Droga Pinocheta. Teoria polskiego autorytaryzmu.
"Instytucje republikańskie narodziły się skorumpowane."
Charles Maurras
(...)Piszę ten tekst jako polski monarchista z francuskiej szkoły Action Française, który ma świadomość, że program realistyczny polskiego monarchizmu oznacza dziś podniesienie postulatu tylko rządów autorytarnych. Konserwatysta nie jest człowiekiem marzeń i ideałów, lecz człowiekiem polityki realnej. Dlatego nie będę tu przedstawiał wizji króla w koronie i w pozłacanej karecie, otoczonego licznym dworem i mieszkającego na Wawelu. Wolę ograniczyć się do ukazania tego, co moim zdaniem, jest jeszcze możliwe - rządów autorytarnych.
System taki można uznać za swoistą "protezę" monarchii i jest on nią w istocie; jest czymś ułomnym i dalekim od ideału, a jednak lepszym od demoliberalnej "nierzeczywistości". Ernst Jünger mawiał, że "człowiek jest panem form", czyli może zmienić symbole, nazwy, procedury; nie może jednak uniknąć żelaznych praw natury i społeczeństwa, których naucza socjologia. Dlatego człowiek może zastąpić króla dyktatorem, naczelnikiem lub nawet prezydentem; nie może jednak zlikwidować autorytarnego modelu państwa, władzy, zniweczyć własności, rodziny i narodu, gdyż, jak powtarzał po wielokroć Louis de Bonald, "wszystko co od natury odchodzi jest potworne". Owo "wszystko", to m. in. liberalna demokracja - antyteza ładu.
Polska, nasza wspólna ojczyzna, jest dziś krajem moralnie, politycznie i ekonomicznie spustoszonym przez rządy lewicy. Ostatnie pokolenie wierne tradycji Rzeczpospolitej wyginęło na frontach II Wojny światowej i w ubeckich kazamatach. Polska utraciła swoją historyczną elitę państwową, która przetrwała 123 lata zaborów, ale nie przetrwała Wojny i komunizmu. Nie ma dziś prawie śladu po przedwojennej "warstwie historycznej" czy inteligencji. Pojęcia polityczne naszych rodaków są dziś w naturalny sposób lewicowe, przepojone dogmatami sprawiedliwości społecznej, demokracji i egalitaryzmu. Pojęcia Prawdy, Dobra i Porządku, przeinaczane przez kilkadziesiąt lat, nie istnieją. Brak nam zarówno elity politycznej, jak i filozofii politycznej. światopoglądowo, współczesna Rzeczpospolita jest mieszanką postsocjalistycznych ideologii i importowanej z Zachodu judeo-protestanckiej doktryny demoliberalnej, obcej naszej rzymsko-katolickiej Tradycji. Skutkiem tego jest chroniczny kryzys Państwa, które rozpada się na naszych oczach od wewnątrz, w dodatku zmierzając do swego samounicestwienia w postaci integracji z Unią Europejską.
Państwo Polskie rozpada się od wewnątrz
Pojęcie dla polityki fundamentalne - Racja Stanu - nie funkcjonuje ani w świadomości elit, ani wyborców. Pośród tych ostatnich funkcjonować nie musi. Lud, jako element irracjonalny, namiętny, nie musiał nigdy definiować racji stanu, gdyż zawsze był rządzony, zajmując naturalne dlań miejsce przedmiotu, a nie podmiotu polityki. Dziś, przez kaprys oświeceniowych ideologów, stał się "suwerenny". Czy stał się w międzyczasie mądrzejszy, bardziej zdolny do rządzenia? "Demos - stwierdza Maurras - zawsze był oświecany i umoralniany tylko dzięki batom, które dostawał".
