o moich urodzinach.
- Domyślam się, że chodzi ci o Pete'a. - Wpatrywał się w
jej złociste włosy, myśląc o tym, jak łagodnie opadały na jego
szerokie ramiona, kiedy pochylała się nad nim.
- Czy ty mnie słuchasz?
- Oczywiście.
- Nie śmiej się ze mnie, Gabe London.
- Co on takiego zrobił?
- Jestem zarzucona różowymi balonami. Nie widać zza
nich mojego domu.
- Chcesz, żebym poszedł je poprzekłuwać?
- To nie jest zabawne, łaskawy panie.
- Dobrze, dobrze. Przykro mi, że zagubiłaś się wśród
różowych baloników. Damy je właścicielowi sklepu
spożywczego, żeby rozdał swym klientom. Nie ma sensu
wściekać się z powodu kilku balonów.
- Kilku!
Żeby nie wybuchnąć śmiechem, spróbował policzyć
paczki z nasionami rzodkiewki na półce za jej plecami.
- To nie wszystko. Myślisz, że przyszłabym tu z powodu
tych kilkuset balonów? Spojrzał na nią zdziwiony.
- Jest ich więcej?
- Podczas porannej gimnastyki otrzymałam śpiewający
telegram w wykonaniu muskularnego Tarzana przybranego
jedynie w listek figowy.
Gabe wtulił głowę w ramiona, próbując stłumić śmiech.
Przygryzł wargi, zaczerpnął powietrza i znów na nią spojrzał.
- Śmiejesz się.
Nie był w stanie odpowiedzieć. Usiłując zachować
powagę, wyszedł zza kontuaru, wziął ją za rękę i zaprowadził
do swego biura.
-
Było to cholernie dla mnie ambarasujące.
Pensjonariusze Casa Grande byli zaszokowani.
- Nie dziwię się.
- Pomóż mi, nie śmiej się.
Gabe mógł jedynie znowu zaczerpnąć powietrza, zacisnąć
wargi i milczeć. Bawił się jej włosami. Potrząsnęła głową i
złote loki wymknęły się z jego dłoni.
- Na frontowym trawniku pojawił się zespół, który
odegrał i odśpiewał „Sto lat" na moją cześć. Cała orkiestra, z
rogami i skrzypcami! Do tego na tablicy ogłoszeń dwie
przecznice stąd jest napisane: „Sandy Smith ma dwadzieścia
dziewięć lat", a litery mają chyba ze sześć stóp długości!
- Obawiam się, że prezent ode mnie będzie dla ciebie w
tej sytuacji przykrym rozczarowaniem - powiedział, starając
się za wszelką cenę nie wybuchnąć śmiechem. Patrzył na nią
oczarowany, rumieńce oburzenia na jej policzkach podkreślały
tylko zieleń oczu.
- Śmiejesz się ze mnie! Na Boga, naprawdę się ze mnie
śmiejesz!
- Podejdź tu, Sandy. Odskoczyła gwałtownie do tyłu.
- Nawet nie zdążyłam jeszcze opowiedzieć ci połowy.
Czy wiesz, która jest teraz godzina?
- Spojrzał na zegarek.
- Za dziesięć dwunasta.
- To dopiero ranek.
- Chodź, usiądź tu, Sandy, postaraj się trochę ochłonąć.
Ściszyła trochę głos, zupełnie wyczerpana. - Miałam
telefon z policji. Na znakach drogowych, latarniach, tablicach
z nazwami ulic pojawiły się napisy - coś w rodzaju nalepek -
na odcinku ode mnie aż do twojej szkółki. Na wszystkich
można przeczytać „Słodka Sandy Smith ma dwadzieścia
dziewięć lat!"
- Coś podobnego! Policja nic oczekuje chyba, że to ty je
usuniesz, prawda?
- Nie. Za takie wygłupy płaci się grzywnę, a ja
powiedziałam im, kto jest sprawcą.
- Myślę, że na nią zasłużył.
- Tak, zasłużył na nią. Ja nie histeryzuję. Jestem bardzo
spokojna, jeśli wziąć pod uwagę, co mnie spotkało.
- Balony, Tarzan, napisy, orkiestra... co za urodziny!
- Mało nie pękniesz ze śmiechu.
Podrapał się po głowie, nie będąc w stanic nic
odpowiedzieć ani nawet spojrzeć na nią.
- No, a co powiesz na to, że wszystkie miłorzęby są
różowe? Zabawne, prawda? Gabe wzdrygnął się, jakby
dotknął przewodu pod napięciem.
- Co chcesz przez to powiedzieć? Miłorzęby są różowe?
- Ogłuchłeś? Posłuchaj mnie. Przemalował je sprayem na
różowo, przyczepił do pni różowe serduszka i rozpiął między
nimi wielki transparent na całą długość frontowego trawnika z
napisem: „WSZYSTKIEGO NAJLEPSZEGO W DNIU
URODZI N SANDY ŻYCZY PETE".
- Cholera jasna.
- I gdzie się podziało twoje poczucie humoru? Jeszcze
przed chwilą bawiłeś się tak dobrze.
- To były niewinne żarty.
- Żarty! Chciałbyś, żeby cię pocałował śpiewający Tarzan
ubrany w listek figowy?
- W żadnym wypadku. Może da się to zmyć - powiedział
czując, jak ogarnia go wściekłość. - Znowu te przeklęte
miłorzęby i mój koszmarny brat. Może powinnaś zgodzić się
na randkę.
Zmrużyła oczy i gwałtownie ruszyła do wyjścia.
Przytrzymał ją szybko.
- Hej - powiedział, patrząc w jej roziskrzone, błyszczące
jak szmaragdy oczy. - Ja tylko żartowałem.
Spojrzała na niego uważnie.
- Sandy - powiedział tak łagodnie, jak tylko potrafił, i
przyciągnął ja do siebie - przepraszam cię za mojego
zwariowanego brata. Rzeczywiście, masz prawo gniewać się
na niego, ale nie gniewaj się na mnie z jego powodu. Gdybyś
nie była moja, prawdopodobnie postępowałbym tak samo po
wariacku jak Pete, żeby cię tylko zdobyć.
- Naprawdę?
- Na pewno. Przepraszam, ale nic o tym nie wiedziałem.
- On mnie doprowadza...
- Ciii - położył jej palec na ustach - pójdę tam i
poodcinam balony...
- Nie musisz. Pan Payton powiedział, że to zrobi, a
niektórzy mieszkańcy Casa Grande są gotowi mu pomóc.
- Czy Dodo widziała to wszystko?
- Tak. Uśmiechnęła się tylko i powiedziała, że Pete ma
źle w głowie. Mam nadzieję, że farba da się zmyć. Pan Payton
powiedział, że zmyłby ją wężem ogrodniczym, ale nie był
pewien, czy to nie zaszkodzi trawie.
- To może być barwnik używany zimą do nawożenia
trawników. Jeśli tak, to...
- Może zaszkodzić drzewom?
- Nie.
- A da się to zmyć?
- Nie.
- A kiedy to zniknie?
- Kiedy zostanie przyswojone, wchłonięte, po pewnym
czasie. Po kilku tygodniach.
- Nie chcę mieć różowych miłorzębów przez kilka
tygodni!
- Przykro mi, ale tym razem nie mam obowiązku ich
wymienić.
- Och!
- Nie irytuj się. Przyjdę obejrzeć je po południu. Uprzedź
tylko panią Fenster, żeby nie zaczaiła się na mnie z łopatą.
- I trzymaj Pete'a z dala ode mnie.
- Postaram się, ale nie wiem, czy mi się to uda. Z samego
rana wziął ciężarówkę i powiedział, że musi porozwozić
zamówiony towar.
- Ulokuję panią Fenster na ganku przed domem,
oczywiście razem z jej łopatą. Może ona zatrzyma twego
brata.
- Dobrze by mu to zrobiło, ale wziąwszy pod uwagę jego
szczęście, zapewne nigdy się nie spotkają. Co powiesz na
siódmą wieczór?
- Zapewne ucieknę z domu znacznie wcześniej.
- Nie uciekaj z domu, mam lepszy pomysł.
- Witaj, Ga... - Pete umilkł gwałtownie, gdy zobaczył, z
kim rozmawia jego brat. Gabe rzucił się za nim, ale Pete
ulotnił się błyskawicznie.
- Czy on naprawdę nie jest w stanie pojąć, że ja nigdy w
życiu nie umówię się z kimś, kto zawiesza nad moim domem
kilka setek różowych balonów? Jak on je w ogóle nadmuchał?
- Prawdopodobnie zna kogoś, kto ma cały zbiornik helu.
Swoją drogą, musiał na to wszystko wydać całe letnie zarobki.
- Nawet mi o tym nie mów.
- Spójrz na to z innej strony. Gdyby nie on, zapewne nic
bylibyśmy razem. Uśmiechnęła się.
- Masz rację, Gabe. I wiesz, przyszło mi coś do głowy.
Chodzi o moją babcię. Gdyby przyszła do Casa Grande i
zobaczyła, jak dobrze czuje się tu Dodo, może sama
zdecydowałaby się tutaj przeprowadzić.
- To zupełnie możliwe. Jestem pewna, że Dodo będzie
szczęśliwa, mogąc z nią o tym porozmawiać. Dodo potrafi być
zachwycająco urocza.
- To cecha rodzinna.
- Dziękuję, Sandy, jak mniemam, nie masz na myśli
Pete'a.
- Nie jesteś dzisiaj zbyt zabawny, Gabe. Zresztą czy ty
mnie w ogóle słuchasz? - spytała, widząc jego roztargnienie.
Gabe rzeczywiście zamyślił się trochę. Z jednej strony
świadom był, że powinien wrócić do mocno już
zdegustowanych długim oczekiwaniem klientów, z drugiej
strony - nic mógł się jeszcze z nią pożegnać. Wyglądała na tak
kruchą, tak delikatną; tak bardzo pragnął trzymać ją w
ramionach, tak jak ostatniej nocy...
- Oczywiście. Myślałem o naszym ostatnim spotkaniu.
Zaczerwieniła się i powiedziała szybko:
- Chciałabym zaprosić Dodo i moją babcię na obiad w
niedzielę. Czy zgodziłbyś się przyjść także?
- Z największą przyjemnością.
- A jak sądzisz, czy udałoby ci się zająć jakoś Pete'a i
zatrzymać go tu? Moja babcia nie ma w ogóle poczucia
humoru.
- Postaram się. Co jeszcze chciałabyś, żebym dla ciebie
zrobił?
- Może jedną lub dwie rzeczy. - W jej głosie pojawiły się
zupełnie inne tony, kuszące i miękkie. - Powiem ci
wieczorem.
- Ho ho - szepnął i odprowadził ją do samochodu.
Popatrzył jeszcze za nią, jak odjeżdżała, i wrócił do biura.
Obsłużył wszystkich czekających klientów, a potem zaczął
szukać Pete'a. Znalazł go na tylach ogrodu, podlewającego
paprocie.
