Marek Oramus
Zima w Trójkącie Bermudzkim
I
Później mówiono, że człowiek ten nadjechał od placu Konstytucji tramwajem numer piętnaście. Stał na końcu drugiego wagonu, nie trzymając się niczego, balansem ciała amortyzując chybotanie podłogi. Wzrostu przeciętnego, trzymał się prosto, patrząc gdzieś ponad głowami pasażerów, którzy z nieznanego bliżej powodu — chodziło bodaj o ciepło, bo tramwaj był niedogrzany — zbici w gromadkę trzymali się przeciwległego krańca wagonu. Egzotycznego pasażera traktowali z wyniosłą obojętnością, a jednak co i raz posyłali ku niemu zaciekawione spojrzenia.
— Ty, aktor — zagaił podchmielony osobnik w średnim wieku. Choć rozpierała go pijacka elokwencja, naraz zapomniał języka w gębie. Egzotyczny tylko przez moment zahaczył go wzrokiem, ale to wystarczyło, by pijaczek przestał rwać się do komitywy. Odwrócił się do okna i pilnie śledził ciemniejącą tam przestrzeń.
Na przystanku przed placem Zbawiciela dziwny pasażer wysiadł. Nikt z tego wagonu nie poczuł chęci, by dotrzymać mu towarzystwa, tkwił więc samotnie na opustoszałym chodniku, zastanawiając się, w którą stronę skierować swe kroki. Pokręcił się niezdecydowanie: spytać nie było kogo. Krótko przed dziesiątą w nocy Warszawa schodzi z ulic i szykuje się do snu, zwłaszcza pod koniec listopada, gdy następuje atak zimy, co o tej porze roku wskutek znanych anomalii klimatycznych zdążyło stać się regułą. Ale obcy mógł o tym nie wiedzieć.
Tupnął butami, żeby strząsnąć z nich mokry śnieg, i ruszył przed siebie. Odziany był w kaftan skórzany sznurowany rzemieniem, ze stawianym kołnierzem. Na to narzucił płaszcz z trudnej do zidentyfikowania materii, która owijała się jak zaprogramowana wokół jego postaci. Nad ramieniem sterczał mu ukośnie krzyż rękojeści miecza, i coś w ułożeniu oręża, jakiś błysk światła na żłobieniach uchwytu nakazywały przypuszczać, że jest to autentyk, nie zaś rekwizyt z planu filmowego. Z gołą głową, z rozpuszczonymi czarnymi włosami do ramion, w skórzanych pludrach wpuszczonych w buty, nad którymi znowu można by podebatować, wyglądał na istotę z innego świata.
Na placu Zbawiciela skręcił w prawo, oddalając się od szyn; przed chwilą umknął nimi tramwaj, który go przywiózł. Podążył za nim wzrokiem, jakby żałował, że pochopnie porzucił tak bezpieczne schronienie. Za rogiem przystanął: klangor dochodzący z pobliskiego baru „Corso" spowodował, że przyjezdny poniechał zamiaru pieszej wędrówki po mieście i zapragnął towarzystwa biesiadników. Pchnął wątłe odrzwia i znalazł się w środku.
Klangor najpierw spotęgował się odpowiednio, gdyż nic go już nie tłumiło, a potem w jednej chwili ścichł. Wszyscy patrzyli na cudaka, co nagle zmaterializował się pomiędzy wejściem a barem. Kelnerki zamarły w pół kroku z tacami piw. Gwiazdki śniegu topniały na włosach i płaszczu przybysza.
- Następny od Maruchy - powiedział znużonym tonem El Zipacho, potężny osobnik przy barze, zwracając się do drugiego, nie tak okazałego fizycznie, ale o obliczu poróżowiałym od hołdowania rozmaitym uciechom życia. Zagadnięty kiwnął pospiesznie głową na znak, że się zgadza. Nie zwlekając ani nie koncentrując się dłużej na osobie przebierańca wrócili do picia.
Ten zaś stał bezradnie, nie wiedząc, co począć. Śnieg na jego butach tajał powoli, nabrzmiewając w niewielką kałużę. Wyszedł z niej i dwoma krokami, jakby tańczył, znalazł się przy barze.
- Piwa! - zażądał nad ramionami siedzących.
Barman, pan Ryszard, ani drgnął. Przybysz nie tylko wyglądał obco, ale i głos miał obcy, nie do podrobienia przez najsprawniejszego aktora. Mówił niby po polsku, czysto i bez akcentu, a jednak chrapliwie i niewprawnie, jak ktoś, kto przez całe życie przebywał w Mongolii - albo jeszcze dalej.
- Nalej pan człowiekowi piwa — powiedział Bogdan do barmana. - Niech się napije, jak go suszy. Ja płacę.
- Dzięki wam, panie - skwitował obcy ten szlachetny gest, acz w jego głosie nie znać było wdzięczności. Ujął podany kufel, przyjrzał się zawartości, jakby widział piwo pierwszy raz w życiu, przyłożył do ust i opróżnił duszkiem.
- To rozumiem - rzekł z uznaniem El Zipacho. Stał przed nim litrowy kufel zwany wiadrem, opróżniony do połowy. -Panie Ryszardzie, następne dla tego zawodnika, tylko ciut większe. Bardzoście, widać, spragnieni, dobry człowieku -rzekł w kierunku przybysza.
- Wieki nie piłem - skwitował tamten niedbale, uznając jakby, że należy coś rzec, ale nie wiadomo, czy warto. -Przedni to specjał - dodał po namyśle.
Z podanego mu wiadra odpił natychmiast połowę i z ociąganiem odstawił naczynie na ladę. Można by pomyśleć, że cierpi na obsesję, by mieć ręce wolne.
- Hej, cudaku - dobiegło z tyłu. - Podkasz no ten mantel i machnij dla nas parę prysiudów, bo nudno. Nu, dawaj! -Propozycji towarzyszył wybuch śmiechu większego towarzystwa.
Przybysz odwrócił się płynnym ruchem, akurat by zobaczyć spadającego mu pod nogi piątaka. Nie czekając, aż moneta zatrzyma się przed nim, odkopnął ją pod stoliki. Zagrzechotała jak kulka bilardowa, obijając się w plątaninie metalowych nóżek.
Właściciel monety, dość pijany, nabity w barach rumiany osobnik w dresie, z łbem wygolonym na glanc, wciąż zajęty był ryczeniem ze śmiechu, kiedy dotarło doń, że propozycja została ostentacyjnie zlekceważona. W „Corso" zrobiło się cicho jak makiem zasiał.
- Łachu ludzki - powiedział przybysz tonem łagodnego zdziwienia, a może zatroskania, jakby naprawdę się zmartwił - życie ci obrzydło?
- Nie chce piątaka — zdumiał się dresiarz. — To może dziesiątak cię przekona? - Sięgnął za pazuchę kamizelki bez rękawów.
Przebieraniec zrobił ruch w stronę rozdokazywanego towarzystwa, ale dresiarz był szybszy: trzymał wycelowany przed siebie pistolet, a jego ciosana jak z buraka gęba przybrała wyraz tryumfu. Trwało to krótko, gdyż przybysz nie okazał przestrachu; w jego ręku niewiadomym sposobem zmaterializował się miecz, nieproporcjonalnie wielki jak na tak kameralne pomieszczenie.
Pistolet plunął dwa razy ołowiem, a huk w ograniczonej przestrzeni zlał się z krzykami klientów baru. Jednocześnie miecz wykonał dwa rozpaczliwe zygzaki, niewidoczne dla postronnych. Pierwsza kula, odbita, walnęła rykoszetem w ścianę pod sufitem, ale druga przedarła się przez mało szczelną zasłonę, trafiając przybysza prosto w pierś na wysokości przebiegającego w tym miejscu ukośnego pasa. Przybysz zachwiał się, pobladł, ale utrzymał się na nogach. Dresiarz, zapomniawszy o pistolecie, gapił się w dziurę w kaftanie ze szczerym niedowierzaniem.
Nie opuszczając gardy rycerz sięgnął wolną ręką pod koszulę, wydobywając stamtąd spłaszczony metalowy okruch. Nie było na nim śladu krwi. Przyjrzał mu się z zainteresowaniem, po czym rzucił ołowiem w twarz dresiarzowi.
— Powinienem zwalić ci z karku ten głupi łeb — oświadczył. Odczekał, jakby zastanawiając się nad decyzją. - Matka by płakała.
Powrócił do baru i w kompletnej ciszy pociągnął sążniście z kufla. Śledził spode łba kompanów dresiarza, których opuścił dobry humor. Miecz ciągle trzymał w gotowości.
— Nie za wesoło wam tutaj? — rzekł stając na nowo przed grupą. Składało się na nią kilka person o podobnej urodzie i analogicznym ubiorze. Warianty żeńskie, wypacykowane krzykliwie, taksowały przybysza z nachalnym zainteresowaniem spoza zapaćkanych tuszem rzęs. — Już was tu nie widzę! — zakomenderował nie za głośno, lecz wystarczająco wyraźnie. - Hajda na mróz! I nie zapomnieć zapłacić szynkarzowi, bo się wam przejadę po grzbietach! Duchem!
Tupnął nogą, a tamci wylecieli przez odrzwia jak ptaki, mamrocząc przekleństwa. Pan Ryszard pochwycił^ pomarańczowy banknot i przyjrzał mu się podejrzliwie, zanim umieścił go w kasie.
Po tej scysji przybysz schował miecz, dopił piwo i zwracając się do Bogdana i Zipasa powiedział:
- Prowadźcie do grododzierżcy, wielmożni panowie.
II
Grododzierżca, jak na tak ważne stanowisko, mieszkał średnio wykwintnie; przynajmniej takie wrażenie można było odnieść w bramie, oświetlonej u góry żółtawym mdłym światłem. O dawnej świetności budowli, cudem ocalałej z powstania, świadczyła oblazła sztukateria, trzymająca się powały ostatkiem sił. Olbrzym, który w „Corso" pił z wiadra, nacisnął niepozorną płytkę obok drzwi; czekając na wpuszczenie nowo przybyły rozglądał się niespokojnie, strząsając z płaszcza śnieg. Za ich plecami, w przestworze bramy, szalała zadymka.
Rycerz przyglądał się właśnie naściennej kapliczce, poświęconej wizerunkowi lokalnego bóstwa, gdy rozległ się brzęczyk, El Zipacho pchnął odrzwia — wyglądały solidniej niż te w „Corso" — wstąpili na schody. Kiedyś budynek ten wydałby się wytworny i bogato zdobiony, obecnie zniszczony, zapuszczony i brudny, pozostawał tylko odległym echem przedwojennej chwały. Minęli dwie kondygnacje zatrzymując się przed drzwiami z niebieską tabliczką; bez pukania czy innego dzwonienia wdepnęli do środka.
Grododzierżca miał ponure wejrzenie, a na jego nabrzmiałym, czerwonym od alkoholu licu odmalowało się zaskoczenie. Siedział przy zawalonym papierami biurku, trzymając na każdym kolanie po młodej praktykantce. Obejmował je skwapliwie krótkimi łapami, jakby w trosce o to, żeby nie spadły na podłogę, raz po raz zawadzając o dobrze wyeksponowane biusty; wejście delegacji nic mu w tych czynnościach nie przeszkodziło. Obie podopieczne, nachylone nad biurkiem, ściboliły coś pilnie na karteluszkach, tak pochłonięte swym zajęciem, że ani zareagowały na przybyłych. Grododzierżca zamrugał śmiesznie i nieznacznym ruchem przerwał proces twórczy.
- No, gołąbeczki - zabulgotał - dosyć się już napracowałyście. Dokończycie w domu. Pisanie recenzji jest to żmudne, wymagające namysłu zajęcie, zapamiętajcie to sobie.
Przerwawszy w pół słowa swoje gryzmolenie dziewczątka podniosły główki, uśmiechając się uprzejmie. Wstały, bez żenady dopięły guziki dekoltów i powędrowały do wieszaka, gdzie znajdowały się ich zimowe jakie w beżowo-czarnych tonacjach.
