Gliński Kazimierz
Z NOCY BEZSENNYCH
(Mój pamiętnik)
Noc d. grudnia r.
„Szczęśliwy, kto śpi i nic go nie budzi".
Niechaj te słowa służą za dewizę. —
Gdy przedsięwzięta podróż mnie nie strudzi
I na wierzchołek Parnasu wylezę :
Zaśpiewam wielki poemat dla ludzi,
Jeśli ugryzę, to „sercem ugryzę" —
Lecz, że mi siły czarnoksięstwa znane :
Balsam kojący położę na ranę.
Klnę się na rzymskich i na greckich bogów,
Żem nigdy nie miał zamiaru być wieszczem.
Z rodzicielskiego domu idąc progów,
Oblany matki błogosławieństw deszczem,
Po ścieżce równej, bez cierni i głogów,
Szedłem, przestrachu nie przejęty dreszczem,
Że — złe czy dobre losy — prostą miedzą
Tam mnie zawiodą, gdzie bogowie siedzą.
Z sercem swobodnem, bez troski na czole
Patrzyłem w jutro, słońc jarzące błyskiem...
Może się śniło „żórawiane pole";
Dnieprowa fala, darząca uściskiem,
O rusałczanem coś szeptała kole,
O nieuchwytnem jakiemś szczęściu blizkiem,
Że jeno silne w mgły zanurzyć pięście,
Rzucić się piersią naprzód i wziąć szczęście.
Szczęście L. któż o niem nie marzy, nie roi,
Choć nie wiesz, jakie ma na sobie szaty,
I w jakie barwy pierś twoją ustroi,
I jakie rzuci pod twe stopy kwiaty;
Choć nie wiesz, czy tuż za wrotami stoi,
Czy dziś, czy jutro zapuka w drzwi chaty,
Ani jakimi głosy się odezwie,
Ani do jakiej uczty życia wezwie?
Lecz gdzieś to szczęście jest i gdzieś się błąka,
I niewidzialne na pierś ci się słania,
Srebrzystą nicią snuje się pająka,
Szepce ci w duszy głosem pożądania,
Tęczowem kwieciem barwi się, jak łąka,
Jak gaj rozbrzmiewa nutą miłowania —
Tylko je ująć w czas stosowny trzeba,
By nie uchwycić piekła — zamiast nieba.
Gdzieś się błąkało, niosło ust słodycze,
W wiśniowych sadach westchnieniem dzwoniło —
Dziewicze usta i piersi dziewicze
Wiały rozkoszą, pociągały siłą
Czarów nieznanych, takie tajemnicze,
Nęcące, słodkie!... I może w nich było
Szczęście — lecz jakieś wołanie złowieszcze
Brzmiało mi w duszy: nie ono to jeszcze !
O ! czemu serce, goniące za marą
Szczęścia — gdzie stanąć, gdzie uderzyć — nie wie!...
Piersią trąciłem o mogiłę starą,
Stojącą w stepie na wichrów przewiewie —
A w tej mogile, drzemiącej pod szarą
Mgłą wspomnień, w echach stepu, wichru śpiewie,
Tyle tęsknoty było, żem na ręce
Wziął echa wszystkie, dał życie piosence.
„W tobie jest szczęście"—szepnąłem.—„Ból—piekło!"
Odpowiadali mi ludzie, wiedzący
O szczęściu, które przed nimi uciekło,
Gdy potrącili harf struny niechcący,
coś porwało ich i coś urzekło
Ból—piekło! Ale już wichr unoszący
Chwytał mnie, harfa do ręki przyrosła —
I uskrzydliła się pieśń i w dal niosła.
Czekały na to złe duchy — i zaraz
Stanęły przy mnie tajemniczem kołem.
Do stóp się moich pokłonił wieszcz Taras, *)
I wydał mi się czerwonym aniołem,
A smutków pełnym. Z nim miałem ambaras,
Bo krwawem widmem stał nad mojem czołem
*) Szewczenko
I w ucho szeptał dawno przeszłe dzieje,
I czułem wtedy, że myśl mi szaleje.
Bo to, co szeptał, balsamem nie było,
To, o czem szeptał — miało ciężar głazu.
Pokazywał mi słońce, co się kryło
Za chmurę ciemną, i bez drogowskazu
Gościńce błędne, i to, coby siłą
Życia być mogło, marło bez wyrazu
Mocy, rozbite jak gliniane urny
jasność niebios okrył obłok chmurny.
I hen — w dalekiej, dalekiej przestrzeni
Drewnianych dworów pokazywał strzechy
I zobaczyłem, jak step się zieleni
I jaką wonią tchną wiatru oddechy —
zobaczyłem, w wielkiej dworu sieni
Dziadów z lirami, ich pieśni i śmiechy,
Zgodność okrzyków i bandur brzęk cichy,
Jak gdyby perły rzucano w kielichy.
Lecz szybko spadły na ten obraz kiry,
Czerwonych gromów przerywane błyskiem —
I posłyszałem, jak skarżą się liry,
Pękają struny pod grozy naciskiem —
Jak łuna krwawa oblała szafiry
jak się stała ta ziemia ogniskiem
Mordu i gwałtów — i — jak ją okryły —
Świadczące dotąd o tym dniu — mogiły.
I zawył głucho wichr, i straszna ciemność
Nocy upiornej przedemną upadła —
karlich dusz mnie strwożyła nikczemność,
niedalekiej przyszłości widziadła,
potargana serc bratnich wzajemność...
Szalały myśli we mnie i twarz bladła,
, gdym się w mękach targał, z piersi cieśni
Krzyk, który wypadł, spłynął rytmem pieśni.
Szedłem już nieraz cichą zmierzchów dobą
Tam, gdzie lip szumem płaczą puste dwory
I stoją smutne, odziane żałobą
Po znikłej pieśni lir... od tej pory
Wśród ciszy nocnej rozmawiam sam z sobą,
nawiedzają mnie strachu upiory,
nieraz, w dumań samotnej godzinie,
Choć nie chcę pieśni, pieśń do mnie wciąż płynie.
Jam jej nie wołał — przyszła sama. Bywaj,
Ukoicielko duszy rozbolałej! —
Szatą, z gwiazd tkaną, pierś moją okrywaj,
Niech z żywych nikt jej nie widzi omdlałej
Lub w dreszczach płaczu. Jak anioł spoczywaj
Przy mnie, promieniem świecąc gwiazdy stałej,
, gdy Bóg powie: „Pójdź!..." mej duszy biednej,
Niechaj w błękitach zbraknie gwiazdy jednej.
W błękitach gwiazdy jednej—a na ziemi
Niechaj uczują zgon jednego tchnienia,
Jednej gałązki drzewa, co swojemi
Liśćmi chroniła czoła od znużenia —
Jednej łodygi z kwiatami białemi,
Ożywczej fali jednego strumienia,
Po której śnieżne pływały łabędzie
Niech ten poczują brak — gdy mnie nie będzie!
I oto ciemna przeznaczenia gwiazda
Zaprowadziła mnie na szczyt Parnasu.
Myślałem zrazu, że przyjemna jazda
Będzie do miejsca, gdzie onego czasu
Bogów i bogiń i nimf były gniazda —
Że wśród zieleni odpocznę atłasu
, gdy mi harfy użyczy Apolin,
Zbiegną słuchacze z gór — równin — i dolin.
Drogą krzyżową idzie się do nieba,
Serca lat długich zdobywa się trudem —
Kochać potrzeba i cierpieć potrzeba,
By pieśń, co życiem ma być i być cudem,
Miała pożywność pszenicznego chleba
zdroju jasność. Nie pójdzie wieszcz z ludem
Ani lud za nim po wzburzonej toni,
Dopóki serce jak spiż nie zadzwoni.
A moc spiżową sercom tym nadają
Gromy, co orzą chmurny strop szafiru,
Krzyże, co u nas na mogiłach stają,
Te noce nasze, czarniejsze od kiru,
ta kraina zimna, skąd wołają
Z pod białych śniegów mroźnego Sybiru
W wielką kolumnę skarg i łez zwalone
Ojców i dziadów prochy opuszczone.
tak stanąłem z moją lutnią drżącą
Na dawnych bogów zapomnianej górze.
Nieraz złe duchy cichy sen zamącą,
Gniew ich poruszą pełne woni róże,
O pierś uderzą, w żywe serce trącą,
Podsuną żółcią napełnione kruże —
Nieraz, gdy krwawszą strugą wiersz pocieknie,
Duży się cerber pokaże — i szczeknie.
Ale powracać trudno już na ziemię —
Apollinowej nie porzucić lutni...
Kto raz ją posiadł, niech znosi jej brzemię,
Idzie, gdzie ludzie wołają go smutni,
Gdzie serca wiarę tracą, gdzie myśl drzemie
Już nie zawodzić z losem próżnej kłótni —
Krew i łzy rzucaj!—gdy krwi i łez mało,
To serce ciśnij, oddaj duszę całą!...
Coś mi się plącze poemat... Bez treści
Z pod palców moich może wiersz popłynie,
Napół urwany jakiś krzyk boleści
Zabrzmi o nocy spóźnionej godzinie
Coś mi się plącze poemat... Powieści
Wątek się miesza, rytm pęka, rym ginie...
Natchnienie w senne ulatuje kraje,
Umyka wszystko — tylko ból zostaje.
Noc Maja r
Noce bezsenne! ja was nie przeklinam,
Choć się znużona nie mruży powieka,
Choć skroń zmęczoną ku piersi naginam,
Dusza napróżno ukojenia czeka;
O czemś śnić, marzyć i roić zaczynam,
Z wędzidła myśl się zrywa i ucieka,
Niby rzucona łódź pusta na fali
Sternik utonął—łódź płynie wciąż dalej.
Ja nie przeklinam was, noce bezsenne!
Choć obraz jasny mgła posępna zwieje
myśl zapada w przepaści bezdenne,
Trąca pył grobów, na mogiłach mdleje,
Uderza... w próżnię, budzi sny... kamienne,
przerażona martwotą — szaleje!...
Podnoszę oczy w błękity bez końca:
Umarłe gwiazdy widzę — zimne słońca.
Ja nie przeklinam was, bezsenne noce! — —
Niech się dokoła mgły smutków kołyszą — —
Oto ćma biała o szyby łopoce,
Na ścianach krople od wilgoci wiszą,
A mnie się zdaje, że to są sieroce
Łzy czyjeś, które płyną z wielką ciszą...
W sercu ból czuję, niby gad się wwierca...
A mnie się zdaje, że to wszystkie serca
Bolą. — Jak cicho!... Wiatr na róż wezgłowiu
Usnął... i róże pachną rozemdlone.
Bezsilne światło księżyca na nowiu,
Bladoróżowe i bladozielone,
Na niebie, jakby ułanem z ołowiu,
Mgli się... Gdzieniegdzie gwiazdy rozrzucone
Świecą... Milczenie w hymn nocy się zlewa,
Nawet i słowik się zdrzemnął... Pst!... śpiewa!...
Co za pieśń!... Bez tej piosenki perłowej,
Bez onych kląskań, gwizdów i urywań,
Nawpółby zmalał czar nocy majowej,
Poeci mniejby mieli porównywań.
Ja jedną taką noc pamiętam. Owej
Nocy, nademną stał gór olbrzym — Krywań...
Gwiazdy złociste rysowały szlaki,
Zielony księżyc świecił — brzmiał śpiew taki.
Brzmiał słodki, w dźwięków tysiące rozlany...
Ach! tu potrzebny jest mały komentarz,
Dlaczego błysnął obraz ten świetlany,
Gdy wspomnień innych taki wielki cmentarz
Nietknięty leży. Byłem — zakochany
Odtąd, w noc taką majową: „Pamiętasz —
(Szepce duch jakiś w ucho samotnika)
„Księżyc — noc górską — i ten śpiew słowika ?"
Snują się cienie — widma — duchy — mary,
Jak fal drgających błyski nieujęte —
Zabitych pragnień smukłą się filary.
W sercu się budzą jakieś czucia święte —
Dźwiga się marzeń zwalonych gmach stary,
Iskrzą się tęcze, na różach rozpięte,
Pas się rozwija złotolity, długi,
Zda się, że życie powraca raz drugi.
dzień promienny albo noc gwiazdami
Błyśnie w otwartych wierzejach pamięci — —
Pieszczona ręka kwiat różany da mi,
Kochane ramię bluszczem mnie okręci,
Jakieś łzy dobre osypią perłami,
Skądeś powieje zapach sianożęci,
Pieśń dożynkowa przed domem zadzwoni,
Pszeniczny, złoty wieniec trzymasz w dłoni.
I nic, nic nie wie owym snem ujęta
Dusza człowiecza, że te mary cudne,
Że ona tęcza, na chmurach rozpięta,
To przemienionych dni widzenia złudne,
Dawnej przeszłości chwila uśmiechnięta,
Pamięci wieczny grzech, echo obłudne,
Blask pereł, zapach róż... Ach! myśl się zlękła:
Każdy kwiat usechł, każda perła pękła.
Stałem niedawno wśród pszenicznych łanów,
O mgły wilgotne opierając skronie.
Spadała rosa do kwiatowych dzbanów,
Więdniejącego siana biegły wonie,
Wiatr trącał trawy na czubkach kurhanów,
Które w czerwonej świeciły koronie
Słońca i długim szelestem śpiewały — —
Zaśnieżył obłok — niebios gołąb biały.
Jak bujnie zbożne kołyszą się łany,
Grają falami pszenicy i żyta...
Słońce zachodzi — step złotem zalany —
Na tle zbóż żółtych mak polny wykwita,
Nie zwiędły jeszcze od skwaru, nie zwiany
Oddechem wiatru — szkarłatnym mnie wita
Rumieńcem i w sen zapada powolny...
Ach! ty nie czujesz nic — o, maku polny!...
Hen!... w tamtej stronie, jak rodzic wśród dzieci
Wśród chałup kmiecych siadł ojców dom stary,
Wielki, poważny. Sześdziesiąty trzeci
Rok go pamięta... Kamienne filary
Pękły—i dotąd szczerbą granit świeci —
Ale tam muszą błądzić krwawe mary
I przytłumione jęki i płacz słychać —
I muszą drżeć marmury, ściany wzdychać.
Złote stanęło słońce na zachodzie,
Ostatnie ziemi posłało spojrzenie —
Złotą kolumną odbiło się w wodzie,
Lecz ten słup ognia połamało drżenie
Fal.—Jaka cisza!... W przedwieczornym chłodzie
Ziemia pełniejsze wydała westchnienie —
Na trawach rosy usiadły perliste,
Niebo przezrocze było, gładkie, czyste.
Jedyny tylko o łabędzim puchu
Ten obłokgołąb zjawił się w przestworzu.
Wypłynął z głębin, stał chwilę bez ruchu
I w opalowem roztopił się morzu.
Cichy gwar świata wpada mi do słuchu,
Gwar tego świata, co na blasków łóżu,
Po dniu, brzemiennym w krzywdy wieloliczne,
Oddaje nocy swe ciało prześliczne.
Wielki glob słońca wydął się, rozszerzył
I, zapadając w głąb cichą pomału,
Przebytą drogę krwawem okiem mierzył,
Gasnął—a wkoło jakiegoś chorału
Dźwięki zabrzmiały, jak gdyby uderzył
Muzyk w klawiszów dwieście i pedału
Nie puszczał długo. Płynie gędźba gwarów
Z równin stepowych — pól — i łąk — i jarów.
Ostatni strzelił promień słońca złoty,
Przebiegł wzdłuż ziemię i przygasał krwawy.
W górze szum słychać — to kaczek przeloty,
Z gęstwy trzcin lecą na otwarte stawy...
Gwar rośnie. We wsi skrzypią kołowroty,
Po drogach pyłu wznoszą się kurzawy...
Różne się głosy zmieszały: wołanie
Pastuchów, krzyk koniuchy, psów szczekanie.
Beczące stadko przed niczem nie zboczy —
Falują owce i suną się pędem
Gdy jedna skoczy, wnet i druga skoczy,
Gdy jedna beknie, wszystkie beczą rzędem.
Myśl samodzielna mózgów ich nie tłoczy,
Choć nieraz tknięte bywają obłędem:
Jakieś motylki w mózgu ich przed wiosną
Wiercą się — u nas... tylko fjołki rosną.
Z pastwisk wracały do swych obór trzody:
Poważne krowy, kiwając głowami
rycząc smętnie, szły wolno do wody —
Rabe cielęta za swemi matkami
Pędziły w skokach — zwyczajnie świat młoc
Który się jeszcze łudzi marzeniami
I swoje życie w nich widzi jedynie —
Na końcu stad tych szły opasłe świnie.
Świń było dużo i baranów dużo.
Które bek głupi rzucały w powietrze...
Szczęśliwe!... żadne myśli ich nie nużą,
Choć im czasami pastuch rogów przetrze,
Oskubie wełnę, że zakwitną różą
Nagiego ciała, aż stanie się bledsze — —
Same poddają kark swój porzezany,
Myśląc, że stępią nożyce — barany !
Ale od czego z pastuchem ugoda ?
Spokój... na dzisiaj—czyż nie wart ofiary?
Tak myśli baran niejeden — a szkoda!
Bo rogi kręte mają, grube bary.
Ale nad wszystko jest milsza wygoda
I — grochowina, którą między szpary
Szczeblów wpakują... Dobre i to na te
Czasy!... tak myślą barany brzuchate.
Słyszę — bat gwiżdże... Na ten gwizd wes
Wszystko się zbiega i kłębi i kupi —
Wprzęgnięte w jarzmo szybciej idą woły,
Tabunny skakun nawet się nie słupi —
Wszystko do stajni śpieszy i stodoły,
Owce, barany i ten rumak głupi —
Pachnące siano z drabin się natrzęsie...
Jedz obrok, bydlę!... uczujesz się w mięsie.
Co tam przestronny step i lot bez uzdy,
Pokusy orle — przy owsianym żłobku !
Dusza ślimacza nie patrzy przez bruzdy,
Łeb pochylony ma chomąt w zarobku,
Drabinę, siano — no... i zdrowe hłuzdy — —*)
Tfu!... co za rym mi poddałeś, parobku,
W chwili, gdy związać ten wiersz doskonały
Prometeusze i Ormuzdy miały.
Skreślić ?... Wybaczcie! — Lubię, gdy z pod pióra
Wypłynie jakaś szorstkość rymowana;
Gdy jej nie zechce uznać z dziewic która,
W szmerach jedwabnych rymów zakochana —
Jeśli poczuje, że jej cierpnie skóra,
Trzęsie się ciałko poniżej kolana:
Niech — radzę dobrze — z bławatkowym wiankiem
Na czole... uśnie — przetrzęsiona siankiem.