Problem tkwi w tym, że pojęcie racji stanu, jak i samego państwa nie funkcjonują także w świadomości elit, które lud ten w 1989 roku wyniósł do władzy. Państwo uległo rozpadowi na partie polityczne , które opanowały jego fragmenty w postaci poszczególnych gałęzi administracji. Każda z partii prowadzi własną politykę zagraniczną, wewnętrzną, posiada odrębną wizję państwa, gospodarki, spraw społecznych. Mamy wizję Polski SLD, PSL lub PO. Nie mamy wizji polskiej. Sukno Rzeczpospolitej zostało rozdarte, a mechanizm demokratyczny nie sprzyja jego ponownemu zrośnięciu, przeciwnie, umacnia i powiększa rozdarcie.
Skutkiem tego, Państwo Polskie jest przeraźliwe słabe, niezdolne do sformułowania własnych priorytetów, długofalowej strategii rozwoju, obrony swej suwerenności i interesów na forum międzynarodowym. Zarazem jest przeraźliwie rozrośnięte, ingerując nadmiernie w sferę społeczną, która z natury rzeczy nie powinna należeć do sfery politycznej, winna być wobec tej ostatniej autonomiczna. W Polsce nie ma rozdziału pomiędzy Państwo a społeczeństwo. Wskutek tego, Państwo swą interwencją sieje spustoszenie w żywej tkance społecznej, a element a-polityczny, czyli społeczeństwo, w postaci partii politycznych i związków zawodowych, zawłaszczyło sobie Państwo i politykę, uzależniając działania polityczne od woli wyborców i partii, a nie od wymagań racji stanu.
Demokracja jest formą politycznego panteizmu, czyli połączenia i wzajemnego przenikania się państwa ze społeczeństwem. Jako rzymski katolik i konserwatysta domagam się dualizmu tak Boga i świata, jak i państwa ("boga śmiertelnego") i społeczeństwa. Państwo musi być dla obywatela czymś sakralnym, gdzie - na wzór wnętrza greckiej świątyni - maluczkim wstęp jest wzbroniony i traktowany jako świętokradztwo.
Polska ma także wiele do odrobienia na polu gospodarczym
Jednak na szybki rozwój gospodarczy nasze Państwo nie może liczyć w najbliższej przyszłości, ponieważ wszystkie przedstawiane przez klasę polityczną rozwiązania dotyczą reform w ramach obecnego, demoliberalnego ustroju. Same reformy gospodarcze, w ramach istniejącego systemu, nie doprowadzą do takiego rozwoju.
Dla szybkiego rozwoju potrzeba jest wielka zmiana systemowa, o charakterze politycznym. Dopiero taka zmiana polityczna może wytworzyć warunki dla zmian społecznych i ekonomicznych. A więc: najpierw polityka - politique d'abord Charlesa Maurrasa. "Kiedy mówimy najpierw polityka - pisze Maurras - to mówimy: polityka pierwsza, pierwsza w porządku czasu, nie tylko w hierarchii celów. Mówi się, że zanim dojedziemy do celu, musimy przejechać drogę; strzała i łuk muszą zostać napięte przed trafieniem w tarczę; środek działania wyprzedza punkt przeznaczenia". Reforma polityczna poprzedza reformę społeczno-gospodarczą.
Jeśli nie chcemy stać się polskojęzycznym czworakiem w europejskim kołchozie, musimy mieć alternatywę wobec integracji, czyli rozwijać się znacznie szybciej niż nasi sąsiedzi będący członkami Unii Europejskiej. W przypadku rozwoju na poziomie unijnym, jedynie utrzymujemy dzielący nas od nich dystans. Przykład wielu krajów szybko rozwijających się wskazuje, że udało im się w ciągu kilkudziesięciu lat dogonić państwa zachodnie, gdyż przyrost dochodu PKB oscylował w nich w granicach 10% rocznie. W takim tempie rozwijała się początkowo Japonia, Korea Południowa, a dziś Chiny czy Malezja. Przyrost dochodu na poziomie 1, 2, 3 czy nawet 4 procent oznacza, że nie gonimy naszych zachodnich partnerów w ogóle, lub gonimy ich zbyt wolno. Nie chciałbym aby moje wnuki żyły, tak jak ja, w kraju znacząco uboższym od państw zachodnich. Przed polską polityką staje więc problem stworzenia takich warunków rozwoju gospodarczego, aby udało się nam zbliżyć do granicy 10%, granicy, która pozwoli nam odrobić spustoszenia komunizmu.