- No - zagadnął niewesoło grododzierżca - co was sprowadza o tak nieciekawej porze? I kogóż to ze sobą prowadzicie? Rycerz postąpił do przodu i powiedział:
- Nazywam się Psihuj, dostojny panie, z Psihujów wertynberskich. Ci oto szlachetni mężowie ugościli mnie w szynkwasie piwem, a gdy znalazłem się w opresji, przywiedli przed wasze oblicze.
- Aha - skwitował grododzierżca. Gdzieś spośród zwałów ksiąg wydostał nadpity kufel; rozgarnąwszy nim owłosienie w dolnej części twarzy raczył się powoli, jakby z namysłem.
- Psihuj, powiadacie? A skądże Bóg prowadzi, jeśli to nie tajemnica?
- Przybywam z Zelżynoru.
- Gdzie to jest?
- Nieopodal Stonayy. Brodaty zadumał się.
- Siadajcie - zadysponował.
Stękając z trudu podniósł się z krzesła i odszedł w mroczny korytarz, skąd powrócił niebawem, niosąc butelki z zielonymi nalepkami w jednej i trzy kufle za ucha w drugiej ręce.
- Stonava, Stonava, z cesarskimi sprawa... - zanucił fałszywie. Mamrotał coś w zadumie, podczas gdy konsumenci z baru „Corso" zajęli się odszpuntowywaniem i nalewaniem.
- Czy to przypadkiem nie ta koksownia za czeską granicą, co podobno truje pół Śląska?
- Nie wiem, panie, co to koksownia.
- Dobrze, spróbujmy z innej beczki. Skąd się wzięliście w mieście o tej porze? Ktoś was przywiózł?
- Nikt, panie. Powiedziałbym, ale boję się, że mi nie uwierzycie.
- To zostawcie mnie. Mówcie, tylko prawdę.
- Cały kłopot w tym, że nie wiem. W jednej chwili byłem w Zelżynorze, gdzie o tej porze wichr jesienny targa łagodnie krzewami hosturcji, a w drugiej zamrugało mi przed oczami, zamigotało jak po razie grzecznie włożonym mor-gensternem. W trzeciej chwili dech mi zaparło tutejsze zimno. Jak odzyskałem przytomność i zdolność widzenia, znikły gdzieś blanki Zelżynoru i już byłem tu. Co to za świat?
- No, Zelżynor na pewno to nie jest.
- To sam widzę - rzekł Psihuj, cokolwiek poirytowany. -Nosi jakąś nazwę?
-No... Europa, Polska.
- Miejsce, gdzie waszmość wylądowałeś, zwie się Trójkątem Bermudzkim. Jeden wierzchołek znajduje się tutaj, drugi w barze „Corso", a trzeci tam, gdzie się aktualnie znajdujemy - wtrącił El Zipacho. - Czyli w tej chwili nie jest to trójkąt, a właściwie odcinek. - Przez chwilę popadł w zadumę nad tą osobliwością geometryczną. - Znane jest z dziwnych wydarzeń - dodał z powagą.
- Aha. Psubratów tu więcej niż uczciwych?
- O wiele więcej - zapewnił Bogdan. - Nadmiar.
- Niedobrze - skwitował smętnie rycerz i pociągnął piwa.
- Złe moce mnie tu przygnały. Ktoś wielce potężny, komu nie na rękę był Psihuj w Zelżynorze, musiał to sprawić.
- Upokójcie się, panie - powiedział grododzierżca. - Jesteście wśród przyjaciół i coś w waszej sprawie wspólnie postanowimy. Piwo się kończy - zwrócił się do kamratów - trza by do nocnego.
Targowali się krótko, kto ma iść, a kto płacić. Jeśli Psihuj dobrze usłyszał, była też mowa o żywności, co go niepomiernie uradowało, gdyż głód na dobre zaczynał dowiercać mu się do kiszek.
- Jak się już, hm, ocknęliście - indagował dalej grododzierżca - to coście zobaczyli?
- No... ludzi cudacznie odzianych, posuwających się w śniegu przed siebie. Niektórzy czekali na zimnie pod takimi okrągłymi daszkami, aż nadjadą po nich wielkie karoce bez koni. Noc była, ale widno, pełno świateł... a z Zelżynoru zapamiętałem prawie samo południe. Ci ludzie dziwnie na mnie popatrywali.
- Nie dziwcie się im. Od razu, na pierwszy rzut oka widać, żeście przybyli skądinąd. Nie z tego świata.
- A z jakiego?
- To sami powinniście wiedzieć lepiej. Z Zelżynoru, nie? Widzicie, wydaje się, że ze światami jest tak: tu stoi nasz, tam dalej Irdylla, jeszcze dalej Mordor czy inny Hades. A pomiędzy nimi wasz Zelżynor. Teoretycznie pomiędzy tymi światami otwierają się przejścia, ale jak, kiedy - nikt nie wie. Mówicie do mnie rzeczy, w które nikt by wam nie uwierzył.
- Ale wy wierzycie? - spytał ostrożnie Psihuj. - Waszym słowom też trudno dać wiarę.
- Wiem. Ja wam wierzę. Robię w pewnej dziedzinie, której prawidła zakładają, że wszystko jest możliwe. No, prawie wszystko. - Zamilkł i spojrzał z nostalgią w stronę pustego kufla. - Bardzoście znużeni?
- Niespecjalnie. Mówię przecie, że złe duchy mnie porwały prawie w samo południe. Do nocy mieliśmy tam szmat czasu.
- A czemuście przybyli w tym oto rynsztunku? - brodaty wskazał w stronę przybysza niekonkretnym ruchem ręki. -Na wyprawę się szykowaliście czy jak?
Psihuj smętnie przyjrzał się mieczowi, który trzymał między kolanami. Odłożył oręż i oparł o biurko.
- Na wyprawę - nie. U nas każdy przy mieczu. Zwłaszcza jeśli w drodze.
- A czym to podróżowaliście, jeśli można wiedzieć? Jeżdżą samochody w Zelżynorze?
- Te warczące i plujące smoczym wyziewem trumny? O, nie. Mam... miałem — konia. O, luby Rozencwale, gdzie ja teraz znajdę takiego drugiego? - Opanowanym obliczem rycerza targnął grymas żalu.
- Nie rozpaczajcie - powiedział pojednawczo brodaty -może się jeszcze odnajdzie. Szkoda, żeście nie siedzieli na nim, kiedy was wzięło.
- Właśnie, że siedziałem! Snadź zagubił się gdzieś po drodze. Poczciwe to konisko... już nieraz mnie znajdowało, gdy los nas rozdzielał.
- W tym jedyna nadzieja - rzekł brodacz. Podebatował nad czymś wytrwale. - A Grzmicha, Strychulec... mówią wam co te nazwy?
Psihuj poruszył się w krześle jak dziabnięty prądem.
- Grzmicha! A jakże! Strychulec! - powtarzał z dziwnym upodobaniem, jak imię przyjaciela. - Mam tam pannę nadobną... Żeświetkę...
- Ale co to ta Grzmicha i Strychulec? Miasta? Krainy?
- Krainy, ma się rozumieć, że krainy. Miasta zwą się inaczej: Skalan, Romuzga, Skopce, Świerzbno...
- Bo nie dalej jak trzy tygodnie temu zameldował się tu ktoś z Grzmichy.
- Tak? - Psihuj aż podniósł się z krzesła. - Nie gadajcie. Jak wyglądał? Jak się nazywał?
- Kobieta. Nawet niebrzydka.
Nie dokończył, bo oto wpadli z poszumem zimna wysłani po piwo zawodnicy. El Zipacho potrząsał gniewnie pustą sakwą.
- Nic żeśmy nie przynieśli. Wszystko obstawione przez milicję. Obie drogi do Śniadeckich zatkane, „Corso" obstawione, „Carino" obstawione, ledwieśmy przemknęli.
Grododzierżca nic nie rzekł, tylko wziął za telefon i wydzwonił numer nocnych taksówek. Psihuj z satysfakcją słuchał, jak zamawiał piwo, kiełbasę, chleb, musztardę.
- A teraz mówcie po kolei, co się zdarzyło.
- Jakiś menel z bandy Salcesona, tej, co obraduje bez przerwy na galerii, zastrzelił naszego miłościwego gościa -relacjonował Bogdan. - Cudem tylko go nie zabił.
- Jak to - zastrzelił? Przecie widzę, że żyw i zdrów.
- Dwakroć szurnął do mnie z samopału. Raz udało mi się odbić kulę, ale druga przeszła. Szczęśliwie miałem pod kaftanem ryngraf z wizerunkiem świętej Tekli, który wziął uderzenie. Inaczej cieniej bym śpiewał.
- A potem jak archanioł Michał wyjechał na nich z „Cor-sa" - uzupełnił z entuzjazmem El Zipacho. - Dla samego widoku warto było tego dnia moczyć mordę.
- Podobnie jak każdego innego - wdał się w polemikę Bogdan.
- No dobra. Ludzie Salcesona nie zasadzili się na was na zewnątrz? To do nich niepodobne.
- Nie. Moim zdaniem postąpili rozsądnie. Rozumiesz, strzelano w lokalu, zostały ślady... pan Ryszard zaraz zadzwonił po mentownię.
- Musieli uchodzić, i to żywo - uzupełnił Psihuj. - Nie wiem jak tu, ale w Zelżynorze strażnicy nie żartują w takich razach.
- To pewnie zaraz tu będą - zaniepokoił się grododzierżca.
- E tam. Przykazaliśmy panu Ryszardowi nie puszczać pary z gęby.
- A świadkowie? Jak zwykle piło tam trochę luda.
- Nie pisną słowa. Jeszcze im życie miłe. Dużo będą gadać i z podziwem, jak to się Psihuja kule nie imają. Ci od Salcesona chyba uwierzyli, że to jakiś nowy Nieśmiertelny.
- Coś mi się zdaje, że nie wszystko nam mówicie - zwrócił się do rycerza grododzierżca. - Ledwoście się znaleźli w bramach miasta, a-już scysja i konflikt. Szybko znajdujecie sobie wrogów.
- To oni znajdują mnie.
- Nieważne. Powiedzcie mi jeszcze jedno: skąd znacie tutejszy język?
- Jak mi wytłumaczycie, dowiemy się wszyscy. - Psihuj po raz pierwszy uśmiechnął się pod nosem. - Też bym chciał wiedzieć. Po prostu umiem, i już. Złe siły, które mnie tu przygnały, sprawiły ten dziw.
- To my już się ewakuujemy - postanowili nagle El Zipacho z Bogdanem. - Musimy robić film o Pomarańczowej Alternatywie.
- Piwo zaraz będzie.
- Mamy zapasik w lodówce.
- Milicja obstawiła przejścia.
- Jakoś przemkniemy,
- No, dobra - powiedział grododzierżca z rezygnacją. Gdy znikali za drzwiami, krzyknął za nimi, żeby zajrzeli jutro. Wstał ociężale, żeby zaciągnąć rygle.
III
Dochodziło południe, a grododzierżca wciąż spał bez przytomności. Raz czy dwa zadzwonił telefon, ale nie był w stanie przerwać ni zakłócić mu zasłużonego odpoczynku.
Podłoga, której powierzył swój wyczerpany organizm, została swego czasu oklejona szarą wykładziną typu len-teks. Udając się na spoczynek grododzierżca ściągał z pawlacza potrójny zwój, który został po tych robotach, rozciągał go nieopodal biurka sekretarza redakcji takim sposobem, by u wezgłowia został mu jeszcze spory rulon. Na tak przygotowane posłanie kładł derkę, pozostawioną przez Wojtulewicza, któremu wypadło nocować tu przez parę dni, na to jeszcze dwie grube zasłony okienne w kolorze krwistowrzosowym, przeznaczone do prania, i dopiero po tych skomplikowanych zabiegach przychodziła kolej na prześcieradło, niegdyś soczyście zielone, oraz koc, który wyglądał jak rękodzieło Indian Arapaho. Na wezgłowiu umieszczał gruby wełniany sweter — i w tych komfortowych warunkach gotów był jednać się z Morfeuszem.