- Tym razem naprawdę przesadziłeś, Pete. Czy ty nie
rozumiesz, że w ten sposób tylko ją rozgniewałeś i jeszcze
bardziej uprzedziłeś do siebie?
- Miłości nie można pojąć. Ja tylko chciałbym, żeby
zwróciła na mnie wreszcie uwagę!
- No i zwróciła. Podała twoje nazwisko policji.
- Wiem, już z nimi rozmawiałem. Zdejmę wszystkie
napisy dziś w nocy.
- To wspaniały sposób spędzenia sobotniej nocy! A co
zrobiłeś z miłorzębami?
- Będą rosły. To tylko farba do opryskiwania trawników.
Ona ma najdelikatniejsze włosy na świecie i zawsze tak
pięknie pachnie różami...
- Gardeniami.
- Tobie - Pete zniżył głos - też podobają się jej włosy.
Naprawdę jesteś w niej zakochany?
- Strasznie zakochany. Do szaleństwa.
- O! To zupełnie nie w twoim stylu. Jeśli naprawdę ją
kochasz, to powiedz mi, że jestem stracony.
- Jesteś stracony. Nie masz żadnych szans. Poszukaj sobie
jakiejś interesującej dziewczyny. Sandy jest dla ciebie za
stara, zakochana we mnie i do tego zbrzydziły się jej twoje
wariactwa. Co się stało, że tak oszalałeś?
Pete popatrzył gdzieś w przestrzeń.
- To wszystko przez jej wielkie zielone oczy. Kiedy w nie
spojrzałem...
- Hej! Podlewaj paprocie, nie moje nogi! A teraz słuchaj,
Pete, powierzam ci szkółkę i ogród jutro na cały dzień.
- To znaczy, że chcesz, żebym jutro trzymał się z dala od
Sandy?
- Wcale nie.
- Nigdy dotąd nie zostawiałeś wszystkiego na mojej
głowie.
- Hm, robisz postępy, więc awansowałeś.
- Na ile godzin awansowałem?
- Na cały dzień. Dam ci dziesięć centów za godzinę
więcej.
- Zgoda, potrzebuję pieniędzy.
- Nie wątpię. Wydałeś wszystkie swoje oszczędności na
urodzinowe niespodzianki dla Sandy, co? . - Dokładnie tak.
- A co masz teraz w planie?
- To sprawa między Sandy a mną. Mam dla niej prezent.
- Nie będzie jej się podobał.
- Tak? A skąd wiesz? Jesteś dobrym bratem, ale zupełnie
nie rozumiem, co ona takiego w tobie widzi. Ja miałbym dla
niej więcej czasu, poświęcałbym jej więcej uwagi, byłbym
bardziej oddany, bardziej...
- No cóż, upadłeś na głowę. Podlewaj może paprocie, nie
żwir - zakończył Gabe i poszedł czekać na następnych
klientów. Za chwilę był już tak zajęty, że ani myślał o Sandy i
swoim postrzelonym bracie.
O szóstej po południu Gabe zerknął na zegarek i aż jęknął
przerażony.
- Pan London?
Do kontuaru podszedł jakiś mężczyzna, a za nim, oparty o
taczki, stanął Pete.
- Nazywam się Don Brenner. Chciałbym powierzyć panu
zaprojektowanie zieleni w osiedlu mieszkaniowym, które
zamierzam wkrótce wybudować.
- Proszę, niech pan łaskawie wejdzie do mojego biura,
tam będziemy mogli spokojnie porozmawiać.
Gabe dokładnie wiedział, co Don Brenner zamierza
wybudować. Przez ostatnie dwa miesiące w drodze do pracy
przejeżdżał codziennie obok jednej z należących do niego
parcel i nietrudno było sobie wyobrazić, jak wielkiej skali jest
to przedsięwzięcie. Pamiętał oczywiście, że umówił się z
Sandy na jej urodzinowe przyjęcie, ale gdy tylko zasiadł do
rozmowy z Brennerem, stopniowo zapominał o wszystkim
innym.
- Spóźnisz się na randkę, Gabe. Już wpół do siódmej -
powiedział do niego Pete, gdy Gabe zakończył rozmowę i
odprowadziwszy Brennera do samochodu, wrócił do biura. -
Rzeczywiście, zakochany jesteś po uszy.
- Pete... - Gabe zacisnął wargi, rozwścieczony ironią
brzmiącą w jego głosie, i w pośpiechu złapał za telefon, by
zadzwonić do Sandy.
Rozdział 9
Sandy kilkakrotnie sięgała po telefon i cofała rękę,
zmieniając zamiar. Nie ma sensu dzwonić do Gabe'a. Przecież
i tak wie, gdzie on jest, co robi i dlaczego się spóźnia. Pracuje
tak ciężko, by utrzymać i rozwinąć swoją firmę, myślała.
Telefon zadzwonił i Sandy pobiegła, by go odebrać,
wygładzając po drodze swoją odświętną białą suknię z
cieniutkiej bawełny. Rozczarowana, usłyszała w, słuchawce
głos babci.
- Sandy, kochanie, potrzebuję twojej pomocy. Nie mam
ani odrobiny chleba i nic a nic mleka. Czy nie sprawiłoby ci
kłopotu przynieść mi jedno i drugie? Chciałabym w ogóle cię
dziś zobaczyć. Mam dla ciebie urodzinowy prezent.
- Babciu, umówiłam się już na kolację. Zadzwonię i
przesunę to, a potem wpadnę do ciebie na chwilkę.
- Miałam nadzieję, że zostaniesz na dłużej.
- Zaraz będę u ciebie, babciu.
Sandy odłożyła słuchawkę i po chwili wykręciła numer
szkółki.
- Ogród i Szkółka Londona - odezwał się męski głos.
- Pete, czy mogłabym rozmawiać z Gabe'em?
- Sandy! Gabe jest przed domem z klientem. Może ja,
najdroższa, mógłbym coś dla ciebie zrobić?
- Zrobiłeś już stanowczo dosyć jak na jeden dzień! Pan
Payton zdjął wszystkie balony.
- Wszystkiego najlepszego, Sandy. Mogłabyś być o wiele
szczęśliwsza, gdybyś...
- Czy mógłbyś mu powiedzieć, że jadę do babci?
- A może zamiast tego spotkałabyś się ze mną?
- Dobranoc, Pete. Odłożyła słuchawkę, wpatrując się
jeszcze przez chwilę w telefon, przygładziła upięte w kok
włosy,
zapakowała torebkę i wybiegła z domu tylnym wyjściem.
Kiedy przechodziła przez maleńkie patio, kątem oka
dostrzegła coś, co dosłownie ją przeraziło. Na leżaku siedział
największy, jakiego kiedykolwiek widziała, pluszowy
niedźwiadek panda trzymający w łapkach kartkę z napisem:
„Wszystkiego najlepszego w dniu urodzin!" Wzięła ją do ręki
i zobaczyła na odwrocie nabazgrane przez Pete'a słowa:
„Kochana Sandy, kiedy będziesz patrzyła na tego misia,
pamiętaj zawsze, że moje serce należy do ciebie. Wszystkiego
najlepszego! Pete".
Błyskawicznie zdecydowała, że zaniesie misia do Dodo,
gdy jednak próbowała wziąć go na ręce, okazał się tak ciężki,
że musiała zrezygnować.
- No trudno, leż sobie tutaj - powiedziała na głos.
- Co trudno! Dobrze się czujesz, Sandy? - spytała ją
Dodo, która właśnie nadeszła w towarzystwie pana Paytona.
- Dostałam prezent urodzinowy od Pete'a - krzyknęła. -
Do zobaczenia jutro w południe - dodała, spiesząc do
samochodu.
Jej babcia, Helen Crane, mieszkała w dwupiętrowym
domu w stylu wiktoriańskim, do którego prowadziły szerokie,
drewniane schody.
- Babciu, jesteś tu? - Sandy wpadła jak burza do
przestronnego, wysokiego salonu tego liczącego już
sześćdziesiąt lat domostwa, rozglądając się po bliskim jej
sercu wnętrzu wypełnionym mahoniowymi meblami z epoki
królowej Anny, antycznymi, malowanymi chińskimi wazami i
figurkami z miśnieńskiej porcelany.
- Wszystkiego najlepszego w dniu urodzin, Sandy -
powiedziała wysoka, siwowłosa dama z prezentem w ręku,
pojawiając się w drzwiach. - Jak ślicznie dziś wyglądasz, moje
dziecko.
- Dziękuję, babciu. - Sandy wzięła do ręki obwiązaną
żółtą wstążką zgrabną paczuszkę i rozpakowała ją. - . Jaki
piękny obrus!
Zadzwonił telefon i Sandy poszła do hallu, by go odebrać.
W słuchawce usłyszała głęboki głos Gabe'a:
- Strasznie cię przepraszam, Sandy.
- Nie musisz się usprawiedliwiać, Gabe. Przecież dziś jest
sobota, a ja wiem, jak bardzo jesteś zajęty.
- Powiedziałem Pete'owi, że jesteśmy razem, że kochamy
się. Jesteśmy razem, prawda, Sandy? Czuła wręcz fizyczny
ból na myśl o tym, że Gabe nie może być teraz przy niej.
- Babcia miała dla mnie prezent urodzinowy. Chciałaby,
żebym została u niej.
- To nie będziemy mogli się dziś spotkać?
- A dlaczego nie miałbyś przyjść tu po mnie? Poznałbyś
moją babcię, posiedzielibyśmy chwilę i wyszli potem razem.
- Będę za jakieś czterdzieści minut - powiedział.
Sandy wróciła do babci, rozpakowała zakupy i
przygotowała jej kolację. Prawie godzinę później usłyszała na
schodach szybkie kroki Gabe'a. Serce podskoczyło jej w piersi
na jego widok. Szare, marynarskie spodnie, odpowiednio do
tego dobrana marynarka, biała koszula. Nigdy jeszcze nie
wydawał jej się taki przystojny! Gdzieś na obrzeżach pamięci
usłyszała słowa Pete'a: „On nie wierzy w żadne stałe
związki..., nigdy się nie ożeni..., miał tyle kobiet..."
- Gabe - udało jej się tylko szepnąć - Gabe, wejdź, proszę.
- Jak ty dziś pięknie wyglądasz.
- Ty również.
Roześmiał się i przycisnął ją czule do siebie.
- A jak twoja babcia?
- Chodź, zaprowadzę cię do salonu. - Wzięła go za rękę.
- Babciu, chciałabym ci przedstawić Gabe'a Londona.
Gabe, to moja babcia, Helen Crane. Przywitali się uprzejmie i
Gabe usiadł naprzeciwko Sandy.
- Jak pan poznał Sandy, panie London?
Sandy przypomniała sobie, jak otworzyła mu drzwi w
swoim' zabawnym szkolnym stroju sprzed lat. Czyż już wtedy
na jego widok szybciej nie zabiło jej serce?
