Gliński Kazimierz MURŁAJ

KAZIMIERZ GLIŃSKI

MURŁAJ

NOWELA



NAKŁAD KSIĘGARNI ŚW. WOJCIECHA POZNAŃ WARSZAWA

Rozhasał się wiatr na dobre, ostatnie uwiędłe listki z drzew zrzucał i miotał niemi nielitościwie, a zaledwie zmierzch pierwszy opadł na ziemię, ostrzejszym powionął chłodem i drobnemi a zmarz- łemi płatkami śniegu sypnął obficie. W przeciągu kilkunastu minut ziemia białą pokryła się szatą, mróz się wzmógł a wiatr nieumęczenie hulał i, rozgnie­wany czegoś na ludzi, targał słomiane czuby chałup wieśniaczych, do kominów zazierał i jęczał długo, żałośnie, jak duch potępiony, którego nie przytuliło niebo, a piekło wygnało. Małe szyby okien za­częły stroić się w kryształowe kwiaty, chłód wszelkiemi szczelinami wciskał się do wnętrza chat i białą, wąską war­stwą osiadał koło otworów drzwi, zbi­tych nieszczelnie. Rzuciły się wrięc go­sposie do rozniecania .dużego ogniska — i wnet nad dachami zakłębiły się żywe słupy czarnego dymu, a w ogrzanych

izbach zaroiło się gromadkami ludzi, psy nawet wprosiły się do wnętrza i, uło­żywszy się nieopodal ognia, drzemały. A noc stawała się coraz czarniejszą, wiatr coraz gwałtowniej szumiał, śnieg ostry jak szkło mroźne siekł powietrze.

Krętą a wąską ścieżyną wioski szło dwóch ludzi. Od czasu do czasu, poru­szany ręką jednego z idących, odzywał się dzwonek: to dzwonił zakrystian, bo ksiądz szedł z Panem Bogiem. Chory po­trzebował duchownej pomocy — ni wiatr, ni śnieg, ani noc czarna, nie za­trzymały Bogu i ludziom poświeconego kapłana.

Ksiądz Hieronim szedł krokiem szyb­kim, koło niego dreptał stary Mateusz Dygała i co chwila to szyją kręcił, to ramiona podnosił, to wiatr go swoim zi­mnym dotykał pocałunkiem, a czasem i garść śniegu za kołnierz rzucił. Nierad był starowina z tej przechadzki, do któ­rej go zresztą dobrodziej nie zmuszał i sam chciał iść, zważając na wiek pocz­ciwego sługi; ale ten się na to nie zgo­dził i nie chciał księdza samego puścić, bo noc była ciemna, śnieg zasypywał

ślady, a wędrówka ich nie we wsi skoń­czyć się miała, lecz dalej nieco o jakie kroków trzysta, pod wyciętą brzeziną, gdzie w lichej, napól rozwalonej chału­pie dogorywał stary Cygan kowal.

0 którym mówiono, że złodziej był i zbe- reźnik wielki. Tein chętniej pośpieszył ksiądz na wezwanie, by duszę ludzką, obarczoną może ciężkiemi grzechami, ra­tować. Daremnie stary Mateusz tłuma­czył proboszczowi, że do Cyganów nie warto się spieszyć, że rogatą duszę nie tak prędko bies weźmie; że wreszcie do ranka zaczekać można; ksiądz nic nie mówiąc, do kościoła poszedł szybko, wziął Oleje i Chleb żywota — i ruszył, że go Mateusz ledwie dogonić zdołał.

Ksiądz Hieronim, choć młodszy był od swego towarzysza, ale i jego głowę przysypała już siwizna i zmarszczka nie­jedna na wysokiem czole osiadła.

Szli szybko, borykając się z wiatrem, który ciął w twarz śniegiem, a czasem tak grubą warstwą w oczy im rzucił, jakby chciał zatrzymać spieszących

1 przerazić groźnym szelestem niewi­dzialnych swych skrzydeł.

Dobrodzieju! — szepnął Mateusz,

wiatr tak świszczę, jakby mówił: wra­cajcie! i nazad pcha, jakby nie chciał, byśmy szli dalej, gdzie może jakieś nie­szczęście nas czeka. Och... zimno! — za- stękał, uderzając się rękoma o ramiona.