Nie zgodzę się z poglądami, że sukces krajów Dalekiego Wschodu jest uwarunkowany przede wszystkim czynnikami kulturowymi - a więc nie mamy szansy go powtórzyć. Nie neguję tych czynników. Wiem, że chińska czy japońska cierpliwość, sumienność, dyscyplina i zdolność do wyrzeczeń były niezwykle istotnymi czynnikami sukcesu. Jednak przykład chilijski pokazuje, że nawet narody latynoamerykańskie, znane z niechęci do ciężkiej pracy, skłonności do zabawy i do korupcji, są zdolne do bardzo szybkiego rozwoju, o ile uzyskają dobre warunki instytucjonalne, które Jaime Guzman - jeden z czołowych ideologów "pinochetyzmu" - określił mianem "wakacji polityki". Będąc członkiem Unii Europejskiej, mając zbudowane na jej wzór instytucje i prawodawstwo, będziemy rozwijać się z taką samą szybkością jak członkowie Unii. Przyśpieszenie tempa wzrostu gospodarczego wymaga innych struktur politycznych - rządów autorytarnych, dyktatury "niskopodatkowej".
Państwo Polskie warunków dla szybkiego postępu gospodarczego nie stworzyło po roku 1989. Nie ma tu żadnych, niezbędnych dla rozwoju, "wakacji polityki" - przeciwnie, państwo jest wprost rozszarpywane wewnętrznymi sprzecznościami i sporami partyjnymi. Obserwując prowadzoną politykę gospodarczą, można stwierdzić, że jest ona wypadkową zaleceń zagranicznych ośrodków finansowych (np. MFW), oligarchijnych interesów rodzimego kapitału, oraz posunięć nastawionych na demagogię społeczną. Skutkiem tego jest powstanie dziwacznego konglomeratu posunięć i strategii nastawionych na zadowolenie zagranicznych partnerów, rodzimego wielkiego kapitału, który finansuje polityków i ich partie, oraz pozorowanych prób zadośćuczynienia roszczeniom społecznym.
Żadna z rządzących ekip nie przedstawiła programu gospodarczego, który można by zakwalifikować jako "liberalny", "socjaldemokratyczny" lub jakikolwiek inny. Każdy realizowany program reform miał niezwykle mętny charakter i stanowił wypadkową interesów różnych grup nacisku, a legitymizowały go frazesy i slogany o "Europie" i "gospodarce rynkowej". Politykę definiuje Państwo - my zaś Państwa nie mamy - mamy za to partie polityczne . Zamiast polityki polskiej, mamy politykę partyjnych klik.
W moim przekonaniu, jedyną szansą na przyszłość naszego kraju jest rozwój rodzimego małego i średniego kapitału. Jednak ten właśnie kapitał ma w Polsce niewiele do powiedzenia. Jest bowiem zbyt mały, aby w znaczący sposób finansować partie polityczne i zapewnić politykom dobrze płatne posady w firmach po przegranych wyborach. Jest też zbyt mało liczebny (ilość ludzi biznesu i członków ich rodzin), aby stanowić znaczącą liczbę elektoratu. Tak więc jego interesy są bezustannie pomijane przez klasę polityczną, skutkiem czego cała polityka fiskalna Polski zwrócona jest przeciwko klasie średniej, która płaci najwyższe podatki, wchodząc w kolejne progi podatku dochodowego, a równocześnie zarabiając zbyt mało, aby móc dostatecznie wykorzystać ulgi podatkowe. W ten sposób Państwo Polskie żyje przede wszystkim na koszt klasy średniej, nie śmiąc ruszać wielkiego kapitału, ani (otwarcie) opodatkować grup niżej zarabiających.
