Zima w Trójkącie Bermudzkim Oramus


Marek Oramus

Zima w Trójkącie Bermudzkim

I

Później mówiono, że człowiek ten nadjechał od placu Konstytucji tramwajem numer piętnaście. Stał na koń­cu drugiego wagonu, nie trzymając się niczego, balan­sem ciała amortyzując chybotanie podłogi. Wzrostu przecięt­nego, trzymał się prosto, patrząc gdzieś ponad głowami pa­sażerów, którzy z nieznanego bliżej powodu — chodziło bodaj o ciepło, bo tramwaj był niedogrzany — zbici w gromadkę trzymali się przeciwległego krańca wagonu. Egzotycznego pasażera traktowali z wyniosłą obojętnością, a jednak co i raz posyłali ku niemu zaciekawione spojrzenia.

— Ty, aktor — zagaił podchmielony osobnik w średnim wie­ku. Choć rozpierała go pijacka elokwencja, naraz zapomniał języka w gębie. Egzotyczny tylko przez moment zahaczył go wzrokiem, ale to wystarczyło, by pijaczek przestał rwać się do komitywy. Odwrócił się do okna i pilnie śledził ciemnieją­cą tam przestrzeń.

Na przystanku przed placem Zbawiciela dziwny pasażer wysiadł. Nikt z tego wagonu nie poczuł chęci, by dotrzymać mu towarzystwa, tkwił więc samotnie na opustoszałym chodniku, zastanawiając się, w którą stronę skierować swe kroki. Pokręcił się niezdecydowanie: spytać nie było kogo. Krótko przed dziesiątą w nocy Warszawa schodzi z ulic i szykuje się do snu, zwłaszcza pod koniec listopada, gdy na­stępuje atak zimy, co o tej porze roku wskutek znanych ano­malii klimatycznych zdążyło stać się regułą. Ale obcy mógł o tym nie wiedzieć.

Tupnął butami, żeby strząsnąć z nich mokry śnieg, i ru­szył przed siebie. Odziany był w kaftan skórzany sznurowa­ny rzemieniem, ze stawianym kołnierzem. Na to narzucił płaszcz z trudnej do zidentyfikowania materii, która owijała się jak zaprogramowana wokół jego postaci. Nad ramieniem sterczał mu ukośnie krzyż rękojeści miecza, i coś w ułożeniu oręża, jakiś błysk światła na żłobieniach uchwytu nakazy­wały przypuszczać, że jest to autentyk, nie zaś rekwizyt z planu filmowego. Z gołą głową, z rozpuszczonymi czarny­mi włosami do ramion, w skórzanych pludrach wpuszczo­nych w buty, nad którymi znowu można by podebatować, wyglądał na istotę z innego świata.

Na placu Zbawiciela skręcił w prawo, oddalając się od szyn; przed chwilą umknął nimi tramwaj, który go przy­wiózł. Podążył za nim wzrokiem, jakby żałował, że pochop­nie porzucił tak bezpieczne schronienie. Za rogiem przysta­nął: klangor dochodzący z pobliskiego baru „Corso" spowo­dował, że przyjezdny poniechał zamiaru pieszej wędrówki po mieście i zapragnął towarzystwa biesiadników. Pchnął wątłe odrzwia i znalazł się w środku.

Klangor najpierw spotęgował się odpowiednio, gdyż nic go już nie tłumiło, a potem w jednej chwili ścichł. Wszyscy pa­trzyli na cudaka, co nagle zmaterializował się pomiędzy wejściem a barem. Kelnerki zamarły w pół kroku z tacami piw. Gwiazdki śniegu topniały na włosach i płaszczu przy­bysza.

- Następny od Maruchy - powiedział znużonym tonem El Zipacho, potężny osobnik przy barze, zwracając się do drugiego, nie tak okazałego fizycznie, ale o obliczu poróżowiałym od hołdowania rozmaitym uciechom życia. Zagadnięty kiwnął pospiesznie głową na znak, że się zgadza. Nie zwle­kając ani nie koncentrując się dłużej na osobie przebierańca wrócili do picia.

Ten zaś stał bezradnie, nie wiedząc, co począć. Śnieg na jego butach tajał powoli, nabrzmiewając w niewielką kału­żę. Wyszedł z niej i dwoma krokami, jakby tańczył, znalazł się przy barze.

- Piwa! - zażądał nad ramionami siedzących.

Barman, pan Ryszard, ani drgnął. Przybysz nie tylko wy­glądał obco, ale i głos miał obcy, nie do podrobienia przez najsprawniejszego aktora. Mówił niby po polsku, czysto i bez akcentu, a jednak chrapliwie i niewprawnie, jak ktoś, kto przez całe życie przebywał w Mongolii - albo jeszcze dalej.

- Nalej pan człowiekowi piwa — powiedział Bogdan do barmana. - Niech się napije, jak go suszy. Ja płacę.

- Dzięki wam, panie - skwitował obcy ten szlachetny gest, acz w jego głosie nie znać było wdzięczności. Ujął poda­ny kufel, przyjrzał się zawartości, jakby widział piwo pierw­szy raz w życiu, przyłożył do ust i opróżnił duszkiem.

- To rozumiem - rzekł z uznaniem El Zipacho. Stał przed nim litrowy kufel zwany wiadrem, opróżniony do połowy. -Panie Ryszardzie, następne dla tego zawodnika, tylko ciut większe. Bardzoście, widać, spragnieni, dobry człowieku -rzekł w kierunku przybysza.

- Wieki nie piłem - skwitował tamten niedbale, uznając jakby, że należy coś rzec, ale nie wiadomo, czy warto. -Przedni to specjał - dodał po namyśle.

Z podanego mu wiadra odpił natychmiast połowę i z ocią­ganiem odstawił naczynie na ladę. Można by pomyśleć, że cierpi na obsesję, by mieć ręce wolne.

- Hej, cudaku - dobiegło z tyłu. - Podkasz no ten mantel i machnij dla nas parę prysiudów, bo nudno. Nu, dawaj! -Propozycji towarzyszył wybuch śmiechu większego towarzy­stwa.

Przybysz odwrócił się płynnym ruchem, akurat by zoba­czyć spadającego mu pod nogi piątaka. Nie czekając, aż mo­neta zatrzyma się przed nim, odkopnął ją pod stoliki. Za­grzechotała jak kulka bilardowa, obijając się w plątaninie metalowych nóżek.

Właściciel monety, dość pijany, nabity w barach rumiany osobnik w dresie, z łbem wygolonym na glanc, wciąż zajęty był ryczeniem ze śmiechu, kiedy dotarło doń, że propozycja została ostentacyjnie zlekceważona. W „Corso" zrobiło się ci­cho jak makiem zasiał.

- Łachu ludzki - powiedział przybysz tonem łagodnego zdziwienia, a może zatroskania, jakby naprawdę się zmar­twił - życie ci obrzydło?

- Nie chce piątaka — zdumiał się dresiarz. — To może dziesiątak cię przekona? - Sięgnął za pazuchę kamizelki bez rę­kawów.

Przebieraniec zrobił ruch w stronę rozdokazywanego to­warzystwa, ale dresiarz był szybszy: trzymał wycelowany przed siebie pistolet, a jego ciosana jak z buraka gęba przy­brała wyraz tryumfu. Trwało to krótko, gdyż przybysz nie okazał przestrachu; w jego ręku niewiadomym sposobem zmaterializował się miecz, nieproporcjonalnie wielki jak na tak kameralne pomieszczenie.

Pistolet plunął dwa razy ołowiem, a huk w ograniczonej przestrzeni zlał się z krzykami klientów baru. Jednocześnie miecz wykonał dwa rozpaczliwe zygzaki, niewidoczne dla postronnych. Pierwsza kula, odbita, walnęła rykoszetem w ścianę pod sufitem, ale druga przedarła się przez mało szczelną zasłonę, trafiając przybysza prosto w pierś na wy­sokości przebiegającego w tym miejscu ukośnego pasa. Przybysz zachwiał się, pobladł, ale utrzymał się na nogach. Dresiarz, zapomniawszy o pistolecie, gapił się w dziurę w kaftanie ze szczerym niedowierzaniem.

Nie opuszczając gardy rycerz sięgnął wolną ręką pod ko­szulę, wydobywając stamtąd spłaszczony metalowy okruch. Nie było na nim śladu krwi. Przyjrzał mu się z zaintereso­waniem, po czym rzucił ołowiem w twarz dresiarzowi.

— Powinienem zwalić ci z karku ten głupi łeb — oświad­czył. Odczekał, jakby zastanawiając się nad decyzją. - Mat­ka by płakała.

Powrócił do baru i w kompletnej ciszy pociągnął sążni­ście z kufla. Śledził spode łba kompanów dresiarza, któ­rych opuścił dobry humor. Miecz ciągle trzymał w goto­wości.

— Nie za wesoło wam tutaj? — rzekł stając na nowo przed grupą. Składało się na nią kilka person o podob­nej urodzie i analogicznym ubiorze. Warianty żeńskie, wypacykowane krzykliwie, taksowały przybysza z na­chalnym zainteresowaniem spoza zapaćkanych tuszem rzęs. — Już was tu nie widzę! — zakomenderował nie za głośno, lecz wystarczająco wyraźnie. - Hajda na mróz! I nie zapomnieć zapłacić szynkarzowi, bo się wam prze­jadę po grzbietach! Duchem!

Tupnął nogą, a tamci wylecieli przez odrzwia jak pta­ki, mamrocząc przekleństwa. Pan Ryszard pochwycił^ pomarańczowy banknot i przyjrzał mu się podejrzliwie, zanim umieścił go w kasie.

Po tej scysji przybysz schował miecz, dopił piwo i zwracając się do Bogdana i Zipasa powiedział:

- Prowadźcie do grododzierżcy, wielmożni panowie.

II

Grododzierżca, jak na tak ważne stanowisko, mieszkał średnio wykwintnie; przynajmniej takie wrażenie można było odnieść w bramie, oświetlonej u góry żółtawym mdłym światłem. O dawnej świetności bu­dowli, cudem ocalałej z powstania, świadczyła oblazła sztu­kateria, trzymająca się powały ostatkiem sił. Olbrzym, któ­ry w „Corso" pił z wiadra, nacisnął niepozorną płytkę obok drzwi; czekając na wpuszczenie nowo przybyły rozglądał się niespokojnie, strząsając z płaszcza śnieg. Za ich plecami, w przestworze bramy, szalała zadymka.

Rycerz przyglądał się właśnie naściennej kapliczce, po­święconej wizerunkowi lokalnego bóstwa, gdy rozległ się brzęczyk, El Zipacho pchnął odrzwia — wyglądały solidniej niż te w „Corso" — wstąpili na schody. Kiedyś budynek ten wydałby się wytworny i bogato zdobiony, obecnie zniszczony, zapuszczony i brudny, pozostawał tylko odległym echem przedwojennej chwały. Minęli dwie kondygnacje zatrzymując się przed drzwiami z niebieską tabliczką; bez pukania czy in­nego dzwonienia wdepnęli do środka.

Grododzierżca miał ponure wejrzenie, a na jego nabrzmia­łym, czerwonym od alkoholu licu odmalowało się zaskocze­nie. Siedział przy zawalonym papierami biurku, trzymając na każdym kolanie po młodej praktykantce. Obejmował je skwapliwie krótkimi łapami, jakby w trosce o to, żeby nie spadły na podłogę, raz po raz zawadzając o dobrze wyeksponowane biusty; wejście delegacji nic mu w tych czynno­ściach nie przeszkodziło. Obie podopieczne, nachylone nad biurkiem, ściboliły coś pilnie na karteluszkach, tak pochło­nięte swym zajęciem, że ani zareagowały na przybyłych. Grododzierżca zamrugał śmiesznie i nieznacznym ruchem przerwał proces twórczy.

- No, gołąbeczki - zabulgotał - dosyć się już napracowały­ście. Dokończycie w domu. Pisanie recenzji jest to żmudne, wymagające namysłu zajęcie, zapamiętajcie to sobie.

Przerwawszy w pół słowa swoje gryzmolenie dziewczątka podniosły główki, uśmiechając się uprzejmie. Wstały, bez że­nady dopięły guziki dekoltów i powędrowały do wieszaka, gdzie znajdowały się ich zimowe jakie w beżowo-czarnych tonacjach.