Teraz jednak grododzierżca wyciągnął się bez zbędnych ceregieli na gołej podłodze, nie pogardziwszy jednakże kocem. Wykręconą kacem twarz wtulił w ów niezastąpiony sweter. Zimno mu nie doskwierało, gdyż przebiegle nie po-trudził się ściąganiem ubrania, tylko zaległ w opakowaniu, co w jego przypadku zdarzało się doprawdy nie po raz pierwszy. Ale sen miał twardy i sądząc po determinacji, z jaką przywarł do podłogi, znaczniejszych niewygód by trzeba, żeby go wtrącić w dyskomfort.
- Marucha - powiedział Parówkarz tarmosząc go za ramię
- co to wszystko, kurwa, znaczy? Grododzierżca z najwyższym trudem otworzył jedno oko.
- Czołem - odezwał się uprzejmie, acz trochę niewyraźnie.
- Co ty tu robisz?
- Dobre pytanie.
- Jest sobota, no nie? Redakcja nie pracuje.
- Ale ja pracuję, piątek czy świątek - oznajmił naczelnik, wkurzony ile wlezie. Żona dziwnie patrzyła na niego, gdy wyjeżdżał, ale nie zaprotestowała ani też jednym słowem nie wyprowadziła go z błędu.
- Dni ci się popieprzyły? - zgadywał z podłogi wczorajszy biesiadnik. - Jezu! - złapał się za czerep. - Nic tam nie zostało? - zawył, łypiąc bezsilnie w stronę blatu.
- Głównie pobojowisko. Nieźleście pobalangowali, co? Stały zespół?
Grododzierżca kiwnął głową ostrożnie, jakby bojąc się pobudzić gwałtowniejszym ruchem dzwony, które tam się kołysały.
- No jak, otrzeźwiałeś nieco? - spytał z przesadną troską Parówkarz. - To może mi wyjaśnisz, co tam robi ten koń?
Przez chwilę można było odnieść wrażenie, że zapytany nie dosłyszał. W następnej gramolił się już z oporami na równe nogi, przepychał do sekretariatu. - Jaki koń? - chciał zapytać, ale widok, który się przed nim roztoczył, odebrał mu ochotę do żartów.
Na podłodze, nieopodal biurka sekretarki Małgosi, grzbietem zwrócony ku szafie pancernej, spoczywał na boku olbrzymi siwy ogier. Nogi o zabłoconych kopytach wyciągnął sztywno przed siebie, a potężne płuca pracowały miarowo. Powieki o długich, jakby dziewczęcych rzęsach miał szczelnie zamknięte, grzywę rozwianą - też najwyraźniej pogrążony był we śnie. O ile grododzierżca znał się na koniach, ogólnym wyrazem pyska poświadczał o ukontentowaniu. Nieco dalej zwalone na kupę rzeczy, ciemniejące szaro przy zaciągniętych zasłonach, pozwalały domyślać się siodła, uprzęży i juków.
- Nie mogę nawet dostać się do gabinetu, bo tego bydlęcia nie sposób obejść! - marudził Parówkarz, ale grododzierżca tylko syknął, żeby był cicho. Wciągnął go do pokoju z kocem i zaniknął ostrożnie drzwi.
- O Jezu! - zaskomlał powtórnie, tym razem na widok butelek i kufli, zalegających biurka. Między nimi poniewierały się niedogryzione kawałki chleba, skóry po kiełbasie, porządnie zeschnięte, talerze zasmarowane musztardą oraz inne typowe relikty nocnego gastronomicznego pobojowiska. Ktoś wbił widelec w masło i tak zostawił. W jednym z kufli bełtała się resztka zwietrzałego piwa; grododzierżca przypiął się do niej jak do najdroższego eliksiru i pochłonął jednym haustem.
- Obrzydlistwo - skwitował, krzywiąc się okropnie.
- Chętnie się dowiem, co się tu działo. Skąd ten koń?
- A bo ja wiem? Może Zipas przyprowadził.
-Do poniedziałku ma mi tu być porządek. Jeszczeście z klubem jeździeckim nie pili! - 'Parówkarz wzdrygnął się z odrazą. - Widziałeś się w lustrze? Gęba cała w siniakach i zadrapaniach. Biliście się z nudów czy dla rozrywki? Portki potargane... i skąd tu tyle gliny?
- Pewnikiem koń naniósł. Myśmy nie ruszali się z miejsca.
Urwał, bo zobaczył swoje dłonie, całe czarne, jakby przez pół nocy wykonywał dorywcze prace rolne. Spodnie z kolei sprawiały wrażenie ostro testowanych na zasiekach z drutu kolczastego. Grube grudy błota poniewierały się gdzie bądź, tak iż mimochodem człowiek rozglądał się za radłem albo innym kultywatorem.
- No, muszę uciekać, czas nagli. Posprzątajcie tu trochę.
- Ludzkie panisko - rzekł grododzierżca, modląc się w duchu, żeby naczelnik nie zapragnął jednak wtargnąć do gabinetu. Pal sześć, że mógłby obudzić Rozencwała, ale natknąłby się tam niechybnie na Psihuja, który - pamiętał to jak przez mgłę - wyokręcał się w jakieś katany, lecz przed zaśnięciem otworzył na oścież okno. Wizja śnieżynek polatują-cych nad biurkiem zwierzchnika, zasypujących drogocenne teksty, wirujących w kondensującym od mrozu powietrzu, pełnym cennych inicjatyw — kyła ponad jego siły.
- A jak tam na dole? - zagadnął. - Milicji dużo?
- Nie. A co -jednak coś przeskrobaliście? No, lecę. Potem tu wywietrzcie. Smród jak wszyscy diabli.
Zamiast sprzątać czy w ogóle przejmować się czymkolwiek grododzierżca poszukał butów, chcąc udać się do toalety. Znalazł je pod biurkiem, oblepione gliną do tego stopnia, że
przypominały kule błota.
- Co tu się, kurwa, działo - mamrotał drepcząc w samych skarpetach. Pytanie było na tyle trudne, że nie znalazł na nie odpowiedzi. Powróciwszy, ponownie zaległ i natychmiast |
z konsekwencją kamienia oddalił się od doczesności.
Obudziło go ni to pchnięcie, ni szarpnięcie, ale dziwne jakieś, nietypowe. Potem ktoś zaczął z niego zbierać koc. Właśnie zbierać, nie zrywać; grododzierżca ocknął się i ujrzał nad sobą poczciwy pysk Rozencwała z kocem w zębach. Dla człowieka obeznanego od dzieciństwa z filmami, w których konie zachowują się jak ludzie, a niektóre nawet mówią ludzkim głosem, nie było w tym nic nadzwyczajnego. Po prostu mądre zwierzę nie widząc innego wyjścia postanowiło działać zdecydowanie.
Człowiek zamierzał przemówić do kopytnego przyjaciela, który swą aktywnością właściwie czynił mu przysługę, wyrywając z gęstwy koszmarów, ale nie zdołał przemóc suchości gardła. Wyminąwszy Rozencwała udał się więc do kuchni, mimo że w przepastnym wnętrzu lodówki nie spodziewał się znaleźć nic oprócz starych sosów i lodu. Za to z kranu płynęła tam niezrównana warszawska woda, wyjątkowo chłodna o każdej porze roku, jeśli odkręciło się właściwy kurek. Przemył nią rozpalone oblicze i pił, na szczęście zupełnie nie czując smaku.
Coś znowu trąciło go w plecy, miękko acz zdecydowanie. Rozencwał stał w drzwiach, w których ledwo się mieścił, spoglądając niemalże z wyrzutem.
Grododzierżca poklepał go uspokajająco po ciemnej strzałce między oczami. Znalazłszy nie bez trudu gumowy korek zatkał nim odpływ i odkręcił kurek na maksa. Następnie odsunął się na bok, dając zwierzęciu dostęp do wodopoju. Rozencwał nieufnie zbliżył się do huczącej w zlewie kipieli, rozszerzając nozdrza z niedowierzaniem. Zastrzygł uszami niespokojnie i spojrzał z dezaprobatą na grododzierżcę. Ten rozłożył ręce na tyle, na ile pozwalała ciasnota pomieszczenia.
— Nie ma innej wody, Rozencwał — rzekł usprawiedliwiającym tonem. - Nie chcesz, to nie pij.
Lecz Rozencwał nie był wybredny, a może czekał tylko, aż zlew wypełni się wodą. Wsunął do niej pysk i dwoma długimi łykami łatwo osiągnął dno. Powtórzywszy tę czynność parokrotnie zerknął ciekawie w stronę, gdzie na blacie pysznił się bochenek chleba, pozostały z wczorajszej rozpusty. Grododzierżca pojął aluzję - wyciągnął chleb w stronę Rozencwała, z czego ten odciął od razu połowę. Żuł w zamyśleniu, dla lepszej oceny smaku przymknąwszy piękne oczy o niepokojących rzęsach. Omal nie odgryzając grododzierżcy dłoni w nadgarstku podjął drugą połówkę.
Akurat kończył to zaimprowizowane śniadanie, gdy z głębi korytarza, dokąd można się było przedostać tylko pod końskim brzuchem, dobiegł cichy gwizd. Konisko zastrzygło uszami i momentalnie rozpoczęło wycofywanie. Zad jednak zablokowały mu ułożone pod ścianą korytarza paczki z archiwalnymi numerami gazety, o którą nie wiedzieć czemu nie pobili się czytelnicy pod kioskami, więc utknęło w drzwiach, usiłując zwróconymi w tył oczami dojrzeć przyczynę kłopotów.
Psihuj jeszcze raz gwizdnął-świsnął, klepnął konia i wydał jakąś dyspozycję w swoim narzeczu. Koń skręcił tułowiem na tyle, na ile pozwalała wąska gardziel korytarza, a jego głowa z czupryną grzywy prawie dotknęła górnej framugi drzwi, nim znikła. Moment - i w kuchni zjawił się rycerz z Zelżynoru.
- Witaj, panie, w ten piękny rześki poranek. Nie wspominałeś, że masz tu urocze małe źródełko.
- Korzystajże, waszmość - zachęcił grododzierżca szerokim gestem. — Można tu nawet dokonać ablucji... to znaczy umyć się z grubsza.
Psihuj był goły do pasa, jedynie w swych skórzanych spodniach i butach, jakby w ogóle nie zdejmował ich na noc. Smagły, dobrze umięśniony, raczej szczupły. Ścięgnisty, ocenił grododzierżca. Z odrazą pomyślał o własnych mięśniach ogarniętych atrofią i utopionych w zwałach sadła. Stosunkowo najbardziej imponująco przedstawiał się wśród nich mięsień piwny.
- Zrobię herbaty - zaproponował. - Tego napoju, co piliśmy wczoraj nad ranem, jak już zabrakło piwa - dodał tonem wyjaśnienia.
Minęło jednak dobre pół godziny, zanim zasiedli nad parującymi kubkami, ponieważ Psihuj próbował umyć olbrzymiego Rozencwała. Moczył obficie ręcznik zdjęty z haka i wycierał z troską końskie boki. Rozencwał poddawał się tym zabiegom cierpliwie, zamknąwszy z rozkoszy oczy.
- Zmordowało się setnie konisko — mruczał Psihuj — nie co dzień zdarza się nam podawać tyły... A i cała wyprawa na darmo... rozpoznanie kiepskie... Nie dziwota to, skoro działamy na obcym terenie...
- Coś powiedział? - zaniepokoił się grododzierżca. - Jaka wyprawa?
- W nocy. - Psihuj nie przerywał operacji ręcznikiem. Z uwagą obejrzał Rozencwałowe kopyta, nożem oskrobał z nich błoto do kosza. - Byliśmy w nocy na wyprawie. Niedługo potem, jak Rozencwał cudem się odnalazł. Samiście nalegali. Nic nie pamiętacie?