Tymczasem polityka Państwa od 1989 roku skierowana jest na obronę wielkiego, oligarchicznego kapitału. Demokracja stała się plutokracją. Przypadek? Charles Maurras pisze: "to pieniądz tworzy władzę w demokracji. On ją wybiera, tworzy i płodzi. To on jest arbitrem stojącym ponad władzą demokratyczną, ponieważ bez niego władza ta popadłaby w nicość lub w chaos. Bez pieniędzy nie ma poparcia. Pieniądz jest rodzicem i ojcem wszelkiej władzy demokratycznej, wszelkiej władzy wybieranej, wszelkiej władzy zależnej od opinii. Te właśnie fakty tłumaczą siłę parlamentarnych dyskusji, gdy dotyczą one pieniędzy i wyborów, pieniędzy i opinii, pieniędzy i rządu". Polski przypadek nie jest wyjątkowy, jedynie potwierdza regułę.
Postkomunizm i post... trockizm
Polityka gospodarcza Państwa Polskiego jest skomplikowana przede wszystkim z powodów ideologicznych i politycznych. Rzeczywistość polityczna i gospodarka są dwiema, zachodzącymi na siebie, sferami. Rządząca do niedawna AWS wywodziła się ze związku zawodowego "Solidarność", o patriotyzmie którego, być może, powiedzieć można wiele dobrego (złego też, bo to klasyczny "głupi" patriotyzm, romantyczny i hałaśliwy), ale nie to, że posiadał kiedykolwiek liberalną wizję gospodarki. Jeśli przejrzy się dokumenty programowe, a także publicystykę "Solidarności" z lat 1980-89, to widać wyraźnie, że związek ten miał program społeczny zdecydowanie bardziej lewicowy niż PZPR. Jeżeli program ekonomiczny "przewodniej siły" moglibyśmy nazwać lewicowo-etatystycznym, to program "Solidarności" był wręcz lewacki, a niektóre idee, jak samozarządzanie fabrykami przez robotników czy utopia zarządzania uspołecznioną gospodarką przez oddolne ruchy społeczne, wydają się mieć trockistowskie zabarwienie.
Pamiętajmy, że ruch "Solidarności" złożony był z robotników karmionych przez kilkadziesiąt lat sloganami o proletariacie i jego wyimaginowanej przywódczej roli, a na jego czele stanęli, wykluczeniu po roku 1968, członkowie PZPR z tzw. frakcji puławskiej - frakcji lewicowej w partii. W ten sposób ruch demokratyczny w naszym kraju został przejęty przez byłych trockistów i wielbicieli Che. Pośród 21 postulatów Sierpnia'80 znajdziemy min. postulaty zniesienia cen komercyjnych, wprowadzenia kartek na mięso, kontroli nielicznego wtenczas sektora prywatnego, konfiskatę wszelkiej własności powyżej górnej granicy ustalonej przez państwo, wprowadzenia przymusu pracy, prawa robotników do zwalniania dyrektorów przedsiębiorstw. Ugrupowania postsolidarnościowe, wspierane przez związkowców, pozostały temu przesłaniu wierne po dzień dzisiejszy.
Praktycznie wszyscy politycy tzw. prawicy w Polsce wyszli z "Solidarności", jednak długoletnie nawyki uniemożliwiają im spojrzenie na gospodarkę w typowych dla prawicy kategoriach liberalnych. Mają wręcz nabożny sentyment dla "sprawiedliwści społecznej" - stąd tak silny element demagogii socjalnej na polskiej prawicy, oraz atencji dla biurokracji i administracji: aparatczyk związkowy i aparatczyk z PZPR mają jedną wspólną cechę - wierzą w urzędnika i w planowanie. Stąd prawdziwy bizantynizm w które popadło nasze Państwo po 1989 roku, a który znacznie rozwinął się w ciągu kilku ostatnich lat. ś.p. AWS można by wręcz nazwać włoskim określeniem "destra soziale" - prawicy socjalnej. Zarazem powiązania polityczno-biznesowe zmuszały działaczy AWS do preferencji dla kapitału zagranicznego i ulegania presji zagranicznych ośrodków finansowych. Z kogo więc ściągać podatki? Z klasy średniej i z małego biznesu. Program gospodarczy AWS stanowił połączenie syndykalistycznej demagogii i realizacji interesów plutokracji.