- No - zagadnął niewesoło grododzierżca - co was sprowa­dza o tak nieciekawej porze? I kogóż to ze sobą prowadzicie? Rycerz postąpił do przodu i powiedział:

- Nazywam się Psihuj, dostojny panie, z Psihujów wertynberskich. Ci oto szlachetni mężowie ugościli mnie w szynkwasie piwem, a gdy znalazłem się w opresji, przywiedli przed wasze oblicze.

- Aha - skwitował grododzierżca. Gdzieś spośród zwałów ksiąg wydostał nadpity kufel; rozgarnąwszy nim owłosienie w dolnej części twarzy raczył się powoli, jakby z namysłem.

- Psihuj, powiadacie? A skądże Bóg prowadzi, jeśli to nie ta­jemnica?

- Przybywam z Zelżynoru.

- Gdzie to jest?

- Nieopodal Stonayy. Brodaty zadumał się.

- Siadajcie - zadysponował.

Stękając z trudu podniósł się z krzesła i odszedł w mrocz­ny korytarz, skąd powrócił niebawem, niosąc butelki z zielo­nymi nalepkami w jednej i trzy kufle za ucha w drugiej ręce.

- Stonava, Stonava, z cesarskimi sprawa... - zanucił fał­szywie. Mamrotał coś w zadumie, podczas gdy konsumenci z baru „Corso" zajęli się odszpuntowywaniem i nalewaniem.

- Czy to przypadkiem nie ta koksownia za czeską granicą, co podobno truje pół Śląska?

- Nie wiem, panie, co to koksownia.

- Dobrze, spróbujmy z innej beczki. Skąd się wzięliście w mieście o tej porze? Ktoś was przywiózł?

- Nikt, panie. Powiedziałbym, ale boję się, że mi nie uwie­rzycie.

- To zostawcie mnie. Mówcie, tylko prawdę.

- Cały kłopot w tym, że nie wiem. W jednej chwili byłem w Zelżynorze, gdzie o tej porze wichr jesienny targa łagod­nie krzewami hosturcji, a w drugiej zamrugało mi przed oczami, zamigotało jak po razie grzecznie włożonym mor-gensternem. W trzeciej chwili dech mi zaparło tutejsze zim­no. Jak odzyskałem przytomność i zdolność widzenia, znikły gdzieś blanki Zelżynoru i już byłem tu. Co to za świat?

- No, Zelżynor na pewno to nie jest.

- To sam widzę - rzekł Psihuj, cokolwiek poirytowany. -Nosi jakąś nazwę?

-No... Europa, Polska.

- Miejsce, gdzie waszmość wylądowałeś, zwie się Trójką­tem Bermudzkim. Jeden wierzchołek znajduje się tutaj, drugi w barze „Corso", a trzeci tam, gdzie się aktualnie znajdujemy - wtrącił El Zipacho. - Czyli w tej chwili nie jest to trójkąt, a właściwie odcinek. - Przez chwilę popadł w za­dumę nad tą osobliwością geometryczną. - Znane jest z dziwnych wydarzeń - dodał z powagą.

- Aha. Psubratów tu więcej niż uczciwych?

- O wiele więcej - zapewnił Bogdan. - Nadmiar.

- Niedobrze - skwitował smętnie rycerz i pociągnął piwa.

- Złe moce mnie tu przygnały. Ktoś wielce potężny, komu nie na rękę był Psihuj w Zelżynorze, musiał to sprawić.

- Upokójcie się, panie - powiedział grododzierżca. - Jeste­ście wśród przyjaciół i coś w waszej sprawie wspólnie posta­nowimy. Piwo się kończy - zwrócił się do kamratów - trza by do nocnego.

Targowali się krótko, kto ma iść, a kto płacić. Jeśli Psihuj dobrze usłyszał, była też mowa o żywności, co go niepomier­nie uradowało, gdyż głód na dobre zaczynał dowiercać mu się do kiszek.

- Jak się już, hm, ocknęliście - indagował dalej grodo­dzierżca - to coście zobaczyli?

- No... ludzi cudacznie odzianych, posuwających się w śniegu przed siebie. Niektórzy czekali na zimnie pod taki­mi okrągłymi daszkami, aż nadjadą po nich wielkie karoce bez koni. Noc była, ale widno, pełno świateł... a z Zelżynoru zapamiętałem prawie samo południe. Ci ludzie dziwnie na mnie popatrywali.

- Nie dziwcie się im. Od razu, na pierwszy rzut oka widać, żeście przybyli skądinąd. Nie z tego świata.

- A z jakiego?

- To sami powinniście wiedzieć lepiej. Z Zelżynoru, nie? Widzicie, wydaje się, że ze światami jest tak: tu stoi nasz, tam dalej Irdylla, jeszcze dalej Mordor czy inny Hades. A pomiędzy nimi wasz Zelżynor. Teoretycznie pomiędzy ty­mi światami otwierają się przejścia, ale jak, kiedy - nikt nie wie. Mówicie do mnie rzeczy, w które nikt by wam nie uwie­rzył.

- Ale wy wierzycie? - spytał ostrożnie Psihuj. - Waszym słowom też trudno dać wiarę.

- Wiem. Ja wam wierzę. Robię w pewnej dziedzinie, któ­rej prawidła zakładają, że wszystko jest możliwe. No, pra­wie wszystko. - Zamilkł i spojrzał z nostalgią w stronę pu­stego kufla. - Bardzoście znużeni?

- Niespecjalnie. Mówię przecie, że złe duchy mnie porwały prawie w samo południe. Do nocy mieliśmy tam szmat cza­su.

- A czemuście przybyli w tym oto rynsztunku? - brodaty wskazał w stronę przybysza niekonkretnym ruchem ręki. -Na wyprawę się szykowaliście czy jak?

Psihuj smętnie przyjrzał się mieczowi, który trzymał mię­dzy kolanami. Odłożył oręż i oparł o biurko.

- Na wyprawę - nie. U nas każdy przy mieczu. Zwłaszcza jeśli w drodze.

- A czym to podróżowaliście, jeśli można wiedzieć? Jeżdżą samochody w Zelżynorze?

- Te warczące i plujące smoczym wyziewem trumny? O, nie. Mam... miałem — konia. O, luby Rozencwale, gdzie ja te­raz znajdę takiego drugiego? - Opanowanym obliczem ryce­rza targnął grymas żalu.

- Nie rozpaczajcie - powiedział pojednawczo brodaty -może się jeszcze odnajdzie. Szkoda, żeście nie siedzieli na nim, kiedy was wzięło.

- Właśnie, że siedziałem! Snadź zagubił się gdzieś po dro­dze. Poczciwe to konisko... już nieraz mnie znajdowało, gdy los nas rozdzielał.

- W tym jedyna nadzieja - rzekł brodacz. Podebatował nad czymś wytrwale. - A Grzmicha, Strychulec... mówią wam co te nazwy?

Psihuj poruszył się w krześle jak dziabnięty prądem.

- Grzmicha! A jakże! Strychulec! - powtarzał z dziwnym upodobaniem, jak imię przyjaciela. - Mam tam pannę na­dobną... Żeświetkę...

- Ale co to ta Grzmicha i Strychulec? Miasta? Krainy?

- Krainy, ma się rozumieć, że krainy. Miasta zwą się ina­czej: Skalan, Romuzga, Skopce, Świerzbno...

- Bo nie dalej jak trzy tygodnie temu zameldował się tu ktoś z Grzmichy.

- Tak? - Psihuj aż podniósł się z krzesła. - Nie gadajcie. Jak wyglądał? Jak się nazywał?

- Kobieta. Nawet niebrzydka.

Nie dokończył, bo oto wpadli z poszumem zimna wysłani po piwo zawodnicy. El Zipacho potrząsał gniewnie pustą sakwą.

- Nic żeśmy nie przynieśli. Wszystko obstawione przez milicję. Obie drogi do Śniadeckich zatkane, „Corso" obsta­wione, „Carino" obstawione, ledwieśmy przemknęli.

Grododzierżca nic nie rzekł, tylko wziął za telefon i wy­dzwonił numer nocnych taksówek. Psihuj z satysfakcją słu­chał, jak zamawiał piwo, kiełbasę, chleb, musztardę.

- A teraz mówcie po kolei, co się zdarzyło.

- Jakiś menel z bandy Salcesona, tej, co obraduje bez przerwy na galerii, zastrzelił naszego miłościwego gościa -relacjonował Bogdan. - Cudem tylko go nie zabił.

- Jak to - zastrzelił? Przecie widzę, że żyw i zdrów.

- Dwakroć szurnął do mnie z samopału. Raz udało mi się odbić kulę, ale druga przeszła. Szczęśliwie miałem pod ka­ftanem ryngraf z wizerunkiem świętej Tekli, który wziął uderzenie. Inaczej cieniej bym śpiewał.

- A potem jak archanioł Michał wyjechał na nich z „Cor-sa" - uzupełnił z entuzjazmem El Zipacho. - Dla samego wi­doku warto było tego dnia moczyć mordę.

- Podobnie jak każdego innego - wdał się w polemikę Bog­dan.

- No dobra. Ludzie Salcesona nie zasadzili się na was na zewnątrz? To do nich niepodobne.

- Nie. Moim zdaniem postąpili rozsądnie. Rozumiesz, strzelano w lokalu, zostały ślady... pan Ryszard zaraz za­dzwonił po mentownię.

- Musieli uchodzić, i to żywo - uzupełnił Psihuj. - Nie wiem jak tu, ale w Zelżynorze strażnicy nie żartują w takich razach.

- To pewnie zaraz tu będą - zaniepokoił się grododzierżca.

- E tam. Przykazaliśmy panu Ryszardowi nie puszczać pary z gęby.

- A świadkowie? Jak zwykle piło tam trochę luda.

- Nie pisną słowa. Jeszcze im życie miłe. Dużo będą gadać i z podziwem, jak to się Psihuja kule nie imają. Ci od Salce­sona chyba uwierzyli, że to jakiś nowy Nieśmiertelny.

- Coś mi się zdaje, że nie wszystko nam mówicie - zwrócił się do rycerza grododzierżca. - Ledwoście się znaleźli w bra­mach miasta, a-już scysja i konflikt. Szybko znajdujecie so­bie wrogów.

- To oni znajdują mnie.

- Nieważne. Powiedzcie mi jeszcze jedno: skąd znacie tu­tejszy język?

- Jak mi wytłumaczycie, dowiemy się wszyscy. - Psihuj po raz pierwszy uśmiechnął się pod nosem. - Też bym chciał wiedzieć. Po prostu umiem, i już. Złe siły, które mnie tu przygnały, sprawiły ten dziw.

- To my już się ewakuujemy - postanowili nagle El Zipa­cho z Bogdanem. - Musimy robić film o Pomarańczowej Al­ternatywie.

- Piwo zaraz będzie.

- Mamy zapasik w lodówce.

- Milicja obstawiła przejścia.

- Jakoś przemkniemy,

- No, dobra - powiedział grododzierżca z rezygnacją. Gdy znikali za drzwiami, krzyknął za nimi, żeby zajrzeli jutro. Wstał ociężale, żeby zaciągnąć rygle.

III

Dochodziło południe, a grododzierżca wciąż spał bez przytomności. Raz czy dwa zadzwonił telefon, ale nie był w stanie przerwać ni zakłó­cić mu zasłużonego odpoczynku.

Podłoga, której powierzył swój wyczerpany organizm, została swego czasu oklejona szarą wykładziną typu len-teks. Udając się na spoczynek grododzierżca ściągał z pawlacza potrójny zwój, który został po tych robotach, rozciągał go nieopodal biurka sekretarza redakcji takim sposobem, by u wezgłowia został mu jeszcze spory rulon. Na tak przygotowane posłanie kładł derkę, pozostawioną przez Wojtulewicza, któremu wypadło nocować tu przez parę dni, na to jeszcze dwie grube zasłony okienne w ko­lorze krwistowrzosowym, przeznaczone do prania, i do­piero po tych skomplikowanych zabiegach przychodziła kolej na prześcieradło, niegdyś soczyście zielone, oraz koc, który wyglądał jak rękodzieło Indian Arapaho. Na wezgłowiu umieszczał gruby wełniany sweter — i w tych komfortowych warunkach gotów był jednać się z Morfeuszem.