Krzep się, Mateuszu! — odpowie­dział proboszcz i szybkim krokiem szedł dalej.

Ja jeszcze dotrzymam — ciągnął Mateusz — bo niezgorszy mam kożuch na grzbiecie, ale dobrodziej w sutannie je­dnej i to wiatrem podszytej?...

Pokręcił głową.

Jeżeli papież kanonizować księdza nie będzie, to bodajbym się był na świat nie urodził!

Nie pleć, stary; daleko mi do świę­tości.

A czego jeszcze do niej potrzeba, kiedy u dobrodzieja koszula jedna i licha sutanna tylko została? Potrzeba było, gdy już zima ogonem kiwała, i futro ostatnie oddać?

Oddać, ale komu oddać? — szep­nął ksiądz — biedakowi, który miał sze­ścioro dzieci do wyżywienia, który marł

z głodu i z chłodu drżał, by swym ma­leństwom lichą dać strawę.

Mateusz się zniecierpliwił.

Więc wszystko oddać? —I za­wołał.

Nawet siebie, to mój obowiązek... Ja... ja nie mam nikogo.

Ostatnie słowa wypadły z ust księ­dza ciche, drżące, jakby wypowiedziane zmarzłemi wargami.

Och... zimno! — odezwał się znów Mateusz, i spojrzał na proboszcza, który krok zwolnił i szedł jakby omdlały.

Ksiądz się przeziębi i jeszcze jakie nieszczęście będzie — mruczał Dygała pod nosem. — Wracajmy, dobrodzieju; w szczerem polu śnieg nas może jak naj- uczciwiej zasypać, a Cyganowi, żadne Oleje święte nie pomogą, bo, jak mówią, dawno już duszę swoją djabłu zapisał.

Ja ciebie nie zatrzymuję; wracaj!— rzekł ksiądz.

Mateusz podrapał się w głowę.

Dochodzili do wrót wioski.

A ot! jesteśmy blisko dworku Iwo­na. Niech dobrodziej ogrzeje się i spo­cznie.

Czy będziesz śpiących budził? — rzekł ksiądz, nie zatrzymując kroku.

Patrz, dobrodzieju! — niemal gło­sem rozpaczliwym zawołaj Mateusz, — nie śpią jeszcze, światło widać w ok­nach.

Podeszli kroków kilka; zatrzymali się koło płotu, za którym stał domek drew­niany o dwóch słupach. Przez okno wi­dać było na dużym kominie rozłożony ogień-i postać młodego Iwona, którego sylwetka na czerwonem tle ogniska ry­sowała się wyraźnie. W szarej sukmanie, siedział na klocu drzewa i okiem jasnem, z uśmiechniętą twarzą, patrzył na żonę, młodą, piękną, która, pochylona nad ko­lebką dzieciny, przyciszonym śpiewała głosem. Kolebka się chwiała, pieśń dzwo­niła. Czasem kobieta podnosiła głowę i patrzyła na męża: wówczas jej usta śliczny uśmiech poruszał i przez powie­trze płynął pocałunek miłości. Ksiądz stał oparty o wiązanie płotu i patrzył na ten obraz cichego, domowego szczęścia, do uszu jego dolatywał dźwięczny, mło­dy śpiew kobiety i równy rytm chwie­jącej się kolebki.

Szczęśliwi! — wyszeptał i dwie brózdy głębokie, okropne, jakiemi tylko ból wielki zwykt patrzeć, blade jego czoło zorały.

Mateusz podszedł do drzwi i chciał zapukać.

Stój! — zawołał ksiądz nagle. — Do starego kowala nie więcej stąd, jak kroków dwieście... idźmy!

Ależ dobrodziej zmarznie jak kość, i mnie niby łydki się trzęsą — z płaczem zawołał Dygała.

To zostań, ja za godzinę wrócę.

I ruszył.

Mateusz zamruczał pod nosem:

Do świętych dobrze się modlić, ale służyć u nich rodzonemu synowi zakażę.

Minęli wrota i wyszli na czyste pole.

Na równym, gładkim stepie wiatr szalał opętanie. Tu panem był — więc hulał swobodnie, i grzmiał i gwizdał. Śnieg gęsty, suchy zalegał niezmierzone ckiem przestrzenie, ale, przez taniec wi­chrów porwany, białemi kłębami zrywał się od ziemi i w pląs szedł.