- Projektowałem park w Casa Grande. Przyjechałem
sprawdzić, jak rosną japońskie miłorzęby.
- Zupełnie nie rozumiem, dlaczego Sandy tak uparła się,
by tam pracować.
- Moja babcia mieszka tam i jest po prostu zachwycona -
powiedział swobodnie Gabe.
- Spotkasz ją jutro, babciu. Zaprosiłam ją również na
obiad. - Sandy obciągnęła na kolanach swoją spódniczkę,
widząc jak zerka na nie Gabe.
- Nie mogłabym zostawić mojego domu. Mieszkam tu od
ponad czterdziestu lat. Mam za dużo pokoi. Bardzo bym
chciała, żeby Sandy zamieszkała tu ze mną.
- Zobaczysz, babciu, jak miło jest w Casa Grande, gdy
przyjedziesz tam jutro. Helen uśmiechnęła się.
- Zrobiło się późno, a wy wybieracie się jeszcze na
kolację...
Sandy ucałowała ją, Gabe pożegnał się uprzejmie. Gdy
wychodzili z domu, na niebie zbierały się szare, burzowe
chmury. Pojechali do restauracji nad jeziorem i usiedli przy
stoliku z widokiem na wodę.
- Miałeś ciężki dzień? - spytała, widząc, że coś go dręczy.
- Nie chcę o tym myśleć, przynajmniej dopóki jesteś przy
mnie. - Pochylił się poprzez stół i ujął ją za rękę. - Masz takie
piękne dłonie, Sandy, takie delikatne i miękkie... - Sięgnął do
kieszeni i wyjął z niej małe ozdobne pudełeczko. -
Wszystkiego najlepszego w dniu urodzin.
Zaskoczona, rozwinęła opakowanie i otworzyła wieczko.
W środku leżała złota bransoletka spleciona z misternych
kształtnych ogniwek.
- Gabe, jakie to piękne!
Ujął przegub jej dłoni i zapiął na nim bransoletkę. Jego
błękitne oczy pociemniały gwałtownie.
- Zjedzmy i chodźmy do domu - powiedział zduszonym
głosem.
Każdy nerw jej ciała drżał z miłości do Gabe'a. Tak długo
myślała, że kocha Setha, ale teraz zrozumiała, że to było tylko
złudzenie. Pragnęła być z Gabe'em na zawsze.
- Hej, Sandy, ty chyba płaczesz!
- Zamów dla mnie - powiedziała, odsuwając menu, i
potrząsnęła przecząco głową, starając się opanować.
Zaczekał, aż kelner odejdzie od ich stolika, wziął ją za
rękę i pogładził lekko swoimi mocnymi palcami. - Co się
stało, kochana?
- Wzruszył mnie twój prezent. Jest taki piękny. Popatrzył
na nią uważnie.
- Nie przejmuj się Pete'em. Obmyśliłem mu zajęcie na
cały dzień. Nie będzie nam jutro przeszkadzał.
- Co za ulga!
Kelner przyniósł im zamówione potrawy. Gdy jedli, Gabe
opowiadał jej o wizycie w szkółce Dona Brennera.
- Jeśli przyjmę to zamówienie, będę miał robotę na cały
przyszły rok. Dla mojej firmy to wspaniały interes.
- To cudowna wiadomość, Gabe.
- Umówiłem się z nim na poniedziałek rano, a potem idę
z ojcem na lunch. Och, Sandy, przepraszam cię, kiepski ze
mnie uczestnik urodzinowego przyjęcia.
- Jesteś najwspanialszym uczestnikiem - powiedziała z
uczuciem.
- Chodźmy już do domu, Sandy. Jesteś gotowa?
- Czy pan nazywa się Gabe London? - Szczupły kelner
podszedł do ich stolika. - Jest pilny telefon do pana. Zechce
pan zadzwonić do pani Jeanie.
- To na pewno ojciec - zauważył Gabe zdenerwowany.
Rozdział 10
- Rzeczywiście, chodzi o ojca. Pojedziesz ze mną do
szpitala? - Gabe podszedł do niej i wziął ją pod ramię. -
Oczywiście, Gabe.
- To nic poważnego. Może wrócić do domu, ale musi
zdecydować się na dłuższy wypoczynek. Co najmniej dwa
miesiące.
Siedziała spokojnie w samochodzie, nie narzekając, że
Gabe jedzie zbyt szybko. Martwiła się tym, że on się martwi,
tak bardzo chciałaby móc mu pomóc! Gdzieś na dnie duszy
poczuła jednak ukłucie rozczarowania; Gabe będzie miał teraz
mniej czasu, nie będą mogli spotykać się tak często. Zapewne
będą musieli porzucić całą tę mistyfikację wymyśloną, by
przekonać Pete'a, skończą się ich wspólne noce, rozwieje
miłość... Nawet nie zauważyła, jak dojechali do szpitala.
- Gabe! - krzyknęła podobna do Pete'a długowłosa
blondynka. Była tak piękna, że Sandy pomyślała sobie, że
nigdy w życiu nie zdarzyło jej się widzieć kobiety równie
olśniewającej urody. - Tak się cieszę, że jesteś - szlochała
żałośnie. - Tata nic uspokoi się, zanim z tobą nie porozmawia.
- Nie martw się, Jeanie, już do niego idę. Chciałbym ci
przedstawić Sandy Smith. Sandy, to moja siostra, Jeanie.
- Sandy - obok nich jak spód ziemi wyrósł Pete,
towarzyszyła mu wysoka blondynka. - To moja mama. Mamo,
pozwól, że ci przedstawię Sandy Smith.
- Bardzo mi miło - powiedziała pani London i uścisnęła
serdecznie jej rękę.
- Dzień dobry. Bardzo mi przykro z powodu choroby
pana Londona. Gabe, idź już do ojca. Zaczekam na ciebie w
poczekalni.
Czekała dość długo. Gdy w końcu Gabe pojawił się przed
nią, spytała go o stan zdrowia ojca, a potem stwierdziła
spokojnie:
- Wracasz do jego firmy, Gabe.
- Powiedziałem mu, że podejmuję się tego tylko na kilka
miesięcy.
Sandy zamknęła oczy. Wiedziała, co to oznacza: po prostu
przestaną się spotykać. W sercu czuła ból nie do opanowania.
- Tak mi przykro, Sandy. To okropny sposób obchodzenia
urodzin.
- Nie bądź śmieszny, Gabe. Cieszę się, że twojemu ojcu
nie dolega nic poważnego. Ty przecież też byłeś ze mną u
babci. Poza tym czułam się cudownie z tobą nad jeziorem.
Uśmiechnął się, nie w pełni przekonany.
- Sandy, tak bardzo cię potrzebuję - powiedział tylko.
Gdy podjechali pod jej dom, zaczął padać deszcz. Wielkie,
zimne krople jedna po drugiej uderzały w ich policzki, gdy
biegli schronić się na ganek.
- Gabe, miś panda cały zmoknie - Sandy przypomniała
sobie o prezencie Pete'a. - Jest na patio z tyłu domu.
- Zaraz go wniosę do środka.
- Pomogę ci. Nie wiem czym on jest wypchany, ale jest
strasznie ciężki.
- Poradzę sobie. Och, to prawdziwe monstrum -
wykrzyknął zaskoczony. Sandy zapaliła małą lampkę w
kuchni.
- Sam widzisz, jaki to kolos.
- Cholernego mam braciszka! Sandy, schowaj się do
środka, jakoś go wtaszczę do domu, a nie chciałbym, żebyś
zmokła. - Gabe zaczął szarpać olbrzymiego niedźwiedzia,
bezskutecznie próbując przenieść go do domu.
Zadzwonił telefon i Sandy poszła go odebrać.
- Sandy, ktoś włamuje się do twoich tylnych drzwi.
Zawiadomiłam pana McClanahana z obrony - usłyszała głos
Dodo.
- To tylko Gabe. Usiłuje wciągnąć do domu prezent od
Pete'a.
- Wszystko w porządku, panie McClanahan, my tylko
wnosimy do środka mój urodzinowy prezent - zawiadomiła
zatrudnionego w Casa Grande detektywa.
Zanim miś panda znalazł się - wraz z kompletnie
przemoczonym Gabe'em - w domu, Sandy odbierała jeszcze
telefony
od
innych
zaniepokojonych
pensjonariuszy.
Dzwoniła pani Fenster, pan Payton, pani Whittenton.
- Czy zawsze tyle osób dzwoni do ciebie o drugiej w
nocy? - spytał Gabe, wychodząc z łazienki
- To wszystko z powodu misia. Wiesz, jak na mnie działa
twój widok, gdy tak stoisz w samym ręczniku? - dodała
zduszonym głosem.
- Jak myślisz, czy nikt nie będzie nam już przeszkadzał?
Mam na myśli panią Fenster. Boję się, że może się tu pojawić
ze swoją łopatą.
- Już tu dzwoniła. Powiedziałam jej, że wszystko jest w
porządku. - Co za ulga! - Podszedł do okien i zaciągnął
zasłony.
Usiedli do herbaty, czule przytuleni.
- Dziękuję Bogu za tę pandę. Jednak Pete miewa czasem
cudowne pomysły - szepnął namiętnie Gabe i pochylił się nad
nią, by ją pocałować.
Rozdział 11
Rankiem Gabe wyszedł od niej wcześnie i Sandy mogła
spokojnie pójść do kościoła, a potem zacząć przygotowywać
obiad, na który zaprosiła Dodo, babcię Helen i Gabe'a.
Pierwsza zjawiła się Dodo w ekscentrycznej kreacji - w
przybranym
bukiecikiem
purpurowych
kwiatków
jasnoróżowym kostiumie, z takimi samymi kwiatami we
włosach. Chwilę później do Sandy wkroczyła jej własna
babcia. Obie panie przywitały się i zaczęły rozmawiać.
- Nawet nie mogę sobie wyobrazić, że mogłabym
wyprowadzić się z mojego domu - zauważyła Helen Crane,
wygładzając na kolanach fałdy swej szarej sukni.
- Ja w moim mieszkałam ponad czterdzieści pięć lat, ale
czułam się tam ostatnio taka samotna. Tutaj jest tyle rzeczy do
zrobienia, tyle osób, z którymi można porozmawiać. Na
przykład na następny piątek umówiłam się na randkę z panem
Paytonem.
- Na randkę! - Helen aż zbladła.
- O tak. Gramy tu często w domino z panią Fenster i
panem Whitleyem. To naprawdę urocze miejsce i tak
wygodnie się tu mieszka. Mogę na swoim rowerku pojechać
do sklepu...
- Jeździ pani na rowerku? - Sandy pomyślała, że jej
babcia mówi to takim tonem, jakby Dodo. przyznała się, że
hoduje w domu małe szczurki. Znała jej awersję do rowerów i
motocykli. - Sandy, tu jest mucha - dodała jeszcze
zdegustowana Helen.