Teraz jednak grododzierżca wyciągnął się bez zbędnych ceregieli na gołej podłodze, nie pogardziwszy jednakże ko­cem. Wykręconą kacem twarz wtulił w ów niezastąpiony sweter. Zimno mu nie doskwierało, gdyż przebiegle nie po-trudził się ściąganiem ubrania, tylko zaległ w opakowaniu, co w jego przypadku zdarzało się doprawdy nie po raz pierwszy. Ale sen miał twardy i sądząc po determinacji, z ja­ką przywarł do podłogi, znaczniejszych niewygód by trzeba, żeby go wtrącić w dyskomfort.

- Marucha - powiedział Parówkarz tarmosząc go za ramię

- co to wszystko, kurwa, znaczy? Grododzierżca z najwyższym trudem otworzył jedno oko.

- Czołem - odezwał się uprzejmie, acz trochę niewyraźnie.

- Co ty tu robisz?

- Dobre pytanie.

- Jest sobota, no nie? Redakcja nie pracuje.

- Ale ja pracuję, piątek czy świątek - oznajmił naczelnik, wkurzony ile wlezie. Żona dziwnie patrzyła na niego, gdy wyjeżdżał, ale nie zaprotestowała ani też jednym słowem nie wyprowadziła go z błędu.

- Dni ci się popieprzyły? - zgadywał z podłogi wczorajszy biesiadnik. - Jezu! - złapał się za czerep. - Nic tam nie zo­stało? - zawył, łypiąc bezsilnie w stronę blatu.

- Głównie pobojowisko. Nieźleście pobalangowali, co? Sta­ły zespół?

Grododzierżca kiwnął głową ostrożnie, jakby bojąc się po­budzić gwałtowniejszym ruchem dzwony, które tam się ko­łysały.

- No jak, otrzeźwiałeś nieco? - spytał z przesadną troską Parówkarz. - To może mi wyjaśnisz, co tam robi ten koń?

Przez chwilę można było odnieść wrażenie, że zapytany nie dosłyszał. W następnej gramolił się już z oporami na równe nogi, przepychał do sekretariatu. - Jaki koń? - chciał zapytać, ale widok, który się przed nim roztoczył, odebrał mu ochotę do żartów.

Na podłodze, nieopodal biurka sekretarki Małgosi, grzbie­tem zwrócony ku szafie pancernej, spoczywał na boku ol­brzymi siwy ogier. Nogi o zabłoconych kopytach wyciągnął sztywno przed siebie, a potężne płuca pracowały miarowo. Powieki o długich, jakby dziewczęcych rzęsach miał szczel­nie zamknięte, grzywę rozwianą - też najwyraźniej pogrążo­ny był we śnie. O ile grododzierżca znał się na koniach, ogól­nym wyrazem pyska poświadczał o ukontentowaniu. Nieco dalej zwalone na kupę rzeczy, ciemniejące szaro przy zacią­gniętych zasłonach, pozwalały domyślać się siodła, uprzęży i juków.

- Nie mogę nawet dostać się do gabinetu, bo tego bydlęcia nie sposób obejść! - marudził Parówkarz, ale grododzierżca tylko syknął, żeby był cicho. Wciągnął go do pokoju z kocem i zaniknął ostrożnie drzwi.

- O Jezu! - zaskomlał powtórnie, tym razem na widok bu­telek i kufli, zalegających biurka. Między nimi poniewierały się niedogryzione kawałki chleba, skóry po kiełbasie, po­rządnie zeschnięte, talerze zasmarowane musztardą oraz inne typowe relikty nocnego gastronomicznego pobojowiska. Ktoś wbił widelec w masło i tak zostawił. W jednym z kufli bełtała się resztka zwietrzałego piwa; grododzierżca przy­piął się do niej jak do najdroższego eliksiru i pochłonął jed­nym haustem.

- Obrzydlistwo - skwitował, krzywiąc się okropnie.

- Chętnie się dowiem, co się tu działo. Skąd ten koń?

- A bo ja wiem? Może Zipas przyprowadził.

-Do poniedziałku ma mi tu być porządek. Jeszczeście z klubem jeździeckim nie pili! - 'Parówkarz wzdrygnął się z odrazą. - Widziałeś się w lustrze? Gęba cała w siniakach i zadrapaniach. Biliście się z nudów czy dla rozrywki? Port­ki potargane... i skąd tu tyle gliny?

- Pewnikiem koń naniósł. Myśmy nie ruszali się z miejsca.

Urwał, bo zobaczył swoje dłonie, całe czarne, jakby przez pół nocy wykonywał dorywcze prace rolne. Spodnie z kolei sprawiały wrażenie ostro testowanych na zasiekach z drutu kolczastego. Grube grudy błota poniewierały się gdzie bądź, tak iż mimochodem człowiek rozglądał się za radłem albo innym kultywatorem.

- No, muszę uciekać, czas nagli. Posprzątajcie tu trochę.

- Ludzkie panisko - rzekł grododzierżca, modląc się w du­chu, żeby naczelnik nie zapragnął jednak wtargnąć do gabi­netu. Pal sześć, że mógłby obudzić Rozencwała, ale natknął­by się tam niechybnie na Psihuja, który - pamiętał to jak przez mgłę - wyokręcał się w jakieś katany, lecz przed za­śnięciem otworzył na oścież okno. Wizja śnieżynek polatują-cych nad biurkiem zwierzchnika, zasypujących drogocenne teksty, wirujących w kondensującym od mrozu powietrzu, pełnym cennych inicjatyw — kyła ponad jego siły.

- A jak tam na dole? - zagadnął. - Milicji dużo?

- Nie. A co -jednak coś przeskrobaliście? No, lecę. Potem tu wywietrzcie. Smród jak wszyscy diabli.

Zamiast sprzątać czy w ogóle przejmować się czymkolwiek grododzierżca poszukał butów, chcąc udać się do toalety. Znalazł je pod biurkiem, oblepione gliną do tego stopnia, że
przypominały kule błota.

- Co tu się, kurwa, działo - mamrotał drepcząc w samych skarpetach. Pytanie było na tyle trudne, że nie znalazł na nie odpowiedzi. Powróciwszy, ponownie zaległ i natychmiast |
z konsekwencją kamienia oddalił się od doczesności.

Obudziło go ni to pchnięcie, ni szarpnięcie, ale dziwne ja­kieś, nietypowe. Potem ktoś zaczął z niego zbierać koc. Wła­śnie zbierać, nie zrywać; grododzierżca ocknął się i ujrzał nad sobą poczciwy pysk Rozencwała z kocem w zębach. Dla człowieka obeznanego od dzieciństwa z filmami, w których konie zachowują się jak ludzie, a niektóre nawet mówią ludzkim głosem, nie było w tym nic nadzwyczajnego. Po pro­stu mądre zwierzę nie widząc innego wyjścia postanowiło działać zdecydowanie.

Człowiek zamierzał przemówić do kopytnego przyjaciela, który swą aktywnością właściwie czynił mu przysługę, wy­rywając z gęstwy koszmarów, ale nie zdołał przemóc sucho­ści gardła. Wyminąwszy Rozencwała udał się więc do kuch­ni, mimo że w przepastnym wnętrzu lodówki nie spodziewał się znaleźć nic oprócz starych sosów i lodu. Za to z kranu płynęła tam niezrównana warszawska woda, wyjątkowo chłodna o każdej porze roku, jeśli odkręciło się właściwy ku­rek. Przemył nią rozpalone oblicze i pił, na szczęście zupeł­nie nie czując smaku.

Coś znowu trąciło go w plecy, miękko acz zdecydowanie. Rozencwał stał w drzwiach, w których ledwo się mieścił, spoglądając niemalże z wyrzutem.

Grododzierżca poklepał go uspokajająco po ciemnej strzał­ce między oczami. Znalazłszy nie bez trudu gumowy korek zatkał nim odpływ i odkręcił kurek na maksa. Następnie od­sunął się na bok, dając zwierzęciu dostęp do wodopoju. Ro­zencwał nieufnie zbliżył się do huczącej w zlewie kipieli, roz­szerzając nozdrza z niedowierzaniem. Zastrzygł uszami nie­spokojnie i spojrzał z dezaprobatą na grododzierżcę. Ten roz­łożył ręce na tyle, na ile pozwalała ciasnota pomieszczenia.

— Nie ma innej wody, Rozencwał — rzekł usprawiedliwiają­cym tonem. - Nie chcesz, to nie pij.

Lecz Rozencwał nie był wybredny, a może czekał tylko, aż zlew wypełni się wodą. Wsunął do niej pysk i dwoma długimi łykami łatwo osiągnął dno. Powtórzywszy tę czynność paro­krotnie zerknął ciekawie w stronę, gdzie na blacie pysznił się bochenek chleba, pozostały z wczorajszej rozpusty. Grodo­dzierżca pojął aluzję - wyciągnął chleb w stronę Rozencwała, z czego ten odciął od razu połowę. Żuł w zamyśleniu, dla lep­szej oceny smaku przymknąwszy piękne oczy o niepokoją­cych rzęsach. Omal nie odgryzając grododzierżcy dłoni w nadgarstku podjął drugą połówkę.

Akurat kończył to zaimprowizowane śniadanie, gdy z głębi korytarza, dokąd można się było przedostać tylko pod koń­skim brzuchem, dobiegł cichy gwizd. Konisko zastrzygło uszami i momentalnie rozpoczęło wycofywanie. Zad jednak zablokowały mu ułożone pod ścianą korytarza paczki z archi­walnymi numerami gazety, o którą nie wiedzieć czemu nie pobili się czytelnicy pod kioskami, więc utknęło w drzwiach, usiłując zwróconymi w tył oczami dojrzeć przyczynę kłopotów.

Psihuj jeszcze raz gwizdnął-świsnął, klepnął konia i wy­dał jakąś dyspozycję w swoim narzeczu. Koń skręcił tuło­wiem na tyle, na ile pozwalała wąska gardziel korytarza, a jego głowa z czupryną grzywy prawie dotknęła górnej fra­mugi drzwi, nim znikła. Moment - i w kuchni zjawił się ry­cerz z Zelżynoru.

- Witaj, panie, w ten piękny rześki poranek. Nie wspomi­nałeś, że masz tu urocze małe źródełko.

- Korzystajże, waszmość - zachęcił grododzierżca szero­kim gestem. — Można tu nawet dokonać ablucji... to znaczy umyć się z grubsza.

Psihuj był goły do pasa, jedynie w swych skórzanych spodniach i butach, jakby w ogóle nie zdejmował ich na noc. Smagły, dobrze umięśniony, raczej szczupły. Ścięgnisty, oce­nił grododzierżca. Z odrazą pomyślał o własnych mięśniach ogarniętych atrofią i utopionych w zwałach sadła. Stosunko­wo najbardziej imponująco przedstawiał się wśród nich mię­sień piwny.

- Zrobię herbaty - zaproponował. - Tego napoju, co pili­śmy wczoraj nad ranem, jak już zabrakło piwa - dodał to­nem wyjaśnienia.

Minęło jednak dobre pół godziny, zanim zasiedli nad pa­rującymi kubkami, ponieważ Psihuj próbował umyć olbrzy­miego Rozencwała. Moczył obficie ręcznik zdjęty z haka i wycierał z troską końskie boki. Rozencwał poddawał się tym zabiegom cierpliwie, zamknąwszy z rozkoszy oczy.

- Zmordowało się setnie konisko — mruczał Psihuj — nie co dzień zdarza się nam podawać tyły... A i cała wyprawa na darmo... rozpoznanie kiepskie... Nie dziwota to, skoro dzia­łamy na obcym terenie...

- Coś powiedział? - zaniepokoił się grododzierżca. - Jaka wyprawa?

- W nocy. - Psihuj nie przerywał operacji ręcznikiem. Z uwagą obejrzał Rozencwałowe kopyta, nożem oskrobał z nich błoto do kosza. - Byliśmy w nocy na wyprawie. Nie­długo potem, jak Rozencwał cudem się odnalazł. Samiście nalegali. Nic nie pamiętacie?

Grododzierżca zamierzał zaprzeczyć, ale coś mu nagle za­świtało. Człapanie końskich kopyt o mokry asfalt, trąbiące samochody, jakaś wiejska okolica ze wzgórzem, na którym stał jakby zamek... nie znają umiaru ci nowobogaccy. Wiry zamieci w huczącym od wystrzałów powietrzu. Na końcu wra­żenie ogromnego pędu, kiedy gnali z wiatrem na wyścigi i zie­mia pomieszana ze śniegiem pryskała spod nóg Rozencwała.