Przed podobnymi problemami stoi SLD. Partia ta, jak powszechnie wiadomo, cieszy się poparciem wielkiego biznesu, jednak jej lewicowe pozostałości ideologiczne wprost uniemożliwiają akceptację programu wolnorynkowego. Postkomuniście trudno zmienić frazeologię z robotniczej na wolnorynkową - ta zmiana dotyczy zresztą kierujących Sojuszem technokratów, a nie średniego i dolnego szczebla tego ugrupowania, gdzie wciąż żywe są wspomnienia epoki Gierka, gdy walczono o "wyzwolenie narodowe i społeczne". śmiejąc się po cichu z lewicowej ideologii, kierownictwo SLD zmuszone jest, ze względu na oczekiwania swojego elektoratu, oraz żądnych stanowisk w administracji działaczy, prowadzić politykę etatystyczną - opartą o stare przyzwyczajenia. Cierpi tu, ponownie, polska klasa średnia.
Rzeczywista polityka SLD jest zbliżona do tej, jaką prowadziła AWS: werbalna demagogia socjalna i praktyczne uleganie wpływom kapitału zagranicznego i postnomenklaturowego. Zauważmy, że opozycyjne SLD nie krytykowało rządów Jerzego Buzka za same reformy, ale za to, że ten źle je przeprowadził i - w domyśle - lewica po wygranych wyborach je "poprawi", czyli będzie je kontynuować. Dziś je "poprawia", głównie wymieniając ludzi i zwiększając podatki. świadczy to tylko o tym, że obydwa te ugrupowania są takie same, są tak samo bezideowe, populistyczne i plutokratyczne.
Przypadek tych dwóch ugrupowań z polskiej sceny politycznej wskazuje, że musimy zdać sobie sprawę z tego, że demokracja parlamentarna jest wypadkową dwóch rzeczywistości: rzeczywistości demokratycznej istniejącej empirycznie, cechującej się prymatem ekonomii nad polityką, a tym samym biznesu nad klasą polityczną; oraz rzeczywistości medialnej, której cechą jest wsłuchiwanie się polityków w "wolę ludu". Demokracja parlamentarna to przedziwny melanż plutokracji i ochlokracji; rządów bankierów i egalitarnej ideologii pospólstwa. Polityka demokratyczna w Polsce w naturalny sposób zmierza do pauperyzacji klasy średniej i zagłady drobnej przedsiębiorczości, które zostały obciążone nadmiernymi podatkami.
Wielki kapitał, częstokroć zagranicznego pochodzenia, otrzymuje tu liczne przywileje, zarazem będąc zainteresowanym podtrzymywaniem obecnego status quo, cechującego się silnym interwencjonizmem państwa w gospodarkę. System państwowych koncesji i zwolnień podatkowych daje mu zasadniczą przewagę w starciu z drobnymi, a agresywnymi konkurentami polskiego pochodzenia. Są oni eliminowani poprzez procedury administracyjno-biurokratyczne, a nie rynkowe. AWS i SLD były w tej kwestii zgodne, podobnie jak i mniejsze ugrupowania (przede wszystkim UW). Różnica w sprawowaniu rządów przez te stronnictwa polega jedynie na tym, iż w zależności od tego, które jest u władzy, inna grupa przemysłowo-bankowa korzysta z profitów. Zawsze jest to ta, która dotuje konkretną partię i zatrudnia jej działaczy w swoich firmach po przegranych wyborach. Rozbudowany interwencjonizm państwa w gospodarkę nie jest więc spowodowany realnymi potrzebami społecznymi i gospodarczymi, lecz interesami rządzących oligarchii polityczno-finansowych.