Mateusz podbiegł do księdza.

i

X

Dobrodzieju! — szepnął — strasz­nie miecie. Nim dojdziemy do tej cygań­skiej chaty, śnieg nas bez pacierza po­grzebie.

Nie bój się, wrócim szczęśliwie — rzekł ksiądz Hieronim.

A wilki?

Nie zjedzą, bądź spokojny!

A no, im wszystko jedno, czy oso­ba duchowna, czy zakrystjan, z przepro­szeniem.

Ksiądz się uśmiechnął.

Zacóżeś siebie przeprosił?

Język zmarzł, księże dobrodzieju, i zamiast na lewo, w prawo uderzył... Ou... zimno!

Przed idącymi błysnęło światełek dwoje.

Wilki! — jęknął Mateusz i stanął jak wryty.

Chata kowala — odszepnął pro­boszcz; — jesteśmy już u wyrębu.

Ej, księże, wilk!

To wracaj, ja nie mogę... umiera­jący człek mnie wezwał.

Niepokój Mateusza minął, gdy, postą­piwszy kroków kilka, zobaczyli przed

sobą starą ruderę wpółrozwalonej cha­łupy. Wiatr targał słomianym warko­czem strzechy i chwiał krokwiami, które, ogołocone niemal zupełnie z pokrycia, skrzypiały przykro; pleciony z łozy ko- . min sterczał, jak olbrzym jaki, nad po­szarpanym dachem, a opierając się po­ciskom wiatru, długim jękiem się skar­żył i rozplątanemi gdzie niegdzie gałęź- mi zgrzytliwie bił powietrze. W trzyma­jącej się jeszcze części kadłuba chałupy świeciły dwa okienka z powybijanemi szybami, przez które śnieg do wnętrza izby wlatywał.

Było to mieszkanie starego kowala, który miał na imię Murłaj, lecz go po­wszechnie „djabłem“ zwano.

W progu uderzył dzwonek; schylając się we drzwiach, wszedł ksiądz Hiero­nim; za nim nieśmiało wsunął się Ma­teusz Dygała.

W kącie izby, na zgniłej słomie pa­sował się ze śmiercią Murłaj. Dziad to był już siedmdziesięciu lat wieku, olbrzy­miego wzrostu i bark niezmiernych, wło­sy jednak miał bujne i czarności piór kruczych, które w splątanych pasmach,

jak węże wijąc się, okalały twarz chu­dą, wyschłą, a łącząc się z wąsami i bro­dą, rozrzuconą w nieładzie, wyraz dzi­kości całej nadawały postaci. Z pod ciem­nych olbrzymich brwi patrzyły oczy nawpół przymglone, co chwila jednak zapalał się w nich blask piorunowy. Zdar­ty łachman brudnej koszuli odkrywał pierś kosmatą, która drgała oddechem szybkim, nierównym, w przedśmiertnej walce konania. Naprzeciw umierającego Cygana przed kominem stała kobieta otulona w spłowiałą, czerwoną płachtę; głowę podparła trzonkiem żelaznej ko­ciuby i posępnemi oczyma patrzyła w ogień. Z pod kolorowej chusty, w wę­zeł duży związanej nad czołem, wymy­kały się siwe kosmyki włosów, po obu stronach policzków fałdowała się skóra, nos krogulczy siedział pośrodku twarzy, a wąskie, sine wargi ust nawpółrozwar- tych pokazywały zębów parę, barwy żółtej a wielkości kłów wilczych. Czer­wona siatka nabrzmiałych krwią żyłek pokrywała oko o blasku mętnym, drugie świeciło próżnią, zapadłe czy wydarte w jakiejś walce nieludzkiej. Cała postać

była potworna, robiła wrażenie mity­cznej jędzy, lub wiedźmy podaniowej.

Gdy ksiądz Hieronim drzwi uchylił i stanął na środku izby, stara Cyganka warknęła jak pies, zbliżyła się do komi­na i, szybkiem targnięciem ręki wy­rwawszy sobie kosmyk siwych włosów, rzuciła w ogień.

Murłaj poruszył się na słomie.

Kto tam, Turpo? — odezwał się, zwracając oczy na stojącą przy ogniu babę.