- Gdzieśmy się wyprawiali?

- Uwolnić księżniczkę Matyvildę. - Psihuj zakończył my­cie, wykręcał ręcznik, który wyglądał jak ścierka. Elektrycz­ny czajnik szczęknął termostatem. -1 to wyście, panie, parli do konfliktu. Ja chciałem posiedzieć w domu.

Z niejasnych powodów Psihuj obnoszący się z nagim tor­sem przypominał grododzierżcy Indianina. Gdy się skupił, wiedział już nawet, jak Indianin miał na imię: Winnetou. A gdy się przebywa w towarzystwie Indianina, syna wodza, trzeba zadbać o odpowiednie zachowanie. Toteż grododzierż­ca powściągnął palącą ciekawość, która przystoi jedynie ko­bietom i dzieciom. Skoncentrował się na herbacie.

- Wy nie jesteście, panie, żadnym grododzierżca - powie­dział Psihuj ni stąd, ni zowąd.

- Ano nie - przyznał zagadnięty. Czy wypada się przy­znać, że właściwie jest Old Shatterhandem? - Nie chciałem prostować, skoroś tak uznał. Nic by to nie dało - westchnął.

- Ale i ty nie powiedziałeś mi całej prawdy. Psihuj poruszył się niespokojnie.

- No bo jakże? Mówiłeś, że kula odbiła ci się o ryngraf świętej Tekli, jeśli dobrze pamiętam. Powinien zostać ślad w miejscu uderzenia... jakiś siniak czy coś. Kule biją jednak z pewną siłą. Zwykle zabijają, jeśli w locie natkną się na człowieka.

Rycerz odstawił herbatę i z zakłopotaniem przyjrzał się swojej gładkiej piersi, nie zeszpeconej żadną kontuzją.

- Nie było żadnego ryngrafu, prawda? - poddał cicho gro­dodzierżca.

- Ano, nie. — W głosie potomka Psihujów wertynberskich zabrzmiała ulga. Z powrotem zajął się herbatą.

- Zatem Zipas z Bogdanem Złotnikiem łgali? Nikt do cie­bie nie strzelał?

- A jakże. Strzelał. Jakiś młodzik dwakroć wygarnął z małego samopału. Mówiłem przecie.

-1 nie trafił?

- Tego nie można powiedzieć. Blisko było, więc trafił.

- A zatem — nastawa! bezlitośnie grododzierżca — powinie­neś już nie żyć od dobrych paru godzin.

- Powinienem - nadspodziewanie łatwo zgodził się Psihuj.

— Ale żyję. — Pił herbatę, uporczywie nad czymś deliberując. Grododzierżca nie naciskał go, naśladując maniery dżentel­menów prerii.

Wreszcie Winnetou z Zelżynoru uporał się z kłopotliwym zagadnieniem, a może tylko skończył herbatę. Podniósł gło­wę i obrzucił grododzierżcę uważnym spojrzeniem.

- Problem w tym, że mnie nie można zabić.

IV

- Większość życia spędziłem jako zwykły śmiertelnik, jak inni podatny na uszkodzenia - rozpoczął Psihuj swą opowieść. Świeża herbata entu­zjastycznie dymiła w kubkach. - Wciąż napawa mnie zdu­mieniem, a i poniekąd przerażeniem, że nie mogę odnieść rany ani kontuzji, nie mówiąc o pomniejszym szwanku. Z te­go możesz wywnioskować, papie, że właściwością taką dys­ponuję od niedawna. Według waszej miary czasu, którą znam nie wiedzieć skąd, jest to nie dłużej niż miesiąc. Zada­jecie sobie pewnie pytanie, czy jestem człowiekiem szczęśli­wym - mam przecie to, o czym marzyły i marzą pokolenia. Odpowiedź brzmi: nie. A jeśli już bywam, to nie z tego powo­du.

- Jak to - nie? Każdy byłby zachwycony, gdyby nie mógł na schodach zwichnąć nogi, nóż rzezimieszka by się na nim tępił, a pociski karabinowe odskakiwały od niego jak żaby. Czy to oznacza również odporność na choroby i dolegliwości? - zapytał grododzierżca, a otrzymawszy potwierdzenie skinieniem głowy, kontynuował z emfazą: - To chyba dobrze, że gruźlica, HIV, malaria, syf nie mają do człowieka dostę­pu? Nie łamie go w kościach, nie rwie w wątrobie, nie tele­pie w nerkach, a zaćma nie kala mu wzroku! Toż to praw­dziwie rajski przywilej, mój Psihuju, dar, którego ludzie bez przerwy pożądali od tak zwanego zarania! Jesteś dzieckiem fortuny, mości rycerzu wertynberski, rezydentem edenu sprzed grzechu pierworodnego, kiedy człowiek władał licz­nymi dobrodziejstwami, które potem tak głupio utracił.

— Jakże mylicie się, panie! — przerwał ze zniecierpliwie­niem rycerz. - I ja dawnymi czasy skłonny byłem mniemać podobnie. Teraz jednak, kiedy przywileje owe dostały mi się na własność szczególnym zrządzeniem losu, inną sobie wy­robiłem na ten temat opinię. Wystawcie sobie, że kontuzje i biedy, które mogą was spotkać, są dla was pożyteczne, pra­wie że niezbędne. Starając się ich unikać, rezygnujecie nie­raz z zamiarów, które z pewnością by wam nie wyszły na zdrowie. Tak tedy groźba odniesienia szwanku sprzyja tro­sce o całość jestestwa, bo zabrania pchać się tam, gdzie cze­ka uszczerbek albo wręcz unicestwienie. U was zwą to in­stynktem samozachowawczym - znów nie pytajcie, skąd > znam to sformułowanie. Otóż wystawcie sobie osobnika, który dysponował instynktem samozachowawczym nie gorszym od dzikiego zwierza, a teraz ów instynkt stopniowo wietrzeje z niego jak smak i alkohol z otwartego piwa. Boję się utracić go ostatecznie, gdyż nie wiem, kim się stanę bez tego zabezpieczenia. Innymi słowy strach mnie ogarnia, choć tchórzem nie jestem, kiedy sobie uzmysłowię, w kogo przemienię się wkrótce i kim może już po części jestem, jak niewiele oprócz wyglądu i zwyczajów będzie mnie łączyło z rodzajem ludzkim. Sprawdzać tego nie chcę - bo jak? Rzu­cić się w otchłań z wysokiej wieży? A może wystarczy obci­nać paznokcie? Kto tym rządzi, kto ocenia zagrożenie, jakie­mu podlegam, i decyduje: paznokcie obcinać można, zaś jeź­dzić ostrzem po grdyce - absolutnie. Ale przeraża mnie rów­nież i to, że gdzieś jest kraina zaludniona osobnikami moje­go pokroju. Tam moc moja i umiejętności wystarczą na tyle, by ledwo odwlec smutny koniec. A jeśli przedostali się tutaj? Skoro mnie się udało, to i dla innych nie jest to wykluczone. Być może tego typu rozmyślania sprawiły, że uznałem, iż nadeszła chwila, by komuś o tym opowiedzieć.

- No dobrze - powiedział lekko grododzierżca. W jego gło­wie ciągle nie chciał się pojawić dramatyczny efekt; wciąż mu się zdawało, że czyta jedną z tandetnych opowiastek fantasy. - Lecz co zostało nabyte, to samo można utracić. Skoro przywilej stał się dla ciebie aż takim brzemieniem, pozbądź się go i przestań narzekać.

- Przyjacielu - rzekł łagodnie Psihuj - to, że ci zrzędzę o dolegliwościach mego bieżącego stanu, nie świadczy o tym, że pragnę powrotu do marności i udręki, jakimi przepojony jest ludzki żywot na tym padole. Kto został wyniesiony cen­tymetr ponad pospólstwo, ten nie zejdzie z powrotem w motłoch, kierując wzrok raczej wzwyż niż pod nogi. Tak i ze mną; nie miej pretensji, że utyskuję na ten mój stan, lecz i nie wymagaj, bym rezygnował z beneficjów, jakie dzięki niemu osiągam. Są na tyle znaczne i cudowne, że o żadnym rezygnowaniu nie może być mowy.

- Miasto złotych ludzi - bąknął pod nosem grododzierżca.

- Nie rozumiem.

- Jest w tutejszym świecie powieść... o dwóch małych wę­drownikach, którzy trafili do Złotego Miasta. Mieszkańcy nagminnie uskarżali się im na nudę, wynikłą z bytowania wśród samych klejnotów; gdy jednemu z nich zaproponowa­li, by podzielił się grudą złota, wpadł w histerię.

Psihuj uśmiechnął się pod nosem.

- Może tylko oni władni byli utrzymywać złoto w jego for­mie? Może gdyby kto inny nim zawładnął, zamieniłoby się w kamień albo w gówno, bo czar przestałby działać? Tak jest, niestety, w moim nieszczęsnym przypadku - westchnął smutno. - Z nikim nie jestem w stanie się dzielić, bo dar przypisany jest bez reszty konkretnej osobie, czyli mnie. Otaczając mnie jednak niewidzialną osłoną chroni siłą rze­czy także i tych, co przestrzennie przebywają blisko mnie. Pewnie nie pamiętasz, panie, jak uchodziliśmy nad ranem przed wrażą nawałą, a kule świstały wokół jak rój cykad w rui - a jednak żadna nie sięgła ciebie ani mnie, a nawet poczciwego Rozencwała, który przebierał kopytami jak mógł, by nas wydobyć z opresji.

-I cośmy wskórali?

- Nic - rzekł niechętnie rycerz. - Bozpoznaliśmy okolicę. Po paru piwach uparłeś, się, panie, by wyzwolić księżniczkę Matyvildę, która miała być więziona przez siepaczy Salceso-na. Ponieważ dosyć słabo orientuję się w waszej rzeczywisto­ści, przystałem na to pochopnie, kierując się zasadą, że po­rządna księżniczka nie powinna przebywać w łapach zbirów ani sekundę dłużej niż to konieczne. Wsiadłeś, panie, za mną na Rozencwała, a właściwie musiałem cię na niego wciągnąć, po czym okazało się, że nie znasz drogi. Tak więc staliśmy na środku traktu, tamując ruch i wzbudzając żywe emocje wśród lokatorów skrzynek na kołach. Szczęściem Rozencwał jak zwykle wyczuł kierunek i rączo ruszyliśmy Matyvildzie na ratunek.

- Wspomnij, mości Psihuju, jeśli to nie tajem­nica, jakim sposobem wszedłeś w posiadanie cennych przymiotów, wśród których, jeśli dobrze wnioskuję, jest bodaj i nieśmiertelność?

Psihuj przekrzywił głowę, jakby i on chciał się nad tym zastanowić.

— W Zelżynorze — podjął — obficie rozsiane legendy o ma­gicznych miejscach i ukrytych tam równie magicznych przedmiotach ustawicznie działają na wyobraźnię rzeszy śmiałków, którzy rwą się, by te skarby posiąść. Należałem do tej gromady - westchnął - której roi się po gorących łbach, jakich szczytów i zaszczytów dostąpią z chwilą za­władnięcia tym oprzyrządowaniem wraz z jego mocą. Po no­cach wymyślałem, jak to dobro spożytkuję dla siebie i dla świata. Ale głównie dla siebie.

Upił herbaty i wpatrzony w przestrzeń kontynuował:

- Drużyna nasza liczyła dziewięciu jezdnych. Każdy -i każda, gdyż były z nami kobiety - prezentował nieliche umiejętności; drugich takich rębajłów, specjalistek od szu­kania wskazówek po ludziach, po księgach potem nie spo­tkałem. Przewędrowaliśmy szmat świata, deszczowy Grombelard i wyspowy Gont, i nawet Rivię, gdzie jakiś półgłówek wybił wszystko, co żywe. Minęliśmy setki krain i miast, bo­gatych i nędznych, kwitnących i upadłych, zniszczonych po­żogą wojny, hulankami władców utracjuszy, aż trafiliśmy tam, gdzie kierowała nas legenda. Oszczędzę ci relacji o ta­rapatach, w któreśmy po drodze popadli, o krwi przelanej słusznie - i pochopnie. Na miejsce dotarliśmy w piątkę, ale dążąc ostatnim labiryntem utraciliśmy Melko Gestorcha, a zaraz po nim Krassandrę Veyn. Wiedzieliśmy z góry, że dwoje z nas musi zginąć, by stało się zadość przepowiedni, i nazwij mnie nikczemnikiem, skoro zaraz obok żalu po dru­hach chowałem na dnie duszy podłą satysfakcję, że nie na mnie padło.