Grododzierżca zamierzał zaprzeczyć, ale coś mu nagle zaświtało. Człapanie końskich kopyt o mokry asfalt, trąbiące samochody, jakaś wiejska okolica ze wzgórzem, na którym stał jakby zamek... nie znają umiaru ci nowobogaccy. Wiry zamieci w huczącym od wystrzałów powietrzu. Na końcu wrażenie ogromnego pędu, kiedy gnali z wiatrem na wyścigi i ziemia pomieszana ze śniegiem pryskała spod nóg Rozencwała.
- Gdzieśmy się wyprawiali?
- Uwolnić księżniczkę Matyvildę. - Psihuj zakończył mycie, wykręcał ręcznik, który wyglądał jak ścierka. Elektryczny czajnik szczęknął termostatem. -1 to wyście, panie, parli do konfliktu. Ja chciałem posiedzieć w domu.
Z niejasnych powodów Psihuj obnoszący się z nagim torsem przypominał grododzierżcy Indianina. Gdy się skupił, wiedział już nawet, jak Indianin miał na imię: Winnetou. A gdy się przebywa w towarzystwie Indianina, syna wodza, trzeba zadbać o odpowiednie zachowanie. Toteż grododzierżca powściągnął palącą ciekawość, która przystoi jedynie kobietom i dzieciom. Skoncentrował się na herbacie.
- Wy nie jesteście, panie, żadnym grododzierżca - powiedział Psihuj ni stąd, ni zowąd.
- Ano nie - przyznał zagadnięty. Czy wypada się przyznać, że właściwie jest Old Shatterhandem? - Nie chciałem prostować, skoroś tak uznał. Nic by to nie dało - westchnął.
- Ale i ty nie powiedziałeś mi całej prawdy. Psihuj poruszył się niespokojnie.
- No bo jakże? Mówiłeś, że kula odbiła ci się o ryngraf świętej Tekli, jeśli dobrze pamiętam. Powinien zostać ślad w miejscu uderzenia... jakiś siniak czy coś. Kule biją jednak z pewną siłą. Zwykle zabijają, jeśli w locie natkną się na człowieka.
Rycerz odstawił herbatę i z zakłopotaniem przyjrzał się swojej gładkiej piersi, nie zeszpeconej żadną kontuzją.
- Nie było żadnego ryngrafu, prawda? - poddał cicho grododzierżca.
- Ano, nie. — W głosie potomka Psihujów wertynberskich zabrzmiała ulga. Z powrotem zajął się herbatą.
- Zatem Zipas z Bogdanem Złotnikiem łgali? Nikt do ciebie nie strzelał?
- A jakże. Strzelał. Jakiś młodzik dwakroć wygarnął z małego samopału. Mówiłem przecie.
-1 nie trafił?
- Tego nie można powiedzieć. Blisko było, więc trafił.
- A zatem — nastawa! bezlitośnie grododzierżca — powinieneś już nie żyć od dobrych paru godzin.
- Powinienem - nadspodziewanie łatwo zgodził się Psihuj.
— Ale żyję. — Pił herbatę, uporczywie nad czymś deliberując. Grododzierżca nie naciskał go, naśladując maniery dżentelmenów prerii.
Wreszcie Winnetou z Zelżynoru uporał się z kłopotliwym zagadnieniem, a może tylko skończył herbatę. Podniósł głowę i obrzucił grododzierżcę uważnym spojrzeniem.
- Problem w tym, że mnie nie można zabić.
IV
- Większość życia spędziłem jako zwykły śmiertelnik, jak inni podatny na uszkodzenia - rozpoczął Psihuj swą opowieść. Świeża herbata entuzjastycznie dymiła w kubkach. - Wciąż napawa mnie zdumieniem, a i poniekąd przerażeniem, że nie mogę odnieść rany ani kontuzji, nie mówiąc o pomniejszym szwanku. Z tego możesz wywnioskować, papie, że właściwością taką dysponuję od niedawna. Według waszej miary czasu, którą znam nie wiedzieć skąd, jest to nie dłużej niż miesiąc. Zadajecie sobie pewnie pytanie, czy jestem człowiekiem szczęśliwym - mam przecie to, o czym marzyły i marzą pokolenia. Odpowiedź brzmi: nie. A jeśli już bywam, to nie z tego powodu.
- Jak to - nie? Każdy byłby zachwycony, gdyby nie mógł na schodach zwichnąć nogi, nóż rzezimieszka by się na nim tępił, a pociski karabinowe odskakiwały od niego jak żaby. Czy to oznacza również odporność na choroby i dolegliwości? - zapytał grododzierżca, a otrzymawszy potwierdzenie skinieniem głowy, kontynuował z emfazą: - To chyba dobrze, że gruźlica, HIV, malaria, syf nie mają do człowieka dostępu? Nie łamie go w kościach, nie rwie w wątrobie, nie telepie w nerkach, a zaćma nie kala mu wzroku! Toż to prawdziwie rajski przywilej, mój Psihuju, dar, którego ludzie bez przerwy pożądali od tak zwanego zarania! Jesteś dzieckiem fortuny, mości rycerzu wertynberski, rezydentem edenu sprzed grzechu pierworodnego, kiedy człowiek władał licznymi dobrodziejstwami, które potem tak głupio utracił.
— Jakże mylicie się, panie! — przerwał ze zniecierpliwieniem rycerz. - I ja dawnymi czasy skłonny byłem mniemać podobnie. Teraz jednak, kiedy przywileje owe dostały mi się na własność szczególnym zrządzeniem losu, inną sobie wyrobiłem na ten temat opinię. Wystawcie sobie, że kontuzje i biedy, które mogą was spotkać, są dla was pożyteczne, prawie że niezbędne. Starając się ich unikać, rezygnujecie nieraz z zamiarów, które z pewnością by wam nie wyszły na zdrowie. Tak tedy groźba odniesienia szwanku sprzyja trosce o całość jestestwa, bo zabrania pchać się tam, gdzie czeka uszczerbek albo wręcz unicestwienie. U was zwą to instynktem samozachowawczym - znów nie pytajcie, skąd > znam to sformułowanie. Otóż wystawcie sobie osobnika, który dysponował instynktem samozachowawczym nie gorszym od dzikiego zwierza, a teraz ów instynkt stopniowo wietrzeje z niego jak smak i alkohol z otwartego piwa. Boję się utracić go ostatecznie, gdyż nie wiem, kim się stanę bez tego zabezpieczenia. Innymi słowy strach mnie ogarnia, choć tchórzem nie jestem, kiedy sobie uzmysłowię, w kogo przemienię się wkrótce i kim może już po części jestem, jak niewiele oprócz wyglądu i zwyczajów będzie mnie łączyło z rodzajem ludzkim. Sprawdzać tego nie chcę - bo jak? Rzucić się w otchłań z wysokiej wieży? A może wystarczy obcinać paznokcie? Kto tym rządzi, kto ocenia zagrożenie, jakiemu podlegam, i decyduje: paznokcie obcinać można, zaś jeździć ostrzem po grdyce - absolutnie. Ale przeraża mnie również i to, że gdzieś jest kraina zaludniona osobnikami mojego pokroju. Tam moc moja i umiejętności wystarczą na tyle, by ledwo odwlec smutny koniec. A jeśli przedostali się tutaj? Skoro mnie się udało, to i dla innych nie jest to wykluczone. Być może tego typu rozmyślania sprawiły, że uznałem, iż nadeszła chwila, by komuś o tym opowiedzieć.
- No dobrze - powiedział lekko grododzierżca. W jego głowie ciągle nie chciał się pojawić dramatyczny efekt; wciąż mu się zdawało, że czyta jedną z tandetnych opowiastek fantasy. - Lecz co zostało nabyte, to samo można utracić. Skoro przywilej stał się dla ciebie aż takim brzemieniem, pozbądź się go i przestań narzekać.
- Przyjacielu - rzekł łagodnie Psihuj - to, że ci zrzędzę o dolegliwościach mego bieżącego stanu, nie świadczy o tym, że pragnę powrotu do marności i udręki, jakimi przepojony jest ludzki żywot na tym padole. Kto został wyniesiony centymetr ponad pospólstwo, ten nie zejdzie z powrotem w motłoch, kierując wzrok raczej wzwyż niż pod nogi. Tak i ze mną; nie miej pretensji, że utyskuję na ten mój stan, lecz i nie wymagaj, bym rezygnował z beneficjów, jakie dzięki niemu osiągam. Są na tyle znaczne i cudowne, że o żadnym rezygnowaniu nie może być mowy.
- Miasto złotych ludzi - bąknął pod nosem grododzierżca.
- Nie rozumiem.
- Jest w tutejszym świecie powieść... o dwóch małych wędrownikach, którzy trafili do Złotego Miasta. Mieszkańcy nagminnie uskarżali się im na nudę, wynikłą z bytowania wśród samych klejnotów; gdy jednemu z nich zaproponowali, by podzielił się grudą złota, wpadł w histerię.
Psihuj uśmiechnął się pod nosem.
- Może tylko oni władni byli utrzymywać złoto w jego formie? Może gdyby kto inny nim zawładnął, zamieniłoby się w kamień albo w gówno, bo czar przestałby działać? Tak jest, niestety, w moim nieszczęsnym przypadku - westchnął smutno. - Z nikim nie jestem w stanie się dzielić, bo dar przypisany jest bez reszty konkretnej osobie, czyli mnie. Otaczając mnie jednak niewidzialną osłoną chroni siłą rzeczy także i tych, co przestrzennie przebywają blisko mnie. Pewnie nie pamiętasz, panie, jak uchodziliśmy nad ranem przed wrażą nawałą, a kule świstały wokół jak rój cykad w rui - a jednak żadna nie sięgła ciebie ani mnie, a nawet poczciwego Rozencwała, który przebierał kopytami jak mógł, by nas wydobyć z opresji.
-I cośmy wskórali?
- Nic - rzekł niechętnie rycerz. - Bozpoznaliśmy okolicę. Po paru piwach uparłeś, się, panie, by wyzwolić księżniczkę Matyvildę, która miała być więziona przez siepaczy Salceso-na. Ponieważ dosyć słabo orientuję się w waszej rzeczywistości, przystałem na to pochopnie, kierując się zasadą, że porządna księżniczka nie powinna przebywać w łapach zbirów ani sekundę dłużej niż to konieczne. Wsiadłeś, panie, za mną na Rozencwała, a właściwie musiałem cię na niego wciągnąć, po czym okazało się, że nie znasz drogi. Tak więc staliśmy na środku traktu, tamując ruch i wzbudzając żywe emocje wśród lokatorów skrzynek na kołach. Szczęściem Rozencwał jak zwykle wyczuł kierunek i rączo ruszyliśmy Matyvildzie na ratunek.
- Wspomnij, mości Psihuju, jeśli to nie tajemnica, jakim sposobem wszedłeś w posiadanie cennych przymiotów, wśród których, jeśli dobrze wnioskuję, jest bodaj i nieśmiertelność?
Psihuj przekrzywił głowę, jakby i on chciał się nad tym zastanowić.
— W Zelżynorze — podjął — obficie rozsiane legendy o magicznych miejscach i ukrytych tam równie magicznych przedmiotach ustawicznie działają na wyobraźnię rzeszy śmiałków, którzy rwą się, by te skarby posiąść. Należałem do tej gromady - westchnął - której roi się po gorących łbach, jakich szczytów i zaszczytów dostąpią z chwilą zawładnięcia tym oprzyrządowaniem wraz z jego mocą. Po nocach wymyślałem, jak to dobro spożytkuję dla siebie i dla świata. Ale głównie dla siebie.
