Gliński Kazimierz OPOWIADANIA Z PRZESZŁOŚCI

GLIŃSKI KAZIMIERZ

OPOWIADANIA Z PRZESZŁOCI


PRZEDMOWA.

Organizacya to szeroka — tak charakteryzuje Kazimierza Glińskiego p. W. Feldman w swojem Piśmiennictwie polskim ostatnich lat dwudziestu—silna, wykarmiona tchnieniem stepów i odgłosami dum lu­dowych, ma w sobie coś z dida-lirnika; lecz przy­patrzywszy się uważniej, spostrzeżemy na tych bar­kach płaszcz hiszpańskiego hidalga, na tej głowie— biret konsyliarza średniowiecznego; uderzy w struny, dźwięki wydadzą się znanemi i słyszymy w nich touy Słowackiego i Lenartowicza, Zaleskiego i Syro­komli”.

Trafna ta charakterystyka zawiera w sobie wszystkie najgłówniejsze rysy postaci duchowej i ta­lentu poety. Gliński—to spóźniony idealista, roman­tyk czystej wody. Urodzony'w r. 1850, wychowany w czasie największego ożywienia t. zw. ruchu pozy­tywistycznego, nie wchłoń?»! w siebie ani jednego atomu tego kierunku społeczno - literackiego i po­został takim po dziś dzień. Odczuwając sercem i ży­wą wyobraźnią poetycką dążenia i ideały coraz zmie­niających się szkół literackich, w swej twórczości

został niezłomnie wiemy tym samym hasłom. Tchnie od jego utworów poetyckich zamaszystość i siła natury pierwotnej, która nie zna żadnych wa­hań, ni rozterek wewnętrznych, przesiąknięta opty­mizmem do ostatniego fibra, jakby z jednej bryły ulana. Niewiara filozoficzna, sceptycyzm pozywi- styczny, rozpaczna chyłkowoić, wyrzuty i bóle spo­łeczne, wszystko to ześlizgnęło się po tej duszy kryształowej, jak po szkle. Żadnych dźwięków fał­szywych u niego nie znajdziesz.

Gliński zaznaczył się na wszystkich dziedzi­nach twórczości piśmienniczej, nie wyłączając kry­tyki i dziennikarstwa. Ruchliwa jego natura nie znosi spokoju. Liczne utwory jego cechują się szla­chetnym idealizmem, który każe mu przedstawiać ludzi nie takimi, jaty są, lecz takimi, jakimi pra­gnąłby ich widzieć, z krzywdą prawdopodobieństwa psychologicznego. Ale też utwory te chwytają za serce i czytają się, jeżeli zapomnimy o tych drobnych grzeszkach przeciw realizmowi, z prawdziwą przy­jemnością.

W ostatnich latach Gliński zwrócił się ku te­matom z przeszłości, zwłaszcza w w. XYI—XVII. Owocem tego zwrotu są utwory powieściowe: Pan Filip z Konopi (1902), Cecora (1902), TI' Babinie (1903), Boruta (1903). Powieści te są czytywane chętnie i zdążyły już zdobyć sobie dużą popular­ność. Autorowi nie chodzi w nich o szerokie pod- malowanie tła epoki, odtworzenie wielkiego obrazu historycznego; on zadowala się kilku rysami obyoza- jowemi, nęcąc oko pewnym rozmachem rycerskości 1 humoru.

Nowele i obrazki, zawarte w niniejszym zbio­rze posiadają te same cechy, co wyżej wymienione utwory. Znajdziemy tu drobiazgi historyczne, jak: Dwa szczęścia i Ostrzeżenica z czasów „króla chłop­ków”. Mamy też rzeczy współczesne, których idea­lizm bądź przybiera kształty piękne, alegoryi, jak w Kowalowej Górze, bądź wylewa się rzewnym liryz­mem (Na uiidecie). Gdzieindziej znów umiłowanie szczytnych haseł ludzkości odzywa się nutą satyry współczesnego społeczeństwa i obłudy jego życia zmateryalizowanego, jak w noweli: Z pamiętników pająka.

Wreszcie mamy tu kilka humoresek, jak: Z opowiadań hm Pana Michała na Mieleniach Miele- niewskiego, Historya prawdziwa o panu podsędku Pa­włowskim i małżonce onegoż, które stwierdzają raz jeszcze, że humor należy do najcelniejszych zalet usposobienia poetyckiego naszego autora.

ftenryk Qalle.

DWA SZCZĘŚCIA.

(Rok 1356).

Ostatni raz młot uderzył, ostatni raz zgrzy- tnęłakielnia wygładzającego ściany mularza—i okrzyk jakiś wielki, odbity przez echa wzgórz nadwiślań­skich w mglistą dal poleciał, niosąc radosną wieść szerokiej Piastów ziemicy. Na Wisły piaszczystym brzegu, ciągnąc się w przestrzeń, zaledwie sokołem okiem dojrzaną, stanęło kilkadziesiąt gmachów z ka­mienia o dachach czerwonych, których frontony trójkątnem ostrzem wznosiły się w górę, na nich zaś zarysowały się wypukłe linie, jak żebra, idące od szczytu do architrawu, ujęte w ramy szerokiej taśmy, z której boków w powietrze błękitne wybiegły i różki ślimacze, słupki o rozczepionych nagłówkach i inne figle sztuki mularskiej. Olbrzymie łomy wapienne­go kamienia złożyły się na całość gmachów; w bo­cznych ścianach wązkie otwory okien, oddane pod straż żelaznym prętom sztab, drzwi kute o skrzy­dłach podwójnych wiodły do wnętrza, a ciężką da­chówką kryte wiązania z dębów i modrzewi przy­gniotły potężne mury, którym przeznaczono służyć nie jednemu pokoleniu i patrzeć na szumiące fale Wisły nie wiek i nie dwa.

Na zboże były to składy, sławne śpichrze Ka­zimierza króla.

Promienne, jasne świeciło na niebie słońce, jakby i ono radość uczuło z dokonania wielkiego dzieła—gwarniej fale wiślane zagrały, wtórując okrzy­kom cieślów i zdunów, bo trud się skończył, a nad­

szedł czas spoczynku i płacy. Zaroiło się u stóp wzgórza, na którego barkach wznosił się zainek królewski.

Nad brzegiem Wisły, otoczony pracowników gromadą, stał pan. Uśmiech na ustach, w błęki­tnych oczach radość miał wielką. Przezierało się słońce w czerwieni jego szat, złociło guzy wspania­łej sukni królewskiej i migotało błyskawicznie w łu­skach złotego pasa, który na biodrach jego spoczy­wał. Lewą rękę wsparł o bok, prawą ujął puhar srebrny, złotym miodem nalany.

Do ust uśmiechniętych czarę pochylił i pił— za zdrowie ziemi tej.

Zakołysał się tłum, otaczający pana, i zawtó­rował mu okrzykiem ogromnym, aż echa się rozbu­dziły, długim gromem zagrzmiały i wziąwszy na lek­kie skrzydła swoje ten okrzyk tysiąca piersi i słowa królewskie—zaniosły je hen precz, za lasy i góry.

Na zielonej murawie, u stóp zamkowego wzgórza rozłożono na krzyżownicach szerokie, a dłu­gie stoły—do koła drewniane ławy stanęły, w mi­sach gliniastych różnego rodzaju było jadło, w cy­nowych naczyniach piwo i miód, a duże bochny chleba leżały przed każdym z biesiadników niemal. Zapach imbiru i tłuczonego pieprzu wonną parą unosił się w powietrzu. Opodal na żelaznych drą­gach wisiały pieczone całe ćwierci wołu, królewscy kuchmistrze okrawywali smaczniejsze kąski dla pań­skiej drużyny, przyczem i psom nie jeden dobry kawał się dostał, o który wprzód krwawą walkę zwieść musiały.

W otoczeniu zdunów i cieśli z ludu kmiecego król usiadł. Królewska purpura nie lękała się gra­natowych siermięg, biała ręka pańska, odwykła od miecza, ściskała dłonie, które przed chwilą ściskały kielnie lub młoty.

Naprzeciw biesiadujących wiła się szara wstę­ga Wisły, za rzeką wznosiły się wzgórza, pokryte

lasami, na prawo zanikowa góra z gmachem po­tężnym i mostem zwodzonym, a dalej, nad cala oko­licą panując, samotna baszta stała. Była ona miejscem kary, siedzibą łotrzyków i nieposłusznych woli kró­lewskiej panków. Okrągła wieżyca ta nie miała u dołu wejścia, na wysokości trzech chłopów dopie­ro znajdowały się drzwi wklęsłe, nizkie, do których po drabinie jeno dojść można było. Wązkie, nizkie otwory okien, w nierównych odstępach, ciemną ¡ją­trzyły głębią — zębaty szczyt baszty unosił wysoko znamię królewskie, herb Piastów. Po lewej zaś stronie od miejsca, gdzie pan łamał chleb z ludem mu wiernym, w kolistcm zagłębieniu wzgórz widać było przestrony rynek Kazimierzowego grodu. Ota­czały go murowane domy, a choć żelaza i kamienia do ich wzniesienia użyto żelazo się ugięło, kamień się podał pod umiejętną ręką sztukmistrza...

I oto kamienne ściany porosły oplotami wiją­cych się bluszczów, z pilastrów wykwitły róże, odrzwia pokryły się siatką pajęczej przędzy. Głaz się ugi­nał, wił, pryskał i niewolniczo szedł w służbę po­tężnej woli artysty. Łby turze i trójkątne pyski wilków z narożnych wychyliły się ścian—na liścia­stej gałęzi zatrzepotał skrzydłami król ptaków, do lotu rwąc się, pelikan rozdarł pierś własną i krwią ciepłą swych żył zgłodniałe nakannia dzieci. Po roślinach zwierzęta przyszły; teraz na ludzi kolej.

Oto ukochany Chrystusa — Jan słucha orło- wych szeptów; tam Chrystus słodkiem, choćkamien- nem obliczem na świat spoziera, jakby błogosła­wieństwo słał panu jej ziemi i jej ludowi. Tu He- rodyada z męczeńską Chrzciciela głową, tam Ju­dyta z płaskim, a szerokim mieczem przestępuje próg nieprzyjacielskiego namiotu z myślą zemsty. I matka rodu ludzkiego przez mistrza zapomnianą nie została—u stóp jej głaz twardy przybrał wężo­we kształty i giętkość płazu.

Na jednej z tych ścian kamiennych zarysowała

się postać olbrzymia*)... To legendowy Krzyszto- / for, przenoszący przez wzburzone nurty rzeki dro­biazg ludzki! Pluskają fale, wiją się potwory wodne u nóg jego, lecz nie wstrzymują kroków czlowieka- łodzi. "Wspierając się o wyrwany gdzieś z ziemi słup sosny, od świtu do noc,, od nocy do świtu, ubogim i maluczkim służy. Ten trud nieustanny, to pokuta za grzechy życia. Dziesiątkami całemi w szerokie ramiona swoje bierze ludzi i niesie na przeciwny brzeg rzeki. Ciężaru nie czuje, bo sam- sonową ma siłę.

