Gliński Kazimierzc OBRAZKI Z PRZESZŁOCI


Gliński Kazimierz

OBRAZKI Z PRZESZŁOŚCI

PRZEDMOWA.

„Organizacya to szeroka — tak charakteryzuje Kazimierza Glińskiego p. W. Feldman w swojern Piśmienrwctfojp polskimi ostatnich lat ihoudziesiM-pfsilna, wykarmiona tchnieniem stepów i odgłosami dum lu­dowych, ma w sobie coś z dida-lirnika; lecz przy­patrzywszy się uważniej, spostrzeżemy na tych bar­kach płaszcz hiszpańskiego hidalga, na tej głowie— biret konsyliarza średniowiecznego; uderzyiv 6trunyJ dźwięki wydadzą się znaneini i słyszymy w, nich tony Słowackiego i Lenartowicza, Zaleskiego i Syro- komli".

Trafna ta charakterystyka zawiera w sobie wszystkie najgłówniejsze rysy postaci duchowej i ta­lentu poety. Glińsp—spóźniony idealista, roman­tyk czystej wody. Urodzony'w r. 1850, wychowany w czasie największego ożywienia t. zw. ruchu pozy­tywistycznego, nie wchłonął w siebie ani jednego atomu tego kierunku społeczno - literackiego i po­został takim po dziś dzień. Odczuwając sercem iiji- wą wyobraźnią poetycką dążenia i ideąły coraz zmie- niąfecych się szkół literackich, w s^fltwórog^ci

został niezłomnie wferpyF tym samym hasłom. Tchnie od jego utwOTow poetyckich Iziffląszystość i siła natury pieutfotmcj, wtóra nie zna żadnych wa­hań, ni rozterek wewnegznych, przesiąknięta opty­mizmem do osttreraeJjf fibra, jakby z jednej bryły ulana. Ni«ęnara filozoficzna, sceptycyzm pozywi- ^styczny, rozpaczna'oHpkowość, wyrzuty i bale spo­łeczne, wszystko to ześlizgnęło się po tej duszy kryształowej, jak po szjle. Żadnych fliyigków fał­szywych u niego nie znajdzifi&gj

Gliński zaznaczył się na wszystkich dziedzi­nach twórczości piśmienniczej, nie wyłączając kry­tyki i dziennikarstwa. Ruchliwa jego natura nie znosi Słiokoju. Liczą^ utwory jego cechują sra szla­chetnym idealizmem, który każe mu przedstawiać ludzi nie takimi, jacy są, lecz fikimi, jakimi pra­gnąłby ich widzieć, z krzywdą prawdopodobieństwa psychologicznego. Ale vte2 utwory te chwytają za serce i czytają się, jeżeli zapomnimy o tych drobnych grsjfespkach przeciw realizmowi, z prawdziwą przy­jemnością.

W ostatnichOafach Gliński zwrócił się ku te­matom z przeszłości, zwłaszcza w w. XVł—XYII. Owocem tego zwrotu są utwory powieściowe: Pan Filip z Konopi (1902), GecfiS (1902), TT Babinie (1903), Boruta (1903). Powieści te są czytywane chętnie i zdążyły już zdobyć sobie popular­

ność. Autorowi nie chodzi w nich o szerokie pod- malowanie tła epoki, odtworzenie wielkiego obrazu historycznego; on zadowala się kilku, ry^aftn fobycza- jowemi, nęcąc oko pewnym rozmachem rycerskości 1 humoru.

Sowelc i obrazki, zawarte w niniejszym zbio­rze posiadają te same cechy, co wyżej wymienione utwory. Znajdziemy tu drobiazgi historyczne, jak: Dwa szczęścia i Ostrzeżenica z czasów „króla chłop­ków". Mamy też rzeczy współczesne, których idea­lizm bądź przybiera kształty piękne, alegoryi, jak w Kowalowej Górze, bądź wylewa się rzewnym liryz­mem (Na widecie). Gdzieindziej znów umiłowanie szczytnych haseł ludzkości odzywa się nutą satyry współczesnego społeczeństwa i obłudy jego życia zmateryalizowanego, jak w noweli: Z pamiętników pająka.

Wreszcie mamy tu,, kilka humoresek, jak: Z opowiadań lmć Pana Michała na Mieleniach Miele- niewskiego, Historya prawdziwa o panu' podsędku Pa­włowskim i małżonce onegoz, które stwierdzają raz jeszcze, źe humor należy do' najcelniejszych zalet usposobienia poetyckiego naszego autora.

ftenryk Qalle.

co b^CHW,

DWA SZCZĘŚCIA.

(Rok 1356).

Ostatni raz młot uderzył, ostatni raz zgrzy­tnęła kielnia wygładzającego ściany mularza—i okrzyk jakiś wielki, odbity przez echa wzgórz nadwiślań­skich w mglistą dal poleciał, niosąc radosną wieść szerokiej Piastów ziemicy. Na Wisły piaszczystym brzegu, ciągnąc się w przestrzeń, zaledwie sokołem okiem dojrzaną, stanęło kilkadziesiąt gmachów z ka­mienia o dachach czerwonych, których frontony trójkątnem ostrzem wnosiły się w górę, na nich zaś zarysowały się wypukłe linie, jak żebra, idące od feirezytu do architrawu, ujęte w ramy szerokiej taśmy, z której boków w powietrze błękitne wybiegły i różki ślimacze, słupki o rozczepionych nagłówkach i inne figle sztuki mularskiej. Olbrzymie łomy wapienne­go kamienia złożyły się na całość gmachów; w bo­cznych ścianach wązkie otwory okien, oddane pod straż żelaznym prętom sztab, drzwi kute o skrzy­dłach podwójnych wiodły do wnętrza, a ciężką da­chówką kryte wiązania z dętów i modrzewi przy­gniotły potę&e mury, łatwym przeznaczono służyć nie jednemu pokoleniu i patrzeć na szumiące fale Wisły nie wiek i nie dwa.

Na zboże były to składy, sławne śpichrze Ka­źmierza króla.

Promienne, jasne świeciło na niebie słońce, jakby i ono radość uczuło z dokonania wielkiego dzieła—gwarniej fale wiślane zagrały, wtórując okrzy­kom cieślów i zdunów, bo trud się skończył, a nad­

szedł bz^" spoczynku i płacy. Zaroiło się u stóp wzgórza, na którego barkach wznosił się zamek królewski.

Nad brzegiem Wisły, otoczony pracowników gromadą, stał pan. Uśmiech na ustach, w błęki­tnych oczach radość miał wielką. Przezierało się słońce w czerwieni jego szat, złociło guzy wspania­łej sukni królewskiej i migotało błyskawicznie w łu­skach złotego pasa, który na biodrach jego spoczjfc wał. Lewą rękę wsparł o bok, prawą ujął puhar srebrny, złotym miodem nalany.

Do ust uśmiechniętych czarę pochylił i pif— za zdrowie ziemi tej.

Zakołysał się tłum, otaczający pana, i zawtó­rował mu okrzykiem ogromnym, aż echa się rozbu­dziły, długim gromem zagrzmiały i wziąwszy na lek­kie skrzydła swoje ten okrzyk tysiąca piersi i słowa królewski^—zaniosły je hen precz, za lasy i góry.

Na zielonej murawie, u stóp zamkowego wzgórza rozłożono na krzyżownicach szerokie, a dłu­gie stoły—do koła drewniane ławy stanęły, w mi­sach gliniastych różnego rodzaju było jadło, w cy­nowych naczyniach piwo i miód, a duże bochny chleba leżały przed każdym z biesiadników niemal. Zapach imbiru i tłuczonego pieprzu wonną parą unosił się w powietrzu. Opodal na żelaznych drą­gach wisiały pieczone całe ćwierci wołu, królewscy kuchmistrze okrawywali smaczniejsze kąski dla pań­skiej drużyny, przyczem i psom nie jeden dobry kawał się dostał, o który wprzód krwawą walkę ^jwieść musiały.

W otoczeniu zdunów i cieśli z ludu kmiecego król usiadł. Królewska purpura nie lękała się gra­natowych siermięg, biała ręka pańska, odwykła od miecza, ściskała dłonie, które przed chwilą ściskały kielnie lub młoty.

Naprzeciw biesiadujących wiła się szara wstę­ga Wisły, za rzeką wznosiły się wjŁórza, pokryte

lasami, na prawo zamkowa góra z gmachem po­tężnym i mostem zwodzonym, a dalej, nad cala oko­licą panując, samotna baszta stała. Była ona miejscem kary, siedzibą łotrzyków i nieposłusznych woli kró­lewskiej panków. Okrągła wieżyca ta nie miała u dołu wejścia, na wysokości trzech chłopów dopie- » ro znajdowały się drzwi wklęsłe, nizkie, do których

po drabinie jeno dojść można było. Wązkie, nizkie otwory okien, w nierównych odstępach, ciemną pa­trzyły głębią — zębaty szczyt baszty unosił wysoko znamię królewskie, herb Piastów. Po lewej zaś stronie od miejsca, gdzie pan łamał chleb z ludem mu wierayui, w kolistcm zagłębieniu wzgórz widać było przestrony rynek Kaziinierzowego grodu. Ota­czały go murowane domy, a choć żelaza i kamienia do ich wzniesienia użyto żelazo się ugięło, kamień się podał pod umiejętną ręką sztukmistrza...

I oto kamienne ściany porosły oplotami wiją­cych się bluszczów, z pilastrów wykwitły róże, odrzwia pokryły się siatką pajęczej przędzy. Głaz się ugi­nał, wił, pryskał i niewolniczo szedł w służbę po­tężnej woli artysty. Łby turze i trójkątne pyski wilków z narożny cli wychyliły się ścian — na liścia­stej gałęzi zatrzepotał skrzydłami król ptaków, do lotu rwąc się,.pelikan rozdarł pierś własną i krwią ciepłą swych ^żył^zgłódniałe nakarmia dzieci. Po roślinach zwierzęta przyszły; teraz na ludzi kolej.

Oto ukochany Chrystusa — Jan słucha orło- wych szeptów; tam Chrystus słodkiein, choć kamien- nem obliczeni na świat spoziera, jakby błogosła­wieństwo słał panu jej ziemi i jej ludowi. Tu He- rodyada z męczeńską Chrzciciela głową, tam Ju­dyta z płaskim, a szerokim mieczem przestępuje próg nieprzyjacielskiego namiotu z myślą zemsty.

, I matka rodu ludzkiego przez mistrza zapomnianą nie została—u stóp jej głaz twardy przybrał wężo­we kształty i giętkość płazu.

Na jednej z^ych-śyan kamiennych zarysowała

się postać olbrzymia*)... To legendowy Krzyszto- / for, przenoszący przez wzburzone nurty rzeki dro­biazg ludzki! Pluskają fale, wiją się potwory wodne u nóg jego, lecz nie wstrzymują kroków czlowieka- łodzi. Wspierając się o~ wyrwany gdzieś z ziemi słup sosny, od świtu do nocy, od nocy do świtu, ubogim i maluczkim służy. Ten trud nieustanny, to pokuta za grzechy życia. Dziesiątkami całemi w szerokie ramiona swoje bierze ludzi i niesie na przeciwny brzeg rzeki. Ciężaru nie czuje, bo sam- sonową ma siłę.

Aż oto razu pewnego, gdy usnął znużony, po­słyszał kwilenie dziecka... Na brzegu nie było ni­kogo—a dziecię łkało. Zbliżył się i posłyszał głos doń mówiący:

— Przenieś mnie, Krzysztoforze!

Dziecię było malutkie—zbłąkało się, czy opu­szczone zostało.

Wziął je, posadził na barki i wstąpił -w nurty rzeki..

Ale zaledwie doszedł do połowy zwyczajnej' drogi, niezwykły ciężar przygniatać go począł. Da­remnie dobywał sił wszystkich, kolana się gięły, ra­miona chyliły ku ziemi,

— Dziecię! ty jesteś ciężkie, jak świat!

— Bo świat dźwigasz — odpowiedziało.—Jam Chrystus!...

*) Kamienica istniejąca dotąd. Zdaje mi się, że o ile niema historycznej pewności, czy była już z czasów Kazi­mierzo wych—o tyle niema i faktów, któreby powstanie jej do czasów późniejszych przeniosły. W „Starożytnej Polsce" wspomniane jest tylko, że w XVI-ym wieku należała do ro­dzimy Przybyłdjw, kamienice zaś sięgaj§ czasów średniowie­cznych. Takie samo wspomnienie znajdujemy w „Jutrzence", noworoczniku warszawskim 'u r. 1884 i „Tyg. ilustr." z r. 18C7, Sr. 424. „Encyklopedya Wielka Orgelbranda" mówi dopiero o czasie późniejszym powstania owych budowli.

I uczuł Krzysztt^Jbr niebo w swej duszy — bo nieba już godny był.

Nie zapomniał fnidaj budowniczy o tej legen­dzie i wykuł ją w kamieniu.

I oto minęło wieków pięć, czas zatarł wiele arcydzieł Ki zimie r z owego grodu Łlbrzymia tylko po­stać pokutnika spo»6Krize ścian jednej kamienicy, jakby przypominała o konieczności Krzysztoforowej pracy, l/ktOrej nagrodą będzie—posiadanie Boga.

Na rynku owym, onem arcydziele pierwszej po­łowy czternastego wiekuj zebi^Si się tłum niemały i przypatrywał* uczcie j.pańskiej. Bogate mieszczań- ątwo płci obojej we wzorzystych szatach, z uśmie­chem radosnym patrzyło na wznoszącą się siedzibę: mężczyźni w żupanach piaskowego kołpru, w wyso­kich czajkach, a butach palonyoh^obliczali zyski z nowego ijjchu ludności, jaką się napełni świeżo powstałe miasto, gdy spichrze królewskie z bogatych włości pańskich zboże zgarną, a na wiślanych falach Kjggfei się berliny i głos retmański w słuch wpadnie; mieszczki w spódnicach o barwach papuzich! w czer- wony<® albo żółtych trepkach z safianu, a czepcach wysokich—sznury pereł na szyi, a złote w uszy wło- Ifiywszy dyndele, kryjąc się za plecyma mężó\^ pni rożłożystych lub ściany domostw, patrzyły w piękne oblicze krdJSl okolone bujną, wijącą się w kędziory brodą; bystrem okiem chwytały każde drgnienie jego ust, zda się do pocałunku tylko stworzonych.'

— Król!

• — Kazimierz!

— Piękny jak panny młodej sen!

— Jak dzień zaślubin!

— Nfe dfflv, że wszystkie mieszczki krakow­skie zczarował!

— Oczyma niby żar pali...

— Spojrzeniem mówi: pfzyjdź ino!

Takie szepty zabrzmiały miedzy niewiastami i szły w kolej.

— I^de zapatruj-no się, Kundo!—Hiuknąwje- •den jjffiź-zazdrośnik i kazał małżonce iść do dom, bo ładną była, a król pod wzrokiem niewjtyrcim jak wosk topniał.

Wesoło uśmiechał się pan, widząc się otoczo­nym tym miłującym go tłumem różnego wieku, sta­nu i płci. (?cly mu sie spodobał mąż jaki, zwał go do siebie, o jflóżną wypytując ^feczy; gdy mu nie­wiasta jaka w oko wpaoraj podcbflSfflKjiśmiechnięty i słodkie słowa w ucho jej rzucał—a łfflość to już była oj$™ i matek, gdy tłuste dzieciaki w fraJiiona brał i kazał swoje imię powtaSsffHalbo pmwalałłm targać swój jfąls piękny. Na dzieciątku onęm spo­częło już błogosławieństwo Boże, bo iniał je na rę­ku własnem Kazimierz—król. I nie rninij,ł dzień je­den? by który dom mieszczański lub strzecha kmie­cia nie ^mdziaSy w progu swym pana. Tam dziecię do chrztu trzymał, tu na weselisku do nowożenf- ców przypijał, tam z kabzy zJbtem sypnął — tu zwaśnionych pogodził. Czasem ze stron dalekich do stóp pańskich przydybal kmieć skrzywdzony przez jakiegoś frżBiagit, który daleko na zameczku swoim od.Krpla siadłszjt T)ij5ił bezpiecznie, ffakiemu mó­wił pan: „Zali nią znajdziesz krzę9iiva w kalecie, a skałki na polu?..." I wiedział człeKjskrzywdztfnl co F~(mjj(2miał — wiedział i krzywdzący, z czystej to woli padła pomsta, na niego.

— Król chłopów!-Hzeptali przez zęby pano­wie.—A Kazimierz właśnie królem takim cljfjiał być, bo duchem proroczym przeczuwał, że bez riimrocH które dźwigają sierpy i kosy, królestwa nie będzie.

Gwar panował przy biesiadnym stole, błyskały w słońcu złote smugi z beczek toczonego mioiW, a Ąwiek cały wrzał jak ul pszczelny, wszystkie okna kamienic roiły się uśmiechnigteM twaijlami niewiast i 'dziewcząt, które wychylone do pół kilsci niemal, przypatrywały się pięknemu panu. Tu i tam. i^za węgła jakiegoś domostwa wysunęła się w czarnej

szacie postać cudzoziemca: był to Żyd, mało dotąd znany w królestwie, prześladowany przez świat ca­ły, uznany za człowieka przez ostatniego z fiastów. I on czarne a przenikliwe źrenice utkwił w postaci królewskiej i szeptał niezrozumiałym dla nikogo ję­zykiem:

— Bądź błogosławiony —IW, który pocieszasz!...

Bofciiniiał pan, co znaczą te gwary i szepty. Pojmował niewyraźny bełkot żydowskiego języka... i serce mu rosło i dumny był tą wielką miłością narodu. Pił piwo czarne i złoty miód, z głośnym śmEchem uderzał puharem srebrnym o gliniane cza­ry kniieciów, a gdy z ni cli luMHnie śmiał dotknąć pięknego naczynia króla, wychylał do połowy swój puhafl resztę dopijać nieśmiałemu rozkazywał, mó­wiąc:

-— A spróbuj, że w srebrnej czaszy mojej liiitCl smaku nie zmienił!...

Brał czarkę glinianą kmiecia, kmieć puhar królewski—uderzali z mocą i pili.

Dzień się miał ku końcowi, za >vzgórza i lasy ogniste zapadało słoCe. Wiślane fale jakby wchło­nęły w siebie wszystkie blaski zachodzącego globu: drżące, złote, z uroczystym szumem toczyły się w dal cichą — Skleiły się na lewo, szerokiein kołem na prawo zwróciły, błysły raz jeszcze i w niedojrzanej zginęły przestrzeni... Jakieś szmery zabrzmiały w po­wietrzu, jakieinś ogroninem westchnieniem odezwała się milcząca pierś lasów.

Zaszło słofifc&j-ioj£he zmierzchy opadać poczę­ły na ziemię.

Kból powstał od uczty, ^miechem i głowy skinieniem pożegnał biesiadników. lSórzwokMw]£iein długim i-^Kucaniem czajek! do góry żegnali pana. Dworzanin królewski podprawadr.it konia, przytrzy­mał strzemię, w które Kazimierz nogę włożył i do­siadł rumaka. Baz jeszcze zabrzmiał okrzyk żegna-

Billioteka — T. 319. 2

jącego go ludu, piękne mieszczki ^okien i ganków powiewały rcfżnobarwnemi chm&ami, a król się uśmie­chał, od ust im słał pocałunlaj karmazynową czapkę ku górze unosząc. Drużyna królewska wedle roz­kazu ruszyła do zamku naprzód—królowi towarzy­szył dumny wojewoda, Iwon Ska3)imir.

Nie do dworca jechał król pdlfki, lecz wązką drogą u stóp wzgórza; brzegiem Wisły. Chciał jeszcze raz spojrzeć na dokonane, wielkie dzieło swo­je, na one gmachy olbrzymie, którjtph podwoje sze­roko wkrótce otworzył i gdy marł z głodu świat, Oul krainę swoją wy karmił.

— Iwonie! to dzieło moje w— mówił do towa­rzysza łuśniiechem zadowolenia i dumy, wsąa^Jijąc śpichrze kamienjjje.

— Król Łokietek — odezwał się i odcieniem jlfpekąsu wojewoda — rozgromiwszy ttiemców pod Płowcami, incJwił: to dzieło mmje!

— Wolę lemiesz, niż miecz — odpowiedział KazimiórŁ,™

— fi& ora^ 1"ru hędzieSI, mnie, żelazne Krzy- • żowców pancerze?

— Odwracać skiby, mości wojewodo, by żyto zakwitło, a pis zenie a sto ziarn dała. Głodna ręka nie dźwignie miecza — dziś odwróci cios, lecz naza- juimc omdleje.

Poruszyły się usta wojewody, a lekceważący ruch głową był jedyną odpowiedzią na słowa króla. Żauważył Kazimierz uśriiech i nuch ten — zwrócił się twarzą do Skarbimira i rzekł:

— Chciałem, wojewodo, byście mi towarzy­szyli do tego jeno miejsca, dalej pojadę sam... By­wajcie!

Dał ostrogę koniowi i naprwd rysaki.

Wojewoda wstrzymał rumaka, brew ściągnął, papatrzył chwilę za oddalającym się panem, ale iyż mogąc przekroczyć rozkazu —do zaniku zawrócił.

Ostatnie blaski zachodu gasły, słowiki zaczęły

się nawoływać... Cisza—sen ujęły berło władne do dłoni.

Koń królewski szedł stępa, od czasu do czasu podrzucał głową i prychał. Kazimierz wodze opuścił i wsłuchał się w koncert nocy...

Szary mrok ziemię otulił. Nad lasy wzniósł się księżyc. W cieniach drzew odezwała się gędźba komarów.

Wieczór był cichy, ale parny. Król uczuł pragnienie i rumak co chwila pochylał ku ziemi pysk, rozdymał chrapy, szukając rosy na trawach.

Na stoku góry, o staję od drogi w bok było źródło. Król znał je — zatrzymywał się przy niem nieraz i nieraz dłonią wódę czerpał. Zwrócił konia w góry i jechał ku zdrojowi.

Zagłębił się w las — cichy... wonny. Srebrne plamy księżyca na ziemię się kładły, rysowały się długie cienie drzew, wiał chłód wilgotny. Nagle cichy szmer do królewskiego doleciał ucha. Kazi-g mierz wzrok rzucił przed siebie i wstrzymał konia.

U źródła, pełnym światłem księżyca oblana, z cynowym w ręku dzbankiem, w którym się odbi­jał promień miesięczny i drżał migotliwe — stała kobieta o rysach" niezwykle pięknych. Suknię mia­ła opuszczoną do pół ramienia, na 4itóre spływała fala włosów czarnych, jak pióra krucze. W rozwar­te szeroko jej oczy księżyc patrzał, kładł się pro­mieniem jasnym na usta, które podobne były do wywiniętej czary z koralu, muskał czoło, całował światłem bladein obnażone półramię. Śniada płeć kobiety, owal twarzy, nos równy, łuki brwi, czar- ność oczu—mówiły, że nie była dziecięciem Lecliii, lecz gorąca krew "Wschodu w żyłach jej płynęła, krew potępionego ludu.

— Daj mi pić!*, -r— odezwał się wśród leśnej ciszy głos męzki—i nim zamyślona kobieta zdołała zrozumieć nagle rzucone słowa-f-;król( w pół ją ujął i szeptem powtórzył:

— Daj mi pić!... dłonią własną zaczerpnij wo­dy u zdroju.

Czarne oczy Żydówki spojrzały w piękne obli­cza pana, którego malinowe usta śmiały się, a bia­łe zęby świeciły, jak pereł sznurków dwa. Purpu­rowa czapka książęca jakiś blask różowy rzucała na jego czoło, śnieżyły białością czaple pióra, bry­lantową gwiazdą spięte. Kazimierz z objęć pięknej dziewczyny nie puszczał i dostrzegł, jak na twarzy jej zatańczyły rumieńce —i czuł, jak serce gwałto­wnie bić w piersiach zaczęło.

Kobieta wiedziała, kto przed nią stał. Nie raz to pierwszy jej oczy patrzyły na niego, biegły za nim, choć król jej dotąd nie widział. Pochyliła się—przezroczystą wodę nabrała w dłoń swoją i po­dała tak panu.

Król pił — ona drżała, jak liść osiny... Król całował i pił—a w jej oczach cały świat się kręcił...

Z za drzew odezwało się rżenie rumaka.

— Zapomniałem o nim—rzekł król.

Cmoknął i w głos .się ozwał:

— Chodź tu, ptaku!, 1

Podrzucając piękną głową, wędzidło stalowe żując, zbliżył się koń-ptak. I zarżał raz jeszcze, gdy .biała rękst dziewczyny wodze ujęła i podpro wadziła do źródła.

Tu po raz pierwszy spotkał się Kazimierz z Esterą i źródło to jej imieniem nazwał.

Ugasił pragnienie koń, ale król chciał pić i pić... Dziewczyna czerpała wodę dłonią i poda­wała panu.

Nagle, niespodzianym wiatrem przygnana z za­chodu chmurka, zakryła tarczę księżycową i cień padł na lasy. A gdy znów księżyc z białego wy­płynął obłoku, srebrzyło się jeno źródło samotne, tajemniczą wieść jakąś szepcąc nadbrźeżnym rośli­nom. Kwiaty do zdroju pochyliły rozmarzone kie­lichy, drzewa szmerem długim mówiły o czemś nie-

zwykłem i pogonią szumów w dal biegły za stłu­mianym tętentem kopyt koijskich, który grzmiał głucho,-aż skonał u murów królewskiego zamc^ska. Rozpryskana na trawach perlista rosa mówiła o szyb­kim biegu Kazimierzowego rumaka

W mieście panowała cisza — stróże uder^H w dt?sTri drewniane, na znajć by ognie gaszono. Na górze tylko zamkowej, w narożnym występie gma­chu, gdzie były królewskie pokoje, blade paliło się światło. W dziedzińcu zebrali się dworzanie i coś szeptali na ucho, al f. (komnat ^I^ólewskich biegły szelesty i szmery i dźwięki różne, z jakich się spla­ta piefip wielka—miłości i szczęścia!

W tygodni kilka, w pewnem oddaleniu od pańskiego,<"dworca, na wyniosłenj wzgórzu założono Emdafnenta nowego gmachu. Stanął dom piękny dla oblubienicy królewskiej, miejsce Kazimierzowe­go spoczynku po panowania trudach. I wiernym był król kochance swojej, wiernym do zgonu, bo umiała sercem do serca pańskiego przylgnąć i wier­ną mu być duszą i ciałem

Tymczasem jesień nadeąpła cicha, ciepła, po­godna, bogata w zbiory, bo wielki urodzaj dał Bóg.

Napełniały się spichrze Kazimierza ziarnem rożnem, stękały fale Wisełki, na barkach swoich unosząc berlin sapiny, a echa grały od wołań ret- manów i pieśni- flisaków. W cichem i spokojnem dotąd mieście zakotłowało, jak w garnku, gdy wo­da wrze na dobre i kłóci się z pokrywą. Długi brzeg Wisły tysiącznym zaroił się tłumem, w pj bramie pasieki zasypywano zboże w ilości tak ogro­mnej, że patrzącyirfiŁsię zdało, iż cały świat mógłby być wykarmiony w dniach głodu. Kazimierz gro­madził te skarby ziąjni swojej, na złoto mieniał, m kt8re kupował księztwa i kraje... Od Węgier nąUył prawo do Rusi — Namysłów, Kluczbork, Bffjfelynę i Kunstat - grody u Czechów kupił... Nie dobywał miecza niemal —■ a państwo rosło. Zakon siedział

cicho — oddane w lenno Mazowsze bez walk ża­dnych wrócił. Drezdenka i Santoka brandeburscy margrabiowie dobrowolnie się zrzekli, Ruś jeżyła się murami miast i twierdz.

Dobrym włodarzem król był—siał białe ziar­no pszeniczne, a grosze czeskie zbierał. Zrozumiar no dopiero myśl pańską, zrozumiano, dlaczego krai­na, nie mająca złota, złotem płynęła. W różnych stronach królestwa król spichrze miał swoje, ale te były największe.

Zrazu zwożono zboża tylko z włości królew­skich, później się podgarnął kmieć jeden i drugi i trzeci, i ziarn <lw& lub >trzy pod dobrą < straż od­dał, na wspólny dobytek krajowi. Wiedział lud, że ono się w rękach pańskich rozmnoży i w razie potrzeby z naddatkiem wróci.

Panowie jeno milczeli.

Wojewoda Skarbimir nieódstępował boku kró­lewskiego. Widział, jak pan gromadził skarby, pszeniczne wory liczył, rachował ilość przybijają­cych do brzegu berlin. Iwon—wojewoda był prawą ręką pana, pomagał mu we wszystkiem—lecz mil­czał. A dowozom nie było końca — las masztów wiał błękitnemi proporczykami i coraz szerzej za­ganiał fale wiślane. Nagle wojewoda znikł gdzieś, właśnie gdy pan Ruś od Węgrów kupował. Znikł tak, że nikt nie wiedział, król nawet, gdzie się za- podzieć mógł. 1

Było to w połowie września — nad rzeką stał Kazimierz w otoczeniu panów i kmieci. Krocie berlin właśnie przybiły do brzegu, gwar zgromadzo­nego tłumu dc dalekiego grzmotu był podobny. Na­gle z szeregów płynących owych łodzi żaglowych wysunęło się naprzód kilka naładowanych podwójną miarą zboża Na przodującej stał u steru wojewo­da Iwon, kierował ręką wprawną i • zanim król go zoczył, z szumem pieniących się fal przybił do brzegu.

— Czy miecze na karki krzyżackie wieziesz?— huknął Kazimierz z brzegu, poznawszy Skarbimira.

— Pszenicę, miłościwy panie! odparł Iwon, pochylając się do stóp królewskich.—Miecze z niej zrobim na łby niemieckie, na złoto przetopim, prze- mittjjm w mury twierdz. Wielki był król Łokietek, gdy bił-—ale ty większy... budując!

Roztworzył ramiona pan i do serca przytulił wiozącego dar wspaniały Iwona, a rycerstwo i lud rootlniosło słowa wojewody, wołając okrzykiem wielkim:

— Żyj królu—budowniczy potęgi! *

Poruszyły się tłumy, jak się kołyszą lasy dę­bowe, gdy silny wiatr nad ich głowami wionie; szum głuchy, ale tak potężny, jak łoskot morskich fal, gdy wstępnym bojem skalisty brzeg chcą zdobyć, wstrząsnął powietrzem., i oto — w lśniącym pance­rzu rycerz, kmieć w szarej siermiędze, pan w bła­watach, złączyli się w jednym, długim miłości uści­sku, a nad nimi stał Kazimierz król, rozwarł ra­miona szeroko, jakby chciał ludy wszystkie tem wielkiem objęciem do swojej piersi przygarnąć.