Upił herbaty i wpatrzony w przestrzeń kontynuował:
- Drużyna nasza liczyła dziewięciu jezdnych. Każdy -i każda, gdyż były z nami kobiety - prezentował nieliche umiejętności; drugich takich rębajłów, specjalistek od szukania wskazówek po ludziach, po księgach potem nie spotkałem. Przewędrowaliśmy szmat świata, deszczowy Grombelard i wyspowy Gont, i nawet Rivię, gdzie jakiś półgłówek wybił wszystko, co żywe. Minęliśmy setki krain i miast, bogatych i nędznych, kwitnących i upadłych, zniszczonych pożogą wojny, hulankami władców utracjuszy, aż trafiliśmy tam, gdzie kierowała nas legenda. Oszczędzę ci relacji o tarapatach, w któreśmy po drodze popadli, o krwi przelanej słusznie - i pochopnie. Na miejsce dotarliśmy w piątkę, ale dążąc ostatnim labiryntem utraciliśmy Melko Gestorcha, a zaraz po nim Krassandrę Veyn. Wiedzieliśmy z góry, że dwoje z nas musi zginąć, by stało się zadość przepowiedni, i nazwij mnie nikczemnikiem, skoro zaraz obok żalu po druhach chowałem na dnie duszy podłą satysfakcję, że nie na mnie padło.
- A jakież to magiczne artefakty wydobyliście z lochów? -zainteresował się grododzierżca. — Pierścienie, kolie, miecze, puklerze? Czy też — uśmiechnął się jadowicie — ryngrafy świętej Tekli?
— Nie szydź, panie, bo nie ma z czego — odezwał się Psihuj poważnym tonem. - Choć może i jest. Istotnie, zwykle znajdowano coś z biżuterii albo z oręża, ewentualnie przyrządy do alarmu, jak dzwonki oraz rogi. Wiedz zatem, że to, co przypadło mnie, nosi nazwę kalesonów. Gaci. Magicznych co się zowie. Odkąd je noszę, nie tylko nie cierpię chłodu ani reumatyzmu, częstej przypadłości wśród spędzających większość czasu na wolnym powietrzu. Nie można mnie nawet drasnąć. Gdybyś zamierzył się na mnie nożem, panie, stal zamieniłaby się w masło albo ostrze skręciłoby się w rulon, albo rozsypało w pył i ugodzić byś mnie nie zdołał.
- Etykosfera - wyszeptał z nabożną czcią grododzierżca.
- Jak mówisz? Nie imają się mnie parchy ani pasożyty, których nie brak na mokrym podłożu, nie czuję w nogach zmęczenia, choćbym biegł pod obciążeniem kilometrami. Nie najgorszym walorem tego przyodziewku — zdobył się na wątły uśmiech - jest i to, że nie myję się miesiącami, a wcale nie obrastam brudem. I pachnę wykwintnie, nie capem czy kozłem. Gdy się całe życie spędza w siodle, śpi byle gdzie i z byle kim, żre byle co — trudno utrzymać higienę. Słynni wirtuozi miecza przeważnie cuchną jak psy.
- A jak wobec takiego wyposażenia sprawy męsko-damskie?
- Wiedziałem, że zapytasz. Wybornie. Cóż, i dawniej nie wiedziałem, co to impotencja, ale teraz muszę dziewkom zatykać buzie, żeby się nie darły wniebogłosy. Tuzin obrobić przez noc albo i jednocześnie to dla mnie pestka. Nie chwalę się — mojej zasługi w tym tyle co nic. No i brzydkich chorób nie łapię.
- Zacny to amulet - rozmarzył się grododzierżca. -A czym owładnęli pozostali?
- Matyvildzie, jak wiem, dostał się magiczny biustonosz. Zwróciłeś uwagę na jej melony? Twarde niczym z granitu. Sam widziałem, jak wraży miecz odbił się od nich i pękł na dwoje.
- A ten trzeci?
- Czarodziej Bebbenstreit. Zawsze był skryty. Nie wiem, co jemu przypadło. Mam swoje typy, ale nie chcę się nimi dzielić.
- A jak zamierzasz... - rozpoczął zdanie grododzierżca, lecz nie zdołał dobrnąć do finału, gdyż coś jak wichura rozparło drzwi i do lokalu, wionąc zimnem i wilgocią, wtargnęli Bogdan z Zipasem. Oblicza mieli rozjaśnione zapałem. W olbrzymiej torbie, którą przydźwigali, coś pobrzękiwało zachęcająco. Na widok Rozencwała stanęli jak wryci.
- Co tak stoicie, jakby wam chuje poodpadały? - zacytował klasyka polskiej literatury grododzierżca, zdając sobie sprawę poniewczasie z ryzykowności dowcipu. Rzucił kontrolne spojrzenie w stronę właściciela magicznych kalesonów, lecz ten wzorem Apaczy zachował kamienny spokój. I przybyli, i gospodarz rzucili się do sprzątania — rychło biurka uwolniono od bagażu smętnego wczoraj, robiąc miejsce na ponętne dziś. Rychło też pomieszczenie wypełniło się podniesionymi z emocji głosami. Przepijano często i zaciekle, jakby świat miał się rozlecieć najpóźniej za godzinę.
- Wyjaśniła się sprawa masowego zgromadzenia sił milicyjnych w okolicy - perorował El Zipacho. -Ktoś tu niedaleko udusił dziecko.
- Duże?
-Co?
- To dziecko.
- Podobno cztery lata. Dziewczynka. Piszą w gazecie.
- A strzelanina w „Corso"?
- Jaka strzelanina? - zdumiał się Bogdan. - Nikt nic nie wie. Tylko ludzi Salcesona wywiało z galerii.
Piwo lało się strumieniami; nawet Rozencwał, który uważnie śledził przebieg dyskusji, strzygąc uszami, dostał swoją porcję w plastikowym wiadrze. Wkrótce też popłynęły słowa potężnej pieśni:
Stonava, Stonava
Z cesarskimi sprawa
Nie chodź tam, milusi
Zostań przy mamusi
To krwawa zabawa
Stojący na chodniku postawny mężczyzna o całkiem łysej głowie wpatrywał się w rozświetlone okno. Śnieżynki spadały mu na łysinę jak na lotnisko, ale nie zważał na to.
- Zaś bankietują, psiekrwie — zamruczał do siebie gniewnie, przestępując z nogi na nogę. Podniósł kołnierz czarnego skórzanego płaszcza, raz jeszcze spojrzał w rozśpiewane okno, za którym hałas nie ścichł nawet o pół decybela - i odszedł szybkim krokiem.
V
Sny grododzierżcy wodziły go wytrwale po manowcach, zanim wyrzuciły go w końcu niczym bezwartościowy łach na brzeg jawy. Zobaczył nad sobą plafon w kształcie rozety, zdobiony wieńcami łodyg i liści tłoczonymi w gipsie. Gdzieś w dwóch trzecich średnicy rozeta ginęła w przepierzeniu z dykty, zainstalowanym tu od dawna i pomalowanym na biało, jak cała reszta pomieszczenia. Grododzierżca niespiesznie rozmyślał o ludziach, którzy tu niegdyś zamieszkiwali, chodzili po tych podłogach, otwierali i zamykali drzwi o rzeźbionych futrynach, a spod gipsowych girland przyświecały im kryształowe żyrandole, po których teraz pozostały tylko haki. Potem, gdy wichry wojny wymiotły te pomieszczenia, miejsca dawnych właścicieli zajęli osobnicy przaśni i razowi, którym do szczęścia zbędne były kandelabry i duży metraż, do tego stopnia, że postanowili zwalczać te przeżytki jak najgorszego wroga. Można by pomyśleć, że zbyt i wiele przestrzeni budziło w nich nieokreślony strach, więc robili wszystko, by zachować komfort zapyziałych dusz.
Dając się nieść tym niezobowiązującym refleksjom grododzierżca posłyszał nagle spoza własnego zmęczonego oddechu jakiś odgłos. Szelest kartki?
Uniósł się na łokciach. Na krześle ustawionym w nogach jego zaimprowizowanego posłania siedziała kobieta. Wydała się grododzierżcy znajoma. Miała na sobie workowaty sweter i takież spodnie. Włosy, spięte po obu stronach głowy, nadawały jej wygląd poważny i jakby oficjalny.
- Jak pani tu weszła? - zainteresował się grododzierżca. Dałby głowę, że osobiście barykadował drzwi.
- Nie było zamknięte - powiedziała łagodnie kobieta. Złożyła książkę, zaznaczając palcem wskazującym miejsce, gdzie przerwała lekturę. Grododzierżcę bardzo ciekawił jej tytuł, rozejrzał się za okularami, ale nie znalazł i spasował. Wysiłek go zmęczył.
Patrzyli na siebie bez pośpiechu. Kobieta sięgnęła ku bocznej szafce; miała tam herbatę. Kiedy obróciła się półprofilem, grododzierżcy wróciła pamięć.
- To ryzyko wchodzić do komnaty samotnego mężczyzny -puścił dowcip. Tego ranka wydawało mu się, że tak trzeba zaczynać rozmowę z samotną kobietą.
- Przyszłam się pożegnać - powiedziała. - Nie musi pan wstawać ani ubierać się. Zaraz pójdę.
- Jestem ubrany - stwierdził grododzierżca. Była to połowiczna prawda. Miał na sobie sweter, ale nie spodnie. Dojrzał je właśnie zmięte w kulę i porzucone nieopodal. — Wyjeżdża pani?
- Wprost przeciwnie. Zostaję na stałe.
Grododzierżca znalazł okulary - miał je na twarzy - i po skomplikowanych manewrach zdołał odczytać napis na okładce książki. Święta Teresa z Lisieux.
- Dziwne rzeczy pani czyta.
- Tak? Dlaczego?
- Kobieta taka jak pani...
- Nie jestem taka, jak pan myśli. Jaką pan przelotnie poznał. Już nie. Zmieniłam się ostatnio.
- No tak. Kobieta zmienną jest.
- Pamięta pan ostatnią naszą rozmowę? O tym, co stanowi powołanie człowieka i jak je odnaleźć? Otóż wydaje mi się, że ja znalazłam swoje powołanie. Tu, nie wiadomo ile mil od Zelżynoru.
- Tego dystansu nie mierzy się w milach.
- O, udało się panu powiedzieć coś do rzeczy. Długo się nie pokazywałam... wbrew obietnicy - ale też dużo się wydarzyło w moim życiu. - Mówiła spokojnym tonem i grododzierżca pomyślał mimo woli, że kiedy ją widział ostatnio, nie wydawała się tak spokojna.
- Niech pani opowiada. Mamy czas.
-Działo się dużo, lecz do opowiadania mam mało. Zaraz pierwszego dnia, po wizycie u pana, weszłam do kościoła... tu niedaleko, na placu. Do tego białego.
- Na placu Zbawiciela.
-Tak. Intrygowało mnie, co się tam odbywa, czemu ludzie tam wchodzą i wychodzą. Te posągi przed wejściem, dzwony... Więc weszłam. Sądziłam, że najwyżej mnie stamtąd wyrzucą... pamięta pan mój strój? Ale nikt mnie nawet nie zatrzymał. Odprawiał się jakiś ceremoniał, więc zasiadłam w ławach, żeby popatrzeć. Świeciły się światła, dzwoniły dzwonki, ludzie zawodzili smętne pieśni. Potem mężczyzna zwrócił się do zebranych - teraz wiem, że to był ksiądz -i zaczął mówić właśnie o powołaniu. Doznałam niesamowitego uczucia, że kieruje te słowa wyłącznie do mnie, że po to tu przybyłam, by go wysłuchać. Kiedy msza się skończyła, poszłam tam, gdzie zniknął.
- Do zakrystii. Musiał być nieźle zaskoczony.
- W rzeczy samej. Wyglądał na zaszokowanego, pamięta pan przecież mój strój i miecze. Zdjął szaty liturgiczne i przebrał się, a potem zaprowadził mnie na plebanię. Tam opowiedziałam mu wszystko.
- Wszystko to znaczy co?
- Z grubsza to co i panu. Trochę więcej nawet. Dlaczego nie powiedział mi pań, że macie tu Boga, religię, kościoły? To zmienia całą sytuację.