Dobry sen taki!... Ja zaś w wielkim stylu
Nakreślonego obrazu—nie podrę.
Niewiele na tem stracisz, mój motylu,
Choć się zasępią twoje oczy modre —
Odrzuć precz książkę — jest poetów tylu !
Rzucą ci słówka piękne, dary szczodre —
To rozkoszniejszą chwilę ci zapewni,
Niż opis... Milknę!... brzydki rym się krewni.
Ja sambym wolał z tej ziemskiej obory
Wznieść się ku szlakom, kędy orle syny
Piorunnym wzrokiem patrzą w gwiazdozbiory —
Ha! jabym wolał pachnące jaśminy
Zrywać i życie ubierać w kolory
Róż i choć we śnie mieć złudzeń godziny,
*) Zmysły — po rusińsku.
Że wśród tych równin stepowych — przelata
Potężny oddech rycerskiego świata.
Lecz i tak obraz masz piękny... Ta kula
Napół zgasłego słońca, blasków drganie,
Ryki krów smętne, tłum cieląt, co hula
Bez trosk o dzień jutrzejszy, łby baranie
I zmierzch powolny, który nas utula,
I ten z obrokiem żłób, i sen na sianie,
wolich pysków szmer, żujących paszę —
To wszystko takie swojskie, takie nasze!
Ha !... niegdyś, niegdyś na mojej palecie
Możebym dobrał i przebrał kolorów —
Malował farbą stubarwną, gdy chcecie,
Wiosenne ranki i zmierzchy wieczorów,
I złotolistne rozsypywał kwiecie,
Szukając tylko w duszy własnej wzorów —
Tworzyłbym piękne jak sen malowidła,
I archanielskie przypinał wam skrzydła.
Dzisiaj... Przepodle zmieniły się czasy —
Głowa bez myśli i bez farb paleta.
Mogą, jak harfy, dzwonić senne lasy,
Wdzięczyć się kwieciem kochanki Hamleta,
Pełne słowików i woni, i krasy...
Czy to się serce zmieniło, pierś nie ta,
Ale się wszystko splątało nikczemnie
I jakiś demon zgrzytów usiadł we mnie.
Dziś nie rozmarza mnie ta nieba jasność.
Ani księżyca twarz, w omgleniu senna
Na mojej piersi mógłby szatan zasnąć,
Taka nieczuła i taka kamienna —
Z nocy bezsennych.
i piorun wyjrzeć z łona chmur — i wrzasnąć,
Lub w okrąg cisza rozlać się bezdenna;
Silniejszem tchnieniem pierś się nie poruszy,
Jakby w niej serca nie było ni duszy.
Nic wam nie powie twarzy mojej bladość,
Którą co chwila kłamca uśmiech zwiewa — —
Zazdrości we mnie nie wzbudza już radość
Niczyja, głupi śmiech już mnie nie gniewa —
Ach! tych radości i śmiechów mam zadość — —
A jednak... jednak ten pastuch, co śpiewa,
Drażni mnie, jego pieśń zgrzyta mi w uchu,
Bo ja zazdroszczę tobie, świń pastuchu !...
Zazdroszczę tobie, że wierzbina sucha
W narzędzie śpiewne w twych palcach się zmienia
Że oto dziewczę stanęło — i słucha,
Rumianku listki rzuca w nurt strumienia;
Zazdroszczę tobie tej beztroski ducha,
Życia bez pragnień i snu bez marzenia
I bezmyślnego zgodzenia się duszy
Na dzień bez gromów i ten kij pastuszy.
Jak badyl polny wychowań od młodu,
Boleści skonań snów żadnych nie znałeś,
Ni do rajskiego wchodziłeś ogrodu,
Ani orlemi skrzydłami trącałeś
O gwiazd krawędzie, i z tego powodu,
Gdy cię w proch ziemi zwalono — nie rwałeś
Szaty, własnego lękając się cienia —
duszy twojej nie gniótł głaz milczenia.
obce tobie są one gościńce,
Których jest kresem gwiazda biegunowa
Na twarzy twojej nie siadały sińce
Gniewów bezsilnych, gdy serce ból chowa,
A duch opuszcza snów złote dziedzińce,
Z nim tylko wspomnień uchodzi królowa,
Podanych jeszcze dziecku przy kolebce,
Które dzień każdy następnemu szepce.
Jam wszystkie życia już przeniósł męczarnie
I wszystkich skonań zaznałem katusze,
Każdąm wypłakał łzę, co ginie marnie,
Poznał ból każdy — przysięgam na duszę!
Dziś mnie już żadna rozpacz nie ogarnie,
Czoło odkryję każdej zawierusze,
I, gdy ogniste zapalą się łuny,
Ja powiem: „Znam was—przychodźcie pioruny!"
Lecz wy nie myślcie, że jeno ból własny
Piersią mą trącił, wyrwał krzyk fałszywy
Obręb mej duszy byłby nazbyt ciasny:
Szczęśliwi bądźcie—ja będę szczęśliwy! —
Gdy się zachmurzył, to nie mój dzień jasny —
Wasz i mój razem dzień to... Przez Bóg żywy!
Cierpienie moje krąg większy ogarnia —
Nie własny ból mnie łamie i męczarnia.
Jeżeli wspomnę o mojej boleści,
O jakiejś gwieździe zagasłej w błękitach:
To tylko smutny wiatr cicho szeleści,
Ale nie piorun, co pęka na szczytach
Gór i dolinom zatracenie wieści
w kłębach chmur się przewala i w zgrzytach... —
To jeno cichy jęk samotnej fali,
Która się gwiazdom w noc miesięczną żali.
Graj, graj swą piosnkę, przedmiocie zazdrości,
W dźwięku wierzbiny zasłuchanej dziewce;
Niech rzuca kwiaty, tę wróżbę miłości,
Niech upojenie znajdzie w twojej śpiewce.
Błogosławieni, jak ty, sercem prości,
Przy swoim kiju i szarej polewce —
Nie tobie piekło i mar czarnych roje...
Niebo jest twoje i zbawienie twoje!
Graj, graj, szczęśliwcze! na dźwięcznej fujarce
Wesołą piosnkę swej opasłej trzodzie —
A gdy na własnej siądziesz gospodarce,
Myśląc o doli dziecka i wygodzie —
Gdy ci podrośnie syn i ruszy w harce,
A ty śnić będziesz o jego zawodzie —
Niech żadna troska nie gnębi twej duszy:
W kolebkę dziecka zatknij kij pastuszy!
Noc go Listopada r.
Gdy ostatniego obola mi wzięto,
Lecz głowa dumna została na grzbiecie —
Na przełaj świata, z twarzą uśmiechniętą,
Bo mnie nie widział nikt z żywych na świecie
Z czołem schylonem, z piersią w szmaty zmiętą,
Jako to bywa, gdy karku ugniecie
Głaz twardy — szedłem, niedawny panosza,
Po trochę szczęścia, odrobinę grosza.
Widział mnie Dunaj w czas wojny tureckiej
Dostawcom wiktu nieźle się tam działo —
Kradli, jak mogli. Ale syn szlachecki —
Bo coś z szlachcica we mnie pozostało —
Prostym gościńcem chciał iść, krzywej Stecki
Unikał, a to na budę się zdało
Psu, bo z życiowej trzeba wynieść szkoły,
Że nigdzie szczęścia nie znajdzie — człek goły.
Amor, choć także wolny jest ubrania.
Lecz w dziewiętnastym urodzony wieku,
Na golców patrzeć dziewicom zabrania
I łuk zwycięski zawiesza na ćwieku,
Ni się do ciebie czuli, ni się kłania...
A nad Dunajem pokpiłeś, człowieku !...
Tym zaś, co w kabzę zgarnęli grosz duży,
zdrowie służy, i pomyślność służy
Bo to bywało niegdyś, że — do czarta —
Jak chce przysłowie, owa mądrość ludu —
Szła krzywda wszelka. Dzisiaj — male parła
Na zdrowie idzie. Tyle kału, brudu,
Taka falanga łotrów szczelnie zwarta,
Że niemałego potrzebaby trudu,
By z augjaszowej stajni wymieść błoto —
Dziś rządzi wszystkiem — czcią, opinja — złoto !
Jeden Wokulski nie wykrzywił treści
Duszy uczciwej — i pieniądze zrobił...
Lecz to on jeden tylko — i w powieści —
W granicie myśli swojej Prus wyżłobił
Tę postać; żywi — kradli, co się zmieści,
żaden grom ich niebieski nie pobił —
Ba! tłomaczyli w rozmowie zawiłej,
Że kradli — z myślą o ojczyźnie miłej.
Trudno mi było myślami takiemi
Uczcić ojczyznę... Więc — żegnaj, Dunaju!
w świat—po inne szczęście. A czy źle mi
Było czy dobrze — o tem, drogi kraju,
Ty wiesz najlepiej i każda garść ziemi,
Krwawym zroszona potem; ty wiesz, maju,
Róż i słowików miesiącu — jak duże
Pod stopy moje chyliły się róże.
Nie przypaść piersią już do czarnej roli,
Na której skiby obcy pług rozrzucał...
Ale, żem z tych był, co z tego, co boli
Urośli — więc się nie bardzom zasmucał,
Ani złorzeczył, ni przeklinał doli,
Ani do fali Dnieprowej się rzucał,
Jeno—(być może, żem w duszy zastękał) —
Łbem w mur zacząłem walić — i mur pękał.
Z za mórz gdzieś siedmiu i z za gór czternastu
Przybyłem właśnie do gwarnej Warszawy.
Wyszedłem nieco przypatrzeć się miastu,
Jako podróżny lub wprost człek ciekawy,
Który po świecie od lat kilkunastu
Włóczy się, śledząc życia różne sprawy
zapisując większej wagi sceny — —
Idąc—zaszedłem przed gmach Melpomeny.
Jak w wazki otwór uia pszczelne roje
Śpieszą z brzęczeniem, tak gwarna gromada,
W otwarte zewsząd teatru podwoje
Tłoczy się, ciśnie, znika gdzieś, przepada...
Widząc, że tutaj kroku nie dostoję,
Gdy na pytania nikt nie odpowiada,
Odszedłem na bok między drzewek cienie,
Na środek placu. Zaległo milczenie.
Powozy stały przed teatrem — próżne,
Za to się więcej pieszych przesuwało,
Od świateł latarń krótkie, to podłużne
Rzucając cienie. W dali miasto grzmiało
Stłumioną wrzawą, a mnie myśli różne
Zaczęły snuć się, bo wciąż się zdawało,
Że tłum z podwójną podążał ochotą —
O małom na głos nie krzyknął: a co to ?
Ale, że niegdyś, w lubych dniach młodości,
Gdym—dziecko—huknął po środku ulicy —
Madame mi rzekła, że krzyk wesołości
Tu nie ma miejsca; że tak ulicznicy
Robią; że w krzyku brak przyzwoitości,
Której nie znają tylko ludzie dzicy —
Więc — przypomniawszy tę chwilę dzieciństwa —
Usiadłem cicho, nie chcąc robić świ......!
Wśród karłowatych drzew żółtych akacji
Była ławeczka, gdzie siadłem znużony.
Miasto wesołe — pewnie nie bez racji...
Może na scenie wirtuoz natchniony
Dźwiękami mówi do czułych serc braci,
Oklaski zbiera, no — i coś z mamony
Może, w poważnych konturach dramatu,
Wieszcz o zadaniach świata mówi światu.
Wśród burz i wichrów, przy piorunnym błysku,
Przechodzi może Król Lear, nakształt cienia —
Może Wenedów lud kona w uścisku
Derwidowej harfy czeka brzmienia —
Może Król Ryszard na pobojowisku
W strasznego boga wojny się przemienia
okrwawione przebiegając błonia:
— Konia!... krzyk rzuca... Królestwo za konia!
A może... Cha! cha!... Bywa i to czasem —
Sztukmistrz łamane pokazuje figle
Nieznanych dziwów obdarzon zapasem,
Menuet cały przetańczy na igle,
A tłum dziękuje oklasków hałasem
Latają stołki, dzwonią same tygle,
Sto niespodzianek naraz masz dla oka,
Że musisz gębę rozdziawić jak sroka.
Tak, czy tak — nie wiem!... lecz miasto się bawi,
Rzuca uśmiechy, wieńce i oklaski;
Jednego krzyku w piersi nie zostawi,
Wesołe twarze być muszą, bez maski...
Szczęśliwe! żadne oko się nie łzawi,
Żadna skroń nie ma żałobnej przepaski,
A gdy o mury krzyk jakiś uderzy,
Umilknie szybko, w dal się nie rozszerzy —
Nie znajdzie echa — i cisza, jak... Trudno
Do onej ciszy znaleźć porównania —
A właśnie cisza ta moc ma przecudną:
Jako firanka szczelnie nas osłania
Przed Europą, na której obłudną
Duszę słyszymy nieraz narzekania —
Bo my koniecznie musim na coś czekać,
Wciąż się spodziewać czegoś — i narzekać...
Sami zaś... Trudno zostać sobie katem,
Zasłać rogoża miękkie, ciepłe łoże,
I nie oddychać kwiatów aromatem,
Zbłądzić wśród nocy i zejść na bezdroże
I arlekinem stanąć znów przed światem
Ni nam ni światu nic to nie pomoże,
Że gdzieś jest duma i siła, co każe
Mieć harde czoła, nie omglone twarze.
Jaka to szkoda, że już nie ma więcej
Cudów—i świętych coś niecoś ubyło.
Takbyśmy sobie założyli ręce,
Takby nam dobrze z nierobieniem było.
Kwiliłby słowik w wieszczowej piosence,
Na SaskąKępę powiódłby otyłą
Babę niejeden—a tu w myśli staje
Jakiś szewc głupi, spokoju nie daje.
Człecze poczciwy, miej umysł nie struty,
Niech cię nie troska żadna myśl nieluba.
Dzisiejsi szewcy szyją tylko buty
I już nie mają groźnego Cheruba
Na swej chorągwi cechowej. Czas luty
Mrozi marzenia, a w marzeniach zguba —
Choć, powiadają, że one nie szkodzą
Nikomu—tylko żywot ludzki słodzą.
Precz z marzeniami!... Oto mędrca słowo,
Które do duszy głębi wpaść powinno.
Choć raz, narodzie! nie sercem, lecz głową
Popracuj — ujrzysz, że będziesz miał inną
Twarz... Może na świat spojrzysz mniej różowo,
Że ci wydarto zabawkę dziecinną — —
Serce? co po niem!... niem się nie buduje
Szczęścia... Świat ziemię, nie gwiazdy całuje.
Gdym tak rozmyślał i rozumu siłą
Zmieniałem wyraz własnego oblicza —
Nigdy tak mocno w piersi mej nie biło
To serce głupie... Jakaś tajemnicza
Moc niem wstrząsnęła. Niebo się omgliło —
Nie to, co we mnie jest, lecz, co użycza
Osłony miejskim włóczęgom — to niebo,
Będące świata rozbitkom — potrzebą.
Zabrzmiał jęk cichy... nie!., to wiatru tchnienie
Uśnięte krzewu trąciło gałązki —
A mnie się zdało, że zmarło westchnienie
W ciszy... To tylko słup fontanny wazki
Bryzgnął i takie wyrzucił jęczenie — — —
Patrz! jak krysztalą się jej świateł wiązki... —
Omyłka!... struga wodotrysku cicha
Wciąż jednakowo szumi — lecz nie wzdycha.
Pewnie to sylfy, ukryte w szczelinie,
Płaczą, że jakiś bóg nielitościwy
Ujął psotników w swawoli godzinie
I z miejsc przepędził, kędy wiek szczęśliwy
Na drżącej kwieciem spędzały dolinie
To rzewnie sylfy płaczą... Głos jękliwy
Znów się odezwał smutny, długi, głuchy...
Nie!... takim głosem nie wzdychają duchy
Wiec może piersi karjatyd rozdęte,
Trzymając duży basen wodotrysku,
Pod jego wielkim ciężarem ugięte,
Nie mogąc dłużej wytrzymać nacisku,
Takie westchnienie wydały przeklęte,
Jak gdyby były już w śmierci uścisku
I czuły, że im ramiona się suną,
Gną się i łamią, aż pękną i runą!
Nie !... te olbrzymie niewolników ciała
Stoją i milczą. Dokoła pbchodzę
Wodotrysk... Jakaś postać, smutna, biała,
Z piersią zapadłą, usiadła przy drodze
I obłąkanym wzrokiem w dal patrzała —
A czoło miała poorane srodze,
A taki blask się z jej oczu wydziera
Mętny, jak u tych, którym myśl umiera.
Podszedłem... Ona uniosła się z darni,
Z ust się wyrywał jakiś śpiew okrutny.
Przy słabym blasku płonącej latarni
Ujrzałem ducha, widmo czy cień smutny,
Na którym ślady zostały męczarni,
Jakiej nie szczędził widać los rozrzutny
Dziwaczny miała strój, na czole wieńce,
Na licach sine, okropne rumieńce.
Przy gwarze miasta, przy karet turkocie,
Służby w Jiberji i huku ulicznym —
Ta postać blada, w kwiatów świeżych splocie,
Z jakimś połyskiem oczu metalicznym,
Łamie i wali!... W latarni pozłocie
Stała przedemną — ale w tłumie licznym,
Co się przesuwał, nie było nikogo,
Któryby poznał tę mare złowrogą.
A może ona jest dzieckiem Warszawy,
Widmem jej duszy, zjawiskiem codziennym ?
Może na piersi potrójny znak krwawy
I wzrok ten, smutkiem patrzący bezdennym,
Jak zapomniany opal bez oprawy
Są jakimś znakiem przekleństwa tajemnym ?
Widmo okropne! jakie zaklęć słowo
Do życia ciebie powoła na nowo?
Jesteś mi znane z widzeń gorączkowych,
Z nocy bezsennych, z snów, co nawiedzają
Rozbite hufce podczas burz gromowych
I w purpurowych błyskawicach stają — —
Jesteś mi znane z tych strug koralowych
Twojego serca, które opadają
Krwi niestężałej kroplami — i karą
Świata są dzisiaj za śmierć twoją — Maro ....
Kto jesteś ?... Ona, na pytania głucha,
Jakąś pieśń rzuca bez związku i treści —
Dotknięć nie czuje, wołania nie słucha,
Okamieniała w bezbrzeżnej boleści
Do widzeń swoich przykuta łańcucha,
Ogarnia strzępy sukni i szeleści,
jak wiatr, gdy nagle przez las trzcin się przetrze —
I urywaną rzuca pieśń w powietrze:
„Śmiać mi się każą, bawić się każą
w strojne ubierać się szaty —
Patrzeć w twarz świata wesołą twarzą,
Całować słońce i kwiaty;
Gonić motyle wśród traw kobierca,
Taneczne zataczać koło —
A ja już w piersi nie czuję serca.