Ten sam interwencjonizm jest zgodny z oczekiwaniami społecznymi, ponieważ w polskim społeczeństwie nadal żywa jest postkomunistyczna wizja Państwa-Boga, które powinno kontrolować życie gospodarcze i prowadzić szeroką działalność redystrybucyjną. Tradycja PZPR i "Solidarności" w tym punkcie są całkowicie zgodne. Na tym przesądzie oparte jest funkcjonowanie rozdętej ponad wszelkie granice biurokracji, zdominowanej przez partyjne kliki. Przeciętny wyborca nie potrafi zrozumieć fikcji "bezpłatnej" opieki lekarskiej i "bezpłatnej" szkoły - postrzega te socjalistyczne relikty jako dobroczynne działanie państwa, nie rozumiejąc zupełnie, że opłaca owe "bezpłatne" instytucje z podatków jawnych (dochodowy) i ukrytych (cła, VAT itp.). Przeciętny wyborca nie rozumie, że kolejne oferowane mu przez polityków hasła wyborcze będą realizowane ze ściągniętych zeń uprzednio podatków.
Reasumując, możemy stwierdzić, że III Rzeczpospolita jest państwem zdominowanym przez grupowe interesy wielkiego kapitału i sfer urzędniczo-politycznych, rozmydlone dzięki demokratycznej i socjalnej frazeologii. Już od czasów Arystotelesa wiadomo, że oligarchia, gdzie elita nie istnieje w pojęciu prawnym, lecz kryje się za plecami innych ustrojów, jest systemem najbardziej szkodliwym dla wszelkiego organizmu państwowego i hamującym rozwój gospodarczy.
Demokracja to piasek sypany ludziom w oczy
W moim przekonaniu, wyeliminowanie tych patologicznych zjawisk - rzecz by można, że sama III Rzeczpospolita jest jedną wielką patologią - nie jest możliwe w warunkach systemu demokratycznego. Demokracja jest bowiem najlepszą formą legitymizowania tego typu procederu. Pierre Proudhon mawiał, że "demokracja to piasek sypany ludziom w oczy". Plutokratyczno-oligarchijny charakter demokracji jest dobrze znany i potwierdzony na wszystkich kartach historii - od rzymskich demokratów Mariusza, za plecami których stał wielki business (ekwici), aż po epokę współczesną. Tak też jest i w wypadku Polski.
Uczestnictwo w wyborach wytwarza w człowieku przeświadczenie, że jest on twórcą systemu politycznego i polityka państwa zależy od jego woli. Tym samym, demokracja niweczy chęć do buntu przeciwko rządzącym elitom. W rzeczywistości jednak, wynik wyborów nie ma dla przeciętnego wyborcy żadnego znaczenia, gdyż stwarza mu się tylko pozory, że o czymkolwiek decyduje. Decyduje bowiem nie w sposób racjonalny, lecz wedle rzeczywistości wykreowanej przez media - a więc racjonalność jego decyzji jest iluzoryczna i dyktowana przez dziennikarzy, specjalistów od marketingu politycznego i demoliberalnych demagogów.
Państwo i społeczeństwo, decyzje polityczne - to wszystko przerasta zawsze intelekt przeciętnego człowieka. Głosując na polityka X lub Y wcale nie wybiera on tej lub innej opcji politycznej i ekonomicznej, lecz to, czy koledzy X-a czy Y-greka dojdą do władzy, i konsekwentnie, która grupa polityczno-businessowa będzie korzystała z owoców zwycięstwa. Lud nie będzie z niego korzystał bez względu na wynik wyborów. Lud zawsze, także i w demokracji, jest tylko tłem dla rzeczywistości politycznej. Jeszcze przed Rewolucją Francuską Condorcet pisał, że "lud jest to ciemne narzędzie rewolucji". Historia jest dziejami elit.