Aż oto razu pewnego, gdy usnął znużony, po­słyszał kwilenie dziecka... Na brzegu nie było ni­kogo—a dziecię łkało. Zbliżył się i posłyszał głos doń mówiący:

Przenieś mnie, Krzysztoforzp!

Dziecię było malutkie—zbłąkało się, czy opu­szczone zostało. ,

Wziął je, posadził na barki i wstąpił w nurty rzeki..

Ale zaledwie doszedł do połowy zwyczajnej drogi, niezwykły ciężar przygniatać go począł. Da­remnie dobywał sił wszystkich, kolana się gięły, ra­miona chyliły ku ziemi,

Dziecię! ty jesteś ciężkie, jak świat!

Bo świat dźwigasz — odpowiedziało.—Jam Chrystus!...

*) Kamienica istniejąca dotfjd. Zdaje mi się, że o ile niema historycznej pewności, czy była już z czasów Kazi- mierzowych—o tyle niema i faktów, któreby powstanie jej do czasów późniejszych przeniosły. W „Starożytnej Polsce” wspomniane jest tylko, że w XVI-ym wieku należała do ro­dziny Przybytów, kamienice zaś sięgają, czasów średniowie­cznych. Takie samo wspomnienie znajdujemy w „Jutrzence", noworoczniku warszawskim z r. 1K14 i „Typ. ilustr." z^ r. 18C7, Sr. 424. „Encyldopedya Wielka Orgelbranda" mówi dopiero o czasie późniejszym powstania owycli budowli.

I uczuł Krzysztofor niebo w swej duszy — bo nieba już §odny był.

Nie zapomniał mistrz budowniczy o tej legen­dzie i wykuł ją w kamieniu.

I oto minęło wieków pięć, czas zatarł wiele arcydzieł Kizimierzowego grodu, olbrzymia tylko po­stać pokutnika spoziera ze ścian jednej kamienicy, jakby przypominała o konieczności Krzysztoforowej pracy, której nagrodą będzie—posiadanie Boga.

Na rynku owym, onem arcydziele pierwszej po­łowy czternastego wieku, zebrał się tłum niemały i przypatrywał uczcie ¡pańskiej. Bogate mieszczań­stwo płci obojej we wzorzystych szatach, z uśmie­chem radosnym patrzyło na wznoszącą się siedzibę: mężczyźni w żupanach piaskowego koloru, w wyso­kich czapkach, a butach palonych, obliczali zyski z nowego ruchu ludności, jaką się napełni świeżo powstałe miasto, gdy spichrze królewskie z bogatych włości pańskich zboże zgarną, a na wiślanych falach ukażą się berliny i głos retmański w słuch wpadnie; mieszczki w spódnicach o barwach papuzich, w czer­wonych albo żółtych trepkach z safianu, a czepcach wysokich—sznury pereł na szyi, a złote w uszy wło­żywszy dyndele, kryjąc się za plecyma mężów, pni rozłożystych lub ściany domostw, patrzyły w piękne oblicze króla, okolone bujną, wijącą się w kędziory brodą; bystrem okiem chwytały każde drgnienie jego ust, zda się do pocałunku tylko stworzonych.

Król!

— Kazimierz!

Piękny jak panny młodej sen!

Jak dzień zaślubin!

Nie dziw, że wszystkie mieszczki krakow­skie zczarował!

Oczyma niby żar pali...

Spojrzeniem mówi: przyjdź ino!

Takie szepty zabrzmiały między niewiastami i szły w kolej.

Nie zapatruj-no się, Kundo!—miuknął je­den luąż-zazdrośnik i kazał małżonce iść do dom, ho ładną była, a król pod wzrokiem niewieścim jak wosk topniał.

Wesoło uśmiechał się pan, widząc się otoczo­nym tym miłującym go tłumem różnego wieku, sta­nu i płci. Gdy mu sie spodobał mąż jaki, zwał go do siebie, o różne wypytując rzeczy; gdy mu nie­wiasta jaka w oko wpadła, podchodził uśmiechnięty i słodkie słowa w ucho jej rzucał—a radość to już była ojców i matek, gdy tłuste dzieciaki w ramiona brał i kazał swoje imię powtarzać, albo pozwalał im targać swój wąs piękny. Na dzieciątku onem spo­częło już błogosławieństwo Boże, bo iniał je na rę­ku własnem Kazimierz—król. I nie minął dzień je­den, by który dom mieszczański lub strzecha kmie- -cia nie widziały w progu swym pana. Tam dziecię do chrztu trzymał, tu na weselisku do nowożeń­ców przy pijał, tam z kabzy złotem sypnął — tu zwaśnionych pogodził. Czasem ze stron dalekich do stóp pańskich przydybal kmieć skrzywdzony przez jakiegoś comesa, który daleko na zameczku swoim od króla siadłszy, broił bezpiecznie. Takiemu mó­wił pan: „Zali nie znajdziesz krzesiwa w kalecie, a skałki na polu?...” I wiedział człek skrzywdzon, co robić miał — wiedział i krzywdzący, z czystej to woli padła pomsta na niego.

Król chłopów!—szeptali przez zęby pano­wie.—A Kazimierz właśnie królem takim chciał być, bo duchem proroczym przeczuwał, że bez ramion, które dźwigają sierpy i kosy, królestwa nie będzie.

Gwar panował przy biesiadnym stole, błyskały w słońcu złote smugi z beczek toczonego miodu, a rynek cały wrzał jak ul pszczelny, wszystkie okna kamienic roiły się uśmiechniętemi twarzami niewiast i dziewcząt, które wychylone do pół kibici niemal, przypatrywały się pięknemu panu. Tu i tam z za węgła jakiegoś domostwa wysunęła się w czarnej

szacie postać cudzoziemca: był to Żyd, mało dotąd znany w królestwie, prześladowany przez świat ca­ły, uznany za człowieka przez ostatniego z Piastów. I on czarne a przenikliwe źrenice utkwił w postaci królewskiej i szeptał niezrozumiałym dla nikogo ję­zykiem:

Bądź błogosławiony—ty, który pocieszasz!...

Rozumiał pan, co znaczą te gwary i szepty.

Pojmował niewyraźny bełkot żydowskiego języka... i serce mu rosło i dumny był tą wielką miłością narodu. Pił piwo czarne i złoty miód, z głośnym śmiechem uderzał puharem srebrnym o gliniane cza­ry kmieciów, a gdy z nich który nie śmiał dotknąć pięknego naczynia króla, wychylał do połowy swój puhar, resztę dopijać nieśmiałemu rozkazywał, mó­wiąc:

A spróbuj, że w srebrnej czaszy mojej miód smaku nie zmienił!...

Brał czarkę glinianą kmiecia, kmieć puhar królewski—uderzali z mocą i pili.

Dzień się miał ku końcowi, za wzgórza i lasy ogniste zapadało słońce. Wiślane fale jakby wchło­nęły w siebie wszystkie blaski zachodzącego globu: drżące, złote, z uroczystym szumem toczyły się w dal cichą — skręciły się na lewo, szerokiem kołem na prawo zwróciły, błysły raz jeszcze i w niedojrzanej zginęły przestrzeni... Jakieś szmery zabrzmiały w po­wietrzu, jakiemś ogromnem westchnieniem odezwała się milcząca pierś lasów.

Zaszło słońce—ciche zmierzchy opadać poczę­ły na ziemię.

Król powstał od uczty, uśmiechem i głowy skinieniem pożegnał biesiadników, którzy okrzykiem długim i rzucaniem czapek do góry żegnali pana. Dworzanin królewski podprowadził konia, przytrzy­mał strzemię, w które Kazimierz nogę włożył i do­siadł rumaka. Raz jeszcze zabrzmiał okrzyk żegna-

Billioteko — T. 31S. 2

jącego go ludu, piękne mieszczki z okien i ganków powiewały różnobarwnemi chustami, a król się uśmie­chał, od ust im słał pocałunki, karmazynową czapkę ku górze unosząc. Drużyna królewska wedle roz­kazu ruszyła do zaniku naprzód—królowi towarzy­szył dumny wojewoda, Iwon Skarbimir.

Nie do dworca jechał król polski, lecz wązką drogą u stóp wzgórza, brzegiem Wisły. Chciał jeszcze raz spojrzeć na dokonane, wielkie dzieło swo­je, na one gmachy olbrzymie, których podwoje sze­roko wkrótce otworzył i gdy marł z głodu świat, 011 krainę swoją wy karmił.

Iwonie! to dzieło moje! — mówił do towa­rzysza z uśmiechem zadowolenia i dumy, wskazując śpichrze kamienne.

Król Łokietek — odezwał się z odcieniem przekąsu wojewoda — rozgromiwszy Niemców pod Fłowcanii, mówił: to dzieło moje!

Wolę lemiesz, niż miecz — odpowiedział Kazimierz.

Czy orać nim będziesz, panie, żelazne Krzy­żowców pancerze!'*

Odwracać skiby, mości wojewodo, by żyto zakwitło, a pszenica sto ziarn dała. Głodna ręka nie dźwignie miecza — dziś odwróci cios, lecz naza­jutrz omdleje.

Poruszyły się usta wojewody, a lekceważący ruch głową był jedyną odpowiedzią na słowa króla. Zauważył Kazimierz uśmiech i ruch ten — zwrócił się twarzą do Skarbimira i izekł:

Chciałem, wojewodo, byście mi towarzy­szyli do tego jeno miejsca, dalej pojadę sam... By­wajcie!

Dał ostrogę koniowi i naprzód ruszył.

Wojewoda wstrzymał rumaka, brew ściągnął, papatrzył chwilę za oddalającym się panem, ale nie mogąc przekroczyć rozkazu —do zamku zawrócił.

Ostatnie blaski zachodu gasły, słowiki zaczęły

się nawoływać... Cisza—sen ujęły berło władne do dłoni.

Koń królewski szedł stępa, od czasu do czasu podrzucał głową i prychał. Kazimierz wodze opuścił i wsłuchał się w koncert nocy...

Szary mrok ziemię otulił. Nad lasy wzniósł się księżyc. W cieniach drzew odezwała się gędźba komarów.

Wieczór był cichy, ale parny. Król uczuł pragnienie i rumak co chwila pochylał ku ziemi pysk, rozdymał chrapy, szukając rosy na trawach.

Na stoku góry, o staję od drogi w bok było źródło. Król znał je — zatrzymywał się przy niem nieraz i nieraz dłonią wodę czerpał. Zwrócił konia w góry i jechał ku zdrojowi.