Ksiądz! — odpowiedziała jakimś głosem syczącym.

Cygan uniósł się na łokciach i pleca­mi o ścianę się* oparł.

Ksiądz, to dobrze! — wyszep­tał. — Chodź, dobrodzieju, a spowiadaj, bo grzechy umrzeć spokojnie nie po­zwalają. •

Durniu stary! — zgrzytnęła Tur- pa — czy nie mógłbyś duszy i tak wy­rzucić? Cyganowi potrzebny ksiądz... a co!

Milcz, świekro djabelska! — chry- pliwym głosem odrzucił Murłaj. — Nie minie i ciebie strach!... Przyjdzie jeszcze

czart po twą duszę; zobaczę wtedy, ro­pucho, jak skrzeczeć będziesz!...

Chyba hak od szubienicy zaskrze­czy, nie ja!

Cicho, ludzie! — odezwa! się ksiądz: — Jam z Bogiem przyszedł, a wy bezecnemi słowy Go obrażacie.

I zwracając się do Cyganki i Mate­usza, dodał;

Zostawcie mnie z tym człowie­kiem, sami precz idźcie!...

Nierad był Mateusz towarzyszyć wiedźmie starej, ale musiał posłuchać proboszcza. Oglądając się trwożnie, wy­szedł za próg, za nim pokulała Turpa, mrucząc jakieś przekleństwo pod nosem.

Ksiądz zapalił woskową świeczkę, przyniesioną z sobą, i postawił na ziemi, bo żadnego sprzętu nie było — dobył Oleje święte, wiatyk i zbliżał się do umierającego. Na twarzy Cygana zary­sowała się trwoga, zaczął się trząść i ledwie zdołał znak krzyża świętego uczynić. Ksiądz w komży już stał, stułę miał przewieszoną przez szyję. Ukląkł na wilgotnej ziemi i pochylił się nad „djabłem“.

Grzechy twoje? — szepnął.

Grzechy moje? — powtórzył Mur- łaj. — Ot! — zaczął po chwili — zwy­czajnie cygańskie grzechy!... Nie zagrza­ło się nigdzie miejsca, z miasteczka do miasteczka, ze wsi do wsi włóczyło: tam się ukradło konia, tam dziecko jakie i koniec!... Nie byłoby strachu wielkiego, gdyby się na tern tylko cygańskie życie skończyło. Ale skonać mi nie daje grzech jeden, grzech duży... Winienem i ja... win­na i tamta świekra diabelska, co mnie namówiła.

O sobie mów! — szepnął spo­wiednik. — Co ci na duszy cięży?

Krew ludzka!...

Ksiądz podniósł trochę głowę i wpa­trzył się w twarz zbrodniarza. Stary kowal trząsł się, pot zimny oblał mu czoło, pierś szybko falowała.

I była chwila jakiegoś gniotącego milczenia.

Murłaj chciał dalej mówić, ale coś mu w ustach więziło słowa, drżały wargi, zamgliły się oczy, nie stało w piersi tchu. Zdawało się, że ostatnia chwila nadeszła.

Uarłaj. 2

Ksiądz pochylił się znowu, prawą rę­ką ujął ciężką głowę grzesznika, do pier­si przygarnął i, przykładając ucho do ust jego, gorączką spieczonych, szepnął:

Mów!

Cygan tchnął głęboko... To mięk­kie wezgłowie ręki księdza, to objęcie miłości dodały mu sił i otuchy do wyznań dalszych.

Było to nie pamiętam już kiedy... lecz dwadzieścia z okładem lat od tej chwili ubiec musiało. Rozbiłem cygań­ską swą szatrę koło wsi jednej... na łące, niedaleko stawu. Za stawem, na wzgórzu stał dwór pański, biały, duży, z czerwo­nym dachem i śpiczastą wieżyczką u bo­ku. Tego dnia jeszcze ustawiłem miechy i gęste a czerwone skry oznajmiły wsi całej, że przybył Cygan kowal. Naza­jutrz wezwano mnie do dworu, by konie kuć. I miałem zarobek dobry, bo hojną ręką pan płacił, a co okrom tego się skradło, to szło na pożytek cygańskiej kompanji. Podkowom niedostawało wa­gi, czasem obcięło się skórzany fartuch u pańskiego powozu, albo z komory się gdzie wydostało duży połeć słoniny. Czy

domyślano się złodzieja, nie wiem — ale u dworu nie brakło mi roboty... i dobrze było cygańskiej kompanji na łące za wsią. Razu jednego poszła Turpa do dworu z prośbą jakąś, której nie odmó­wiono, więc na podziękowanie za dozna­ną łaskę chciała młodej dziedziczce z dło­ni szczęście wywróżyć. Panienka ze śmiechem podała jej rękę i pieniądz srebrny.