Wtem z pośród tłumu wysunęła się kobieta młcSła,®,piękna, jak pierwszy brzask wiosennego po- rar/ku. Z rumieńcem na licach, z oczyma podnie- sionHmi na króla-kochanka, zbliżyła się krokiem ci­chym i u nóg przyklękła.

— Panie! — szepnę®—nie zapominaj o mnie i... o moich.

Król spojrzał w twarz ubóstwionej istoty i rzekł głosem pełnym:

— Pamiętam! lecz niech pomną i twoi, co winni są narodowi mojemu.

Nie złamał król ślubu danego Esterze — tuła­czom świata na ftciężaj bramy Polski otworzył.

Grały J&le wiślane jakąś srebrzystą pieśń, szelestem błękitnych prop<®lyków, z wołaniem ESjmSiów, z flisaków śpiewem w dal biegły W ry­

cerskie koło wplątał się lud kmiecy, okrzyki wiwa­tów zabrzmiały, ozwały się gęśli dźwięki..

Promienneini oczyma na te zMękowiny chwały i siły patrzył Kazimierz. Nie widziały nic tylko piękne źrenice kobiety, kięczącej u nóg króla, bo światem całym, chlubą jedyną, miłością wszystką, wijtej chwili dla niej był—on!

Miłość! sława!... każdemu ze śmiertelników je­den z tych darów bożych wygełniłby już życie całe po brzegitron miał dwa szczęścia!...

OSTRZEŻENICA.

(1358j.

Ku zachodowi się miało. ,

Słońce, jakby żal -mu', było- opuszczać ziemię • zakrwawiło się i ostatnie jej pożegnanie posłało' Czerwienią oblało mury Kazimierzowego zamczyska, czerwienią obramowało brzegi zębatej baszty, sto­jącej opodal od dworca królewskiego, czerwienią rozsypało się po skośnych załomach gór wapiennych i zapaliło ogniem fale wiślane, które, wchłonąwszy w siebie złoto i purpurę, jakby się rozkoszowały tą niezrównaną tęczą blasków — zaszumiały potężniej i z większą pychą i dumą ku dalekiemu uniosły się Bałtykowi.

Im słońce bliżej było ziemi, tem na niebie po­żal- chmur był większy. Przed chwilą białe, pie­rzaste obłoki, teraz w rumieńcu zórz stanęły. Pło­nęło niebo, płonęła ziemia, czarne głębie puszcz na­wet, otaczające miasto i siedzibę letnią króla, po- przerzynane były pasmami proniennemi; przez gę-! stoliście dębów i buków rozpryskiwało się słońca ognisko krwawe, śląc pożegnanie monarsze groźnym żubrom i turom potężnym, lotnym jeleniom i łosiom o łbach gałęzistych, strasznym niedźwiedziom i sar­nom szybkonogim. Konary drzew zaroiły się od wiewiórek, które przed spoczynkiem ostatni jeszcze pląs zawiodły; przerzucały się z konaru na konar, ■ z gałązki na gałązkę, wydając głosy radości, do śmiechu rozbawionych dziewcząt podobne; ostatni

raz zakołowały ponad lasami krogujce i jastrzębie, zawrzeszczały wrohy, goniąc stadami wielkiemi, i wszy­stko naraz umilkło, uciclitt> -gdzieś zapadło...

Słońce zaszło.

Zmierzcli]spływał powoli, w orzeźwiającym mrb- ku wieczora zaczęły się wonie podnosić, niby dymy z kadzielnic kościelnych. Od lasów płynął żywicz­ny zapach sosSi, od łąk — kwiatów i ziół. Zapa- cjiniała Wisła nawet w&d swych wilgocią i mchy na skałach i krzewy na górach. Rzekłbyś, że ziemia modliła się tym zapąęjbepi, licząc pacierze na won- njch paciorach różaiCa.

Z 'zamczyska wyszedł pan i krętą drogą ku miastifcieJ skierował; nikt mu nie towarzyszył, bo taki rozBaz był. On zaś schodził Łrokaini powol­ne mi z tych gór, obrośniętych berberysem, a strój

sobie miał taki, że niktby w nim króla i poznać nie mógł.

Długa a wyszarzana/(piaskowego koloru kapo­ta, ujęta nad biodrami prostym, rlemiennym^seni. okrywała wyniosłą postać knóla KaznSerza. Buty jucMowe iniał, na głowie czapkę baranią, w prawi­cy twymał kij, z dębiny wycięty, którym podpierał sre, idąc.

Nie dziwili się temu strojowi, ani tej nocnej wycieczce dworzanig i panowie, przebywający stale przy osobie królewskiej. Nremęo w Kazimrgrzu, ale i w Krakowie tak czynił, a na uwagę o *ęrjy- godzie jakiej, o jakim zajn^tshu na osobę mpnarszą, odpowiadał wręcz:

— Nie masz w Polsce całej piersi jednej, na którejbym nie usnął spokojnie.

Król w onej kapocie szlachetki prostego mie­szał s^ę nieraz pomiędzy tłum zebrany na rynku, albo gwarzące gromady kmieci i przysłuchiwał się gadkom różnym. Ten, to i ów wywodził skargi

swoje i żale, narzekał na krzywdy ddfcnarte, groził pomstą albo czekał zmiłowania Bożego. Byli i ta­cy jednak, którzy radzili do króla iść i żałobę swo­ją przedstawić. Ci snadf juiżl wiedzieli, że król proszących od wrót swych nie odgania, lecz daje ucho chętnie i sprawiedliwość wymierza; ale ta ła­skawość Kazimierzowa nie jśjzystkiin jeszcze wia­domą była. Dwa roki dopiero, i jak -na tych górach zamczysko, a nad bi'zegąi»i Wisty "'spichrze 1 królew­skie stanęły; dwa roki dopiero, jak król zaczął zjeżdżać do ulubionego KggMfiłerza i z ludem się swoim poznawał. Ciągnęło go tu i serce, bo umi­łował był Esterkę, która w blizkim Boclfotnickim zameczku mieszkała.

Nie znał go więc jeszcze lud tutejszy i gdy świadomsi rzeczy riamawjali skrzywdzonego, by 'szd® do króla:

— A kaj nie jjfzyiinie — odpowiadał.

— Tego nie było po ninie.

— Zavw to pan!

— I KSSniasz — odpowiadano.

A kjll' Kazimierz przysłuchiwał się mowom onym i rad był z ojcowstwa tego. -v

Kraj był rozleły, okiyty nieprzebytemi pn- szczami i lasami. Zdarzało się nieraz, żfe jaki® pa­nek, siadłszy na zameczku swoim, broił bezkarnie. Nim przez lasM te i przez te puszcze skarga do­szła do ijifiia królewskiego, krzywd tyle się już na­zbierało, że na odpokutowanie ich i żywotaby zbra­kło, a zresztą bywało, że skargę niesioną ciemne puszcze połknęła łzy wypiła wilgoć ziemna i za- nifu z d^l^ich strmi człek skrzywdzony do króla diotezedł — w borze go zwierz dziki ptHarł, albo krzygd^fleS dognał i uspiiercił.

Trudno też było czasami możnego panka do­stać i dla przykładu ukarać. Król krzywdy nagra­

dzał, a J^p^yiwdziciela strofował, myśląc, że słowo dobre, niżSkara więcej pomoże. Tymczasem ina­czej się działo i zło rosło. A zresztą, kto wiedział, szczera-li tylko prawda wychodziła z ust skarżące­go? czy złe słuchy o tym lub owym Eaąjiistwem nie byfy? Król musiał rozważyć wszystko, w dło­ni swojej dowody winy mieć, by ^Apych zebrać i wydaćyśąa.

Pomylić się łatwo i skrzywdzić na mieniu lub imieniu. Dobro zabrane oddać można, cześć wró­cić — ale gdy kat szyję ukręci, głowy .niewinnie uciętej ju$ nie A i skalana raz cześć nie

obmywa się łatwo, wrócone dobra zawsze oskarże­niem jaki&nś patrzą. Bóg w ręce luólom dal sąd, ale miłosiejffizie i przebaczenie na przodku posta­wił. Wffilział o tem ostatni Piastów potomek i wolał przfetoacMć, lecz jeśli-jkara^ karał okropnie.

Oddawna już wieści straszne o panu Maćku Borkowic dochodziły do uszu królewskich. Ale Maćko na krzyż li-zysiągł, że źli ludzie obmową go krzywdzą, a sfflrżą przed panem, bo jeno sprawie­dliwości i praw sięWrzyma. Mogło i Ws! byc, Iboć więcej jest pttw, niż ziarn na świecie, więcej kra- kań wronicffl niż kwileń skowronkowych I król uwierzył Maćk«wi, uwierzył głośnej przysiędze je­go na krzyż, wpat*yj się mu tylko bystro w oczy i rzekł:

— Pamiętaj!

Ale tfłc głosy nie ustawały. Rozchodziły się wszędy ejfea o z^odniach Maćkowych, jakich je­szcze nie znano w ziemi tej. Maćko nie szanował ni cz_S niewiast, ni tfraw rycerskich, ni wieku, ni płci. Łupił kupców, ciągnących z towarami przez lasy; niedi^ącycli okupu więził; tratoWał zboża, po­lując na pó^ili kmiecych; co gładsze niewiasty po­rywał i zdradą albo przemocą do uległości przy­muszał.

Zawezwany Maćko znów stanął przed panem i znowu na krzyż Chrystusów zaprzysiągł niewin­ność swoją.

— Wżdy wiesz, miłościwy panie mój — pra­wił — iż gdzie stado wron się podniesie, tam za­wsze kał poleci. Kie. uchroni się przed nim ni król, ni kmieć, ni święty nawet.

A znaleźli się i tacy, co za panem Bor ko wi­cem świadczyli i skarżyli głośno na podłość ludzką.

Król wtedy rzekł krótko:

— Wierzę!...

I dał Maćkowi województwo poznańskie; aż się sam Maćko zdziwił na fę niespodziewaną łaskę królewską i przypadłszy ręki pańskiej, ucałował ją trzykrotnie.

— Do zdechu ci będę wierny, panie! a spra­wiedliwość stanie się prawem okiem mojem — wy­krzyknął.

A król znów ^spojrzał > na niego, ale takiemi oczyma, jakby chciał do głębi duszy jego zajrzeć i na wieki utkwić w pamięci Maćka — i znowu rzu­cił jedno słowo tylko:

— Pamiętatj! ,

Ale w niem była groźba, gdyby — zapomniał.

Działo się to w tym samym Kazimierzu, do­kąd Maćko zjechał, poraź drugi przez króla we­zwany. Grodu tego nie znał, więc przypatrywał mu się ciekawie.

Na dzień drugi objeżdżali Spichrze, poczem Maćko miał pożegnać króla i krypą do Czerska, a Ztamtąd do swego województwa jechać.

— Bywaj więc miły nam, panie wojewodo! — mówił łagodnie król Kazimierz — a pomnij, że wi­dzę przez bory i lasy!

— Królewski wzrok!... — rzekł Maćko z prze- kęsem lekkim.

Kazimierz brejy zmarszczył.

— A cóżbym za król był — odparł poważnie — gdybym nie wiedział nic, co za lasami i borami się dzieje?

— To teżjrmówię: królewski wzrok!'— rzekł Maćko, drgając imiecnem wewnetrznym.—Wiem mi­łościwy panie, że doskonale widzisz!... '

— Rad jestem, wojewodo, z tego^H"zeświad- c^enia twojego — król na to — bo czyniąc służby, wiesz, źe je czynisz pod bacznem okiem królewskiem.

— A tak, miłoścwyy panie — tak! — rzucił Mąćko, śmiech ledwie hamując.

Stanęli na brzegu wiślanym, przy którym ubrana w kobierce i złotogłów czekała krypa wo- jewodzińska. Maćko raz jeszczeYpowiódł okiem do­koła, na zamek ^spojrzał ij wzrek zatrzymując na wieży w odosobnieniu stojącej:

— Jak się owa wieżyca zwie? — spytał.

— Os-trzeł^-nica — rzekł król, rzucając zgło­ski powoli, ruszył głową lekko na znak pożegnania i oddalił się z dworzany swoimi.

Odbili od brzegu. Fale WĘły wartko unio- sły krypę pana Borkowica.

— Co to król chciał rzec? — zapytał MaĆKofl zwracając^się do jednego z towarzyszących nŁ pa­nów, a piizyjbciół od serca.—Wieży-li to nazwa, czy ostrzeżenie do mnie skierowane?

„Ostrzeżenicą" zwie się każda wieża sljsajź- nicza, ale głos króla co innego mówił...

— Nie uląkł się Maciek, wojewoda tem mniej się ulęknie — odpowiedział Borkowic.

— Prędzej kata, niż łaski tej dla wasbym się spodziewał.

— Przez bory i lasy widzi! — zaśmiał się Maciek.

Odpowiedziano mu gromkim śmiechem.

Minio to wzrok wojewody Hwracał się ciągle ku wieży onej, Ostrzeźenicą zwanej; jakaś siła nie­widzialna przykuwała do niej spojrzenia Maćka, że nijak oczu oderwać nie mógł. Zdąwało się, że chciał rozpoznać jej kształty wszystkie, każdy szczerb zapamiętać, do wnętrza zajrzeć przez jedy­ne wielkie drzwi u góry onej wieżycy znajdujące się. Głąb' tam musiała być — i ciemność — i śmierć...

Ma<0o drgnął... Ale gdy Osti^żenica mgła­mi poranku się okryR, poru^rał hardo głową, pięść potlniósł w stronę zamku królewskiego, i — pewny swej wojewóflIŁBej godności, rzeR z dumą:

— Nie ugryziesz mnie teraz, króliku krakowski!..

I śmiano się z łaski pańskiej, z wiary pań­skiej —1 ale król tego nie słyszał.

Lecz znalazł się jeden panek w poecie Mać­kowym, który zwrócił się do wojewody i rzekłl^l

— jŁraz jednak pomnieć potrzeba...

— O czem?

— O onem dwukrotnem: Pamiętaj! królewskiem.

A Maćko na to:

— Nie ułapił pana na Borkowicach, trudniej chwycić poznańskiego władykę.

Pokręcił wąsa i spojrzał na fale Wisły, UdS- ra, złota od słońca, śnieżna od -pjąp, z 9 szumem a gwaretn z pod Beskidów ku Chwalińskiemu mo­rzu płynęła.

W rok prawie po owych nawiedzinach Maćka król schodził w ^przebraniu z zamku swojego ku miastu. Doi usgmjego doszły nowe zbrodnie pana na Borkowicach, lecz jednocześnie i pismo od wo­jewody, że przybywa pokłonić się panu i sprawy zdać ze jjłuaby swojej, a że król miesiące letnie w ulubionym Kazimierzu przepędzał, do grodu te­go miał przybyć „wierny i sprawiedliwy mąż", jako sam^niąaLł,

Biblioteka — T. 319.

3

To dobrowolne stawienie się Maćka przed obliczem majestatu zachwiało znów wiarę króla w możność popełnionych występków.

— Albo niewinnie cierpiący, albo czelny człek —pomyślał Kazimierz i w myśli mu stanął Floryan Szary, którego mniej bolały jelita wyprutc, niż ludz­kie języki. Czekał przyjazdu Maćka i rozmyśla­jąc, wszedł krokiem powolnym na rynek kazimie­rzowski.

Dzień był sobotni, godzina spóźniona. Ponad górami zapaliła się łuna blado-róźowa — to księ­życ wschodził.

Na rynku, okolonym pięknie rzeźbionemi ka­mienicami, * pusto było. W oknach jednak niektó­rych domostw siedmiopłomienne drgały światełka i brzmiał śpiew smutny, który nagle się zmieniał w jakiś lamentu gwar. Był to śpiew Żydów, mo­dlitwa i płacz wygnanych zewsząd, prześladowanych wszędzie tułaczów bez ojczyzny, którym Kazimierz swoją ojczyznę dał — z przestrogą:

— Miłujcie ją, jak macierz, bo inaczej — bia­da wam!...

Król przechodził wzdłuż rynek i słuchał tych pieśni smutków ogromnych. Czoło rysowała mu bruzda... Lecz kto odgadnie myśli i to myśli ta­kiego króla, jakim on był?

Przechodząc, minął jakiegoś człowieka.

Był to kmieć.

Zdaleka musiał przybyć, bo ciężko robił pier­sią zmęczoną i drżał, jakby go zimnica trzęsła; pa­trzył na zamek oczyma wystraszonemi, stawiał krok naprzód, to w tył go cofał.

Król podszedł ku niemu.

— Pochwalon! — rzekł.

— Na wieki — odpowiedział zapytany.

— A zkądże to ociec? boć nie tutejsi...

— Z Wielkopolski.

— Aź tu?

— Do króla...

— Pieclitą^f

— Jak widzicie!

— Dawnoście piayszli?

— Słonko jeszcze nie zamroczyło się, jakem tu już był.

— I co?

—-litrach wkopał, mnie w ziemię, kiej na to królewskie budowanie spoźrałem.

— Wżdy tam nie mieszka smok!

— Strach zawżdy!

— Zali-bo nie ^słyszeliście, że miłym jest królowi kmieciów ród?

— Tak mówią, ale wam wiedzieć trzeba, że mówienie od prawdy tak dalekie jest, jak wdzię­czność od miłosierdzia.

Podobała sR królowi ta odpowiedź, uderzył kmiecia po ramieniu i rzekł:

— •Nie bójta się!... śmiało idźcie!

— Wy mówicie: idźcie? t —rjWżdy słyszysz?

— A psy?

* — Co zaś?., kmieć—i psów się boisz?

— Wżdy to królewskie psy, panie szlachcic, to one obiorą tak człeka, że i kosteczki jednej dla

fciemi świętej nie ostanie.

— Gdzieżeście brednie takie słyszeli?

— U nas mówią.

— U w§s?

— W Borkowicach...

Król Kaaimierz drgnął lekko, i kładąc rękę na ramieniu kmiecia, odezwał się:

— Nie wierzcie gąbkom tym, tam nijakich, psów nie ma.

— A pachołki?

— Nie wygnają, ino do pana wprowadzą.

— Prawdę—li mówicie?

— Jakiem...

TmHŁciął się, bo chciał powiedzieć: jakiem król!—rzekł więc:

— Jakiem uczciwy człek...

Kmieć zdjął czapkę, przeżegnał się, na zamek spojrzał, postawił krok Aprzód i stanął nagle.

— Kiej nie mogę!—ozwał się z rozpaczą.

— A ze mną pódziesz?—Ąłytał król.

— Z wami?..

"Wahał się.

Król znów położył rękę na ramieniu kmiecia i przynaglił, by sredł.

Uszli tak kroków kilka, lecz chłbp raptownie wyrwał się z uścisku krraeóftkiego, gwałtownie rzu­cił się w tył i zawołał:

— pódę, nie pódę — nijak nie pódę!!. Cosik tam być musi, gdy mnie odpycha tak!.. Nie pódę, paneczku, i do domu nie wrócę, bo tam strach jeszcze większy!

— Dokąd-że się udasz?—spytał król.

A chłop zatoffiS się, jak pijany:

— Do Wis$y|.. i jlłżl*^

Kazimierz chciał mu powiedzieć, kim był, ale słusznie pomyśl^^źe na samo wymienienie imienia królewskiego nieszczęśnik z rąk mu się wydrze i już go nie zgoni nikt, teinbardaiej, że straży nie było przy boku Ljfimiechnął się więc,

podszedł do niego i rzekł:

— Godnie tam opisał^ wam króla, godnie!

Po chwili spytał:

— I czegoźeście z tak daleka aż tu przy- dybali?

— Gnała mnie krzywda ciężka.

— A samiście się pomścić nie mogli? -

— Nijak, panie!

— Kto krzywdził?

— A on, zły duch, zbój, poganin — Maćko z Borkowic!

— To już nie echo—pomyślał król—to głos skargi żyjącej, która obłędem patrzy i ku samobój­stwu sięga.

— Nie lękajcie się, ociec, jeno prawdę mów­cie!.. A gdy się boicie przed majestatem królew­skim stanąć, nie namawiam was. Opowiedzcie mnie jeno krzywdę waszą i pocieszenia czekajcie.

Kmieć spojrzał na wyszarzaną kapotę mówią­cego i głową poruszył:

— Z Maćkiem nie zrobił nic król, a taki sza­rak, jako wy, cóżbyśta uczynili?

— Ja... widzicie ociec — jjrzy bramie królew­skiej stoję. Łacno więc mnie spotkać pana i na ucho mu szepnąć: Krzywda!—a dla niego dość te­go będzie.

Kmieć znowu głową poruszył.

— Ej! wy coś ta za daleko, panie odźwierny, od drzwi królewskich stoicie, gdy nie wiadomo wam, iźe król Maćka wojewodą uczynił, łaską obdarzył, a on mordował, rozbijał i kradł... A toć na woje­wodę poznańskiego to skarga... Strach! strach!

-— Chodziły złe słuchy, lecz król nie wie­rzył im.

— A tera uwierzy—mnie?

— Tak, wam uwierzy!

-— O Jezu, Jezu!., jaki ja nieszczęśliwy człek; jaki ja zatracony człek!.. — kmieć załkał.—Z takiej dalekości, o głodzie i płakaniu aź tu przydybał i przed tem zamczyskiem stoję już godzin dwie, i coś odpędza od tych murów, strach jakiś, mara jakaś i szepce a gada: utop się lepiej!..

— Przeżegnaj się, człowiecze, bo to złe ja­

kieś do grzechu cię namawia. A wiedz, król jest krześcijanin i katolik.

■KmEśl żegnać się zaczął, a rozpacz, strach i głód tak go osłabiły, że chwiał się, jako dąb pod­cięty, aź Jjjplf go podtrzyBHnusfeł. Teraz r/Tnim już wszystko, jak z dw^kiein mógł zrobić; lecz nie dc^ zamku go wiódł, ino do ksj^dza proboszcza, pocifszjjac a rozpytując. Lecz chłop tak płakał, iż słowa przemówić nie Kógł. Z ust mu tylko bez­ładne wyrySaly się wyrazy: „Ratuj, Jezu! ratuj, Paiijenko iSjświętsza!.. A kaj ty, Magduś?.. pa­cierz ci ułomji... Dolo moja, oj dolo!.."

Jakaś straszliwa, ohj|lna zbrodnia stała się tam—daf^o, za lasami^ za borami...

Przybyli na probostwo i król uderzył w ko­łaty^, wiszącą u wyfflL J

— Kto ci tam?.. — zapmtał stróż głosem sennym.

— OdźwŁrny kfólewjki! - rzekł Kazimierz.

— Rany Btgkie!—dał się głos slj^fflć.

Wrota się otworzyły szybko, a stróż] w pas

kłaniać się począł, w pałąk raz wraz się zginajES.

A kmieć pomyślał:

— Przed odźwiernym królewskim takie pokło­ny wybija, a kiejby to sain był karcił?.. Pod stopy by mu się słał, o twardą ziemię bił — a ten szlachcic mi jflkwił: Idź!

A król pochylił się i rzucił w ucho stróżowi:

— Pokłonów mi tu nie bij, a milcz — bo

łozy!

Na progu piranii stanął ksiądz Wit.

Król podszedł Łybko naprzód i parę słów z księdzem zamienił.

Widok księdza uspokajająco oddziałał na kmiecp^B

— Król was przysłał? 3£^zapytał króla pro­boszcz.

— Król nie król—odpowiedział Kazimierz.— Ale chcę księdza dobrodzieja poprosić o nocleg dla tego człowieka i nam na chwilę osobną izbę dać. Stary to druh mój, to wżdy się godzi poga­wędzić z nim trochę i w czarkę uderzyć. Spotka­ło go nieszczęście, z pociechą, przyjść potrzeba.

— Czynicie tak, jako i pan nasz naj miłości w- szy: dobrem darzy, a ród kmiecy nadewszystko miłuje.

Chłop runął do stóp księdza.

— Toć to prawda, co ton szarak powiedział?... O; Jezu słodki! o, Panienko Najświętsza!., będzie miłosierdzie i pomsta.

Po ziemi się czołgał, całował stopy kapłana, a gdy go podnieśli, zwrócił się do króla i rzekł:

— Niebywały człek, z was, panie odźwierny, litość macie nad sieroctwem mojem. Marna chu­doba ze mnie, ale iźeś miał zmiłowanie Boskie i do księdza zaprowadził, czem mogę, wynagrodzę. Weź groszniak odemnie na piwo — to mi jedno z dobytku mojego ostało.

Ledwo ksiądz od śmiechu się wstrzymał, choć łzy miał w oczach, widząc kmiecia, dającego gro- szniąk królowi, ale król go wziął, za pas schował i rzekł z powagą:

— Nie wiesz, iż,więcej niż skarb mi dajesz.

Po chwili znajdowali się sami w izbie. Ksiądz

wszedł raz jeden tylko, przyniósł gorzałkę, chleba bochen, szczyptę soli i, kółko kiełbasy wędzonej na cynowym talerzu.

— Głodnyś — rzekł król, siadając — jedz, _ proszę!

Wziął czarkę.

— Na zapicie robaka!

— Po sprawiedliwości—kmieć odparł.—Aaa... królewska!

I zaczęła się uczta.

Zwierzęcy instynkt głodu przygłuszył rozpacz i ból. Chłop jadł za trzech, za cztereęh popijałjl stukał czarką, o czarkę króla, mówiąc:

— Poczciwy z ciebie człek, panie odźwierny, niech ci Pan Jezus dobrotliwy koronę i panowa­nie da!

Król oczu nie spuszczał z kmiecia, pod po­wiekami zakręciły się mu łzy—w,tem brwi zmarsz­czył i szepnął w duchu:

— Borkowic!..

Kmieć szept dosłyszał.

— Królewską łaskę ma—rzekł—i odźwiernych w złocie a srybrze, nie tak, jak wy, wyglądających. A nie ma dnia, kiejby kogo na drodze nie złupił, a co u niego w piwnicach zatraceńców siedzi, to nie wierny, czy sam król ma tyle—hej!..

— U króla więzienia puste...

Chłop syknął.

— Ułapić nie może? - spytał.

— Nie chce, bo myślał słowem dobrem złe naprawić.

— Pan Jezus nie utrafił, a cóż król ziem­ski!...

Otarł usta rękawem.

— A wy, panie odźwierny, nie jecie?

— Mniej głodnym od was?

— Pewnikiem • wam się nie cni na dworze królewskim; pierogów, miodu i omasty w bród ma­cie, a Maćko nie stoi nad wami.

— Jak was zwą?—król spytał.

— Czestmir z chrztu świętego, a po ojcu Gwóźdź.

— Opowiadaj o swojem nieszczęściu.

Kmieć™nagle jak. noc spochmurniał, a łzy sta­nęły mu w oczach.

— A no, posłuchajcie, panie odźwierny—wy­szeptał.

I tak zaczął:

— W Borkowicach chałupę miałem po dziad­kach i pradziadkach, na poletkach rodziła pszenica i żyto, rzekłbyś, panie odźwierny, las szczyry. A niedziel kilka temu wzionem Magduś za •żonę. Powiadam wam, panie odźwierny, że drugiej takiej na świecie nie ma...

Ukrył twarz w dłonie i załkał.

— Panie Jezu Nazareński, co z niej ten Maćko zrobił, co on z mą, zrobił!..

Król Jzarkę podsuń;].}.

—EBól zapij i dalej pii&w!

— A wy, panie odźwierny? —rzekł Czestmir, Łzarkę biorąc i tłumiąc łzy.

— Za prawdę słów waszych^—rzekł król.

— Oby nieprawdą były!—kmieć szepnął.

Łzy otarł i dalej tak prawił:

— Niedziel temu sześć wracałem z kościoła z Magdą... od ślubu. Na, wozie jechałem, a ona przy mnie, jak tę*fl, jak słonko... Kłaniało nam się zboże w pas, rzekłbyś, panie odźwierny, las szczery!-. Jedziemy tak, śmiejący się do siebie, o żadnej złej przygodzie nie myślący. Aż tu ha­łas, a śmiechy, a pieśni, a skowytanie psów i go­ny. Poźrzę, a Maćko przez łan gna i pole tra­tuje...

Tu stłumił jęk w piersi.

— I co?—król spytał.

— Porwę się... i widzę... Jezu! Jezu!...

Płacz głos mu zdławił.

— UwijSli—po chwili szepnął—cześć odebrali, zanim jeszcze moją została...

Z piersi mówiącego ryk wyszedł.

— Krzep się ^-*i-zekł król — bo nie skończysz powieści swojej. Wróciła do ciebie?

— Wróciła... z krzyżem złamanym... (Wieczny odpoczynek racz jej daó Panie, >ą światłość wiekui­sta niech jej świeci!...).

— Zgroza!...—zawołał król.

— Mocowała się, panie odźwierny... aż poko­nali... Na takiem kalectwie... gwałt!...

Za łeb się porwał i trzasnął się o ścianę.

— Nie szalej!—odezwał się Kazimierz.—Bóg jest sprawiedliwy—nie minie kara!... A Magdę dru­gą może znajdziesz..

— Jest tam Jaguś Kielczanka, ale to nie to, mój królu, ni wdzięku takiego, ni słodko­ści takiej...—zajęczał i wargi do krwi przygryzł.

Król podsunął znów czarkę.

— Pij!... bo dech stracisz.

— A wy... panie odźwierny?

Król wziął czarkę i uderzając o szklenicę kmiecia, rzekł:

— Na zgubę Maćkową!...

Chłop podniósł się nagle, aż zatrzeszczała ła­wa, na której siedział, i zawołał głosem, w którym ból drgał i'jpopifety pragnienie:

— Niech zczeźnie, niech zginie, niech przepa­dnie, niech go żywcem ziemia pokryje!...

— Amen!—rzekł król.

Było to straszne: Amen, wypowiedziane usta­mi pana takiego.'

Nastała chwila milczenia, podczas której sły­chać było oddechy dwóch piersi, ciężkie, nierówne, lecz groźne zarazem—aż król się odezwał:

— Dziś przyjeżdża tu Maćko z Borkowic...

Czestmir ruch zrobił, jakby uciekać chciał.

— Nie boj się, jeno bacz na to, co ci po­wiem. Nie wychylaj się na krok z domostwa tego, niecli nie wie, że jesteś tu. Rozunrcsz?

j® Ubije innie!

— Pod bokiem kŁsla?... nie!

"WaąMaąjelusz na atole leżący i pióro w in­kauście uHoczył.

— A teraz—napisz żałobę do pana.

— iKiej mnie tam pisać, panie odźwierny — rzekł kmieć.

— Napiszesz!

I podał mu pióro.

— Jak stał twój dom?

— Tak, panie.