- A jakież to magiczne artefakty wydobyliście z lochów? -zainteresował się grododzierżca. — Pierścienie, kolie, miecze, puklerze? Czy też — uśmiechnął się jadowicie — ryngrafy świętej Tekli?

— Nie szydź, panie, bo nie ma z czego — odezwał się Psihuj poważnym tonem. - Choć może i jest. Istotnie, zwykle znaj­dowano coś z biżuterii albo z oręża, ewentualnie przyrządy do alarmu, jak dzwonki oraz rogi. Wiedz zatem, że to, co przypadło mnie, nosi nazwę kalesonów. Gaci. Magicznych co się zowie. Odkąd je noszę, nie tylko nie cierpię chłodu ani reumatyzmu, częstej przypadłości wśród spędzających więk­szość czasu na wolnym powietrzu. Nie można mnie nawet drasnąć. Gdybyś zamierzył się na mnie nożem, panie, stal zamieniłaby się w masło albo ostrze skręciłoby się w rulon, albo rozsypało w pył i ugodzić byś mnie nie zdołał.

- Etykosfera - wyszeptał z nabożną czcią grododzierżca.

- Jak mówisz? Nie imają się mnie parchy ani pasożyty, których nie brak na mokrym podłożu, nie czuję w nogach zmęczenia, choćbym biegł pod obciążeniem kilometrami. Nie najgorszym walorem tego przyodziewku — zdobył się na wą­tły uśmiech - jest i to, że nie myję się miesiącami, a wcale nie obrastam brudem. I pachnę wykwintnie, nie capem czy kozłem. Gdy się całe życie spędza w siodle, śpi byle gdzie i z byle kim, żre byle co — trudno utrzymać higienę. Słynni wirtuozi miecza przeważnie cuchną jak psy.

- A jak wobec takiego wyposażenia sprawy męsko-damskie?

- Wiedziałem, że zapytasz. Wybornie. Cóż, i dawniej nie wiedziałem, co to impotencja, ale teraz muszę dziewkom za­tykać buzie, żeby się nie darły wniebogłosy. Tuzin obrobić przez noc albo i jednocześnie to dla mnie pestka. Nie chwalę się — mojej zasługi w tym tyle co nic. No i brzydkich chorób nie łapię.

- Zacny to amulet - rozmarzył się grododzierżca. -A czym owładnęli pozostali?

- Matyvildzie, jak wiem, dostał się magiczny biustonosz. Zwróciłeś uwagę na jej melony? Twarde niczym z granitu. Sam widziałem, jak wraży miecz odbił się od nich i pękł na dwoje.

- A ten trzeci?

- Czarodziej Bebbenstreit. Zawsze był skryty. Nie wiem, co jemu przypadło. Mam swoje typy, ale nie chcę się nimi dzielić.

- A jak zamierzasz... - rozpoczął zdanie grododzierżca, lecz nie zdołał dobrnąć do finału, gdyż coś jak wichura roz­parło drzwi i do lokalu, wionąc zimnem i wilgocią, wtargnęli Bogdan z Zipasem. Oblicza mieli rozjaśnione zapałem. W ol­brzymiej torbie, którą przydźwigali, coś pobrzękiwało zachę­cająco. Na widok Rozencwała stanęli jak wryci.

- Co tak stoicie, jakby wam chuje poodpadały? - zacyto­wał klasyka polskiej literatury grododzierżca, zdając sobie sprawę poniewczasie z ryzykowności dowcipu. Rzucił kon­trolne spojrzenie w stronę właściciela magicznych kale­sonów, lecz ten wzorem Apaczy zachował kamienny spokój. I przybyli, i gospodarz rzucili się do sprzątania — rychło biurka uwolniono od bagażu smętnego wczoraj, robiąc miej­sce na ponętne dziś. Rychło też pomieszczenie wypełniło się podniesionymi z emocji głosami. Przepijano często i zacie­kle, jakby świat miał się rozlecieć najpóźniej za godzinę.

- Wyjaśniła się sprawa masowego zgromadzenia sił milicyj­nych w okolicy - perorował El Zipacho. -Ktoś tu niedaleko udusił dziecko.

- Duże?

-Co?

- To dziecko.

- Podobno cztery lata. Dziewczynka. Piszą w gazecie.

- A strzelanina w „Corso"?

- Jaka strzelanina? - zdumiał się Bogdan. - Nikt nic nie wie. Tylko ludzi Salcesona wywiało z galerii.

Piwo lało się strumieniami; nawet Rozencwał, który uważnie śledził przebieg dyskusji, strzygąc uszami, dostał swoją porcję w plastikowym wiadrze. Wkrótce też popłynęły słowa potężnej pieśni:

Stonava, Stonava

Z cesarskimi sprawa

Nie chodź tam, milusi

Zostań przy mamusi

To krwawa zabawa

Stojący na chodniku postawny mężczyzna o całkiem łysej głowie wpatrywał się w rozświetlone okno. Śnieżynki spada­ły mu na łysinę jak na lotnisko, ale nie zważał na to.

- Zaś bankietują, psiekrwie — zamruczał do siebie gniew­nie, przestępując z nogi na nogę. Podniósł kołnierz czarnego skórzanego płaszcza, raz jeszcze spojrzał w rozśpiewane okno, za którym hałas nie ścichł nawet o pół decybela - i od­szedł szybkim krokiem.

V

Sny grododzierżcy wodziły go wytrwale po manowcach, zanim wyrzuciły go w końcu niczym bezwartościowy łach na brzeg jawy. Zobaczył nad sobą plafon w kształcie rozety, zdobiony wieńcami łodyg i liści tłoczonymi w gipsie. Gdzieś w dwóch trzecich średnicy rozeta ginęła w przepierzeniu z dykty, zainstalowanym tu od dawna i po­malowanym na biało, jak cała reszta pomieszczenia. Grododzierżca niespiesznie rozmyślał o ludziach, którzy tu niegdyś zamieszkiwali, chodzili po tych podłogach, otwierali i zamy­kali drzwi o rzeźbionych futrynach, a spod gipsowych girland przyświecały im kryształowe żyrandole, po których teraz po­zostały tylko haki. Potem, gdy wichry wojny wymiotły te po­mieszczenia, miejsca dawnych właścicieli zajęli osobnicy przaśni i razowi, którym do szczęścia zbędne były kandelabry i duży metraż, do tego stopnia, że postanowili zwalczać te przeżytki jak najgorszego wroga. Można by pomyśleć, że zbyt i wiele przestrzeni budziło w nich nieokreślony strach, więc ro­bili wszystko, by zachować komfort zapyziałych dusz.

Dając się nieść tym niezobowiązującym refleksjom grododzierżca posłyszał nagle spoza własnego zmęczonego oddechu jakiś odgłos. Szelest kartki?

Uniósł się na łokciach. Na krześle ustawionym w nogach jego zaimprowizowane­go posłania siedziała kobieta. Wyda­ła się grododzierżcy znajoma. Miała na sobie workowaty sweter i takież spodnie. Włosy, spięte po obu stro­nach głowy, nadawały jej wygląd po­ważny i jakby oficjalny.

- Jak pani tu weszła? - zainteresował się grododzierżca. Dałby głowę, że osobiście barykadował drzwi.

- Nie było zamknięte - powiedziała łagodnie kobieta. Zło­żyła książkę, zaznaczając palcem wskazującym miejsce, gdzie przerwała lekturę. Grododzierżcę bardzo ciekawił jej tytuł, rozejrzał się za okularami, ale nie znalazł i spasował. Wysiłek go zmęczył.

Patrzyli na siebie bez pośpiechu. Kobieta sięgnęła ku bocznej szafce; miała tam herbatę. Kiedy obróciła się półprofilem, grododzierżcy wróciła pamięć.

- To ryzyko wchodzić do komnaty samotnego mężczyzny -puścił dowcip. Tego ranka wydawało mu się, że tak trzeba zaczynać rozmowę z samotną kobietą.

- Przyszłam się pożegnać - powiedziała. - Nie musi pan wstawać ani ubierać się. Zaraz pójdę.

- Jestem ubrany - stwierdził grododzierżca. Była to poło­wiczna prawda. Miał na sobie sweter, ale nie spodnie. Doj­rzał je właśnie zmięte w kulę i porzucone nieopodal. — Wy­jeżdża pani?

- Wprost przeciwnie. Zostaję na stałe.

Grododzierżca znalazł okulary - miał je na twarzy - i po skomplikowanych manewrach zdołał odczytać napis na okładce książki. Święta Teresa z Lisieux.

- Dziwne rzeczy pani czyta.

- Tak? Dlaczego?

- Kobieta taka jak pani...

- Nie jestem taka, jak pan myśli. Jaką pan przelotnie po­znał. Już nie. Zmieniłam się ostatnio.

- No tak. Kobieta zmienną jest.

- Pamięta pan ostatnią naszą rozmowę? O tym, co stanowi powołanie człowieka i jak je odnaleźć? Otóż wydaje mi się, że ja znalazłam swoje powołanie. Tu, nie wiadomo ile mil od Zelżynoru.

- Tego dystansu nie mierzy się w milach.

- O, udało się panu powiedzieć coś do rzeczy. Długo się nie pokazywałam... wbrew obietnicy - ale też dużo się wydarzy­ło w moim życiu. - Mówiła spokojnym tonem i grododzierżca pomyślał mimo woli, że kiedy ją widział ostatnio, nie wyda­wała się tak spokojna.

- Niech pani opowiada. Mamy czas.

-Działo się dużo, lecz do opowiadania mam mało. Zaraz pierwszego dnia, po wizycie u pana, weszłam do kościoła... tu niedaleko, na placu. Do tego białego.

- Na placu Zbawiciela.

-Tak. Intrygowało mnie, co się tam odbywa, czemu ludzie tam wchodzą i wychodzą. Te posągi przed wejściem, dzwo­ny... Więc weszłam. Sądziłam, że najwyżej mnie stamtąd wyrzucą... pamięta pan mój strój? Ale nikt mnie nawet nie zatrzymał. Odprawiał się jakiś ceremoniał, więc zasiadłam w ławach, żeby popatrzeć. Świeciły się światła, dzwoniły dzwonki, ludzie zawodzili smętne pieśni. Potem mężczyzna zwrócił się do zebranych - teraz wiem, że to był ksiądz -i zaczął mówić właśnie o powołaniu. Doznałam niesamowi­tego uczucia, że kieruje te słowa wyłącznie do mnie, że po to tu przybyłam, by go wysłuchać. Kiedy msza się skończyła, poszłam tam, gdzie zniknął.

- Do zakrystii. Musiał być nieźle zaskoczony.

- W rzeczy samej. Wyglądał na zaszokowanego, pamięta pan przecież mój strój i miecze. Zdjął szaty liturgiczne i przebrał się, a potem zaprowadził mnie na plebanię. Tam opowiedziałam mu wszystko.

- Wszystko to znaczy co?

- Z grubsza to co i panu. Trochę więcej nawet. Dlaczego nie powiedział mi pań, że macie tu Boga, religię, kościoły? To zmienia całą sytuację.

- Nie przyszło mi to do głowy. W dobie poprawności poli­tycznej nawracanie pogan nie jest mile widziane - stwier­dził grododzierżca. A propos głowy: łupało go w niej miaro­wo, acz nie tragicznie. Można było wytrzymać.

- Dał mi do czytania Pismo Święte i kazał przyjść naza­jutrz. Spytał, czy mam gdzie spać. Powiedziałam, że nie, więc dał mi adres do sióstr, które prowadzą schronisko dla bezdomnych. Było tam skromnie, ale czysto. Wiem, co pan sobie myśli: skoro przywykłam do pałaców, mogło mnie razić ubóstwo tego miejsca. Zapomina pan, że nie jestem już deli­katną panienką. Ostatnie lata spędziłam w plenerze z czere­dą chłopów, którzy nie zawsze się myją, a ich maniery pozo­stawiają czasem wiele do życzenia.