Wróż dobrze! — rzekła, — a gdy się wróżba spełni, dukata dam ci!...

Nietrudno to było Turpie... Wie­działa, że od paru miesięcy do panny przyjeżdżał jakiś pan piękny, młody i bogaty. Nie byli jeszcze po słowie — panna _ z niecierpliwością czekała tej chwili... może dziś... może jutro i, wy­ciągając dłoń do Cyganki:

Wróż mi, tylko dobrze! — mó­wiła.

Kłamią zwykle wróżby cygańskie, jak wszystko na świecie, ale czasem i prawda nie wiedzieć skąd się urodzi.

Nie pośpieszy słonko do snu zam­knąć złotej powieki — 'wróżyła Turpa,

a miły twój przyjedzie; nie zaczniesz

2*

wieczornego pacierza jeszcze, a on ci

0 swem miłowaniu powie...

Nie skończyła, gdy u wrót zaszcze­kały psy, zadudniało przed dworem

1 strojny a piękny gość się zjawił... Speł­niła się wróżba, młody pan tegoż wie­czora serce swoje oddał dziewczynie...

Od tego dnia polubiła szatrę naszą panienka, wróżby nasze i pieśni. Zabie­gała często, przynosiła dzieciom łakocie, dziewkom wstążki, a Turpie dała dukata w złocie... Przychodził i dziedzic tej wsi z rodziną całą, a i goście, których zaw­sze było pełno na pańskim dworze, w szatrze naszej zjawiali się nieraz gro­madnie.

Miesiąc cały upłynął tak i dobrze było cygańskiej kompanji na łące za wsią. Panienka zapisywała nuty cygańskich pieśni, nauczyła się w bębenek bić, na drumli grać nawet. Czy choroba poło­żyła kogo na ziemię, panienka przyby­wała z pomocą; czy kto Cygana skrzyw­dził, panienka w obronie skrzywdzonego stawała. Wdzięczną była za wróżbę, w dobrą wypowiedzianą godzinę. Pom­nę... raz narzeczonego swego namówiła,

by przyszedł do nas, bo tam jest młoda i ładna Cyganka, co czyta przyszłość z ręki. Wróżką tą była ona sama. Prze­brała się w strój nasz, czarne rozpuściła warkocze i ukryła się w szatrze, na ko­chanka czekając... Przybył i o wróżkę pytał.

Dajcie rączkę, paneczku, a po­wróżę wam — odezwała się, wychodząc z ukrycia.

Młody pan poznał odrazu Cygankę... dukata jej na rękę położył, wyciągnął dłoń, a ona mu wróżyła, że jest brzydki i zły, że kochać nie umie i kochanym nigdy nie będzie. Zaczął się śmiać i coś na ucho jej szepnął, aż poczerwieniała.

I widziałem, jak odchodzili od nas, przy­tuleni do siebie, o szczęściu bliskiem

i o miłości szepcąc; i widziałem, jak nik­nąć daleko w mgłach wieczoru, zatopili się w pocałunku, niby gołąbków para. Co brakło im do szczęścia?... — nic, gdyby nie ta świekra djabelska i ja...

Ksiądz drżysz? — zapytał nagle.

Tak! dreszcz potrząsał ciałem księdza

Hieronima. Widać, że przygasły ogień na kominie skąpego już nie udzielał ciepła.

Cygan mówił dalej.

Raz... było to w czerwcu, w roku... O! dlaczego rok ten nie wyrzucił tego miesiąca z liczby miesięcy swoich? ten miesiąc, dla tego? dzień, godziny? go­dzina tej zbrodni chwili?... Bóg w chwi­lach takich musi odwracać od ziemi twarz... nie patrzył i wtedy...