Zagłębił się w las — cichy... wonny. Srebrne plamy księżyca na ziemię się kładły, rysowały się długie cienie drzew, wiał chłód wilgotny. Nagle cichy szmer do królewskiego doleciał ucha. Kazi­mierz wzrok rzucił przed siebie i wstrzymał konia.

U źródła, pełnym światłem księżyca oblana, z cynowym w ręku dzbankiem, w którym się odbi­jał promień miesięczny i drżał migotliwie — stała kobieta o rysach' niezwykle pięknych. Suknię mia­ła opuszczoną do pół ramienia, na ■które spływała fala włosów czarnych, jak pióra krucze. W rozwar­te szeroko jej oczy księżyc patrzał, kładł się pro­mieniem jasnym na usta, które podobne były do wywiniętej czary z koralu, muskał czoło, całował światłem bladem obnażone półramię. Śniada płeć kobiety, owal twarzy, nos równy, łuki brwi, czar­no ść oczu—mówiły, że nie była dziecięciem Lecliii, lecz gorąca krew Wschodu w żyłach jej płynęła, krew potępionego ludu.

Daj mi pić!... — odezwał się wśród leśnej ciszy głos męzki—i nim zamyślona kobieta zdołała zrozumieć nagle rzucone słowa— król w pół ją ujął i szeptem powtórzył:

Daj mi pić!... dłonią własną zaczerpnij wo­dy u zdroju.

Czarne oczy Żydówki spojrzały w piękne obli­cza pana, którego malinowe usta śmiały się, a bia­łe zęby świeciły, jak pereł sznurków dwa. Purpu­rowa czapka książęca jakiś blask różowy rzucałii na jego czoło, śnieżyły białością czaple pióra, bry­lantową gwiazdą spięte. Kazimierz z objęć pięknej dziewczyny nie puszczał i dostrzegł, jak na twarzy jej zatańczyły rumieńce —i czuł, jak serce gwałto­wnie bić w piersiach zaczęło.

Kobieta wiedziała, kto przed nią stał. Nie raz to pierwszy jej oczy patrzyły na niego, biegły za nim, choć król jej dotąd nie widział. Pochyliła się—przezroczystą wodę nabrała w dłoń swoją i po­dała tak panu.

Król pił — ona drżała, jak liść osiny... Król całował i pił—a w jej oczach cały świat się kręcił...

Z za drzew odezwało się rżenie rumaka.

Zapomniałem o nim—rzekł król.

Cmoknął i w głos się ozwał:

Chodź tu, ptaku!

Podrzucając piękną głową, wędzidło stalowe żując, zbliżył się koń-ptak. I zarżał raz jeszcze, gdy .biała ręka dziewczyny wodze ujęła i podpro wadziła do źródła.

Tu po raz pierwszy spotkał się Kazimierz z Esterą i źródło to jej imieniem nazwał.

Ugasił pragnienie koń, ale król chciał pić i pić... Dziewczyna czerpała wodę dłonią i poda­wała panu.

Nagle, niespodzianym wiatrem przygnana z za­chodu chmurka, zakryła tarczę księżycową i cień padł na lasy. A gdy znów księżyc z białego wy­płynął obłoku, srebrzyło się jeno źródło samotne, tajemniczą wieść jakąś szepcąc nadbrżeżnym rośli­nom. Kwiaty do zdroju pochyliły rozmarzone kie­lichy, drzewa szmerem długim mówiły o czemś nie-

zwykłem i pogonią szumów w dal biegły za stłu­mionym tętentem kopyt końskich, który grzmiał głucho, aż skonał u murów królewskiego zamczyska. Rozpryskana na trawach perlista rosa mówiła o szyb­kim biegu Kazimierzowego rumaka

W mieście panowała cisza — stróże uderzyli w deski drewniane, na znak. by ognie gaszono. Na górze tylko zamkowej, w narożnym występie gma­chu, gdzie były królewskie pokoje, blade paliło się światło. W dziedzińcu zebrali się dworzanie i coś szeptali na ucho, a z komnat królewskich biegły szelesty i szmery i dźwięki różne, z jakich się spla­ta pieśń wielka—miłości i szczęścia!

AV tygodni kilka, w pewnem oddaleniu od pańskiego dworca, na wyniosłem wzgórzu założono fundamenta nowego gmachu. Stanął dom piękny dla oblubienicy królewskiej, miejsce Kazimierzowe- go spoczynku po panowania trudach. I wiernym był król kochance swojej, wiernym do zgonu, bo umiała sercem do serca pańskiego przylgnąć i wier­ną mu być duszą i ciałem

Tymczasem jesień nadeszła cicha, ciepła, po­godna, bogata w zbiory, bo wielki urodzaj dał Bóg.

Napełniały się spichrze Kazimierza ziarnem rożnem, stękały fale Wisełki, na barkach swoich unosząc berlin seciny, a echa grały od wołań ret- manów i pieśni flisaków. W cichem i spokojnem dotąd mieście zakotłowało, jak w garnku, gdy wo­da wrze na dobre i kłóci się z pokrywą. Długi brzeg Wisły tysiącznym zaroił się tłumem, w ol­brzymie zasieki zasypywano zboże w ilości tak ogro­mnej, że patrzącym się zdało, iż cały świat mógłby być wykarmiony w dniach głodu. Kazimierz gro­madził te skarby ziemi swojej, na złoto mieniał, za które kupował księztwa i kraje... Od Węgier nabył prawo do Rusi — Namysłów, Kluczbork, Byczynę i Kunstat — grody u Czechów kupił... Nie dobywał miecza niemal — a państwo rosło. Zakon siedział

cicho — oddane w lenno Mazowsze bez walk ża­dnych wrócił. Drezdenka i Santoka brandeburscy margrabiowie dobrowolnie się zrzekli, Ruś jeżyła się murami miast i twierdz.

Dobrym włodarzem król był—siał białe ziar­no pszeniczne, a grosze czeskie zbierał. Zrozumia­no dopiero myśl pańską, zrozumiano, dlaczego krai­na, nie mająca złota, złotem płynęła. W różnych stronach królestwa król Spichrze iniał swoje, ale te były największe.

Zrazu zwożono zboża tylko z włości królew­skich, później się podgarnął kmieć jeden i drugi i trzeci, i ziarn dwa lub trzy pod dobrą straż od­dał, na wspólny dobytek krajowi. Wiedział lud, że ono się w rękach pańskich rozmnoży i w razie potrzeby z naddatkiem wróci.

Panowie jeno milczeli.

Wojewoda Skarbimir nieódstępował boku kró­lewskiego. Widział, jak pan gromadził skarby, pszeniczne wory liczył, rachował ilość przybijają­cych do brzegu berlin. Iwon—wojewoda był prawą ręką pana, pomagał mu we wszystkiem—lecz mil­czał. A dowozom nie było końca — las masztów wiał błękitnemi proporczykami i coraz szerzej za­ganiał fale wiślane. Nagle wojewoda znikł gdzieś, właśnie gdy pan Ruś od Węgrów kupował. Znikł tak, że nikt nie wiedział, król nawet, gdzie się za- podzieć mógł. 1

Było to w połowie września — nad rzeką stał Kazimierz w otoczeniu panów i kmieci. Krocie berlin właśnie przybiły do brzegu, gwar zgromadzo­nego tłumu do dalekiego grzmotu był podobny. Na­gle z szeregów płynących owych łodzi żaglowych wysunęło się naprzód kilka naładowanych podwójną miarą zboża Na przodującej stał u steru wojewo­da Iwon, kierował ręką wprawną i zanim król go zoczył, z szumem pieniących się fal przybił do brzegu.

Czy miecze na karki krzyżackie wieziesz?— huknął Kazimierz z brzegu, poznawszy Skarbimira.

Pszenicę, miłościwy panie! — odparł Iwon, pochylając się do stóp królewskich.—Miecze z niej zrobim na łby niemieckie, na złoto przetopim, prze- mienim w mury twierdz. Wielki był król Łokietek, gdy bił-—ale ty większy... budując!

Roztworzył ramiona pan i do serca przytulił wiozącego dar wspaniały Iwona, a rycerstwo i lud podniosło słowa wojewody, wołając okrzykiem wielkim:

Żyj królu—budowniczy potęgi! *

Poruszyły się tłumy, jak się kołyszą lasy dę­bowe, gdy silny wiatr nad ich głowami wionie; szum głuchy, ale tak potężny, jak łoskot morskich fal, gdy wstępnym bojem skalisty brzeg chcą zdobyć, wstrząsnął powietrzem., i oto — w lśniącym pance­rzu rycerz, kmieć w szarej siermiędze, pan w bła­watach, złączyli się w jednym, długim miłości uści­sku, a nad nimi stał Kazimierz król, rozwarł ra­miona szeroko, jakby chciał ludy wszystkie tem wielkiem objęciem do swojej piersi przygarnąć.

Wtem z pośród tłumu wysunęła się kobieta młoda, piękna, jak pierwszy brzask wiosennego po­ranku. Z rumieńcem na licach, z oczyma podnie- sionemi na króla-kochanka, zbliżyła się^ krokiem ci­chym i u nóg przyklękła.

Panie! — szepnęła—nie zapominaj o mnie i. . o moich.

Król spojrzał w twarz ubóstwionej istoty i rzekł głosem pełnym:

Pamiętam! lecz niech pomną i twoi, co winni są narodowi mojemu.

Nie złamał król ślubu danego Esterze — tuła­czom świata na ściężaj bramy Polski otworzył.

Grały fale wiślane jakąś srebrzystą pieśń. Z szelestem błękitnych proporczyków, z wołaniem retmanów, z flisaków śpiewem w dal biegły W ry­

cerskie koło wplątał się lud kmiecy, okrzyki wiwa­tów zabrzmiały, ozwały się gęśli dźwięki..

Promienneini oczyma na te zrękowiny chwały i siły patrzył Kazimierz. Nie widziały nic tylko piękne źrenice kobiety, kięczącej u nóg króla, bo światem całym, chlubą jedyną, miłością wszystką, w tej chwili dla niej był—on!

Miłość! sława!... każdemu ze śmiertelników je­den z tych darów bożych wypełniłby już życie całe po brzegi — on miał dwa szczęścia!...

OSTRZEŻENICA.

(1358}.

Ku zachodowi się miało.

Słońce, jakby żal mu było opuszczać ziemię zakrwawiło się i ostatnie jej pożegnanie posłało’ Czerwienią oblało mury Kazimierzowego zamczyska, czerwienią obramowało brzegi zębatej baszty, sto­jącej opodal od dworca królewskiego, czerwienią rozsypało się po skośnych załomach gór wapiennych i zapaliło ogniem fale wiślane, które, wchłonąwszy w siebie złoto i purpurę, jakby się rozkoszowały tą niezrównaną tęczą blasków — zaszumiały potężniej i z większą pychą i dumą ku dalekiemu uniosły się Bałtykowi.