- Nie przyszło mi to do głowy. W dobie poprawności politycznej nawracanie pogan nie jest mile widziane - stwierdził grododzierżca. A propos głowy: łupało go w niej miarowo, acz nie tragicznie. Można było wytrzymać.
- Dał mi do czytania Pismo Święte i kazał przyjść nazajutrz. Spytał, czy mam gdzie spać. Powiedziałam, że nie, więc dał mi adres do sióstr, które prowadzą schronisko dla bezdomnych. Było tam skromnie, ale czysto. Wiem, co pan sobie myśli: skoro przywykłam do pałaców, mogło mnie razić ubóstwo tego miejsca. Zapomina pan, że nie jestem już delikatną panienką. Ostatnie lata spędziłam w plenerze z czeredą chłopów, którzy nie zawsze się myją, a ich maniery pozostawiają czasem wiele do życzenia.
- Siostry nie wydziwiały nad panią?
- Nie. Ksiądz dał mi list, który przeczytały. Dostałam ciepłe jedzenie, czystą koszulę nocną, a rano używane rzeczy do ubrania.
- A miecze?
- Zostały u księdza. Teraz dopiero widzę, na co się narażałam, chodząc w pełnym rynsztunku po mieście. Dziw, że mnie nie próbowali aresztować. - Uśmiechnęła się z pobłażaniem, jak do niesłychanie odległych wspomnień. - Chodziłam do księdza przez cały tydzień. Czytałam, zastanawiałam się, pytałam, rozmawialiśmy. Dużo mi tłumaczył. Pewnego razu spytałam, czy mógłby mnie ochrzcić.
- A niech mnie - rzekł grododzierżca. - Musiał być zbudowany tak szybkimi postępami.
- Był zaskoczony. Nalegał, żebym się zastanowiła. Powiedziałam, że nie mam czasu, że pragnę radykalnie odmienić swoje życie i to mi się wydaje najlepszą drogą.
- Wobec tego...
- Wobec tego jestem ochrzczona, panie grododzierżco.
- Od kiedy?
- Od wczoraj.
- Mogła pani przynajmniej zaprosić na uroczystość. Chętnie bym został pani chrzestnym.
- Byłam tu pod drzwiami, ale dobiegły mnie wrzaski i nie-przystojne pienia, więc wolałam nie wchodzić. Mój stan ducha był na to zbyt uroczysty i podniosły.
- Nie wątpię. U neofitów tak powinno być.
- Pan kpi?
- Skądże. Nie mam na to siły.
- Pan też powinien zmienić tryb życia. Idzie pan po złej drodze.
- Wiem. Ale mówmy o pani.
- Nie było łatwo doprowadzić do ceremonii. Ksiądz miał obiekcje... zasięgał opinii egzorcysty. Egzorcysta ze mną rozmawiał, ale uznał, że nie owładnęły mną duchy nieczyste. Krótko mówiąc od wczoraj jestem siostrą Veleradą.
- O Boże - westchnął grododzierżca. Zrobiło mu się całkiem słabo.
- Zapomniałam panu wspomnieć, że postanowiłam pójść do klasztoru. Do zakonu. Tam widzę moje miejsce. Siostry -się namyślały, zasięgały opinii, matka przełożona odbyła ze mną długą naradę. Podobno oparło się nawet o biskupa. Ale : wszystko ułożyło się dobrze. Od poniedziałku zaczynam nowicjat, a dzisiejszy dzień dostałam na pożegnanie się z tym światem.
Grododzierżca poczuł przypływ wigoru. Poderwał się na posłaniu.
- Matyvildo, niech się pani opamięta! Jeszcze się tu pani dobrze nie rozeznała. Niech pani nie decyduje pochopnie! Kobieta taka jak pani...
- Odwodzi mnie pan nadaremnie, popełniając przy okazji grzech zniechęcania do służby Bożej. To pan się musi; opamiętać. Niech pan nie walczy z Bogiem, bo pan przegra.
- Nie mogę w to uwierzyć - zakwilił grododzierżca.
Wszystko, tylko nie to. Przecież nie tak dawno zarzekała się pani, jak to zamierza walczyć ze złem tego świata!
- Owszem. Zamierzam nadal. Pod tym względem nic się nie zmieniło.
- Będzie pani walczyć zza klasztornych murów?
- Właśnie.
- Pani, która tyle istnień ma na sumieniu, zostanie mniszką? Świat staje na głowie!
- Nigdy nie zabijałam bez potrzeby. Tych, których pozbawiłam życia przez pomyłkę albo z głupoty, szczerze żałowałam. Więcej zabijać nie będę. Ten świat ma dość zabójców i machin do zadawania śmierci; można odnieść wrażenie, że dostaliśmy się do środka jednej wielkiej rzeźni. Poradzą sobie beze mnie.
- Ale przeszłości pani nie unieważni!
- W jakim sensie?
- No... - zaczął grododzierżca.
- Czyżby nie wiedział pan, że chrzest kasuje wszystkie niecne uczynki w życiu człowieka? Wszystkie grzechy, co do jednego, popełnione w przeszłości, zostają zgładzone i członek rodzi się na nowo, czysty jak śnieg.
- Ale nie ma świętej Velerady! - wykrzyknął z rozpaczą grododzierżca. — Jak pani mogła przybrać to imię!
- To będzie. Z imieniem było trochę zabiegów, ale w końcu zezwolili. Chcę zostać świętą — oznajmiła — i zostanę.
- Ale co z pani obietnicami? - nie dawał za wygraną leżący na podłodze zewłok. — Kto panią zastąpi w zmaganiach ze złem tego świata? Sama pani mówiła...
- Czy pan nie rozumie - zaczęła - że to prowokacja? Cała nasza wyprawa po magiczne dobra, cała nasza fantastyczna moc... Szatan mówi: oto macie władzę nad doczesnym światem, możecie go ugniatać w palcach jak plastelinę, te oto magiczne rekwizyty dają wam niedostępne dla śmiertelnika możliwości, od was i tylko od was zależy, jak tę szansę spożytkujecie. Ale to pułapka: bo jakże zaprowadzić porządek? Wedle czyjego rozeznania? I bezboleśnie? Prostowanie ścieżek ludzkości nie obejdzie się bez ofiar, przelewania krwi niewinnych ludzi, jak to po wielekroć udowodniono tu i na Zelżynorze. Chcąc wymierzać sprawiedliwość światu i ludziom, kierować ich na jakieś nowe tory dokonujemy uzurpacji, porywamy się na zamiar, który nie może się udać, bo nas przerasta. Kto owładnął potężnymi mocami, których zamierza użyć do poprawy doli bliźnich, ten najpierw musi wykonać olbrzymie dzieło sądzenia świata — a to może tylko Bóg. Nikt bowiem nie wie tyle o pod-sądnych, by mógł ferować sprawiedliwe wyroki. Tak więc zdobycie magicznych artefaktów niczego nie kończy, nie zwieńcza, a dopiero rozpoczyna niemożliwe. Nie na ludzkie to siły.
— I dlatego lepiej się wycofać.
— Ja się tego zadania nie podejmę. Przynajmniej nie teraz. Coś tu nie gra. Nie widzi pan analogii pomiędzy sytuacją moją, Psihuja czy Bebbenstreita a Chrystusem kuszonym na górze: jeśli upadłszy, oddasz mi pokłon, to wszystko będzie twoje. Z tym, że Chrystus był jednak w lepszym położeniu: świat do niego należał, więc szatan nie mógł mu go oferować. Jaką grę z nim toczył, próbując daremnie go kusić? Czemu Chrystus w ogóle go słuchał? — Potrząsnęła głową. — My nie jesteśmy w tak komfortowej sytuacji. Otrzymaliśmy moc, która działa — nawet tutaj. Lecz nie chce mi się wierzyć, że otrzymaliśmy ją za darmo, na piękne oczy, bo jesteśmy wyjątkowi, więc możemy się nią posługiwać dowolnie i bezkarnie. Nie wierzę w darmochę. Ktoś prędzej czy później wystawi nam rachunek.
— Więc rezygnuje pani z magicznej zdobyczy?
— Nie. Odkładam ją, żeby się zastanowić. Niech pan rzeczowo pomyśli: te nadprzyrodzone pantałony, gorsety, krawaty czy pierścienie — to przecież kuriozalne! Te znaki, zaklęcia, układanie palców od nóg w określone wzory, żeby coś wywołać — Rozencwał by się uśmiał! Jest wysoce niepokojące, na jakiej zasadzie to działa. Ja, rycerz Psihuj, czarodziej Bebbenstreit — zostaliśmy poddani próbie. Jak skorzystamy z daru, który dostał się nam tak niespodziewanie? Każde musi rozwiązać ten dylemat na swój sposób. A jeśli wytypowano nas, byśmy zadławili ten świat własnymi rękami? Ja postanowiłam zatem zbliżyć się do Boga, służyć mu modlitwą i medytacją. Może kiedyś uda mi się poznać jego opinię na ten temat.
Wstała, zamknęła książkę i schowała do sakwy. Grododzierżca zapamiętał tę sakwę jeszcze z pierwszego spotkania. Chciał nadal protestować, zapytać, czy aby Matyvilda nie zechce scedować na kogoś magicznych mocy — lecz uczuł nagłą falę zniechęcenia. Znów chciało mu się tylko spać.
— A co na to Psihuj? Moglibyście przynajmniej odbyć konsultacje.
— Nie ma go. Wyjechał przed świtem na Rozencwale. Planował zabić samego Salcesona. - Zastanowiła się. - Właściwie już go zabił. On uważa, że należy eliminować nikczemników wszelkiej maści, wtedy na świecie pozostaną wyłącznie dobrzy, sprawiedliwi i ład zwycięży. Proste, nie? Żegnaj, grododzierżco. Dziękuję za wszystko, co dla mnie zrobiłeś.
Ominęła barłóg i przyklękając na jedno kolano — grododzierżca wolał nie myśleć, jak strzeliste miała nogi — musnęła chłodnymi ustami jego rozpalone czoło.
— Nie szukajcie mnie — ostrzegła — to nic nie da. Mój udział skończony. Dla tego świata ja już nie istnieję. Ależ patetycznie, pomyślał grododzierżca.
— Zegnaj — powiedział tak cicho, że sam siebie nie usłyszał. Odwróciła się na pięcie i wyszła. Trzasnęły drzwi.
VI
Stan katalepsji u grododzierżcy utrzymywał się do popołudnia; drzemiąc rozpamiętywał konsekwencje postanowienia księżniczki Matyvildy, to znowu zastanawiał się, gdzie się podziali Psihuj z Rozencwałem. Zeszli po schodach? Wyskoczyli z balkonu? Wtedy musieliby przejść po jego zwłokach. Po tych rozważaniach, które do niczego nie doprowadziły, rekonwalescent wstał, dosyć obolały, lecz wbrew obawom organizm zniósł ten akt bez oznak buntu. Poruszając się jak mucha w mazi ofiara birbanctwa postanowiła zaryzykować wyjście do sklepu po produkty do podtrzymywania egzystencji, kiedy rozległ się dzwonek do drzwi.
Przez poszarzały wizjer w ciemnej klatce schodowej widać było tylko zwalistą sylwetkę. Grododzierżca otworzył.
Mężczyzna, który dzwonił, mógł mieć po pięćdziesiątce, ale był zupełnie łysy. Twarz miał mięsistą jak rzeźnik, ale spojrzenie uważne. Kołnierz wielkiego skórzanego płaszcza miał podniesiony, ręce trzymał w kieszeniach.
- Mogę wejść? - Błysnął prostokątem legitymacji.
- Dziś redakcja nieczynna.
- Ale ja do pana. Znam pana, choć pan nie zna mnie.
- Proszę. - Grododzierżca przepuścił go bez entuzjazmu.
Siedli przy biurkach w sekretariacie, każdy przy swoim, naprzeciwko. Gość rozsiadł się nie rozpinając płaszcza ani nie wyjmując rąk z kieszeni.
- Mógłbym dokładniej obejrzeć pańską legitymację? — zapytał gospodarz, a przybysz zademonstrował mu ją, nie wypuszczając z ręki.