Zimne mam usta i czoło.
„Miałam dom cichy—w nim tyle czaru !....
U ścian plątało się kwiecie...
Dom mój spaliła iskra pożaru,
Wiatr rozwiał pyły po świecie.
Bóg mi dał dzieci, z niemi trud, znoje,
Lecz ręce miałam z żelaza...
Gdzie moje dzieci, gdzie dzieci moje.
Jaka je wzięła zaraża?
" Wyłam z rozpaczy, boleści, szału —
Wołałam gromu — niech bije L.
I krzyk męczeński skonał pomału,
A serce żyje i żyje!...
Ciemność dokoła, mrok wpadł do duszy,
Na zimne upadam głazy —
I dalej idę wśród mąk katuszy
szukam widma zarazy.
„Próżna rozumu i myśli praca,
Daremne wszelkie pogonie!...
Do gwiazd dalekich wzrok się obraca,
Ku śniegów wieczystej stronie.
Tam rozbolała dusza się czołga,
Rozpaczy pełna i żalu,
Gdzie zimne fale unosi Wołga,
Gdzie lśnią się śniegi Uralu.
„Widzicie!... krzyże — krzyże i krzyże —
Napróżno oczy zamykam:
Czy pójdę dalej, czy pójdę bliżej,
Wszędzie te krzyże spotykam,
Gonią mnie płacze, skargi i żale
Aż jęczy serce tułacze — —
Czy pójdę bliżej, czy pójdę dalej,
Wszędzie te skargi i płacze.
„Żyję wśród świata, idę do świata
I wołam: „Cierpię!" — W pustyni
Głos w taką otchłań ciszy nie wiata
takiej pustki nie czyni.
Wkrąg fale ludzkich głów się kołyszą
W wieńcach i szatach niezdartych
Krzyk na wiatr rzucam — oni nie słyszą
ran nie widzą otwartych.
„I nie wiem teraz, gdzie moja droga —
Coś mnie obłędem urzekło — —
Nie wiem, czy z Bogiem żyć, czy bez Boga,
Czy wierzyć w Niebo, czy w Piekło?
W błękitach dzwoni klangor żórawi:
Śpiew niebios, że maj się zbliża
Śmiech pierś mą ściska i krtań mi dławi,
Śmiech z męki własnej i krzyża".
Och! jak okropnie w cichem oddaleniu
Tej obłąkanej zamarł śmiech szaleńczy.
I gdy odeszła i znikła w mgieł cieniu,
Czułem, że duch mój targa się i męczy
W jakiemś straszliwem sił wszystkich omdleniu —
A miasto szumi i dzwoni, i brzęczy,
A z głębi jego ona pieśń ulata
bije krzykiem o sumienie świata.
Noc go Listopada r.
znów nadeszła samotności chwila,
Gorączka myśli, co oczom sen kradnie —
Listek po listku kwiat śpiący rozchyla,
Gdy złoty promień słońca nań upadnie —
Wachlarzem skrzydła stają się motyla.
Co na wezgłowiu róż do snu się kładnie —
myśl, gdy wspomnień potrąci ją fala,
Uderza w słońce i gwiazdy zapala.
Gwiazdy?... Ja nie wiem czy to gwiazdy będą
O złotosrebrnym połysku Syrjusza,
Porzucam niebo i staję nad grzędą,
Ktorą deszcz moczy, a słońce osusza,
Nad którą myśli jak grusze usiędą,
Gdzie wspomnień troche zostawiła dusza,
A te kwiatami jabłoni się bielą
wśród zieleni śnieżną drogę ścielą.
A gdzie jest zieleń i kwiaty i słońce,
Tam i szerszego nie zbraknie oddechu —
Na dni dzisiejsze balsamy kojące
Spłyną i troche serdecznego śmiechu —
I struny harfy nie będą tak drżące,
I pieśń tak smutną, i dawnego grzechu
Skarg nie popełnię... Obniżę lot górny,
Wyjmę popioły dawne z prostej urny.
Lata dziecinne! Ku wam płynę zawsze,
Ilekroć serce pokrzepienia pragnie — —
Może was stroję w kolory jaskrawsze,
Lecz zawsze chętna myśl ku wam się nagnie;
Choć dni widziałem od dzisiejszych krwawsze,
Choć wilk niejedno porwał białe jagnię:
Od stepów jakiś wiatr przylatał inny,
Orzeźwiał piersi ten wiew dobroczynny.
Było to... Mniejsza o cyfry i lata...
Dosyć, że czasów nie sięgam przedwiecznych
I, choć fantazja moja jest skrzydlata,
Dziś nie uleci do krain słonecznych,
Ani z tęczowych barw wieńce posplata,
Ni się wałęsać będzie wśród dróg mlecznych —
Najprozaiczniej tylko rym mój powie:
Było to dawno temu — w Berdyczowie.
Wszak znacie gród ten... Gieografji karta —
A dodać muszę — bardzo szczegółowa —
Powie, że mało ta mieścina warta,
Choć w niej się żydków sto tysięcy chowa —
Że, z poczesnego miejsca dziś wyparta,
Ustępstwo na rzecz zrobiła Kijowa —
Że z dawniejszego ruchu, życia, gwaru,
Nic nie zostało, oprócz lat ciężaru.
Z nocy bezsennych.
Święta to prawda, święta tak daJece,
Że śmiech dziś wzbudza Berdyczowa miano
Choć tam zobaczysz omszoną fortecę
I ściankę jedną kulami usianą;
Nawet gdy wspomnień ognisko rozniecę,
Coś mi zaszumi pieśnią chorągwianą
I myśl się oprze o łono granitów
Starej świątyni bosych karmelitów.
I pan Kazimierz na wałach tych stanie,
Błyśnie twarz jego wśród grzmotu janczarek...
W słuch ci uderzy coś, jakby trzaskanie
Ziemi i szabel rwący się pogwarek,
I chorągwiany śpiew i kul błyskanie...
Pośród nich widmo jakieś... Ha!... ksiądz Marel
Jak cień się sunie, słuszny, w mniszych szata
Stanął — i dłonie oparł na armatach.
Huknęły... Co zaś!... Obraz wywołany
Splątał się w widzeń fantastyczne mary — —
Ni postać księdza stanęła u ściany,
Ni Pułaskiego powionął płaszcz szary,
Ani grających armat, ni hymn znany
Uderzył wichrem w zwycięskie sztandary —
Milczenie — pustka, że aż rozpacz wzbiera
Na myśl, jak wszystko znika i umiera!
Pośród fortecznych murów, bez oporu
Wije się powój dziki, mech porasta —
Na wałach zielska różnego koloru
Kwitną, gwar cichy dolatuje z miasta...
Pamiętam!... tutaj siwy mnich klasztoru
Na wały wchodził... Habitem wiatr szasta —
A on, jak posąg... Rozbudzał go dzwonu
Jęk... To ostatni był już mnich zakonu.
Znałem go dobrze ! Za rękę brał chłopię,
I, wiodąc z sobą w chłodne murów ciemnie,
O jakimś krwawym mówił mi potopie
jakieś wielkie myśli budził we mnie
Czasami przed nim we łzach się roztopię,
Czasami ogień wylatywał ze mnie —
On bosą stopą twarde głazy deptał,
Palił myśl dziecka i: — „Pamiętaj!" —szeptał.
Nie zapomniałem nic, stary przeorze!
Pamiętam głos twój i nauki twoje —
Godzinę każdą, spędzoną w klasztorze,
one smutne na wałach powoje,
I ognie własne, i to krwawe morze,
W którem kąpałeś drżące serce moje,
Nie zgasłe nigdy zapalając żary — — —
Nie zapomniałem nic — przeorze stary!
Pomnę klasztoru twego ciemne mury,
Stojące cicho pośrodku ścian mnóstwa —
Patrzę na domów wijące się sznury,
Gdzie dużo biedy, nędzy i oszustwa;
Wjazdu do wnętrza bronią armatury
Kształtów potężnych, dziś — milczące bóstwa
Grozy—przyparły do ścian czarne czoła
Widzę twą postać, twój głos do mnie woła.
O! ileż razy, oparty na chórach,
Poważnej pieśni słuchałem organowi...
Ogromny kościoł stał w kadzideł chmurach —
„Święty?" śpiewali ludzie różnych stanów,
Bo On widomie stał jeszcze w lazurach,
Bogiem żebraków był i Bogiem panów—
Dzisiaj... Napróżno wzrok mój płynie górą :
Kościół spustoszał — Bóg okrył się chmurą !
Niedawnom zwiedzał ten klasztor posępny,
tylko łzami zrosiłem powieki
Jak ten świat marzeń dzisiaj niedostępny,
Jak tej młodości czar dzisiaj daleki L.
Przebóg L. zasmutno zadzwonił śpiew wstępny,
A jam umyślił w rytm uderzyć lekki
I płynąć raźno na natchnienia łodzi
Wśród blasków słońca i kwiatów powodzi.
Bo i ja miałem w pierwszych życia dobach
Dantejskie niebo, Beatriczę moją...
Lecz nie trącajmy cyprysów na grobach,
Niech te kolumny smutku cicho stoją
I marzą w blasków miesięcznych ozdobach — —
Tymczasem struny harfy się nastroją
Do lżejszej pieśni, do weselszej nuty —
Na krosnach myśli mam obraz rozsnuty.
Może się wplącze jakaś nić odrębna
I barwy jasne cieniem swym osłoni;
Może irońji poczwara stuzębna
W kielich, nalany goryczą, zadzwoni;
Może zgrzyt jakiś, jak warczenie bębna,
Na chwilę spokój zepsuje — lecz z dłoni
Raz już ujętej nie wypuszczę nitki,
— ręczę — obraz wydzierzgam nie brzydki.
Trudno już zmieniać dźwięki i akordy,
Gdy raz silnymi tonami zabrzmiały
jak nawalne DżingisChana hordy
Niepowstrzymanym pędem lecą strzały —
Ale szablice śpią i milczą kordy,
Nie zrobi żadnych szkód mój rym zuchwały,
Gruzów nie sypie, zniszczeniem nie dysze,
Tylko poemat berdyczowski pisze.
Jeśli do gustu ta pieśń wam nie trafi,
Wtedy — pisujcie do mnie na Berdyczów
Dość mi, gdy ziomek z tej samej parafji,
Z której ja byłem... (byle nie z paniczów,
Którzy smakują w słodyczach ratafji,
Strzelają bąki i trzaskają z biczów) —
Zachwyci wspomnień dawnych woń przyjemną,
Pomarzy chwilę i westchnie wraz ze mną.
Owo — jeżeli, czytelniku miły,
Sławnego grodu nie znałeś z opisów,
To cię zatarga śmiech wszystkiemi żyły,
Tak on nic nie ma w sobie z dawnych rysów,
Które naprawdę wielki gród tworzyły,
Bo miał ogrody pełne róż, irysów,
Gdzie ludek chadzał; kawiarnie i kluby
I gmach teatru, gdzie Panieńskie śluby
Fredry, Korzeniowskiego Pierwej Mama
Lub Napoleon w Hiszpańji grywano —
Autor mi wypadł z pamięci, lecz drama
Wiem — wstrząsająca była — aż płakano —
Wtedy niewiasta nie chadzała sama,
Zawsze jej dame de compagnie dawano,
Mimo to, jeśli wzięła cię pokusa,
W chłódku, ogródku ukradłeś całusa.
Ot — i masz w serca swego pamiętniku
Woń róży białej, powiew zefirowy,
Czasem pamiątkę schowaną w stoliku:
Wiązankę włosów całowanej głowy
Z uwiędłym listkiem kwiatka... Ach! bez liku
Możesz mieć potem, jeśliś romansowy,
Darów podobnych, listków, włosów, wierszy...
Lecz czar ma tylko pocałunek pierwszy.
W alei grabów plamistych lub kalin,
Gdzie się drewniana ukrywa ławeczka
nic, nic więcej, żadnych grot, rozwalin —
Siądą czasami student i dzieweczka,
Która ma usta podobne do malin...
On się nadąsał i ona troszeczka,
To się odwrócą, to szepcą w sekrecie,
Rozpoznasz łatwo, że się romans plecie.
Było to jednak rendezvous niewinne,
Jak ich spojrzenia, uśmiechy i słowa,
Na pół poważne a na pół dziecinne...
Wiesz zresztą, że się niedaleko chowa
Mama. Dziś nieco obyczaje inne:
W parku rozbrzmiewa muzyka pułkowa,
W alejach słyszysz: nus lub das, wśród głuszy
Zabrzmi komplement, aż ci spuchną uszy.
Pomimo różnych stron dobrych i zalet,
Był w mieście domek podkasanej Muzy.
Zazierał czasem tam niejeden walet,
Ale się wstydził tego — jeno tur.y,
Gdy buziak ładny zajrzał im do kalet,
Sypnęły złotem, ot—stare łobuzy L.
O czem, gdy przyszła do żonek wiadomość,
Mówiły sobie: „Puszcza się jegomość".
Puszczał się — jeno bez miłostek żadnych —
Dał tanecznicy złoto, bo miał — ale
Nie pisał — (jak to robią dziś) — słów zdradnych :
„Adelciu ! tęsknię do ciebie..." gdy wcale
Nie tęsknił. Zamiast frazesów układnych,
Pisał o wszystkiem krótko, później: „Vale!"
W post scriptum kazał uściskać dzieciaki
o prezencie wspomniał, gdy miał jaki.
Tęsknota — wielkie to słowo, zaiste !
Na nią się składa: niemożność widzenia,
Przymus zewnętrzny, dni samotne, mgliste,
Niepewność jutra, długość rozłączenia...
A tu tak wszystko było oczywiste :
Interes jakiś, chęć się przewietrzenia,
Koncert albo też pójście do teatru...
Lecz czas to wszystko zdmuchnął siłą wiatru...
Teatr był wprawdzie zbudowany z dranic,
To też następnie zmiótł go ogień bystrze.
Sztuka aktorska sięgała do granic,
Poza któremi już się rodzą — mistrze;
Dziś z gmachu—gruzy, ze sztuki—nic anie
Niema, domowi czasami sztukmistrze
Na pełnym rynku gapiów pokazują,
Jak chodzą małpy i mysie tańcują.
Klasztorne mury smutną pustką wieją,
Miasto przygniata duszna atmosfera —
Ulice błotne, domy się nie śmieją
Czystością barw swych; czas, co tynki zdziera,
Każde domostwo nawiedził koleją —
Przez okno Ruchla, do okna zaziera
Koza ciekawa; żydkowie się snują
Po wszystkich kątach miasta — i szachrują.
Odrębna domów tu architektura
Zadziwia nieraz, lecz razem rozśmiesza.
Główną ozdobą facjaty jest — dziura,
Okna kształt mają dwuch tablic Mojżesza,
Przed niemi zawsze różnych śmieci fura,
A na tem śmieciu gdakająca rzesza
Kur... Okiennice, o podwójnem skrzydle,
Świecą nieznaną barwą w malowidle.
Ile kamienic, tyle przy nich drabin,
Na nich spódnice wiszą i piernaty.
Najdostojniejszą osobą jest rabin,
Najozdobniejsze pelargońji kwiaty,
Najwięcej wstrętu wzbudza tu karabin,
Który czasami żydkom łamie gnaty —
To też, gdy przyjdzie strach — wojskowy pobór,
Wojak do gnoju chowa się wśród obór.
Gród się ożywia, gdy na miasto wpłynie
Orszak weselny z krzykiem i muzyką;
Pochodnie płoną, noc wśród blasków ginie,
Bas drze ci uszy, klarnet skrzypi dziko
więcej ducha dodaje drużynie —
Niepowołanych stróż rozpędza tyką —
„U!... uf!" brzmi kołem, świeci się las mycek —
To szajne Taube bierze rajcher Icek
Jednak w tym krzyku dzikim i muzyce
Przesmutna jakaś odzywa się nuta,
Dawnego bólu ukryte łzawice,
Wiekowy lament, pieśń, skargą zatruta
Tułactwa. Suną przez wszystkie ulice
Do ścian bożnicznych. Rabin, postać kuta
Ze spiżu, zda się, daje młodej parze
Słodkiego wina w szczerozłotej czarze.
Pełna ta szczęścia i zachwytu chwila
Zawsze ponocną odbywa się dobą.
Żydówki z sobą tańcują kadryla,
Żydkowie polkę tańczą tylko z sobą;
Gwałt, szwargot, hałas... Muzyk się wysila,
Na stół ze stołków wlazł całą osobą...
Lecz ginie dźwięków muzyczna kaskada,
Bo Żyd tańcuje, a tańcując gada.
Nie szukaj tutaj hotelów — hotelem
Jest każdy zajazd z bramą jak w oborze.
Najpożądańszym meszuresa celem
Jest złapać ciebie; gdy złapać nie może,
Przynagla wówczas szczególnym fortelem :
— „Gdzie pan zajedzie? Do Jojny?... Broń Boże!
Tam czarne kąsa... Do Mejra? Tfu z Mejrem!.
Tam jest paskudna choroba — pod chejrem!"
Gdy pcheł się lękasz lub brzydkiej choroby,
Nawracasz konie, gdzie zajazd Duwida.
Tam już czekano „dostojnej osoby." —
Samowar gada, ruda postać żyda
Wtłacza się. — „Może czego z garderoby
Trzeba ?" — Wypędzasz — na nic się nie przyda
Rzuca na ciebie słów jedwabnych sterty:
„Miód, parasole, szuwaks, mak, koperty!"
Lecz już koperty masz od Jojny Figi,
Parasol w ręce, buty jak szkło świecą —
Żona ci w domu robi makagigi
I przy tym trudzie wdzięcznym gderze nieco —
Uprzejmość żydka nie czuje fatygi:
— „Śledzie! perfumy!..." słowa jak grad lecą,
A w drzwiach wciąż nowe zjawiają się brody,
Że, chcesz czy nie chcesz, umykasz z gospody.
Lecz na ulicy znów żydek usłużny
Stąpa za tobą niby duch zaklęty.
Nic ci nie zrobił, a przecieś mu dłużny —
Nie znasz go?... Co tam!... daremne wykręty!...
Un wi, co jaśnie wielmożny podróżny
Żydka nie skrzywdzi. — Stajesz zagabnięty,
A on, chcąc lepiej w kieszeń się twą wdeptać,
Zaczyna o czemś niemoralnem szeptać.