Im słońce bliżej było ziemi, tein na niebie po­żal- chmur był większy. Przed chwilą białe, pie­rzaste obłoki, teraz w rumieńcu zórz stanęły. Pło­nęło niebo, płonęła ziemia, czarne głębie puszcz na­wet, otaczające miasto i siedzibę letnią króla, po- przerzynane były pasmami prontiennemi; przez gę- stoliście dębów i buków rozpryskiwało się słońca ognisko krwawe, śląc pożegnanie monarsze groźnym żubrom i turom potężnym, lotnym jeleniom i łosiom

o łbach gałęzistych, strasznym niedźwiedziom i sar­nom szybkonogim. Konary drzew zaroiły się od wiewiórek, które przed spoczynkiem ostatni jeszcze pląs zawiodły; przerzucały się z konaru na konar,- z gałązki na gałązkę, wydając głosy radości, do śmiechu rozbawionych dziewcząt podobne; ostatni

raz zakołowały ponad lasami krogulce i jastrzębie, zawrzeszczały wrony, goniąc stadami wielkiemi, i wszy­stko naraz umilkło, ucichło -gdzieś zapadło...

Słońce zaszło.

Zmierzch spływał powoli, w orzeźwiającym mro­ku wieczora zaczęły się wonie podnosić, niby dymy z kadzielnic kościelnych. Od lasów płynął żywicz­ny zapach sosen, od łąk — kwiatów i ziół. Zapa­chniała Wisła nawet wód swych wilgocią i mchy na skałach i krzewy na górach. Rzekłbyś, że ziemia modliła się tym zapachem, licząc pacierze na won­nych paciorach różańca.

Z zamczyska wyszedł pan i krętą drogą ku miastu się skierował; nikt mu nie towarzyszył, bo taki rozkaz był. On zaś schodził krokami powol- nemi z tych gór, obrośniętych berberysem, a strój na sobie miał taki, źe niktby w nim króla i pana poznać nie mógł.

Długa a wyszarzana, piaskowego koloru kapo­ta, ujęta nad biodrami prostym, rzemiennym pasem, okrywała wyniosłą postać króla Kazimierza. Buty juchtowe miał, na głowie czapkę baranią, w prawi­cy trzymał kij, z dębiny wycięty, którym podpierał się, idąc.

Nie dziwili się temu strojowi, ani tej nocnej wycieczce dworzanie i panowie, przebywający stale przy osobie królewskiej. Nietylko w Kazimierzu, ale i w Krakowie tak czynił, a na uwagę o przy­godzie jakiej, o jakim zamachu na osobę monarszą, odpowiadał wręcz:

Nie masz w Polsce całej piersi jednej, na której bym nie usnął spokojnie.

Król w onej kapocie szlachetki prostego mie­szał się nieraz pomiędzy tłum zebrany na rynku, albo gwarzące gromady kmieci i przysłuchiwał się gadkom różnym. Ten, to i ów wywodził skargi

swoje i żale, narzekał na krzywdy doznane, groził pomstą albo czekał zmiłowania Bożego. Byli i ta­cy jednak, którzy radzili do króla iść i żałobę swo­ją przedstawić. Ci snadź już wiedzieli, że król proszących od wrót swych nie odgania, lecz daje ucho chętnie i sprawiedliwość wymierza; ale ta ła­skawość Kazimierzowa nie wszystkim jeszcze wia­domą była. Dwa roki dopiero, jak na tych górach zamczysko, a nad brzegami Wisły Spichrze królew­skie stanęły; dwa roki dopiero, jak król zaczął zjeżdżać do ulubionego Kazimierza i z ludem się swoim poznawał. Ciągnęło go tu i serce, bo umi­łował był Esterkę, która w blizkim Bocliotnickim zameczku mieszkała.

Nie znał go więc jeszcze lud tutejszy i gdy świadomsi rzeczy namawiali skrzywdzonego, by szedł do króla:

A kaj nie przyjmie — odpowiadał.

Tego nie było po ninie.

Zawżdy to pan!

I ociec nasz — odpowiadano.

A król Kazimierz przysłuchiwał się mowom onym i rad był z ojcowstwa tego. -v

Kraj był rozległy, okryty nieprzebytemi pn- szczami i lasami. Zdarzało się nieraz, że jakiś pa­nek, siadłszy na zameczku swoim, broił bezkarnie. Nim przez lasy te i przez te puszcze skarga do­szła do ucha królewskiego, krzywd tyle się już na­zbierało, że na odpokutowanie ich i żywotaby zbra­kło, a zresztą bywało, że skargę niesioną ciemne puszcze połknęły, łzy wypiła wilgoć ziemna i za­nim z dalekich stron człek skrzywdzony do króla doszedł — w borze go zwierz dziki pożarł, albo krzywdziciel dognał i uśmiercił.

Trudno też było czasami możnego panka do­stać i dla przykładu ukarać. Król krzywdy nagra­

dzał, a krzywdziciela strofował, myśląc, że słowo dobre, niż kara więcej pomoże. Tymczasem ina­czej się działo i zło rosło. A zresztą, kto wiedział, szczera-li tylko prawda wychodziła z ust skarżące­go? czy złe słuchy o tym lub owym kłamstwem nie były? Król musiał rozważyć wszystko, w dło­ni swojej dowody winy mieć, by radnych zebrać i wydać sąd.

Pomylić się łatwo i skrzywdzić na mieniu lub imieniu. Dobro zabrane oddać można, cześć wró­cić — ale gdy kat szyję ukręci, głowy niewinnie uciętej już nie dasz. A i skalana raz cześć nie obmywa się łatwo, wrócone dobra zawsze oskarże­niem jakiemś patrzą. Bóg w ręce królom dał sąd, ale miłosierdzie i przebaczenie na przodku posta­wił. Wiedział o tem ostatni Piastów potomek i wolał przebaczać, lecz jeśli karał, karał okropnie.

Oddawna już wieści straszne o panu Maćku Borkowic dochodziły do uszu królewskich. Ale Maćko na krzyż przysiągł, że źli ludzie obmową go krzywdzą, a skarżą przed panem, bo jeno sprawie­dliwości i praw się trzyma. Mogło i tak być, boć więcej jest plew, niż ziarn na świecie, więcej kra- kań wronich, niż kwileń skowronkowych I król uwierzył Maćkowi, uwierzył głośnej przysiędze je­go na krzyż, wpatrzył się mu tylko bystro w oczy i rzekł:

Pamiętaj!

Ale złe głosy nie ustawały. Rozchodziły się wszędy echa o zbrodniach Maćkowych, jakich je­szcze nie znano w ziemi tej. Maćko nie szanował ni czci niewiast, ni praw rycerskich, ni wieku, ni płci. Łupił kupców, ciągnących z towarami przez lasy; niedających okupu więził; tratoWał zboża, po­lując na polach kmiecych; co gładsze niewiasty po­rywał i zdradą albo przemocą do uległości przy­muszał.

Zawezwany Maćko znów stanął przed panem i znowu na krzyż Chrystusów zaprzysiągł niewin­ność swoją.

Wżdy wiesz, miłościwy panie mój — pra­wił — iż gdzie stado wron się podniesie, tam za­wsze kał poleci. Nie. uchroni się przed nim ni król, ni kmieć, ni święty nawet.

A znaleźli się i tacy, co za panem Borkowi- cem świadczyli i skarżyli głośno na podłość ludzką.

Król wtedy rzekł krótko:

Wierzę!...

I dał Maćkowi województwo poznańskie; aż się sam Maćko zdziwił na £ę niespodziewaną łaskę królewską i przypadłszy ręki pańskiej, ucałował ją trzykrotnie.

Do zdechu ci będę wiemy, panie! a spra­wiedliwość stanie się prawem okiem mojem — wy­krzyknął.

A król znów spojrzał na niego, ale takiemi oczyma, jakby chciał do głębi duszy jego zajrzeć i na wieki utkwić w pamięci Maćka — i znowu rzu­cił jedno słowo tylko:

Pamiętaj!

Ale w niem była groźba, gdyby — zapomniał.

Działo się to w tym samym Kazimierzu, do­kąd Maćko zjechał, poraź drugi przez króla we­zwany. Grodu tego nie znał, więc przypatrywał mu się ciekawie.

Na dzień drugi objeżdżali Spichrze, poczem Maćko miał pożegnać króla i krypą do Czerska, a ztamtąd do swego województwa jechać.

Bywaj więc miły nam, panie wojewodo! — mówił łagodnie król Kazimierz — a pomnij, że wi­dzę przez bory i lasy!

Królewski wzrok!... — rzekł Maćko z prze- kęsem lekkim.

Kazimierz brew zmarszczył.

A cóżbym za król był — odparł poważnie

gdybym nie wiedział nic, co za lasami i borami się dzieje?

To też mówię: królewski wzrok! — rzekł Maćko, drgając śmiechem wewnętrznym.—Wiem mi­łościwy panie, że doskonale widzisz!... '

Rad jestem, wojewodo, z tego przeświad­czenia twojego — król na to — bo czyniąc służby, wiesz, że je czynisz pod bacznem okiem królewskiem.

A tak, miłościwy panie — tak! — rzucił Maćko, śmiech ledwie hamując.

Stanęli na brzegu wiślanym, przy którym ubrana w kobierce i złotogłów czekała krypa wo- jewodzińska. Maćko raz jeszcze powiódł okiem do­koła, na zamek spojrzał i wzrok zatrzymując na wieży w odosobnieniu stojącej:

Jak się owa wieżyca zwie? — spytał.

Os-trze-że-nica — rzekł król, rzucając zgło­ski powoli, ruszył głową lekko na znak pożegnania i oddalił się z dworzany swoimi.

Odbili od brzegu. Fale Wisły wartko uuio- sły krypę pana Borkowica.

Co to król chciał rzec? — zapytał Maćko, zwracając się do jednego z towarzyszących mu pa­nów, a przyjaciół od serca.—Wieży-li to nazwa, czy ostrzeżenie do mnie skierowane?

Ostrzeżenicą” zwie się każda wieża straż­nicza, ale głos króla co innego mówił...

Nie uląkł się Maciek, wojewoda tem inniej się ulęknie — odpowiedział Borkowic.

Prędzej kata, niż łaski tej dla wasbym się spodziewał.

Przez bory i lasy widzi! — zaśmiał się Maciek.

Odpowiedziano mu gromkim śmiechem.

Mimo to wzrok wojewody zwracał się ciągle ku wieży onej, Ostrzeźenicą zwanej; jakaś siła nie­widzialna przykuwała do niej spojrzenia Maćka, że nijak oczu oderwać nie mógł. Zdawało się, że chciał rozpoznać jej kształty wszystkie, każdy szczerb zapamiętać, do wnętrza zajrzeć przez jedy­ne wielkie drzwi u góry onej wieżycy znajdujące się. Głąb’ tam musiała być — i ciemność — i śmierć...