Danie wyborcy namiastki suwerenności zaspokaja tkwiącą w człowieku pychę (potrzebę "uznania" - jak to ładnie ujmuje Francis Fukuyama), przekonanie, iż może kształtować rzeczywistość polityczną. I taki tylko jest sens wyborów. Nikt przecież chyba nie wierzy w to, że którakolwiek z partii rządzi "w imieniu ludu, poprzez lud i dla ludu". Lud pojawia się w deklaracjach polityków tylko na wiecach przedwyborczych i w świetle kamer telewizyjnych. Demokracja parlamentarna jest w rzeczywistością formą rządów plutokratycznych, z niezwykle silnym elementem socjalnej demagogii.
Trudno przypuszczać aby ten oligarchiczno-demagogiczny system mógł zostać ograniczony w wyniku reform wewnętrznych - a to właśnie jego likwidację postrzegam jako warunek sine qua non uzdrowienia polskiej polityki, odbudowania Państwa, gospodarki i szansy na przyszłość. Nie jest to możliwe, ponieważ reformy takie musiałaby przeprowadzić sama klasa polityczna, która jest beneficjantem istniejącego systemu. Innymi słowy: uzdrowienie może przyjść tylko z zewnątrz, w postaci owych "wakacji polityki" o których mówił, cytowany wcześniej, Jaime Guzman.
Proponowane przeze mnie, przez monarchistę, rozwiązanie zmierza ku wprowadzeniu w Polsce rządów autorytarnych lub do autorytaryzmu zbliżonych. Ograniczenie lub likwidacja mechanizmu wyborczego stwarza możliwość wyeliminowania z życia politycznego businessowo-politycznych nieformalnych układów, które pasożytują na zdrowym ciele Rzeczpospolitej. Zlikwidowany zostałby także mechanizm demagogii socjalnej - wraz z likwidacją wyborów nie byłoby już polityków obiecujących wyborcom kolejne zasiłki i dotacje. Istotą tego rozwiązania jest zmiana podmiotu polityki. Dziś podmiotem tym są partie polityczne, których interesy z rzadka jedynie, i przez przypadek, bywają zbieżne z interesami Rzeczpospolitej. W Polsce polityk nieuczciwy, to ten, który rządzi z korzyścią dla własnej kieszeni; polityk "uczciwy" to ten, który rządzi dla dobra swej partii. W obydwu przypadkach nie przewidziano jednak miejsca dla Państwa Polskiego i jego racji stanu. Państwo jest najwyższym ziemskim absolutem, rodzajem "śmiertelnego boga". Demokracja to ustrój wybudowany na grobie idei państwowej, to żywa antyteza Racji Stanu. To "nierzeczywistość", która stała się rzeczywistością.
Istotą autorytaryzmu jest depolityzacja, pozbawienie społeczeństwa (partii politycznych) prawa do zajmowania się polityką i zmonopolizowanie sfery polityczności w rękach suwerena. Suweren musi stać ponad partiami i grupami, ponad interesami różnorakich lobbys. Może to nastąpić tylko wtedy, gdy nie jest on obierany, gdy jego władza nie pochodzi z niczyjego nadania, nie musi ubiegać się o reelekcję i zabiegać o głosy wyborców. W przeciwnym wypadku, suweren przestaje rządzić dla dobra wspólnego, kierując się oczekiwaniami swego elektoratu i sponsorów kampanii wyborczej. Suweren prawdziwy, to suweren nie wybieralny, dany społeczeństwu "od góry", a nie obrany "od dołu". To nominant Boga (lub wiecznych praw natury społecznej - jak kto woli), a nie zmiennej woli ludu i plutokratycznej woli stronnictw.