Nie pojmiesz, o co idzie, i bez sromu
Pół uchem chwytasz zagmatwane słowa:
— „Pan wi?... Ja panu powim... Nu — w tym domu...
Auf majne munes, że pułkownikowa...
Zacna niewiasta!... Nu — ona nikomu...
Dla wielmożnego pana tylko chowa
Defekta swoje" —Miało być — afekty
Lecz wierz omyłce i nie rób korrekty.
Datkiem wydartym pozbywszy się krzyża,
Wracasz do siebie, niby lis stropiony —
Ale, że chwila wyjazdu się zbliża,
A chciałbyś przywieźć coś z miasta dla żony —
Idziesz do sklepów... Ba! wszystko z Paryża:
Szczotki, Iak, buty, nawet pantalony —
Ceny okrutne... Godzicie się wreszcie...
I paczkę szpilek przywozisz niewieście.
Bruków nie szukaj... Chyba dla zabawy,
Albo na febrę chorzy jeżdżą brukiem.
Berdyczów znany tylko z dawnej .ławy,
Kiedy to szlachcic przyjeżdżał z hajdukiem,
Przez gospodarskie pociągnięty sprawy,
Na „Onufrejski Jarmark." — Białym krukiem
Dziś jarmark taki — niemowie na ślepo:
Z Turcji wielbłądy szły, konie z Aleppo.
Prawda, że nieraz, przez żydków osmagan,
Chmyz domorosły arabem się zdawał —
Po targowicy hasał, jak huragan,
Że się niejeden panek wziął na kawał.
Tu Pers rozkładał swój wzorzysty stragan,
Gdzie jedwab' lśniący i atłas sprzedawał —
Tam Grek uprzejmy, z pochylonym grzbietem,
Częstował chałwą lub raczył sorbetem.
Winogronami dromadery juczne
Wiódł przez ulice kosooki Tatar.
W ogrodach miejskich grzmiały ognie sztuczne,
Na mieście wszyscy, chyba kogo katar
W domu zatrzymał. Uczty gwarne, huczne
Weselem brzmiały, żeś aż dłonie zatarł,
Tak cię ujęła grzeczność gospodarska —
Panny jak łanie były, młodzież dziarska.
Między wszystkiemi miasta ulicami
Prym miała „Złota". Jeżeliś był stratny,
Mogłeś się cały okryć klejnotami
U Marcinczyka. Jubiler to zdatny
Był i miał wielki mir między panami. —
Tu cię Szafnagla nęcił sklep bławatny,
Tam Minkiewicza cukiernia i wielki
Ow skleb Liebego, gdzieś miał towar wszelki.
Gdyś nie utracjusz, ale człek stateczny,
A chciałbyś dostać mydeł i pachnideł
Lub prawdziwego pudru, co konieczny
Dla niewiast, nawet jakichś malowideł,
Które nadawać mają niebezpieczny
Wdzięk już przewiędłym licom i do sideł
Napędzać szpaków — różne inne fraszki:
Wszystkoś to znalazł tanio u Witaszki.
Poważny Mojsze powszechnie był znany,
Sam zaś posiadał najskrytsze tajniki
Żywotów ludzkich. W talmud swój wczytany
A zagranicznej świadom polityki
Przezeń czasami owoc zakazany
W postaci książki a raz nawet — piki,
U której wiała wstążka malinowa —
Z zamorskich krain wszedł do Berdyczowa.
Nie było rzeczy, z którejbyś był nie rad —
Zbytek i mierność padały w objęcia.
Żydek — to iście chodzący inserat:
Sklep do najęcia, panny do najęcia —
Obraca wszystkiem, jak w machinie kierat,
do każdego zdolny przedsięwzięcia:
Chcesz guwernera dla dzieci, dla siebie
Żony — on wszystko, jak kura, wygrzebie.
Jako domowych spraw nieraz powiernik,
Wiedział, gdzie zgoda była, a gdzie kłótnia;
W kłopotach różnych służył jako sternik,
Że szlachcic żaden bez onego trutnia
Obyć się nie mogł. Smakował jak piernik
Toruński, albo jako stara lutnia —
(Czytaj: gitara) — przy której głos miły
Jejmości dzwonił: — „Już psy się uśpiły."
Jeno nie myślcie, że ówczesne panie
Na klawikordach nie grywały jeszcze
Grały — lecz zrzadka... Mam dla nich uznanie.—
Dziś, na wspomnienie fortepianu, dreszcze
Uczuwam — we dnie, w nocy słyszę granie,
Smętne nocturny lub marsze złowieszcze,
Lub „Priere d'une vierge" Marji Bondarzewskiej...
Pewnie grająca ma oczy niebieskie
I lat dwanaście — a gra doskonale
Już gammy... To też, gdy zabrzmi prześliczna...
Słowo wam daję, nie przesadzam wcale —
Gdy zabrzmi, mówię, gamma chromatyczna
Z dołu do góry przy pełnym pedale,
A jej zawtórzy gamm symfońja liczna
Na wszystkich piętrach — a takich jest sporo:
Dalibóg! czujesz, że cię djabli biorą.
Zaiste! zamach to na ludzkie życie,
Że chciałbyś krzyknąć, grom biorąc do ręki:
„Przestańcie, panny, bo się źle bawicie!."
Starej gitary zaś stłumione dźwięki
Zaledwie słabe niosą ścian odbicie,
A gdy się do nich głos przyłączy miękki
I tęskna nuta w senną dal pogoni —
Rzekłbyś, ie zleciał duch — i w struny dzwoni.
Wśród ciszy nocnej do marzeń mnie budzą
Urwane dźwięki tego instrumentu —
Przeminionego życia prawdą łudzą,
Nęcą urokiem jakiegoś momentu,
Myśli nie męczą, pamięci nie trudzą,
Mają nadziemską siłę sakramentu,
Którego wzięcie jest świętości dobą,
Podniosłym szeptem duszy: Bóg jest z tobą!
Więc się nie dziwcie, że w chwilach samotnych
Dumań—otwieram skarbnicę pamiątek;
Że myśl na fale puszczam rymów lotnych,
Nie wiedząc, jaki ich kres, gdzie początek P
Że nieraz czuję na oczach wilgotnych
Dotknięcie dłoni miękkiej, że się wątek
Powieści splącze i nie jestem zdolny
Wstrzymać te fale, nadać im bieg wolny.
A zegar senne wybija godziny,
Zmęczonym głosem znak spoczynku daje —
Przygasa lampa, blednie płomyk siny
I drżącem światłem szare zmierzchy kraje —
A ja, jak gdybym trojańskie ruiny
Z ziemi dobywał, od gruzów nie wstaję:
Cegłę do cegły, głaz kładę do głazu,
Szukam dawnego oblicza wyrazu.
macie miasta odnowione rysy,
Które zupełnie starły czasu fale.
Dzisiaj Berdyczów, jak staruszek łysy,
O przeminionej chyba marzy chwale.
Zniknęły szyldów przesławne napisy,
Które pamiętam dotąd doskonale,
Bo, choć się słowa odczytały gładko,
Myśl była nieraz sfinksową zagadką.
Na cyrulika szyldzie, mimo woli,
Uwaga twoja dość długo spoczywa —
Co to ma znaczyć: „Tu mydli i goli
A przitym inne czynności odbywa" — *)
Z szyldów na szyldy kierujesz powoli
Wzrok, który nowe zagadki odkrywa:
„Tu miszkajom dwa Bracia, obidwa rzeźbiarzi —
Jeden rżnie na kamieniu, drugi, gdzie się zdarzi. **)
Ale nie tylko szyldy malowane
Świeciły zgłosek treścią zagadkową —
W ogrodzie — pomnę — gdzie krzewy różane
Kwitły i kiścią chwiały się perłową
Bzy — na ławeczce czyjeś rozkochane
Palce wyryły — kreślę słowo w słowo:
„Julja i Wacław, w swych uczuciach śmieli,
Na tej ławeczce sobie się wycięli." ***)
Ot—i została wieczności pamiątka,
Ubrana w rymy, na ławeczce z drzewa,
Do zacisznego przytulona kątka,
Gdzie może dotąd kwitną bzy — i śpiewa
*) **) ***) Dosłowne.
Słowik i róże pachną; gdzie dziewczątka
Stają w zadumie, a napis nawiewa
Rój snów, westchnieniem zakończonych łzawem
O tem wycięciu się Julji z Wacławem
Dla dokładności pamiętnika — powiem,
Że w Matyzego to było Futorze,
Gdzie człek, szlachetnem cieszący się zdrowiem,
Rozrywki różne o każdej dnia porze
Mogł znaleźć — wino, śpiew, miłość ! — Pustkowiem
Futor nie świecił nigdy. Kto obrożę
Trudów mogł zrzucić — czy mąż czy niewiasta —
Na odpoczynek tu wyruszał z miasta.
Przy setce stołów familji ojcowie,
Barwnemi chusty ocierając czoła,
Pili węgrzyna i wnosili zdrowie
Połowic swoich. Gromadka wesoła,
Choć dziad niejeden z nich był, co się zowie —
Jejmoście, które siedziały dokoła,
Wina nie piły, lecz gawędce rade,
Sączyły kawę albo lemońjadę.
Jarmark się udał... Ten wyrębem lasu
Oczyścił z długów folwark pradziadowski;
Ten wioskę sprzedał i żonie z atłasu
Szal kupił; ów zaś miał nie mało troski
Z procesem głupim, trwającym od czasu
Króla Popiela, ale z łaski boskiej
Obywatelska pomoc się tu wdała:
został syty wilk i koza cała.
W brzozowych gajach rozkochane parki
Snuły się, szepcąc miłosne zaklęcia,
Bo co ich mogły obchodzić jarmarki,
Kupno, sprzedaże, dzierżawy do wzięcia?...
Tu się imali innej gospodarki
innej mieli natury zajęcia —
To też, nim jarmark kontraktów się skończył,
Niejedną parkę ksiądz w kościele złączył.
Wrzał gród od krzyków, wołań, rżenia koni
inne barwne nastręczał obrazki.
Apolinary lub Kątski Antoni
W teatrze złoto brali i oklaski —
Dziś echo nawet pieśni ich nie dzwoni,
Berdyczów wypadł z cnej fortuny łaski —
Wszystko gdzieś w czasu zniknęło topieli,
Nawet wspomnienia o tem—djabli wzięli!..
Nie!... wstańcie z grobu!... Bije głos słoneczny
I grzmiącą pieśnią wkoło się rozszerza — —
Wspomnienia! ja wam daję żywot wieczny,
O, niepamięci! masz we mnie szermierza!...
Pierwej ujrzycie morskich fal ruch wsteczny,
Pod wód naciskiem ustąpią wybrzeża,
Ale com wysnuł z ducha mego głębi,
Ogień nie spali, żaden chłód nie zziębi.
I twoje miano na twardym granicie
Ryję niestarcie, biedny Berdyczowie L.
Wspomnicie o nim, gdy o mnie wspomnicie,
Com go wyśpiewał w rymowanej mowie.
Innym gościńcem pójdzie wasze życie,
O ludziach innych nowy wieszcz wam powie,
Z nocy bezsennych.
Ale wśród pieśni i dźwięków tysiąca
I mojej harfy zabrzmi struna drżąca.
Nigdy wam w serca nie lałem trucizny,
Nigdym wiar waszych nie burzył ołtarzy —
Boga łączyłem z imieniem Ojczyzny — —
I nie ścierałem wam rumieńców z twarzy,
Dziewice polskie! zadając tem blizny
Piękności waszej. Nikt się nie odważy
Cisnąć mi w oczy, jeśliby nie skłamał:
Żem jedno serce zbrudził, duszę złamał.
Cóżto pochwała ? — Powiedział Słowacki :
„O sobie dobrze mów" — więc mówię dobrze.
A zresztą, czasem czuły lub warjacki
Rym skusi, a że walczę dosyć chrobrze
Z rymami, jak on bojownik sarmacki
Z tatarstwem niegdyś, lub, jak dzisiaj, w robrze
Wintowym gracz niejeden — więc folguję
Rymom, choć dla nich myśli nie popsuję.
Na końcu wiersza padła mi — trucizna,
Przed tem — ołtarze. Brzękły dźwięki bliźnie,
Myśl podsuwając niezłą — każdy przyzna :
Coś o ołtarzach i coś o Ojczyźnie.
A że to wszystko dla mnie nie starzyzna
Jeszcze — bo dzisiaj nieraz ślina bryźnie
Na te świętości — powiedziałem szczerze,
Com czuł—i przy tej pozostanę wierze.
O, Berdyczowie! gdyby było można
Mówić o wszystkiem — to stokroć piękniejsze
Miałbyś oblicze. Ale myśl ostrożna
Hamulec kładzie na usta, jaśniejsze
Ściera kolory; niejedna myśl zbożna
Ukryć się musi — i dlatego mniejsze
Ramy ci dałem, dlatego zasłonę
Rzucam na barwy zanadto czerwone.
Wita mnie jeszcze, z cieniów wywołana.
Jedna, niezwykła po wsze czasy postać —
To ksiądz Wigura, dawniej dobrze znana
Persona, której w kaznodziejstwie sprostać
Niełatwo było. Parobka czy pana
Przedziwną mową człek ów umiał schłostać
I po imieniu nazwać potępieńca —
Do Berdyczowa przyjeżdżał z Kamieńca.
Rum w mieście wielki, gdy wieść się rozbiegnie
O onem księdza Wigury przybyciu.
Nikt, jak on, pychy szatańskiej nie zegnie,
Grzechu żadnego nie schowa w ukryciu,
Szelmostwo każde plackiem przed nim legnie,
A któż gałgaństwa nie popełnił w życiu
Jedno tu tylko niedobrze wypada,
Że o tem wszystkiem wie ten ksiądz — i gada.
Demostenesem nie był, bez okrasy
Prawił, lecz prawdę przed oczy wydłonił.
Krzyżową sztuką rąbał całe masy,
Aż gmach świątyni drżał, chrzęszczał i dzwonił —
Z faryzeuszów, poprostu, darł pasy,
A fanfaronów precz z kościoła gonił —
Z konfesjonału nawet zagrzmiał nieraz:
— „Niechlujo jeden — won!... Siedź w piekle teraz!"
Życie jest ślizkie... Czasem z niewiast która
?le stąpi — nóżka uśliźnie się słaba
Nikt o tem nie wie... Aż tu ksiądz Wigura
O niewierności małżeńskiej zagaba —
A takim ogniem błyśnie piekieł góra
tak zaskwierczy rozpalona sztaba,
Że nieszczęśliwa, widząc otchłań ciemną,
W głos krzyknie: „Boże! zmiłuj się nademną!"
Gdy ksiądz Wigura na ambonie stoi,
Świątynię Pańską tłum nawiedza mnogi
Raz w ten sens palnął: „Mili bracia moi!
„Wiecie, że każdy z was Wigurze drogi —
„Jeśli szelmostwo ktokolwiek z was zbroi,
„Gdy zamiast skrzydeł dojrzę u was rogi —
„Widok ten pierś mą kaznodziejską rani,
„Żeście tak brudni, bracia ukochani!
„PfeL. a tak łatwo wziąć anielskie pióra
„ ekstrapocztą wyruszyć do raju
„Jest konfesjonał, jest w nim ksiądz Wigura,
„Co huka na was, jak ten pastuch w gaju — —
„Ale ba!... widzę, że wam swędzi skóra,
„Że zatrzymacie się u dróg rozstaju:
„Tędy czy tędy?... Strach w duszy się zbiera —
„Jak tu uniknąć łapy Lucypera ?
„I myślę sobie, co z wami się stanie
„Gdy się cielesnej zbędziecie powłoki?—
„Ty, damo — (wskazał ręką) — co ubranie
„Z piórek łabędzich masz, a język sroki —
„Dziób swój rozdziawisz, gdy cię niespodzianie
„Siedem par djabłów pochwyci za boki
„ do angleza poprosi... Strach w piersi?...
„Tu nie pomogą żaden dyg i merci!
„A ty, mój sędzio, któryś Markiewicza
„Sprawę rozsądzał?... Zbladłeś acan?... Właśnie
„Chciałem zobaczyć blask twego oblicza,
„Jak przed Najwyższym Trybunałem zgaśnie.
„Nie uciekniecie od mojego bicza,
„Który popędzi za wami i trzaśnie,
„By, w piekle siedząc, nie rzekliście potem:
„— Nic nam nie mówił ksiądz Wigura o tem!"
„Nie mówił?... Wrzeszczał, byście byli lżejsi
„I upierzeni machnęli w lazury —
„Ale wy koźlej, bracia najmilejsi,
Gdy nie baraniej jesteście natury.
„Zgrzebłem was szurgam—wy coraz czarniejsi
„Hola!... prrr!" wołam — ale głos Wigury
„Grzmi in desertis... Wam uszy się trzęsą —
„— Cwirkcwirk"—jak wróble... W święto bal,
[ w post mięso !
„Co?... nie tak może?... Jak bydło na łanie
„Drygacie, by to giez w pięty was kąsał,
„Że, patrząc na was, panowie i panie,
„Libertyn nawet jużby się natrząsał.
„I Chrystus tańczył w Galilejskiej Kanie,
„Ale z powagą, ale z taktem pląsał —
„Szedł poloneza, nie dbając, co moda —
„Prosto starosta albo wojewoda!
„A gdy post przyjdzie?... Nieświadomi niby
„Przepisów — udko ciągniecie baranie...
„Jakby to odeń gorsze były... ryby —
„Naprzykład: okoń lub karaś w śmietanie,
„Lub szczupak, gdy mu smaczek dadzą grzyby,
„A lepiej gdy się ukaże w szafranie
„Z cebulką tartą, zielonym szczypiorkiem
„Z wierzchu posypan. — A bliny z kawiorkiem,
„Z masełkiem świeżem barwy pozłocistej ?
„A lin duszony z marchewką siekaną,
„Z kartofelkami, grzybkami ?... Zaiste ?
„Gdy się godzinkę podusi, dostaną
„Króle oskomy, takie to soczyste,
„Aromatyczne, z podlewa rumianą
„Sosiku... Kiepskie — ha?... a łosoś w maśle —
„Co—zły?... Niech burza na nas gromy naśle! —
„Lecz przyjdzie, przyjdzie czas zgrzytu, złorzeczeń
„I posłyszycie śpiew szatańskich kwiczeń — —
— „Dobrze wam!" krzyknę — „to barania pieczeń,
„Rezultat waszych wielkanocnych ćwiczeń —
„W sam raz marcepan dla was — bez zaprzeczeń!.