Macko drgnął... Ale gdy Ostrzeżenica mgła­mi poranku się okryła, poruszył hardo głową, pięść podniósł w stronę zamku królewskiego, i — pewny swej wojewódzkiej godności, rzekł z dumą:

Nie ugryziesz innie teraz, króliku krakowski!..

I śmiano się z łaski pańskiej, z wiary pań­skiej — ale król tego nie słyszał.

Lecz znalazł się jeden panek w poczcie Mać­kowym, który zwrócił się do wojewody i rzekł:

Teraz jednak pomnieć potrzeba...

O czem?

O onem dwukrotnem: Pamiętaj! królewskiem.

A Maćko na to:

Nic ułapił pana na Borkowicach, trudniej chwycić poznańskiego władykę.

Pokręcił wąsa i spojrzał na fale Wisły, któ­ra, złota od słońca, śnieżna od -pian, z szumem a gwarem z pod Beskidów ku Chwalińskiemu mo­rzu płynęła.

W rok prawie po owych nawiedzinach Maćka król schodził w przebraniu z zamku swojego ku miastu. Do uszu jego doszły nowe zbrodnie pana na Borkowicach, lecz jednocześnie i pismo od wo­jewody, że przybywa pokłonić się panu i sprawy zdać ze służby swojej, a że król miesiące letnie w ulubionym Kazimierzu przepędzał, do grodu te­go miał przybyć „wierny i sprawiedliwy mąż”, jako sam pisał.

Biblioteka — T. S19. 3

To dobrowolne stawienie się Maćka przed obliczem majestatu zachwiało znów wiarę króla w możność popełnionych występków.

Albo niewinnie cierpiący, albo czelny człek —pomyślał Kazimierz i w myśli mu stanął Floryan Szary, którego mniej bolały jelita wyprute, niż ludz­kie języki. Czekał przyjazdu Maćka i rozmyśla­jąc, wszedł krokiem powolnym na rynek kazimie­rzowski.

Dzień był sobotni, godzina spóźniona. Ponad górami zapaliła się łuna blado-różowa — to księ­życ wschodził.

Na rynku, okolonym pięknie rzeźbionemi ka­mienicami, pusto było. "W oknach jednak niektó­rych domostw siedmiopłoinienne drgały światełka i brzmiał śpiew smutny, który nagle się zmieniał w jakiś lamentu gwar. Był to śpiew Żydów, mo­dlitwa i płacz wygnanych zewsząd, prześladowanych wszędzie tułaczów bez ojczyzny, którym Kazimierz swoją ojczyznę dał — z przestrogą:

Miłujcie ją, jak macierz, bo inaczej — bia­da wam!...

Król przechodził wzdłuż rynek i słuchał tych pieśni smutków ogromnych. Czoło rysowała mu bruzda... Lecz kto odgadnie myśli i to myśli ta­kiego króla, jakim on był?

Przechodząc, minął jakiegoś człowieka.

Był to kmieć.

Zdaleka musiał przybyć, bo ciężko robił pier­sią zmęczoną i drżał, jakby go zimnica trzęsła; pa­trzył na zamek oczyma wystraszonemi, stawiał krok naprzód, to w tył go cofał.

Król podszedł ku niemu.

Pochwalon! — rzekł.

Na wieki — odpowiedział zapytany.

A zkądźe to ociec? boć nie tutejsi...

Z Wielkopolski.

Aż tu?

Do króla...

Pieclitą?

Jak widzicie!

Dawnoście przyszli?

Słonko jeszcze nie zamroczyło się, jakem tu już był.

I co?

Strach wkopał, mnie w ziemię, kiej na to królewskie budowanie spoźrałem.

Wżdy tam nie mieszka smok!

Strach zawżdy!

Zali-bo nie słyszeliście, że miłym jest królowi kmieciów ród?

Tak mówią, ale wam wiedzieć trzeba, że mówienie od prawdy tak dalekie jest, jak wdzię­czność od miłosierdzia.

Podobała się królowi ta odpowiedź, uderzył kmiecia po ramieniu i rzekł:

Nie bójta się!... śmiało idźcie!

Wy mówicie: idźcie? i

Wżdy słyszysz?

A psy?

* — Co zaś?., kmieć—i psów się boisz?

Wżdy to królewskie psy, panie szlachcic, to one obiorą tak człeka, że i kosteczki jednej dla ziemi świętej nie ostanie.

Gdzieżeście brednie takie słyszeli?

U nas mówią.

U was?

W Borkowicach...

Król Kazimierz drgnął lekko, i kładąc rękę na ramieniu kmiecia, odezwał się:

Nie wierzcie gąbkom tym, tam nijakich psów nie ma.

A pachołki?

Nie wygnają, ino do pana wprowadzą.

Prawdę—li mówicie?

Jakiem...

Tu zaciął się, ho chciał powiedzieć: jakiem król!—rzekł więc:

Jakiem uczciwy człek...

Kmieć zdjął czapkę, przeżegnał się, na zamek spojrzał, postawił krok naprzód i stanął nagle.

Kiej nie mogę!—ozwał się z rozpaczą.

A ze mną pódziesz?—spytał król.

Z wami?..

Wahał się.

Król znów położył rękę na ramieniu kmiecia i przynaglił, by szedł.

Uszli tak kroków kilka, lecz chłop raptownie wyrwał się z uścisku królewskiego, gwałtownie rzu­cił się w tył i zawołał:

Nie pódę, nie pódę — nijak nie pódę!!. Cosik tam być musi, gdy mnie odpycha tak!.. Nie pódę, paneczku, i do domu nie wrócę, bo tam strach jeszcze większy!

Dokąd-że się udasz?—spytał król.

A chłop zatoczył się, jak pijany:

Do Wisły... i już! '

Kazimierz chciał mu powiedzieć, kim był, ale słusznie pomyślał, źe na samo wymienienie imienia królewskiego nieszczęśnik z rąk inu się wydrze i już go nie zgoni nikt, tembardziej, źe straży nie było przy boku pańskim. Uśmiechnął się więc, podszedł do niego i rzekł:

Godnie tam opisali wam króla, godnie!

Po chwili spytał:

I czegoźeście z tak daleka aż tu przy- dybali?

Gnała mnie krzywda ciężka.

A samiście się pomścić nie mogli? .

Nijak, panie!

Kto krzywdził?

A on, zły ducli, zbój, poganin — Maćko z Borkowic!

To już nie echo—pomyślał król—to głos skargi żyjącej, która obłędem patrzy i ku samobój­stwu sięga.

Nie lękajcie się, ociec, jeno prawdę mów­cie!.. A gdy się boicie przed majestatem królew­skim stanąć, nie namawiam was. Opowiedzcie mnie jeno krzywdę waszą i pocieszenia czekajcie.

Kmieć spojrzał na wyszarzaną kapotę mówią­cego i głową poruszył:

Z Maćkiem nie zrobił nic król, a taki sza­rak, jako wy, cóżbyśta uczynili?

Ja... widzicie ociec — przy bramie królew­skiej stoję. Łacno więc mnie spotkać pana i na ucho mu szepnąć: Krzywda!—a dla niego dość te­go będzie.

Kmieć znowu głową poruszył.

Ej! wy coś ta za daleko, panie odźwierny, od drzwi królewskich stoicie, gdy nie wiadomo wam, iże król Maćka wojewodą uczynił, łaską obdarzył, a on mordował, rozbijał i kradł... A toć na woje­wodę poznańskiego to skarga... ¡Strach! strach!

-— Chodziły złe słuchy, lecz król nie wie­rzył im.

A tera uwierzy—mnie?

Tak, wam uwierzy!

■— O Jezu, Jezu!., jaki ja nieszczęśliwy człek; jaki ja zatracony człek!.. —kmieć załkał.—Z takiej dalekości. o głodzie i płakaniu aź tu przydybał i przed tein zamczyskiem stoję już godzin dwie, i coś odpędza od tych murów, strach jakiś, mara jakaś i szepce a gada: utop się lepiej!..

Przeżegnaj się, człowiecze, bo to złe ja­

kieś do grzechu cię namawia. A wiedz, król jest krześcijanin i katolik.

Kmieć żegnać się zaczął, a rozpacz, strach i głód tak go osłabiły, źe chwiał się, jako dąb pod­cięty, aź król go podtrzymać musiał. Teraz z nim już wszystko, jak z dzieckiem mógł zrobić; lecz nie do zamku go wiódł, ino do księdza proboszcza, pocieszając a rozpytując. Lecz chłop tak płakał, iż słowa przemówić nie mógł. Z ust mu tylko bez­ładne wyrywały się wyrazy: „Ratuj, Jezu! ratuj, Panienko Najświętsza!.. A kaj ty, Magduś?.. pa­cierz ci ułomili... Dolo moja, oj dolo!..”

Jakaś straszliwa, ohydna zbrodnia stała się tam—daleko, za lasami, za borami...

Przybyli na probostwo i król uderzył w ko­łatkę, wiszącą u wrót.

Kto ci tam?.. — zapytał stróż głosem sennym.

Odźwierny królewski! - rzekł Kazimierz.

Rany Boskie!—dał się głos słyszeć.

"Wrota się otworzyły szybko, a stróż w pas

kłaniać się począł, w pałąk raz wraz się zginając.

A kmieć pomyślał:

Przed odźwiernym królewskim takie pokło­ny wybija, a kiejby to sam był król?.. Pod stopy by mu się słał, o twardą ziemię łbem bił — a ten szlachcic mi prawił: Idź!

A król pochylił się i rzucił w ucho stróżowi:

Pokłonów mi tu nie bij, a milcz — bo

łozy!

Na progu plebanii stanął ksiądz "Wit.

Król podszedł szybko naprzód i parę słów z księdzem zamienił.

"Widok księdza uspokajająco oddziałał na kmiecia.

Król was przysłał? — zapytał króla pro­boszcz.

Król nie król—odpowiedział Kazimierz.— Ale chcę księdza dobrodzieja poprosić o nocleg dla tego człowieka i nam na chwilę osobną izbę dać. Stary to druh mój, to wżdy się godzi poga­wędzić z nim trochę i w czarkę uderzyć. Spotka­ło go nieszczęście, z pociechą przyjść potrzeba.

Czynicie tak, jako i pan nasz najmiłościw- szy: dobrem darzy, a ród kmiecy nadewszystko miłuje.

Chłop runął do stóp księdza.

Toć to prawda, co ten szarak powiedział?... O, Jezu słodki! o, Panienko Najświętsza!., będzie miłosierdzie i pomsta.

Po ziemi się czołgał, całował stopy kapłana, a gdy go podnieśli, zwrócił się do króla i rzekł:

Niebywały człek z was, panie odźwierny, litość macie nad sieroctwem niojem. Marna chu­doba ze mnie, ale iżeś miał zmiłowanie Boskie i do księdza zaprowadził, czem mogę, wynagrodzę. Weź groszniak odemnie na piwo — to mi jedno z dobytku mojego ostało.