Cichy, spokojny był wieczór — chmurka żadna nie przykrywała błęki­tów. Łąka, na której stała szatra nasza, była czerwona od promieni zachodzące­go słońca... nad stawem białe unosiły się mgły, wilgotny chłód wiał z dolin. Pa­miętam — wpadła do nas wesoła, szczę­śliwa, w dłonie klaszcząc. Otoczyliśmy ją wszyscy dokoła, bo wiedzieliśmy, że miała podarunki ze sobą. Tak! rozdała nam dużo pięknych rzeczy i, wyciągając dłoń do Turpy, rzekła:

Wróż mi teraz, czy będę szczę­śliwa?

Naco tu wróżba? dość było spojrzeć na nią.

Za tydzień mój ślub --- zawołała,

na wesele proszę was, a ty mi wę­

gierskiego czardasza zagrasz — rzekła, zwracając się do mnie.

Kochacie wybranego? — spyta­łem.

Jak ty swoją szatrę ■— odrzekła, śmiejąc się.

A on was?

Zmuszę; choćby nie chciał, a ko­chać będzie!

Czy macie gości, panienko?

Więcej niż cekinów na głowie twojej Turpy.

A miły wasz?

■— Szuka mnie pewnie, bo do was uciekłam przed nim.

1 opowiadała nam o swoim wybra­nym, siadając na klocu drzewa, który stał pośród szatry; opowiadała, jak on marzył, gdy żonę młodą do siebie weź­mie i do serca przygarnie; opowiadała o dzieciątku, które Bóg im da, o piosn­kach, jakie mu nad kolebką śpiewać bę­dzie! A tymczasem słońce schowało się za ziemię, szary mrok łąkę okrył... tylko przez Turpę nałożone ognisko czerwo- nem światłem oblało tę pannę młodą, która stała przed nami w jakichś jasno-

ściach dziwnych. Stara wiedźma zbliży­ła się do mnie i po cygańsku rzekła:

Spójrz na nią!

I co? — spytałem.

Brylanty!

Na szyi panienki chwiał się złoty łańcuch, a jak groch duże tkwiły w nim kryształowe kamienie. Kamienie paliły się i paliły krew patrzącej na nią wiedź­my.

Był to przedślubny narzeczonego podarunek.

Na słowa te, które szepnęła do mnie Turpa, uczułem strach i mimowoli rzu­ciłem okiem dokoła» Szatra była pusta

stara całą kompanję wyprawiła gdzieś na wieś.

Czy wiesz co warte? — szepnęła po cygańsku znów do mnie.

Tysiące! — odpowiedziałem, nie mogąc oczu od tego bogactwa oderwać.

Zdław ją i skarb nasz! — syknęła wiedźma.

Zachwiałem się.

Wtem panienka powstała i, żegnając nas, chciała wyjść; Turpa zastąpiła jej drogę.

Czego chcesz? — spytała ją dzie­wczyna.

Turpa wzięła ją za rękę i poprowa­dziła do środka szatry. Ten ruch i wy­raz twarzy wiedźmy starej zatrwożył pannę.

Czego ty chcesz ode mnie? — po­wtórzyła — puść mnie!

Turpa chwyciła ją za ramiona i sil­nym ruchem ręki na pierś mi rzuciła. Dziewczyna krzyknęła, aż echo gdzieś daleko odwrzasło.

Duś ją! — krzyknęła wiedźma.

Trwożny krzyk przerażonej, odgłos

echa, które zdawało się wieś bliską wzywać na ratunek, nakazujący głos Turpy, drżący blask brylantów odurzyły mię. Chwyciłem za gardło nie mogącą się bronić dziewczynę i, rzuciwszy ją o zie­mię, kolanem pierś jej przygniotłem, aż pękła głucho. Turpa nóż, którym przed chwilą chleb dzieciom krajała, wbiła jej w serce i zerwała naszyjnik złoty...

Tego wieczora jeszcze opuściliśmy łąkę, uciekając daleko — precz! Trupa panny młodej rzuciliśmy do stawu; czy go znaleźli, nie wiem.

Dwadzieścia już długich lat upły­nęło od tej chwili. Jak się żyło, to się ży­ło, ale dziś, gdy śmierć przyszła, skonać nie mogę. Widzę przed sobą wciąż tę zadławioną przeze mnie, która to o ślub swój mię prosi, to pyta o szczęście.