„Bies się do waszych cnot weźmie obliczeń —
„Wtedy wam serce z przerażenia stuknie,
„I pędem do mnie pod księżowską suknię.
„Figa wam — taka!... Zgarnę szaty swoje,
„Ot jak—widzicie?... Wody nie tknę, chleba,
„Poły oberwę, w kurtę się ustroję,
„Ale was z sobą nie wezmę do nieba
„Gdy Pan zapyta: „— Gdzie owieczki moje?"
„A odpowiedzieć Panu będzie trzeba —
„W pierś się uderzę, mówiąc Mu jedynie:
— „Panie! nie owce dałeś mi — lecz świnie!" *)
Podobną mową słuchacze strwożeni,
Czuli, że w piersi ich sto serc kołata.
Metamorfoza niemiła!... Pieczeni
„Addio" — rzekli. Rybka i sałata
Na stole w piątek. Wejdziesz w dom — już z sieni
Zapach cebulki, trybulki dolata,
bardzo łatwo wywnioskujesz nosem,
Ż.e będzie szczupak z szafranowym sosem.
Gdzie jesteś teraz, szlachetny Wiguro?
Pan ci niebieską już otworzył furtę —
Czy „Bracia mili" polecieli chmurą
, gdyś odpływał, chwycili za burtę,
Chcąc w łodzi twojej do gwiazd płynąć górą?
Wiem, że na ziemi skrojono ci kurtę
I kaznodziejski pas zrzucić kazano,
Lecz słowa twoje dzwonić nie przestaną.
Minęły złote czasy Berdyczowa,
Z dymem gdzieś poszły okoliczne lasy —
W wyciętych gajach ptak głowy nie chowa,
Wschodnich przekupniów nie świecą szałasy,
Księdza Wigury nie ozwą się słowa...
Nadeszły czasy, jakieś inne czasy —
O, niedowiarki! jeśli nie wierzycie,
Spójrzcie na dawne i dzisiejsze życie.
Miasto zaprzęgu możnego szlachcica,
Pomyka trójka długogrzywych koni;
Jeśli do ciebie zwróci się dziewica,
Niezrozumiałą przedtem mową dzwoni;
Miasto lir dawnych, dziś ciebie zachwyca
Arja z „Heleny" grana na harmonji;
Na balu nawet, w rozbawionym chórku
Posłyszysz: „Chciałbym zatańczyć mazurku".
*) Dosłowne kazanie księdza Wigury, w rymy tylko ubrane. Wspo
mina o niem i Al. Groza w „Mozajce kontraktowej".
Dawniej pomiędzy dworem a wsią ludną
Snuła się jakaś nić wzajemnej zgody,
Którą zacieśnić nie było tak trudno
Wspomnieniem dawnej, kozaczej swobody —
Z pieśni, śpiewanej w majową noc cudną,
Jaką dzwoniły wiśniowe ogrody,
Wypadał nieraz, jak brylant z oprawy,
To „Lach serdecznyj", to „Korol z Warszawy".
Dawniej wierzono w gwiazdę Bonapartych...
Złudzenie prysło, w sen się już nie wklei —
Z czary nadziei pito, dzisiaj z czar tych
Sączy się napój, gdzie niemasz nadziei!...
Stoisz u swoich siedzib drzwi zapartych
Wśród niepewności, trwogi i zawiei —
Gmach pęka, dłonią dźwigany mozolną —
Zginąć nie wolno i zwątpić nie wolno!
O, ziemio moja!... jaką wielką blizną
Myśl dziś o tobie moje serce orze —
Przez synów własnych skracana, ojczyzno!
Na madejowe rozciągnięta łoże
Sprzedawcy ziemi! ku wam się wyślizną,
Jak żmije, klątwy pokoleń i Boże
Sądy nad wami zagrzmią z siłą wściekłą:
Hańba na ziemi, a po śmierci — Piekło!
Gdy się to życie, jak sen marny prześni,
Śmierci twarz blada stanie przed oczyma —
Jęk posłyszycie w piersi waszej cieśni:
Niema nadziei, odkupienia niema!
Ciszę mogiły zmąci grom tej pieśni,
Który u wrót się grobu nie zatrzyma.
Lecz klątwę waszej pamięci wymodli —
Oto nagrobek wasz i napis: Podli L.
Nie mam litości dla tych, którzy ciału
Stawią ołtarze i kadzidła palą —
Co szatę ojców sprzedają pomału
I obcym bogom służą i ich chwalą;
I nie mam dla tych łez, którzy bez szału
Rozpaczy własny dom i ściany walą
I do ust niosą łyżkę soczewicy —
Nędzarze dawniej, a teraz — nędznicy!
Stój, krzyku straszny!... kamienny, okrutny
Posągu, dłutem cierpienia wykuty!...
Jak zapomniany grób, tak jestem smutny,
Jak pajęczyną pusty dom osnuty,
Jak dąb bez liści, jak sen bałamutny,
Po którym chodzisz niepokojem struty,
A on w znikomym przypomnień zarysie
Staje przed tobą, uchwycony — mgli się.
Dreszcz czuję, jakby chłodny powiew zimy
Wysłał już ku mnie swe pierwsze westchnienie.
Widzę wieś moją dawną, białe dymy
Snują się, białe występują cienie.
Może udatniej już popłyną rymy,
Porządku więcej zjawi się na scenie,
I z jasnem okiem, z twarzą uśmiechniętą,
O Berdyczowie skończę pieśń zaczętą.
Nie wszystkom widział własnemi oczyma,
Lecz, gdy do młodej pamięci coś wpadło:
Powieść ojcowska, sen matki — już trzyma
Dusza dziecięca. Gdy serca wahadło
Drży niespokojnie, a posępna zima
Rozwieje białe śniegów prześcieradło:
Dawne te dźwięki z lat minionych słyszę
— nie wiem po co — oktawami piszę.
Z chwil najszęśliwszych najszczęśliwsze chwile,
Gdy myśl schwycona w rytmy sic układa.
Latają mary senne, jak motyle,
Każdy wiersz nową pieśnią do mnie gada.
O strofy nie dbam, na rym się nie silę,
Ten, nie gwałcony, deszczem na mnie spada —
Nieraz odpędzam rymów nawałnicę
— odpędzając — po sto naraz schwycę.
Z nocy bezsennej macie dziś urywek.
Który mi fala pamięci przyniosła.
Nie dostrzeżecie tu niewieścich grzywek,
Nie posłyszycie pluchotania wiosła,
Ani przed oknem wstrzyma się końsiwek,
Z którego postać młodzieńca wyniosła
Do szybki puka... Niezły i to temat,
Lecz dziś miłością nie zgrzeszy poemat.
Jakkolwiek i tu bywały wypadki,
Ze się kochała w Pompiljuszu Numa —
Ja sam... Pst!... Wypadł rym jakiś niegładki,
Lecz się nie boję, zaraz się pokuma —
Polecą na was róże i bławatki
I nieraz czoło pochyli zaduma...
Może, gdy nagle zmilkną rymy wieszcze,
Powiecie: czemu on nie śpiewa jeszcze ?
Wierzcie mi, że myśl taka jest pociechą,
Pokrzepia siły, zgasłą wiarę budzi —
Pod najbiedniejszą śmiech zadzwoni strzechą,
Gdy się wie, że się ma serce u ludzi,
Że pieśń wylana bratnie znajdzie echo,
Że choć oklasku nie zyska — nie znudzi —
— gdy umilknie kiedyś harf śpiewanie —
W czyjejś tam piersi jeden dźwięk zostanie —
Jeden dźwięk... silny! byle w takiej duszy,
Która zrozumie ból, gdy ból w nim będzie,
Krzyk, gdy krzyk będzie; w takiej, którą wzruszy
Dostojność pieśni mojej, jej łabędzie
Wołanie: czujcie! bo się wali, kruszy
Majestat ducha. Niech cisza usiędzie
Na grobie moim — zapomnienie, głusza...
Z nicości wyrwie mnie ta jedna dusza.
Dziś ubóstwienie widzę ciał do koła,
Wyścig szaleńczy za rozkoszy chwilą,
Rozgrzane serca, do których nie woła
Duch siły dawnej. Nie dziw, że się chylą
Sztandary białe, jak dziś tłumów czoła,
Po ziemi włóczą się nizko i pylą —
Pieśniarskie lutnie nawet, dzwoniąc głośno,
Nad hymn tyrtejski wolą piosnkę sprośną.
Czasami wieszcze wznoszą sarkofagi,
Dźwiękiem swych luteń trwalsze od piramid.
Wiecież wy, jakiej potrzeba odwagi
Po pieśń tę sięgnąć, rzucić traw aksamit,
Zamiast balsamu w pierś przyjąć miecz nagi
I nie wybuchnąć gniewem jak dynamit
I, choćby u stóp otwierano trumnę,
Nie skłamać pieśni i mieć czoło dumne ?
Wam się wydaje, ie przędziwo snujem,
Jak pająk nić swą, bez boleści wnętrza
Co czuje matka, gdy rodzi — my czujem,
Czujem podwójnie, gdy tryska pieśń świętsza —
Lecz pokoleniom przyszłym oręż kujem,
I w dzieci wasze wpłynie krew gorętsza,
I gdy odkryją pierś, to pierś ze stali,
I kochać będą tak, jak my kochali.
Oto nasz pomnik!... Lecz przebog!... na błędne,
Jak widzę, znowu zaszedłem manowce...
Ach! temu winne rymy nieoględne
I zapomniane rozwagi pokrowce,
Które czasami wieszczom są niezbędne,
Jak psy pasterskie, co zganiają owce,
Gdy pastuch uśnie po dziennych upałach
I o niebieskich zamarzy migdałach.
Wracajcie, myśli! wy, owieczki moje,
Bo jeszcze komuś wyrządzicie szkodę —
Pośród was znowu, dobry pasterz, stoję —
Przez łąkę piękną, gdzie zdrój czysty, wiodę;
Schronisko znajdę, nakarmię, napoję,
Okryję ciepłą płachtą w niepogodę
I, gdy wieczorna gwiazda zamigoce,
Ułożę do snu i ten sen ozłocę.
Jak trudno zebrać struny raz zerwane,
Dostawać pieniądz z zamkniętych szkatułek,
Wiązać u żłobów rumaki zhukane
do żydowskich powracać jarmułek!...
Może napotkam nerwy, jak flet, zgrane,
Które się tulą, jak tuli kwiat czułek,
i wieszcz ucierpi za ten nadmiar skoków,
Wzloty podchmurne i spadki z obłoków.
Co nas — powiedzą — Berdyczów obchodzi ?
Gdyby przynajmniej opowieść rymowa
Płynęła równo, miękkim ruchem łodzi,
Bez drgań i targań, możebyśmy słowa
Jednego nawet nie rzekli, co szkodzi
Sławie autorskiej.Wybaczcie!... gotowa
Powieść, już gładko jak strumyk popłynie,
Brzegu nie ruszy, kamienie ominie.
Czas zmienił wszystko — żydowstwa tłum szary
Ten sam pozostał. Mimo to, Berdyczów
Jakieś odrębne miał wyznanie wiary.
Choć okradali żydkowie paniczów,
Że nieraz brakło potrzeb do czamary —
(Tamtym ze trzysta, tym zaś z tysiąc biczów
Dałbym) — jednakże w tym stubarwnym tłumie,
Coś tak zadźwiękło, żeś rzekł: on czuć umie!
Pamiętam jeden „Jarmark Onufrejski",
O jakim dzisiaj już tylko wspomnienie
Zostało marne... Dla mnie czarodziejski
Był dzień ten, dotąd czuję jego tchnienie...—
Nadpłynął wieczór, uśpiony tłum miejski
Przycichł, a blade księżyca promienie
Wśród pustych ulic błądziły i na tło
Szarawych murów białe kładły światło.
Umilkł gwar miasta... Z targowicy czasem
Dobiegło rżenie dzikiego rumaka —
Stróż nocny w deskę uderzył z hałasem,
Czasem gdzieś huknął pijak zawadjaka
I poturbował żyda za szynkwasem —
Lecz wreszcie wszystko umilkło... Noc taka
Cicha, spokojna — srebrny sen u progu,
Że chce się kochać, lub modlić sic Bogu.
W dali szumiały fale Gniłopiadu,
Który leniwo toczył mętne zdroje —
W błotach gdzieś żaby śpiewały bez ładu,
Ponad powierzchnią fal komarów roje
Dzwoniły. Lubię brzęk tego owadu,
Gdy się uniesie, jak obłoków zwoje,
Popłacze koła w tiulów mgliste szarfy
I cicho, sennie śpiewa, jak brat harfy.
Brzęk—brzęk—brzęk wszędzie!... Urocza, czerwcowa
Noc legła ciszą na przyrody łonie.
Księżyc osrebrzył domy Berdyczowa,
Patrzał w wód głębię; w obłoku nie tonie
Blask jego, ani za chmury się chowa,
I każda gwiazda niby brylant płonie —
Zagasły światła miejskie, gród ucichał,
Tylko gdzieś słowik dzwonił i wiatr wzdychał.
Ojciec mój siedział w głębokim fotelu,
Ciągnąc powoli wonny dym z antybki.
Matka po sali chodziła bez celu —
Pamiętam dobrze każdy ruch jej gibki — —
Tak przed spoczynkiem czyni łudzi wielu...
Nagle coś brzękło... Dźwięk przyleciał szybki
Zdaleka... W cichem powietrzu zabrzmiały,
Jak skrzydła musze, jękliwe cymbały.
zadzwoniła milcząca ulica
Przedziwną pieśnią i dzwoni wciąż głośniej —' —
Cichych pasażów szybka błyskawica
Drgnęła — zabrzękły akordy donośniej
I wnet wybuchła tonów nawałnica...
Krzyknęły struny wszystkie i pieśń rośnie
Wielka, potężna — żaden dźwięk nie ginie,
Siada na skrzydła wiatrów i w dal płynie.
I hen — daleko echa się zbudziły,
I zadziwione pieśnią niezrównaną
Zabrzękły bardzo cicho — i dzwoniły.
Gdy pieśń ustanie — i one ustaną,
Jeśli się wzmaga — nabierają siły
I dzwonią jakąś skargą rozpłakaną,
Albo uderzą hymnem uniesienia,
I w dal popłyną niby szmer westchnienia.
Gdzie mistrz?... Nie widać — tylko dźwięki rosną
I rozperlają się na wszystkie strony
Pieśń się wypełnia, dzwoni wspomnień wiosną...
Ach!... takim szeptem szumi gaj zielony,
Takim szelestem dąb rozmawia z sosną,
Takim akordem biją wiejskie dzwony,
Ze zgrzytem takim ludzkie życie pęka...
Płynie pieśń wielka — lecz gdzie mistrza ręka?
Środkiem ulicy szedł żyd — niósł cymbały
Przed sobą — i grał. Dziś go dobrze pomnę — —
Na jego czole wiatr czesał włos biały,
Oczy miał senne, rzekłbyś — nieprzytomne...
Drążkami trącał o struny — te drżały,
A z drżeń tych dźwięki płynęły ogromne...
Wiem, że już dzisiaj nikomu się nie śni,
By w Berdyczowie był taki król pieśni.
Lekko, powietrza kołysane tchnieniem,
Chwiały się długie na skroniach kędziory.
Na gwiazdach złotych zawisnął spojrzeniem,
Skąd czasem skrami błysną meteory
I z tajemniczem zagasną milczeniem.
Tak chodzić muszą tych wieszczów upiory,
Co porzucili ziemię z wielką ciszą,
Tylko że ludzie ich pieśni nie słyszą.
Bo ja nie wierzę, by ten mistrz w tej dobie
Czuł oddech piersi uśpionego świata —
Że staje stopą na tym ziemskim globie,
Że w słuch nie jeden ta jego pieśń wiata...
Jeżeli śpiewał — to samemu sobie
Śpiewał — i Bogu... Ta pieśń za skrzydlata
Była, za wielka dla zjadaczy chleba —
To też miał oczy utkwione w strop nieba.
Stąpał powoli, a za nim powoli
Snuł się cień długi, ziemskich duchów brzemię —
Pieśń drżała cichym szelestem topoli,
Z jakiemś rzężeniem zapadała w ziemię
Płakały struny... Może pieśń tę boli,
Że nie rozumie jej żyjących plemię
Cichy szmer słychać... Wtem krzykiem zajękła —
Wszystkie się tony urwały... Pieśń pękła.
Pękła tuż przy nas, którzy, zasłuchani,
Staliśmy, tonąc w cudnych dźwięków rymie.
Nikt ciekawości matki mej nie zgani,
Że zapytała pieśniarza o imię—
Żyd się zatrzymał... — „Moje imię, pani?!"
Zdało się, że się namyśla czy drzymie —
„Hm!... moje... imię?" — Nagle wzrok rozszerzył
— „Jankiel!"—rzekł z duma — i w struny uderzył.
Ot — i noc zbiegła... Blada wspomnień gwiazda
Ostatnie rzuca swe błyski promienne
Ptak szybkoskrzydły wylatuje z gniazda,
Przez okno blaski wciskają się dzienne.
Za długą była myśli górna jazda,
Skronie krwią biją i oczy mam senne —
Cichy spoczynku duch dłoń mi podaje...
Mój poemacie, żegnam cię... Dzień wstaje!...
Noc go Grudnia r
tyło się trochę na tym Bożym świecie,
Z zerwanych kwiatów mam bukiety duze.
W wieńcu splecionym, gdy poszukać chcecie,
Znajdą się świeże i powiędłe róże —
Lecz wśród nich także błyśnie trwałe kwiecie
Nieśmiertelników, którym żadne burze
Listków nie strącą — ich kielich ze złota
Pamiątką będzie mojego żywota.
Pośród was żyję, cierpię razem z wami,
Pieśń moja wchłania powietrze nie lżejsze
Wiem, że sny moje są waszymi snami,
Że moje grzechy od waszych nie mniejsze.
Może jednemi szliśmy dolinami,
Lecz wyście kwiaty zerwali piękniejsze —
Zazdrości nie znam — wszak i jam bogaty:
Rozrzucam perły i rozsiewam kwiaty.
Jeżeli Pan Bóg życia mi pozwoli,
Gdy mnie nie złamią złych przeznaczeń losy
Pójdziecie ze mną smugą czarnej roli,
Gdzie w złotem słońcu leżą zbóż pokosy;
W słuch wam uderzy cichy szmer topoli,
Na trawach srebrne zaperlą się rosy,
Z mgieł wyprowadzę widm tysiączne roje,
Żelazne miecze im dam, złote zbroje.