— Połóż kreskę...

Chłop nakieślił.

—BA. łan gdzie był?

— Na ukos szedłŁu południowi—haj, haj!...

— Dobrze!... Daj teraz kreskę* gdzie kościół stoi, którędy gościniec do tłJrawipy twej wiedzie, z jakiej strony Maćko gnał z m^ffli, gdzie się za- trzym ił, udcJkył ciebie, z jakiego mie^E, Magdę porwał, w którą uniósł ją stronę—kreśl wszystko!

—IMagduś moją przy studni porwali

— Dobrze! to będzie studnia.

Chłop kreślił linie*krzyweł kościół krzyżyk^e^, gościniec wężem, studnię Hołem, pole nietównym kwadratem naznaczył i tak dalej, wellle wskazania królewskiego.

— A teraz słuchaj], co ci powiem. Jutro,

0 samem południu, pod zamek idź^stau przed okna­mi królewskiemi od Fary i kartelusz ten nad gło­wą trzymaj. Król prośbę Zobaczy, weźmie, prze­czyta i sprawiedliwości zadość się tsta^e.

Kmieć patrzył na swoją bazgrotę i aż się uśmiechnął; po chwili spytał:

— To król i na takiein pisaniu zna się?

— Tak!... śpij spokojnie.

Położył pocałunek na czole bólem zoranem

1 wyszedł.

Zawracał na „drogę królewską", gdy jakaś kawalkada jezdnych na rynek się wtoczyła. Dobi­jano się do zajazdów i wysadzano drzwi. Słychać było głosy wesołe i żarty rubaszne, na smyczach psy skowyczały i rżały radośnie konie, spoczynek przewidując.

To z pocztem panów-druhów swoich zjechał Maćko z Borkowic.

Król musiał przechodzić około przyjezdnych. "Właśnie pod naporem niecierpliwców drzwi zajazdu Pękły.

— Bez gwałtu!—głosem podniesionym zawołał

król.

Maćko raptownie zwrócił konia, ostrogę dał i podnosząc buzdygan, skoczył do idącego.

— Ktoś ty?—wrzasnął.

— A król!...— odpowiedział Kazimierz spokoj­nie i przeszedł.

Śmiech buchnął; lecz nagle, jakby w ziemię go kto wbił, zapanowała cisza grobowa. Zrazu od­powiedź wzięto za żart jakiegoś szlachetki, trzyma- jącego się klamki pańskiej, lecz wnet poznano głos i trwoga ogarnęła serca. A król, stukając laską dębową swoją o kamienie, któremi droga usłana była, szedł krokiem powolnym ku stojącej w bla­skach księżycowych górze zamkowej.

— Bodajbyś zczezł!... - zgrzytnął Maćko przez zęby i nakazał milczenie i dobre obchodzenie się z właścicielami zajazdów.

Cicho rozsiodływano konie, cicho wchodziła i wychodziła cała hałastra pana wojewody. Szeptać nawet obawiano się, jakby jakaś groza zawisła na­gle nad nimi.

A na zakręcie drogi zamkowej czerniała je­szcze sylwetka króla. Szedł krokiem równym, ude­rzając laską swoją o kamienie przydrożne. Maćko

patrzył na oddalający się powoli cień postaci kró­lewskiej i nie wiedział sani, dlaczego mu serce w piersi zamarło. Odetchnął dopiero, gdy na za­łomie gór zniknęła postać króla Kazimiera,.

Nazajn^z,' z pocztem rycerzy i panów^* przy­jaciół i sług swoich, wybierał się Maćko pokło­nem do pana. Słońce otrzęsło się z ingłfej i wiel­kie, złote, promienne, ku błękitom szło wyżej i wy­żej. Dzień był tsji piękny, powietrze tak wonne, że tylko żyć i żyćby się chciało. To też ciepło dnia i ta jego promienność uspokoiły nieco umysł Mać­ka po zajściu wczorajszy* Nocą tylko snują się złe mary; światłość słoneczna ich nie zna. Nie wie­dział jeno panfejfewoda, jak teraz na dwór kró­lewski ma przybyć; z hałasem trąb i gwarem swo­jego orszaku, czy feanleiTiSŁ w milczeniu pokornem, by króla przebłagać za uchybienie wczorajsze.

Orszak gotowy był, a on się namyślał.

Nagle zwrócił się do swoich:

—-ŁW trąby i piszczałki!-zawołał. — Nie rab jedzie, lecz Maćko wojewoda.

I przy grzmocie ryc^cych gardeł obojów, przy 6zczękach i rżeniu a tętpi^ach koni,, przy gwarze rozmów z rozmysłu podniesionych i śmiechów gło­śnych, w dziedziniec zamku królewskiego wjechał Maćko wojewoda.

W powitalnej komnacie przyjął go król, a przy­jął radośnie. Uśmiechał się dobrotliwie, za rękę wziął i pytał o zdrowie. Maółęo pokręcał wąste, su­miastego, o piędź jednę zda się urał, i sam nie wiedział, czy wczoraj króla, czy nie króla spotkał, czy czasami mu się nie wyśniła całkiem przygo­da ona?

— Jakże tam zdrowie wasze, panie wojewodo?

— Dobrze, miłościwy panie!

— Na długo wystarczy?

— Dolegl&ypicyiie czujemy żadnej.

— Sto lat można żywota ci rokować!

— Sto nie sto, lecz jeszcze nie prędko kostu­cha mnie uchwyci.

— Użyjesz świata!

— 5Sj czemu nie, gdy pierś, jak wrota, a kark, jak u twa bez mała.

— Rad jestem, iż nie ma już żadnych skarg na was.

— Któżby śmiał—dziś?

— Nie o śmiałość tu chodzi, jeno o prawości postępków waszych.

— O nich nie mówię nic, wżdy przypominam Sobie słowa waszej królewskiej mości, że wzrok je­go za lasy i za bory sięga!

— A cóż to?—rzekł nagle król, ku oknu się zwracając!!— Kmieć jakiś z karteluszem nad głową wzniesionym u murów zamczyska stoi...—Kochan!— huknął, w dłoń klaszcząc, i gdy ulubieniec królew­ski wszedł, zwrócił się ku niemu i tak rzekł:

— Nowa skarga jakaś!... Idź wasze i przy­nieś mi tę żałobę.

Dworzanin wyszedł, a król do Maćka:

— Rad jestem, żeś przyjechał; nie prędko juź opuścisz Kazimierz.

I rozmawiał wesoło z panami swoimi i otocze­niem Maćkowem, a tymczasem wszedł Kochan i śmie­jąc się, podał królowi kartelusz.

Panowie na pisanie spojrzeli, zajrzał i Mać­ko, i jeden głośny śmiech buchnął.

— Głupie chłopisko! — wołano ze wszech

stron.

— Mądry, kto taką bazgrotę przeczyta!

— Tu i Salomon skapiałby.

— Ojej — boki... — śmiała się czereda Borko-

wica.

Ale Ani z powągą* na tmirzy^ z brwią, na- marszczoną patrzył na pisanie ono, jakby tam od­najdywał rzeczy slraszne. Ustał więc śmiech-szmer nawet, każdy z panów ze zdziWieiirenl spoglądał ną mieniącą, się twarz króla.

A Maćko Łzgkł:^

—^£ról jegomość i takie pismo odczyta.

W boki się wziął, potężne wąsy na palce mo­tając i zezem patrząc na króla.

A król, Stojąc wśród nich, tak zaczął:

— Skarga!... jeno nie wiadomo, kto skarży i na kogo?

— A jak Rkarży,^ wasza królewska mość wie już napewno—rzucił Maćko.

A król, nie patrząc na obecnych, lecz poka­zując im kreski dziwaczne i koła na karteluszu, tak mówił dalej:

— Tu stała skarżącego się sadyba, a na ukos, ku południowi, szło jego pole, dojrzewającem zbo­żem zasiane. O milę kościół... Ten wężyl^-to go­ściniec... Ta kratka - to studnia. Z kościoła je­dzie kmieć w orszaku weselnym z żoną młodą a pięk­ną... Nagle oto z zarośli puszcz nikczemnik jakiś wypada z psów zgrają i gorszymi od psów towarzy­szami swoimi. Tratują zboże... nie swojel niszczą dobytek... nie swój! Tu—około studni — kmieć za­trzymuje hultajów... na klęczki pada i błaga, skar­gą do króla grozi... i dostaje obuchem w łeb. A do­koła wozu zamieszanie, gwar, krzyk przerażenia i głos młodej żony i jeszcze inny głos: „Takiej je­szcze nie miałem!..." Gwałt!... zbrodnia, wołająca o pomstę do Boga!

Tu podniósł oczy na Maćka — a Maćko był blady, jak trup. Na czole, jak węże stalowe, na­brzmiały mu żyły, w piersi nie było tchu, zbielałe usta trzęsły się... Ta bladość odbiła się i na twa-

rzajh towarzyszących Borkowicowi panów. Mil­czeli, przerażeniem zdjęci, jakby w powietrzu uno­siła się śmierć.

AVtem oblicze kfóla złagodniało. Kazimierz podniósł rękę i kładąc ją na ramieniu nie mogące­go przyjść do siebie wojewody, mpwił spokojnym głosem:

— Gdyby to tak w województwie twojem sta­ło się^.cobyj^iczynił?

Macko nie znalazł słów odpowiedzi.

—uMiły nam panie wojewodo ciągnął król— zechciej wyręczyć nas w tej tak ciężkiej przygo­dzie. Tam, w drugiej iztae, jest inkaust i pióro, Pójdź i napisz wyrok śMjjgj-ci.

— Na kogo?!—zapytał Maćko.

— Powiedzą ci—SjipJ

Drzwi wskazał...

Maćko musiał spełnić rozkaz królewski—i wy­szedł za wskazaniem ręki pańskiej.

lł Zaległa ogromna Przyboczni króla pa­

trzyli rozszerzonemi od zdziwienia oczyma w twarz jego, nie pojmując nic; Maćkowi towarzysze zaparty dech w piersiach mieli.

Nagle z komnaty, do której wojewoda wszedł, doleciał szmer głuchy, łoskot tępy*,* brzęk oręży, straszliwe mocowanie się jakieś i Maćka krzyk... Towarzysze Borkowica trzasnęli w szable i do wyj­ścia się porwali, chcąc na ono wołanie rozpaczne pospieszyć, ale król krzyknął:

— Stać!...

Myśleli, że grom uderzył — stanęli.

Szmer głuchy, pasowanie sięv .groźne, krzyk wo­jewody—oddalały się... ginęły... cichły...

AV czerwieni szat, ze skrępowanemi w tył rę­koma, przez hajduków prowadzon, szedł Maćko do

Ostrzeżenicy. Z niebywałym lękiem na wieżę oną patrzył, pot zimny spływał mu z":zma, wraz obracał twarz, ku zamkowi zwracając bielma swych oRzu. Myślał, że z pomocą mu druhowie przybędą, pQLz zaklinali się nieraz na krzyż: „Wie opuścim cię, Maćku! w godzinie ostatniej na nas licz!..."

Gdzie teraz są?...

Sam idzie—więzy wżerają mu się w ciało, że­lazne ręce pachołków ciężą na karku pańskim...

Posępny orszak wstrzymał się £Vae]iiem Bor- kowicem pod Ostrzeżenicą.

Do drzwi wieżowych można było jeno po przy­stawionej drabinie wejść, od których prowadził ko­rytarz długośijflokci siedmiu, zakońraony przepaścią ciemną. Nad głębią oną stanął Maćko, a ujrzawszy starostę krSewskiego, zwrócił się ku niemu i spytał:

— Sja cojn skazan?

— Na iśmierć—z głodu.

Hajducy już mieli na sznurach spuścić w głąb straszliwą wojewodę, gdy on się z całych sił oparł, a*oczy przerażeniem spojrzały. AV tej chwili ukośny promień słońca złotą strzałą do wnępMa murów wpadł; wbiegł wiatr ciepły, niosący zapachy kwiatów i musnął czoło wojewody,' zimnym potem oblane. Ostatni prongeń słońca, ostatni wiatru wiewljj.

— Litości—jęknął.

DałSSię ^śJed szyjbki' szmer sznurów spuszczo­nych... i ciężkie ciało Maćka wojewojli spadło na dno piwnicy.

Noc —ciemność—przei^azenie— grób!...

Czy jeden, czy sto dni przeto — Maćko nie wjeAziałifc Dla niego była noc tylko, ciemna, nie- przejrzafhla noc... Po chwili omdlenia, gdy przyto­mność wróciła, niewymowny ogarnął go strach... Ci|-

Biblioteka — T. 319

4

sza wszędzie i ciemność wszędzie, wszędzie ciemność i cisza.

Z potężnej piersi Maćka ryk wypadł — ale stłumiły go mury.„ Nie odezwało się echo żadne, głos żaden nie przerKaHego milczenia mogiły.

Uwolniony z pęt, podniósł się z ziemi i naokół zacząłszukać rękoma...

Mur... mur... bezlitosny, głuchy mur wszędzkl

AV jednem jeno miejscu nie było $iany — otwól1'jakiś ze sklepieMem u góry.

Był to podziemny kurytarz, flitóry kołem wiel- kiem okrążał pólężne fundamenty wieżycy i tworzył pierścień sppjny, (krąg bez wyj ścia,Zaczarowano koło wieczności.

— Może tąiti. głąb, przepaść i śmierć!... Aby raz/skończyć, aby raz skończyć — szeptał skazaniec i krok *napr»óScl postawił.

I szedł tak Maćko wojewoda z podniesionemi ku górze rękonii, z oczyma przerażeniem patrzące- mijŁi szedł tak w mroki w ciszę, w ciemność, w wie­czności.

Po fliiiach czterdziestu król rozkazał wydobyć szkielet nielgSęśnika, by go do Borkowic odesłaff. Starost&«folewski, ksiądz Wit i panów kilku, spu­ścili się do Straszliwego podziemia. Posępnie migo­tał blask pochodni, wsli, pochyleni do ziemi niemal, poszukując wyschłego szkieletu wojewody.

Nagle wstrzymali się, jakby gromem rażeni... Dech w piersi się zaparł, włosy dębem stanęły, gro­za odbiła się na wszystkich twarzach...

Maćko BorlMwic żył jeszcze...

Żył—karmiąc się ciałem własneni.

Obłąkany, straszny, krwawy, zęby wściekłemi zsiniałe ciało szarpał, wysysał krew i szpik swych kości. Z zapadłej piersi wydobywał się charkot oj&opny, Rężenie konania — bez skonania.

Taką hi storyę opowiada po dziś dzieńBlud Kazimierzowski, wskazując na wieżę, „Ostrzeźenicą" swaną ').

')JO spotkaniu się króla Kazimierza z kmieciem, o spo­sobie podania mu prośby i odczytaniu jej, słyszałem w Ka­zimierzu z ust włościanki Maryanny Atolczakowej. Podanie mówi, że Maćko na śmierć głodową został skazany w Kazi­mierzu i zamknięty w po dziś dzieiiMEy^wjcej tam wieży, „Ostrzeżenie^" zwanej. Zdania historyków chwieją się. Jedni Kazimierz, inni OljHtyn wskazują, jako miejsce Łaźni harde­go wojewody. Historycznem jest czterdziestodniowe mę- czeffltwo i karmieniołto ciałem włas^ffl. Maćko skonał po przyjęciu Najświętszych Sakramentów: miiU sił jeszcze tyle!

l

KOWALOWA GÓRA.

(Z podań ludowych).

Cliata nie chata, lepianka nie lepianka—w po­łowie sieda^a ludzka, a w połowie mogła być schro­niskiem dla zwierzęcia jakiego; i gdyby zamieszkaną, nie była przezŁezło wieka, zająłby już dawno w po­djadanie s^spje tę ldfcurnkę duch albo wilk- "W" trze- ciej części zapadła się w ziemię, {śiiany pokrzywiły się i powyginały w garby; a jedno lnaJutKrt okienko

0 czterech szybkach podało się jsr sjronę ścian po­chyłych, jakby lepiej przyjrzeć się chciało rosnącym bujnie pokrzywom i białym kwiatom szaleju. Prawie większą część tej chaty zajęły drzwi o dwóch skrzy­dłach, tworzące równoramienny, ukośny jeno kwa­drat, bo i one, pSśle połączone będąc z całością budowy, mu^^jgjl się zastosować do tej linii pochy­łej; różnej zaś wielkości powypalane w nich dziury

1 czerwone skry, wybiegające oo chwila nad dach ziemianki, pozwalały domyślać się łatwo, że w,czę­ści chałupy była kuźnia, a gdzie to okienko—kowa­la miąSkanie.

Do gliniastego boku góry przypierała chałupa owa; dach jej, pokryty bujną warstwą ^riemi, z tą górą spojony był szczelni® mech i trawa rosły na nim szeroko; karłowata brzoza zielone rozpuściła gałązki—-nasionko jej ptak albo wicher może przy­niósł.

Niedaleka była im droga.

..Na górze las wyrastał szeroko, daleko—dużo vr nimOjyło brzóz o korze białej i dębów o wspa-

małych konarach. Między lasem a (lachem chałupy pusta rozciągała się przestrzeń, trawą zarosła, ale na niej tu i tam młode pędy brzeziny pojawiały się cora^łgęściej, biorąc pod swoje władanie nawet cha-' tę kowala, której dach oddawna gruba warstwa ziemi pokrywała. Nad chałupą był więc las, a przed nią pole szczere, równe, zielone, jakąś dużą zakoń­czone mogiłą. Dziwiłbyś się, coby w tej pustyni mogła robić chata kowala, gdyby nie dalekie szcze­kanie psów, odzywające się co chwila, które mówiło, że wieś jest blizko.

Tak, o staj kilka, w leśnym rozdole, nad sta­wem błękitnym, usiadła wieś duża, a wyżej, w oto­czeniu świerków i wrzosów — biały dwór dziedzica. Dziedzic zwał się Różycem, kowal Jaremą; pan Ró- życ miał syna Jana, Jarema żonę Marynę. Gdy żył nieboszczyk pan Kazimierz, dziad Jana a ojcieć dzi­siejszego dziedzica, Jarema we dworze służył i był nie na jednym bankiecie lianów, i był na jednym wielkim bankiecie, na którym pan Kazimierz na śmierć się zapił, a inni z nim razem. Pił i Jarema to wino straszne, ale wytrzymał. Pan Różyc, umie­rając, kazał synowi pić—taka już była natura tego rodu. Lecz nie nadchodziła chwila stosowna do tak wielkiego bankietu, burzyło się wino w piwnicach Różyców, a Jarema twierdził, że pan Kazimierz nie­spokojnie w grobie się przewracał.

Dawniej zachodził często Jarema do dworu,' ale od lat lmku krokiem prawie z chaty się nie ru­szył, bo za daleko było na jego stare lata do sioła, a lat siedmdziesiąt siadło na pochylony kark Jare­my. Dawniej n dworu i we wsi miał robotę, ale te­raz napróżno stukałby o kowadło—z rozżarzonego żelaza skryby się sypały, lecz nie poddałoby się że­lazo. Nie nawiedza nikt już niedołęgi, a i on zapo­mniał, którędy do wsi wiedzie droga. Jeżeli Mary­nie, o trzy lata młodszej od siebie, każe miechami poruszać, a sam weźmie kawał żelaza i kuć pocznie—

nie z potrzeby to czyni, ale z przyzwyczajenia. Głodu jakoś nie zna, bo nieboszczyk pan stary za służbę wierną a krwawą dał parę morgów pola i drzewa z lasu, z którego sobie tg chałupę sklecił i w któ­rej spory kawał czasu przeżył, bo lat trzydzieści. Oddawna nie widział dwora, ni wsi, ni ludzkiej pra­wie twarzy. Czasem na stepie zamajaczy jeździec jaki, czasem w śnieżną noc zimową zaświecą oczy wilka, czasem w skwar 'letni złocisty piorun zabły- ska, odpowie echo mu w borze, a wichry zakołyszą drzewami i w bezbrzeżną dal pogonią, pędząc czar­ne przed sobą chmury, na których po przejściu bu- ^•zy barwny pas tęczy zawisa. Ten jeździec, wilk, i piorun, echo, wichr i tęcza — to jedyne obrazy, na które od lat kilku patrzy Jarema. A gdy inu jakie dawne wspomnienia myśl poruszą i mocno w sercu załaskoczą — za młot chwyta,. a żonie każe dąć w miechy. Kuje wtedy, co starczy sił, pot mu uperła czoło, a z ust piosenka wybiega:

Kują młoty kowalowe...

Aż powietrze drży stepowe..,

Czach! — czach!

Bucha, pryska płomień złoty...

Kowalowe kują młoty...

StrachI — strach!

Ot i teraz iskry sypią się i słychać .drżący głos Jaremy; ale słabo uderza młot o kowadło, z wyschłej piersi urywanemi dźwiękami pieśń wypada:

Kują młoty kowalowe...

Zasapał się, ze zmęczonej dłoni młot wyleciał...

— Nie zdużam!... — rzekł.

— Wypij, stary, czarkę, a lepiej pójdzie — odezwała się Maryna, miech puszczając.

— A zkąd ty ją masz, ha?...

— Czy jaby dla ciebie nie schowała Jaremko?

Z uśmiechem dobyła flaszki, w kątku scho­

wanej, i podała dziadowi. Jarema drżącą ręką nalał po brzegi, wychylił duszkiem, zmarszczył się, chrząknął i podał babie.

— Do waćpani!

Wypili... . Jarema lńłot ujął, Maryna do mie­cha się wzięła. Uderzył dwa razy i znów się za­sapał.

— A widzisz, że lepiej ! — odezwała się baba.

— Daj jeszcze!—zagadnął, bełkocząc już nie­co — to zupełnie dobrze będzie.

Baba podniosła butelczynę.

— Do waćjjapl!...

"Wypróżnili flaszkę, ale już nie do miechów i młotów im było. Jarema kiwnął się na lewo, Maryna na prawo, i już we dwa głosy śpiewać za­częli:

Kują mioty kowalowe—

-s— Z nieboszczykiem Różycein, świeć Panie nad jego, duszą, śpiewaliśmy tę piosenkę... ot tam, gdzie ta mogiła, bąbo!... Tylko, że wtedy na jej miejscu ogromna kuźnia stała... a pan wyprawił w niej bankiet. — Bhu! nie doczekać już mnie,., ni wnukom moim, których nie mam.. okazyi ta­kiej...

Kują mioty kowalowe—

-^ Chodź. babol*a potańczymy trochę.

Ledwie za próg wyjść zdołali, musieli usiąść na przyzbie.

— Czy widzisz, że nasza chata pochyliła się czegoś? Nijak prosto oprzeć się o ściany nie można? — odezwał się kowal, macając rękami cha­łupę.

— A prawda, że czegoś bokiem stoi — od­powiedziała baba.

Zaczęli przypatrywać się i dziwowali się bar­dzo, że dzisiaj dopiero spostrzegli tę krzywiznę. Nie dziw! pochyliła się razem z nimi, powoli, po­

woli. "Wzrok się pr Asy czaj ał do Krzywej linii słupów, a przyzwyczajał przez lat trzy daesiątkflK

— Ano! nie dzisiaj się to stać musiało — tflimaczył Jarema. Ja zauważył oddawna, że cze­goś pleców prosto nie trzyma, jak siądę koło niej; alerr<WśraI;e'e to tylko mój kark się wygiął, a tym­czasem i cliatyna garbu dostała...

Wpajr^rł się w przestrzeń i kiwnął się parę razy, jakby sen miał na oczach.

, -—JCzy ty wiesz, co to za mogiła tam?—ode­zwał się po chwili.

— A wiem!

— A znasz waćpani historyę o niej?

— A znam! •

— To posłuchaj!... Kuźiya tam była przed laty i bankiet... rozumiesz, babo!.. Pan Kazimierz Różyc był i ja był—ciągnął dalej plączączym się linkiem. — Muzyka, jakby gromy niebiesK biłj, a z piwnic pańskich beczki wielkie, jak armaty, przytoczyliśmy. Co tam młoty kowalskie przy ban­kiecie, na który ja patrzał; co tam wino na dzi­siejszych stołach przy winie, jakie my tam pili!... Mocne, aż grzało krew... czerwone, jak z ognia żelazo wyjęte, a takie, że gdy kroplę jednę wy­pijesz, wiadrami już pić się chce i kąpać się po uszy...

Kiwnął się, ^e o mało z ptójjżby nie zleciał...

— Hej, hej!—bełkotał dalej.— W żadnej kuźni takie młoty nie biły, jak w tamtej kuźni... bo też takich Powali już nie ma, ot co!... Pan Różyc łeb sobie przepalił, taj wieczny mu odpoczynek! Inni winem się tem na śmierć zapili... Taka już natura, nic na to nie poradzisz. Pił dziad i kazał synom, wnukom i prawnukom pić, ot co!... Grzmiało, po­wiadam waćpani, a pryskało, jakby kto gorące że­lazo do wody zanurzyłU. A czy wiesz, babo, jaki testament pan Kazimierfe zostawił?...

—r|A wiem — wp^seunre odpowiedziała Lk-o- walicha.

— To słuchaj !...

Maryna clirapaó zaczęła na dobre, sm (kowal zdawał się nie zważać na to iJBmie bajkę swoją ciągnął dalej:

— „Jaremo! —rzekł do mnie — zanieś to synowi i powiedz: niech pije! To rozkaz mój... słyszysz, Jaremo!..." Ba! dobrze powiedzieć: pij! ale jak nie ma bankietu, to na nic wszystko !...

Kiwnął się i. ochrypłym, półsennym głosem śpiewać zaczął:

Kują młoty kowalowe...

Siwa igłowa na pierś zwisła; zmrużyły się po­wieki, J^S^ę razy otworzył usta: Kują młoty.. wy­szeptał i zasnął głęboko.

Ku zachodowi schyliło się słońce, gdy obudził się Jarema. Maryny już przy sobie nie zastał; sen k powiek jej wcześniej( odlecieć musiał, lecz budzić męża nie chciała — wymknęła się cicho do roboty w ogrodzie, pierzyukę mu tylko przyniosła i włożyła za plecy, by miękciej było staremu.

— Hołubka! — szepnąć Jarema. — Muszę na zimę buty jej podkuć.

Powstał z zamiarem odszukania swojej baby — nagle się wstrzymał i, przykładając dłoń do oczu, dla zakrycia ich od czerwonych promieni zachodzą­cego słońca, wpatrzył się w przestrzeń daleką.

Hen, hen — na istepowej równinie przesuwały się szybko postacie na koniach, w lot puszczonych. Jedna, druga, trzecia, dziesiąta mignęła; pędziły drogą, do wsi prowadzącą, okrążając legendową mogiłę. I zdało się Jaremie, że na jej wierzchu stanął pan Kazimierz Różyc z pełnym puharem wina i wyciągniętą ręką wskazywał w stronę dworL a później wino rozlał na step szeroki i puliar cisnął o ziemię.

Błysnęło — wino rozlało się, zajęło przestrzeń ogromną i wzdętym popłynęło strumieniem. Nagle posłyszał tuż koło siebie głos starego Róży ca:

— Jaremo, czaslji

— Wszelki duch! — krzyknął przestraszony kowal.

Przetarł oczy—obejrzał się..OJ

Cichy, samotny step był przed nim—czerwone słońce dotykało kraju ziemi, wilgotny powiew wiatru przynosił zdaleka zapach pól. Po chwili odezwał się dzwon cerkiewny, na nieszpór bijąc.

— Maryno! — krzyknął Jarema.

Z za węgła ukazała się przyzwana.

— Pan mnie woła!

Maryna wypatrzyła się na starego, nie rozu­miejąc znaczenia słów.

Nagle przed chatą zadudniły kopyta końskie— młody Jan, syn teraźniejszego dziedzica, a wnuk Kazimierza, stanął przed kowalem.

— Zdrów, Jaremo? — zawołał.

— A...a*.a!—wybąknął stary, zdejmując po­woli czapkę z osiwiałej głowy.

Młodzieniec zeskoczył z konia i ucałował w ra­mię dziada.

— Banfciet ! — wykrzyknął., '

— A aa! — pełnym głosem wypadło z piersi Jaremy.

— Widziałeś narzeczoną moją, kochankę moją, Połę? Za dwa tygodnie nasz ślub; zaprasza ciebie, a ja chcę, by podarunek ślubny był dla niej ręką twoją wykuty. Rozumiesz staiy?

. — Ro-zu-miem!

— Ja ci pomogę, bo ręka twoja już osłabła, młota nie dźwignie.

Jarema wyprostował się.

— A widzieli wy, panie, lampę, kiedy gaśnie? Mruga słabo i nie oświetla nic> dokoła, ale prgeęfl samem zgaśnięciem płomieniem buchnie.

— Tylko Id — odezwał się Różyc - bę<te do ciebie przychodził™ drużbami swoimi; ni^li nikt nie wie o tym przedślubnym podarunku, nikt z gości obcycli...

— A co ma być, panie?

Młody Różyc się mśmiał...

— Mówiła, że zabije mnie, jeżeli ją zdradzę. "Więc mieczyk jejdaJta, niech nim w sjeBtjg me\\5teine u<ąjpy.

—:'I hukniem, panie: Kują młot?.

— Brawo! — zawołał Różyc. — Znać dobrą w tobie krew.

— Jak ojciec wasz? — zapytał Jarema.

—łCzeka jutro ciebie... Bywaj, stary !

Podniósł się duży słup pyłu i młjffi3y Ró^)

zniknął S przed oczu kowala.

Pół wieku ubyło dziadki—dumny był, szczę­śliwy był, że nie kto inny dłoń przyłoży do ślubne­go podarunku dla narzeczonej wnuka pana Kazi­mierza.

Zaszedł do łauźfii i miecie.spróbował... Jak wściekłe dęły. Młot ujął—lekki mu się wydał, jak piórko. Dźwignął dużą sztukę *żelaza, aż się Ma­ryna zdziwjRt powrotnej kowala sile.

— Lampa, lampa, waćpani! — rzekł stary. — Nagotuj czystą koszulę a gromnicę... i obraz świę­tego Mikołaja...

Maryna zawiodła...

—, Nie płacz, stara: nie wiekować nam prze­cie na ziemi!

— A co ja poEffię bez ciebie, sierota bie- dneńka?..

— Za mjjjj pójdziesz!

— Gdybyż?.

— PŁlziesz.

Zapaliło się światło w małżeńskiej izbie ko­wala, staruszkowie uklękli przed obrazem i modlili się o śmierć wspólną.

Na drugi dzień, o świcie, niewidziany odda- wna gość we wsi się pojawił.

— Jarema!—zawołali zdziwieni włościanie.

— Do dworu poszedł! — szeptali, gdy znikł im z oczu.