Ledwo ksiądz od śmiechu się wstrzymał, choć łzy miał w oczach, widząc kmiecia, dającego gro- szniąk królowi, ale król go wziął, za pas schował i rzekł z powagą:

Nie wiesz, iż 4więcej niż skarb mi dajesz.

Po chwili znajdowali się sami w izbie. Ksiądz

wszedł raz jeden tylko, przyniósł gorzałkę, chleba bochen, szczyptę soli i kółko kiełbasy wędzonej na cynowym talerzu.

Głodnyś — rzekł król, siadając — jedz, proszę!

Wziął ozarkę.

Na zapicie robaka!

Po sprawiedliwości—kmieć odparł.—Aaa... królewska!

I zaczęła się uczta.

Zwierzęcy instynkt głodu przygłuszył rozpacz i ból. Chłop jadł za trzech, za czterech popijał, stukał czarką o czarkę króla, mówiąc:

Poczciwy z ciebie człek, panie odźwierny, niech ci Pan Jezus dobrotliwy koronę i panowa­nie da!

Król oczu nie spuszczał z kmiecia, pod po­wiekami zakręciły się mu łzy—wtem brwi zmarsz­czył i szepnął w duchu:

Borkowic!..

Kmieć szept dosłyszał.

Królewską łaskę ma—rzekł—i odźwiernych w złocie a srybrze, nie tak, jak wy, wyglądających. A nie ma dnia, kicjby kogo na drodze nie złupił, a co u niego w piwnicach zatraceńców siedzi, to nie wiemy, czy sam król ma tyle—hej!..

U króla więzienia puste...

Chłop syknął.

Ułapić nie może? - spytał.

Nie chce, bo myślał słowem dobrem złe naprawić.

Pan Jezus nie utrafił, a cóż król ziem­ski!...

Otarł usta rękawem.

A wy, panie odźwierny, nie jecie?

Mniej głodnym od was?

Pewnikiem wam się nie cni na dworze królewskim; pierogów, miodu i omasty w bród ma­cie, a Maćko nie stoi nad wami.

Jak was zwą?—król spytał.

Cze8tinir z chrztu świętego, a po ojcu Gwóźdź.

Opowiadaj o swojem nieszczęściu.

Kmieć nagle jak noc spochmurniał, a łzy sta­nęły mu w oczach.

A no, posłuchajcie, panie odźwierny—wy­szeptał.

I tak zaczął:

W Borkowicach chałupę miałem po dziad­kach i pradziadkach, na poletkach rodziła pszenica i żyto, rzekłbyś, panie odźwierny, las szczyry. A niedziel kilka temu wzionem Magduś za żonę. Powiadam wam, panie odźwierny, że drugiej takiej na śwTiecie nie ma...

Ukrył twarz w dłonie i załkał.

Panie Jezu Nazareński, co z niej ten Maćko zrobił, co on z nią zrobił!..

Król czarkę podsunął.

Ból zapij i dalej praw!

A wy, panie odźwierny? —rzekł Czestmir, czarkę biorąc i tłumiąc łzy.

Za prawdę słów waszych!—rzekł król.

Oby nieprawdą były!—kmieć szepnął.

Łzy otarł i dalej tak prawił:

Niedziel temu sześć wracałem z kościoła z Magdą... od ślubu. Na wozie jechałem, a ona przy mnie, jak tęcza, jak słonko... Kłaniało nam się zboże wt pas, rzekłbyś, panie odźwierny, las szczery!-. Jedziemy tak, śmiejący się do siebie,

o żadnej złej przygodzie nie myślący. Aż tu ha­łas, a śmiechy, a pieśni, a skowytanie psów i go­ny. Poźrzę, a Maćko przez łan gna i pole tra­tuje...

Tu stłumił jęk w piersi.

I co? — król spytał.

Porwę się... i widzę... Jezu! Jezu!...

Płacz głos mu zdławił.

Uwieźli—po chwili szepnął—cześć odebrali, zanim jeszcze moją została...

Z piersi mówiącego ryk wyszedł.

Krzep się — rzekł król — bo nie skończysz powieści swojej. Wróciła do ciebie?

Wróciła... z krzyżem złamanym... (Wieczny odpoczynek racz jej dać Panie, a światłość wiekui­sta niech jej świeci!...).

Zgroza!...—zawołał król.

Mocowała się, panie odźwierny... aż poko­nali... Na takiem kalectwie... gwałt!...

Za łeb się porwał i trzasnął się o ścianę.

Nie szalej!—odezwał się Kazimierz.—Bóg jest sprawiedliwy—nie minie kara!... A Magdę dru­gą może znajdziesz.

Jest tam Jaguś Kielczanka, ale to nie to, mój królu, ni wdzięku takiego, ni słodko­ści takiej...—zajęczał i wargi do krwi przygryzł.

Król podsunął znów czarkę.

Pij!— ho dech stracisz.

A wy... panie odźwierny?

Król wziął czarkę i uderzając o szklenicę kmiecia, rzekł:

Na zgubę Maćkową!...

Chłop podniósł się nagle, aź zatrzeszczała ła­wa, na której siedział, i zawołał głosem, w którym ból drgał i pomsty pragnienie:

Niech zczeźnie, niech zginie, niech przepa­dnie, niech go żywcem ziemia pokryje!...

Amen!—rzekł król.

Było to straszne: Amen, -wypowiedziane usta­mi pana takiego.

Nastała chwila milczenia, podczas której sły­chać było oddechy dwóch piersi, ciężkie, nierówne, lecz groźne zarazem—aż król się odezwał:

Dziś przyjeżdża tu Maćko z Borkowic...

Czestmir ruch zrobił, jakby uciekać chciał.

Nie bój się, jeno bacz na to, co ci po­wiem. Nie wychylaj się na krok z domostwa tego, niecli nie wie, że jesteś tu. Rozunrcsz?

Ubije mnie!

Pod bokiem króla?... nie!

Wziął kapelusz na stole leżący i pióro w in­kauście umoczył.

-— A teraz—napisz żałobę do pana.

Kiej mnie tam pisać, panie odźwierny — rzekł kmieć.

Napiszesz!

I podał mu pióro.

Jak stał twój doin?

Tak, panie.

Połóż kreskę...

Chłop nakreślił.

A łan gdzie był?

Na ukos szedł, ku południowi—haj, haj!...

Dobrze!... Daj teraz kreskę, gdzie kościół stoi, którędy gościniec do chałupy twej wiedzie, z jakiej strony Maćko gnał z psami, gdzie się za- trzym ił, uderzył ciebie, z jakiego miejsca Magdę porwał, w którą uniósł ją stronę—kreśl wszystko!

Magduś moją przy studni porwali.

Dobrze! to będzie studnia.

Chłop kreślił linie krzywe; kościół krzyżykiem, gościniec wężem, studnię kołem, pole nierównym kwadratem naznaczył i tak dalej, wedle wskazania królewskiego.

A teraz słuchaj', co ci powiem. Jutro,

0 samem południu, pod zamek idź, stań przed okna­mi królewskiemi od Fary i kartelusz ten nad gło­wą trzymaj. Król prośbę zobaczy, weźmie, prze­czyta i sprawiedliwości zadość się stanie.

Kmieć patrzył na swoją bazgrotę i aż się uśmiechnął; po chwili spytał:

To król i na takiein pisaniu zna się?

Tak!... śpij spokojnie.

Położył pocałunek na czole bólem zoranem

1 wyszedł.

Zawracał na „drogę królewską”, gdy jakaś kawalkada jezdnych na rynek się wtoczyła. Dobi­jano się do zajazdów i wysadzano drzwi. Słychać było głosy wesołe i żarty rubaszne, na smyczach psy skowyczały i rżały radośnie konie, spoczynek przewidując.

To z pocztem panów-druhów swoich zjechał Maćko z Borkowic.

Król musiał przechodzić około przyjezdnych. Właśnie pod napnrem niecierpliwców drzwi zajazdu P§kły.

Bez gwałtu!—głosem podniesionym zawołał

król.

Maćko raptownie zwrócił konia, ostrogę dał i podnosząc buzdygan, skoczył do idącego.

Ktoś ty?—wrzasnął.

A król!...— odpowiedział Kazimierz spokoj­nie i przeszedł.

Śmiech buchnął; lecz nagle, jakby w ziemię go kto wbił, zapanowała cisza grobowa. Zrazu od­powiedź wzięto za żart jakiegoś szlachetki, trzyma­jącego się klamki pańskiej, lecz wnet poznano głos i trwoga ogarnęła serca. A król, stukając laską dębową swoją o kamienie, któreini droga usłana była, szedł krokiem powolnym ku stojącej w bla­skach księżycowych górze zamkowej.

Bodajbyś zczezł!... - zgrzytnął Maćko przez zęby i nakazał milczenie i dobre obchodzenie się z właścicielami zajazdów.

Cicho rozsiodływano konie, cicho wchodziła i wychodziła cała hałastra pana wojewody. Szeptać nawet obawiano się, jakby jakaś groza zawisła na­gle nad nimi.

A na zakręcie drogi zamkowej czerniała je­szcze sylwetka króla. Szedł krokiem równym, ude­rzając laską swoją o kamienie przydrożne. Maćko

patrzył na oddalający się powoli cień postaci kró­lewskiej i nie wiedział sam, dlaczego mu serce w piersi zamarło. Odetchnął dopiero, gdy na za­łomie gór zniknęła postać króla Kazimierza.

Nazajutrz, z pocztem rycerzy i panów, przy­jaciół i sług swoich, wybierał się Maćko z pokło­nem do pana. Słońce otrzęsło się z mgły, i wiel­kie, złote, promienne, ku błękitom szło wyżej i wy­żej. Dzień był tak piękny, powietrze tak wonne, że tylko żyć i żyćby się chciało. To też ciepło dnia i ta jego promienność uspokoiły nieco umysł Mać­ka po zajściu wczorajszem. Nocą tylko snują się złe mary; światłość słoneczna ich nie zna. Nie wie­dział jeno pan wojewoda, jak teraz na dwór kró­lewski ma przybyć; z hałasem trąb i gwarem swo­jego orszaku, czy samemu, w milczeniu pokornem, by króla przebłagać za uchybienie wczorajsze.

Orszak gotowy był, a on się namyślał.

Nagle zwrócił się do swoich:

W trąby i piszczałki!—zawołał. — Nie rab jedzie, lecz Maćko wojewoda.

I przy grzmocie ryczących gardeł obojów, przy szczękach i rżeniu a tętentach koni, przy gwarze rozmów z rozmysłu podniesionych i śmiechów gło­śnych, w dziedziniec zamku królewskiego wjechał Maćko wojewoda.

W powitalnej komnacie przyjął go król, a przy­jął radośnie. Uśmiechał się dobrotliwie, za rękę wziął i pytał o zdrowie. Maćko pokręcał wąsa su­miastego, o piędź jednę zda się urósł, i sam nie wiedział, czy wczoraj króla, czy nie króla spotkał, czy czasami mu się nie wyśniła całkiem przygo­da ona?-

Jakże tam zdrowie wasze, panie wojewodo?