Rzucę czar na was! Woli mej potęgą
Stu wieków długich rozerwę zasłonę — —
Umarła przeszłość będzie dla was księgą
Żywą, otwartą. Gmachy rozwalone
Jednym rozkazem dźwignę; krwawą pręgą
Naznaczę piersi rycerzy: zbudzone
Westchną, dzwonami serc ku wam zagrają
...Sen mam królewski... Cóż — gdy sny pryskają!
Zwiewa je oddech ziemskiego żywota,
Targa dłoń twarda zarobku dla chleba —
Jem suto!... Myśli moich różo złota,
Dlaczego, by cię zerwać, jeść potrzeba ?
Jak gad owija mi serce tęsknota
Za tym kawałkiem widzianego nieba
Niegdyś... Ha!... precz mi, żalu niewołany —
Idź! nie dotykaj, nie odkrywaj rany
Jednej z tysiąca... Ach!... chciałbym przemazać
Strofę powyższą, bo mi myśl splątała — —
Ale mi żal jej na zatratę skazać
Pozostań, strofo! cząstko duszy mała,
Płaczko niesforna! Ty chciałaś pokazać,
Że dusza ludzka, wtłoczona do ciała,
Rwać się i targać musi i wyprężać,
Łamać zapory wszystkie — i zwyciężać !
Walka — to życie!... Żyję pełnem życiem...
Tej drugiej strofie hulać nie pozwolę
... Cisza!... Spi ziemia pod nocy okryciem
Kałamarz, pióro i lampa na stole
Nęcą; marzenia, leżące spowiciem
Na dnie pamięci — wstają; w widzeń kole
Myśl się obraca — te wspomnienia kuszą...
Dzisiejszej pieśni pozostaną duszą.
Jak przez sen widzę praojców dom stary
I płaszcz zielony angielskiego parku —
Słyszę dwuch stawów niezmęczone gwary
I młyn, będący z falami w poswarku,
Ponad któremi ogromne komary
Brzęczą, a czasem coś zawrze, jak w garnku
Odróżnisz łatwo żab gwarną gromadę,
Ich śpiew wesoły : rade rade rade !
Jak okiem zajrzysz, łan bujnej zieleni,
Czystych kryształów nakryty błękitem,
Złoci pszenica lub gryka czerwieni,
Albo sinawem zasrebrzy się żytem —
Czasem przelotny obłok go ocieni,
Wtedy brunatnym spojrzy aksamitem
I zakołysze się, jak obszar wodny,
Że słońce zmierzchło w dzień taki pogodny.
Dom był oddany pod straż lip i klonów,
Konar z konarem wiązał się nad dachem —
Stuletnie świerki stały wśród gazonów,
Zapach ich z kwiatów łączył się zapachem;
Dalej park, pełen malowniczych tonów,
Zdawał się duchów być zaklętym gmachem,
Ogromny, na trzech rozciągnięty wzgórzach,
Zimą w osłonie śniegów, latem w różach.
A co słowików kryło się w gęstwinie,
W jaśminów cieniach i bzów nizkich krzewach!
Gdy wiosna liście zielone rozwinie,
I jasne, wiotkie zawisną na drzewach,
Już pieśń słowicza pełną falą płynie
W gwizdów potopie, w drżeń srebrnych ulewach,
Aż, zasłuchany w tę pieśń niezrównaną,
Żal czujesz do nich, gdy śpiewać przestaną.
Lubiłem błądzić wśród zakrętów alej
w noc księżycową przy tym srebrnym gwarze —
Nieraz na serce wołałem: nie szalej!...
Bo krew kipiała, jak wino w puharze,
Bo myśl ku gwiazdom się rwała — i dalej
Do słońc, za słońca, w błękitów bezmiarze
Dróg szukająca, nieziemskiego czaru
W tym locie górnym wśród niebios obszaru.
Lubiłem błądzić pośród tych zakrętów,
Gdy drzewa w srebrne ubiorą się szrony
I stoją ciche w osadzie djamentów
Z pochylonemi ku ziemi ramiony.
Wkrąg białość śnieżna i cisza odmętów,
jakiś spokój śmierci nieskończony —
Czasami tylko śnieżysta kaskada
Na ciebie spadnie, lub przed tobą spada.
Dziwnie szeleszczą owe wodotryski,
Które się w pyły rozsypują drobne
Śnieg tylko skrzypi pod nogami ślizki
I patrzą drzewa, tak do palm podobne,
Lub, jak zwietrzałe przez czas obeliski,
Przedziwnym haftem srebrnych nici zdobne,
Stoją, rzucając na białe przestrzenie
Wiotkich swych kształtów szafirowe cienie.
Od domu, duże rysując półkole,
Żywopłot z tarni okrążał dziedziniec.
Przy wjeździe stały dwie smukłe topole,
Dalej szeroki toczył się gościniec
, ruchem węża wijąc się przez pole,
Do lasu wbiegał. W lesie był zwierzyniec —
Sarny złociste, plamiste dańjele
Do wyciągniętych rąk biegły po ziele.
Nie brakło także i stepu równiny
I zapomnianej mogiły na stepie.
Tędy przechodził postrach Ukrainy,
Kniaź Wiśniowiecki, może — kat jej — lepiej — —
Tędy kozackie snuły się drużyny
I zapadały w bezdrożnym wertepie —
Czasami dzisiaj lemiesze zahaczą
O szablę polską lub spisę kozaczą.
Spokój dokoła i cisza dokoła!...
A jednak nie wierz snu temu i ciszy:
Przeszłość ku tobie tem milczeniem woła,
Ta ziemia cała jej oddechem dyszy
Czy chwycisz okiem szybki lot sokoła,
Czy ucho twoje krzyk czajki posłyszy:
Nie możesz wspomnień oprzeć się potędze —
Słuchasz — i patrzysz — i czytasz, jak w księdze.
Ta stepu przestrzeń, i ten łan zieleni,
I ta mogiła, i ten dom w omgleniu —
Wszystko, jak obraz cudowny, się mieni — — —
Wiśniowe sady widzę, chaty w cieniu,
Wianki pszeniczne zawieszone, w sieni,
I dożynkową słyszę w oddaleniu
Pieśń — i huczenie bębna — i dźwięk szybki
Z poczciwej lipy wyrobionej skrzypki.
Dorywczo jednak tu pamięć zaznaczy,
Choćby w nawiasie — o koniach słów cztery:
Z pól wiatr przynosił głuche rżenia klaczy,
Odpowiadały ze stajen ogiery
Stadnin pilnował prawy syn kozaczy
I nosił imię sławetne Tetery —
We dwójkę nieraz z nim, dwa dzikie ptaki,
W step — i na konie, bez uzd i kulbaki.
To też grzbiet konia był dla mnie kolebką,
Step — ukochaniem, wiatr — ust lubych tchnieniem;
To też się rosło i zdrowo i krzepko
I z jakiemś orłem zżyło się pragnieniem
I gdyś się spotkał z dziewczyną przylepką,
Toś ją ukochał nie krwi półpłomieniem —
I jeśli ciebie coś wtedy urzekło,
Poszedłbyś w ogień i w otchłań i w piekło!
Stój!... przeminęło już wszystko — i skrawek
Nie został jeden z dawno zdjętej szaty —
Nic z marzeń dawnych i dawnych zabawek!
A jednak czasem tak zapachną kwiaty,
Tak krew się wzburzy, że choćbyś z sadzawek
Wodę wziął wszystką i lodu kwadraty
Na pierś położył — lód w parę się zmieni,
A tego ognia nie zgasi płomieni.
O, lata młode! o, strzecho ojcowa!
Pola zielone i ty, sielska ciszo!...
Pragnąłbym śpiewać — lecz łamią się słowa,
Tylko się myśli, jak ptaki, kołyszą
Nad tej przeszłości głębią, która chowa
Czar pieśni, jakiej już dzisiaj nie słyszą,
Jaka już może nie zabrzmi nikomu
W tamtej krainie, w tamtym, moim domu!
Czuję czar wspomnień!... Zda się, wszystkie lata,
Które zapadły w głuche czasu tonie,
Dziś się zwołują i płyną zza świata
I niosą kwiaty — i dźwięki — i wonie — — —
W ogromne koło wieniec się uplata,
Wyciągają się mimowolnie dłonie,
Porywa umysł jakiś wichr pamięci,
Ożywa wszystko — biegnie — rwie się — kręci!...
Ha!... nie wypuszczę was z mego uścisku,
Obrazy, światła, cienie, widma, mary!...
Dość mi jednego błyskawicy błysku,
Kawałka pola, gdzie pas ziemi szary,
Jednego z wspomnień tych dawnych pocisku,
Ażeby wszystkie sny i wszystkie czary
W pierś uderzyły wielkim bryzgiem fali,
Która zapory granitowe — wali!
— Tu od mnie, duchy!., w rytmy wiążcie słowa,
Niech sznurem pereł płynie wiersz misterny —
Świećcie, jak świeci brosza brylantowa,
Dzwońcie, jak dzwoni woda z pod cysterny!...
Nie lubi forma oktawy miarowa
Skoków, drgań żadnych. Bądź prawidłom wierny
Niech wiersz twój płynie, jak za falą fala,
W miarę się wznosi i w miarę zapala.
I nie rozpraszaj głównej myśli wątku,
I harmonijnej nie psuj tem budowy.
Do czego zmierzasz, niech wiemy z początku
A przyczepimy ci listek laurowy —
Więcej rozwagi — ładu — i porządku!...
Tak mi niejeden już sędzia surowy
Bajał i w zbytnim wstrzymywał zapędzie —
Cugle więc do rąk — i... prr!... bo źle będzie!
Zgrzytnij, jak zgrzyta żelazo, pewnikiem
Nerwowo zadrżą zoile — w dodatku
Słowo ze słowem połącz, z przymiotnikiem
Przymiotnik zrymuj w tym samym przypadku —
Wnet grozy pełnym przerażą cię krzykiem,
Że spojrzysz twarzą Chrystusa w opłatku —
Raz mi już pewien krytyk rzucił światło,
Że się nie wiąże ono z rymem: na tło.
Lecz cóż mam począć, gdy barwą jaskrawą
Na końcu wiersza błysną jakieś światła?
Mamże je pokryć zapomnień kurzawą,
Pozbawić życia i nie rzucić na tła
Różne ? Cóż zrobić natenczas z oktawą,
Gdy uczesany rym się nie rozpatła
I dźwięki bliźnie z sobą się nie zwiążą?
Nie ja do rymów, rymy do mnie dążą.
A radbym wiedzieć, gdybym siadł na mietle
Twojej krytyki, ty — na mym Pegazie
Jakbyś wyglądał w rymów swoich świetle,
Gdybym się w twoim chciał przejrzeć obrazie?
Spróbuj, kochanku, związać rymów pętlę,
Zbuduj oktawy, luby drogowskazie I —
Zmienimy role: ja z powagą siędę,
Ty będziesz tworzył, a ja cię rżnąć będę.
Lecz wam się zdaje, że wiersz się skorali,
Gdy uzna waszą rymopis powagę —
Fantazję własną gwoli waszej spali
I powie swemu natchnieniu: Apagef
Śpijcie, zoile! boście się zbajali
Nieraz i raźno uciekli na Pragę —
A tym, co przeszli przez wasze kowadła,
Królewska szata z ramion nie opadła.
Za nikłe ciosy wasze były, atak
Za słaby waszej lekkiej kawalerji —
I harfa moja, nie, jak chcecie, gra tak,
Bo nie jest zdolna do żadnej mizerji
Ustępstw. Zegarowego zresztą „tatak"
Nie lubi, prędzej ma coś z fanaberji
Pańskiej, gdzie kawał szlachcica się kryje —
Gra tak, jak chce grać — pokłonów nie bije.
Zresztą jam bujnych łanów wychowanek,
Karmion pieśniami dawnej Ukrainy,
Kozaczych swobód i duchów kochanek,
Przebrzmiałych bandur dziś już syn jedyny —
Nie z ogrodowych róż uplatam wianek,
Kwiat czasem zerwę dzikiej jarzębiny,
Korale kalin zmieszam nieraz z ostem,
A, idąc do was — idę z sercem prostem.
Tu — do mnie, duchy!... Szybko, bez oddechu
W zygzaki liter zmieniam tłumy wspomnień,
Przebrzmiałych kilka dźwięków szukam w echu,
Budzę uśpione i nie chcę zapomnień.
I niejednegom może winien grzechu,
Lecz nie korzystam ni z rad, ni z napomnień,
Bo wiersz mój dziki i pełen chimery
Parska i sadzi, jak rumak Tetery.
Hop!... Gdzieżem skoczył?... Wstał księżyc bladawy
I oblał cichem światłem okolice.
Kalinowieckie zaszumiały stawy,
Zabłysły razem dwa złote księżyce,
Jeden tu, w głębi, gdzie stawów brzeg prawy,
Na niebie drugi. Ciche błyskawice
Drgają w powietrzu... Szmer zabrzmiał w oddali —
To zefir zaniósł pocałunek fali.
Lecz niech dnia blaski pierś ziemi ozłocą,
Co za gwar, wrzawa!... jaki ruch we dworze!
Jaskółki kwilą i wróble świergocą,
Bydło zamknięte poryka w oborze —
W gumnach stuk słychać — to cepy łopocą,
Młockarnia huczy, bębni, gra jak może...
Któś basem huknął... A no — rzecz wiadoma,
Że basem takim grzmi pierś ekonoma.
Frunęły dnia się nacieszyć promieniem
Jaskółki — gniazda swe u okien wiły
Bezpiecznem dla nich był nasz dom schronieniem —
Nieraz dziobkami w szyby okien biły,
A nakarmione chlebem lub siemieniem,
Pierzchały nagle — i znowu dzwoniły
Nawet drapieżnik kot miał się z ostrożna
Wiedząc, że dotknąć tych stworzeń nie można.
W gnieździe swem bocian budził się z klekotem,
Trzepnął skrzydłami, dziób wyciągnął, szyję,
I za staw wionął zamaszystym lotem,
Gdzie w łąkach żabia hołota się kryje,
Co mu noc mąci niezdarnym skrzekotem
I nieraz ze snu dzieciaki wybije —
Chwyta śpiewaczkę — a nędzne i słabe
W krzyk bocianięta: „Daj żabę! daj żabę!"
Wieczorem każdy z nas siadał przed domem:
Matka, brat, siostry i piastunka stara.
Ojciec naradę miewał z ekonomem,
Wtedy od krzyków i swawoli — wara!
Naradę kończył, jak zwykle, wiadomem:
— „Zatem ma tak być — niech się acan stara".
Zbliżał się do nas i o tem, to o tem,
Gawędząc z nami, rzucał słowem złotem.
Lubiłem bardzo z ojcem mym rozmowy,
Które mnie nieraz w dziwne światy niosły.
Czasem naprędce sklecił wiersz rymowy,
Myślą gdzieś wzleciał — a mnie skrzydła rosły...
Czasem uderzył w dzwon wspomnień echowy,
I posłyszałem jakiś głos doniosły,
Jak rozkaz wodza: — „Tak to, mości panie,
„Było" — i szeptał: — „Grochów... Wawr... łganie!"
dziwna cisza zalegała wtedy,
Myśli błądziły w jakichś innych światach.
Powietrze wonią przesiąkłe rezedy,
Pachniało — spały motyle na kwiatach —
Nietoperz tylko zrywał się niekiedy,
Jak błyskawica czarna; tam — na czatach
Ż.óraw zakrzyczał, lub zagrały smutnie:
„Kumukum" żaby, jak płaczące lutnie.
Kochałem wiosnę za jej woń i kwiaty,
Lato za słońce i za owoc złoty;
Nawet jesieni wypłowiałe szaty
Wiały przedziwnym urokiem tęsknoty.
W dalekie ziemie pędził ptak skrzydlaty,
Coraz to nowe widziałem odloty,
I choć się białe rozciągnęło płótno,
Ziemię mróz ścisnął— nie było tak smutno!
Lubiłem długie zimowe wieczory
I na kominie trzaskające drewka —
Służby czeladnej gwarne rozhowory,
Które dość często przerywała śpiewka —
I czułem silne rumieńców kolory,
Gdy jakiś chłopak folwarczny lub dziewka
O wojewódzkim zaśpiewali synu:
„Prodaw ty Polszu, prodaw Ukrainu".
błądzi mara w oną pieśń oprawna —
Dzisiaj lud warjant dorobił ciekawy —
O panu Szczęsnym piała duma sławna,
Dłonie mu podał drugi upiór krwawy:
BranickiL. W pieśń się wplątał od niedawna,
A do Humania przypłynął z Ladawy —
Dziś ją śpiewają jeno w zaufaniu
Na pustym stepie i przy liry graniu.
Kochaj! mówiła ta pieśń staroświecka —
Jeśli chcesz jasne mieć serce i czoło...
Kochaj! bo nie ma spokoju zdradziecka
Myśl— i gdy w czynu utoczy się koło:
Trucizną wtedy wciśnie się w pierś dziecka,
Do rąk prawnuków czarną przylgnie smołą,
A wiedz, że trzeba mieć olbrzymią siłę,
By zmienić serce przez krew ojców — zgniłe.
Pomnę Bożego chwile Narodzenia,
Dzień wigilijny i kmieci tłum liczny,
Ich kolendowe pieśni u przedsienia,
Ich „Swiatyj Weczer"... Rozbrzmiewał prześliczny
Śpiew tej kolendy, pełen rozmarzenia,
Zgody, pokoju... Z dawnymi był styczny
Wiekami... Jeszcze nic nie rwało nici
Wiążącej wioskę ze dworem tradycji.
Pamiętam pieśń tę i niańczyne bajki,
Które mnie słodko do snu kołysały.
Wśród zimy, wichry, znane stepów grajki,
Razem z piastunką tęskną pieśń śpiewały —
Latem budziło mnie kwilenie czajki,
Skrzydeł rybitwy błyskał sztandar biały...
Plusnęła woda... Ach! przeszło lat tyle —
Słyszę plusk wody, pomnę każdą chwilę.
Pamiętam zjazdy sąsiedzkie i bale
I rzucające się dziewice w pląsy —
Płonące ogniem żywe ust korale,
I śmiech wesoły i żartu przekąsy,
I młodzież w przyszłość patrzącą zuchwale,
I starców dziarsko podkręcone wąsy,
I brzęk puharów i szepty, po cichu,
Przy pełnym wina rzucane kielichu.
Pamięci senna, dziś wspomnieniem pogoń
Za niknącemi młodości marami,
Umykające chwile szczęścia dogoń,
Nim się ukryją za chmurami, mgłami
Któś mi się skłoniłInocenty Drogoń!.