Ten i ów udał się na zwiady, ale nic pewnego powiedzieć nie umiał.

Jarema zabawił długo w zamkniętym pokoju dziedzica, kredensowy chłopak słyszał rozmawiają­cych głosów kilkauaście... Mówiono szeptem, z cze­go rad nie był podsłuchujący chłopiec.

Po paru godzinach stary kowal dwór opuścił, w połowie wsi zatrzymali go ludzie.

1 Kowalicha żyje?

— Oj, oj!

— A co was przygnało?

— Jenteresa własne.

— We dworze? ha?

— Ano!., tak wypadło!

— Zwaćpaniał Jarema! ni do gospodarza któ­rego, ni do karczemki zaszedł, a do pana Różyca to zaraz!

Stary nasrożył się.

— A daliście mi roboty przez te ostatnie cztery lata? Nie Jarema wam konie kuje, lecz cy­gan złodziej.

— Gdyby podkowy z lemieszJci były, tobyśmy do was przyszli; ale żelazo już was nie słucha —- odezwał się młody parobczak.

— Dowcipny!—mruknął kowal.

Zaczęli śmiać się z niedołęgi i pytać, czy du­żo koni podkuł od czasu, kiedy wieś innego kowala dostała.

Jarema nie odpowiadał, na żarty i śmiechy nie zważał i tak przez całą wieś przeszedł wśród drwinek parobczaków, krzyku dzieci, docinków dziew­cząt, którym pomagały psy sielskie, warcząc za­jadle.

Upłynęło dni kilka.

Jednej ciemnej, bezksiężycowej nocy stróż, pilnujący kołowrotu, ujrzał daleko na stepie, w strdl nie, gdzie była chata kowala, ogniste snopy iskier. Party ciekawością, pobiegł do kuźni Jaremy, ale zajrzeć do wnętrza bał się. Rzęsiste skry bucha­ły, silną ręką ciskane młoty uderzały grzmotliwie "w kowadło, a kilkanaście głosów naraz śpiewało:

Kują młoty kowalowe..

— Czach, czach!—towarzyszył pieśni podnie­cony głos kowalichy.

Stary Maksym splunął.

— Pfu!.. zwiedżmiała Maryna, Jarema z czor­tami biesiaduje.

Przeżegnał się i do wsi poszedł z wieścią nie­zwykłą.

Zaczęto nJy ieclzB Jaremę.

— A tu u was po nocach kuje?

— Młot o kowadło—odpowiedział zapytany.

— Hm, hm..MuSooi kuje?

Jarema pokiwał głową.

— Durne wy ludzie, durne!"—mruknął.

— Wam staremu spać, nie w kowala zaba­wiać się po nocach...

— Spać! — burknął kowal — a jak spać nie można, to co robić? Ot, człowiek jak zacznie ma­chać młotkiem, zmęczy się, spotnieje jak ruda mysz, to i sen przyjdzie.

Chłop poruszył głową.

— Kiedy to u was nie w pojedynkę robota idzie...

— At! tak się wam zdaje, a cichą nocą to grzmotu więcej słychać...

— Bo to, widzicie, Ja^feffio, ludzie gadają...

— Ze dyabeł kuje—zaśmiał się kowal.

— A baba z wami mu pomaga... Nieczysta

sprawa i koniec! Zwiedżmiła się Maryna, mówią... ot co!

— A święty Mikołaj nad łóżkiem u mnie, co?..

— Można obraz do ściany obrócić, ta swoje

.robić.

— A Hospod' na nebi? Czy i jego do ściany obrócić każesz, ba?

Chłop podrapał się w głowę.

— Gadają, taj koniec!

— Wielka sztuka, że gadają! Od czego mowa, ta rozum głupi?

— i to prawda! Ale wy wiecie, Jaremo, że jak w nocy coś kuje, to mówią, że nieczysta siła.

— Zobaczymy kto z Bogiem!—odpowiedział kowal. — Ja w grzechby się bawił, mając śmierć za plecami?

Chłop pożegnał Jaremę, ale przekonać się "nie duł. -Co noc w kuźni pryskanie iskier, huk młotów zaniepokoiły wieś całą. Poszli do pana Eóżyca, ale on im to samo, co Jarema, powiedział; udali się do panienki, która- bawiła we dworze przy narzeczonym, ale panienka nic nie odpowiedziała, tylko się przestrach jakiś odmalował na jej twarzy. Tymczasem we wsi bydło padać zaczęło i kilka węzłów splątanego zboża na polu dostrzeżono.

— Jarema! — uderzyli w 'głós jpden i Lodgra- żali się zemstą staremu kowalowi.

Zbliżał się dzień zaślubin Poli z młodym Ró­ży ceni, liczni 1"goście napełnili dwór dziedzica. Do­byto pubar dziadowski.), by nim Jan uroczystość rozpoczął. Gwarno było przez dzień cały, dopiero wieczorem wrzawa umilkła.

Wigś spgła, ciemrfo było w dwprze pańskim, a hen, daleko, na stepie, z podwojoną siłą wybu- chnęły iskry ogniste. Przód karczmą zebrała się gromada ludzi i uderzyła w radę.

Biblioteka. — T. 319 5

Jarema kuje, Maryna złe ziele warzy... — Krowy przestały mleka dawać, u Maksyma klacz zdechła, Hreliorowi wół się utopił, a Dmytra krew zabiła... l)o kowala! do kowalichy!.. Cepy na ple­cy, kamienie do rąk, niech idzie do cerkwi z po­kłonem, inaczej... śmierć!

Gromadnie na Sep wyszli i kierowali się na skry kowalowej kuźni. Szli cicho, z zabobonną trwogą w sercach, ale w poczuciu zemsty słusznej za zło, którego doznali.

O kilkanaście kroków przed chatą Jaremy EWtrzymali się z nieokreślonem wahaniem. Snopy iski.ei' wylatywały falisto za każdem poruszeniem kowalskiego miecha, silne dłonie uderzały młotami. Słychać było ciężkie oddechy piersi i szczęk żela­mi a głosów kilkanaście śpiewało:

Kują młoty kowalowe...

— Kamienie w drzwi! — zakomenderował Maksym.

Rozległ się liuk straszny, sto granitowych od­łamów grzmotnęło w stare ściany Jareinowej cha­łupy i ze stn picfsi naraz rozległ się okrzyk, do wycia ^viorząt dzikich podobny. Runęły stare drzwi kuźni, a promienny snop światła na zewnątrz wybiegi. Tłum skoczył do prdlku chaty z klątwą •na listach... Nagle drgnął i cofnął się przepalany.

W powietrzu rozległ się gEinot wielki^ wiatr sHgefwai szalony, szum burzy zakołysał powie­trzem zabrzmiał jęk okropny i nieprzenikniona cre- mność zaJbSala dokoła. To góra się usunęła i pr» waliła masą ziemi chatę starego kowala.

Jarema padł ostatni pod strasznym naciskiem gruzów. W chwili śmierci stanął przed nim pan Kazimierz Różyc z puharem wina, ze słowami na ustacE:.'

— Prawnukom moim!

Na drugi dzień Pola wzięła długą, ciężką żałobę.

Nikt nie odkopywał zwłok zasypanych kowa­lów—gdzie stała kuźnia Jaremy, wznosi się dzisiaj mogiła wielka, Kowilową Górą nazwana.

/

Z opowiadań Imci Pana Michała

na Mieleniach Mieleniewskiego.

— ...A ja ci powiadam, mocidzieju, z pi^Bj prrafinieM niepfiSHk! I^SSię soli zjeszjtjezyk ci całkiem oblezie, a przyjaciela nie poznasz. Rlpźe bywało niegdyś inaczej, mówią nawet, mocidzieju, że bywało!.! Przyjaciel za przyjaciila rąbać się da­wał, w nieszczęściu nie opuszczał i żony mu nie bałamucił. No! o tern ostatniem szeroko Dasji£ pisał; ale nie psujmy, mocidzieju, ludziom humoru, bo powfflŁa; żem zberejjnil® hisurmanin nJJJEp^co- ny. Zresztą i ja, uy>cidzieju, wierzę, że na ziemi przed stworzeniem Adama i Ewy doskonale się działo. Ale jak raz tylko niewiasta z boku mężo­wi wylazła, tak i dotąd wyłazi mu bokiem... Oj! ta Ewa... niech jej Pan Kjóg sekunduje!.'. Jak zaczęła się kręcić, wierBfr—i paf!.. fora, Adamie, fora z tak rozkosznego dtjjm-s^/.^

Tfu! a gdzież, to zalazłem?.. Do raju biblij­nego, a miałejm mówić, niojidzielu, o Tomaszu So- backim, za ktprego porąbaćbym się dał, bo z nim razem niejednę beczkę soli ujadłem, a trzy razy tyle owsianego piwa wypiłem. His tory a, mocidzie­ju, paradna, a prawdziwa, jak to, ^e słońce świeci nad nami, za co niech będzie Panu Bogu cześć i chwała!

Czy byłeś asan na Polesiu?.. Nie?., szkoda!..- Ale to do rzeczy nie należy. Wiedzieć ci tylko nanażyufźe tam jest wieś duża, Mifelenie^wana, za- inieszkała od wieków przez szlachtę z dziada pr^w

dziada. Piszą się wszyscy „na Mieleniach", a i Mie­lenie wskiuii y.wą się, niby bracia rodzeni. Uważa­łem* mocmziejii, żem ci zaimponował, kiedym ci się przedstawił jako pan na Mieleniach; otóż wiedz, że panów»*takuh jest stu pięćdziesięciu, nie licząc ty^jc; Którzy z łaski Pana Boga przyj fi ć jeszcze na ś^irjat mają dla chwal) Jego imienia. Zrozumiesz teraz >asan, że fjim, gdzie Mieleniewskich tylu na kupę do jednej wsi się zebrało, o Radziwiłłach nie inqże 1)T3 i mowy. Ale żyło się niezgorzej, choć nie w s aj etach, il^gw szaraczkowej kapocie; karto- łlę rodziły się sypnę, a brat bratu pomagał, jak mógł i cziyn mógł. Ten temu wozu pożyczył, zykflsą na łąkę poszedł, konia przyprzągł do płu­ga, pomógł do pokrycia sterciska, w konkury po jechał, a nieraz r pannę młodą do domu małżon­kowi pr,zywiózł... Nic obeszło się czasem i bez są­siedzkich sprzeczek, bo to rzecz między ludźmi zw^cańjna... Tam nocką ktoś trawę podkosił, sa­dzawkę sąsiadowi spuścił i ryby wyłowił; czasem na miajzy, rozgraniczającej dwa pola, 7a bary się wzięto i stłukło cię po obywatelsku. Gwałtowniej­sze spory rozstrzygał proboszcz, ksiądz Marcin Wi­gura, a że stary to człek był i wielce świątobliwy, słowa jego niemały walor pomiędzy nami miały.

Bywało tedy, mocidzieju, jako sam wi­dzisz, różnie — zgoda i bijatyka, pomoc braterska i szelmowski figiel jakiś, wypłatany tam gdzieś K^MMjś alkowie, na chwałę Panu Bogu...

Ot, i wyrwało się!... Tfu, nie zważaj asan na to, bo to mam sobie takie przwłowic, co czasami nie tam wypadnie, gfilie potrzeba...

Otóż, wiesz już asan z naracyi mojej, że Mie­lenie przez Mieleniewskick zamiSszkaiie były; je­dnakże, mocidzieju, nieraz szlachcic innego naz^ffl- ska przydybał i osiadł na -stal^. Zdarzało się to osobliwie wtedy, gdy która Mielenianka za mąż wyszła za kawalera wsi innł, a w posagu kawał

gruntu jej pfepadł, na którym nowi małżonko wic osiedli. W ten sposób Biafi?źli się pomiędzy nami 'SfaJiacw i Wycipurowicze, Giemajdy i Rokosińscy — izlhcLta dobra, Wycipurowicze szczególnie! Nie patrzyliśmy zezem na nowo przybywających sąsia­dów — przeciwnie, radziśmy im byli nawet, bo oni, starając się zaskarbić przyjaźń panów na Miele­niach, a i samym w dobrem się świetle wystawić, odbrszelkicli nieprzy2woitości stronili, śpiesząc chę­tnie H różną posługą dla nas.

Z zamożnością rozmaicie się działo. Ten włókę ziemi miał, a tamten na mordze poprzestać musiał; ten przysporzył grosza ożenkiem, to pra­cą — a tamten przez ożenek właśnie roztrwonił, bo magnifika chciała się stroić, a co niedziela do Piń­ska jeździć.

Widzę, że asan chcesz wiedzieć, jak to tam u nas z edukacyą bywało?... A no! czasami nieje­den i z książki czytał; byli tacy, co i pisać niepo­spolicie umieli, a zamożniejsi, na półtorej włóce panowie, gdy w kalecie grosz się zachował, synów ijpwoich posyłali i do szkoły, gdzie choć rypano skó­rę, ale i łaciny uczono, na chwałę Pana Boga. Pra­wda, że żaden z Mielniaków szkół nie kończył, ale księdzu do mszy ściętej posłuitył i gdzie trzeba ryknął wspaniale. Do takich, co to i litanię pięknie odśpiewał, i księdzu basem odpowiedział, należał mój przyjaciel od serca, z dziada w Mieleniach osia­dły, Tomasz Sobacki.

A co, mocidzieju, przyszedłem nakoniec do niegB niedaleko więc ju4 i do beczki z solą...

Był to najbliższy mój sąsiad, płot z płotem, miedza z miedzą. Poprzyjaźniliśmy się, dzieciaka­mi jeszcze będąc.. Bo to i wypadek tak zrządził, że w dniu jednym, coś około południa, zawitaliśmy na ziemię, za co niech będzie cześć i chwała Pa­nu Bogu.

Zaledwie, mocidzieju, zaczęliśmy odróżniać nos Cd ^dzwonnicy, zaraz przystaliby cjo siabió, niby bliźnięta z jednej matki zrodzone. Jedoń bej; dru­giego obejść. się uie mógł, w nocy się budził i wrzeszczał, a pierwszy wyraz, jaki wymówiłeią, był Tomasz; tak samo i tamten zrobił, tylko, że mnie odrazu Mieleniewskim nazwał. Słowem, rozstać się •/. sobą ani rusz! . Gdy ojcowie na pola wychodzili do gospodarskich zajęt, a ma^lci do ,lnu i koyopi, sadzano nas pośrodku podwórka na więlkiej kupie piasku, gdzie miękko było i bezpiecznie, bo stłuc się nie można o piasek, a stary kundys, zły jak osa, pilnował. Grzaliśmy się tedy na słońcu, jak cielęta, po onem kopisku się tarzając. Jeden dru­giemu niteraz oczy piaskiem zasypał, lub w gębę napcliał; innej szkody, choćby chciał, nie mógł wyrządzić. Biliśmy się, targali czasami za uszy, ale to tylko służyło jako hart grzesznemu ciału, a przyjaźń wzmacniało. Kochaliśmy się, mocidzie­ju, jak dwa turkoty, z wielkiem podziwieniem osa­dy całej.

Kiedy, mocipanie, czas przyszedł i ojciec mój wy­słał rnńie do szkel Iubarskichi(bo"tani babka moja mie^ szkała, Macierzanka z domu, a Cząberska po mę­żu, świeć Panie duszy ich obojga), Tomek wpadł w takie lamentaeye, że stary Sobacki, obawiając się, by to się czasem konwulsyami nie skończyło, i jego do Lubaru wysłał, spróbowawszy wprawdzie przedtem — ale bezskutecznie — batoga

Tak tedy zńowu, anocjdsjeju, znaleźliśmy się w kupie; chodziliśmy razem do szkół i karceresu, i na jednym sienniku pod piecem sypiali.

Powiadam acanu, że takiej przyjaźni między Kuksem i Fuksem nie było. Gdy babka Cząber­ska dała makagigę, dzieliłem się nią z Tomkiem; on nawzajem przysłanych sobie orzechów z domu nie skosztował, pókiby się. ze mną nie podzielił. A bywało, że jeżeli który z nas na plagi zasłużył,

szliśmy z suplikacyą, by takowe między nas dwóch rozdzielono. Profesorowi wszystko jedno było, kogo .ćwiczyć, byle ćwiczyć i sumiennie zrachować dzie­siątkę — brał więc po piątce winny i niewinny, co razem do kupy wziąwszy „dziesięć" stanowiło. Za­wsze to, mocidzieju, .było lżej, niź gdyby na jednego tylko ta liczba parzysta spadła. «Ta dzieliłem się z Tomaszem, Tomasz ze raną, jak Pan Jezus w Ewangelii świętej przykazał.*

Mimo jednak tej wielkiej miłości, nie obcho­dziło się czasami, mocidzieju, i bez figlów, któreśmy sobie nawzajem płatali. Tak naprzykład:

Tomasz był śpioch znany — można'było całą cygańską orkiestrę koło jego łóżka postawić, a on- by się nie obudził, choćby naraz na wszystkich trą­bach i bębnach grała. To też, mocidzieju, ponie­śliśmy go raz z tapczanem do stawu i tak akura- tnie pośrodku wody ulokowali, że tylko siennik, na którym spał, zanurzony w niej nie był. Usiedliśmy potem na brzegu i nuż kamykami ciskać. A że staw znajduje się w środku miasta, choć to przed przed świtem jeszcze było, zebrała się gapiów kupka, przeważnie pejsatych żydków, którzy poo­twierawszy gęby, jak na spektakl jaki patrzyli.. Kamyki latały, woda pryskała na twarz, na nogi, któreśmy z umysłu odkryli, ale Tomek chrapał jak armata, ruszając się tylko, jak ona, co to, co pal­nie, to nazad o krok się posunie. To mnie znie­cierpliwiło; porwę okrutną cegłę jakąś i jak mach­nę... rozkołysana fala całego przyjaciela oblała Ze­rwał się na równe nogi i buch do wody... My w śmiech, a on zaczyna wrzeszczeć w niebogłosy. Dowiedziawszy się jednak, że mój to był figiel, nie 'gniewał się wcale — i gdy[Tn^ drugi dzień'zosta­łem za to skazany na plag dwiadzieścia, jeszcze po­łowę, obyczajem naszym, przyjąć na siebie, mu­siał. W nocy mi tylko finfę w nos puścił i pocztę urządził.

Dwa Jata, mocidzieju, byliśmy w Rikole. Naut- Esyliśmy się dużo, bizunów wzięliśmy jeszcze wi|t aej i do Mieleń wrócili.. Nie było "ooj dłużej ro­bić w Lu barze — babka CząlSjska umarła, a sta­ry Sobacki zatęsknił _za jedynakiem.

Upłynęło, mocidziejffl-ąniemało lat od tej fjkwili. Wąsy nam się wysyjtały. po szkole wspomnienie za­stygło. a przyjaźń nasza stała jak mur.

Ja byłem temperamentu powolnego, Tomek wi- susowaty trocbę Ja ożeniłem się i zostałem w Mi® lemacli, on wziął pannę zdaleka, Wycipurowiczewi grunt swój sprzedał i łssjzieś w Torczynie, koło Żytomierza, Kamieszkał.

Ryczeliby jak w^Jły, rozstając się z sobą, obdarowaliśmy się nawzajem, i gdy Toinek na wóz usiadł i ruszył, ja jeszcze zawodziłem, jak panna młodaMguj drużki kosy jej rozplotą. Rozstaliśmy się, ale nie zapomnieli; pisywaliśmy nawet do siebie i prezenty przesyłali — on śledzie marynowane, ja suszone piskorze i placki z makiem, które moja Magdusia przedziwnie piekła.

Nagle, 13fig Święty raczy wiedzieć, czy moje listy nie dochodziły, eśł inne tam licho było, ale Tomek coraz rzadziej pisywać zaczął, wreszcie umilkł zupełnie. Dlgtfyeg&? nie mogłem się dowie­dzieć, mocidzieju! Jedni mówili, że spaniał; inni twierdzili, że żyjąc z koszyka-groszyka, do wielkiej mizeryi przyszedł. Nie chciałem ja wierzyć tym gadkom ludzkim, bo Ełyby spanoszył się, o Pal nu Bogu zapomniałby prędzej, niż o Michale Mie­leniewskim; gdyby zaś nań takie terminy prze­szły, żeby chleba powszedniego zabrakło, tem wuj} cejby o Michale Mieleniewskim pamiętał. Tak me­dytując i z markołnością waleząe^beS Żadnej wie­ści trzy lata przeżyłem w niepokoju wielkim.

Razu pewnego pojechałem do Lubaru, gdzie miałem •spadek odebrać po ś. p. dziadku Cząber-

skiin, który na chwalę Pana Boga umarł, przeżyw­szy lat dziewięćdziesiąt, a mnie grosza nieco zosta­wiając. Niewiele to tam tego było, ale ośm tysięcy złotych dla chudego ("szlachcica to fortuna, moci­dzieju! tembardziej, że rok był nieurodzajny, kar­tofle na polu gniły, a 'i Wycipurowicz o ja^iS się tam dłużek upominał.

W Lubarże niedługo zabawiłem. Dałem na mszę żałobną za fljjfffe Cząberskich, pieniądze wzią- lem/nad staw poszedłem, gdzie mi sięEdało, że jeszifee na wodzie zostały ślady od kamyków, nie- gdis prz^emnie rzucanych; pomyślałem o Tomku, beknąłem cicho i położywszy krzyż Pański na pier­si, w drogę powrotną ruszyłeimk

Było to p®ią jesienią, deszcze lały codzien­nie, konie topiły się w błocie. DwWmile niespeł­na do Mieleń zostawało, a tu pod noc jak zerwie się wichura, świata bnżKjo nie widrojJSiiieg sy­pał gęsty, a ostry, jakby kto zinarzniętjffcąŁ rfcztarł i w oczy ci nim sypał. Rad nierad, musiałem pod samemi Mieleniami pławie na drodze w karcłfiiie nocować...

— Jest stan (Pa r|]— pytam żyda.

— Stancya jest — odpowiada — ale ją za­jął szlIiiMie jakiś, Ittóry do Mieleniów jetUilwT

— Byle nie niewiasta! — powiadam Wcho­dzę do stancyi, aż tu mój Tomek ibuch w ramiona.

Ryknąłem, on równie — i tak ryczeliśmy ze dwie godziny, za szyję się trzymając.

— Dokąd-że to, Tomku? — pytam, przyszedł­szy do siebie

— A do ciebie, Michasiu!

H^Ę^Bójże się Boga, dopiero po latach tylu? .

Cóż chcesz? ale się nie zapomniała, jak widnsa.. A ty zkąd?

— Z Lubaru, po sukcefeyę jeździłem. Ośm tysięcy złotych bez (lwiestu wiozę.

"W gawędy tedy..

Zaczynam go rozpytywać o tem, o owem, ale mój Tomek w Lok czegoś skacze; ja w prawo, to on w lewo; ja prosto, a on nazad się cofa. Kleiła się rozmowa, ale kiepskim klajstrem lepiona.

— Zmęczony jesteś? — pytam.

— Aha! — od mruknął.

Tedy kropnęliśmy na noc po kieliszku gorzały i na pierzyny żydowskie. Pomodliłem się uczciwie, wydobyłem, sakiewkę z pieniędzmi i pod poduszkę schowałem.

— Dobranoc, Toinku!

— Dobranoc — odpowiedział. Obrócił się do ściany i cbrapać zaczął.

Spałam i ja, cboć tych bebechów żydowskich nie lubię.

Nad ranem obudził mnie jakiś szelest. Mysz wlazła pod poduszkę i kręci się przyduszona—my-' ślę.. Otwieram jedno oko, patrzę... a mój Tomek wyciąga mi z pod głowy spadek po ś. p. Cząber- skim. I co powiesz, mocidzieju? Taki mnie wstyd ogarnął, żem milczał jak zabity; i gdy po .chwili wstałem, 2jie sięgnąłeim nawet" rętóą pod pościel,,' z czego widocznie rad był Tomek, bo nie mogło już4 żadne podejrzenie spaść na niego. Myślał, żeni o pie-| niądzach zapomniał, i, choć w oczy mi patrzeć nie chciał, w dobrym humorze był.

Przyjechaliśmy do Mieleń —Tomasz wymówił się od gościny u mnie i do krewnych zajechał My­ślę sobie, co tu począć,, mocidzieju?..-. Zal grosza i wstyd dawnego przyjaciela do sądu skarżyć... łdc tedy po radę do proboszcza, który już ledwie noga­mi włóczył, ale służby bożej nie zaniedbywał...

— Tak a tak—prawię księdzu na ucho, a ser­ce od żałości się ściska'. On słucha, głową kręci,

każe mi wreszcie uspokoić się i jutro być na mszy świętej w kościele.

Była to niedziela. Mieleniewscy zapełnili ko­ściół... Przyszło i kilku Sobackicb, a z nimi i To­masz, który zawsze wielką pobożnością się odzna­czał i na głos litanię śpiewał. Kiedy pora kazania nadeszła, ksiądz zwrócił się od ołtarza i tak prawił:

— Wielka krzywda panu Michałowi stała się... (wymienił jaka). Uklęknijcie, bracia, i wszyscy za mną głośno litanię powtarzajcie.

Upadł na kolana, my równie z wielkim rumo­rem osunęliśmy się. na klęczki.

Kyrye elejson!—zaintonował ksiądz Marcin.

. — Chryste elejson!—zabrzmiało w kościele.

. Tomek najgłośniej słowa litanii powtarzał, przejęty uroczystością chwili.

— Chryste, usłysz nas!

— Chryste, wysłuchaj nas! — powtarzało sto głosów, ale górował bas Tomasza.

— Ojcze* z n;eba, Boż^IŁfi

— Zmiłuj się nad nami!—odezwało się z głębi dusz ludzkich:

— Czy modli się ten, który wziął sakiewkę panu Michałowi? — zagabnął ksiądz nagle.

— Modli się, księże proboszczu—odpowiedział Tomasz basem.

Głos jego zabrzmiał unisono.

Powiadam asanu, że nie był mędrszy sąd Sa­lomona. Mój Tomek sponsowiał, jakby apopleksyi miał dostać, widząc oczy wszystkich zwrócone na siebie, a z przed ołtarza rękę księdza, skierowaną wprost-, ku nieliiu. Mlasnął językiem, w pierś się uderzył i, ryknąwszy na kościół cały... sięgnął w za­nadrze, a wydobywszy sakiewkę, zwrócił się do mnie i zawołał:

— Michasiu! pierwszy i ostatni raz!... Rzuciliśmy się w ramiona... Co mówić dalej, mocidzieju? Beczkę soli z nim zjadłem, a nigdy mi na myśl nie przyszło, żeby on kiedy mógł mnie pozbawić spadku po ś. SI Cząberskich.

HISTORYA PRAWDZIWA

o panu podsędku Pawłowskim i małżonce onegoż.

Biblioteka — T. 319.

6

On był podsędkiem, ona, z natury rzeczy — podsędkową, a choć. z czasem zrzekł się urzędu — tytuł pozostał nietknięty. Tym sposobem marszał­ków, sędziów i podsędków namnożyło się u nas co niemiara, a każdy rodowity szlachcic mógł się po- !ch]|Ubić trudem pewnyfti' pouoszo*nynj<7Jropublirn bono. Co krok, to marszałek—kijem rzuciłeś, a mogłeś być pewnym, żeś w podsędka ugodził...

Niegdyś w okolicach Berdyczowa, na uboczu od drogi pocztowej, do Latyczowa prowadzącej, mieli państwo Pawłowscy posiadłość małą o chłopach kil­kudziesięciu. Pośrodku wsi, na wzgórzu, stał dom, odrobinkę pochylony na bakier, z ogromną sienią, która rezydencyę podsędkostwa rozdzielała na dwie równe połowy. Z jednej strony był pokój bawialny, do którego przylegała jadalnia; z drugiej mieszkanie igoąpodarbt\v*i, spiżarnia, kredens i garderoba, gdzie dziewek kilka i bab dwie zajętych nieustannie było motaniem nicianych pasm na dużej o czterech ra­mionach snownicy, to darciem pierza, albo szatko- waniem kapusty. Skrzypiała rozmachana snownica, stukały noże, siekające kapustę, a co chwila i piosn­ka przez otwarte okno do ogrodu wylatywała... Po­czątek, od niechcenia, dawała dziewoja jakaś, ale zaraz przyłączył się głos jeden, drugi, drzemiące nawet baby nad pierzem zawodzić zaczęły.

Dom cały, wewnątrz i zewnątrz, parę razy się

do roku odnawiał. Białą gliną smarowano ściany, żeby zaś śladów zbyt wybitnych nie zostawiało na ubraniu bielidło ono, dodawano do takowego far- niuszki '). Olbrzymie dwa kominy sterczały nad dachem, krytym słomą; ganek wspierał się na dwóch okrągłych, drewnianych słupach; przed domem słał się duży dziedziniec, otoczony płotem, z bramą wja­zdową naprzeciw; na prawo lamus, na lewo gołę­bnik o niezliczonej ilości okienek i ,'z drzwiczkami większych rozmiarów, dla łobienia w nim porządku; dalej zabudowania gospodarskie i ogród warzywny, wiśniowy zaś sad, jabłonie i griffl3, z dwiema rozło- żysteini lipami, ot^Eły półkolem domostwo państwa Pawłowskich.

Gospodarstwem zajmowała się sama pani, pan . podsędek pomagał tylko. Kie! nie pomagał, jeno ze ślepem posłuszeństwem spełniał wszystkie rozka­zy swojej małżonki, a bał się dobrodziki, jak ognia, bo nieraz ślady jej zbyt energicznych pieszczot no­sił na sobie.

Mówiono, Jfe gdy pan Rafał starał się ongi o rękę panny "HSRtarowskiej, był wcale poESflnym mężczyzną i kopę żyta, bez zmęczenia się, cepem wybijał, dając tym sposobem budujący przykład poddanym swoim. Ale cóż? Był bardzo fłegiiia,- tycznego usposobienia, a serce miał miękkie, jak wosk. "Walercia przed ślubem uchodziła za anioła dobroci—na drugi dzień jednak, zaraz po nocy we­selnej, pan Rafał wyszedł z pokoju świeżo poślu­bionej małżonki z twarzą podwiązaną.

— Co waści? — zapytał, spotkawszy go ojciec panny.

— Kie, teściu... zęby mnie bolą.

— Zawiało?

') Mieszanina z mąki, wody i kleju.

— O... zawiało! — z przeciągiem odpowiedział westchnieniem.

Mówiono jednak inaczejTTJoś tam się nie podo­bało aniołkowi, nie powiodło panu podsędkowi, i ten jakoby—ot! w papę dostał. Zrazu nie wierzono tej bajce, ale dłuższe powcie bflstwa Rafałowstwa stwierdziło domysł.