- Tak, babciu, tylne drzwi musiałam zostawić otwarte, bo
miś panda zatarasował je zupełnie...
- Co takiego?
- To prezent od mojego wnuka, on ma taką wyobraźnię...
- To chyba u państwa rodzinne - zauważyła sucho pani
Crane.
- To pewnie Gabe - zawołała nagle Sandy, słysząc odgłos
motoru.
Za chwilę w drzwiach pojawił się ciemnowłosy
mężczyzna i Sandy bez zastanowienia rzuciła się w jego
stronę. Silne ramiona oplotły jej talię i przytuliły mocno.
- Witaj, ukochana - powiedział Pete, głosem o całą
oktawę niższym niż zwykle.
- Pete! - cofnęła się, wpatrując się w niego zupełnie
osłupiała. - Przefarbowałeś włosy! Zaraz, jeszcze coś... Twoje
rzęsy! Są inne!
- Ufarbowałem także i rzęsy. Zresztą założyłem też
sztuczne. Mówiłaś, że rzęsy Gabe'a są takie sexy. Pracuję
również nad głosem.
- Pete, błagam! Przecież miałeś kierować dziś szkółką.
Może porozmawiaj z jakimś specjalistą...
- Jesteś taka śliczna, kiedy się gniewasz.
- Pete London, czy przyjdziesz wreszcie do nas?
- Czy to nie Dodo? Mogę się z nią przywitać?
- Możliwe. Jak chcesz, to wejdź - dodała z rezygnacją.
Pete otworzył drzwi do saloniku i przepuścił ją przodem.
- Gab... Pete! O mój Boże! Świetnie ci z tymi włosami,
dodają ci powagi. Ale rzęsy - czy ja wiem? To jest pani Crane,
babcia Sandy. To mój wnuk, Pete - Dodo wciąż się
uśmiechała.
- Jak pani się miewa, pani Crane - Pete przywitał się i
usiadł z wyciągniętymi przed siebie długimi nogami.
Sandy widziała spojrzenia babci, jakimi obrzucała tę
niekonwencjonalną parę.
- Własny dom - to jednak własny dom. Chyba nie dam się
pani przekonać i nie wprowadzę się tu. W żadnym wypadku -
podkreśliła dobitnie.
- Proponuję, żeby pani przeszła się ze mną po całej
posiadłości i zobaczyła, jak jest tu ładnie.
- Może w takim razie już po obiedzie.
Sandy poszła do kuchni. Sprawdziła, czy kurczaki są już
gotowe i dokończyła szykowanie sałatki. Gdy Pete pojawił się
w drzwiach, spytała, zawsze z taką samą instynktowną
grzecznością: - Może zechcesz zjeść z nami, Pete?
- Myślę, że nawet nic powinnaś pytać.
- Pete, co ty tu robisz? - zagrzmiał koło nich niski głos
Gabe'a. - I co u diabła stało się z twoimi włosami?
Pete roześmiał się na cały głos.
- Sandy wyznała mi, że zakochała się w tobie, bo masz
takie piękne, brązowe, falujące włosy.
Sandy zaczerwieniła się, pragnąc nagle, żeby oni obaj, i
Pete i Gabe, znaleźli się gdzieś daleko stąd. Gabe spojrzał na
nią rozbawiony.
- Czy to prawda, Sandy? - Gdy nie odpowiedziała,
przyjrzał mu się znowu i powiedział: - Pete, ty jeszcze
musiałeś coś zrobić, wyglądasz zupełnie inaczej. Już wiem! -
wykrzyknął.. - Masz sztuczne rzęsy!
- Powiedziała, że podobają jej się twoje oczy, bo są takie
zmysłowe. I że twój głos też jest zmysłowy.
- Naprawdę, Sandy? Naprawdę tak powiedziałaś?
Odwróciła się do nich tyłem, zapamiętale krojąc i siekając
warzywa na sałatkę.
- Straciłeś tylko czas, Pete. - Gabe przeszedł przez
kuchnię i objął Sandy w talii. - Ona jest moją dziewczyną.
- Do czasu, Gabe. Tylko do czasu.
- A co się dzieje w szkółce, Pete? Dlaczego nic pilnujesz
interesów?
- Chad ma na wszystko oko. Ja tylko wpadłem obejrzeć
miłorzęby.
- Następnym razem powierzę firmę Chadowi. - Spojrzał
na Sandy. - Dzień dobry, Sandy. .. - Dzień dobry, Gabe -
powiedziała miękko i leciutko pocałowała go w policzek.
- A teraz, mój mały braciszku, pójdziemy załadować tego
okropnego niedźwiedzia na ciężarówkę. Mam nadzieję, że
zabierzesz to paskudztwo ze sobą i zrobisz z tym coś
sensownego.
- Nie podoba ci się prezent ode mnie, Sandy?
- Oczywiście, że jej się nie podoba. Komóż mógłby się
podobać podobny potwór!
- Podarowałem podobnego misia - może tylko troszkę
mniejszego - Kim i była zachwycona.
- Ale Kim ma szesnaście lat, kowboju, a ty masz tu do
czynienia z dorosłą kobietą. Zabieraj go i uciekaj stąd.
- Zostałem zaproszony na obiad. I Dodo chce się ze mną
zobaczyć.
- Zastąpię cię, nic się nie martw. Bierz pandę i zmykaj do
pracy. Gabe wrócił do Sandy chwilę później.
- Uff, już w porządku. Nie ma misia, nie ma zmory. Pete
zniknął, a ja mam cały dzień wolny. Dopiero jutro zacznie się
znowu to całe piekło.
- Tak źle było rano u ojca?
- Nawet nie chcę o tym teraz myśleć. - Pochylił się nad
nią, przybliżając twarz do jej twarzy. - Więc uważasz, Sandy,
że mam wspaniałe rzęsy i podobają ci się moje brązowe,
falujące włosy...
- Z całą rozkoszą udusiłabym teraz twojego brata -
wyszeptała, ledwie mogąc mówić. Wargi Gabe'a były tylko o
parę cali od jej warg.
- Dlaczego mnie nie mówisz tego wszystkiego?
- A powinnam? Twoja miłość własna osiągnęłaby wtedy
monstrualne rozmiary. Masz przecież rzeczywiście kuszący,
zmysłowy głos, kuszące błękitne oczy, kuszące ciało... i na
tym koniec. Nie powiem ani słowa więcej, bo już zabrakło mi
odwagi - roześmiała się do niego.
- Wrócimy do tego wieczorem, gdy zostaniemy sami -
powiedział to najbardziej kuszącym szeptem, jaki mogła sobie
wyobrazić. - A teraz daj buzi, Sandy, i zaraz pomogę ci
podawać do stołu.
- Tylko raz?
- Raz - potwierdził zdecydowanie. Jego język dotknął jej
warg, a ona zamknęła oczy, tuląc się do niego i pragnąc, by ta
chwila trwała jak najdłużej.
- Och, przepraszam - Dodo błyskawicznie cofnęła się z
powrotem.
- Oni tak tkliwie czulą się do siebie. Czy to nie urocze? -
Usłyszeli jak mówi do Helen.
- Moja babcia dostanie chyba apopleksji! Muszę podać
obiad, Gabe.
- Pomogę ci ż tą sałatką - powiedział rozbawiony. -
Będziesz mogła w tym czasie zająć się czymś innym.
- Dziękuję ci.
Po obiedzie przeszli się kawałek razem obejrzeć
apartament Dodo', a mniej więcej godzinę później Gabe i
Sandy odwieźli Helen do domu.
W powrotnej drodze, gdy przejeżdżali obok jeziora, Gabe
odwrócił się do niej.
- Sandy - powiedział - mam żaglówkę niedaleko stąd. Ani
razu jeszcze nią nie pływałem w tym sezonie. Może miałabyś
ochotę i popływalibyśmy dzisiaj razem?
- Bardzo chętnie. A co z naszymi rzeczami?
- Poradzimy sobie jakoś.
Resztę popołudnia spędzili pływając po jeziorze. Sandy
czuła, jak za każdym razem, gdy tylko spojrzała na Gabe'a, po
całym jej ciele rozchodzi się fala gorąca. Od razu ściągnął
buty, zdjął koszulę i podwinął spodnie. Był taki rozluźniony,
taki pogodny. Dopiero teraz w pełni zdała sobie sprawę, ile
kosztowała go praca, a przede wszystkim nieporozumienia z
ojcem.
Obserwowali zachwyceni, jak zachodzące słońce kładło
się jasnopomarańczowymi promieniami na srebrzystej tafli
jeziora, zjedli kolację w małej restauracyjce tuż nad wodą, a
potem wybrali się jeszcze na spacer brzegiem, wpatrzeni w
księżyc odbijający się w czarnej już tym razem toni.
- Jaki to był cudowny dzień - zauważył Gabe, gdy wracali
do Casa Grande.
- Bardzo potrzebujesz wypoczynku, Gabe.
- Mówisz zupełnie tak jak moja matka.
- Naprawdę? Tak jak ona? - spytała lekko, zastanawiając
się w duchu, jak dalece Gabe przypomina swego ojca i czy
również przedkłada swoją pracę nad życic osobiste.
- Czekałem cierpliwie całe popołudnie i cały wieczór na
jeden mały pocałunek i nie mogę już dłużej wytrzymać -
poskarżył się, a głębokie tony w jego głosie sprawiły, że
zadrżała.
- Co ty robisz, Gabe... - zaczęła.
- Staram się uwodzić cię moim niesłychanie kuszącym
głosem i niesłychanie kuszącymi spojrzeniami spod moich
nadzwyczajnych rzęs.
Roześmiała się serdecznie wchodząc do domu.
- Powinnaś raczej topić się pod moim wzrokiem, a ty się
śmiejesz - powiedział z wyrzutem. Objęła go za szyję i
przytuliła głowę do jego piersi.
- Tak już jest o wiele lepiej - powiedział.
W środku domu odezwał się telefon i Sandy odeszła od
Gabe'a, by go odebrać. W słuchawce usłyszała szloch babci.
- Och, Sandy, od tak dawna próbowałam cię złapać.
Mogłabyś przyjechać na noc?
- Co się stało?
- Sandy, tak się cieszę, że wreszcie cię zasiałam! Możesz
przyjechać? Stało się coś strasz... - łkała tak, że nie można
było rozróżnić słów.
- Babciu! Co się stało? Powiedz!
- Spadłam z frontowych schodów, jeszcze wczesnym
wieczorem. Dzwonię do ciebie i dzwonię. Sandy poczuła, jak
robi jej się zimno ze strachu.
- Czy mam wezwać karetkę?
- Nie, na szczęście mogę chodzić, ale strasznie mnie
wszystko boli. Naprawdę nie chcę iść do szpitala.
- Przyjadę po ciebie i zawiozę do naszej pielęgniarki.
- Chciałabym zostać w domu, Sandy, nie chcę nigdzie
jeździć.