Witam cię, starcze, schylony latami,
Którego czoło świeci w znaki różne,
W zmarszczki poprzeczne i cięcia podłużne.
Witaj, żołnierzu! znany w owe czasy,
Gdy się zmieniały w gromy myśli gończe
Wiedzą coś o tem Mołoczkowskie lasy
I znają knieje twe piersi obrończe.
I mnie się takie marzyły zapasy...
Lecz precz z snem własnym, bo pieśni nie skończę,
A postać dziada wije się koło mnie,
Jakby mówiła: Daj świadectwo o mnie!
Witaj więc, ojca przyjacielu stary,
Wędrowcze dziwny, coś własnemi stopy,
Pełen młodzieńczych zapałów i wiary,
Z pielgrzymim kijem przeszedł pół Europy,
Nieobce tobie południowe żary,
Ani też śniegów północnych rozkopy —
Nieobce tobie były burz pioruny,
Śpiew harf i harf tych popękane struny.
Pół wieku nie był w swej rodzinnej stronie,
Bo gdzieś się błąkał po dalekim świecie —
Ot, serce jakieś biło w jego łonie
Niesforne, dzikie, marzące—cóż chcecie? —
Ćwierć wieku siedział na własnym zagonie,
A później, później, w grudniowe zamiecie
Na karabeli prawicę położył,
Bo wieść przybiegła z Warszawy: kraj ożył!
Wytężcie myśli, zbudźcie w swoim duchu
Owe zamglone obrazy z przedwiecza —
Dopuśćcie okrzyk podobny do słuchu,
Co w szmer chorągwi uderza, w szczęk miecza:
Kto przy niewoli zostałby łańcuchu,
Byłażby głuchą jedna pierś człowiecza,
Byłożby serce jedno, coby z siłą,
Jak Zygmuntowski dzwon nie uderzyło?
Nadzieje ojców, matek ukochanie
W tymby się jednym skupiło okrzyku — —
„Naród się budzi — idź"—jedno wołanie
Od Tatr do brzegów zbiegłoby Bałtyku — —
„Idź" — kto nie pójdzie?... „zostań!"—kto zostanie
Chyba omszony krzyż na mogilniku,
A i ten drgnąłby, bo w głębi mogiły
Czułby, że białe ruszają się pyły.
W chwili, gdy palce kładł na rękojeści,
Może mu serce jęknęło w ukryciu — —
Kochał — a zwykły to temat powieści,
Tak samo w książce, jako też i w życiu.
Lecz nikt o jego nie wiedział boleści,
O łzach stłumionych, o marzeń rozbiciu,
Tylko domysły różne nasuwała
Na piersi trupa zwiędła roża biała.
A była piękna ta jego wybrana,
Jak raj dantejski z różycą aniołów — —
Ale... Tu nitka powieści zerwana. —
Coś się ukryło pod warstwą popiołów —
Dość, że kolumna została strzaskana,
Do piersi piersią nie przypadł, jak ołów
Ciężkie łzy spadły i — w dalekie ziemie
Poszedł, unosząc tajemnicy brzemię.
Mówili ludzie, że umysłu zamęt
Pognał go w kraje nieznanego świata —
Że gdzieś zostawił spisany testament,
W którym zagadki węzeł się rozplata —
Wiem tylko, że tej miłości sakrament
Wraz z sobą poniósł; że minęły lata,
Ze ile razy spojrzenie upadło
Na białej róży kwiat — lice mu bladło.
Wiem jeszcze, że gdy kraj rzucał, noc była,
Pełna piorunów i gromowych ciosów;
Że krwawą łuną pożarów świeciła
I od szatańskich jakichś drgała głosów
zdało mu się, że godzina biła
Rozwianych wszystkich mar, rzuconych losów —
Że go unosił niszczący nurt fali,
Że ponad jego głową świat się wali.
A świat stał zimny, obojętny, głuchy,
Do krzyku zgrozy nie widział powodu —
Nie jego ręce kowano w łańcuchy,
Nie on umierał z pragnienia i głodu — —
A że tam czyjeś katowano duchy,
Pękało serce jakiegoś narodu:
Dla zwyciężonych choć w najświętszej walce,
Świat ma dłoń zimną i zbyt ślizkie palce.
Dość, że pozostać nie mogł w tej krainie,
Gdzie krwią ociekał każdy kwiatu listek.
Z nocy bezsennych.
Gdy wypieszczony sen pryśnie i zginie,
Jednym grobowcem zostaje świat wszystek.
— „Precz idę!" krótko napisał rodzinie,
Swym przyjaciołom posłał jakiś świstek,
Okrutną żółcią zaprąwny — to trudno!
I poszedł — poszedł w krainę odludną.
Jedyna chyba myśl była pieszczotą,
Że w drodze padnie, nie dojdzie do mety.
Przy brzęku kajdan musiał iść piechotą,
A szedł drogami błędnego komety:
Moskwa... Perm... Ural...—Rozbrat wziął z tęsknotą,
Bo czarny smutek owładł nim — niestety!
I rósł w tem sercu, okrutnie zranionem,
A był tak straszny, jak rozpacz przed zgonem.
I próżno przed nim serca litościwsze
Złudnej nadziei wysuwały mary —
Dziwne mu było zadrganie krwi żywsze
I wiara czyjaś, gdy on jest bez wiary.
A dni za dniami wciąż były straszliwsze,
A jednostajne, jak śnieżne obszary,
I jedne dźwięki wciąż biegły do ucha:
Gwizd pletni, krzyk skazańców, zgrzyt łańcucha.
Dosyć mąk!... Nożem ukradzionym zmierzył
Szerokość skroni i wypukłość czoła
I obwód serca... Ale nie uderzył — —
Potrafił szepty czarnego anioła
Pacierzem zgłuszyć... W Boga jeszcze wierzył — —
I gdy mu w myśli błysnął krzyż kościoła
Wioski rodzinnej; gdy w sercu tułaczem
Jęknął dzwon wspomnień jak żak, ryknął płaczem.
O ty, miłości! święta w uczuć rzędzie,
Najpierw rodziny, później tej kochanki,
Która serc zacnych talizmanem będzie
poprowadzi za niebieskie szranki — —
Dokądbyś poszedł, z tobą pójdzie wszędzie
Opadną liście wszystkie, zwiędną wianki,
A ona jedna ponad twojem czołem
Wspomnień ostatnich błyśnie archaniołem.
Więc jak kometa, co skośnymi ściegi
Po wszechświatowym błąka się obszarze —
Tak on, od gór tych, kędy leźą śniegi,
Gdzie w zamarzniętym kryształów puharze
Śpi brylant czarny; kędy gwiazd szeregi
U bram lodowców odbywają straże —
Przez ciszę pustyń szedł i — w myśli czarnej
Tonąc — uciekał od gwiazdy polarnej.
Wreszcie natrafił na okręt kupiecki
I na ładownym znalazł się pokładzie.
Wśród bezdni morza zawył wichr zdradziecki
I fale wzburzył i zmieszał w nieładzie —
A myślom jego wyśnił się bóg grecki,
Który trójzębem mokre góry gładzie —
Lecz się wzburzone ułożyły fale,
ciche morze niosło okręt dalej.
Tu wyspy wyjrzą, tam ląd się zazrębi,
Traw niedosiężnych błyśnie pas zielony...
I znowu oddech oceanu głębi,
I fal ogromnych pląs nieuśmierzony
Płynie wciąż w bezmiar, srebrem pian się kłębi,
Dyszy lwim ziewem. Obce, zimne strony —
Wreszcie pas ziemi zamajaczył w dali
Port!... gwizd syreny — i łódź mknie po fali.
Londyn!... stąd droga prosta do Paryża!...
A później ?... Westchnął. — Dyszy pierś zmęczona,
Jak grób się ugiął pod ciężarem krzyża
I do mogiły wyciągał ramiona;
Nogi się chwieją, ku ziemi się zniża
Czoło... Coś w myśli szarzeje i kona
Więc choć miał twardą pierś, jakby ze spiżu —
Zapłakał cicho i został w Paryżu.
W stolicy Francji zbiegło lat niemało —
I gdy obliczył, aż zadrżał — pół wieku !...
Tyle gwiazd zgasło, tyle burz przewiało
I marzeń tyle zawiesił na ćwieku
W tem życiu swojem, a jemu się zdało,
Że z izby przeszedł do izby... Ha!... leku
Nie ma na starość!... tylko znów tęsknota
Za gniazdem własnem, jak wąż, serce mota.
Za gniazdem własnem!... Kukułcze pisklęta
Od dawna w onem gnieździe się wylęgły —
Lecz może wierzba przydrożna pamięta,
Może starego domu zadrżą węgły,
Z portretów wyjrzy jakaś uśmiechnięta
Twarz; może jeszcze sny się nie rozprzęgły,
Lecz się błąkają pośród izb?... Ha! — wieści
Miał stamtąd pełne smutku i boleści.
A coraz niżej głowa się pochyla,
A coraz dalej przeszłość gdzieś ucieka...
Codziennie więcej goryczy wychyla,
Codziennie blasków nowej gwiazdy czeka — —
Rok sześdziesiąty trzeci minął... Chwila
Ofiary strasznej!... a smutek wciąż szczeka
wyje w duszy jak pies na uwięzi —
A promień wspomnień dawnych wciąż się węzi.
Po raz ostatni chciał przed śmiercią jeszcze
Pierś swą wypełnić powietrzem ojczystem... —
poczuł pokus i pożądań dreszcze,
I żal, i smutek za niebem przejrzystem
Ziemi rodzinnej, płukanej przez deszcze
Chmur tak mu znanych, wspomnieniem ognistem
Marzeń owianej, okutej pancerzem
Modlitw i zbrojnej męczeństwa puklerzem.
Do niej!... niech cichy grób go tam pokryje,
Niech schowa trumna z lipowego drzewa —
Spiżowym dźwiękiem tamten dzwon zabije,
„Salve Regina" tamten ksiądz zaśpiewa —
Grób w ziemi własnej!... on tym grobem żyje...—
Chłód—spokój—cisza!... Gwar świata omdlewa
Spadają grudki na trumienne wieko...
Chłód—spokój—cisza!... jak lekko!... jak lekko!
I rzucił Paryż. — To podróż ostatnia! —
Pieszo, na wozie, koleją — ha. różnie...
Może gdzieś jeszcze została dłoń bratnia...
Czas wracać, wracać choćby o jałmużnie.
Już życia jego rozplatana matnia,
Co miał, to rzucił w tę otchłań, w tę próżnię —
Dziś mu zostało jedno z wszystkich dążeń:
Dzwon tamten, tamten ksiądz i ziemi sążeń.
Włożył na siebie wytartą czamarę,
Kapciuch z tytoniem zwiesił u pętlicy
I poszedł. —„Hej—hej!... gdzieście druhy stare,
Na jakim świecie, w jakiej okolicy?
Jednąście ze mną wychylali czarę,
Jeden nad nami huczał dzwon z dzwonnicy,
Jeden ślub wiązał"... Za graniczne kopce
Wszedł. — Kraj znajomy, twarze były obce.
Ba!... lat piędziesiąt!... Piorunem czas wali
Tych, co znał dawniej, kryje darń zielona...
Nie! spotkał kilku — lecz go nie poznali.
Wyszeptał swoje nazwisko, imiona
Druhów wyliczył... O nic nie pytali —
Tylko wzniesione niechętnie ramiona
Mówiły; — Cóż to?... suknia wyszarzana,
Buty podarte?... Nie znamy acana!" —
Do drugich, trzecich wrót zapukał — jedna
Odpowiedź wszędzie. Przy niepróżnych stołach
Siedzieli syci! a to rzecz powszedna
Zjadacze chleba o miedzianych czołach.
Tam nie dobędziesz jednej myśli ze dna
Ich pustej duszy; na świątyń popiołach
Siądą, i niechaj grom nad nimi pęka,
Wiązań nie chwyci ociężała ręka.
Jeśli się ruszy, to po to — niestety!
By z fraka dostać banknot welinowy
I zręcznie koło pokręcić rulety,
Liche tam serca, jak dzwon puste głowy —
Zgrzebnego sukna nie tknie fałd sajety;
Dziś nie na rękę dla nich ten gość nowy,
Który był żywem przypomnieniem chwili
Ofiar — wyśmianych, krwi — której nie pili.
Oni gościniec ubijali prosty
Wśród łanów polskich stratowanych pszenic —
Złotej ugody zawieszali mosty
Ponad krwi morzem, słupami szubienic.
Dzisiaj ich brzuchów nie wysuszą posty
Wśród kazamatów i fortecznych ścienic...
Polska?... gdzie?... jaka?... Dawna, dumna Polska
Próchnem szkieletów spogląda z Tobolska.
On nie żałował lat, które na marne
Poszły — bo wielkiej oddał je idei,
A swoje noce posępne i czarne
Promienną gwiazdą oświecał nadziei
Oni — spokojnie patrzyli w cmentarne
Mgły, po dróg nowych stąpali kolei,
Mieli bezpieczną noc i ciepłe futro —
Przeszłość wyklęli, nie dbali o jutro.
On niemal cały świat przeszedł w półkole,
Na śniegach piętna stóp swoich wypalał —
Wyklętej Polsce oddał się w niewolę,
Za nią krew przelał i dla niej oszalał.
O! gdyby nie ten włos siwy na czole,
Progów sal waszych stopąby nie zwalał —
Gdyby nie robak smutku, co pierś wierci,
Możeby przyszedł — lecz widmem po śmierci.
Umarli milczą, żywi się wyparli...
Pozostał jeszcze ostatni towarzysz
Broni — mój ojciec!... Ha! a może karli
I w nim duch mieszka?... Czy już się odważysz
Iść, gdy ci inni nadzieję wydarli,
Zabili wiarę?... Starcze! o czem marzysz?...
Jak ci blednieje twarz, trzęsą sję ręce,
Serce się w piersi trzepoce, jak w męce.
I zrodziła się myśl rozpaczna: rzucić
Klątwę na ludzi, na losy — i w kraje,
Gdzie tyle marzeń i snów przeżył—wrócić!...
Lecz już odwagi ni sił mu nie staje
Wzrok na tę drogę przebytą obrócić
Raz jeszcze sercu otuchy dodaje,
I choćby miał go spotkać cios zdradziecki,
Poszedł, gdzie bielał dwór wasylowiecki. *)
Pies warknął, gdy się zbliżał do drzwi domu,
Lokaj w liberji zmierzył go oczyma
Dumy — z wysoka—„Feta! więc nikomu
Wchodzić nie wolno". Znów w duszy pielgrzyma
Szept zabrzmiał: „uchodź!"... a był to głos gromu...—
Lecz wzmógł się... Klamki bronzowej się ima
Ruchem rozpacznym... Drzwi klasnęłyLokaj
Nie mogł zatrzymać, bo panom niósł tokaj.
Według słów jego oną powieść piszę —
Jam mętów takich nie wlewał do czary.
W pamięci mojej żywo się kołysze
Obraz następny: Przepełniały gwary
Dom rodzicielski, głośne śmiechy słyszę
I szum biesiadny, i muzyk fanfary —
Hucznych wiwatów wzniósł się okrzyk żywy,
Gdy nagle we drzwiach stanął gołąb siwy.
*) Wasylówka, w gub. Kijowskiej, pow. Skwirskim, niegdyś rodzin
i wieś moja.
Gwar milknął, tylko cichy szept po sali
Przebiegł i oczy ku tym drzwiom zwrócono.
Gdy tak milczeniem wszyscy się pytali,
Starzec ów patrzał źrenicą omgloną,
I drżał, jak listek na ruchomej fali,
I bladł, jak księżyc pod chmurną zasłoną,
I znieruchomiał, jak posąg pod ręką
Rzeźbiarza, wnętrzną skamieniały męką.
Straszliwe chwile przeżywał, straszliwe
Myśli snuć musiał. Tłum strojny wokoło,
Śmiechy — puhary — spojrzenia wzgardliwe
Służby, pań grymas, że przerwał wesołą
Ucztę... ten żebrak, pół szepty złośliwe,
To wszystko... — Ojciec mój podszedł... On czoło
Podniósł i jakimś bladym strachem zdjęty,
Cicho wyszeptał: — „Drogoń Inocenty"...
— „Ty?" — okrzyk zabrzmiał... — „Poznałeś?"
[ Ogromny
Ciężar spadł z piersi biednego pielgrzyma
„On poznał—szeptał na pół nieprzytomny —
„A ja myślałem, że już Boga niema,
„Że świat zepsuty tak i wiarołomny,
„Iż się najświętsza przyjaźń nie utrzyma —
„A ty poznałeś?... Mów szczerze, mów szczerze —
„Oczom nie wierzę i uszom nie wierzę!"
Płacz cichy zabrzmiał, przerywany łkaniem,
Lecz ten, co echem boleści nie mdleje —
I zabrzmiał drugi płacz — lecz powitaniem,
Który otuchę w smutne serce leje.
Tak, gdy wśród pustki na rozdrożu staniem,
A wszystko nocą dokoła szarzeje:
Blask ciepły ognia, zapalony w lesie,
Omdlałym stopom nową siłę niesie.
W gronie biesiadnym, dla zagórskich gości
Pozostawiona, znalazła się ława
Nastrój poważny—usiadł duch przeszłości...
Różycki Karol... Mołoczki... Warszawa!...
Z czcią podniesiono zdrowie jegomości,
Którego sucha, malutka postawa
I strój, świecący resztkami łachmanów,
Dziwnie odbijał od wykwintnych panów.
Jak starych zamków otwiera się brama
Na wjazd książęcy, tak się otworzyły
Dziś przed nim serca i dusze. Już sama
Postać coś miała z uroku i siły
Dawnej. Znał wszystkich: Juljusza, Adama,
Tych mężów, z jednej utworzonych bryły,
Których krwią żyjem dotąd. Drogocenny
Oddech przynosił ten gość niecodzienny.
Tysiąc osiemset siedmdziesiąty trzeci
Rok to był, maja dzień ósmy, dzień święta,
Kiedy to wszystko na ziemi się kwieci
I człowiek kocha więcej, i pamięta.
Kwitnęły róże; wśród śnieżnej zamieci
Jaśminów piosnki śpiewały ptaszęta —
Pan Drogoń podszedł do kwitnących krzewów,
Wdychał róż wonie, słuchał ptasząt śpiewów.
I tak się skończył ten dzień uroczysty
Wielką radością wspomnień nie marzonych —
gdy na niebo wybiegł księżyc mglisty,
Wyprysły gwiazdy z głębin utajonych:
Jak kochankowie, co, czytając listy
Dawne, w nich widzą czar dni przeminionych —
Tak ci dwaj starce, u kresu podróży,
Z księgi pamiątek wyjęli list duży.