- Siostry nie wydziwiały nad panią?

- Nie. Ksiądz dał mi list, który przeczytały. Dostałam cie­płe jedzenie, czystą koszulę nocną, a rano używane rzeczy do ubrania.

- A miecze?

- Zostały u księdza. Teraz dopiero widzę, na co się nara­żałam, chodząc w pełnym rynsztunku po mieście. Dziw, że mnie nie próbowali aresztować. - Uśmiechnęła się z pobła­żaniem, jak do niesłychanie odległych wspomnień. - Chodzi­łam do księdza przez cały tydzień. Czytałam, zastanawia­łam się, pytałam, rozmawialiśmy. Dużo mi tłumaczył. Pew­nego razu spytałam, czy mógłby mnie ochrzcić.

- A niech mnie - rzekł grododzierżca. - Musiał być zbudo­wany tak szybkimi postępami.

- Był zaskoczony. Nalegał, żebym się zastanowiła. Powie­działam, że nie mam czasu, że pragnę radykalnie odmienić swoje życie i to mi się wydaje najlepszą drogą.

- Wobec tego...

- Wobec tego jestem ochrzczona, panie grododzierżco.

- Od kiedy?

- Od wczoraj.

- Mogła pani przynajmniej zaprosić na uroczystość. Chęt­nie bym został pani chrzestnym.

- Byłam tu pod drzwiami, ale dobiegły mnie wrzaski i nie-przystojne pienia, więc wolałam nie wchodzić. Mój stan du­cha był na to zbyt uroczysty i podniosły.

- Nie wątpię. U neofitów tak powinno być.

- Pan kpi?

- Skądże. Nie mam na to siły.

- Pan też powinien zmienić tryb życia. Idzie pan po złej drodze.

- Wiem. Ale mówmy o pani.

- Nie było łatwo doprowadzić do ceremonii. Ksiądz miał obiekcje... zasięgał opinii egzorcysty. Egzorcysta ze mną roz­mawiał, ale uznał, że nie owładnęły mną duchy nieczyste. Krótko mówiąc od wczoraj jestem siostrą Veleradą.

- O Boże - westchnął grododzierżca. Zrobiło mu się cał­kiem słabo.

- Zapomniałam panu wspomnieć, że postanowiłam pójść do klasztoru. Do zakonu. Tam widzę moje miejsce. Siostry -się namyślały, zasięgały opinii, matka przełożona odbyła ze mną długą naradę. Podobno oparło się nawet o biskupa. Ale : wszystko ułożyło się dobrze. Od poniedziałku zaczynam no­wicjat, a dzisiejszy dzień dostałam na pożegnanie się z tym światem.

Grododzierżca poczuł przypływ wigoru. Poderwał się na posłaniu.

- Matyvildo, niech się pani opamięta! Jeszcze się tu pani dobrze nie rozeznała. Niech pani nie decyduje pochopnie! Kobieta taka jak pani...

- Odwodzi mnie pan nadaremnie, popełniając przy okazji grzech zniechęcania do służby Bożej. To pan się musi; opamiętać. Niech pan nie walczy z Bogiem, bo pan prze­gra.

- Nie mogę w to uwierzyć - zakwilił grododzierżca.

Wszystko, tylko nie to. Przecież nie tak dawno za­rzekała się pani, jak to zamierza walczyć ze złem tego świata!

- Owszem. Zamierzam nadal. Pod tym względem nic się nie zmieniło.

- Będzie pani walczyć zza klasztornych murów?

- Właśnie.

- Pani, która tyle istnień ma na sumieniu, zostanie mniszką? Świat staje na głowie!

- Nigdy nie zabijałam bez potrzeby. Tych, których pozba­wiłam życia przez pomyłkę albo z głupoty, szczerze żałowa­łam. Więcej zabijać nie będę. Ten świat ma dość zabójców i machin do zadawania śmierci; można odnieść wrażenie, że dostaliśmy się do środka jednej wielkiej rzeźni. Poradzą so­bie beze mnie.

- Ale przeszłości pani nie unieważni!

- W jakim sensie?

- No... - zaczął grododzierżca.

- Czyżby nie wiedział pan, że chrzest kasuje wszystkie niecne uczynki w życiu człowieka? Wszystkie grzechy, co do jednego, popełnione w przeszłości, zostają zgładzone i czło­nek rodzi się na nowo, czysty jak śnieg.

- Ale nie ma świętej Velerady! - wykrzyknął z rozpaczą grododzierżca. — Jak pani mogła przybrać to imię!

- To będzie. Z imieniem było trochę zabiegów, ale w końcu zezwolili. Chcę zostać świętą — oznajmiła — i zostanę.

- Ale co z pani obietnicami? - nie dawał za wygraną leżący na podłodze zewłok. — Kto panią zastąpi w zmaganiach ze złem tego świata? Sama pani mówiła...

- Czy pan nie rozumie - zaczęła - że to prowokacja? Cała nasza wyprawa po magiczne dobra, cała nasza fantastyczna moc... Szatan mówi: oto macie władzę nad doczesnym światem, możecie go ugniatać w palcach jak plastelinę, te oto magiczne rekwizyty dają wam niedostępne dla śmiertelnika możliwości, od was i tylko od was zależy, jak tę szansę spożytkujecie. Ale to pułapka: bo jakże zaprowa­dzić porządek? Wedle czyjego rozeznania? I bezboleśnie? Prostowanie ścieżek ludzkości nie obejdzie się bez ofiar, przelewania krwi niewinnych ludzi, jak to po wielekroć udowodniono tu i na Zelżynorze. Chcąc wymierzać sprawie­dliwość światu i ludziom, kierować ich na jakieś nowe tory dokonujemy uzurpacji, porywamy się na zamiar, który nie może się udać, bo nas przerasta. Kto owładnął potężnymi mocami, których zamierza użyć do poprawy doli bliźnich, ten najpierw musi wykonać olbrzymie dzieło sądzenia świa­ta — a to może tylko Bóg. Nikt bowiem nie wie tyle o pod-sądnych, by mógł ferować sprawiedliwe wyroki. Tak więc zdobycie magicznych artefaktów niczego nie kończy, nie zwieńcza, a dopiero rozpoczyna niemożliwe. Nie na ludzkie to siły.

— I dlatego lepiej się wycofać.

— Ja się tego zadania nie podejmę. Przynajmniej nie teraz. Coś tu nie gra. Nie widzi pan analogii pomiędzy sytuacją moją, Psihuja czy Bebbenstreita a Chrystusem kuszonym na górze: jeśli upadłszy, oddasz mi pokłon, to wszystko bę­dzie twoje. Z tym, że Chrystus był jednak w lepszym położe­niu: świat do niego należał, więc szatan nie mógł mu go ofe­rować. Jaką grę z nim toczył, próbując daremnie go kusić? Czemu Chrystus w ogóle go słuchał? — Potrząsnęła głową. — My nie jesteśmy w tak komfortowej sytuacji. Otrzymaliśmy moc, która działa — nawet tutaj. Lecz nie chce mi się wie­rzyć, że otrzymaliśmy ją za darmo, na piękne oczy, bo jeste­śmy wyjątkowi, więc możemy się nią posługiwać dowolnie i bezkarnie. Nie wierzę w darmochę. Ktoś prędzej czy póź­niej wystawi nam rachunek.

— Więc rezygnuje pani z magicznej zdobyczy?

— Nie. Odkładam ją, żeby się zastanowić. Niech pan rze­czowo pomyśli: te nadprzyrodzone pantałony, gorsety, kra­waty czy pierścienie — to przecież kuriozalne! Te znaki, za­klęcia, układanie palców od nóg w określone wzory, żeby coś wywołać — Rozencwał by się uśmiał! Jest wysoce niepokoją­ce, na jakiej zasadzie to działa. Ja, rycerz Psihuj, czarodziej Bebbenstreit — zostaliśmy poddani próbie. Jak skorzystamy z daru, który dostał się nam tak niespodziewanie? Każde musi rozwiązać ten dylemat na swój sposób. A jeśli wytypo­wano nas, byśmy zadławili ten świat własnymi rękami? Ja postanowiłam zatem zbliżyć się do Boga, służyć mu modli­twą i medytacją. Może kiedyś uda mi się poznać jego opinię na ten temat.

Wstała, zamknęła książkę i schowała do sakwy. Grodo­dzierżca zapamiętał tę sakwę jeszcze z pierwszego spotka­nia. Chciał nadal protestować, zapytać, czy aby Matyvilda nie zechce scedować na kogoś magicznych mocy — lecz uczuł nagłą falę zniechęcenia. Znów chciało mu się tylko spać.

— A co na to Psihuj? Moglibyście przynajmniej odbyć kon­sultacje.

— Nie ma go. Wyjechał przed świtem na Rozencwale. Pla­nował zabić samego Salcesona. - Zastanowiła się. - Właści­wie już go zabił. On uważa, że należy eliminować nikczem­ników wszelkiej maści, wtedy na świecie pozostaną wyłącz­nie dobrzy, sprawiedliwi i ład zwycięży. Proste, nie? Żegnaj, grododzierżco. Dziękuję za wszystko, co dla mnie zrobiłeś.

Ominęła barłóg i przyklękając na jedno kolano — grodo­dzierżca wolał nie myśleć, jak strzeliste miała nogi — musnę­ła chłodnymi ustami jego rozpalone czoło.

— Nie szukajcie mnie — ostrzegła — to nic nie da. Mój udział skończony. Dla tego świata ja już nie istnieję. Ależ patetycznie, pomyślał grododzierżca.

— Zegnaj — powiedział tak cicho, że sam siebie nie usłyszał. Odwróciła się na pięcie i wyszła. Trzasnęły drzwi.

VI

Stan katalepsji u grododzierżcy utrzymywał się do popołudnia; drzemiąc rozpamiętywał konsekwencje postanowienia księżniczki Matyvildy, to znowu zastanawiał się, gdzie się podziali Psihuj z Rozencwałem. Zeszli po schodach? Wyskoczyli z balkonu? Wtedy musieliby przejść po jego zwłokach. Po tych rozważaniach, które do niczego nie doprowadziły, rekonwalescent wstał, dosyć obolały, lecz wbrew obawom organizm zniósł ten akt bez oznak buntu. Poruszając się jak mucha w mazi ofiara birbanctwa postanowiła zaryzykować wyjście do sklepu po produkty do podtrzymywania egzystencji, kiedy rozległ się dzwonek do drzwi.

Przez poszarzały wizjer w ciemnej klatce schodowej wi­dać było tylko zwalistą sylwetkę. Grododzierżca otworzył.

Mężczyzna, który dzwonił, mógł mieć po pięćdziesiątce, ale był zupełnie łysy. Twarz miał mięsistą jak rzeźnik, ale spojrzenie uważne. Kołnierz wielkiego skórzanego płaszcza miał podniesiony, ręce trzymał w kieszeniach.

- Mogę wejść? - Błysnął prostokątem legitymacji.

- Dziś redakcja nieczynna.

- Ale ja do pana. Znam pana, choć pan nie zna mnie.

- Proszę. - Grododzierżca przepuścił go bez entuzjazmu.

Siedli przy biurkach w sekretariacie, każdy przy swoim, naprzeciwko. Gość rozsiadł się nie rozpinając płaszcza ani nie wyjmując rąk z kieszeni.

- Mógłbym dokładniej obejrzeć pańską legitymację? — za­pytał gospodarz, a przybysz zademonstrował mu ją, nie wy­puszczając z ręki.

- Chciałbym zadać panu kilka pytań.

- Zadać pan zawsze może.

- Od pewnego czasu gromadzą się w tym lokalu podejrza­ne typy. Jacyś ludzie wchodzą, nie wychodzą, mamy sygna­ły, że trwają tu nieustanne libacje. Kogo pan tu ukrywa? Czemu pan nic nie mówi?

- Bo nie muszę. Ten lokal to redakcja poczytnego mie­sięcznika literackiego. Zrozumiałe, że ludzie walą tu jak w dym. Dyskusje programowe odbywają się niezmiernie czę­sto, w przeciwnym wypadku nie zdołalibyśmy utrzymać wy­sokiego poziomu publikacji. A jak dyskutujemy, co przy tym pijemy, nikomu nic do tego.

- No, no - powiedział czarny płaszcz.