- Dobrze, babciu, zaraz u ciebie będę. Odłożyła
słuchawkę i spojrzała z żalem na Gabe'a.
- Tak cię przepra...
- Chodź, zawiozę cię.
- Nie zgadzam się. Jutro masz przed sobą okropny dzień.
- Ciii, i tak cię zawiozę. Po co mamy tu stać i się kłócić?
Uśmiechnęła się do niego.
- Taki z ciebie tyran?
- Może troszeczkę. To często idzie w parze z kusząco
długimi rzęsami.
- Czy nigdy nie przestaniesz o tym mówić?
- Mam nadzieję, że tak, nigdy.
Godzinę później z powrotem byli w Casa Grande i
rozmawiali z zatrudnioną tam pielęgniarką imieniem Hetty.
- Kamień spadł mi z serca, całe szczęście, że to tylko
potłuczenia. Babciu, mamy tutaj wolny pokój, w którym
mogłabyś wygodnie przenocować. Mogłabym w każdej chwili
przyjść do ciebie, Hetty byłaby w pobliżu, to naprawdę dobry
pomysł.
- Nie mam ze sobą żadnych rzeczy.
- Mogę dać pani szlafrok - powiedziała Hetty.
- Jestem zmęczona. Może rzeczywiście zostanę.
Sandy odetchnęła z ulgą. Spojrzała na Gabe'a, który
cierpliwie stał kilka metrów dalej oparty o ścianę, z rękami w
kieszeniach. Zerknął na nią, a ona uśmiechnęła się w
odpowiedzi.
- Zajrzę do ciebie z samego rana. - Ucałowała babcię na
dobranoc. Helen uściskała ją, a potem zwróciła się do Gabe'a:
- Bardzo panu dziękuję, panie London, że przywiózł pan
do mnie Sandy i zabrał nas tutaj.
- Miło mi, że mogłem się przydać. Mam nadzieję, że jutro
będzie się pani czuła już lepiej. Gabe podał Sandy ramię i
oboje wyszli na zewnątrz. Podjechali zaraz pod jej domek.
- Tak mi przykro, że wieczór zupełnie nam się nie udał -
powiedziała Sandy, wchodząc na ganek.
- Nie mów tak, byliśmy razem i to było cudowne. Cieszę
się, że twojej babci nie stało się nic złego, to naprawdę mogło
skończyć się gorzej. - Przytulił ją do siebie. - Przez najbliższe
kilka dni będziemy się rzadziej widywać, Sandy.
- Wiem. Chciałabym, żebyś już wrócił do domu i poszedł
spać. Wstajesz przecież już za cztery godziny.
- Niestety, muszę wstać już za trzy. Mam zamiar zajrzeć
do szkółki jeszcze przed pójściem do biura taty.
Przez chwilę wpatrywali się w siebie z niezwykłą powagą,
a potem oboje jednocześnie zbliżyli się do siebie i pocałowali.
- Sandy - jęknął Gabe z żalem - jeśli teraz nie oderwę się
od ciebie i nie pójdę, to nie wyjdę stąd wcale. Dobranoc,
Sandy. - Odwrócił się gwałtownie i pobiegł do samochodu.
Drżącymi palcami otworzyła drzwi, obejrzała się, by
pomachać mu ręką i popatrzyła za nim, dopóki jego samochód
nie zniknął jej z oczu. Gdzieś w najgłębszych pokładach duszy
poczuła dławiący strach, czuła się tak, jakby pożegnała go już
na stałe.
Rano ubrała się wcześnie i poszła do babci. Zastała ją
siedzącą w łóżku i rozmawiającą przyjaźnie z Dodo i panią
Fenster.
- Dzień dobry, babciu. Jak się dziś czujesz?
- Ach, wszystko mnie boli. Nie mam siły w ogóle się
ruszyć.
- Namawiamy właśnie Helen, żeby przeniosła się tu na
stałe - wyjaśniła Dodo. - Zgodziła się w każdym razie zostać
w Casa Grande kilka najbliższych dni.
- Naprawdę, babciu? Tak się cieszę! Widząc jej
zdumienie, Dodo dodała pogodnie:
- Obiecałam też Helen, że będę dawać jej lekcje jazdy na
rowerze.
Sandy usiadła na brzegu łóżka i rozmawiała z trzema
ożywionymi starszymi paniami jeszcze przez pół godziny, a
potem przeprosiła je i pożegnała.
- Pójdę z tobą, Sandy - powiedziała Dodo.
- Dziękuję, że jesteś taka miła dla mojej babci, Dodo. Tak
bardzo marzę o tym, żeby ona się tu przeprowadziła.
- Myślę, że to zrobi. Kiedy pozna więcej mieszkańców
Casa Grande i zobaczy, jak tu jest przyjemnie, na pewno
będzie chciała tu zamieszkać. Sandy, mam do ciebie prośbę -
dodała po chwili. - Jak będziesz widziała się z Gabe'em,
wspomnij mu, że chciałabym, żeby przywiózł mi trochę mebli.
- Nie wiem, czy w ogóle będę miała okazję mu to
powiedzieć.
- Jakieś kłopoty, Sandy?
- Gabe wraca do firmy ojca. A do tego dzisiaj spotyka się
z
przedsiębiorcą
nazwiskiem
Brenner,
z
którym
prawdopodobnie podpisze ważny dla swojej szkółki kontrakt.
Zdaje się, że będzie teraz bardzo zajętym człowiekiem.
- A co z Jeanie? Przecież ona mogłaby zastąpić ojca.
Sandy miała w pamięci obraz Jeanie szlochającej
rozdzierająco w objęciach Gabe'a, pamiętała też uwagi Chana
na jej temat. Nie, to nie jest materiał na menedżera, chyba nie.
Jej spojrzenie padło nagle na opalonego wysokiego
mężczyznę w wyblakłych dżinsach i bawełnianej koszuli,
który nadchodził w ich stronę.
- Chip! Co ty tu robisz?
- Nie można cię zastać ostatnio w domu, Sandy.
- Dodo, pozwól, to Chip Franklin. Chip, to pani London.
Chip uścisnął podaną przez nią rękę.
- Masz chwilkę czasu? - zwrócił się do Sandy. -
Oczywiście, wybaczysz nam, Dodo?
- No pewnie. I tak musiałabym już iść poszukać tego
nieposłusznego kociska. Pookums! Pookumsik! Gdzie jesteś?
- Kiwnęła im ręką i odeszła.
- Stęskniłem się za tobą, Sandy.
- Byłam ostatnio zajęta - odpowiedziała zakłopotana.
Złapał ją za rękę i dotknął złotej bransoletki zapiętej
wokół jej nadgarstka.
- Spodziewałem się raczej, że zobaczę zaręczynowy
pierścionek na twoim palcu!
- Nie mam zaręczynowego pierścionka. Piwne oczy
badały ją uważnie.
- Co myślisz o pójściu na kręgle w sobotę wieczorem?
Krzaki bzu tuż obok zakołysały się gwałtownie i głowa
Dodo wynurzyła się na moment. Sandy potrząsnęła przecząco
głową.
- Dziękuję, ale zaplanowałam masę zajęć właśnie na
sobotę.
- Sandy - Dodo rozsunęła gałązki bzu i wychyliła się w
ich stronę. We włosach miała pełno liści - idź na te kręgle ze
swoim znajomym. Jeśli masz tu jakieś zobowiązania, to ja
chętnie cię zastąpię.
- Dziękuję, Dodo, ale naprawdę nie mogę.
- Nonsens, Sandy. Idź i baw się wesoło.
Chip pochylił się ku Sandy tak, by Dodo nie mogła go
słyszeć. - Przecież jesteśmy parą dobrych przyjaciół. Nie
oczekuję nic więcej. Czy to nie jest wystarczający powód, by
wybrać się ze mną gdzieś w sobotę? - Dziękuję ci, Chip,
jesteśmy przyjaciółmi i dlatego mam nadzieję, że mnie
zrozumiesz, ale...
- Ale odpowiedź brzmi nie. - Wierzchem dłoni dotknął
lekko jej policzka. - Czy chodzi o senatora?
Potrząsnęła głową.
Zmrużył oczy i powiedział ledwo dosłyszalnym szeptem:
- Jako twój przyjaciel, cieszę się. Ale muszę przyznać, że
zawsze w jakiś niewytłumaczalny sposób miałem nadzieję, że
nasza przyjaźń przerodzi się w coś o wiele głębszego.
- Naprawdę jesteś bardzo miły.
- Dziękuję. Wiesz, jak bardzo pragnąłbym, żebyś
uważała, że nie tylko jestem miły. Diablo bym tego pragnął,
Sandy. Pozdrów tę miłą starszą panią - ona jest, zdaje się,
strasznie wścibska.
- Nie wiesz o niej nawet połowy.
Jakby na potwierdzenie jej słów, usłyszeli dźwięk
zapuszczanego motoru i zobaczyli za chwilę Dodo , jadącą na
skuterze. Pomachała im ręką.
- Wielkie nieba! Ona jeździ na skuterze?
- I na motorze i na rowerku - odpowiedziała Sandy ze
śmiechem.
- Dlaczego jej tak żywo zależało na tym, żebyś wyszła ze
mną w sobotę?
- Nie mam pojęcia.
- Zadzwoń do mnie, gdybyś zmieniła zdanie.
- Oczywiście, Chip, dziękuję.
Patrzyła za nim, jak odchodził. Jej myśli błądziły wokół
Gabe'a i Dodo, a palce machinalnie przesuwały delikatne
ogniwa złotej bransoletki.
Dni mijały i Sandy coraz głębiej utwierdzała się w
przekonaniu, że Gabe o niej zapomniał. Wiedziała oczywiście,
jak bardzo jest zajęty, odkąd przejął prowadzenie firmy
swojego ojca, ale nawet telefony stawały się coraz rzadsze i
coraz krótsze.
Któregoś dnia, mniej więcej dwa tygodnie po powrocie
Gabe'a do ojca, zobaczyła samochód Pete'a podjeżdżający pod
domek Dodo. Stała właśnie w sypialni i czesała włosy. Pete
zaparkował, wysiadł ż samochodu i zerknął w kierunku jej
okien. Cofnęła się w głąb pokoju, pewna, że białe zasłony jej
sypialni ukryją ją przed jego wzrokiem. Przez chwilę
zastanawiała się, czy przyjechał do Dodo ze względu na nią,
ale jej obawy zaraz się rozwiały. Pete obszedł bowiem
samochód dokoła, otworzył drzwiczki od strony pasażera i
pomógł wysiąść ze środka... jakiejś dziewczynie! Za chwilę
oboje weszli do apartamentu Dodo.
Zdumienie Sandy ustąpiło dojmującemu poczuciu ulgi.
Roześmiała się na głos: Pete ma dziewczynę! Nareszcie!