Pani Pawłowska zaczęła "^Ksteczywiście ener­gicznie postępować z małżonkiem. Po udanej pier- wszej próbie droga do samowładztwa stanęła przed nią otworem. Cały zarząd męzkiej gospodarki wzięła do swoich rąk, Rąfałka zaś odesłała do kur i chlewni. Musiał więc nieborak stać przy karmieniu wieprzów, macać kury, a czasami i puch gęsi wraz z babami w garderobie skubać. Nie po­dobało się panu podsędkowi zajęcie ono, ze stano­wczym protestem jednak ociągał się do czasu, bo nie chciał psuć i tak nadwerężającej się harmonii, ale widząc, że im dalej w las, tem drzew więc£j^ iż mu raz kazano groch wybierać i moczyć konopie — oppfł1 się rozkazom Walerki i — sam nie wiądział jakim sposobem — z garderoby prraU sień na po­dwórko nagle wyleciał, przyczem coś przykro w kar­ku go zabolało.

Od onej pamiętnej chwili wylatywanie zadę­ło się coraz częściej powtaiK&fl, a raz się oparł aż w lesie, ale to już z własnej woli. Argumenty Walerki były zanadto przekonywające, skorzystał więc z chwili, gdy, wypuszczając go z rąk swoich, łopaty się imała —i mfc^ął.

Dwa dni go nic było.

Zaniepokojona pani rozesłała pogoń i pod wiecz&l' dnia trzeciego, pod esfflrtą asauły i pięcui parobków, idąc wprawdzie ńa czele szeregu, pan Rafał przcEBczył doinU .lak go powitała

strapiona małfonka - kroniki milczą; jeno domoBsły wieszcz jak#8 ubrał w rymy wypadek powyż^ra

i, dzięki jego natchnieniu, nie zaginęły wojownicze czyny pani Pawłowskiej. Piosnka stała się powsze­chną w prowincyach kilku; śpiewano ją przy gita­rze. Nawet i dziś jeszcze ludzie onej daty powta­rzaj ą czasem ów tren żałosny:

Stała siy u u as smutna pogłoska. Wybiła męża pani Pawłowska, Zbiła, złajała, Za drzwi wypchała Do sieni.

Stoi Pawłowski, smutny, płaczący, Na 8woje losy narzekający: — „Jam w polu orał, W dum u siy porał

Dla ciebie." —

w Jeszcze mi szemrzesz?... taki a taki — Sześć plajr — to wiele?—g-agacik jaki"!... I jak się ruszy, Przez łeb, za uszy, Aż krzyknął.

Puznał dopiero, że to nie żarty — — Pani za ożóg — on w świat otwarty... No£) do pasa, * Dyr dyr do lasu — I ucickł...»

Bądź co bądź, pani Pawłowska była iście kresową niewiastą — i gdyby to te dobre, dawne czasy były, kiedy horda tatarska szła dzikiemi po­lami na lustracyę ziem Rzeczypospolitej, łupiła, gra­biła i dziesiątkami tysięcy niewolnika pędziła w Krym daleki nie mniejsząby odegrała rolę, jak onego czasu ijaszcz, lub Saliajdaczny. .Jej-że to wina, że zq swojemi narodzinami się opóźniła?.. Nie stało Tatarów — nawinął się podsędek. Masz przebaczenie moje, bohaterska niewiasto — na losy

klątwa! W każdym razie—Tatarzy zażywali spokoju, pan Rafał cierpiał.

Zmieniło się biedaczysko do niepoznania. O ile Walerlca tyła i wszerz rosła—on cbudł, mi­zerniał, posiwiał i wyłysiał, macał kury, darł pie­rze, moczył konopie, kapustę szatkował,. a* nawet do tego doszło, że po każdej dotkliwej operacyi rozplecione rzemyczki kańczuga do pierwotnego sta­nu przyprowadzać musiał.

Razu # pewnego Walerka miała pilną robotę w polu. Żniwa się skończyły, odtykhfa dziesiątą kopę poleszukom, pilnowała wozów ze zbożem, więc do domu przez dzień cały zajrzeć nic mogła. Ko­rzystając z jej nieobecności pan podsędek zakradł się do pokoju małżonki, drzwi na klucz zamknął, ypozapuszczał firanki i ze cztery godziny makiem przesiedział. Nareszcie wyszedł zadowolony i za­cierając ręce, mówił do siebie:

— Nakoniec spokojny będę!

Pracował nad batożkiem, znanym mu tak do­skonale. Rzemyczki powyrywał, dla niepoznaki z wierzchu tylko parę pasków zostawił, a resztę zastąpił kłakami, które oplótł misternie resztkami rzemienia.

— No, nakoniec spokojny będę—powtarzał.

Ale zawiódł się z&raz' przy pierwszej egzeku-

cyi. Choć wrzeszczał niemiłosiernie, rzemyki pu­ściły odrazu, kłaki wyleciały, a ożóg był w ro­bocie...

— Nie będę, "Walerciu, duszko! — prosił się pan podsędek; mimo to, bardzo ucierpiał i dwa ra­zy sprężystszy batożek spleść musiał.

Bywało czasami, że który z sąsiadów chciał z dobrą radą mu przyjść...

— Czy prawda, podsędku, źe...

— Co? sąsiedzie, dusfzko?..

Sąsiad coś szepnął na ucho.

— A bajki! a bajki!., gdzieżby taki to^ ze mną, który pasyonatein jestem!

Trudno było wmawiać w pana podsędka to, do czego przyznawać się nie chciał. Jeden tylko karbowy posiadał serce pańskiej i do jego skarg był przypuszczony. Dobrym bo był człowiekiem pan Rafał. W czasie cholery nawiedzał włościań­skie chaty, każdego dobrem słowem darzył; gdy mu Walerka, w przystępie dobrego burnoru, jaki grosz dała, zamiast sobie tiutiunu, czy tabaki ku­pić, temu dał, bo tam dziecko umarło, a na po­grzebanie nie było grosza, to temu pod sekretem, bo tam dyszel u wozu pańskiego chłop złamał, za co nie mijały plagi; dawał więc na pogrzeb, na dyszel, nie wywołując gniewu Walerki na winowajcę. Tłó- maczył się tylko, że dawał zamało, ale „serce, du­szko, nie mam więcej!" Karbowy niejednokrotnie doświadczał łaski pańskiej, duszę więc oddałby, gdyby tylko mógł panu Rafałowi, w czem ulżyć.

— Ej! jegomościu—szepnął mu raz—gdyby tak do pani kozłem stanąć?

— Sprbisuj, T&aiasię) cjupzkt — odpowiedział pan Rafał.

Karbowemu skóra pocierpła na samą myśl propozycyi pańskiej; podrapał się' w głowę i cicho z pokoju się wysunął.

Do rozmaitych utrapień, które się stały ndzia- łeiń pana podsędka, dołączyła się jeszcze riezmier- na oszczędność małżonki. Mięso rzadko kiedy po­jawiało się na stole, ziemniaki, zielenina z pokrzy­wy, zupa grochowa i harbuz ') były kaidodzieniiem pożywieniem państwa Pawłowskich. AVidział cza­sem Walerkę zajadającą słoninę lub kiełbasę z czosn-

') . Dynip

kiem, ale o takowych specyałack dla siebie ma­rzyć nawet nie śmiał.

Pan Rafał okrutnie lubił maliny — cóż z te­go?—wstęp do nich stanowczo mu był wzbroniony. Maliny stanowiły w gospodarstwie pani podsędko- wej ważną, gałęź przemysłu. «Ogromnemi słojami wysyłała smażone - jagody do Kijowa, gdzie pewny był zbyt w sławnym sklepie Bałabuchy. Smażyła, suszyła, a pieniądze chowała do starej pończochy, o której miejscu stałego pobytu nadaremno pan Ra­fał dowiedzieć się pragnął. Maliny jednak były dla niego tem prawie, czem rajski owoc dla praro- dzica wszech ludzi. To też się wykradał czasami do ogrodu (oczywiście w czasie najgorętszych za­jęć w polu), zaszywał się w krzewy i ostrożnie z każdego krzaczka po jagódce zdejmował. Razu jednego przebrał miarkę — ale maliny były różowe takie — słodkie — duże, a "Walorem pojocliała do młyna. Jadł całenii garściami: „oj! będzież innie, będzie!..." w antraktach szepcąc.

Pani Pawłowska przyjechała z młyna, zaszła ęlo nialin* i Twjct spostrzegła szkodę. Pokręcmi® głową i, wróciwszy do domu, odezwała się do Ra­fała:

— Gałgany wróble, okrutnie mi maliny po- skubały.

— A trutnie! łotry! łajdaki!.. — huknął pan Rafał — żc to na nich zaraza jaka nie przyjdzie?.. Namnożyło się tego*, jak śmiecia, ale bądź spokoj­na, Walerciu, duszko — wyłapię, wystrzelam, wydu­szę! Kup mi tylko nieco prochu i śrótu. i

Wróble! cofca przepyszną myśl mu żona pod­dała?! Naturalnie, że wróble!

Od tej chwili rozpoczął się straszliwy mord ptaszków. Walereia na niego, 011 całą żółć na nie­winne wróble wylewał. Rżnął po całych dniach 55 dubeltówki. Najwięcej mu oliar przynosiły ber­

berysowe krzaki, ale pan Rafał zbierał pobite pta- ctvio w połę surduta i między grządkami malin rozrzucał. Przy tej ostatniej czynności okrutne robił spustoszenia pomiędzy jagodami. Jadł, ile wlazło, od czasu do czasu pokrzykując: „a trutnie! łotry! łajdaki!.."

— Patrz, duszko — mówił do żony—co poro­biły?!.. Ale za to moc ich natłnkłeni.

— I to wszystko w malinach? — krzyknęła

pani.

— Jużci nie w berberysie! — odpowiadał pod- sędek.

— A tłucz-że tych łotrów—nie żałuj!

— O. serce, nie mam dla żarłoków litości!..

Walerka dała mu tego dnia na podwieczorek

kftwał kiełbasy i miskę mleka [osiadłego, ię^,.,

Zastanawiała jednak panią podsędkową rzecz szczególna. Im więcej ubywało wróbli, tem szale­nie) i maliny znikały.

— Mszczą się, łajdaki — tłómaczył pan Ra­fał. — albo z sąsiedztwa nalatują. U Protasza Ma­łachowskiego moc straszna w ogrodzie się gnieździ. W artoby mu proces wytoczyć.

Myśl ta podobała się wojowniczego "ducha niewieście. Zresztą do pana Protasza miała jakąś urązę Id&writ},, wyboupa więcj nastręczała się sposo­bność dokuczenia sąsiadowi. Dobyła z pończochy sporą paczkę pieniędzy, adwokat się znalazł pod ręką— i wstępne kroki zaczęto. Przegrała w pier- szej instancyi—szła wyżej; przegrała,i tam—złajała juiystę i zabierała się do pisania mrośby jeszcze dalej.

Dla pana Pawłowskiego nastała chwila spo­czynku. błogości pełna. Walerka zajęta była pro- cesoui-7-on w malinach wróble strzelał. Ze jednak nie wypadało, by znajdywano je tylko między krze­wami zakazanego owocu,, bo łatwo mógłby wpaść

w podejrzenie, sporą ich liczbę pozostawiał na miejscu, nie tknąwszy nawet, więc: pt)d topolami, w rowach, pod płotami zabudowań gospodarskich, a nawet na pole wychodził i pukał. W czasie t5|;h krwawych zapasów7, przy chłodziła mu myśl cza­sami: czyby — ot tak, niby niechcący — zamiast do wróbla, do pani pJGwdkowej nie palnąć? Ale \yftej odganiał myśl grzeszną, tembardziej, źe mu teraz tak dobrze było. Pierzą nie skubał, konotye dziew­ki same iftoczyły, uie szatko wał kapusty, czasami tylko kurę pomacał i tyle! Proces z Mrotaszm Michałowskim wyganiał bardzo często ukochaną małżonkę z domu—zostawała więc grosza nieco na rMprzewidziane wydatki, z których najskrupulatniej- szy rachunek musiał zchngić; mimo to, rachunki się regulowały, a on rubli kilkanaście między bic- 'daków puścił. Nareszcie, gkreszcie, po długich la­tach małżeńskiego pożycia, promienne dni szczęścia zabłysły dl fi pffliiijRafała.

Dwa miesiące spłynęły mn', jak sen rajski, tembardziej,Mźe pani Walerya, dla umówienia się z nowym jyirystą, wyjechała do Kijowa.

Dziwnie się jednak pjepie na tym Bożym świe­cie. Właśnie pan Rafał uwijał się ze strzelbą, kie­dy Walerka, przegrawszy ostatecznie proces, do do­mu dojeżdżała. Pan Rafał miał fuzyę przybitą kła­kami, a tu mu przed samym nosem ffiirknęło stad­ko wróbli i siądło na stercie si^a. Wziął na cel, palnął... spadło na ziemię kilka ptasSów, ale z bor ku stereiska pokazał się dymek niewielki, i ogi<i* tit, fit do góry.

— Pali się—wrzasnął.

Nie dokończył — pani AValerya chwywa go w objęcia.

Jezu miłosierny, co tam było potem! Dość, że pan Rafał zaniemógł bardzo i do łóżka się po­łożył.

Rozchorował się na dobre, że aż iuubiauo wćH zwac^uoktora. Ale wówczas nie było uczniów Es­kulapa tylu, co dzijy Teraz ich więcej w pierwszej z brzegu* mieścinie [znsfjdziesz, niż wówczas w kilku powiatach. Skoczył więc kozak do Jarmolinied gdzie mieszkał słansny napcałe trzy gubernie! dok­tór Dąjjfó Niemiec rodem.

Pjfeybył niezwłoęSiie i wziął się do ofljCfcruifr ku chorego. Oglądał, opukiwał — ale więcej oglądał...

— Was h,t. cfc-^fjytał — że pan taki nmrwiur- kowaty na ciele?...

— '{Stłukłem się, doktorze, duszko.

Się wymówił jjąra Rafał z przyciskiem.

— Jaka sposoba takie tłuczenie robić? — py­tał dalej doktór.

— Coś zapaliło się w kominie, że o mało po­żaru ni'c byłtf^ wylazłeSa na dach, noga się tfnd po- śliznęla i ja bęufiC

— Jak można piki bęc robić?...

Opatrywał JB^tn »nu» 1111" mru»Ec pod

nosem.

— Musiał p:tna ktoś w powietrzu złapać?

— Nie. doktórze, spadłem prosto na ziemię.

— Nie jfesze bić!...

— Dlaezego, doktorze?

— Funt' pkliiw tu, drei- tam... mocno potej- sz&ne snaki...

'— Prawda^Awołał pan Rafał - złapał mnie as aula.

— Dajcie ten asaula, niech gada, jak bilo...

— Nie, nie, nie! — plątał się podsędek — to Iwaś mnie podchwycił...

—^Zawołajcie Iwasia, niech gada, jak biło...

— Kiedy, doktorze djted&o, twasia niema; do Winnicy, czy Ko tchu pojechał... iii... nieprędko powrócił

— Nu, musimy i tak poradzić. Ale to sa^ze- kulne snaki... SVf»/j palców tu, <{rei —,taih- tu spu­chło, jakby kto Aulak przyłożył, a tu niby kij na grzbiet jesdził... SzCźeJiulne snaki!

Zajął Ptaraąy^, która przeciągnęła się mie­siąc blizko.

W'ciągu tegcWczasu pan Rafał nie zachowy­wał wcale dyety, przeciwnie: rosoły i t bifsztyki, mle­ko, jaja %na miękko w wielkiej obfitości spożywał. Rozkazy doktora były spełniane bez oporu, bo Dratźt, dwa razy żądań swoich nie powtarzał, a raz nawet tak fuknął na panią Waleryę, rai a& do ziemi przy­siadła. Podsędkowi doskonale się d&ało. Nabrał sił, utył, łysina nawet meszkiem porastać zaczęła.

— Doktorze! czy malin nie można czasem?

— Moszna, uaoszna, to bardzo zdrofa rzecz.

— Poproś, doktorze, Walerci, tylko tak ni­by od siebie, broń Boap inaczej. Od siebie do­ktorze...

Doktór mruknął pod nosem, filnf palców wie­le mu do myślenia dało; spełnił więc bez pytania wolę rekonwalescenta.

Ale tu wszechwładza jego prysła. Pani AVa- lerya malin nie dała, Blioć Dratz rozfukał się stra- Aiwie.

Upłynął jesJ^e jeden tydzień i doktór j&riaj- mil choremu, jtej za dni parę może łoże opuJ»crć.

Pan Rafał posmutniał.

— Doktorze—szepnął.

— Nu?

— Czy nie możnaby tak jeszcze z półtora mie­siąca poleżeć?

Dratz podskoczył; podsędek uderzył w projjby, ale doktór rozsi erdził się, tłómacząc, że sławy swo­jej lekarskiej nie może na szwank narażać, gdyż u niego chorzy cudem się prawie dźwigają i rozka­zał panu Rafałowi wstać natychmiast.

Nolens volenx, musiał się ubrać i wyjść za do­ktorem do pokoju jadalnego.

Przy stole siedziała pani Walerya, a mars jo­wiszowy fałdował jej czoło. Podsędkowi zrobiło'; się słabo, ale. podtrzymany przez doktora, usiadł na swojem miejscu.

Podano kołduny, które doktór lubił pasyann;J| pan Rafał zabierał się również do dania koncertu, gdy nagle Walefka głos zabrała.

— Czy wiesz—odezwała się, zwracając, się do męża — że od kiedy przestałeś na wróble polować, malin zjawiło się więcej, niż gwiazd na niebie?

— Bo wróble wytłukłein—szepnął pan Rafał.

— Są, są, są — powtórzyła pani AYalerya z przyciskiem.

— NiepłytajT

— Jedz kołduny!

Nie do jedzenia mu było; pan podsędek zu­pełnie stracił apetyt.

Do złego humoru żony przyczyniły się koszta, jakie za sobą pociągnęła choroba męża. Doktór przyjeżdżał pocztowemi końmi dwa razy na tydzień, co wziąwszy razem, niemały wydatek stanowiło. Wre­szcie odjechał, radząc sweinu patentowi, ażeby nie łaził po dachu i nie pozwalał asaule w powie­trzu się chwytać.

Nazajutrz po wyjeździe doktora pan Rafał wziął fuzyjkę, chcąc szczęścia spróbować, ale za- stapionovmu drogę.

—- Dokąd?—spytała Walerka.

— Na wróbelki...

— Strzelba na kołek, a waćpan do konopi i grochu!

Opierać się było trudno; przeminęły złote dni Arąnjuezu.

|W tydzień niespełna zaszło jakieś nieporozu­mienie małżeńskie. Pan Rafał wyleciał, jak z pro-

Hy i spełniając rozkajP^tyiy, pobiegł na pole, g<0i® gn^ l-Bfflzueano. mogąc żółęjl wllmrzonej im'

wS&le wylać, napali na paftbków. TuuS noU gami, łtyzeszczał, gropł, rzucał się, jak tyg^Js; nie prswczynił sje jednak do pośpiechu w robocizuie; niezwykłe zjawienie się i gniew jego przeciwny zu­pełnie odniosły <ikutek. Zdziwieni parobcy oparli się na łopatach i widłach i najspokojniej przypa- Hłwali Sfę panu.

• Nadszedł Mfebowy, zniilykowEdl w czem rzecz, poilgzedł więc do jegomoSi i szepnął:

— Idźcie lepiej do domu, panie, bo ludzie z. was się śmieją.

Pan Rafał chciał ofukną^H

— Pani idą—dodał Tanas.

Lew przed chwila, odrazu jak baranek spp- korniał.

Ef iii Walerya pijL'bliżyfe ^ krokiem żoJnier- skiin, koso spojrzała na mezS i lmkłaDu-ótko:

— Do konopi!

Sama się wzięła do parobków.

— Oj, oj! - odezwało się tu i tam, ale ralota Iłpszła, jak z płatka.

Pan Rafał yffótił do domu.

Wchodgin? na dziedziniec, ^yybrał postBrę marsową, a nawet dwunastoletniemu kozaczkowi w kark dał dla tffitffzyfc bo czuł, Wite siły w nim wezbrały po umiejtmieni leceniu Dratza. Kar­mił się dobrze i teraz, i dziwnie był zdrów a krzepki. Minął furtkę ogrodu i poszedł pEgEto do malin.

Były to już ostatnie dni jesieni, zimą nie ro­sną maliny, Walerka przy gnoju, kóizystać tpSeba.

Smakowałyż mu, jak nigdy^S różowe jagódki; ostatni to był sezon malin miesięcznych. W łubem uniesieniu zapomniał o grożącein niebezpieczeń­stwie.

Pani Walerya wEciła niż się spo­

dziewał. Zajrzała tu i tani, do kuclini, garderoby, lamusa, który czasami bywał schroniskiem pana Ra­fała, ale go nigdzie nie znalazła.

- (idzie pan? — sjjytała służby.

— AV malinach- -EzepraS1 koiluAek, pamiętają­cy kułak pański.

Tego już było na<m)-*ruszyła z kopyta.

Pan Rafał zadrżał, widząc się ziSmacka za­skoczonym. Rzucił się na lewo, ale Walerka mu drogę zabiegła; na prawo skoczył, ale szybkonoga połowa i tu mu przejście zatamowała. Rznął więc naprzód, straszliwe spustoszenie w malinach czy­niąc.

Trzask druzgotariych łodyg, osypywanie się ja­gód, które, jak deszcz koralowy, spadały na ziemię, napełniły zgrozij«feiJ0 pani Waleryi. Pomknęła za uciekającym, srając stokroć większe zniszczenie do­koła, niż to uczynić mogła mizerna postać pana podsędka. Pan Kalał wyciągał nogi, jak mógł, ale Walerka przybrała lot orli.

— Jezusie, ratuj!... — krzyknął, ściągając do bioder obie poły surduta.

Przez płot wpadł na dziedziniec i odrazu ro­zejrzał się w sytuacyi. Lamus zamknięty, las dale­ko, jesień uszczupliła liści drzewom, ale gołębnik stal przed nosem, z przypartą do boku drabinką, bo przed chwilą porządek w nim robiono.

Purknęly przarkźone turkoty i głowacze na widok wskakującego potworu, który znacznie był większym od znajomej im kuny. Pan Rafał rzu­cił się do wnętrza gołębiej chałupy i drabinę wcią­gnął za sobą.

— Gdzie pan?-^wrząsnęła AValerka, straciwszy wszelki ślad po zbiegu.

— W gołębniku — szepnął kozaczek^ pamięta- ący wciąż kułak pański.

Zdyszana, przejęta zgrozą występku, zbliżyła się do tymczasowej rezydencyi podsędka.

— Wyłaź!...—krzyknęła.

— Nie głupim — szepnął sobie w duchu pan Rafał. Wiedział, że mogą głodem go zmusić, ale postanowił karmić się surowem mięsem gołębi, lecz się nie poddać. Milczał więc, choć po raz wtóry groźny rozkaz posłyszał.

— Siekiery!—odezwała się pani do gapiących się parobków.

Pan Rafał zbladł, zamienił się w słuch cały i oczekiwał czegoś okropnego.

Upłynęło minut kilka, które mu wiekiem się zdały.

Wtem...

— Rąbać — odezwał się głos małżonki.

Czach, czach, czach, czach! — zaczęto podci­nać słupek gołębnika.

— Figle! — myślał pan Rafał — ale czach- czach nie ustawało i słupek chwiać się zaczął.

— Aniołku! — odezwał się nagle, wysuwając głowę przez drzwiczki.

— Wyłaź!...—zawołał aniołek.

— Kiedy się boję—jęknął i znów się schował.

— Rąbać! — zabrzmiało.

Czach, czach, czach, czach!... i słupek zaczął trzeszczeć.

— Wylezę! — zastękał pan Rafał.

Wysunął drabinkę, spuścił na ziemię i nogą

na pierwszy szczebel stanął.

— Podtrzymajcie słupek, duszeczki — odezwał się do otoczenia—bo jeszcze upadnie.

Schodził bardzo powoli.

Opodal stał karbowy, brew miał ściągniętą, w ręku miał barankową czapkę.

Biblioteka. — T. S19.

Pani Walerya czekała, krew biła na jej po­liczki, palce oo chwila przybierały kształt kulisty; nie spuszczała oczu ze schodzącego ostrożnie pana Rafała.

Ostatni pozostał szczebelek.

Walerka przystąpiła krok naprzód, ale Pa­włowski nie czekał bliższego zetknięcia się. Sko­czył, jak szczupak, i nieprzytomny pobiegł przed siebie.

Biegł prosto do domiA

Wpadł do sieni, ale za nim ktoś jeszcze wle­ciał; pomknąłjku garderobie, ale za nim ktoś jeszcze wleciał; przebiegł pokój jeden, drugi, aż się w ba­wialni zatrzymał.

Pozycya była bez wyjścia. Drzwi parapetowe zatarasowane, pozamykane okna, a tu w ślad za nim ktoś jeszcze wleciał.

Potrzeba tworzy wynalazki. Naprzeciw stała staroświecka kanapa, zajmująca pół ściany. Pan Rafał nie namyślał się długo. Skulił się, zatoczył i znalazł się w pożądanem miejscu odrazu.

— Wyłaź!... — głosem trąby jerychońskiej odezwała się pani Wal ery a.

— Nie wylezę! — odparł Pawłowski, w głosie którego czuć było rozpaczliwe postanowienie.

i — Cooo?... — zawołała, zdziwiona siłą into- nacyi, jaką zabrzmiał głos pana podsędka.

— Nie wylezę! — odpowiedziano z pod ka­napy — chcę ci raz dać do zrozumienia," że jestem panem w swoim domu.

Przez chwilę panowało milczenie.

— Przecie się tu nie wpakuje—pomyślał pan Rafał i uspokoił się nieco.

— Jest tam który? — odezwała się Wa­lerka.

Kilka niedźwiedzich łap się wsunęło — przy­najmniej takiego wrażenia doznał pan podsędeki ..

— Odsunąć kanapę!

Spełniono rozkaz bez zwłoki.

— Precz wszyscy!

Posłuchano odrazu.

Po chwili pan Rafał wrzeszczał okrutnie, coś straszliwie furczało w powietrzu, a w pewnych prze­stankach odzywał się głos niewieści:

— Maliny potłukłeś, gołębnik popsułeś...

Szach, szach!...

— Choruj! nie sprowadzę Dratza, choćby Jar- molińce tuż za wrotami były.

Karbowy chodził po dziedzińcu, ręce miał w tył założone; czarną, barankową czapkę na gło­wie; w ręku kij, na którym znaczył ilość dusz ro­boczych. Chodził, dilniał; na lewo, to na prawo głowę pochylał; ruszał jednem, to drugiem ramie­niem; jeżył wąsy i coś mruczał pod nosem.

Załatwiwszy się z małżonkiem, pani poszła do "krów. Karbowy do pokoju pana się wsunął.

Fan Rafał siedział przy dużej miednicy, napełnio­nej zimną wodą po brzegi — i płakał

Karbowy przestąpił próg, drzwi przymknął, poczekał chwilę i chrząknął.

Pan Rafał podniósł zbiedzoną głowę.

— To ty, Tanasie?

— Ja — panie.

— Siadaj, duszko!

Tanas się zbliżył i przysunąwszy drewniany stołek, usiadł na brzeżku.

— Nieszczęście! — zaczął pan Rafał.

Karbowy poruszył się, chrząknął, ale nic nie

odpowiedział.

— Nie wytrzymam — jęknął Pawłowski — i raz już z tem skończyć muszę. Zrobiłem posta- npwięuie!

— Może to jegomościuniu już dawno trzeba było tak zrobić?—mruknął karbowy.

— Prawda, Tanasie, że i ty tego zdania?

— Żal mi was, panie!

— Mnie, serce, więcej żal! ■— zapłakał, poru­szył sig i stęknął.

— Boli?

— Boli, duszko^ ^

— To niech już pan raz skończy i kwita!

— Ją też tak myślę, serce!

— I co jegomość myśli?

— Utopię sS, Tanasie! (Siłop skowył.

— Krzyżu święty!... nie o tem ja myślał, panie!

— A o czem,RenKe?

Karbowy przysunął stołek bliżej, usiadł i na­chylając się do ucha pańyflego, szeptać zaczął.

— A gdyby ot, tak, panią... pomacać?

Pan Rafał nie odrazu propozycyę zrozumiał.

— Jakto, duszko? — zapytał.

— O tak... kijem... o tyin!

Pokazał swój instrument, który miał w ręku. Min Rafał pokręcił głową.

— Boję się, duszko!,..

— I lyśż panu z tego, że pan nie robi

tego?

— Prawda, serce!...

-— Biją, jak żydy Hamana!

— Biją, duszko!

— Niech pan zrobi tak, jak Kiifco zrobił. Tłukła jego Tekla lat sześć...

— Mnie dwadzieścia—szepnął pan Rafał i łzy mu pokazały się w oczach.

— Nakoniec Kiryło zniecierpliwił^fe. Obró­cił nią dwa razy—i basta! ,

— Czyż to rzeczywiście takie skuteczne?

— Spróbujcie!...

Wstał, położył na pańskich kolanach swój ar­gument, pocałował w rękę i wyszedł powoli.

Pan Rafał lewem okiem spojrzał na pozosta­wiony przez Tanasa kij sękaty i ruszył przecząco głową. Westchnął, kij odłożył na bok, machnął rę­ką, poruszył się i stękać zaczął.

Wtem drzwi się otworzyły z trzaskiem i weszła pani Walerya.

Na sam jej widok wszystkie zabliźnione sińce i podrapania odnowiły się boleśnie; zęby nawet, jakby przypomniawszy pierwszą noc poślubną, rwać zaczęły straszliwie.

— Gołębnik! maliny!... — syknęła pani i zbli­żyła się do męża.

Pan Rafał zerwał się na równe nogi, miedni­ca z brzękiem upadła, woda szerokim rozlała się strumieniem...

Nagle szum i gwizd dał się słyszeć w powie­trzu; jakieś uderzenia tępe a szybkie, jakby piętna­stu młocków do jednego snopa żyta stanęło. Ża­den głos ludzki nie zabrzmiał, tylko coś huczało, jak wicher, gdy targa drzew czuby; coś dygotało głucho a strasznie, jakby pod nawałem fal wodnych miały się zerwać koła młyńskie i rozprysnąć w ka­wały.

To brzmiał kij karbowego, tylko tym razem w ręku pana podsędka.

— Rafale... opamiętaj się!... — jęknęła wresz­cie Walerka.