Księże, dlaczego rękę z pod głowy mi usunąłeś? Gdy czułem ją przy sobie, lżej mi umierać było... Ratuj! ratuj!... bo piekło mam w duszy...

Ksiądz Hieronim milczał... i on miał piekło w duszy! Twarz jego była blada okropnie, pot zimny dużemi kroplami na czoło wystąpił, przygasły oczy. Przed pamięcią jego przesuwały się jakieś ob­razy, niby sny dawno rozwiane, jakiś mrok czy dźwięk pieśni, urwanej nagle, drżał mu w uszy... aż skonał ostatni blask, ostatni dźwięk zaginął... Który z tych dwóch ludzi był bliższy śmierci, orzec byłoby trudno.

Nieruchomy, kamienny, klęczał przed barłogiem zbrodniarza z jakąś myślą bo­leści. Murłaj na niego wzrok skierował, wpatrzył się i drgnął strasznie.

Księże! — wyszeptał — ty mi przypominasz kogoś...

Jakby chcąc odpędzić jakąś marę zło­wrogą, usiłował dłoń podnieść, ale mu posłuszeństwa odmówiła; pragnął się usunąć, uciec przed czemś, ale sił nie miał. Nagle zawołał:

Jezu! Jezu!... przebaczenie nie z ust mi twoich posłyszeć!...

Jęk głuchy wydobył się z piersi ka­płana — zawtórował mu drugi, okropny już krzyk rozpaczy.

Nastąpiło konanie długie, męczące... Ciało jego drgało w kurczach śmiertel­nych.

Wtem ksiądz się poruszył, pochylił i, kładąc w usta zbrodniarza Sakrament Ciała i Krwi, objął ramieniem głowę je­go i na piersi swej złożył. Konający tchnął swobodniej i wzrok błagalny pod­niósł na księdza, spojrzeniem żebrząc przebaczenia i łaski.

Usta kapłana spoczęły na czole umie­rającego grzesznika.

Święty! — jęknął umierający, drgnął, zesztywniał i skonał w objęciach dużemi łzami płaczącego księdza.

' Wiatr gwizdał i rzucał płatki śniegu przez okno wybite na zastygłe ciało Cygana; opodal na suchym odłamie brzo­zy chwiał się ohydny trup Turpy. Dwa kruki zakołowały w powietrzu, z blis­kich zarośli wysunęła się głowa wilka o oczach świecących.

Ksiądz Hieronim, wsparty na ramieniu Mateusza, krokiem omdlałym dochodził do wrót wioski. Coś w piersi mu grało, niby stłumiony jęk, czy krzyk zdławio­ny. A w domku Iwona płonęło jeszcze światło, z wnętrza dolatywał cichy, tę­skny śpiew jego żony i 'równy rytm chwiejącej się kolebki.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Gliński Kazimierzc OBRAZKI Z PRZESZŁOCI
Gliński Kazimiez Z ZATRUTEGO GRODU
Gliński Kazimierz BAJKI
Gliński Kazimierz 3 NOWELE
Gliński Kazimierz ZALOTY KRÓLA JEGOMOŚCI
Gliński Kazimierz OPOWIADANIA Z PRZESZŁOŚCI
Gliński Kazimierz PSIA BUDKA
Gliński Kazimierz AVE
Gliński Kazimierz Z ŻYCIA I FANTAZJI
Gliński Kazimierz Z NOCY BEZSENNYCH MÓJ PAMITNIK
Gliński Kazimierz PAN RADCA
Gliński Kazimierz PIĘKNA DOSIA
Polka Kazimierza Bylicy
Twórczość Kazimierza Przerwy -Tetmajera, Szkoła, Język polski, Wypracowania
Uzasadnij że poznane teksty Kazimierza Przerwy- Tetmajera są, P-Ż
OSP -2006 r, OSP Kazimierz D
Biblijna nauka o grzechu-02, Kazania, Kaznodzieje i wykładowcy polscy, Kazimierz Sosulski, Seminariu
Legendy z Kazimierza Dolnego, Bajki,mity legendy
Ruś Halicka za czasów Kazimierza Wielkiego

więcej podobnych podstron