- To wolny kraj, proszę pana. W granicach prawa każdy może robić, co chce. Nie imponują mi takie tekturki, od kie­dy pewien kapitan bezpieki pokazał mi sześć takich legity­macji, każda na inne nazwisko. Mam nadzieję, że zajrzał pan na krótko?

Łysy poruszył się niespokojnie na krześle. Paluchami za-bębnił krótkie staccato, jakby coś ważył i zdecydował się.

- Źle zacząłem. Wróć. Nie jestem z UOP-u ani z niczego takiego. Nie mam z tymi instytucjami nic wspólnego. Czy nazwisko Bebbenstreit coś panu mówi?

- A powinno?

- Wiem, że pojawiali się tu Psihuj i Matyvilda. Potra­fię wyczuć ich obecność z wielkiej odległości. Nawet tu­taj. Po tak długim okresie zażyłości nie jest to specjalnie trudne.

- Czego pan chce? — zniecierpliwił się grododzierżca.

- Szukam kontaktu z nimi. Chcę się dowiedzieć, co oni kombinują. Jak się tu urządzili, co planują... Sam pan przy­zna, że takie przerzucenie z jednej rzeczywistości do drugiej potrafi być deprymujące.

- Czemu pan sam ich nie znajdzie, skoro to takie proste?

- Ech! — parsknął Bebbenstreit — nie wie pan wszystkiego, skoro pan tak mówi. Unikają mnie. Pomiędzy wspólnikami zawsze wytwarzają się samorzutnie jakieś animozje, jedne­mu zdaje się, że został oszukany, drugiemu, że otrzymał za mało — a winien jest zawsze ten trzeci. Musi się znaleźć ko­zioł ofiarny, żeby było na kogo zwalić winę.

- Jak wiem, żadne rewindykacje w waszym przypadku nie są dopuszczalne.

- Rewindykacje nie. Ale pretensje zostają. Chętnie bym się pozbył wrażenia, że moi wspólnicy żywią do mnie nie­chęć. Nie sądzi pan, że oboje mnie raczej nie lubią?

- Nie sądź innych, a sam nie będziesz sądzony — powie­dział grododzierżca tajemniczo.

- Gada pan zupełnie jak Symeon Dudziarz z Grzmichy. Można wykładać tak, można i owak. Nie wiadomo jak. Ja je­stem człowiek konkretny.

- Nie mogę panu pomóc z prostego powodu - rozpromienił się grododzierżca. - Nikt mnie nie upoważniał do żadnych rokowań. Nie jestem skrzynką adresową ani niczym takim. Owszem, pańskie nazwisko obiło mi się o uszy, ale nic po­nadto. Jeśli chce mi pan opowiedzieć o sobie, chętnie posłu­chani.

Czarodziej jakby nastroszył się, ale zaraz odzyskał rezon. Sięgnął za pazuchę, flaszka wódki mignęła krótko w jego rę­ku i twardo stuknęła o stół. Rozpiął płaszcz; jeśli ktoś spo­dziewałby się pod spodem szat w gwiazdy i księżyce albo ka­mizelki kuloodpornej, toby się zawiódł. Tylko zwyczajny garnitur, koszula i krawat.

- Trzeba było od razu w ten sposób! - zawołał jowialnie. -Na Zelżymorze wódka też rozwiązuje języki.

Po pół godzinie picia grododzierżca zaczął odczuwać pierwsze skutki działania alkoholu. Nie pamiętał, jakim to­rem potoczyła się rozmowa, perory gościa szybowały swo­bodnie w powietrzu, Bebbenstreit ożywił się wyraźnie i sam też z wolna się upijał. Flaszka pokazała dno; grododzierżca udał się do swojego biurka i dostarczył następną.

- Pan mi nie mówi, co tamci dostali, więc i ja zachowani w tajemnicy, czym dysponuję. Ale niech pan nie wierzy, dro­gi panie, że to ma jakieś niesamowite właściwości. Owszem, można dzięki temu pokazać parę zadziwiających sztuczek, lecz niewiele ponadto. Zastanawiam się, czy z tego nie zre­zygnować.

- Potrafiłby pan?

- A cóż to takiego? - rzekł z pijacką chełpliwością Bebben­streit. - Powiem panu, że jestem już bliski tej decyzji. Na co mi takie obciążenie sumienia? Taka odpowiedzialność? Wy­rzeknę się tego, com pochopnie zgodził się przyjąć, odzy­skam spokój ducha i znowu stanę się wolnym człowiekiem.

- I jakże to pan przeprowadzi?

- Drogi panie, nie wiem, co panu mówili moi kompani, ale oni chyba nie zdają sobie sprawy z jednego: czar działa tylko do czasu, aż zabije się kogoś niewinnego. Przez pomyłkę czy z premedytacją - nie ma znaczenia. Liczy się niewinność. Wtedy przestaje pan być magiczny i staje się zwykłym prze­chodniem z ulicy, którego może poszkodować byle samocho­dowy zderzak czy nóż chuligana.

- A jak pan odróżni niewinnego od całej reszty? Nikt nie ma niewinności wypisanej na czole.

- Jest sposób, aby uzyskać całkowitą pewność - zapalił się Bebbenstreit. - Gdybym chciał tym sposobem odzyskać wol­ność, wybrałbym kogoś, kogo niewinność nie budzi naj­mniejszych wątpliwości.

- No? Ciekawym bardzo.»

- Dziecko. Małe. Takie, żeby jeszcze nie zdążyło nabroić nic poważnego.

Sens słów Bebbenstreita powoli torował sobie drogę do świadomości grododzierżcy. Czteroletnia dziewczynka. Udu­szona przez nieznanego sprawcę.

Zaczął się podnosić zza biurka, a równocześnie z nim po­wstawał łysy. Światło lamp blikowało jaskrawo na jego J gładkim czerepie. Skurcz gniewu szarpnął jego policzkiem -i nagle grododzierżca poczuł, że wszystkie mięśnie ma jak i z galarety. Z jękiem osunął się na krzesło.

- Chciałeś rzucić się na mnie, robaku? Na Bebbenstreita?

Wiedz zatem, że mógłbym cię unicestwić w czasie krótszym niż uderzenie twego zajęczego serca. Owszem, zabiłem ją, bo miałem to za czyn dla siebie pożyteczny. Nie chcę się tu ba-brać, wiem, że nigdy do Zelżynoru nie wrócę, zostałem więź­niem tej przepełnionej absurdami krainy i godzę się na to, że tu dokonam żywota. Ale nikt mnie nie zmusi do zbawia­nia świata, który nigdy nie był mój! Rozumiesz, zdechlaku? Tacy jak ty, ich szczęście, pomyślność i tak dalej nic mnie nie obchodzą! Zostaję przy swoich dawnych umiejętno­ściach, które nie są małe - to mi wystarczy. Znajdę sobie ja­kieś spokojne miejsce, kobietę do towarzystwa, jedną albo kilka, stanowisko, wpływy - tyle mi wystarczy. Bebbenstreit jest skromny! - ryknął, aż zadrżały szyby. - Bebbenstreit się wycofuje! Składa broń! Nie chcę mieć z wami i z waszymi siewnikami dobra nic wspólnego!

Okręcił się, a poły monstrualnego płaszcza owinęły się wo­kół jego zwalistej sylwetki, przyległy do niej szczelnie - i tak wyszedł, a właściwie wybiegł, zostawiając na biurku niedopitą butelkę wódki i nieprzytomnego z nadmiaru emocji grododzierżcę, który z krzesła osunął się na podłogę i dopiero tam poczuł się bezpiecznie i wygodnie.

Była noc, kiedy poczuł, że ktoś tarmosi go i przemawia nad nim z niepokojem. Otworzył oczy, chciał zapewnić: nic mi nie jest - lecz zdołał tylko wydać niegodny mężczyzny jęk. Zmobilizował się i w rozmazanych konturach rozpoznał Psihuja, który pochylał się nad nim z troską w ciemnych oczach. Spoza barku wystawał mu poczciwy pysk Rozencwała.

- Bebbenstreit - wydukał z trudem grododzierżca. - Był tutaj. Uważajcie na niego.

- Leż spokojnie - polecił rycerz zelżynorski. Wziął ze ster­ty plik gazet i podłożył poszkodowanemu pod głowę. - Po­staraj się zasnąć. Rozencwał dotrzyma ci towarzystwa. Niedługo wrócę. Tylko załatwię pewną sprawę nie cierpiącą zwłoki.

Grododzierżca poczuł, że ciążą mu powieki. Jaką sprawę chce załatwić Psihuj? Może wybiera się na plac po piwo? Najwyższy czas. Ale przecież nie ma kasy. Trzeba by za­wiadomić o imprezie Zipasa i Bogdana, którzy pewnie pracują właśnie nad słynnym filmem o Pomarańczowej Alternatywie. Tak, trzeba zadzwonić koniecznie. Z tą uspokajającą myślą jego jaźń dokonała samowyłączenia.

VII

- Bebbenstreit to szemrany typ - mówił Psihuj. Znowu siedzieli nad herbatą, przy przyćmionych światłach. Za oknami w najlepsze j szalała zadymka, zalepiając szyby plastrami mokrego śniegu. - Kręcił się tu nie z żadnych powodów sentymentalnych, tylko dla przewęszenia, jak by nas podejść.

-Ale przecież we troje, łącząc siły, moglibyście więcej. Kto by się oparł takiemu triumwiratowi? - wywodził grodozierżca. Dłuższy odpoczynek na gazetach dobrze mu zrobił i teraz błyskawicznie odzyskiwał formę.

- Nie z Bebbenstreitem. On zawsze powodował rozłamy, chodził własnymi ścieżkami, forsował własne mgłą podszyte koncepcje. Czasem myślę, że radowało go samo pakowanie kija w szprychy, psucie, przeszkadzanie innym. No ale teraz nikomu już przeszkadzać nie będzie.

Rana na piersi Psihuja nie była głęboka, ale krwawiła mocno i sporo się natrudzili, zanim założyli jaki taki opatrunek. Grododzierżca miał jeszcze w biurku butelkę śliwowicy, którą zdezynfekowali ranione miejsce. Psihuj pogrzebał swoich sakwach, przyrządzając okład, wyglądający dokładnie jak krowi placek, mamrotał nad nim swojskie zelżynorskie aforyzmy - lecz teraz wydawał się odprężony i poniekąd zadowolony.

- Mówiłeś, że ciebie nie można zranić - rzekł z wyrzutem grododzierżca.

- Jak widać, można. Zbroja magiczna jest jak forteca: ta­ran wprawdzie nie poradzi, ale mysz się prześlizgnie. Cóż dopiero taki fachura jak Bebbenstreit. Zawsze wynajdzie ja­kąś szczelinę.

- Przedtem nie wyrażałeś się o nim z takim szacunkiem. Psihuj upił herbaty.

- Umówmy się: na Zelżynorze Bebbenstreit nie był wśród czarodziejów nikim znacznym. Ot, taki powiatowy poga­niacz magicznych mułów. Brak talentu i polotu nadrabiał gorliwością i pracowitością, bez przerwy gdzieś myszkował, zbierał różne rzeczy. W końcu tak się wyposażył, że potrafił być groźny dla każdego. Miał jednak jakąś skazę charakte­ru, jakiś kompleks, nie stało mu wspaniałomyślności, wyro­zumiałości dla spraw tego świata.

- Nie miał miłości, był zatem jako miedź brzęcząca - pod­dał grododzierżca. - jako cymbał brzmiący.

- Właśnie. Na małość ludzką reagował jeszcze dalej posu­niętą małością własną, gdy trzeba było, nie wahał się przed nikczemnością. Podejrzewam, że głównym motorem jego działań tutejszych było nie tyle parcie do sojuszu ze mną i z Matyvildą, ile unicestwienie nas po kolei.

- Po cóż miałby to robić? Świat jest duży.

-Nie dla Bebbenstreita. Na Zelżynorze był tylko jednym z wielu, bezustannie zagrażała mu konkurencja, deptała mu po piętach, plątała szyki. Tu mógł mieć cały świat na wy­łączność - gdyby tylko udało mu się wyeliminować jedynych konkurentów.

- Partacko się do tego zabierał.