Ale pan Rafał nie opamiętywał się wcale; miał z dobrodziejką obrachunek z lat dwudziestu. Bił aż szyby dzwoniły, aż stękać zaczęły sosnowe deski w podłodze. Wreszcie, nie chcąc się bardzo z sił wybijać, które mu przydać się i na przyszłość mo­

gły, porwał aniołka za kołnierz i do jadalni precz wyrzucił.

— Stało się! — zawołał na głos cały — teraz tłuc będę jak w piernat.

Zaczął przechadzać się, sapał, ale że się zmor­dował niemało, poczuł wielki apetyt. *

Z hukiem drzwi do jadalni otworzył i wszedł.

Pani Walerya drgnęła i przSsiadła.

— Jeść! - krzyknął.

Waler ki chciała uratować straconą pozycyę, ale maŁj uprzedzając niedobre jej zamiary, w ruch znów puścił Tanasowe narzędzie.

— Rafale, opamiętaj się!... Kury, kaczki, indyki, prosięta, cielęta, "^szystko ci zaraz przy- Kjjosę!...

Nie dostał kur i cieląt, ale śmietany sporą miskę i dwułokciowe kółko kiełbasy.

ZaczŁł jeść, aż mu za uszami trzaskało.

Dogofajwszy sobie i w tein} zwrócił się do zalewającej się łzami rzewnemi małżonki:

— Maliny!—huknął.

Jęk prlerażenia wydobył się z piersi pani Pa­włowskiej, ale panRŁiS stuknął pięścią o stół, aż miska podskoczyła, spadła na podłogę i rozbiła się na kawałki.

— Czy ty chcesz, aniołku, żebym spróbował raz jdgflSze?

Pani Walerya nie życzyła sobie repetycyi. Wpadła, jak bomba, do garderoby, wołając:

— Malin panu!

Pan Rafał wziął się' pod boki i podszedł do zwierciadła.

— Ośle! ośle!—zaczął, patrząc na odbicie po- st^iSswojej. — I czemużeś tego przed dwudziestu nie zrobił laty?...

W oknie jakiś cień stanął; pan podsędek zbli­żył się, przez szyby spojrzał i zobąflsył przed sobą

stojącego Tanasa, a dalej między grządkami malin uwijającą się służbę całą, z panią Waleryą na czele.

— A jak tam, panie? — zagadnął go kar­bowy.

— Dobrze, duszko — odpowiedział pan E^fal. Od tej chwili stał się satrapą. Z i;ąk Tana-

sowego narzędzia nie wypuszczał, ze wspólnej sy­pialni przeniósł łoże swoje do odzielnego pokoju i na noc tylko fllzwi na spusty zamykał.

Z PAMIĘTNIKÓW PAJĄKA.

(Urywek).

...Noc była ciepła, wonna, miesięczna. Rzu­ciłem kilka nitek w powietrze, które zaraz wiatr lekki pochwycił i począł igrać z niemi. Jednę za­czepił o gałązkę wysokiej topoli, drugą o gzems wielkiego jakiegoś gmachu, trzecią o krzew białej róży, tuż przy ziemi rosnącej; z innemi równie zro­bił to, czego pragnąłem. Osnowa była gotowa, czekała mnie teraz praca wiązania ogniw i poprze­cznego snucia. Spuściłem się do środka rozpoczę­tej tkaniny, gdzie główne moje siedlisko być miało, i *>d|tego punktuj rozpcrcz^łem robotę pilpą. . Po­trzeba było korzystać z pogodnej nocy majowej, ze srebrnych blasków księżyca, co teraz łagodnem swem światłem oświetlał park wielki, szklił się w falach drżącego jeziora, rysował ostre drzew cienie na ścia­nach gmachu, u.którego jedna z nitek z4i?ząpiona była. Znacie pająka? Jednej chwili na marne nie straci, bo krótkie Bóg mu dał życie, a pracę dużą. Snułem więc cienką swą nitkę, zawieszony między błękitem a ziemią; biegałem szybko, oddalając się wciąż od środka, wiążąc coraz większe ogniwa—gż widząc, że dom zbudowałem obszerny, mocny, wi­szący w powietrzu między wysmukłą topolą, a ścia­ną wielkiego pałacu, wróciłem do głównego aparta­mentu swojej siedziby, by spocząć po pracy, przy­słuchać się gwarom wiosennej nocy,»naęieszyjS' się światłem księżyca, iskrami gwiazd, ciszą błękitów.

^Bffle wiem dlaczego — ale mi się nigdy nie wy­dawał świat tak pięknym i wielkim, jak nocy dzi­siejszej Prawda, że to po raz pierwszy zaczepiłem tak wysoko gniazdo swoje, że od niedawna, jak zo­stałem powołany do życia, zdumiony byłem ogro­mem nieba, rozciągającego się gdzieś w głębi nade- mną, z tą tarczą srebrzystą, otoczoną rojami gwiazd; drzewa parku były tak olbrzymie, że ich całości wzrokiem swoim objąć nie mogłem, a cóż dopiero ten gmach kamienny o kolumnach wyniosłych, z któ­rego okien biły światła czerwone, szmery i dźwięki jakieś!... Kto mieszkał w tym gmachu? Ha! isto­ta do mnie podobna.. Blużnię! —w czem podobień­stwo być może między inną, a panem stworzenia? W jednym malutkim' załomie gzemsu jego mieszka­nia ja ukrywam się w czasie burz letnich Co zna­czy ten wiotki, nikły dom mój w powietrze rzucony, przy tej budowie poteżnej, którą on sobie wysta­wił? -pJjPrawda, że on żyje podobnie jak my, oddy­cha tem samem powietrzem, kocha się tak samo, jak i my, pająki. Ale miłość jego o tyle jest większą, piękniejszą i trwalszą siedziba tego bóstwa. L wszy­stko inne w takim stosunku być mnsi.. cnota, pra­wość, uczynki!.. Uczułem się małym, tak małym, że ten powietrzny dom mój za wielkim mi się wy­dawał — i opuściłem go szybko, upokorzony, zgnębio­ny nawet. Po cienkiej nitce pobiegłem do góry i ukryłem się w pałacowym gzemsie, rozmyślając nad małością swoją,

W jąkiejś ciężkiej zadumie musiały tak wieki upłynąć. Wieki! bo wy może nie wiecie, że na pa­jęczym zegarze inaczej idą godziny. Snekuijda dla was jest niczeni, a dla nas to poważna część życia. Przez ten rozmyślań wiek, czy przez tę sekundę nic nie znaczącą dla ludzkiego żywota, spoważniałem i pogodziłem się z losem. Nie opuszczałem jednak swojej kryjówki, siedziałem przytulony do kawałecz­

ka muru w załomie gzenisu tego gmachu wielkiego, z czcią, myśląc o zamieszkałych tam półbogach.

Nagle posłyszałam dźwięki jakieś ciche, dale­kie, ale tak czarodziejsko piękne, że serce bić mi zaczęło nieznaną dotąd rozkoszą. Im dłużej wsłu­chiwałem sięljtem wrakszy czai- mnie ogarniał. Wy­sunąłem się więc Ze swojego ukrycia i kierując się za dźwiękami uroczej pieśni, zacząłem spuszczać się po murze do jednego z okien pałacu, zkąd dźwięk ten płynął.* Okno było otwarte — pieśń z wnę­trza brzmiała.

Wy wiecie, że pająki lubią muzykę — czasem na śmierć się zOju£l\aę mogą.. Z byącem sercem przesunąłem się przez okno i szybko skićjjLsgajłem się do załomu wspaniałego sufitu, by tam ukryfl, napawać się melodyą dźwięków. łWewidifany, ma­lutki^ usiądłem na listku gipsowej sztukateryi i ro- zejrSuKnAię z trwogą dokoła.

A! pierwszy to raz w życiu byłem w miesAajT niu cflowieka.. Co za przepych!... Ściany obite karmazynem, olbrzymie kolumny podtrzymują wspa­niałe sklepienia, z kotar kapie złoto, posadzki lśnią się odj^analonych świateł, które wjseą w powietrzu, ujęte w naczynia- do konch podobne, złoteini sznu*: rami przytwierdzone do pułapu. PrzĘaptwarte okna wpływały wonie jaśmi»6v i jyJż, blask księżyca od* bijał słabo od |&viateł tu sażegniętych.

W tym pokoju, pełnym blasIWft i aromatu, były dwie tylko osoby: mężczyzna i kobieta. Ona grała."^uderzając małemi palcami o klawisze instru­mentu, który, posłuszny jej woli, dzwonił, jęczał, zawodził i łkal; on siedział przy niej, wpatrzony w jej śliczne oczy, odbierając od niej podobne spoj­rzeń pocałunki Musieli się kocli^—^ak! Takiemi oczami patrzą i pająki, gdy się kochają...

— Ach! śliczni byli oboje — szczególniej onŁ Otulała ją szata lekka, ramiona miała obnażone, rq£ę u piersi i szyję śnieżnej białości. Nie mogłem

oczu oderwać od tej zakochanej pary, a serce mi biło trwogą i zachwytem. Poznałem miłość ludzką!

Z dalekich komnat dobiegał gwar — osób mu­siało być więcej, ale oni uciekli ód tłumu, by w sa- motnóśaj»ojłdać się rozkoszy marzeń—. Chciałem się im przypatrzyć zblizka, przysłuchać rozmowie. Spu­ściłem się na nitce, zawisłem nad sameini ich gło­wami, ale patrzyłem na nią tylko, ledwie powstrzy­mać się mogąc, by nie usiąść na jej ślicznych ra­mionach.

Przestała'grać — on ręce jej chwycił, do ust przytuliły okrywając pocałunkami.

— Mai wino, ja kocham ciebie! fS zawołał. ^

Spojrzała mu w oczy; rumieniec na jagody,

uśmiech na usta wybiegł. Nie odpowiedziała nic. Spuściła oczy.

Widać, że to milczenie, to zakrycie długiemi rzęsami sptiszczonych oczu — u zakochanych za całą odpowiedź staje. On kibić jej objął — ona się pochyliła... Ja na nitoe swojej spuściłem się niżej.

Przycisnął ją do piersi... fej- Panie Adolfie! — szepnęła.

Zbliżyli usta... Ja zakołysałem się w powie­trzu, zawieszony tuż, tuź prawie nad jej ramie­niem.

— O jakżem ci wdzięczny za tę chwilę szczę­ścia, moja drogą! jedyna! kochana moja!... — szeptał mężczyzna. — Marzyłem o niej od tak dawna, ałe mi się wciąż zdawało, że jeszcze serce twoje nie rozbudziło się, że uczuć moich nie zrozumiesz, wy­znań słuchać nie zechcesz... Kochasz mnie? Mal- wino—powiedz, że kochasz!

— Kocham! — odpowiedziała tak cicho, jak czasem wiatr mówi, gdy w przelocie potrąci senne listki topoli—westchnie, zaszumi i przeleci.

Podniosłem oczy i spojrzałem w źrenice ko­chanka. Nie! takiem spojrzeniem prawdy i bezgra­

nicznej miłości nie patrzą pająki. Ja byłem już na i'óey, i którą miała u piersi swojej — słyszałem bjffiejserca rozkochanej dziewczyny i—dumny byłem, żem sięŁznalazł tak/bliźko tych^ istot, które są kró­lami stworzenia.

rSagle krzyk jej zabrzmiał w powietrzu.

Skoczyła ze wstrętem, patrząc na kwiat, który tak wdzięcznie pochylał się do jej piersi.

— Przebrzydły pająk!—krzyknął mężczyzna— i zaledwie zrozumieć mogłem, o co chodziło, uczułem ból silny i uderzenie straszne.

To dłoń pana Adolfa odrzuciła mnie precz daleko.

Gdy przyszedłem do siebie, zobaczyłem, że znajdowałem się w pokoju sąsiednim. Uderzenie było tak potężne, że przez drzwi w pół otwarte, salonu, gdzie tyle miałem chwil rrakosznych, rzucony Hpstałem do gabinetu, urządzonego z rów­nym przepychem, ale mającego mniej woni i ci­szy. Nieznośny dym tytuniowy dławił mnie, służba w liberyi wchodzą, to wychodziła, roznosząc chło­dzące napoje i wino w kryształowych puharach. Po­środku, prrjt kwadratowym stole, siedziało kilku panów Kajętych grą w karty. Ja leżałem na śliz- kiej poRjłęe — widząc sunące się koło siebie stopy olbrzymje, tu i tain, bez przestanku. Przejęty więc słuszną obawą, by nie być zmmjpŁnym, pobiegłem szybko do biurka stojącego przy oknie i, znalazłszy Kzparę, przez którą przecSi%4 się mogłem, wsuną­łem się do jednej sJKEady i ulasyłem tam między papierami.

I^jaczego ona krzjjknęłaŁ—dlaczego on tak nie­godziwie obszedł się ze mną? Mógłżem być strasz­nym dla niej— ja, taki malutki!? ^Je prawda, prawda, potworne mam kształty! Ta głowa olbrzy­mia, oczy na wierzchu, długie, wygięte nogi —mogły im myśl nasunąć, że równie mam i duszę potworną. Oni—tak piękni ciałem, duszą i sercem tak wznio­

śli! Wychyliłem głowę przez szparę i spojrzałem w twarz swojego wielkiego oprawcy.

Wszedł uśmiechnięty z zarumienionemi policz­kami, z wilgotemi usty od niezastygłych pocałun­ków jeszcze. Grono rówieśników jego, widocznife' przyjaciół, zwróciło się do wchodzącego, a jeden z nich zapytał:

— CóZ tam, hrabio, konkury się powiodły?

— Zbyteczne pytanie — dodał drugi. — Piszja- siadł dobrze panience fałdowi kiedy aż krzyknąć musiała.

— O—o!... — zaśmiał się Adolf—nie z mojej to przyczyny. Podły pająk na gorsie usiadł i ba­ronównę przestraszył...

Hrabia! baronówna! podły pająk!—szeptałem... Zapewne! niogęż innym być dla nich?... Człowiek— i ja!

Spokorniałem, zmalałem jeszcze bardziej — a oni w oczacb moich do niebywałych rośli roz­miarów.

— Jakże, panna Malwina rada z zalotów? — spytano znów Adolfa.

— Cha—cha! — zaśmiał się hrabia, — Czy mo­gło być inaczej? Ja zresztą nie puszczałbym się na grę niepewną.

— Dobry robisz interes! — ktoś rzucił.

— To trudno, mój drogi! Dla rodu, dla imie­nia coś przecie poświęcić trzeba. Panna Malwina ma kilkakroć sto tggdęcy, a ja przy swoim hrabiow­skim tjjule nie brylantowo wyglądam. Potrzeba było dziury łatać, a tu na łaty nie starczyło. Bffi mi zesłał llftdwinkę, ktę^a rozkochała się we mnie. Trzeba więc być głupcem, żeby z takiej sposobno­ści nie skorzystać.

— Zapewne! — odpowiedziano. — Ale z Lalą przykro ci będzie się rozstawać.

— To też rozstawać się wcale nie myślę.

Malwiny pieniądze, a Loli całusy — czy może być świetniejsze małżeństwo?

Przebrzydły człowiek! — szepnąłem — i uczu­łem w tej chwili," że moja - mai a figurka urosła nieco.

Och! jakże mi żal było tej uwiedzionej dziew­czyny, jakże złorzeczyłem losowi, że mi ludzkiej od­mówił mowy! Skorzystałbym z chwili, kiedy zako­chana kobieta, w słodkich marzeniach tonie, zawie­siłbym się na nitce i szepnął jej w ucho: nie wiei'z, on kłamie!... Nie pamiętani, czy który z pająków skłamał flak'kiedy!*

Musiałem bardzo długo rozmyślać, bo gdy się ocknąłem, w pokoju już nie było przyjaciół Adolfa,, na biurku tylko paliły się dwie świece, a przy nich pan jakiś siedział, otyły, łysy, bębniąc tłustemi pal­cami po rozłożonym przed sobą papierze. Po chwili drzwi się otwarły. i weszła w podeszłych latach kobieta.

— Wołałeś mnie? — spytała.

— No, Gertrudo, hrabia oświadczył się o na- szę Malwinkę.

— Właśnie i ja powiedzieć ci o tem chcia­łam... ale...

— Co? — zapytał baron.

— Czy Adolf ją kocha?

Baron zaśmiał się.

— Moja droga, czas zdaje się te sentymenty precz odrzucać. Czy może być lepsze małżeństwo, jak naszej Malwinki z Adolfem? Ona daje pienią­dze, on —_ tytuł, , imię, którego tak bardzo po­trzebuję. Żaden pan z podobnem mu imieniem, a naszym majątkiem, nie połączyłby się z parwe- niuszami, jakimi jesteśmy — a ja potrzebuję zapo­mnieć o tem, czem byłem. Związek córki naszej z Adolfem podniesie nas w oczach świata, uszlachci, że tak się wyrażę...

Biblioteka — T. S1P. 8

— Przecie—tytuł barona! — Mój kamerdyner, byle sporo i^Łł^W pieniędzy, łatwo mógłby być ta­kim baronem.. Co tu gadać! Slgarbów nie wyko­pałem, w ruletę nie wygrałem, a miliony mam!... To bije w ocffij — Operacye finansowe?... bat?.. Mądre słowa! — tylko, że tu się obRść nie może bez operowania ludźmi. Ja czasem boję się ścisnąć dłonią rulon własnego złota, by jakiegoś krzyku nie posłyszeć. Pieniądze mam — ludzie kłaniają się przedemną — ale ja muszę iść wyżej!... ;}łfag»iniiesz, moja pani?... AdoBfTczy koph^ 'Maftwnę, czy nie— to obojętne jest dla mnie! Przy nim jest ród! — to coś, co olśniewa dotąd oczy ludzkie. O prze­szłości zapomnieć chcę! — za długo żyłem już wstiiE- tnem życiem pająka...

— JKlamiesz!—krzyknąłem... ale krzyku moje- gof-pię mógł słyszeć ten człowiok, któiy przeszłość swoję do mojego życia porównał. Nie znain pS%- kaSSktóryby się jej tak bezczelnie wstydził. Siatkę swoją sam lepi, snuje z samego siebie materyał do budowy, ale od innych nu kradnie. Skłamałeś, pa­rtie baronie - skłamałeś!— życie twoje nie było pają­ka żjjciem!

To oburzenie dziwny wpływ wywarło na ma­łość moją.— urosłem jeszcze 4'yżej, rcdawało mi się nawet, że byłeiafwcale duży. ^Jecz niedługo nad sobą się zastanawiałem: całąjmy^l tz.-^rócjjęjlj do tej dziewczyny, którą kochanek oszukiwał, ojciec sprze- d^i^ał, której matka obronić ift umiała.

Patrzyłem na barona, siedząc w szufladzie, między papi jagni bankowemi. Pani Ewszła—on za­czął stawiać na papierze cyfry jakieś, rachował ka­pitały, odsetki, rozdzielał na raty posag córki. Chcia­łem się przyjrzeć bliżej bóstwu* temu,, przed które­go złotem się kłaniano — ale zaledwie wyszedłem z szuflady i na papierze wprost niego usiadłem, gdy boron drgnął, skoczył, podbiegł do kąta i uchwycił za sznur jedwabny zawieszony u ściany.

Dzwonek odezwał się gwałtfcwnie — wbiegli 'okaje.

— Próżniaki! —huknął baron. -Jak sprzątacie pokoje, że plugawe jJaraki ^po stołach się snują?*.. Miesięcznej wam pensyi nie ■^ynyrtię,! gdy rftz je­lcze to się powtią-zy.

Służba rzuciła się w pogoń za mną... Co za okropnośtŁ.. Gonili zażarcie, wystraszeni groźbą zatrzymania należnc^ŁJ Niewinni byli! Ja umyka­łem, nie czując się również winowajcą. Przecie nie wydam nikomu tajemnic barona — czego on chciał ciemnie?

Zacząłem uciekać... Chowałem się między papiery, wybiegałem na ksiąftki, kryłem się za złoty kałamarz—ale rzucano się najmnie z szaloną wście­kłością jakąś. WSlzfc, że nie ujdę mściwej ręki tych lucyP- wsunąłem jSj szybko do rękawa liberyo- wego lokaja i przysiadłem tamflciAo. Oprawcy moi stracili śladt—lecz, obawiając się gniewu pana, uda­li, że chwycili zbiegk—i—połajani raz jeszcze—wy­szli z gabinetu barona.

W ten sposób z komnat pańskich przeniosłem się do kredensu. Lokaj, w ktflfego rękawie siedzia­łem, wyszedł po chwili na korytarz, ciągj&ęj«ię wzdłuż całego pałacu. Wtem posłysz <fcm szelest*— to krokiem szybkim szła Malwina. Lokaj się za- trzyniiS—ja skoczyłem na białą jej szatę i odetchną- łffli spokojnie.

Malwina wbiegła do swego pokoju i rzjiciła się na otomanę. Uśmiechała się do myśli swoich, ma­rząc o tym, którego nie podejrzywała n*wet o zdra­dę. Ukryty w załomie fałdów jej śwźhfij sukni, patrzyłem na tę śliczną istotę, na usta jej podobne do listków róży, znaEycli mi tak dobrze, bo często odurzałem/ się ich wSPwą i wonią. Chciałem się po- sunsjia nieznacznie, by choć raz dotknąć tych ust od róż piękniejszych — ale naffiamy krzykiem, który z jej piersi na widok mój się wydarł, siedziałem j^jj

cho, rozkoszując się ich świeżością, ogrzany c iepłym oddechem. JSzifllem wielkie szczęście i snrattB wiel­ki! Szczęście, bo byłem przy niej, takiej dobijaj,takiej ko* chającej; — smutelW-bo wiedziałem więcej niż ona, jjfiJ oszukiwaną była, zdradzaną!... Tuliłem się do Jgjj lniękHjejf sjkni, patryc na to »<ragvo świata, przed którem słusznie w prtidi biją czołem.

Noc jeszcze była—księżyc świecił, słowiki śpie­wały. Ta noc, ten Księżyc, ta pieśń słowicza kaza­ły jej opuścić n^^flanie i wyjść pmu Za­kochani lubią noc księżycową — tak samo i między pająkami się dzieje. Zauważyć musieliście, że za­wsze w czasie nocy takiej zawieszeni jesteśmy na siatce swojej. Ale z nas żaden pewnie i nigdy nie odczuwał tak piękności tej nJcy«viosenneJf jak za­kochane to dziewczeJ Co serce pajęcze przy ko­biety sercu?

Pia^szja aleję lipową i zawróciła na gaiofi] oświetlopy księźy^emt\dj&My peffl^p^fo^. 5£#fcrey- mała się i nasłuchiwać zdawała. Posłyszałem w dali niepewne, flecz męzEie kroki. Wychowem się z fałdów i pobiegłem do gorsu Malwiny. Przeczu- ze Aidd^flzbf^żftł się, niosąc nowe pocałun­ki, wyznania i zdradę nową. Nie! nie dopuszczę do tego!—ife&h uHfef tylko, że usta swoje do ust jej zbliży, ugryzę go — choćby mnie zgniótł w swej^ flłoni. Byłfem przygotowany do walki śmiertelnej.

Kroki stawały się coraz bliższemi — Malwina podbiegła... Słyszałem, że seifei jej bjj> mocno. Wysilałem myśl swoją, by jej przeczucie rozbudzić, uratować to serce, które tak bardzo kochało.

Z cieniów drzew wysunęła się p.ostjyjl męż­czyzny.

Me Adolf.

Ogarnął mnie niepokój.

* .Młody człowiek podjfregł i ręce iyifj^Awy- cił...

-- Mai wino!

— Cicho!—odpowiedziała, oglądając się trwo-

żnie.

Zatrzymała się przy krzaku róż, u którego za­czepiona była nić jedna mojej, siatki.

— Panie Auguście! — zaczęła — chciałam się z panem zobaczyć i pożegnać.

— Nie rozumiem — odpowiedział młodzie­niec.

— Kochałam pana—mówiła—ale pan wiedzia­łeś, że miłość nasza skończyć się musi. Dziś o rę­kę moją oświadczył się hrabia Adolf i, naturalnie, przyrzeczenie otrzymał.

— Naturalnie?—szepnąłem...

Skoczyłem na krzew różany i zdumiony słu­chałem dalej.

— Pana Adolfa nie kocham, ale żoną jego być muszę.

— Czy rodzice zmuszają panią? - zapytał męż­czyzna.

— O nie! ale rozum każe...

— A serce?—wołałem, zgrozą przejęty.

Ona mówiła dalej:

— Mani rozum i partyi takiej odrzucić nie mogę. Tytuł, stosunki — każą zapomnieć o miłości dla pana, z którą mi dobrze było. Pan zresztą to sam rozumiesz i za złe mi nie weźmiesz. Inne są wymagania świata, a inne rozpieszczonych serc na­szych.—Do widzenia, dobry panie Auguście! kiedyś, kiedyś pomyślimy może o tych chwilach, jako o śnie pięknym, ale nietrwałym, jak nić pajęcza, którą la­da wiatr zburzy i zniszczy.

— Nieprawda, piękna ziemianko! — zgrzytną­łem z krzaku róż białych.—Cienka jest nitka nasza, ale niełatwo wiatr ją zniszczy, nie zawsze starga bu­rza! A jpżeli ulegnie przemocy wichrowej nawały, to znów wiążemy zerwane nici, szukamy dawnych ogniw i gmach nanowo budujemy. Nie znam pająka, któryby miłość w błoto rzucał z pogardą taką...

Szeptałem tak i csaiłem^się dziwnie wieijynr w tym ogromie świata, siedząc na małym listku bia­łej róży.

Nie wiem, co dalej było — zawiesiłem ^Sna nit­ce i pobiegłem szybko do góry...

Odtąd nie schodzę z podniebnego swojego mieszkania, by przyjrzeó się panom światy Bujam zawieszony w powietrzu między błękitem a ziem® snując nić swą dalej—już mnie małość moja nie w^y- dzi, ni wielkość Judzka olśniewa.

i i

NA WIDECIE.

Szare chmury zasłaniały nieho.

(Starty na bagnecie, nieruchomy, wytężoneni okiem patrzył w ciemność. Ifcrobne płatki śniegu padały mu na twarz, siadały na wąsach, a rozgrza­ne ciepłym oddechem, topniały, lecz wnet, pochwy­cone zimnym uściskiem mrozu, zmieniały się w dłu­gie sople lodu. Noc stawała się coraz głębsza, nie­przejrzane ciemności ogarniały świat zewfjkjd, cisza i spokój posępny rozlane były w całej przyrodzie, tylko duże, zimne płatki śniegu 6padały równo, ci­cho i słały się na ziemi szerokim, białym całunem.

Żołnierz się poruszał—wytężył oko i słuch, ale dokoła panowało milczenie, nieprzerwane szmerem najlżejszym śpiącego gdzieś wiatru; wzrok czatowni- ka mógł dojrzeć tylko nad sobą niebo czarne i bie­lejącą przestrzeń wokrąg siebie. On sam był jedy­nym przedmiotem, który, jak słuj) biały, na tle ciemnem rysował się nocy.. Sen go morzył — lecz stojącemu na widecie wzbroniony sen. W dali — hen, precz za nBn, stał obóz i spały armaty. Do dnia było daleko.

Nie'F®lno spać, ni ruszyć się z miejsca, a ta­jemnicza ręka, zawieszona nad nim w niewidzialnej głębi niebios, rzucała śnieg coraz gęstszy, który za- sypywał stopyjfcunkolan niemal He^H słał się war­stwą grubą na ramionach, plecach i kirysie stojące­go naMfatach. Żołnierz szczeHfcj otulił tf? w szy­nel, bo mróz niegRjajtmc zaczął go po grzbiecie

łaskotać i malutka struga - wody spłynęła po szyi wzdłuż ciała. Wsparł się silniej o bagnet, rozsze­rzył źrenice i patrzył.

Stal tak długo nieruchomy, kaniiąnny. Ale czy sen zwyciężał przyzwyczajoną do długich czu­wań naturę żołnierza, czy pamięć uderzyła w stru­nę wspomnień tkliwych — poruszył głową, wsparł brodę o dłoń, spoczywającą na załomie bagnetu, a czoło w dwie głębokie zmarszczyło się bruzdy. Westchnął cicho - zawilgotniało mu w oczach...

...Co tam Staszka porabia w, opuszczonej nie­dawno przez •megff chacie^; Ładną miał chatę i pól­ka spory kawał! Roku zeszłego zazłociło się psze­nicą, zazieleniło bujnemi liśćmi ziemniaków, zakwi­tło koniczyną. Zebrał jedno i drugie i trzecie, po­magała mu w pracy niewiasta jego, śpiewając. Dzi­wowali się ludzie śpiewowi jej, bo to czasem jak słowik [zadzwoni, to zapłacze jak wilga. Dwa lata dopiero,'jak się pobrali i dobrze mu było z tą ko­bietą ładną, młodą, wesołą, jak woda, co strugą wązką przez jego sianokos przepływała, żywą, jak wróbel, co to w lot chwyta rzucone ziamo pszeni­czne. A dużo tych małych szkodników gnieździł 9 się w dachu słomianym jego chałupy, lecz 011 ża­dnej nie robił im krzywdy, bo Staszka broniła tych ptasząt i własną dłonią sypała im ziarna białe. Miał-że żałować tych kilkudziesięciu ziarn, parę razy dziennie rzucanych ręką Staszki, kiedy rokro­cznie dobra ziemia hojną je sypała mu dłonią? Naj­więcej szkody robiły w sadzie wiśniowym, bo drzew­ko niejedno tak serdecznie nieraz oskubią, że tyl­ko poczerniałe pestki świecą między zielonemi list­kami. Ale i drzew wiśniowych nie brak, dla nich dwojga wystarczy. Lecz niech ino Jasiek podrośnie, wtedy już siatką poijakrywa, nie wszystkie, bo Sta­szka rozkaże parę drzewek dla wróbli zostawić. I dlaczego ona lubi tak te wróble? Wie on dobrze dlaczego! Parobkiem jeszcze był, żyła wtedy i ma­

tka jego Makryna (Jwieć Panie nad jej, duszą; — zmarło się jej jakoś około Zielonych Świątek) — wracał razu jednego z roboty dworskiej, z przewie­szoną przez ramię kosą, bo to dnia tego na łąJg pańskiej ludzie kosili siano i on z nimi poszedł, pracował dzień cały, a źe był miody i silny, niko­mu nie dał siebie wyprzedzić i jednem tęgiem ma­chnięciem kładł o gilom ii e pokosy, że zazdrościli mu młodzi a starzy ruszali siwemi głowami, cmokając ze zdziwienia. "Wracał tedy po skończonej robo­cie do chaty ojcowej, która nad strugą srebrzystą, pokryta białemi kwiatami, jak miód ,p%hnącej cze­remchy, widniała zdaleka. Słonko jeszcze nie za­szło, ale jednym skrawkiem zatrzymało się het, precz nad ziemią i kilka ukośnych a złotych promieni rzuciło ludziom na dobranoc. Pamięta wieczór ten dobrre, wieczór majowy, ciepły a gwaru pełen, jak zwyczajnie na wsi, kiedy po całodziennej pracy wracają z pól ludziska na spoczynek. Dziewczęta, choć uznojone i spalone od promieni słonecznych, powtykawszy do włosów płowych błstwatki, uganiały się za sobą, głośno się śmiejąc; niejeden im w tej swawoli pomagał parobek, bo jak głodnemu cłrn^ tak młodemu z dziewczętami figle na myśli. I du­żo było śmiechu, krzyku i pieśni. A tu odezwały się zdaleka głosy inne. To trzoda wracała z paszy; gonił ją pastuch wiejski, klaskał z bicza. Ryczały krowy, zatrzymując się około płotu znajomej sobie zagrody; co chwila drżące „meee!" owieczek odzy­wało się z różnych stron, a świnki chrząkały, sta­rając się ryjami podważyć nieotwierające się zbyt pośpiesznie wrota. Po chwili gwar się zmniejszył, uciszył; gosposie zabrały się do krów doju, dziew­częta i parobcy do ciągnienia wody z krynic, sta­rzy ludzie tylko zasiedli przyzby około chat bia­łych i gwarzyli poważnie a mądrze.