Ma dziewczynę i ukrywa to przed nią, nie chcąc zranić jej
uczuć! Podeszła do telefonu, chcąc podzielić się z Gabe'em tą
cudowną wiadomością. Zaraz jednak otrzeźwiała zupełnie -
właściwie dlaczego ma w ogóle dzwonić do Gabe'a?
Rozmawiali przedwczoraj wieczorem i on ani słowem nie
wspomniał o swym szalonym bracie.
Zdrowy rozsądek podpowiadał jej, że Gabe jest teraz
ogromnie zajęty i może nic nie wiedzieć o zmianach, jakie
zaszły w życiu Pete'a. Jednocześnie jednak zmroziło ją
straszne przypuszczenie, że teraz Gabe może czuć się
zwolniony od spotykania z nią. Skoro Pete ma jakąś
dziewczynę, to przecież nie ma żadnego powodu, by Gabe
umawiał się z nią dalej!
Żadnego, poza tym jednym, że ona go kocha!
Wszystko skończone. Definitywnie i kompletnie.
Gdy zadzwonił telefon, podskoczyła, zupełnie wytrącona z
równowagi i pobiegła odebrać go, a jej serce pełne było
nadziei.
- Sandy, to ja, Chip.
- Cześć! - Rozczarowanie było takie bolesne.
- O! Chyba dzwonię nie w porę.
- Nie, niezupełnie.
Najgorsze były noce, gdy tęskniła za tym, by znaleźć się w
ramionach Gabe'a.
- Pomyślałem sobie, że jeszcze raz spróbuję. Może
poszlibyśmy na jakieś przedstawienie w sobotę. Podobno
„Wczesny zachód słońca" jest taki wesoły. Nie miałabyś
ochoty się pośmiać?
- No dobrze, Chip - westchnęła po chwili zastanowienia. -
Ale nie sądzę, żebym była najlepszym kompanem.
- Już sam o to zadbam. To co, spotkamy się o siódmej?
- Tak, Chip, dziękuję.
Odłożyła słuchawkę i wpatrywała się w nią bezmyślnie,
czując narastający w sercu ból. Telefon odezwał się znowu, a
ona znowu podskoczyła do góry na dźwięk jego dzwonka.
Naprawdę jej nerwy były w kiepskim stanie, uświadomiła to
sobie wyraźnie.
- Sandy?
- Derek! Jesteście z mamą z powrotem?
- Nie, dzwonię z Dallas. Claire rozmawiała wczoraj w
nocy z Helen. Dokonałaś naprawdę cudu. - Zgodziła się zająć
apartament w Casa Grande!
- Ja też się z tego cieszę, ale to nie moja zasługa. To nasi
pensjonariusze zaprzyjaźnili się z nią i zaprosili tutaj.
- Wiem. Claire jest taka szczęśliwa. A ja mam dla ciebie
pewną propozycję.
- Tak? Słucham, Derek.
- Udało mi się korzystnie kupić teren w Kansas City,
myślę, że wspaniale nadaje się na kolejny Dom Złotej Jesieni.
Muszę się za to zabrać i zorganizować wszystko. Czy ty w tej
sytuacji mogłabyś przenieść się do Dallas i objąć
kierownictwo nad naszym centrum tutaj?
W pierwszej chwili chciała zdecydowanie odmówić. Nie
chciała opuszczać Oklahomy i doskonale wiedziała, dlaczego.
- Babcia jest tutaj. I mam tu przyjaciół - powiedziała
jednak tylko.
- Wiem, Sandy, ale ty znajdujesz przyjaciół, gdziekolwiek
się obrócisz. Dam ci znaczącą podwyżkę i opłacę wszystkie
twoje dodatkowe wydatki.
- Derek, to miło z twojej strony, ale...
- Posłuchaj, Sandy, w czym problem. Starałem się znaleźć
kogoś, komu mógłbym zaufać, że poprowadzi to wszystko
właściwie, i znalazłem tylko jedną taką osobę, kobietę, która
ma rodziców w domu opieki tu w mieście i nie chce ich
zostawić. Gdybyś zgodziła się przyjechać do Dallas, ona
mogłaby przejąć od ciebie Casa Grande.
- W takim wielkim stanie, jak Teksas, musi być jeszcze
ktoś, kto..
- Nie znalazłem nikogo odpowiedniego.
- A jak długo szukałeś?
- Jeśli mam być szczery, to tylko dwa tygodnie. Dam ci
trzysta dolarów na miesiąc więcej i samochód. I pokryję
wszelkie koszty twojej przeprowadzki. Naprawdę potrzebuję
kogoś dobrego, a ty byłabyś najlepsza.
- Muszę nad tym pomyśleć.
- Czy jest coś szczególnego, co cię tu zatrzymuje, Sandy?
Ścisnęła mocniej słuchawkę.
- Niespecjalnie - odpowiedziała po chwili. Usłyszała w
jego głosie wyraźną ulgę.
- Zadzwonię na początku przyszłego tygodnia. Bardzo
chciałbym, żebyś była już na miejscu w pierwszych dniach
sierpnia.
- Pomyślę o tym, Derek.
- To wszystko, moja dziewczynko. Jeszcze mama chce z
tobą mówić.
Sandy rozmawiała z matką całe pół godziny. Kiedy się
pożegnały, usiadła i nie mogła już dłużej powstrzymać łez.
Spływały jej po twarzy zupełnie bezgłośnie, całymi
strumieniami.
W czwartek zdecydowała się, że pojedzie do Dallas. Może
łatwiej będzie jej wyrzucić z pamięci Gabe'a, jeśli nie będzie
musiała kilka razy w tygodniu przejeżdżać koło Szkółki i
Ogrodu Londona.
W czwartek, czwartego lipca, w Dzień Niepodległości,
telefon zadzwonił już z samego rana. Sandy była pewna, że
usłyszy zaraz głos babci, która zwykle dzwoniła o tej właśnie
porze.
- Sandy. - Zadrżała cała. To był Gabe. - Dzień dobry -
powiedziała tylko.
- To rzeczywiście dobry dzień. Zaczynam wreszcie
widzieć światło w ciemnym tunelu.
- Cieszę się.
- To brzmi prawie ponuro. Mam nadzieję, że uda mi się
poprawić jakoś twój nastrój. A jak u ciebie w pracy?
- Świetnie.
Kusiło ją, by powiedzieć Gabe'ovvi, że przenosi się do
Dallas, ale wiedziała, że nie zniesie jego beznamiętnego: „No
to do widzenia". Nie zawiadomiła dotąd o swoim
postanowieniu nawet babci ani tym bardziej nikogo innego,
ale powzięła już decyzję: wyjedzie na pewno.
- Nie jesteś dziś w najlepszym humorze. Hej, czy coś się
stało?
- Nie, naprawdę wszystko w porządku. Przenoszę się
wkrótce do Dallas - powiedziała żałując, że w porę nie ugryzła
się w język.
- Co ty mówisz? Do jakiego Dallas? - Lodowaty ton,
jakim to powiedział sprawił, że poczuła się nagle tak, jakby
owiało ją zimne, arktyczne powietrze.
- Derek zaproponował mi podwyżkę i samochód, jeśli
pojadę do Dallas i obejmę po nim kierownictwo tamtejszego
Domu Złotej Jesieni. - Ach, po cóż mówi mu to wszystko,
teraz może być tylko gorzej.
- Tak wszystko zorganizowałem, żeby mieć wolny
wieczór w sobotę. - Mówił to wyjątkowo spokojnym tonem,
śmiertelnie poważnie. - Chciałbym zabrać cię na kolację.
Zamknęła oczy i w pierwszej chwili chciała się zgodzić.
Mogłaby przecież zadzwonić do Chipa i jakoś mu się
wytłumaczyć. Jej randka z Chipem nie miała przecież żadnego
znaczenia. Ale czy warto przedłużać swoje cierpienie?
- Umówiłam się już na sobotę - powiedziała więc tylko.
- Co ty mówisz? Umówiłaś się na sobotę?
- Nie rozumiem, dlaczego pytasz. Telefon źle odbiera?
Niewyraźnie mnie słyszysz?
- Czy umówiłaś się na randkę również na jutro?
- Nie.
- To teraz się umawiasz. Mam umówione spotkanie za
dwadzieścia minut, niestety w szkółce nie ma dziś święta.
Całe popołudnie też mam zajęte, ale chciałbym zobaczyć cię
wieczorem. Mogłabyś przyjechać tu po pracy?
- Przykro mi, ale nie mogę. Obiecałam babci i Dodo, że
zawiozę je do teatru na premierę nowego musicalu.
- Sandy! Co z nami! Co się stało?
- Nie rozumiem. Jak to, co z nami? Twoje obowiązkowe
cztery tygodnie już minęły. Myślę, że Pete zainteresował się
kimś innym.
- Obowiązkowe cztery tygodnie! To ty myślisz... -
usłyszała jakieś głosy w tle i głos Gabe'a mówiącego coś do
kogoś w pokoju. - Niech to diabli, muszę już kończyć.
Będziesz w domu po południu?
- Nie, jadę na wycieczkę. Obiecałam zabrać paru stałych
mieszkańców Casa...
- Słodka, wciąż zajęta damo, czy zdołam wyrwać choć
minutę twego drogocennego czasu?
- Zobaczymy się jutro, wieczorem na kolacji.
- Uuhm, naprawdę nie znajdziesz dla mnie chwili dziś
wieczorem?
- Przykro mi, mamy już bilety i nie chciałabym ich
zawieść.
- Wierzę w to głęboko, że nie chcesz ich zawieść. -
Znowu słyszała, jak ktoś coś do niego mówi, a on odpowiada
zduszonym głosem. - Do diabła, Sandy, muszę iść. A potem
chciałbym, żebyśmy porozmawiali,
- W porządku, Gabe. Cześć.
Stała jeszcze przez chwilę bez ruchu, wpatrując się w
telefon. Nagle roześmiała się: Później pomyśli o swym bólu i
ranach spowodowanych ich rozstaniem, teraz chce myśleć
tylko o tym, że spotkają się jutro.
Wzięła prysznic i ubrała się szybko. Powinna już biec na
piknik, który miała zorganizować w południe dla
pensjonariuszy Casa Grande. Właśnie kończyła czesać włosy,
gdy usłyszała odgłos motoru i ciężarówka należąca do Szkółki
i Ogrodu Londona zajechała pod jej dom. Serce podskoczyło
jej do gardła. Czyżby to był Gabe, pomyślała z nadzieją.
Rozdział 12
Jej przyspieszony puls uspokoił się od razu, gdy zobaczyła
wysiadającego z ciężarówki nieznajomego mężczyznę. To nie
był Gabe! Mężczyzna podszedł do tyłu ciężarówki i zaczął
wyjmować ze środka dwie wielkie donice. W jednej z nich
była olbrzymia paproć o bujnych, soczystozielonych liściach,
w drugiej wysoki, czerwony hibiskus.
- Och, nie! Tylko nie to! - krzyknęła Sandy.