- Bo to człowiek pozbawiony finezji. Chcesz wiedzieć, gdzie go dopadłem? Dwie ulice stąd. Zachowywał się jak wilk, który chce ugryźć, nie jest w stanie, ale ciągle się kręci w pobliżu. Nie umie dobrać się do zdobyczy, ale żal mu się od niej oddalać.

- Nie są to zbyt wątłe poszlaki, aby go tak osądzać? Na mnie zrobił lepsze wrażenie. - I grododzierżca roześmiał się radośnie, bo w istocie lekko mu było na sercu. Krajobraz wy­dawał mu się wyczyszczony aż po sam horyzont.

- Za mało go poznałeś - skwitował surowo Psihuj. -I ciesz się, że tak mało. Mam poważne podstawy, aby sądzić, że znaleźliśmy się tu wszyscy troje właśnie za przyczyną knowań Bebbenstreita. Chcąc nam odebrać nasze rekwizyty i jednocześnie pozbyć się konkurentów oraz niewygodnych świadków, uciekł się do ryzykownego manewru, stosując coś radykalnego, czego działania albo nie znał, albo nigdy nie wypróbował. Albo coś sfuszerował - to do niego podobne. Możliwe też, że zbroje magiczne zneutralizowały cios, odbi­jając nas w bezpieczne miejsce. W konsekwencji przelecieli­śmy ileś tam wymiarów, lądując tutaj w trzytygodniowych odstępach. Takie jest moje zdanie na ten temat.

Grododzierżca pokręcił się w krześle, zlustrował biurka Szolgini i Kaczorowskiego, gdzie zalegały resztki wiktuałów przyniesionych ze sklepu nocnego na Śniadeckich, powzdy-chał przeciągle, a wreszcie zdobył się na ostatnie pytanie, które nie chciało mu przejść przez gardło.

- No i co dalej, mości Psihuju? Co zamierzasz?

- Czas mi w drogę - odparł rycerz zelżynorski.

- Nie podoba ci się w Trójkącie Berjtiudzkim? Przeczeka­my jakoś zimę, a na wiosnę kupimy w kilku ranczo na Ma­zurach, ziemia jest w Polsce tania, bo nikt jej nie chce, bę­dziemy tam uprawiać chmiel albo hodować pszczoły, ty bę­dziesz doglądał interesu, Rozencwał będzie brykał po łące -i wszystkim nam dobrze się będzie działo. Od czasu do czasu napiszemy list z pozdrowieniami dla świątobliwej Yelerady, wypijemy po pół szklanki piwa - i tak nam życie zleci. No, co ty na to?

- Nie, grododzierżco. Krótko przebywam na waszym świecie, ale to i owo zdążyło się zakonotować. Zła tu nie brakuje, a tęgich żniwiarzy, jak wiadomo od prawieków -mało. Ktoś się musi zabrać za czyszczenie kloaki. Rycerską jest powinnością nie zamykać oczu na brudy i nędzę tego świata, tylko meliorować i sprzątać. Tym się zamiaruję za­jąć. I nie odwodź mnie pięknymi wizjami; to postanowione. A kto jeszcze, jak ja, owładnął ponadludzkimi możliwościa­mi, na tym ciąży dziesięćkroć więcej obowiązków i odpo­wiedzialności. Nie zamierzam się od nich uchylać. Dwie śmierci, które musiałem tu zadać, uwolniły mnie od wa­hań. Pozwól, że ruszę tam, gdzie uznam za stosowne, bo oglądając tu kiedyś magiczne puzdro - machnął ręką w stronę niewidocznego za ścianą telewizora -- dowiedzia­łem się przypadkiem, ile mnie czeka roboty. Uda­my się więc z Rozencwałem tam, gdzie wojny i rzezie, gdzie mordowanie bezbronnych odchodzi na skalę, o jakiej nie słyszałem w Zelżynorze. Tam, szatkując ile wlezie tych właśnie morderców i gnębicieli, mam nikłe szansę, że w ferworze usiekę kogo niewinnego i mój dar mnie opuści. Tam na­sze miejsce. Mo­że jeszcze o nas usłyszycie.

- Wobec tego weź mnie ze so­bą. Przydam ci się. Nie pozwolę, żebyś sam nara­żał życie w nie swojej sprawie.

- Pozwolisz, mo­ści grododzierżco. Nie każdy nadaje się do wojaczki.

- No tak. Pierdoły niech lepiej zostaną za biurkami.

- Nie żyw urazy, ale tak skonstruowany jest świat. Także i ten. Są ludzie sposob­ni do miecza, do pługa - i do ni­czego zgoła. Do rozkazywania i do posłuchu. Tak jest wszędzie tam, gdzie rządzi jeszcze rozum i elementarny rozsądek. Ale u was sprawy dawno już stanęły na głowie. Ci, co powinni słuchać, masowo garną się do władzy, którą można tu sprawować bez krzty odpowiedzialności, ponieważ rzą­dzeni na to zezwalają. Gdy jednak próbują okazywać fochy, puszcza się na nich czołgi i policję.

- Wiesz to wszystko z radia?

- Od ludzi. Słyszy się w przelocie to i owo.

- Więc nie jestem godzien wziąć udziału w twojej krucja­cie?

- Niestety. Nie masz po temu niezbędnych kwalifikacji, nadto zaś nie dysponujesz własnymi magicznymi kalesona­mi w celu osłonięcia swojego obszernego organizmu. Wiem, że jesteś mężem szlachetnym i odważnym, ale odwaga wstę­puje w ciebie głównie pod wpływem alkoholu. Gdy go za­braknie, tracisz ten walor w całej rozciągłości. A tam, gdzie się wybieram, piwa nie podają na tacy.

- I tu się mylisz - zaśmiał się grododzierżca. - Ludzie nie potrafią toczyć wojen, niszczyć ni mordować na trzeź­wo. Gdziekolwiek toczy się wojna, tam wódka jest równie niezbędnym zaopatrzeniem jak naboje. Może i nie mam odpowiednich umiejętności. Ale kwalifikacje można na­być.

- Nie w twoim wieku. Nie z twoimi nawykami. Wojaczka jest w dużej mierze sprawą instynktu, wyćwiczonych odru­chów, odrobinę spóźniona reakcja na źle rozpoznane zagro­żenie - i już cię nie ma. Tak czy owak zostałbym sam. A ma­jąc cię pod bokiem więcej uwagi poświęcałbym, byś wyniósł tyłek cało, niż mojemu zadaniu.

- Zatem tak to wygląda. Kiedy ruszasz?

- Nie zwlekając. - Wstał.

- Weź chociaż trochę pieniędzy na drogę - grododzierżca jął grzebać po kieszeniach.

- Nie wezmę. Magiczne kalesony po­wodują, że mogę nie jeść i nie pić okrągły rok, a dla Rozencwała za­wsze coś się znajdzie.

Przyjmij więc chociaż to - grododzierżca wyjął z szuflady plastikową kartę. - Ważna jesz­cze ponad rok. Tu jest wszystko, co mam. Dobrzy lu­dzie powiedzą ci w razie potrzeby, jak z niej korzy­stać. A tu masz PIN - zapisał coś na skrawku papieru. -Umieść jedno i drugie w od­dzielnych kie­szeniach, ale korzystaj łącz­nie. Najlepiej na­ucz się PIN-u na pamięć, a numer wyrzuć.

-Tak.

- Wezmę na pamiąt­kę, ale korzystać nie będę.

- Jak chcesz. Nie wiado­mo, co ci się przydarzy. Uściskali się, grododzierżca po­klepał po łbie Rozencwała. Psihuj po­prawił miecz na plecach, sprawdził popręg, wziął konia za uzdę i po raz pierwszy grododzierżca ujrzał, w jaki sposób opuszczali pomieszczenie. Po prostu zniknęli w jednej chwili; lekki zefirek powiał po ich demate­rializacji.

Po tym pokazie grododzierżca z ciężkim sercem obszedł redakcyjne włości. Zasiadł na krześle, które nie tak dawno jeszcze zajmował Psihuj. Drugie, splugawione przez Bebbenstreita, wyniósł na śmietnik; pewien był, że przed upły­wem godziny ktoś je sobie przywłaszczy. Wódkę pozostałą. po czarodzieju wylał, a obie butelki rozbił, znęcając się; zwłaszcza nad tą, która pochodziła zza pazuchy czarnego | płaszcza. Ekspediował właśnie stado butelek po piwie do -kuchni, gdy drzwi się otworzyły i wpadły dwie rozświergota-ne panienki. Śnieżynki iskrzyły się im we włosach.

- Można? Nie przeszkadzamy? Przyniosłyśmy recenzje.

wrzesień 2001

Marek Oramus

MAREK ORAMUS

Urodził się w 1952 r. w Sieprawiu koło Krakowa. Z wykształcenia energetyk jądrowy, z zawodu: autor SF, redaktor, krytyk literacki, publicy­sta. Najwybitniejszy obok Zajdla i Wnuk-Lipińskiego przedstawiciel fantastyki socjologicznej. Oprócz tomu opowiadań „Hieny cmentarne" wydał także powieści: wznowionych właśnie „Sennych zwycięzców", parareligijną opowieść o kontakcie „Arsenał", barwną alegorię rozkwi­tu i obalania komunizmu przedstawionego jako inwazja na Ziemię podstępnej rasy kosmicznej, która chce pozbawić luazkość duchowej wiel­kości i kulturowego dorobku „Dzień drogi do Meorii" i utrzymaną w konwencji jasełek satyrę na stan wojenny w PRL „Święto śmiechu". Du­żym powodzeniem cieszyła się jego książka krytyczna „Wyposażenie osobiste", wybór szkiców, wywiadów i krytyk poświęconych SF. Na po­dobną książkę, „Rozmyślania nad tlenem", złożyły się felietony z cyklu „Piąte piwo". W najbliższych planach ma Oramus zbiór opowiadań „Rewolucja z dostawą na miejsce" w wydawnictwie Solaris. Oprócz „Zimy w Trójkącie Bermudzkim", „Miejsca na Ziemi", „Ukrytego w gwiaz­dach", „Króla antylop" i tytułowego znajdą się tam m.in. „Nocne wyścigi w głąb Anny" i dłuższa nowela „Miaur". Opowiadaniem „Zima w Trójkącie Bermudzkim" nie odkrywa Oramus konwencji fantasy jako własnej, tylko kontynuuje z nią spór, który wszczął jako krytyk. Wiosną tego roku zaproszony przez młodych polonistów z UW wygłosił tam paszkwil na fantasy. Kpił z nadobecności w fantasy magicznych przedmiotów i z motywacji ich poszukiwaczy. Przede wszystkim - z lekceważenia przez większość autorów fantasy faktu, że skoro magią można zmieniać (naprawiać?) świat, powinno się go przedtem zdiagnozować (osądzić). Literackie implikacje wszyst­kich tych krytycznych tez znajdziemy w „Zimie w Trójkącie...". Powstało interesujące dokonanie antyfantasy (więc jednak fantasy), żart środowiskowy i literacki, a przy okazji przełamujące gatunkowe ograniczenia dramatyczne opowiadanie współczesne, w którym dorośli bohate­rowie dokonują dojrzałych, choć czasem przerażających wyborów.

NOWA FANTASTYKA GRUDZIEŃ 2001



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Marek Oramus Ziemia W Trojkacie Bermudzkim (m76)
Oramus Marek Ziemia w trojkacie bermudzkim
Trójkąt Bermudzki - fakty i mity, W ஜ DZIEJE ZIEMI I ŚWIATA, ●txt RZECZY DZIWNE
Atlantyda odnaleziona w Trójkącie Bermudzkim
Trójkąt Bermudzki XXI wieku tajemnice wybrzeży Wenezueli
Trójkąt bermudzki
Trojkąt Bermudzki
Istnieją na świecie obszary cieszące się szczególnie złą sławą i tak jest w przypadku Trójkąta Bermu
Eugeniusz Dębski Gandalf w Trójkącie Bermudzkim
Trójkąt Bermudzki
Trójkąt Bermudzki
Trójkąt Bermudzki
Trójkąt Bermudzki Badacze tajemnic
Trójkąt Bermudzki
Karpacki Trójkąt Bermudzki
Bermudzki Piekielny Trójkąt, W ஜ DZIEJE ZIEMI I ŚWIATA, ● Tajemnicze Sprawy(archeologia,starożytność
Bermuda pokretny trojkat PL
Trójkąty podobne

więcej podobnych podstron