Szeroką drogą wioski, z brząkającą na ramie­

niu kosą, szedł szybko na ciepłą wieczerzę, z któ­rą nieboszczka matka Makryna czekała na jedynaka.

Nagle duży kłąb pyłu tuż prawie przed jego nogami się rozwinął i czy mu zasypał: to stadko wróbli gwałtownie pierzcbnęło, i nie opamiętał się jeszcze, jak coś wleciało mu w ramiona. Pochwy­cił szybko padający na pierś przedmiot i zatrzymał w objęciu. Zatrzymał i nie puścił, i zanim pył opadł, dwa razy w czerwone usta Staszkę pocało­wał. Zajęta pościgiem wróbli, nie widziała idące­go naprzeciw, i gdy -szara ptaszków gromadka wszczęła zawziętą walkę ''i za czubki się porwała, wydzierając sobie nawzajem jakiś kłosek zboża ze­szłorocznego, wskoczyła nagle między zacietrzewio­ne bitwą ptaszęta w chwili, gdy on z kosą brząka­jącą nadchodził. Przestraszone ptaszęta pierzchnę- ły, wzbił się kurz, a ona niechcący w ramiona jego wleciała.

Pierwszy to raz dopiero pocałował ją, choć oddawna Już wzdychał do tych ustek młodych, świe­żych, w których świeciły ząbki, jak ziarna drobnej, małej fasolki, na sznurek nanizanej. Skręciła się, chciała uciekać, ale on nie puścił; chciała krzyk­nąć, ale pocałował raz drugi i do swojego serca przycisnął. Siniała się dziewczyna, jak szalona się śmiała, gdy już razem, ująwszy się za ręce, szli szeroką ulicą przez wioskę. Trącili się łokciami staruchowie na przyzbach siedzący, dziewczęta za­chichotały, spochmurnieli parobcy młodzi, a stare baby rzuciły im zdaleka pytanie jakieś, lecz odpo­wiedzi nie otrzymały.

Droga, którą szli, skręciła się lekkiem półko­lem na lewo, łagodnym spadkiem w dół biegnąc ku stawowi, przy którym stał młyn dworski i tyrkotał, a woda srebrna skakała po żebrach kół i z szu­mem spadała w kotlinę. Nad samym niemal sta­wem świeciła biała chata Staszkj, a przed chatą słały się barwinek zielony i ruta strzępiasta. Za­

trzymali się u przełazu, ale on nie wypuścił ze swej dłoni ręki dziewczyny.

— Czy kochasz ty mnie? — zapytał nie bez pewnego strachu.

— A czemu nie?—odpowiedziała.

Spojrzeli na siebie, zbliżyli się bardziej i sły­szeli, jak serca im biły gwałtownie.

Szczęśliwy, krokiem przyśpieszonym, poszedł do chaty ojcowej, a Staszka w dłoń uderzyła, mó­wiąc:

— Dobre wróble... o! dobre wróble wy moje!

I od tej chwili żadnej krzywdy tym ptaszkom

nie pozwoliła wyrządzić.

Ładny to wieczór wtedy był dla niego, jakie­go jeszcze nie pamiętał w swem życiu. "Wpadł we­soły do chaty, ucałował ręce rodziców. I gdy ma­tka Makryna postawiła przed nim misę czarnych klusek z serem, z grubemi kawałami słoniny, zjadł wszystkie tchem jednym, kawałkiem chleba resztę tłustości wybrał i nie pogardził plackiem z ma­kiem, którym go matka, widząc apetyt jedynaka, poczęstowała. Zjadł, nie obejrzał się nawet, z bla­szanej kwarty wodę wypił i poszedł do koni, które na nocną paszę na daleką łąkę popędził.

Gdy sani się znalazł, wśród pól zielonych, z miesiącem tylko złotym na niebie — huknął pio­senkę na gardło całe, aż gwiazdy zaczęły mrugać, a księżyc oczy wytrzeszczył i usta szeroko otwo­rzył ze zdziwienia, bo nigdy tak płynącego od ser­ca śpiewu nie słyszał".

Niewiele niedziel upłynęło, gdy swatów posłał i ślub wziął.

Matki już nie było, ale błogosławiła jeszcze syna i zebranych cichaczem kilkadziesiąt srebrnych pieniędzy dała jedynakowi omdlałą ręką. Ha! ka­żdy musi do ziemi iść—to ten, to ten! Padają lu­dzie, jak śliwki dojrzałe z drzewa, a ziemia ściera i chowa. Nie poradzić nic na to —nic...

Jakiś szelest ra/leki doleciał do ucha żołnie­rza i myśli przerwał. Wyprostował się nagle jak struna, obejrzał się na lewo, na prawo, badawrczem okiem w głąb rzucił—ale dokoła była ta sama mę­cząca cisza, noc coraz czarniejszą stawała się i śnieg wciąż padał gęsty i biały jak przedtem...

...Hej! prawdziwe to było wesele, bo szczęście było! W okienku kościelnej wieżyczki chwiał się dzwonek i tłukł sercem o brzeg mosiężny, alę jego mocniej dzwoniło. Napełnił się domek Boży ludź­mi dobrymi, organista z siły całej dusił klawisze, aż dudy piszczały... z zakrystyi wyszedł ksiądz proboszcz, staruszek, łysy jak kolano, i ślub dał.

Z pieśniami i muzyką, późnym już wieczorem odprowadzili nowożeńców drużbowie... i poszli po sutej biesiedzie, zostawując ich młodych—samych!..

Izba była wymieciona czysto, ławy pokryte wzorzystem płótnem, drzwi kołkiem zaparte. AV kąt­ku paliła się lampka i mrugała, rzucając blade światełko wzdłuż komory i patrząc ciekawie w je­den róg świetlicy, gdzie zasłane białą jak śnieg pościelą dwa łóżka stały.

Sponsowiała Staszka jak mak polny, jak osi­na zadrżała, gdy do kolan jej przypadł i rozerwał korale i wstążkę czerwoną, która na białej szyi łączyła z sobą dwa rąbki białej koszuli. Wstążka pękła, a on ustami ku piersiom jej pobiegł, prze­śliznął się po ramionach i w usta się wpił. Zako- łysał się w lubej objęciu i sercem w serce za­stukał.

— Dobre wróble wy moje!—powtarzała Sta­szka rano, na dzień drugi, idąc z wiadrem po wodę.

Skrzypiał żóraw, wiadro srebrzystą chwytało w lot wodę, a on pomagał młodej żonie wyciągać i stawiać stągwie na brzegu, i w ucho coś szeptał i śmiał się ze szczęścia wielkiego.

I jak tu nie być szczęśliwym? Młodą a ładną

była ta jego wybrana. Miała oczy błękitne, błę­kitne jak woda, gdy w niej się niebo przeziera, włosy ^ĘgE i usta jak wiśnie. Kochał-że tę swo­ją nięjrtŁ^Je na zabój! Ba! jak tu nie kochać, gdy wszystko szło mu w ład dobry? Ojczysko trochę ehourało — stary już dziad był z niego, kwęczał; ale jak to koło u wozu, co skrzypi, lecz się wle­cze — i on tak! Innego nie było zła: ni choroby w domu, ni na chudobę zarazy, ni braku grosza na przednówku. Zazdrościli ludzie szczęścia, a pa­robcy żony tak urodziwej — a on się w boki bral, pokazywał białe zęby i kobietę swoją coraz bar­dziej miłował, a wróblęta karmił ziarnem pszeni- cznem. 1 tak upłynął rok jeden, niby w strumie­niu woda, co to bieży wśród kwiatów i trawffcjple- ni. Pod koniec pierwszego roku synek im się na­grodził. Dali na imię mu Jasio, bo to i ojjBffic i dziad tak się zwali. Proboszcz go chr^A w ko­ściele, a organista znów dusił z całej siły stare kflrosze organów, bo dostał pieniądz srebrny i ró­żnych prezentów za fatygę. Dobry to był człek ten organista, a nazywał się Koza, nie dlatego, by imano takie od rc3u miał, ale go ludzie tak nazy­wali od jego śpiewu i ono do niego tak dobrze przybijało, że sam siebie nie narwał jiraj inaczej. Kiedy przy chrzcie zaśpiewał nad Jasiem, to aż się KrjMac wypatrzył i zaczął główką, jak ten co się dziwuje, ruszać.

Hej! co teraz Staszka porabia w opuszczonej niedawno przez niego chacie?.. Ano—Jaś się obiw dził, a ona go huśta; a inoże malec spad nie chce i figle wyprawia, a SBSfcka po buzi djaźni go pal­cem,'^włiy się śmiał i śmiał; a może zapatrzyła się na śpiącą dziecinę, o ojcu jego mjśjląc?.. Ubrana spódnicę czerwKią, w koszuli białej i koralach na szyi, sjjdzi u kolebki i duma, ale śpiewa dzie­ciątku. Chwieje się kolebka, kolo matczynego ł(3ia zwieszona, cztery mlcne sznury trzyma hak

gruby, wbity w belkę sosnową u pułapu. Niedale­ko duży, biały komin — pewno na nim łuczywo się pali, żeby dziecinie nie Jtiyło pumo—a kolo łóżka stoi drugie łożko—teraz puste. Jak ciepło w niem było—jak dobrze!..

w' oczach żołnierza stanęły łzy, ale e otarł szybko uśnieżonym rękawem płaszcza i znów się wy­prostował jak s ' i na, nasłuchując, bo -mu się zdar­ło, że śnieg zas ypiał, jakby pod nogą czyjąś. Ale cicho było i biało dokoła — śnieg sypał nieu­stannie i w oczy mu rzucał płatki strzępiaste. Wsparł się więc znów o bagnet i marzenia snuł dalej.

W wieczór pewien zaskrzypią drzwi chaty oj­cowej i do rodzinnej wróci zagrody. Może to bę­dzie wiosną, kiedy zielenieje ruń; może latem, kie- dy żytko się kłania do kolan, a przepiórki „pit, pit" wołają. I Staszka umie naśladować przepiór­ki!... "W wieczór taki wiosenny lub letni otworzą się drzwi chaty ojcowskiej — i on w nich stanie. Zobaczy go nasamprzód pies kudłaty, wierny Sobek, i wyć zacznie z radości. Staszka zrozumie to sko­mlenie, i wybiegnie z świetlicy i białe ręce z krzy­kiem mu na szyję zarzuci. Domyśli ?śię i stary oj- ipiec i zwlefeze -się z ławy,' do drzwi się .dowlecze, opierając się o ścianę drźącemi rękoma; i sąsiad jeden, drugi i trzeci, zbudzony hałasem, do wrót dopadnie, a nazajutrz witać go będzie wieś cała z Kozą ną czele. Zabełkoce znów dzwonek na wieżyczce kościelnej, ksiądz ze inszą wyjdzie, orga­ny zagrają... Ksiądz proboszcz jeszcze żyć musi — stary był, ale jary i o śmierci mówić nie lubił. Wie­le to jednak rzeczy przez te kilka miesięcy zmienić się musiało!.!. A Jasio czy pozna? Pozna! Dla- czegoby nie poznał? Tłuste rączyny wyciągnie,; a gdy go tulić i całować będzie, on wąsiska ojcow­skie w kułaczki drobne pochwyci i śmiać się bła- zeuek zacznie i coś tam bełkotać, co już jedna

matka zrozumie i wytłumaczy. Znowu u siebie, zno­wu między swoimi, w tej izbie białej," przy żonie ukochanej! Nie nastarczą usta pocałunków, ra­miona uścisków! Druga to weselna noc będzie! A jeszcze słonko z mgły się nie rozbierze, ziemia z traw nocnej -rosy nie spije — jak z żoną razem pójdą na pole zielone ojczystej pokłonić i się ziemi, źródlanej wody- się napić, cliabrdwym. kwiatkom się przypatrzyć, z trójlistnej koniczyny przyszłą dolę, dobrą dolę wywróźyć, skąpać się w słońcu, w błę­kicie i Panu Bogu dziękować za bujnem zbożem zieleniejące się pólko, za żonę ładną i kochaną, za dzieciątko malutkie i to .życie szczęśliwe, którego pozazdrościć mogą niebiescy anieli...

Świst głuchy przeszył powietrze — żołnierz wyprostował się... pochylił nagle i padł.

Spokojna i cicha była noc — na wzgórzu wznak powalony leżał trup czatownika. Z milczą- Lcych niebiosfpadały wciąż płatki śniegu, białe, zi­mne, szybko sypiąc mogiłę. Tylko w miejscu, gdzie serce ciepłe biło, czerwona plama krwi kaziła białą szatę ziemi, nieopodal widniał bagnet w śnieg wbi­ty, skierowany ostrzem ku niebu — a w dali — hen,.precz — stał obóz i spały armaty.

f)it>liotelca T. 313

9

N

NOC PASTERZY.

Słońce zaszło z wielką jasnością dnia tego, mrok ę spływał bardzo powoli i lekkim* fioletem 'za­barwiając wzgórza skaliste, silniejsze cienie w wą­dołach kładąc, rozlał się po ziemi całej.

Mrok — cisza!...

Na piaszczystych wydhiŚch Judei majaczeją wiotkie kolumny palni z rozpostarteini baldachi­mami swych koron, tu i taili czernieją wyżyny skał nagich, na łagodniejszych wzgórz stokach marzą drzewa oliwne, niżej uprawne pola srebrzą się ścier­niskiem białem po zbożach zżętych.

Na tein ściernisku w oddaleniu od drzew i skał rozłożyli się pasterze, pilnujący powierzonego sobie stada. Przewodniczył tym pacholętom Symon, naj­starszy z nich, bo już dobiegał pełnych lat mło­dzieńczych, gdy towarzysze jego zaledwie wychodzili z> dziecięctwa, a najmłodszy nawet dziesięciu lat wieku nie liczył. Na czole jednak wyrostków znać było smutek i zgnębienie — nie lekką snadź służbę mieli. Niech wołki krnąbrne na obcy łan zajdą, niech dziki zwierz zdradziecko owieczkę białą po­chwyci, a kij właściciela stada wszystkie wnet żęr bra policzy w tych ciałach wychudłych.

Lecz dziś nie trudną była rola strażnicza. Niesforne zwykle stadko nie rozchodziło się po polu, by świeższej poszukać trawy lub ziół pachnących; nie kryło się za wzgórza, nie zabiegało w doliny, gdzie zwierz mógł je chwycić lub inna przygoda

spotkać. Krowy i woły uparte ułożyły się. cicho na ściernisku, potulne owieczki, białe, jak kulki śniegu, to czarne, jak grudki zwilżonej ziemi, zbito w RiMinadkę jednę układły się niedaleko pasterzy, stro Jiwe "psy nawet nie usiadły na czatach z» nad- stawionemi uszami, lecz zbliżyły się cicho do stóp swych władców nieletnich i przyległy koło nich.

Mrok coraz gęstszy się stawał, grube cienie słały się dokoła, pastuszkowie jednak nie zapalali ognisk na polach, najmłodszy tylko z nich przy- czołgał się do bliższego towarzysza i szepnął:

— Czy ty nie czujesz nic?

— A ty? — odpowiedział szeptem pytany.

— Mnie straszno 1... '

Inni, zasłyszawszy szept cichej gawędy, zbli­żyli się do rozmawiających.

— Dobrze — rzucił z nich jeden — żc któryś z was odezwać się ośmielił. Może nam raźniej bę­dzie, gdy jeden drugiego głos posłyszy, bo taka ci­sza straszna zapanowała, że za głośny wydawał się stuk mojego serca.

— Prawda?

— Prawda! — rzekło kilku razom.

— I wyście to spostrzegli?... A — lżej mi! — odezwał śię z kolei czwarty.

Mówili szeptem, jakby się lękali czegoś, lecz czego nie wiedzieli sami.

— Powiem wain otwarcie — szepnął Symon— że już od dawna odezwać się chciałem, lecz wciąż mi się zdawało, że nie będę umiał głosu do, tego dzi­wnego milczenia zastosować, i ze on, jak grom za­grzmi w tej ciszy i przerazi was i stado krzykiem ogromnym.

— Tak, tak—i mnie się to samo wydawało — zawołał szeptem jeden.

— I mnie.

— I mnie!

— Dlatego jii^jnflczałem.

— 1 ja dlatego.

— 1 ja!

— Mnie zmusił strach do odezwania się — szepnął najmłodszy, kt<l|y najpierwszy przyczołgał się i rzekł: „JSwasano mi!r

— Czy ty pamiętasz .Syiuonie, ty, który wśród nas najstarszy jesteś, choć jednę noc taką?... — spytał do lat Syinona wiekiem najbliższy.

— Nie, nie pamiętani!

—" za cisza, co za spokój niezwykły! Ta palnifi, gojąca hen tam na wydmie piaszczystej, zawsze miała listki ruchome, bo wiatr od morza bieK' wciąż górą i, choć na chwilę krótką, potrącić niemi inusk Od kiedy słońce zaszło, od kiedy mrok zapadł, na jedno mgnienie powieki nie spuszczałem Kri niej swy*h oczu. [ czy wiesz? Nie drgnęła ani Mazjj, jak ani razu nie zaszumiały drzewa oliwne, stojiace na wiatrów przelocie.

To nic, że palma na takiej wyżynie nie­ruchomo stoi —llszepnął Symon—to nic, że dalekie g*?1^ morze usnęło, że gaje oliwne zwykłym sze­lestem nie szumią—ale gdzie się podziały zgrzytania świeiRczów polnych, szmer pająków przechadzają­cych się wśród ścierniska, zwykły gwar owadów o tak spolnionej wieczorem godzinie? — Czy to my pier­wszą noc śpimy na polu, czy to po pierwszy milczenia jesteśmy świadkami? A przecie — choć wiatr spał, choć nie drgnął nawet lXW*lękliwej osi­ny—cichy szelest pełzających wśród suchych traw owadów nie milkł na chwilę. A teraz?... Pochyl się ku ziemi—wytęż ucho!

- Czy słyszysz co? —Ifcapytał po chwili.

— Nie.

— I ja nie!

— Cisza!

— Ale jaka—jakby śmierć przeszła!

Mróz przebiegł po ciele pacholąt, ruchem in­

stynktownym przytulili się do siebie, przerażeni ogro- mueui miffizeniem^świata.

— A jaki bezruch!—szeptał Symon. Psy mię­dzy łapy przednie ułożyły łby swoje, żaden się<znich nie ruszy, bjfflstado obiedz kołem, na Katach usiąść w oddaleniu i warczeniem ostrzedz o grożącem nie- bS^jeczeństwie. Ale H> dziwniejsza, to ten bezdu- Kny spokój stada. Uzj] słyszycie, jccby wół który prsgSywał połkniętą Srawę? czy choć jednego zwie­rzęcia pierś westchnie? Niebywały to sen jakiś!...

—'^Prawda! — żaden to nie przeżuwa strawy.

— Żadna zwierzęca pierś nie ^zdycha.

—MNffi słychać nawet szmeru wchłaniali po­wietrza.

— Okrdpna noc!

— Okrrtpna noc!

—. |Okr opnjffl..

— Mnie straszno! — szepnął znów najmłodszy*] przytulając się do piersi Symona.

Siedzieli na małein wzniesieniu pola, które da­lej biegło już równą płaszczyzną, jednym pasem fiu-.' nów dotykając ścian skalnych, drugim wzgórz, im których roHy dziewa oliwne, lftljta w pomro-

ce fioletowych cieniów, kończąćagjg u wądołów i wydm piaszczystywli. 0 kilka kroków przed pasterkami nie­ruchome spoczywało stadko, przetapiające ich mil­czeniem swojem; daremnie nasłuchiwali, śpiący <sh zwierząt nawet oddechu zwyczajny nie dolatywał do uśzJi. Jeden ze Śmielszych, podrażniony tą cisaa, niebywałą, posunął się po ściernisku do psa i .ka­pnął go nogą w lebra. Ale pies nie poruszył się, nie y.askowjEzał. Choć uderzanie było potężne, niałj? oprawca nie posłyszał odgłosu kadnego, jaki^wykle przjBfcilnem kopnięciu słys^oć się daje. I ogarnął go strach ogromny i wstyd Ba tę bezmyślną chęć zadania bólu ^werzęciu; Hlfi, że podłośft uclynil, jirzynajinniej w tej chwili niepojętej a uroczystej cisjw^Mpodłością to mu się wydało. Zbliżył się fenów

do swoich cichy i IsromanyH duchu i usiadł opo­dal, nie mogKi pokotaąć uczucia łęku z czynu do­konanego.

Zkąd to? dlaczęgo?

Nie wiedział.

Nieraz z za muru kamieniem cisnął w płae- chodnia, podbił nogęfltłiłeco i nie czuł wyrzutów su­mienia. Teraz miał ogigi w twarz^j na raole duże krople zimnego potu.

Niezwykła to noc bySJi c3nności dziwną miały przezr^»stość w sobie. żfftawem posia­niu ścierniska doskonale (Hę kontury spo­czywających wołów i krów, i rlirne, to białe owiec gromadki, wiotki słup palmy, klBL-y daleko na wzgó­rzu piaszczysteni wyrastał, odstawa! ostro od fiole­towego tła nieba, od pnia do sRzytu owity wązkini paskiem światła, niby aureolą sjltcioną z blasków niewidzialnego księżyca. Głębokie cicpjie w gajach oliwnych nie przeszkadzały rozróżniWŁcBaci drzew, przestrzeń poinięrŁy niebem a ziemią zdawała się być wypełnioną ijfjyształem ciemnym, w którym ła­mały się światła niewidzialne, dziwną pr^^ofczjŁsjjpść powietrzu nadając. Siedzący na wzgórzu LSIWzc widzieli siffi dobije, choć był czas nrtcy hezksięSy*- cnwjłcli — i gfflyby nie to milczenięL nie ta cisza ogromna — popłynąłby moik g^7ar wesołej Rzinnn j lnb Hiew. Lecz niepojęte zjawisko zawiązało im usta, niewytłom^aona trwoga nie pozwoliła w {fflmer glośniejsfy uderzyć.

Nagle, niedaleko od nich, zarysował się cień. PacliolfMP zerwały się, jŁytuliły do siebie, jakby w danin wypadku jeden u drugiego ratunku chciał szukać.

— 'Kto tam?—odezwał się Symon.

Odpowiedzi niejbyło.

— Może zbój!—szepnął jeden z wyrostków.

— Duch może!—zadrżał jękliwie głos inny.

Czarny cień podchodził powoli — pastuszko win byli blizcy ucieczki

— Są, tu!—wyszeptał jeden z nich do psów — lecz psy się nie ruszyły.

— Kto jesteś .i czego chcesz? — nabierając, odwagi, odezwał się. znów Synion.

—,Szijjkfim fiiŁi«ijfl —PD odpowiodział.

— Nikodoin — odezwało się naraz głosów cztery.

Zbliżyli się szybko do człowieka, którego Ni­kodemem nazwali.

• " — Przelękliście się —rzucił przybyły.

— Co rrtbisz-^uTl tak daleko od ajpinu'' pana" swego?—spytał Syinon.

Śmiecli nagły, sucliy wypadł z piersi nikode- mowej. Pasterze drgnęli, zdawało im się, że echa wszystkie wrzasną, ale śmiech znikł, nic znalazłszy o"dgłosu nigdzie. I stokroć straszniejszą wydała się Sm IflTciŁza nocy, której nic, nawet dziki, sucliy śmiech tego człowieka zamącić nie mógł.

— Tak, daleko od domu pana swego jestem— powtórzył Nikodem. — Ha! pozwolenia 011 mi nie dał—jam od progu komnat sam odszedł. Gdy wró­cę — spotka mnie karę, pletni, gdy wrócić nie ze­chcę—odnajdą innie posłuszni wysłańcy, czujne psy wytropią i pójdę pod pręgierz.

Ujął się za czoło.

— Niewolnik!—jęknął z rozpaczą.

— A któż z nas wolny?—szepnął Symon gło­sem stłumionym—czy wielu takich znajdziesz? "Wol­nych jest garstka tylko, lecz trzeba być na to albo obywatelem rzymskim, albo kapłanem, albo... albo— urodzić się wolnym — czy ja wiem! Lecz to nie nam, Nikodemie, ani twoim, ni naszym dzieciom w udziale padnie. My i kobieta nie znamyr wolności, bić i za­bić ńas niożna, sprzedać i kupić*. W łonie matki już płód nasz przeklęty, przeklęty w ziemi nasz trup.

Nic nie zmieni porządku świata ustanowionego od wieków—na wieki.

— Nic nie zmieni — wyszeptał głucho Ni­kodem.

— Lecz cóż się tobie' 'jftaio? Czy stłukłeś może fvaęę etruską, którą panu twojemu z Rzyinu wysłał G(v.ai jako znak łaski? czy może w łaźni go myfąc, pa^nogciein zadrasnąłeś pieszjgęgńp patry­cy usza ciało? Co ci się przytrafiło, Nik^depiie?

Syn niewolnicy, sługa Antinousa, zarządzająće- go częścią wojsk rzymskich w Judei—porugfw się.

— Waza etruska,... Tak! alem nie ja ją rozbił.

Wyhiawiając te słowa, drżeć Badzgl, blade ufta skr}TOlfy^się do płac^, z piersi stłumiony jęk wypadł.

— A! — rzucił Symon—sam Antinous szkodę sobie wyrządził, a gniap swój spędził na ciebie. (JJJź chcesz? — wina jest zawsze przy'Łiae. Moj oj- ci&t zginął pod rózgami okrutnego Szamana, że śmffł się pJtierać winy niepopełnionej. Gdy wił się i rVczałfz bólu, inni, jfck on'-ni6wolnicy, śmieli się, bo śmiać się kaifflno. Nie ulitował się nikt ni nad nim, ni nademną, który ze skomleniem małego szcijfeniaka garnąłem się już — do trupa. Kaza­no precz pójść, a gdym kroku nie mógł zrobić, wyrzulcono za ogrodzenie domu, przyłożeniem pięści upamiętniając ten dzień strasznS No — ale jak tam było z tą wazą etruską?

— Rozbiła ją Mira...

— Ta. ta najpiękniejsza z niewolnic Anti-

nousaf-

— Tak — szepnął Nikodem — ona, ten kwiat uszczknięty u podnóża Libajju, przez Antinousa za

-dziesięć talentów kupiony.

— Nic nie rozumiem — rzucił pasterz.—Dla­czegóż ty rozpaczasz?

— Za drogi był dar I®ara, za wielki Anti-

liousa gniew! Rzucił się na Mirę z podniesioną, rę­ką, ale nim policzek na pobladłej twarzy spoczął, dłoń moja zatrzyniała cios straszny.

— A cóż ci do tego było, niewolniku? — prze­rwał Symon.

— Kochałem ją—szepnął Nikodem.' •

— Miałżeś prawo?

— Byłem kochany.

-— Pozwolił-że na to Antinous?

— Zbliżyła nas wspólna niedola.

— I dlategoś popełnił czyn karygodny?

— Jam do nóg mu padł i błagał o przeba­czenie Mirze Za oszczędzenie jej chwili bólu, za całość jego życia i mienia, obiecywałem nui własne oddać życie!

— Cha, cha, clia!—zaśmiał się pasterz.—Ofia­rowałeś. to, co było nie twojeui, to, co musiałbyś zawsze uczynić. I darował-że ci Antonońs^to nowe zuchwalstwo?

■— Kazał pod pręgierz wziąć Mirę.

— Co? — zawołał pasterz, rozszerzając prze­rażone źrenice.

— Wiedział, że to mi będzie karą kar, męką

mąk.

— I poszła? — zapytał Symon.

— Poszła — ale wprzód z jej białej szyi je­dwabny sznur zdjęli, na którym powiesić się chcia­ła; poszła... i białe jej plecy z rysu je bicz rzemien­ny; poszła — prowadzona przez niewolników do innie podobnych. Ody drzwi się zamknęły za nią, za nim i za oprawcami, jeden z wysłańców Anti- nousa rzekł do mnie: Rozkazano, byś stał tu w pro­gu i wejścia pilnował, ja zaś ci radzę—dodał—byś ucho przyłożył do drzwi. Jeśli posłyszysz gwizd pletni, pomyśł -o białych Miry ramionach.

— I stanąłeś? i słyszałeś gwizd pletni? — za­wołał Symon. %

'Nikodem zatulił uszy, oczy przymknął i za­chwiał się połową swej postaci.

—rNie, me—jęknął.—Nad siły to było moje, nad siły!... A ten doradca śiijjjił się, wyciągniętą ręką wskazując na J>Sg wwi przełęlŁh. Litości nie miał nademną on nawet!

[ zawył jak piesj^mrając się w prochu ziemi.

— Ja nie znam wypadku — szepnął Symon— użeby w czyjemkolwiekbądź sercu niewolnik litość wibimjrl. Nie narodził się ten jelcze, który­by cierpiących pocieszył i rzucił im dar sztŁęs-yiiffi

A gdy tak mówił, gdy gMcliy płacz Nikode­ma rozbrzmiewał jękiem wszystkich niewolniHw świata i skargą milionów rozpijał się w tej BJij^J? ogromnej, z błębin niebios, czjł z wnętjjta^jii-mi, ze wschodu czy zachodu, z południa, iił&y pflmiocy— powiały szelesty dziwne i zabiSniał szept:

— „Błogosławieni ubodŁ', błogosławieni ci, którzy cierpią..."

— Słyszycie! — zawołał nagle Symon,! zie­wając się 4biiej|i.