A więc pomyliła się, Pete wcale nie miał dziewczyny!
Usłyszała pukanie do tylnych drzwi i poszła je otworzyć.
Na schodkach stała Dodo z Pookumsem na ramieniu. Włosy
upięte miała na czubku głowy, czoło przewiązane
kokieteryjnie zieloną przepaską. Jasnozielona koszula i dżinsy
dopełniały jej stroju.
- Dzień dobry, Sandy. Pomyślałam sobie, że możemy
razem przespacerować się na ten piknik.
- Proszę, wejdź, Dodo. - Usłyszała dzwonek do
frontowych drzwi.
- Przepraszam cię, muszę otworzyć. Dostałam następną
porcję różnych roślin. Może zechciałabyś wziąć sobie
czerwony hibiskus?
- Nie, dziękuję, moja droga. Mam tyle roślin ze szkółki i
ogrodu, ile potrzebuję.
- Zupełnie tak jak ja. - Otworzyła drzwi i stanęła twarzą w
twarz z rudowłosym kierowcą. - Panna Smith? - Tak.
- To wszystko jest dla pani. Tc donice są dosyć ciężkie.
Gdzie chciałaby pani, żebym je ustawił?
- Nigdzie. Nie potrzebuję żadnych donic.
- Proszę mi wybaczyć, ale polecono mi je pani
dostarczyć...
- Przepraszam, proszę je ustawić gdzieś tu na ganku.
- Zaraz przyniosę następne...
- O mój Boże! To jeszcze są następne! - spojrzała
bezradnie na Dodo.
- Czy te kwiatki nie są prześliczne? Nie będziesz miała
nic przeciwko temu, jeśli wepnę je sobie we włosy? - Dodo
pytała zachwycona.
- Ależ z największą przyjemnością. Możesz zerwać je
wszystkie. Twój wnuk, Dodo, chyba zupełnie mnie wykończy.
- ... a to bilecik dla pani - dokończył mężczyzna,
wyjmując liścik ukryty wśród kwiatów.
Sandy otworzyła kopertę i wyjęła malutki bilecik. „Z
wyrazami miłości, Gabe", przeczytała i w osłupieniu
wpatrywała się w trzymaną w ręku karteczkę. - Gabe! -
szepnęła.
- Dobrze się czujesz, Sandy? Tak strasznie zbladłaś.
Wiesz, myślę, że Pete znalazł sobie wreszcie nową
dziewczynę. Wymusił na mnie obietnicę, by nic ci o tym nie
mówić, ale...
- Te rośliny nie są od Pete'a. - Drżącymi palcami
rozwinęła kolejny bilecik. - To Gabe je przysłał. - Nareszcie! -
wykrzyknęła Dodo z taką satysfakcją, że nawet Sandy
zwróciła na to uwagę. -
Zastanów się, Sandy, gdzie ustawiać następne donice.
- Dodo, idź sama na ten piknik. Zaraz cię dogonię, muszę
tylko zadzwonić.
- W takim razie, do zobaczenia! - powiedziała Dodo cała
roześmiana i przytuliła mocniej Pookumsa. - Jesteś słodka,
Sandy.
Gdy tylko Dodo wyszła, Sandy usiadła i zadzwoniła do
Gabe'a. Nie było go w szkółce i nikt nie wiedział, dokąd
pojechał, więc poprosiła tylko o przekazanie mu wiadomości,
że go szuka. Od razu zadzwoniła do Dallas i zawiadomiła
ojczyma, że nie może przyjąć jego propozycji. Potem pobiegła
na skos po trawnikach na wspólny piknik w Dzień
Niepodległości.
Po powrocie do domu zastała na ganku dwa pudelka.
Wniosła je do środka i otworzyła pierwsze z nich. Z
kartonowego opakowania wyjęła małego pluszowego misia.
Wokół jego szyi okręcona była karteczka z napisem: „Kocham
cię, Sandy, Gabe".
- Dlaczego mi tego nie powiedziałeś! - szepnęła.
Zielone szklane oczka wpatrywały się w nią uważnie.
Pogładziła delikatnie miękkie futerko i ucałowała czarny
nosek, a potem odłożyła misia na bok i sięgnęła po drugie
pudełko. Pod warstwą papieru i bibułki kryło się mniejsze
pudełeczko opakowane w ozdobny celofan i przewiązane
błękitną wstążką, a w środku znajdowało się wykonane z
kryształu drzewko miłorzębu; w jego błyszczących tajemniczo
listkach odbijało się światło. Na dnie pudelka leżała karteczka:
„Mojej ukochanej pani miłorzębów - z wyrazami miłości -
Gabe".
Zadzwoniła ponownie do szkółki, ale Gabe'a nadal nie
było. Włożyła bladoniebieską krótką suknię bez rękawów i
dopasowane do niej, szerokie białe spodnie, upięła włosy w
węzeł i spróbowała znów do niego zadzwonić. Bez skutku.
Przez cały wieczór, siedząc między Dodo i babcią i
słuchając znajomych musicalowych melodii, myślała tylko o
błękitnych oczach, falujących brązowych włosach i głębokim
głosie Gabe'a.
To obejrzeniu przedstawienia obie starsze panie namówiły
Sandy, by wybrać się jeszcze na lody, więc gdy w końcu
odwiozła je do domu i wróciła potem do siebie, była już
prawie północ. Chciała już wejść na patio z tyłu swojego
domku, gdy zobaczyła mężczyznę wyciągniętego na jej
leżaku. Stanęła jak wryta, krzyk uwiązł jej w gardle, po chwili
jednak poznała nieoczekiwanego gościa.
- Gabe?
Podeszła bliżej i uklękła koło niego. Pragnienie, by go
dotknąć, by schować się w jego silnych ramionach i patrzeć na
niego bez końca, owładnęło nią bez reszty. Przytuliła leciutko
policzek do wnętrza jego ręki.
Gabe bez słowa mocno objął ją w talii i jednym ruchem
posadził ją sobie na kolanach. Krzyknęła lekko, całkowicie
zaskoczona i spojrzała na niego uradowana.
- Jak długo na mnie czekasz?
- Cholernie, cholernie długo.
Wpatrywał się w jej usta. Wargi drżały jej tak bardzo, że
ledwo mogła mówić.
- Miałam na myśli to - wyszeptała - czy długo tu siedzisz?
- Trzydzieści sześć godzin.
- To niemożliwe! - roześmiała się. - Wyszłam z domu o
siódmej.
- No dobrze - przerwał na chwilę i odetchnął głęboko -
może ze dwie godziny.
- Co ty robisz, Gabe?
- Zachwycam się zapachem gardenii. Zawsze tak
cudownie pachniesz.
- Dostałam twoje prezenty. Dziękuję ci, Gabe.
- Słyszałem, że chciałaś odesłać je z powrotem.
- Tylko do chwili, gdy się dowiedziałam, że to prezenty
od ciebie.
- To świetna wiadomość. Sandy, kochanie - zniżył głos.
Ujął jej twarz w dłonie. W jasnym świetle księżyca mogła
zobaczyć, że wpatruje się w nią badawczo. - Sandy, kocham
cię.
- Myślałam już, że nigdy mi tego nie powiesz! - Przytuliła
się do niego i zamknęła oczy, gdy zaczął ją całować.
- Pojedźmy gdzieś napić się czegoś zimnego. Dobrze?
- Czy nie jest już trochę za późno?
- Ja już sobie tu podrzemałem. - Wstał i uśmiechnął się od
ucha do ucha. Czyż mogła mu odmówić?
W samochodzie tulił ją blisko do siebie, więc jechali
bardzo wolno. Chłonęła zapach igliwia i żywicy, którym
przesycone było jego ubranie, upojona jego bliskością, jego
ciepłem i siłą. Gdy przyjechali pod jego dom, spytała
zdziwiona:
- Myślałam, że mieliśmy się czegoś napić.
- I napijemy się, u mnie. Tu nam nikt nic przeszkodzi -
powiedział, zapalając małą lampkę. Pochylił się nad nią i
zanurzył palce w jej włosy. Wyjął z nich szpilki. - Lubię, jak
masz rozpuszczone włosy - wyjaśnił chrapliwym głosem. A
teraz, panno Sandy Smith, mam zamiar pokazać ci, jak bardzo
cię kocham.
- Och, Gabe, dlaczego nigdy mi tego nie powiedziałeś?
Spojrzał na nią, wyraźnie zdziwiony.
- Jak mogłaś o tym nie wiedzieć? Uderzyła ją
prostolinijność tych słów.
- Gabe, pamiętasz, zawarliśmy pewien układ. Sam
zaproponowałeś, że będziesz spotykać się ze mną przez cztery
tygodnie.
- Jak na tak inteligentną osobę - jęknął - jesteś czasami
przeraźliwie tępa. Wszystko to, co, robiłem, robiłem dlatego,
że zakochałem się w tobie.
- Skąd mogłam o tym wiedzieć? Robiłeś to, co wspólnie
zaplanowaliśmy. Na ogół ludzie, którzy kogoś kochają, mówią
to tej osobie, w której są zakochani.
- A ty, ile razy mi to powiedziałaś? Zaczerwieniła się po
uszy.
- Nie chciałam ci powiedzieć, jak bardzo cię kocham,
ponieważ wydawało mi się, że ty mnie nie kochasz.
- Na miłość boską! - zawołał rozdrażniony do granic
możliwości. - Pete i Jeanie są w naszej rodzinie takimi
otwartymi, złotymi dziećmi. Wszystko po nich widać, nie
umieją i nie chcą niczego ukryć. Mówią innym, że ich
kochają, płaczą, okazują swoje uczucia. Są tacy sami jak nasza
mama. Ja jestem podobny do ojca. Wszystko gotuje się u mnie
w środku i trudno to ze mnie wydobyć. A, jeśli mam być
szczery, byłem pewien, miła damo, że wiesz, że cię kocham.
Naprawdę uważałem, że zachowuję się jak człowiek
zakochany. Ale jeśli chcesz, żebym okazywał swoje uczucia,
przynosząc ci misie, czekoladki...
- Och, daję słowo, że nie. Chcę tylko wiedzieć, czy mnie
kochasz. Powiedz to tu i teraz.
- Tu i teraz - powtórzył z powagą i pocałował ją w szyję. -
Kocham cię, Sandy Smith - szepnął jej do ucha i pocałował ją.
Pocałował ją w skroń, w policzek, w kąciki ust. - Kocham cię.
Zamknęła oczy ze szczęścia.
- Nie musisz się powtarzać. Teraz już wiem i widzę.
- Nic jeszcze nie widziałaś, kochanie. Kocham cię. -
Pocałował ją w szyję i całował dalej dochodząc do obojczyka i
jednocześnie gorączkowo rozpinając guziki jej sukni.
Sandy smakowała każde „kocham cię". Skrzyżowała z
nim ręce, rozpinając guziki jego koszuli. Przywarła dłońmi do
jego szerokiej piersi. Pod palcami czuła bicie jego serca, które
powiedziało jej więcej niż słowa.