Suweren prawdziwy, to suweren stojący ponad interesami partii i frakcji. Suweren nie ulegający podszeptom lobbys, to suweren mający monopol na polityczność, który sam decyduje o wszystkich ważnych dla Państwa sprawach. Decyzja suwerena nie musi być z nikim konsultowana, lecz, podobnie jak u Carla Schmitta, wyłania się "z niczego". Każdy, kto próbuje podważyć monopol polityczności suwerena musi zostać fizycznie zlikwidowany - jako grupa, partia, jednostka. Teoria trójpodziału władzy, teoria partii politycznych jest sprzeczna z zasadą suwerenności. Suwerenność, jak głosiły tradycyjne doktryny, "jest równie niepodzielna jak punkt w geometrii" (Cardin Le Bret). Każdy podział suwerenności, każda partia mająca wpływ na państwo oznacza demonopolizację, detotalizację suwerenności, czyli zwycięstwo interesu partykularnego nad ogólnym. Ten ostatni zawsze wyrażany jest przez Państwo w osobie suwerena. Dla dobra Państwa, a tym samym nas wszystkich, stawiamy suwerena ponad prawem i wszelkimi systemami normatywnymi. W zamian oczekujemy tylko ładu i porządku, oraz realizacji racji stanu.
Z punktu widzenia rozwoju gospodarczego autorytaryzm miałby sens tylko wtedy, gdyby miał on liberalny charakter w ekonomii. Z punktu widzenia polityki, autorytaryzm zawsze jest lepszy niż demokracja, gdyż oznacza totalizację tego, co polityczne, czyli istnienie państwa jako "porządku i jedności politycznej". Jedyną szansą dla Polski - propozycją konkurencyjną wobec anihilacji w społeczeństwie wielokulturowym Unii Europejskiej - jest autorytaryzm połączony z wolnym rynkiem; autorytaryzm, który nie oglądając się na tzw. opinią społeczną, dokończyłby proces prywatyzacji, poobcinał bizantyjskie narośla biurokratyczne, dokonał radykalnej obniżki podatków i samowycofania się Państwa z interwencji w gospodarkę. Reformy takie, w pierwszym okresie, byłyby niezwykle niepopularne, gdyż zaczęłyby się od likwidacji wszystkich "zdobyczy socjalnych" w postaci państwowej służby zdrowia czy szkolnictwa, oraz utraty wielu tysięcy miejsc pracy przez urzędników państwowych - dlatego nie zaryzykuje ich nigdy żaden polityk demokratyczny, myślący kategoriami czteroletniej kadencji. Dokonać ich może tylko rząd autorytarny, nie dbający o poziom poparcia społecznego mierzonego w sondażach przedwyborczych.
To byłaby prawdziwa wieloletnia koncepcja rozwoju państwa - droga Pinocheta. Droga ta jest jednak warunkowana tym, iż reforma gospodarcza musi zostać poprzedzona zmianą polityczną. Najpierw polityka - oto droga do przemian gospodarczych. Polsce potrzebna jest dyktatura - rodzaj tarana politycznego dla zmiażdżenia oligarchyjnych rządów partii socjalno-demokratycznych - tak tych o komunistycznym, jak i solidarnościowym rodowodzie. My, kontrrewolucjoniści nie oczekujemy ani po jednych, ani po drugich, niczego dobrego dla Polski. Zarówno post-komuna, jak i post-solidarność mogą nam zaproponować tylko jeden program: etatystyczny socjalizm oraz oligarchiczną demokrację.
W naszym przekonaniu, w kraju takim jak Polska, gdzie cały czas pokutują mity socjalizmu i Państwa-Boga, a władzę sprawują plutokratyczne elity, gdzie samo państwo stanęło w obliczu rozpadu na partie polityczne, tylko ustrój autorytarny może umożliwić nam, w ciągu dwudziestu lub trzydziestu lat, doszlusowanie do poziomu krajów wysoko rozwiniętych. Liberalizacja gospodarki, radykalna obniżka podatków i likwidacja pasożytniczych elit politycznych - oto cele dla polityki narodowej. W innym wypadku, bez względu na wynik następnych wyborów, czeka nas proces staczania się ku gospodarce i społeczeństwie "republik bananowych". Dyktatura? Tak, ale nie dla prawicy, nie dla kontrrewolucji, nie dla monarchistów. Dla Polski.
prof.Adam Wielomski