— Dziwny wiatr powiał...

— Wiatr tł<Uj nie szurnij odezwał się Symoi^.

— Błogosławiono ubogich i cierpiących.

■— Słyszałem głos...

— Słyszałem słowa...

—STak, tak — słowa i głos!

I łowieni wsHcliiwali się znów w ciszę za^ ległą.' • .

—jOzylczujeeie, jak nagle oliwy zapachniały?

— To dziwne, kwiaty w zawiązku, a płynie zamclŁe

— Jeden gaj tylko dr^ew tych — tani — na stoku wzgórz stoi, a zapach taki, jakby L.sy zfflni wfflEftkiej białe kwiaty rozwinęły naiftja. J3

—L^Oudowna woń!

— Upajająca woń!

— Ilozkoszna woń!

Nagle pośród błękitów zapaliła się gwiazda i łagodnem światłem swycli promieni oblalajziemię całą Na piaszczystej wydmie stojąca palma pochy­liła się ku stronie wschodniej, zachwiały się drzewa oliwne, śpiące dotąd na wzgórz stokach, a od morza wiatr powiał. I stado, nieruchoinie leżące, poru­szyło się i wstało na nogi, zgrzyt polnych świer- szczów dał się słyszeć i szmer pająków przecha­dzających się wśród ścierniska i chór owadów .brzęknął nagle. Rozległ się ryk wołów i radosne kundlów skomlenie — i wzrastał gwar i rozbrzmie­wał głosami stworzeń przeróżnych.

Pasterze i Nikodem stali w zdumieniu wiel- kiem i rozwartemi szeroko oczyma patrzyli na gwiazdę, dziwną, niewidzianą dotąd i słuchali gło­sów budzącego się nagle świata. A zewsząd dola­tywały krów ryki, drżące beczenie owiec, radosny psów skowyt, gwar ludzki, a gaje i doliny zadzwo­niły ptaków pieśniami. I zdjął ich strach prze­czucia cildu wielkiego, który objawiał się w owym gwarze weselnym świata i tej gwieździe pośrodku nieba utkwionej.

Wtem szum wielki powietrzem trącił—i anioł srebrzysty zleciał.^'.

A gdy pasterze, olśnieni blaskiem wysłańca Bożego, zadrżeli — zbliżył się do nich i rzekł:

— Nie bójcie się!... zwiastuję wam nowinę dobrą; bo oto narodził się Zbawca świata, marze­nie wieków, cierpiących dusz radość. Chodźcie — zmęczeni życiem, niedolą złamani, pokłon oddać Dzieciątku Bożemu... — Zbliża się królestwo wasze. Wywyższony poniżon będzie, maluczki podniesiony, bo taka jest wola Króla królów! A oto znak: znajdziecie Niemowlątko uwinione w pieluchy, le- lące w żłobie.

£ anioł znikł, a poruszyła się gwiazda złota na niebie i wiodła pasterzy do miasta dawidowego, które zwą Bethleem. Z nimi Nikodem szedł wzru-

^bzony do głębi duszy swej niewolniczej iną wielką,.

— Co tam^sSkl ten duch biały? — .szeptali, idąc... — Zbawiyiip! radość!,.» ^-*sCzy nie pomM szały się fiŁnĘ zmysły?... — Lecz biegli, gnani nie- pojętą siłą jak^ś, aż oto drogę im przeciął tabór wielki. Na wielbłądach, objuczonych naczyniami ze &łota i srebra, jechali króflowie Wschodu. Nie py­tali o drogę, bo ewia^dta," wiodła ich, aż zatrzymała się nad ubogiej stajenki, gdzie spoczywało Dziecię SVięte. Z wnętrza bił blask ogromny — śpiew kołysanki sennej*JR6rą< nad żłobkiem synaczka nuciła Marya, łączył się« pieśnią duchów nievj- dzialnych.

Nikodem «unął na kljfcpflri i do Dziecięcia ra­miona wyciągnął — a Dziecię umam^o się do niego. Ten uśmiech niewymowną rozkoszą Apeł- Miił- niewolnika. Powstał i biegł do domu Anti- nousa, nie lękając się już śmftrętj ni cięć pletni; pobiegli i uasterze, zwiastując spo^jpanyln fyjz^t- kim nowinę dobrą.

W otoczeniu murów stał dom patrycyireza, wejścia do wnętrza broniły wierzeje z drzewa ce­drowego robione. Nikodem znał wszystkie przfl- ścia tajne, prwjsunął się, jak cień, pod inurein, cffl- tarł do furty, skoczył i pJjfez brukowany dziiffM- niec biegł do mieszkania Antinousa. Cóż .to?

Otwarte drzwi] wszystkie, w izbie dla nEwol- ników przeznaczonej nikogo nic było. Cisza pano­wała w domu całym, tylko posągi bogó3rzymskich, kute z nAfiiuru, cgfcdobioue Botem, kryły się w cie­niach pałacu, jakby się bały świateł przez górne okna do komnat wpadających.

— Kto tam? — odwWał się nagle głos jakiś zdradzający przestrach.

Z cieniów się wychylił jeden z tych sług An­tinousa, który, Nikodemowi przyniósł okrutny i(B-

kaz pana, a sam od siebie rzekł: — Jeśli posły­szysz gwizd pletni — pomyśl o białych Miry ra­mionach.

— To ty? — zawołał zdumiony...

— Mira? — rzucił Nikodem.

Niewolnik podbiegł...

— Strach! —. strach! — strach! — szepnął, roz­glądając się trwoźnie...

Twarz Nikodema zbladła...

— Umarła •— jęknął..

— Kto myśli o śmierci tej nocy cudów? — odezwał się niewolnik.

— Więc?... co?... mów!

— Antinous miał pierwszy raz zadać — na­gle błysnęła ta gwiazda i ręka Antinousa nierii- chomie w powietrzu zawisła nad schylonemi' pleca­mi niewolnicy.

TCHNIENIE NIESKONCZONOŚCI.

Biblioteka — T. 319

10

Dziwne zamieszanie było na ulicach Jerozoli­my. Do bram miasta Spieszyły tłumy i rozprasza­ły się po wszystkich zaułkach i zakrętach; na twa­rzach jednych znać było przerażenie wielkie, inne patrzyły z niepokojem i trwogą, w niektórych oczach świecił wyraz blizkiego obłędu. Trwodze tej 'towa­rzyszył szum głuchy, jakby pasowanie się sił mor­skich odmętów, gdy jeszcze w łonie zbliżającej się zdaleka burzy śpią wichry zniszczenia, a tylko dreszczem niepokoju drżą fale, głębie wód ogro­mnym kolebem chwieją się, podnosząc kark grzywą zjeżony, aż bryzgną w srebrne pian śniegi i z ję­kiem opadną. Słychać było głosy zmieszane, ale w tym gwarze ginęły słowa; czasem głośniej krzyk jakiś zabrzmiał, zadzwonił płacz — i skonał w ogól­nym szmerze tłumu.

Nie na wszystkich jednak twarzach to piętno przestrachu wyryte było, nie wszystkich oczy pa­trzyły obłędem, fezy trwogą, nie wszyscy szliz śpiechem niepokoju, nie wiedząc, dokąd idą Były postacie mężów i kobiet nie tylko smutne — ale okropnie smutne; tu i tam patrzyły oczy zalane łzami bezbrzeżnej boleści ale czoła opromieniał blask jakiś niezwykły. Na czoła te zwracały się czasąmi"spojrzenia,Jtfuifiów,' a patrzyły z nienawiścią lub przestrachem.

Zkąd biegli? co ich takieni przerażeniem gna­ło?. Nad karkami uciekających nie błyskał miecz

nieprzyjaciel^ groźne ciosem Śmiertelnym, tylko — za nimi—w dali—na czerwonem tlę nieba, czerwo- nBhi,Bakby je ogarnełk olbrzymia łuna polaru, na gó­rze jTrupiclj głów", inaczej „Golgotą" zwanej — czerniały trzy krzyże. Tam przed chwili odbyła się kaźnfj zawieszony na krzyżu skonał Syn Maryi.

Nie jedąn już tam poniósł tę śmierć haniebną, na nie jedno męczeńskie konanie tłum patrzył i od­chodził Spokojny. ApHś?...

Dziś gdy pokrytą śmiertelną bladością Je- zus z Nazaretu głowę na niera pochylił, ostatnie tchnienie wydając — ziemia zadrżała i ciemność padła na świat. Tych, którzy byli w świątyni, prze­raził łoskot suchy rozdzierającej sję zasłony, inni 1j£ysz,di huk pękających grobów i widzieli ciała umarłe, z przedwiecznych wychodzące mogił. A gdy ziemia drżeć przestała i rozproszyły się ciemności, słońce jakby promienie SYjpje we krwi cisnęło blask czerwony i samo było rozdęte, krwa­we, jajjby lada chwila prysnafl miało i krwią świat zalać. Przedtem przeraził tłumy dreszcz ziemi i noc nagła i trzask pęjapjącycli na grobach kamieni, te­raz umjkłł pomieszał ten pożar. staj ca

— Niebo s£ę pali! — wołał tłum przerażony.

— Zaiste, umaił Syn Boży!... — powtarzały blade usta oprawców.

I tłoczono się w mury J erozolii&y, pełne prze­strachu oczy zwracając za siebie, gdzie na tlejfoz- palonegor nieba czerniał Chrystusa krzyż

A słońce poraź niżej chyliło się ku zachodowi i coraz krwawiej świecijo K,rwią zdawała się być oblana Golgota, krwią opływały liście drzew oliw­nych* na dachach domów, na łukach bram, na gzem- sach świątyńfjwszędzie była krew. Ludzik głazy ■i zwierzęta i drzewa, ziemia i niebo zalane były tą okropną krwią słońca .

Więc tłumy ogarnął ^tcScn...

Tylko ci, którzy zwali się uczniami Jezusa, na których spoczywał wzrok nienawiści lub trwogi pę­dzącego tłumu — mimo boleści wielkiej — mieli oczy opromienione blaskiem dziwnym; i tylko ci, którzy Chrystusa na śmierć wydali, kapłani w Pi- śni^ uczeni, Saduceusze i Faryzeusze, mimo we- wnęfcrznego duszy lęku, na ustach mieli złowrogi uśmiech radości z dokonanej zbrodni, w ocjuiOTrĘfca- tański blStek twnmfu, że ten, który hO mienił Sy­nem Bożym, poniósł śmierć hańby, -że cip którzy ifiWiami Jego byli, zatlfejtłnywali s^tzasflini w pół drogi i wpółsenni, wpółuieprzytonini, obracali twa­rze blade na widniejącą zdała Golgotę.

— Grób ofiar swych nie pusta/a^ umarli nie wstają —» szeptał Harus, którego mędrcom zmano, mistjE Saduceuszów^ upokorzony nieraz pjjżelf Sy£e« cieśli. — Grób ofiar swych nie puszcza, ze śmiercią kończy się panowaBe Twoje, Jezusie Nazarmski!

Przedzierał sie przez tłum, zapierający lfU dtygę, stfgcia^iych -łokciami P ozbijał i krokiem szyb- kiin, z piersią dyszącą, p^gdł do domu swojego, ktfij- 17, jak inne, nurzał się w blaskącji purpurowych zachodzącego słońca. Niejeden chciał zatyzymać mędrca i spytać go o wytłomaczenie zjawisk — ale, widząc chód j<?gó' niespokojny, pośpieszny, rudliJL gwałtowne, oczy jakimś dziwnym płonące ogniem — usuwał się z drogi, robiąc mu prześle wolne.

^ffij&riis szedł slybko, za szybko nawet na wiek swój. Ale im bliżej był domu, tem WItekszy rijugjf kój na 4jivajPty 111 u ^Sj* .malował; oVzy zachodziły. mgłą jakąś, krok stawał się cbwiąjgy, pr<$vr|i ręka biegła w stronę serca i krtnwulsyjuią j&iskhijt fałdy szerokiej sukni. Zdawało się, że przed progiem do- mu zatrzyma się nagle, ałJ[ on, jakflk przeczuwał tę niemoc swoją, dobył ostatnich sił i przez próaskoczył rl\iL jakąś gorsŁ^ą gnayj, przebiegł sieV i biegł^do komnaty, gdzie córkę jego niewiasty, strzegły. Nie pggsBtypił jednak progu, we dfy&wcli stamH może

dlatego, że ujrzał córkę swoją, którą nad życie ko­chał, lężącą na ręku służebnic, z zapuszczonemi palcami w bujne warkocze włosów, które targała w przystępie jakiegoś szału. A była blada śmier­telnie, ramio.na tf piersi przybrały barwę zimnego alabastru, choć ściany komnaty, kamienne płyty po­dłogi, kobierce i sprzęty paliły się krwawym poża­rem zachodu.

Harus się zachwiał — głębokie brózdy bólu, czy wściekłości, zorały mu czoło, ale zaledwie miał czas odetchnąć, gdy Assyka zerwała się i podbie­gła ku niemu.

— Skonał!?—krzyknęła.

— Kto—kto — kto?! — wypadło pytanie z za­pienionych ust Hiirusa.

Nie zmarszczki już, lecz fałdy okryły mu czoło, nozdrza rozdęły się, u piana gniewu na usta wy­biegła.

Drżał.

— Kto? —1 rzucił po raz czwarty, z jakimś charkotem piersi.

— Jezus! wyszeptały usta dziewczyny.

Oczy Harusa zbielały.

— Kto śmiał ci donieść o Jego śmierci? — krzyknął.

Wściekłeini oczyma powiódł dokoła i zatrzy­mał wzrok na służebnicach Assyki, które przelękłe, blade i nieme stały przed nim.

Była chwila strasznego milczenia, tylko coś grało w piersi Harusa, tylko głucho ząb o ząb uderzał.

Po chwili wybełkotał:

— Kazałem wam strzedz jej, jak oka w gło­wie i milczeć! Sam miałem oznajmić o śmierci Te­go, którego ona w szale swym za proroka uważała. Biada wam, żeście przekroczyły rozkaz inój — biada wam!

Na wołanie pana oprawcy z rózgami,

ale Assyka stanęła we diflffitbł| i tknąć nie pozwo­liła służebnic swoich.

Harus zczerniał.

— Ty śmieszj^zacjaalpąj.

— Ja—odpowiedziała Assyka głosem «J>okoj- nyij, choć %vroczacb miała foy, na ustach drżenie.— Ja nie pfijiolę skfaywdzić niewinnych. Rozkaz twój wypełniony był z tyrańską obojętnością. Kalałeś nmieT®-ze<H — strzegły, kazałeś dulczeć —milczały, lyiie wiedziałam nic co łpjfzy. ta straż i to milcze­nie. choć w duszy mojej posiał się smutek bezbPie- Kny, przeczucę^BegoS Strasznego, wielkiego zaraf zem. Czy tłumy ae zbiArtfljy na ulicach i placach miasta, czy szły i dokąd Hty, nie mogła|i ztąd wi­dzieć. liejewa oliwne, rosnące tuż pod oknami, stanowiły nieplflbitą zatonę dla mych oczu. I one mi/KĘły - i była cisza, ogromna kisła. Wtem zie­mia się zawzęsła i słońce nagle Bgasłol, a z mojej pfcrsi krajjk wypadł. I nie wiem nic — i nie wiem jak, lecz byłam tam, gdzie na krzjziruiiiiifyrał Syn Maryi. iNa plaszcHi chmur widziałam ciało Jego jas 11 (Sci księżycowej—słyszałam krzyk Jego Matki, wicŁiałam łzy Jana i ciebie... wypłacającego si£r brniki...

Dreszcz przeszedł po ciele Assyki. J Harus drżał.

— By^ł to sen, widzenie?—ciągnęła Aisyl&i— nic nie wieS)! pdym oczy ot»«rła, już owa stra4 rajna noc pjflHpa, tylko krwią słońce płakało. Słu­gi moie leżŹły w omdleniu, a przedemną stał Chry­stus.

— Nie, nie — wys^pptał — On umarł tam, tiM Golgocie. Zobaczyj&S widmo, cień, sen własnej dupy, marę nieprzytomnych smiysłów.

— Za coście wy Go zabili?—spytała AsaŁa.

Harus do sług się zwrfcił:

— Precz!

Assyka powtórzyła pytanie. Harus na siedze­nie padł niemal.

— Przestępca! - wyszeptał.

— Ze chorych leczył, ociemniałym wzrok wra­cał, mówił o życiu wiecznem?

— Bluźnierca!—dodał Harus.

Assyka uklękła u stóp ojca.

— Harusie! uwierz, że on był Synem Bożym.

Harus się zerwał.

— Czyś oszalała?

— Widzisz, że mówię przytomnie.

— Bóg dający się zabijać!

— Ażeby z martwych powstać i' tem zwycię­stwem śmierci stwierdzić Bożą moc swoją.

— I ty w to wierzysz?

— On mówił!

— Słowo a czyn to są dwie rzeczy zupełnie różne. J t ja powiedzieć mogę, że dotknięciem pal­ca swego słońce z nieba zrzucę — ale czy to wy­konam?

— A jeżeli on zmartwychwstanie?

— Nie szalej!—zawołał Harus.

— A jeżeli on zmartwychwstanie, czy ty uwie­rzysz?—powtórzyła Assyka.

— Nie męcz pytaniem głupiem rozumu mędrca.

— Ale jeżeli mimo niewiary twojej—odezwała się znów córka Harusa — mimo sądu rozumu twego... On—zmartwychwstanie!...

— Wyproszę straż u Piłata, by Go nie wy­kradziono z grobu—i sami postawimy straż mocną, a wtedy wiara twoja padnie.

— Zbudzi się twoją—szepnęła Assyka.

— Szał cię opętał!—zawołał Harus.

— Trzy'dłii — niewieVj czekać, Ąjcze» — tylko trzy dni!...

— Trzy dni — powtórzył Harus — to wieków trzy, na takie oczekiwanie!...

Słońce zbladło i zwykły mrok wieczoru opadł na ziemię.

To wszystko, co towarzyszyło zgonowi Synowi Maryi, zdawało się snem już nigdy niepowtórzonyin. Tłum nie dociekał przyczyn, powoli strach go opu­szcza! i wracali ludzie do zwykłych zajęć i trosk codziennego życia. Tylko w duszach kapłanów i Fa­ryzeuszów niepokój zdwajał się z chwilą każdą. Ukrzyżowany spoczynku iin nie dawał, miał z gro­bu wstać — wiedzieli o tem. I chcieli, by te trzy dni Chrystusowe albo przeszły szybko jak sen, ałbo się nigdy nie skończyły. Nie wierzyli w tryumf i bali się tryumfu Ukrzyżowanego. Harus nienawi- dajł Jezusa, jako tego, który słowa zakonu przemie­niał, jako tego, którego umiłowała Assyka. Zrazu nie wiedział nic o tem, ale gdy raz wystąpił z po­tępieniem Syna Maryi, ukochane, jedyne jego dzie­cię stanęło w obronie znienawidzonego. Harus zmil­czał, leezRgrki już z oka nie spuszczał; otoczył stra­żą, ale umiałaK^ńć czujność straży—i gdy Harus zagłębiał się w księgach Pisma, ona karmiła serce żywem słowem Chrystusa. Nieraz gdy mówił z nią, dusza jej zdawała się odrywać od ziemi, biegła; w światy nieznane, pełna widzeń i marzeń niebie­skich. Otaczał ją czar nieśmiertelności, w którą nie wierzył Harus. Czuła obecność Boga przy sobie, co mędrzec uważał za grzech bluźnierstwa.

Rtiz u studni Jakóbą spotkał Assykę z Je­zusem.

Gniew go uniósł, ale go pokonał wzrok Syna Maryi.

O! tego kyiwoku nie zapomni nigdy!

Nie było w nim błysku gniewu, tylko moc spokoju, praed którym bezsilnym się uczuł.

Nienawiść się wzmogła — Assyka stanęła po stronie Nauczyciela.

Zagroził jej klątwą.

— Klnij!—rzekła.

Zastraszył śmiercią.

— Zabij! - powiedziała.

Harus opuścił dłonie. Zwyciężał Syn cieśli— mężowie i kobiety, wszyscy szli za Nim.

— Bóg!—powtarzały tłumy.

— Bóg! - szeptała córka Harusa.

A cuda się mnożyły, a serce Assyki 'odwraca­ło się od ojca, lgnąc do sprawcy tych cudów.

Harus postanowił zgubić Jezusa, lecz lękał się, tłumów. Nie widział winy jawnej, a bez tej tknąć Go nikt nie śmiał. Zachodził więc często Mn drogę, gdy kazał, i rzucał pytania lisie, by wy­łudzić odpowiedź potępiającą. Raz cesarski pie­niądz pokazał", raz drugi • jawnogrzesznicę przed oczy mu postawił. Odpowiedź na pieniądz z twa­rzą Cezara miała Go zgubić w oczach rządu rzym­skiego, przebaczenie winy grzeszącej jawnie — w oczach ludu, chcącego ukamienować ulicznicę.

SanCpierwszy miał głaz cisnąć, lecz_ Jezus

rzeki:

— .Jeśliś bez winy!..

— Bez winy!.. Któż bez winy?..

Czoło Harusu oblało się purpurą — kamień z rąk wypadł. Była chwila, że- gnie^rn wściekły, chciał raz wymierzyć, ale uczuł w głębi swojego ducha trwogę niezmierną, i zdało mu się, że głaz, rzucony w piersi tej niewiasty, z połowy drogiby wrócił, i wracając, własnąby jego pierś roztrzaskał. Po­kornym nie był, a upokorzyć -się musiał; uważąno go za męża bez skazy, a głazu nie mógł cisnąć. Czuł gniew bezsilny w sobie, czuł piekło w sobie. A syn Maryi nauczał jawnie na placach miasta, w krużgankach świątyni, na wzgórzach, okrytych (woryiemi oliw drzewami.

Potępili Go dawni kapłani i Faryzeusze i ci,

co nie wierzyli w ducha, a schwytać nie mogli, ho za Niin ciągnął tłum wielki. Gdyby zejść, Igdy sam był, lub w otoczeniu kilku uczniów zaledwie. Ale jak tego dokonać? Gdzie Go znaleźć? Kto Go wyda i za jaką cenę wyda?

Lecz gdy czas się wypełnił, znalazł się Judasz Iskaryota, a znając nienawiść Harusa, poszedł do niego. I dobili podłego targu, i Harus pieniądze wypłacił zdrajcy, i rad był, źc Ten, co nieśmiertel­ność głosił, haniobuą śmiercią zginie.

Piłat nie znalazł w Kim winy, ręce umył — Chrystusa wydano Żydom.

Harus z niepokojem oczekiwał godziny wyro­ku. Assyka wiedziała, że Jezusa ujęto, lecz ojciec ją upewniał, że sąd łagodny będzie.

W dzień śmierci Jezusa wezwał sługi i słu­żebnice swoje i, pod karą rózg, zakazał mówić

0 tem dziewczęciu, pod straż im oddanemu. Milczeli, jak groby, lecz tajemnicę zdradziło drże­nie piemi, ciemność nagła i słońca krew. Harus myślał, że śmierć Chrystusa położy kres szałowi Assykj, a ona uwierzyła w Jego zmartwychwstanie

1 na prośby, błagania i zaklęcia ojcowskie z ogro­mnym spokojem wiary odpowiadała:

— Trzy dni!

— Trzy dni—szeptał Harus—i zapomni...

Nie wierzył w moc dźwignięcia się z grobu

i 011 i jemu podobni, a jednak czuli strach ogro­mny na myśl o tym dniu trzecim. Nie wierzyli— a grób naznaczyli pieczęcią, nie wierzyli—a posta­wili straż. Można rzec, że i Harus czuwał u gro­bu, bo kilkakrotnie dniem i nocą biegł tam.

— Czuwajcie! — mówił do strażników i przy­kładał ucho do skały, gdzie Chrystus był złożony, nasłuchując, czy coś się we wnętrzu grobu nie ru­sza. Lecz cicho było — zmieniona straż czuwała, a miecze u boków, w rękach włócznie błyszczały.

Harus uspokojony odchodził, dusząc w piersi czkawkę śmiechu ż głupoty wierzącyeh^a śmiejąc się tak, do stróżów się zwracał i rozkaz rzucał:

— Czuwajcie, aby nie powstał!

ł^jlisun krokiem zbliżał się do domu Mifctki Jezusowej, gdzie się zbierali uczniowie Ukrzyżo­wanego. Chciał posłyszeć płacz biegnący z wnę­trza i słowa rozpaczy, posłyszał modlitwy szept i śpiew cichy.

I na modlitwie dni i noce przepędzała Assy­ka. W oczach nie miała łez, tylko jakiś blask bił z ich głębi, twarz była alabastrowej białości i ja­sności przedziwnej, jakby ją z wnętrza oświetlał płomień palącej się tam lampy.

Skończył się dzień sabatu, usnęło miasto, usnęła ziemia. Tylko kapłani i Faryzeusze nie nueli snu, tylko Harus pobiegł do grobu Jezuso­wego.

Straż czuwała—pieczęci nikt nie tknął.

Przyłożył ucho.

Cisi<81»

Blady świt był na niebie, gdy wrócił do do­mu, spokojny zupełnie. Ale zaledwie przestąpił próg, gdy z komnat swoich wypadła Assyka z krzy­kiem ogromnym:

— Jezus zmartwychwstał!..

1 "Harus drgnął strasznie i porwał dziewczę za ramiona.

— Szatan cię opętał! — zawołał przestrachu pełen.

Ale Assyka drżała jakieniś drżeniem radości i urywanym szeptała głosem:

— Grób pękł... straż pudła twarzą na ziemię, Pfezus zwyciężył śmierć!

Harus w tył się rzucił i wybiegł, jak oszala­ły, a gily wybiegał, słyszał za sobą wołanie Assyki:

— Uwierz w Chrystusa!..

Upłynęła długa godzina, nim Harus powrócił. Assyka słyszała chód ojca, szedł jak pijany, opierał się o drzwi i okna, a twarz miał bladą, skrzywio­ną kurczem okropnym.

— Co tobie jest?—zawołała.

Harus zatoczył się aź na środek komnaty, drżący, straszny, głowa mu się trzęsła w ruchach konwulsyi, białe kości zębów szczękały głucho.

— ^Łł'ób pusty!—zacharczał.

Assyka do nóg mu padła.

— Uwierz w Syna Maryi!—zawołała.

— Co... ja... ja mam uwierżyć w cud podo­bny?—wyszeptał.—A co powie rozum mój? a stra­wione lata nad księgami mądrości?... a śmiech uczo­nych w piśmie, a przeszłość moja, a wypłacone Iskaryocie pieniądze?... Czem mi to zapłaci Syn Maryi?...

— Przebaczeniem win, żywotem wiecznym.

— Wieczność! — wyszeptał Harus. — Gdybym ją czuł!...

— Uwierz!...

— Kie mogę!

—i cJzy nie słyszałeś drżenia ziemi, gdy Jezus skonał? «

— Słyszałem.

— Czy nie widziałeś ciemności, która ogarnę­ła świat?

— Tak... Słońce okropnie zczerniało.,

— Kie rozdarłaż się zasłona w Świątyni Bożej?

— Rozdarła się z głuchym szelestem.

— Czy groby nie pękły?

— Pękły groby.

— Cóżeś' ujrzał teraz w skale, gdzie Jezus był złożony?

— SjSSBJOwalcmą na ziemię, piefeęć złama­ną grób pusty!...

— I?... i?—powtórzyła Assyka.

— Nie wierzę!... Tamto było złudzenie zmy­słów, to gpjllłnerstwo uczniów Jezusa. Me wie­rzę !...

Powiał szum cichy, jakby wiatr się tó-

rwał i wepchnął. Jjwklfeś tchnienie wiosenne, ożyw- l^^pŁeszło z szelestem tajemniczym i wionęło za- paHrem róż.

Harus i Assyka obejrzeli się wokoło.

W ogrodzie drzewa oliwne stały nieporuszo- ne, a wiał wiatr jakiś i napędzał wjnłcudowną kwiatów.

— Jaki biapack! -— odezwał się Harus. — Czy czujesz tę wofi kwiatów?

Tchnął piersią całą.

— ZĄd ten wic" jyzkoszny, napełniający pierś moją jakiemś tchnieniem nieskończonej błogo­ści?... Assyko! — zawołał, wifeąc oczy jej Ifczsze- • rzone, świecące InJSćieni nie «i^łuskim — cyVto je A, Assyko?...

—Echrystus przeszedł... jest tam!.. Patr|«, patrK—woła na mnie!... Idę, Panie mój, Boże mój, Oblubieńcze nieba, Zbawco świata!...

I jak senna postąpiła za wzywajęAm ją anie- widzianym przjŁ Hąrusa duchem, i gdy odchodził A," od ojca, za nią popłynSj wonie , kfluatów i owo tchnienie ożywcze, które prz£d chwilą napehfflło rozkoszą pierś mę<frcsuf|

Harus za pierś się schwycił, jakby ją zdławić coś iftało.

—'^Hh' stój! - zawołał do uchodRjjcej—nSr B mi zabiera§gftę woń, to tchnienie rozkoszy!

Ale Assyka nie słyszała t.ycl^ słów, szlaka widnie tor. wołaj ącem ją za sobą.

Z pie%sv kFarusa wyjjiłł ryk okropny, za czo­ło się porwał, za serce chwycił.

— Duszę się, dławię... flui pustka, tam pust­ka!..". Tchnienia! — zawokił, wyciągając ramiona przed siebie — tego tchnienia żywota, które... nie rozum daje, lerz wiara!...

Wił się w mękach zwątpienia, ze -ajrachem nicości grobu, nieprtebłagany wróg Chrystusa.

KONIEC.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Gliński Kazimierz OPOWIADANIA Z PRZESZŁOŚCI
Gliński Kazimiez Z ZATRUTEGO GRODU
Gliński Kazimierz BAJKI
Gliński Kazimierz MURŁAJ
Gliński Kazimierz 3 NOWELE
Gliński Kazimierz ZALOTY KRÓLA JEGOMOŚCI
Gliński Kazimierz PSIA BUDKA
Gliński Kazimierz AVE
Gliński Kazimierz Z ŻYCIA I FANTAZJI
Gliński Kazimierz Z NOCY BEZSENNYCH MÓJ PAMITNIK
Gliński Kazimierz PAN RADCA
Gliński Kazimierz PIĘKNA DOSIA
POLITYKA WEWNĘTRZNA I ZEWNĘTRZNA KAZIMIERZA WIELKIEGO-PRÓBA OCENY, H I S T O R I A-OK. 350 ciekawyc
Przeszczepy Narządów Unaczynionych 2
wykład 7 obrazki
wyklad 4 obrazki
Alfabet w obrazkach
obrazki 25

więcej podobnych podstron