Sukienka płynnie osunęła się jej na kostki.
- Nie chcę cię stracić - powiedział nagle Gabe. Zadrżała z
radości, a w jej oczach pojawiły się wilgotne błyski.
- Nie stracisz mnie. Jestem twoja od tej pierwszej nocy.
Gabe... Głos uwiązł jej w gardle, a on wziął ją na ręce i zaniósł
do sypialni.
Później poruszyła się i poczuła, że oplatają ją jego
ramiona.
- Nie odchodź.
- Nie myślałam o tym.
- Czy możesz mi podać spodnie?
Obróciła się i podniosła je z podłogi. - Wstajesz?
- Nie ma mowy!
Odszukał i wyciągnął z kieszeni pudełko.
- To dla ciebie ode mnie.
Usiadła, odrzuciła do tyłu spadające na czoło włosy i
spojrzała w głębokie, niebieskie, pełne miłości oczy.
Otworzyła pudełko. W środku był prześliczny pierścionek ze
szmaragdem i brylancikami.
- Czy wyjdziesz za mnie za mąż? Pochyliła się, żeby go
uściskać i rozpłakała się.
- Hej, ty płaczesz.
- Jestem szczęśliwa.
- Cieszę się, że mi to powiedziałaś. Ale kiedy przestaniesz
płakać i odpowiesz na moje pytanie?
- Oczywiście, że wyjdę za ciebie.
- O, tutaj. - Wsunął jej pierścionek na palec. - Jeśli nie
lubisz szmaragdów, można go wymienić na brylanty.
- Uwielbiam szmaragdy.
- Ten będzie mi przypominał twoje zielone oczy.
- I moje ulubione zielone miłorzęby. Zawsze będę
kochała miłorzęby.
Wsunął dłonie za jej głowę i spojrzał na nią łagodnie. -
Teraz jest jeszcze kilka spraw do wyjaśnienia. Odwołujesz
spotkanie w sobotę wieczorem.
- Tak jest. Już to zrobiłam.
- Naprawdę? Dlaczego zgodziłaś się na randkę z kimś
innym, kiedy wiedziałaś...
- Nie wiedziałam, Gabe! Naprawdę nie wiedziałam.
Nigdy mi nie powiedziałeś.
- To się już nie powtórzy.
- Przyrzekasz?
- Przyrzekam. Nie możesz przeprowadzić się do Dallas.
Wiesz, że to mnie dosłownie zaszokowało. Myślałem, że
wszystko skończone. Kochałem cię i myślałem, że ty mnie
kochasz. Myślałem, że wiesz, że cię kocham...
- Na szczęście szukam silnego, małomównego faceta...
- Nigdy nie myślałem o sobie w ten sposób.
- Ale taki jesteś. Wpakowałeś mnie w najgorsze
nieszczęście w moim życiu!
- Przepraszam. Nie byłbym nawet w połowie tak
małomówny, gdybym mógł pracować tylko przez
sympatyczne czterdzieści godzin tygodniowo i żyć jak
normalna istota ludzka.
- Wiem. - Leżała z głową na piersi Gabe'a, wsłuchując się
w bicie jego serca. Te słowa przypominały jej, jak mało czasu
będą mogli spędzić razem. Westchnęła.
- Cóż to za smutne westchnienie?
- Powinieneś się przespać, jutro będziesz wykończony.
Otoczyły ją jego ramiona.
Kiedy świt zaróżowił niebo, Sandy wzdrygnęła się. -
Muszę iść do domu.
- Dlaczego?
- Jest tysiąc powodów. Ty musisz iść do pracy...
- Nieprawda.
Aż usiadła z wrażenia.
- Co mówisz?
- Nic. Mam dzień wolny. Spędzę go z moją panią od
miłorzębów.
- A kto będzie pilnował interesów firmy London i
Holmes?
- Jeanie. A to jest długi weekend, święto, pamiętasz?
Jeanie, szczerze mówiąc, jest równie kompetentna jak tata.
Dałem jej szansę i radzi sobie świetnie.
- To cudownie.
- Jest jeszcze coś, kochanie. Kiedy moglibyśmy wziąć
ślub?
- Musisz poczekać, aż wrócą twoi rodzice.
- To znaczy do pierwszego września.
- Weźmy ślub, kiedy miłorzęby będą złote. Moglibyśmy
urządzić przyjęcie przed domem.
- Nie mogę czekać, aż miłorzęby będą złote. Czy wiesz,
jak długo by to trwało?
- Jak długo?
- Do października, może do połowy września.
- Musisz poczekać na powrót rodziców. Jeanie nie będzie
chciała, żebyś ją zostawił i wyjechał w podróż poślubną.
- Byłoby to najszczęśliwsze wydarzenie w życiu Jeanie.
- Jesteś bardzo dobrym bratem.
- I bardzo sympatycznym facetem.
- Jesteś również bardzo skromny. Ale teraz muszę iść do
domu.
- Kiedy więc ma być ten ślub, jutro?
- Wielkie nieba, nie! Ledwo dowiedziałam się, że mnie
kochasz, a ty już planujesz ślub na jutro. , - . - Masz trochę
racji.
- I jeszcze czegoś nie wiem o tobie. Czy chcesz mieć
dzieci?
- Tak - odpowiedział, poważniejąc nagle. - I założę się o
wszystko, co mam, że ty też chcesz.
- Nie mylisz się. Zmarszczył brwi.
- Sandy, muszę ci teraz zdradzić pewną rodzinną
tajemnicę. Wyglądał tak poważnie, że aż wstrzymała oddech.
- Cóż to takiego?
- Może nie powinienem tego mówić. Może to być dla
ciebie wielki wstrząs.
Przez
myśl
przemknęły jej wszystkie możliwe
nieszczęścia - dziedziczne choroby i dolegliwości,
bezpłodność.
- Gabe, co to jest? - spytała łagodnie.
- Pete ma nową dziewczynę.
Minęło dziesięć sekund, zanim zareagowała.
- Och, ty! Żebyś wiedział jak mnie nastraszyłeś!
Gabe śmiał się głośno, a ona rzuciła się na niego ze
złością, tłukąc go piąstkami.
- Przestań! Żebyś widziała, jak on koło niej skacze...
Sandy! Przestań! - Roześmiał się. Obrócił się, położył ją na
wznak na materacu i przycisnął jej przeguby do łóżka.
- Gabe - westchnęła, zmieniając nastrój - muszę wstać i
iść do domu.
- Naprawdę? - odpowiedział, ale zabrzmiało to
niewyraźnie, jakby głos dochodził z daleka, a potem nie było
już wcale słów...
EPILOG
Gabe strząsnął nasiona do torebki, zapieczętował ją, a
potem odmierzył kolejną uncję nasion. Pochłonięty tymi
czynnościami nie zauważył, że ktoś wszedł, aż owionął go
świeży, słodki zapach gardenii. Jego serce zabiło mocniej,
podniósł głowę i spojrzał w wielkie zielone oczy.
- Jest już po czasie. Mam nadzieję, że zatrzasnęłaś drzwi.
- Zrobiłam to. Długo dzisiaj pracujesz. Spojrzał na
zegarek.
- Przepraszam. Skończyliśmy o szóstej, zacząłem wtedy
pakować nasiona i zapomniałem o bożym świecie. Prze...
- Nie przepraszaj. Ja też byłam zajęta.
- Nie byłaś tu od miesiąca. Chcę ci coś pokazać. Wyszedł
zza lady i zamilkł, zastanawiając się, czy kiedykolwiek nasyci
się jej widokiem. Od ich ślubu minął rok i jeden miesiąc, ale
zawsze kiedy byli razem, czuł przyspieszony puls i pragnienie,
żeby jej ciągle dotykać. - Sandy - powiedział cicho. Widział,
jak jej zielone oczy ciemnieją, a powieki stają cię cięższe, tak
jak w tych chwilach, kiedy ogarniała ją namiętność. Jego
spojrzenie przesunęło się na białą bluzkę, brązową tweedową
spódniczkę, zgrabne opalone nogi i brązowe buciki.
Przyciągnął ją do siebie i dotknął ustami jej ust. - Mam piękną
żonę...
- Dziękuję, a ja mam...
Uciszył ją pocałunkiem, który trwał, dopóki nie zabrakło
im tchu.
- Chodź ze mną i popatrz na to. - Wziął ją za rękę i
wyprowadził na zewnątrz. Minęli cieplarnie i przeszli dalej,
gdzie posadzono większe drzewa.
- Popatrz na te miłorzęby.
- Są złote - westchnęła oczarowana.
Podeszli bliżej i stanęli pod dwoma najwyższymi
drzewami. Pęki liści powiewały na wietrze jak malutkie złote
wachlarze, a zza złotych gałęzi przeświecało wieczorne
październikowe niebo, zaróżowione ostatnimi promieniami
słońca.
- Jakie one są piękne!
Jego spojrzenie zatrzymało się na jej gęstych,
jedwabistych włosach. Wyjął z nich jedną szpilkę, potem
drugą.
- Są tak piękne, że jutro dwa z nich będą posadzone przed
naszym domem.
- Och, Gabe, jak cudownie. Chodźmy jeszcze popatrzeć
na nasz nowy dom.
- Z przyjemnością.
Wyjął jeszcze więcej szpilek i złote loki rozsypały się po
jej ramionach.
- Co ty robisz?
- Chcę popatrzeć, jak wyglądasz z rozpuszczonymi
włosami.
- Możesz to zrobić wieczorem w domu.
Kiedy ostatnia szpilka została wyjęta, Sandy podniosła
głowę i uśmiechnęła się.
- Może teraz jest odpowiedni moment.
- Teraz jest cudowny moment - powiedział. - Moja złota
dziewczyna pod złotym drzewem...
- „Złota miłość, część mojej istoty". Cytuję dawnego,
zapomnianego poetę...
- Troszeczkę przytyłaś.
Uśmiechnęła się i przytuliła do niego. - A wkrótce będzie
nas troje.
- Troje! - zawołał uradowany. - Czy jesteś pewna?
- Nie. Ale w przyszłym tygodniu mam zamówioną wizytę
u doktora Batesa - mógłbyś pójść tam ze mną - i
przypuszczam, że nasze wysiłki nie poszły na marne.
Krzyknął z radości i podniósł ją do góry, aż dotknęła
głową grubej złotej gałęzi.
- Hej! Ja chcę na ziemię!
Opuścił ją powoli i przytulił, a złote liście miłorzębu
sypały się z góry na nich oboje.
- Teraz mam liście we włosach tak samo jak ty.
Roześmiał się i uścisnął ją, czując, że miłość dosłownie go
rozsadza.
- Kochana Sandy, moja słodka pani od miłorzębów,
kocham cię.
Z uśmiechem objęła go za szyję i zbliżyła jego usta do
swoich. Nie zwracali już uwagi na opadające na nich złote
liście.