Dobrze, miłościwy panie!

Na długo wystarczy?

Dolegliwości nie czujemy żadnej.

Sto lat można żywota ci rokować!

Sto nie sto, lecz jeszcze nie prędko kostu­cha mnie uchwyci.

Użyjesz świata!

Ba, czemu nie, gdy pierś, jak wrota, a kark, jak u tura bez mała.

Rad jestem, iż nie ma już żadnych skarg na was.

Któżby śmiał—dziś?

Nie o śmiałość tu chodzi, jeno o prawość postępków waszych.

O nich nie mówię nic, wżdy przypominam sobie słowa waszej królewskiej mości, że wzrok je­go za lasy i za bory sięga!

A cóż to?—rzekł nagle król, ku oknu się zwracając. — Kmieć jakiś z karteluszem nad głową wzniesionym u murów zamczyska stoi...—Kochan!— huknął, w dłoń klaszcząc, i gdy ulubieniec królew­ski wszedł, zwrócił się ku niemu i tak rzekł:

Nowa skarga jakaś!... Idź wasze i przy­nieś mi tę żałobę.

Dworzanin wyszedł, a król do Maćka:

Rad jestem, żeś przyjechał; nie prędko już opuścisz Kazimierz.

I rozmawiał wesoło z panami swoimi i otocze­niem Maćkowem, a tymczasem wszedł Kochan i śmie­jąc się, podał królowi kartelusz.

Panowie na pisanie spojrzeli, zajrzał i Mać­ko, i jeden głośny śmiech buchnął.

Głupie chłopisko! — wołano ze wszech

stron.

Mądry, kto taką bazgrotę przeczyta!

Tu i Salomon skapiałby.

Ojej — boki... — śmiała się czereda Borko-

wica.

Ale król z powagą na twarzy, z brwią na- marszczoną patrzył na pisanie ono, jakby tam od­najdywał rzeczy straszne. Ustał więc śmiech, szmer nawet, każdy z panów ze zdziwieniem spoglądał ną mieniącą się twarz króla.

A Maćko rzekł:

Król jegomość i takie pismo odczyta.

W boki się wziął, potężne wąsy na palce mo­tając i zezem patrząc na króla.

A król, stojąc wśród nich, tak zaczął:

Skarga!... jeno nie wiadomo, kto skarży i na kogo?

A jak skarży, wasza królewska mość wie już napewno—rzucił Maćko.

A król, nie patrząc na obecnych, lecz poka­zując im kreski dziwaczne i koła na karteluszu, tak mówił dalej:

Tu stała skarżącego się sadyba, a na ukos, ku południowi, szło jego pole, dojrzewającem zbo­żem zasiane. O milę kościół... Ten wężyk—to go­ściniec... Ta kratka - to studnia. Z kościoła je- dzie kmieć w orszaku weselnym z żoną młodą a pięk­ną... Nagle oto z zarośli puszcz nikczemnik jakiś wypada z psów zgrają i gorszymi od psów towarzy­szami swoimi. Tratują zboże... nie swojel niszczą dobytek... nie swój! Tu—około studni — kmieć za­trzymuje hultajów... na klęczki pada i błaga, skar­gą do króla grozi... i dostaje obuchem w łeb. A do­koła wozu zamieszanie, gwar, krzyk przerażenia i głos młodej żony i jeszcze inny głos: „Takiej je­szcze nie miałem!...” Gwałt!... zbrodnia, wołająca

o pomstę do Boga!

Tu podniósł oczy na Maćka — a Maćko był blady, jak trup. Na czole, jak węże stalowe, na­brzmiały mu żyły, w piersi nie było tchu, zbielałe usta trzęsły się... Ta bladość odbiła się i na twa­

rzach towarzyszących Borkowicowi panów. Mil­czeli, przerażeniem zdjęci, jakby w powietrzu uno­siła się śmierć.

Wtem oblicze króla złagodniało. Kazimierz podniósł rękę i kładąc ją na ramieniu nie mogące­go przyjść do siebie wojewody, mówił spokojnym głosem:

Gdyby to tak w województwie twojem sta­ło się, cobyś czynił?

Maćko nie znalazł słów odpowiedzi.

Miły nam panie wojewodo ciągnął król— zechciej wyręczyć nas w tej tak ciężkiej przygo­dzie. Tam, w drugiej izbie, jest inkaust i pióro, Pójdź i napisz wyrok śmierci.

Na kogo?!—zapytał Maćko.

Powiedzą ci—tam!

Drzwi wskazał...

Maćko musiał spełnić rozkaz królewski—i wy­szedł za wskazaniem ręki pańskiej.

Zaległa ogromna cisza. Przyboczni króla pa­trzyli rozszerzonemi od zdziwienia oczyma w twarz jego, nie pojmując nic; Maćkowi towarzysze zaparty dech w piersiach mieli.

Nagle z komnaty, do której wojewoda wszedł, doleciał szmer głuchy, łoskot tępy, brzęk oręży, straszliwe mocowanie się jakieś i Maćka krzyk... Towarzysze Borkowica trzasnęli w szable i do wyj­ścia się porwali, chcąc na ono wołanie rozpaczne pospieszyć, ale król krzyknął:

Stać!...

Myśleli, że grom uderzył — stanęli.

Szmer głuchy, pasowanie się groźne, krzyk wo­jewody—oddalały się... ginęły... cichły...

W czerwieni szat, ze skrępowanemu w tył rę­koma, przez hajduków prowadzon, szedł Maćko do

Ostrzeżenicy. Z niebywałym lękiem na wieżę oną patrzył, pot zimny spływał mu z czoła, raz wraz obracał twarz, ku zamkowi zwracając bielma swych oczu. Myślał, że z pomocą mu druhowie przybędą, przecz zaklinali się nieraz na krzyż: „Nie opuścim cię, Maćku! w godzinie ostatniej na nas licz!...”

Gdzie teraz są?...

Sam idzie—więzy wżerają mu się w ciało, że­lazne ręce pachołków ciężą na karku pańskim...

Posępny orszak wstrzymał się z Maćkiem Bor­kowi cem pod Ostrzeżenicą.

Do drzwi wieżowych można było jeno po przy­stawionej drabinie wejść, od których prowadził ko­rytarz długości łokci siedmiu, zakończony przepaścią ciemną. Nad głębią oną stanął Maćko, a ujrzawszy starostę królewskiego, zwrócił się ku niemu i spytał:

Na com skazan?

Na śmierć—z głodu.

Hajducy już mieli na sznurach spuścić w głąb straszliwą wojewodę, gdy on się z całych sił oparł, a oczy przerażeniem spojrzały. AY tej chwili ukośny promień słońca złotą strzałą do wnętrza murów wpadł; wbiegł wiatr ciepły, niosący zapachy kwiatów i musnął czoło wojewody, zimnym potem oblane. Ostatni promień słońca, ostatni wiatru wiew!...

Litości—jęknął.

Dał się słyszeć szybki szmer sznurów spuszczo­nych... i ciężkie ciało Maćka wojewody spadło na dno piwnicy.

Noc —ciemność—przerażenie—grób!...

Czy jeden, czy sto dni przeszło — Maćko nie wiedział... Dla niego była noc tylko, ciemna, nie­przejrzana noc... Po chwili omdlenia, gdy przyto­mność wróciła, niewymowny ogarnął go strach... Ci-

Biblioteka — T. 319.

4

sza wszędzie i ciemność wszędzie, wszędzie ciemność

i cisza.

Z potężnej piersi Maćka ryk wypadł — ale stłumiły go mury... Nie odezwało się echo żadne, głos żaden nie przerwał tego milczenia mogiły.

Uwolniony z pęt, podniósł się z ziemi i naokół zaczął szukać rękoma...

Mur... mur... bezlitosny, głuchy mur wszędzie?

AV jednem jeno miejscu nie było ściany — otwór jakiś ze sklepieniem u góry.

Był to podziemny kurytarz, który kolein wiel- kiem okrążał potężne fundamenty wieżycy i tworzył pierścień spójny, krąg bez wyjścia, zaczarowane koło wieczności.

Może tam głąb, przepaść i śmierć!... Aby raz skończyć, aby raz skończyć — szeptał skazaniec

i krok naprzód postawił.

I szedł tak Maćko wojewoda z podniesionemi ku górze rękoma, z oczyma przerażeniem patrzące- mi; i szedł tak w mrok, w ciszę, w ciemność, w wie­czność!...

Po dniach czterdziestu król rozkazał wydobyć szkielet nieszczęśnika, by go do Borkowic odesłać. Starosta królewski, ksiądz Wit i panów kilku, spu­ścili się do straszliwego podziemia. Posępnie migo­tał blask pochodni, szli, pochyleni do ziemi niemal, poszukując wyschłego szkieletu wojewody.

Nagle wstrzymali się, jakby gromem rażeni... Dech w piersi się zaparł, włosy dębem stanęły, gro­za odbiła się na wszystkich twarzach...

Maćko Borkowic żył jeszcze...

Żył—karmiąc się ciałem własnem.

Obłąkany, straszny, krwawy, zęby wściekłemi zsiniałe ciało szarpał, wysysał krew i szpik swych kości. Z zapadłej piersi wydobywał się cliarkot okropny, rzężenie konania — bez skonania.

Taką historyę opowiada po dziś dzień lud Kazimierzowski, wskazując na wieżę, „Ostrzeżenicą” zwaną ').

') O spotkaniu się króla Kazimierza z kmieciem, o spo­sobie podania mu prośby i odczytaniu jej, słyszałem w Ka­zimierzu z ust włościanki Maryanny Molczakowej. Podanie mówi, że Maćko ua śmierć głodową został skazany w Kazi­mierzu i zamknięty w po dziś dzień istniejącej tam wieży, „Ostrzeżenicą” zwanej. Zdania historyków chwieją się. Jedni Kazimierz, inni Olsztyn wskazują, jako miejsce kaźni harde­go wojewody. Historycznem jest czterdziestodniowe mę­czeństwo i karmienie się ciałem własnem. Maćko skonał po przyjęciu Najświętszych Sakramentów: miał sił jeszcze tyle!

«

KOWALOWA GÓRA.

(Z podań ludowych).