I rydlem wspomnień opuszczony cmentarz
Grobów zapadłych wzdłuż i wszerz zorali.
To jeden pytał, to drugi:— „Pamiętasz?"
Nieraz źrenica ogniem się zapali,
Sto pytań padnie, bo myśli nie spętasz,
Jak nie zatrzymasz raz wezbranej fali:
— „Pamiętasz, jak nam w duszy coś zabłysło,
Gdy wieść przybiegła cicha: „Bój nad Wisłą!"
— „Lepiej in illo tempore nam było!"
Nikt nie zaprzeczy. Na tych lat początku
Więcej, niż dzisiaj, złotych gwiazd świeciło,
W krwi harfy grały, a w piersi zakątku
Wielkich nadziei hymnem serce biło,
W tragiedji życia więcej było wątku
Gdy kto wzniósł kielich, to nektar weń nalał,
Gdy kto oszalał, to jak Lear oszalał!
O tem, to o tem gawędzono wzajem —
Jeden nie skończył, drugi już zaczynał.
Ziemia zdawała się rozkoszy rajem,
Nikt funta mięsa z piersi nie wyrzynał,
Ani prastarym gardził obyczajem
A psy? a konie?... to powieści finał —
Krew starych łowców zagrała im w żyłach,
Że aż się wzmogli dziadowie na siłach.
Długo w noc dzwonił gwar żywej gawędy,
Wezwana przeszłość jak bajarka gada —
Co chwila słychać krótkie: — „Pal!" komendy,
Trzaśniecie w palce — to niby trup pada;
Snuła się jakaś złota baśń legiendy,
Lecz na jej końcu błysła gwiazda blada —
Rozdział, bez żadnej nadziei, że może
Znów ich połączą dziwne sądy Boże.
Lecz teraz już się rozstaną nieprędko,
Dwa dęby, wzrosłe na ruiny zrębie —
Pan Drogoń został. Czas spływał gawędką,
Raz wraz otwierał tajemnicze głębie,
W których wspomnienia, pochwycone wędką
Pamięci, w skrzydła trzepały gołębie —
I tak upłynął rok jeden i drugi,
I czas się zdawał jak lity pas długi.
Raz, nocy pewnej... O! ta noc nie zginie
Nigdy w pamięci. Gwiazdy się iskrzyły —
Czasami obłok bieluchny przepłynie
I z blizkich stawów powionie chłód miły
Pan Inocenty mieszkał w oficynie,
Do dworu dowlec się już nie miał siły,
Skarżył się, że go coś w ramieniu boli,
I tak, jak lampa, dogasał powoli.
Dwór usnął... Cisza zaległa dokoła... —
Siedziałem w oknie, wchłaniając lip wonie.
Szczek psów dochodził z dalekiego sioła
I śpiew pastuchów, na blizkim wygonie
Pasących stada. — Cóż to?... Któś mnie woła —
Tak! głos słyszałem w tamtej, w tamtej stronie —
Szedł z oficyny... Któś szybko otwiera
Drzwi... Wpadł Jan z krzykiem: — „Pan Drogoń
[ umiera!"
Pobiegłem... Stary dostrzegł mnie zdaleka —
Czy poznał? — nie wiem!... Zbliżyłem się — patrzę...
Mgłą już świeciła półmartwa powieka,
Lica miał coraz surowsze i bladsze,
widać było, że już śmierć nań czeka
kradnie piersi oddechy wciąż rzadsze.—
— „Chodź!" krzyknął głucho... Oparł się na ręku—
— „Pal! " ciszej szepnął — i skonał bez jęku.
Widziałem oczy jego szklane, duże,
Wpatrzone w jakąś przestrzeń nieodgadłą —
Na piersi suchą zobaczyłem różę,
Jak on zwiędniętą i jak on pobladłą —
Strzęp wstążki — napis... Napis ten powtórzę,
To tajemnicze zagadki zwierciadło,
Które napróżno w mgły owinąć chciałem:
„Wybacz!... Ojczyznę przed tobą kochałem!"
Noc Maja r.
Poszedłem z tobą bez myśli, bez celu,
Obaj milczący — ty młody, ja stary.
Zwabiły ciebie, miły przyjacielu,
Majowej nocy nadchodzące czary
I pieśń słowika. Przedziwny minstrelu —
Śpiewaj — jesteśmy!... Jeszcze ciebie gwary
Wsi zatrzymują, dziennych głosów powrót — —
Słyszysz!... stróż ziewnął — i zamknął kołowrót.
Jak cicho!... Ziemia nocy nie zostawi
Jednego dźwięku, skradzionego dniowi —
Nawet u studzien skrzypienie żórawi
Ucichło — wszystko wszechwładnemu snowi
Pokłon oddało — nawet się nie krwawi
Zachód koralem... Głuchy pohuk sowi
I nietoperzy lekkich pogoń chyża
Mówią, że cicha, srebrna noc się zbliża.
Hen — gdzieś... daleko — stos gałązek suchy
Zabłysnął ogniem i nakrył się dymem.
Piosnki nie słychaćTwardy sen koniuchy
Dym go ogarnął wonnym baldachimem
Igieł sosnowych. Mogą teraz duchy
Krążyć, rusałki opowiadać rymem
Słodycz swych pieszczot; mogą ciąć go bąki... —
Sen ma kamienny. — Mgła padła na łąki
Zagasły światła — nie te, co na polach
Mrugają ku nam wilczemi oczyma —
Ognie chat kmiecych, rozsianych po rolach,
Potem zroszonych... a może krwią. — Trzyma
Dłoń twarda ziemię, która się w niedolach
Zdawna kołysze — a zbawienia niema —
A nad nią krąży, leżącą w popiołach,
Baśń o Popielach, Piastach — i aniołach.
Anioły!... kiedyż im do ścian zastukać,
Jeśli nie dzisiaj — i zabłysnąć gwiazdą! — —
Kiedyż, jeżeli nie dzisiaj, poszukać
Wrót kołodzieja i bocianie gniazdo
Dać strzesze jego — i do drzwi zapukać,
I za próg rzucić słowo: — „A wyjdź, gazdo,
Do nas, pątników z niebieskiego kraju!"
— Maj mamy — złote sny rodzą się... w maju!
Ha! nudzę ciebie, przyjacielu młody,
Mówiąc o czapli, po desce chodzącej — —
Nałóg starości L. Tybyś pragnął miody
Z róż spijać, widzieć w kropli rosy drżącej
Kryształ niebieski, brylant czystej wody,
A jam ci przerwał złoty sen niechcący...
Ale... bo... widzisz... maj dzisiaj!... My — starzy —
Lgniemy ku niemu — on nam się wciąż marzy...
Marzy się w smutku! — Ciche — równe pole...
Lecz oto ścieżka zwraca się na prawo. —
Błysnęła wstęga,.. To na młyńskiem kole
Woda się zwija i srebrną kurzawą
Bryzgów srebrzystych, rozsypanych w dole,
Świeci — i w ramach, pokrytych murawą,
Płynie z szelestem... Srebrny blask miesiąca
Grad pocałunków rzuca, pierś jej trąca.
Cicho na ziemi, na niebie... Ach! — jeśli
I w duszy twojej taka cisza święta —
Jeżeli do niej nic ludzie nie wnieśli,
Co się po latach najdłuższych pamięta,
A co na barkach swoich niósł Syn Cieśli —
Ach! to w noc taką roi uśmiechnięta,
Objęta ciszą w sen marzeń zapada
I z błękitami i z gwiazdami gada.
Sypią się srebrne blaski księżycowe
Na ciche łąki i na pola chlebne —
Sypią się w nurty potoku, na płowe
Mchy, złote wierzby i na brzozy srebrne,
Którym coś szepcą zdroje kryształowe,
I zatopione głębiny podniebne...
Słyszysz? odpowiedź dają drzew konary
Jakieś wyznanie, jakiś romans stary.
Z tych szeptów cichych, z podawanych wieści
Brzóz falom, brzozom fal — możesz w swej duszy
Stworzyć poemat tajemniczej treści,
Balladę, która czułe serce wzruszy,
Piosenkę, która na listku się zmieści
Róży pachnącej — i — zanim się skruszy
Ten róży listek w róż innych równiance —
Na wiatr go rzucić, by zaniósł kochance.
Wierz... że zaniesie! i że grom nie spali,
Ni ptak nie przerwie tej serdecznej nici —
Że nie pochłonie jej nurt żadnej fali,
Ze jej nie przetną wrogowie ukryci,
Że ukochane oczy dojrzą zdali,
Że uwielbiona ręka ją pochwyci,
Że drogie palce ku niej się otworzą,
Miłośnie ujmą, na usta położą.
Wierz, że te usta wyszepcą w zachwycie
Gorącem uczuć wypieszczone słowa;
Że w uniesieniu, jak anioł w błękicie,
Na snach błękitnych spocznie droga głowa — —
Wierz, że w marzeniach tak przejdziesz przez życie
Ze się przed tobą sen żaden nie schowa,
Że wezmą kształty przez ciebie nadane
Te wypieszczone sny i tak kochane!...
Marz!... twym rojeniom zawtórzą słowicze
Głosy, co dzwonią w jaśminowych cieniach —
Marz!... koralowych ust spijaj słodycze,
Jak muszla w morzu, zanurz się w marzeniach,
Chwytaj, jak ona, szmery tajemnicze,
Tylko w tej chwili nie myśl... o wspomnieniach,
Które przyjść muszą — i przyjdą!... Marz dalej...
O niej — o listku róży — wietrze — fali!...
Wsłuchaj się w szumy drzew, w potoku dźwięki,
W ten hymn wspaniały, jakim gra noc cicha,
W tę pieśń ogromną, którą ci maleńki
Słowik wydzwoni, wykląska, wywzdycha —
A taki wieje czar z jego piosenki,
A tak niezmierna tego piewcy pycha,
Że choć się twoja dusza od snów broni,
On już, nie śpiewa, ale woła do niej.
I słyszysz dziwne szelesty krwi w sobie,
Głosy aniołów gdzieś w serca głębinie — —
Ach! jeśli w takiej rozrzewnisz się dobie,
Gdy ci łza jedna po jagodach spłynie,
Szczęśliwy jesteś! ja zazdroszczę tobie
I tej tęsknoty, i łzy w tej godzinie,
I myśli twojej zagwiezdnej podróży...
Ja ci zazdroszczę nawet listka róży.
Cisza!... nie padło słowo odpowiedzi...
Przez twoje czoło przewiał obłok biały — —
Druhu mój młody! widzę, że się biedzi
Twój umysł. Patrzysz w twarz mą oniemiały
I wzrok twój wyraz moich oczu śledzi,
I chcesz zobaczyć gromy te i skały,
Co rozbijają piersi ludzkie, głodne
Ofiar wieczystych te skały podwodne.
Rozumiem twoje zdziwienie, bo ze mnie
Nigdy nie wypadł żaden krzyk, ni skarga —
I chociaż nieraz szatan siedział we mnie
Ten, który serca rozrywa i targa:
Mimo to wszystko, znawca dusz daremnie
Patrzałby — w moją. Nieskrzywioną warga
I twarz pogodna, co uśmiechem strzela,
Zwiodłyby nawet znawcę przyjaciela.
Dziś — nie wiem poco, naco — żal wypłynął,
Niewywołany najmniejszą potrzebą —
Potrącił kilka strun tkliwych — i zginął...
Ale ta cisza, ta ziemia, to niebo,
Ten księżyc, co się nad lasy wychynął
nad pachnącą zbożem zawisł glebą —
Tak mi się obce wydały, nie moje,
Że wśród nich, jak gość, który przejść ma — stoję.
nie wiem, kogo żałować na ziemi
I po kim tęsknić... Ci, którzy zostaną
Po mnie, szczęśliwsi będą!... Ale źle mi
Nie było. Życie kulą ołowianą
Nie pochyliło mi grzbietu, twardemi
Nie zgniotło stopy, a to jest wygraną,
Wielką wygraną... Patrz! mówię z obliczem
Jasnem... Nie! — ja ci nie zazdroszczę w niczem.
Mam jeszcze tyle sił, że nędzę zmogę
Tego żywota — i, gdy mi do trumny
Pójść każą — pójdę w ową ciemną drogę
Nieulękniony i hardy, i dumny,
Nie pokonany przez lęk i przez trwogę,
Ni przez zwierzęcy ów strach bezrozumny — —
To już ostatni będzie bój — a po nim
Zimną wieczności ciszą się osłonim...
I nic — nic!... Trochę niepokój mnie dręczy
dziwnie smutne uczucie się budzi,
Że z marzeń moich i z moich snów tęczy
Tak mało, mało zostanie dla ludzi;
Że człek się tyle z tem życiem namęczy,
Utrudzi serce i umysł utrudzi —
Coś tam ukochał i coś tam wyśpiewał,
O czemś śnił, roił, czegoś się spodziewał...
nic—nic!... Możem do swojego śpiewu
Zawiele słońca włożył, czy zamało,
Zadużo ciszy było w nim, mniej gniewu —
Moie się nadto błękit ukochało — — —
Z czterdziestopięcioletniego posiewu
Gdybyż choć parę ziarn pszennych zostało,
Jeden kłos żytni, dla ludzkiej potrzeby
Zerwany, z mojej przyniesiony gleby.
Trudno się w ludzkiej zapisać pamięci
I trudno własnem ciepłem ogrzać dusze — —
... Lecz cichoL. widzę, że nadto się smęci
Ta strofa, aż ją pohamować muszę —
Że jakąś linja krzywą wiersz się kręci,
A mnie się nie śni wieść go na katusze
Arabeskowych plątanin, i bawić
Zoilów, i piae boju im zostawić.
Juzem ci, niegdyś, przyjacielu młody,
Mówił, że w onym moim pamiętniku,
Pisanym w ciszy nocnej bez przeszkody,
Gdy ucho wolne od dziennego krzyku,
Myśl nie więziona ma więcej swobody,
A wszystko, co się chowało w tajniku
Duszy, na wierzch się rwało — że w nim zmieszczę
Tęsknoty swoje i porywy wieszcze.
Perły nie perły rzucałem do dzbanka,
Tych postanowień pozostając sługą — —
I tak się splotła dziwaczna równianka,
Jasną, to ciemną przerywana smugą,
Mój skarb pośmiertny. Lecz wróżka, cyganka
Z kart wywróżyła, że będę żył długo,
Może zadługo!... Więc rzucam te karty —
Wierz mi, że z drżeniem pewnem—w świat otwarty.
Może je do rąk chwyci wróg zawistny,
By na nich swoje wyostrzyć dowcipy —
Chwastem mu będzie kwiat róży stulistny,
I w gronie licznem zasiądzie do stypy
Z kawek rodziną — a to nie dziw istny,
Że nie upaja dzisiaj zapach lipy
Pszczołami dźwięcznej. — To nikły narkotyk
Osłabły mają węch, wzmocniony dotyk.
Żeby się wszystkim podobać — dukatem
Być trzeba... Ale — nadzieją się łudzę —
Że któś, co będzie duszy mojej bratem,
Nachyli ucha chętnie; że rozbudzę
Myśl czyjąś, serce, kwiatów aromatem
Upoję, wrzących uczuć nie ostudzę,
Że pozostawię wspomnienie nieskrzepłe,
Jakiś błysk cichy, jakieś tchnienie ciepłe.
Dziś się niejeden na mnie Zoil zaciął,
Żaden z nich nawet ramiony nie zżyma,
Lecz milczą święcie. Nawet u przyjaciół,
W ich „Literackich Zarysach"—mnie niema.
Smętny nie jestem, choć w sam środek łba ciął
Pan H. G., który prym w krytyce trzyma,
Gdy, czytelnikom stawiając przytomnie
Wszystkich piszących — zapomniał był o mnie.
Smętny nie jestem — i nie wzniosłem dłoni
W omglone niebo rozpaczliwym giestem
Wieniec, tak silnie ciągnięty z mej skroni,
Nie spadł na ziemię — anim tez z protestem
Wystąpił... Po co?... Jeśli kwiat bez woni —
Umrze sam przez się... Ja, smętny nie jestem !....—
Pan H... zapomniał, nie zgrzeszył niechęcią
Przyjdzie któś inny już z lepszą pamięcią.
Nie takie w życiu przeniosłem krwawizny,
Jednakżem serca do świata nie stracił
Powoli wszystkie zagoją się blizny —
A jeśliś chlebem za kamienie płacił,
Umrzesz spokojnie. Nie trują trucizny,
Dzień po dniu brane. Tylkoś się wzbogacił,
Zmądrzał o jedno doświadczenie więcej,
Że — mają kolce przyjacielskie ręce.
Jasno więc widzisz, młody przyjacielu,
Że dziś mój spokój już nie jest udany —
Że się przydała nauka lat wielu,
Że sam już kładę balsamy na rany
I że, gdy stanę u wędrówki celu,
Może kochany, może niekochany,
Zasnę bez żalu, bez sarkań, bez zgrzytu,
Mając w swej piersi kawałek błękitu.
A teraz... Żegnaj, karto pamiętnika,
Nocy bezsennych wizjo wywołana,
Przędzo bezładna, w której się zamyka
Cząsteczka życia, z różnych lat wybrana,
Gdzie się chmur trochę, gwiazd trochę spotyk
Wije się ścieżka cierniami usiana...
Jesienny, chłodny wiatr przelata po niej,
W suchy liść trąca i goni — precz goni!...
OMYŁKI DRUKU
Str.: wiersz z góry: jest: ma być:
przemieniony przeminiony.
ławy sławy.
Zaiste? Zaiste!
nas was —
słowo słowa.
DZIELA TEGOŻ AUTORA
POWIEŚCI WSPÓŁCZESNE.
Czarodziejkkal
Pasia budjka
Szkice z Zakutego Grodu
Kwiaty bez woni
Krzywda
Klęska
Losy
Budownicy szczęścia
Tarantula
Wróci
Pierzchliwy ptak
NOWELE
Splątane nici
Z życiai fantazji
Obrazki z przeszłości
POWIEŚCI NA TLE DZIEJOWEM:
Cecora , tomy
Pan Filip z konopii
W Babinie, tomy
Boruta
Szlachic na zagrodzie
Zaloty króla jegomości
Gady
Hniahini Anna
Co mówią lasy litewskie
Ślub krwi
Stare lwy
POEZJE:
Poezje
Wybór poezji
Sonety
Ballady i powieści
Bajki Niekrasickiego
Rb. k.