- Chciałbym zadać panu kilka pytań.
- Zadać pan zawsze może.
- Od pewnego czasu gromadzą się w tym lokalu podejrzane typy. Jacyś ludzie wchodzą, nie wychodzą, mamy sygnały, że trwają tu nieustanne libacje. Kogo pan tu ukrywa? Czemu pan nic nie mówi?
- Bo nie muszę. Ten lokal to redakcja poczytnego miesięcznika literackiego. Zrozumiałe, że ludzie walą tu jak w dym. Dyskusje programowe odbywają się niezmiernie często, w przeciwnym wypadku nie zdołalibyśmy utrzymać wysokiego poziomu publikacji. A jak dyskutujemy, co przy tym pijemy, nikomu nic do tego.
- No, no - powiedział czarny płaszcz.
- To wolny kraj, proszę pana. W granicach prawa każdy może robić, co chce. Nie imponują mi takie tekturki, od kiedy pewien kapitan bezpieki pokazał mi sześć takich legitymacji, każda na inne nazwisko. Mam nadzieję, że zajrzał pan na krótko?
Łysy poruszył się niespokojnie na krześle. Paluchami za-bębnił krótkie staccato, jakby coś ważył i zdecydował się.
- Źle zacząłem. Wróć. Nie jestem z UOP-u ani z niczego takiego. Nie mam z tymi instytucjami nic wspólnego. Czy nazwisko Bebbenstreit coś panu mówi?
- A powinno?
- Wiem, że pojawiali się tu Psihuj i Matyvilda. Potrafię wyczuć ich obecność z wielkiej odległości. Nawet tutaj. Po tak długim okresie zażyłości nie jest to specjalnie trudne.
- Czego pan chce? — zniecierpliwił się grododzierżca.
- Szukam kontaktu z nimi. Chcę się dowiedzieć, co oni kombinują. Jak się tu urządzili, co planują... Sam pan przyzna, że takie przerzucenie z jednej rzeczywistości do drugiej potrafi być deprymujące.
- Czemu pan sam ich nie znajdzie, skoro to takie proste?
- Ech! — parsknął Bebbenstreit — nie wie pan wszystkiego, skoro pan tak mówi. Unikają mnie. Pomiędzy wspólnikami zawsze wytwarzają się samorzutnie jakieś animozje, jednemu zdaje się, że został oszukany, drugiemu, że otrzymał za mało — a winien jest zawsze ten trzeci. Musi się znaleźć kozioł ofiarny, żeby było na kogo zwalić winę.
- Jak wiem, żadne rewindykacje w waszym przypadku nie są dopuszczalne.
- Rewindykacje nie. Ale pretensje zostają. Chętnie bym się pozbył wrażenia, że moi wspólnicy żywią do mnie niechęć. Nie sądzi pan, że oboje mnie raczej nie lubią?
- Nie sądź innych, a sam nie będziesz sądzony — powiedział grododzierżca tajemniczo.
- Gada pan zupełnie jak Symeon Dudziarz z Grzmichy. Można wykładać tak, można i owak. Nie wiadomo jak. Ja jestem człowiek konkretny.
- Nie mogę panu pomóc z prostego powodu - rozpromienił się grododzierżca. - Nikt mnie nie upoważniał do żadnych rokowań. Nie jestem skrzynką adresową ani niczym takim. Owszem, pańskie nazwisko obiło mi się o uszy, ale nic ponadto. Jeśli chce mi pan opowiedzieć o sobie, chętnie posłuchani.
Czarodziej jakby nastroszył się, ale zaraz odzyskał rezon. Sięgnął za pazuchę, flaszka wódki mignęła krótko w jego ręku i twardo stuknęła o stół. Rozpiął płaszcz; jeśli ktoś spodziewałby się pod spodem szat w gwiazdy i księżyce albo kamizelki kuloodpornej, toby się zawiódł. Tylko zwyczajny garnitur, koszula i krawat.
- Trzeba było od razu w ten sposób! - zawołał jowialnie. -Na Zelżymorze wódka też rozwiązuje języki.
Po pół godzinie picia grododzierżca zaczął odczuwać pierwsze skutki działania alkoholu. Nie pamiętał, jakim torem potoczyła się rozmowa, perory gościa szybowały swobodnie w powietrzu, Bebbenstreit ożywił się wyraźnie i sam też z wolna się upijał. Flaszka pokazała dno; grododzierżca udał się do swojego biurka i dostarczył następną.
- Pan mi nie mówi, co tamci dostali, więc i ja zachowani w tajemnicy, czym dysponuję. Ale niech pan nie wierzy, drogi panie, że to ma jakieś niesamowite właściwości. Owszem, można dzięki temu pokazać parę zadziwiających sztuczek, lecz niewiele ponadto. Zastanawiam się, czy z tego nie zrezygnować.
- Potrafiłby pan?
- A cóż to takiego? - rzekł z pijacką chełpliwością Bebbenstreit. - Powiem panu, że jestem już bliski tej decyzji. Na co mi takie obciążenie sumienia? Taka odpowiedzialność? Wyrzeknę się tego, com pochopnie zgodził się przyjąć, odzyskam spokój ducha i znowu stanę się wolnym człowiekiem.
- I jakże to pan przeprowadzi?
- Drogi panie, nie wiem, co panu mówili moi kompani, ale oni chyba nie zdają sobie sprawy z jednego: czar działa tylko do czasu, aż zabije się kogoś niewinnego. Przez pomyłkę czy z premedytacją - nie ma znaczenia. Liczy się niewinność. Wtedy przestaje pan być magiczny i staje się zwykłym przechodniem z ulicy, którego może poszkodować byle samochodowy zderzak czy nóż chuligana.
- A jak pan odróżni niewinnego od całej reszty? Nikt nie ma niewinności wypisanej na czole.
- Jest sposób, aby uzyskać całkowitą pewność - zapalił się Bebbenstreit. - Gdybym chciał tym sposobem odzyskać wolność, wybrałbym kogoś, kogo niewinność nie budzi najmniejszych wątpliwości.
- No? Ciekawym bardzo.»
- Dziecko. Małe. Takie, żeby jeszcze nie zdążyło nabroić nic poważnego.
Sens słów Bebbenstreita powoli torował sobie drogę do świadomości grododzierżcy. Czteroletnia dziewczynka. Uduszona przez nieznanego sprawcę.
Zaczął się podnosić zza biurka, a równocześnie z nim powstawał łysy. Światło lamp blikowało jaskrawo na jego J gładkim czerepie. Skurcz gniewu szarpnął jego policzkiem -i nagle grododzierżca poczuł, że wszystkie mięśnie ma jak i z galarety. Z jękiem osunął się na krzesło.
- Chciałeś rzucić się na mnie, robaku? Na Bebbenstreita?
Wiedz zatem, że mógłbym cię unicestwić w czasie krótszym niż uderzenie twego zajęczego serca. Owszem, zabiłem ją, bo miałem to za czyn dla siebie pożyteczny. Nie chcę się tu ba-brać, wiem, że nigdy do Zelżynoru nie wrócę, zostałem więźniem tej przepełnionej absurdami krainy i godzę się na to, że tu dokonam żywota. Ale nikt mnie nie zmusi do zbawiania świata, który nigdy nie był mój! Rozumiesz, zdechlaku? Tacy jak ty, ich szczęście, pomyślność i tak dalej nic mnie nie obchodzą! Zostaję przy swoich dawnych umiejętnościach, które nie są małe - to mi wystarczy. Znajdę sobie jakieś spokojne miejsce, kobietę do towarzystwa, jedną albo kilka, stanowisko, wpływy - tyle mi wystarczy. Bebbenstreit jest skromny! - ryknął, aż zadrżały szyby. - Bebbenstreit się wycofuje! Składa broń! Nie chcę mieć z wami i z waszymi siewnikami dobra nic wspólnego!
Okręcił się, a poły monstrualnego płaszcza owinęły się wokół jego zwalistej sylwetki, przyległy do niej szczelnie - i tak wyszedł, a właściwie wybiegł, zostawiając na biurku niedopitą butelkę wódki i nieprzytomnego z nadmiaru emocji grododzierżcę, który z krzesła osunął się na podłogę i dopiero tam poczuł się bezpiecznie i wygodnie.
Była noc, kiedy poczuł, że ktoś tarmosi go i przemawia nad nim z niepokojem. Otworzył oczy, chciał zapewnić: nic mi nie jest - lecz zdołał tylko wydać niegodny mężczyzny jęk. Zmobilizował się i w rozmazanych konturach rozpoznał Psihuja, który pochylał się nad nim z troską w ciemnych oczach. Spoza barku wystawał mu poczciwy pysk Rozencwała.
- Bebbenstreit - wydukał z trudem grododzierżca. - Był tutaj. Uważajcie na niego.
- Leż spokojnie - polecił rycerz zelżynorski. Wziął ze sterty plik gazet i podłożył poszkodowanemu pod głowę. - Postaraj się zasnąć. Rozencwał dotrzyma ci towarzystwa. Niedługo wrócę. Tylko załatwię pewną sprawę nie cierpiącą zwłoki.
Grododzierżca poczuł, że ciążą mu powieki. Jaką sprawę chce załatwić Psihuj? Może wybiera się na plac po piwo? Najwyższy czas. Ale przecież nie ma kasy. Trzeba by zawiadomić o imprezie Zipasa i Bogdana, którzy pewnie pracują właśnie nad słynnym filmem o Pomarańczowej Alternatywie. Tak, trzeba zadzwonić koniecznie. Z tą uspokajającą myślą jego jaźń dokonała samowyłączenia.
VII
- Bebbenstreit to szemrany typ - mówił Psihuj. Znowu siedzieli nad herbatą, przy przyćmionych światłach. Za oknami w najlepsze j szalała zadymka, zalepiając szyby plastrami mokrego śniegu. - Kręcił się tu nie z żadnych powodów sentymentalnych, tylko dla przewęszenia, jak by nas podejść.
-Ale przecież we troje, łącząc siły, moglibyście więcej. Kto by się oparł takiemu triumwiratowi? - wywodził grodozierżca. Dłuższy odpoczynek na gazetach dobrze mu zrobił i teraz błyskawicznie odzyskiwał formę.
- Nie z Bebbenstreitem. On zawsze powodował rozłamy, chodził własnymi ścieżkami, forsował własne mgłą podszyte koncepcje. Czasem myślę, że radowało go samo pakowanie kija w szprychy, psucie, przeszkadzanie innym. No ale teraz nikomu już przeszkadzać nie będzie.
Rana na piersi Psihuja nie była głęboka, ale krwawiła mocno i sporo się natrudzili, zanim założyli jaki taki opatrunek. Grododzierżca miał jeszcze w biurku butelkę śliwowicy, którą zdezynfekowali ranione miejsce. Psihuj pogrzebał swoich sakwach, przyrządzając okład, wyglądający dokładnie jak krowi placek, mamrotał nad nim swojskie zelżynorskie aforyzmy - lecz teraz wydawał się odprężony i poniekąd zadowolony.
- Mówiłeś, że ciebie nie można zranić - rzekł z wyrzutem grododzierżca.
- Jak widać, można. Zbroja magiczna jest jak forteca: taran wprawdzie nie poradzi, ale mysz się prześlizgnie. Cóż dopiero taki fachura jak Bebbenstreit. Zawsze wynajdzie jakąś szczelinę.
- Przedtem nie wyrażałeś się o nim z takim szacunkiem. Psihuj upił herbaty.
- Umówmy się: na Zelżynorze Bebbenstreit nie był wśród czarodziejów nikim znacznym. Ot, taki powiatowy poganiacz magicznych mułów. Brak talentu i polotu nadrabiał gorliwością i pracowitością, bez przerwy gdzieś myszkował, zbierał różne rzeczy. W końcu tak się wyposażył, że potrafił być groźny dla każdego. Miał jednak jakąś skazę charakteru, jakiś kompleks, nie stało mu wspaniałomyślności, wyrozumiałości dla spraw tego świata.
- Nie miał miłości, był zatem jako miedź brzęcząca - poddał grododzierżca. - jako cymbał brzmiący.
- Właśnie. Na małość ludzką reagował jeszcze dalej posuniętą małością własną, gdy trzeba było, nie wahał się przed nikczemnością. Podejrzewam, że głównym motorem jego działań tutejszych było nie tyle parcie do sojuszu ze mną i z Matyvildą, ile unicestwienie nas po kolei.
- Po cóż miałby to robić? Świat jest duży.
-Nie dla Bebbenstreita. Na Zelżynorze był tylko jednym z wielu, bezustannie zagrażała mu konkurencja, deptała mu po piętach, plątała szyki. Tu mógł mieć cały świat na wyłączność - gdyby tylko udało mu się wyeliminować jedynych konkurentów.
- Partacko się do tego zabierał.
- Bo to człowiek pozbawiony finezji. Chcesz wiedzieć, gdzie go dopadłem? Dwie ulice stąd. Zachowywał się jak wilk, który chce ugryźć, nie jest w stanie, ale ciągle się kręci w pobliżu. Nie umie dobrać się do zdobyczy, ale żal mu się od niej oddalać.
- Nie są to zbyt wątłe poszlaki, aby go tak osądzać? Na mnie zrobił lepsze wrażenie. - I grododzierżca roześmiał się radośnie, bo w istocie lekko mu było na sercu. Krajobraz wydawał mu się wyczyszczony aż po sam horyzont.
- Za mało go poznałeś - skwitował surowo Psihuj. -I ciesz się, że tak mało. Mam poważne podstawy, aby sądzić, że znaleźliśmy się tu wszyscy troje właśnie za przyczyną knowań Bebbenstreita. Chcąc nam odebrać nasze rekwizyty i jednocześnie pozbyć się konkurentów oraz niewygodnych świadków, uciekł się do ryzykownego manewru, stosując coś radykalnego, czego działania albo nie znał, albo nigdy nie wypróbował. Albo coś sfuszerował - to do niego podobne. Możliwe też, że zbroje magiczne zneutralizowały cios, odbijając nas w bezpieczne miejsce. W konsekwencji przelecieliśmy ileś tam wymiarów, lądując tutaj w trzytygodniowych odstępach. Takie jest moje zdanie na ten temat.
Grododzierżca pokręcił się w krześle, zlustrował biurka Szolgini i Kaczorowskiego, gdzie zalegały resztki wiktuałów przyniesionych ze sklepu nocnego na Śniadeckich, powzdy-chał przeciągle, a wreszcie zdobył się na ostatnie pytanie, które nie chciało mu przejść przez gardło.
- No i co dalej, mości Psihuju? Co zamierzasz?
- Czas mi w drogę - odparł rycerz zelżynorski.
- Nie podoba ci się w Trójkącie Berjtiudzkim? Przeczekamy jakoś zimę, a na wiosnę kupimy w kilku ranczo na Mazurach, ziemia jest w Polsce tania, bo nikt jej nie chce, będziemy tam uprawiać chmiel albo hodować pszczoły, ty będziesz doglądał interesu, Rozencwał będzie brykał po łące -i wszystkim nam dobrze się będzie działo. Od czasu do czasu napiszemy list z pozdrowieniami dla świątobliwej Yelerady, wypijemy po pół szklanki piwa - i tak nam życie zleci. No, co ty na to?
- Nie, grododzierżco. Krótko przebywam na waszym świecie, ale to i owo zdążyło się zakonotować. Zła tu nie brakuje, a tęgich żniwiarzy, jak wiadomo od prawieków -mało. Ktoś się musi zabrać za czyszczenie kloaki. Rycerską jest powinnością nie zamykać oczu na brudy i nędzę tego świata, tylko meliorować i sprzątać. Tym się zamiaruję zająć. I nie odwodź mnie pięknymi wizjami; to postanowione. A kto jeszcze, jak ja, owładnął ponadludzkimi możliwościami, na tym ciąży dziesięćkroć więcej obowiązków i odpowiedzialności. Nie zamierzam się od nich uchylać. Dwie śmierci, które musiałem tu zadać, uwolniły mnie od wahań. Pozwól, że ruszę tam, gdzie uznam za stosowne, bo oglądając tu kiedyś magiczne puzdro - machnął ręką w stronę niewidocznego za ścianą telewizora -- dowiedziałem się przypadkiem, ile mnie czeka roboty. Udamy się więc z Rozencwałem tam, gdzie wojny i rzezie, gdzie mordowanie bezbronnych odchodzi na skalę, o jakiej nie słyszałem w Zelżynorze. Tam, szatkując ile wlezie tych właśnie morderców i gnębicieli, mam nikłe szansę, że w ferworze usiekę kogo niewinnego i mój dar mnie opuści. Tam nasze miejsce. Może jeszcze o nas usłyszycie.
- Wobec tego weź mnie ze sobą. Przydam ci się. Nie pozwolę, żebyś sam narażał życie w nie swojej sprawie.
- Pozwolisz, mości grododzierżco. Nie każdy nadaje się do wojaczki.
- No tak. Pierdoły niech lepiej zostaną za biurkami.
- Nie żyw urazy, ale tak skonstruowany jest świat. Także i ten. Są ludzie sposobni do miecza, do pługa - i do niczego zgoła. Do rozkazywania i do posłuchu. Tak jest wszędzie tam, gdzie rządzi jeszcze rozum i elementarny rozsądek. Ale u was sprawy dawno już stanęły na głowie. Ci, co powinni słuchać, masowo garną się do władzy, którą można tu sprawować bez krzty odpowiedzialności, ponieważ rządzeni na to zezwalają. Gdy jednak próbują okazywać fochy, puszcza się na nich czołgi i policję.
- Wiesz to wszystko z radia?
- Od ludzi. Słyszy się w przelocie to i owo.
- Więc nie jestem godzien wziąć udziału w twojej krucjacie?
- Niestety. Nie masz po temu niezbędnych kwalifikacji, nadto zaś nie dysponujesz własnymi magicznymi kalesonami w celu osłonięcia swojego obszernego organizmu. Wiem, że jesteś mężem szlachetnym i odważnym, ale odwaga wstępuje w ciebie głównie pod wpływem alkoholu. Gdy go zabraknie, tracisz ten walor w całej rozciągłości. A tam, gdzie się wybieram, piwa nie podają na tacy.
- I tu się mylisz - zaśmiał się grododzierżca. - Ludzie nie potrafią toczyć wojen, niszczyć ni mordować na trzeźwo. Gdziekolwiek toczy się wojna, tam wódka jest równie niezbędnym zaopatrzeniem jak naboje. Może i nie mam odpowiednich umiejętności. Ale kwalifikacje można nabyć.
- Nie w twoim wieku. Nie z twoimi nawykami. Wojaczka jest w dużej mierze sprawą instynktu, wyćwiczonych odruchów, odrobinę spóźniona reakcja na źle rozpoznane zagrożenie - i już cię nie ma. Tak czy owak zostałbym sam. A mając cię pod bokiem więcej uwagi poświęcałbym, byś wyniósł tyłek cało, niż mojemu zadaniu.
- Zatem tak to wygląda. Kiedy ruszasz?
- Nie zwlekając. - Wstał.
- Weź chociaż trochę pieniędzy na drogę - grododzierżca jął grzebać po kieszeniach.
- Nie wezmę. Magiczne kalesony powodują, że mogę nie jeść i nie pić okrągły rok, a dla Rozencwała zawsze coś się znajdzie.
Przyjmij więc chociaż to - grododzierżca wyjął z szuflady plastikową kartę. - Ważna jeszcze ponad rok. Tu jest wszystko, co mam. Dobrzy ludzie powiedzą ci w razie potrzeby, jak z niej korzystać. A tu masz PIN - zapisał coś na skrawku papieru. -Umieść jedno i drugie w oddzielnych kieszeniach, ale korzystaj łącznie. Najlepiej naucz się PIN-u na pamięć, a numer wyrzuć.
To pieniądze?
-Tak.
- Wezmę na pamiątkę, ale korzystać nie będę.
- Jak chcesz. Nie wiadomo, co ci się przydarzy. Uściskali się, grododzierżca poklepał po łbie Rozencwała. Psihuj poprawił miecz na plecach, sprawdził popręg, wziął konia za uzdę i po raz pierwszy grododzierżca ujrzał, w jaki sposób opuszczali pomieszczenie. Po prostu zniknęli w jednej chwili; lekki zefirek powiał po ich dematerializacji.
Po tym pokazie grododzierżca z ciężkim sercem obszedł redakcyjne włości. Zasiadł na krześle, które nie tak dawno jeszcze zajmował Psihuj. Drugie, splugawione przez Bebbenstreita, wyniósł na śmietnik; pewien był, że przed upływem godziny ktoś je sobie przywłaszczy. Wódkę pozostałą. po czarodzieju wylał, a obie butelki rozbił, znęcając się; zwłaszcza nad tą, która pochodziła zza pazuchy czarnego | płaszcza. Ekspediował właśnie stado butelek po piwie do -kuchni, gdy drzwi się otworzyły i wpadły dwie rozświergota-ne panienki. Śnieżynki iskrzyły się im we włosach.
- Można? Nie przeszkadzamy? Przyniosłyśmy recenzje.
wrzesień 2001
Marek Oramus
MAREK ORAMUS
Urodził się w 1952 r. w Sieprawiu koło Krakowa. Z wykształcenia energetyk jądrowy, z zawodu: autor SF, redaktor, krytyk literacki, publicysta. Najwybitniejszy obok Zajdla i Wnuk-Lipińskiego przedstawiciel fantastyki socjologicznej. Oprócz tomu opowiadań „Hieny cmentarne" wydał także powieści: wznowionych właśnie „Sennych zwycięzców", parareligijną opowieść o kontakcie „Arsenał", barwną alegorię rozkwitu i obalania komunizmu przedstawionego jako inwazja na Ziemię podstępnej rasy kosmicznej, która chce pozbawić luazkość duchowej wielkości i kulturowego dorobku „Dzień drogi do Meorii" i utrzymaną w konwencji jasełek satyrę na stan wojenny w PRL „Święto śmiechu". Dużym powodzeniem cieszyła się jego książka krytyczna „Wyposażenie osobiste", wybór szkiców, wywiadów i krytyk poświęconych SF. Na podobną książkę, „Rozmyślania nad tlenem", złożyły się felietony z cyklu „Piąte piwo". W najbliższych planach ma Oramus zbiór opowiadań „Rewolucja z dostawą na miejsce" w wydawnictwie Solaris. Oprócz „Zimy w Trójkącie Bermudzkim", „Miejsca na Ziemi", „Ukrytego w gwiazdach", „Króla antylop" i tytułowego znajdą się tam m.in. „Nocne wyścigi w głąb Anny" i dłuższa nowela „Miaur". Opowiadaniem „Zima w Trójkącie Bermudzkim" nie odkrywa Oramus konwencji fantasy jako własnej, tylko kontynuuje z nią spór, który wszczął jako krytyk. Wiosną tego roku zaproszony przez młodych polonistów z UW wygłosił tam paszkwil na fantasy. Kpił z nadobecności w fantasy magicznych przedmiotów i z motywacji ich poszukiwaczy. Przede wszystkim - z lekceważenia przez większość autorów fantasy faktu, że skoro magią można zmieniać (naprawiać?) świat, powinno się go przedtem zdiagnozować (osądzić). Literackie implikacje wszystkich tych krytycznych tez znajdziemy w „Zimie w Trójkącie...". Powstało interesujące dokonanie antyfantasy (więc jednak fantasy), żart środowiskowy i literacki, a przy okazji przełamujące gatunkowe ograniczenia dramatyczne opowiadanie współczesne, w którym dorośli bohaterowie dokonują dojrzałych, choć czasem przerażających wyborów.
NOWA FANTASTYKA GRUDZIEŃ 2001