Cliata nie chata, lepianka nie lepianka—w po­łowie siedziba ludzka, a w połowie mogła być schro­niskiem dla zwierzęcia jakiego; i gdyby zamieszkaną nie była przez człowieka, zająłby juź dawno w po­siadanie swoje tę klecionkę duch albo wilk. AV trze­ciej części zapadła się w ziemię, ściany pokrzywiły się i powyginały w garby, a jedno malutkie okienko

0 czterech szybkach podało się w stronę ścian po­chyłych, jakby lepiej przyjrzeć się chciało rosnącym bujnie pokrzywom i białym kwiatom szaleju. Prawie większą część tej chaty zajęły drzwi o dwóch skrzy­dłach, tworzące równoramienny, ukośny jeno kwa­drat, bo i one, ściśle połączone będąc z całością budowy, musiały się zastosować do tej linii pochy­łej; różnej zaś wielkości po wypalane w nich dziury

1 czerwone skry, wybiegające co chwila nad dach ziemianki, pozwalały domyślać się łatwo, że w czę­ści chałupy była kuźnia, a gdzie to okienko—kowa­la mieszkanie.

Do gliniastego boku góry przypierała chałupa owa; dach jej, pokryty bujną warstwą ziemi, z tą górą spojony był szczelnie; mech i trawa rosły na nim szeroko; karłowata brzoza zielone rozpuściła gałązki—nasionko jej ptak albo wicher może przy­niósł.

Niedaleka była im droga.

Xa górze las wyrastał szeroko, daleko—dużo w nim było brzóz o korze białej i dębów o wspa­

niałych konarach. Między lasem a dachem chałupy pusta rozciągała się przestrzeń, trawą zarosła, ale na niej tu i tam młode pędy brzeziny pojawiały się coraz gęściej, biorąc pod swoje władanie nawet cha­tę kowala, której dach oddawna gruba warstwa ziemi pokrywała. Nad chałupą był więc las, a przed nią pole szczere, równe, zielone, jakąś dużą zakoń­czone mogiłą. Dziwiłbyś się, coby w tej pustyni mogła robić chata kowala, gdyby nie dalekie szcze­kanie psów, odzywające się co chwila, które mówiło, że wieś jest blizko.

Tak, o staj kilka, w leśnym rozdole, nad sta­wem błękitnym, usiadła wieś duża, a wyżej, w oto­czeniu świerków i wrzosów — biały dwór dziedzica. Dziedzic zwał się Różycem. kowal Jaremą; pan Ró- życ miał syna Jana, Jarema żonę Marynę. Gdy żył nieboszczyk pan Kazimierz, dziad Jana a ojciec dzi­siejszego dziedzica, Jarema we dworze służył i był nie na jednym bankiecie panów, i był na jednym wielkim bankiecie, na którym pan Kazimierz na śmierć się zapił, a inni z nim razem. Pił i Jarema to wino straszne, ale wytrzymał. Pan Różyc, umie­rając, kazał synowi pić—taka już była natura tego rodu. Lecz nie nadchodziła chwila stosowna do tak wielkiego bankietu, burzyło się wino w piwnicach Różyców, a Jarema twierdził, że pan Kazimierz nie­spokojnie w grobie się przewracał.

Dawniej zachodził często Jarema do dworu, ale od lat kilku krokiem prawie z chaty się nie ru­szył, bo za daleko było na jego stare lata do sioła, a lat siedmdziesiąt siadło na pochylony kark Jare­my. Dawniej u dworu i we wsi miał robotę, ale te­raz napróżno stukałby o kowadło—z rozżarzonego żelaza skryby się sypały, lecz nie poddałoby się że­lazo. Nie nawiedza nikt już niedołęgi, a i on zapo­mniał, którędy do wsi wiedzie droga. Jeżeli Mary­nie, o trzy lata młodszej od siebie, każe miechami poruszać, a sam weźmie kawał żelaza i kuć pocznie—

nie z potrzeby to czyni, ale z przyzwyczajenia. Głodu jakoś nie zna, bo nieboszczyk pan stary za służbę wierną a krwawą dał parę morgów pola i drzewa z lasu, z którego sobie tę chałupę sklecił i w któ­rej spory kawał czasu przeżył, bo lat trzydzieści. Oddawna nie widział dworu, ni wsi, ni ludzkiej pra­wie twarzy. Czasem na stepie zamajaczy jeździec jaki, czasem w śnieżną noc zimową zaświecą oczy wilka, czasem w skwar letni złocisty piorun zabły- ska, odpowie echo mu w borze, a wichry zakołyszą drzewami i w bezbrzeżną dal pogonią, pędząc czar­ne przed sobą chmury, na których po przejściu bu­rzy barwny pas tęczy zawisa. Ten jeździec, wilk, piorun, echo, wichr i tęcza — to jedyne obrazy, na które od lat kilku patrzy Jarema. A gdy mu jakie dawne wspomnienia myśl poruszą i mocno w sercu załaskoczą — za młot chwyta, a żonie każe dąć w miechy. Kuje wtedy, co starczy sił, pot mu uperla czoło, a z ust piosenka wybiega:

Kuj^ młoty kowalowe...

Aż powietrze drży stepowe...

Czach! — czach!

Bucha, pryska płomień złoty...

Kowalowe kuję młoty...

Strach! — strach!

Ot i teraz iskry sypią się i słychać drżący głos Jaremy; ale słabo uderza młot o kowadło, z wyschłej piersi urywanemi dźwiękami pieśń wypada:

Kuj% młoty kowalowe...

Zasapał się, ze zmęczonej dłoni młot wyleciał...

Nie zdnżam!... — rzekł.

Wypij, stary, czarkę, a lepiej pójdzie — odezwała się Maryna, miech puszczając.

A zkąd ty ją masz, ha?...

Czy jaby dla ciebie nie schowała Jaremko?

Z uśmiechem dobyła flaszki, w kątku scho­

wanej, i podała dziadowi. Jarema drżącą ręką nalał po brzegi, wychylił duszkiem, zmarszczył się, chrząknął i podał babie.

Do waćpani!

AVypili... Jarema młot ujął, Maryna do mie­cha się wzięła. Uderzył dwa razy i znów się za­sapał.

A widzisz, źe lepiej! — odezwała się baba.

Daj jeszcze!—zagadnął, bełkocząc już nie­co — to zupełnie dobrze będzie.

Baba podniosła butelczynę.

Do waćpani !...

Wypróżnili flaszkę, ale już nie do miechów i młotów im było. Jarema kiwnął się na lewo, Maryna na prawo, i już we dwa głosy śpiewać za­częli:

Kują mioty kowalowe—

Z nieboszczykiem Różycem, świeć Panie nad jego duszą, śpiewaliśmy tę piosenkę... ot tam, gdzie ta mogiła, bąbo!... Tylko, że wtedy na jej miejscu ogromna kuźnia stała... a pan wyprawił w niej bankiet. — Bhu! nie doczekać już mnie,., ni wnukom moim, których nie mam.. okazyi ta­kiej...

Kują młoty kowalowe—

Chodź, babo, a potańczymy trochę.

Ledwie za próg wyjść zdołali, musieli usiąść

na przyzbie.

Czy widzisz, że nasza chata pochyliła się czegoś? Nijak prosto oprzeć się o ściany nie można? — odezwał się kowal, macając rękami cha­łupę.

A prawda, że czegoś bokiem stoi — od­powiedziała baba.

Zaczęli przypatrywać się i dziwowali się bar­dzo, że dzisiaj dopiero spostrzegli tę krzywiznę. Nie dziw! pochyliła się razem z nimi, powoli, po­

woli. "Wzrok się przyzwyczajał do krzywej linii słupów, a przyzwyczajał przez lat trzy dziesiątki.

Ano! nie dzisiaj się to stać musiało — tłómaczył Jarema. Ja zauważył oddawna, że cze­goś pleców prosto nie trzyma, jak siądę koło niej; ale myślał, że to tylko mój kark się wygiął, a tym­czasem i cliatyna garbu dostała...

"Wpatrzył się w przestrzeń i kiwnął się parę razy, jakby sen miał na oczacli.

■— Czy ty wiesz, co to za mogiła tam?—ode­zwał się po chwili.

A wiem!

A znasz waćpani historyę o niej?

A znam!

Tu posłuchaj!... Kuźnia tam była przed laty i bankiet... rozumiesz, babo!.. Pan Kazimierz Różyc był i ja był—ciągnął dalej plączączym się językiem. — Muzyka, jakby gromy niebieskie biły, a z piwnic pańskich beczki wielkie, jak armaty, przytoczyliśmy. Co tam młoty kowalskie przy ban­kiecie, na który ja patrzał; co tam wino na dzi­siejszych stołach przy winie, jakie my tam pili!... Mocne, aż grzało krew... czerwone, jak z ognia żelazo wyjęte, a takie, że gdy kroplę jednę wy­pijesz, wiadrami już pić się chce i kąpać się po uszy...

Kiwnął się, że o mało z przyzby nie zleciał...

Hej, hej!—bełkotał dalej.— W żadnej kuźni takie młoty nie biły, jak w tamtej kuźni... bo też takich kowali już nie ma, ot co!... Pan Różyc łeb sobie przepalił, taj wieczny mu odpoczynek! Inni winem się tem na śmierć zapili... Taka już natura, nic na to nie poradzisz. Pił dziad i kazał synom, wnukom i prawnukom pić, ot co!... Grzmiało, po­wiadam waćpani, a pryskało, jakby kto gorące że­lazo do wody zanurzył... A czy wiesz, babo, jaki testament pan Kazimierz zostawił?...

A wiem — wpółsennie odpowiedziała ko- walicha.

To słuchaj !...

Maryna chrapać zaczęła na dobre, ale kowal zdawał się nie zważać na to i sennie bajkę swoją ciągnął dalej:

„Jaremo! —rzekł do mnie — zanieś to wino synowi i powiedz: niech pije! To rozkaz mój... słyszysz, Jaremo!..." Ba! dobrze powiedzieć: pij! ale jak nie ma bankietu, to na nic wszystko!...

Kiwnął się i. ochrypłym, półsennym głosem śpiewać zaczął:

Kują młoty kowalowe...

Siwa głowa na pierś zwisła; zmrużyły się po­wieki, parę razy otworzył usta: Kują mioty.. wy­szepta! i zasnął głęboko.

Ku zachodowi schyliło się słońce, gdy obudził się Jarema. Maryny już przy sobie nie zastał; sen z powiek jej wcześniej odlecieć musiał, lecz budzić męża nie chciała — wymknęła się cicho do roboty w ogrodzie, pierzynkę mu tylko przyniosła i włożyła za plecy, by miękciej było staremu.

Hołubka! — szepnął Jarema. — Muszę na zimę buty jej podkuć.

Powstał z zamiarem odszukania swojej baby — nagle się wstrzymał i, przykładając dłoń do oczu, dla zakrycia ich od czerwonych promieni zachodzą­cego słońca, wpatrzył się w przestrzeń daleką.

Hen, hen — na stepowej równinie przesuwały- się szybko postacie na koniach, w lot puszczonych. Jedna, druga, trzecia, dziesiąta mignęła; pędziły drogą, do wsi prowadzącą, okrążając legendową mogiłę. I zdało się Jaremie, że na jej wierzchu stanął pan Kazimierz Różyc z pełnym puharem wina i wyciągniętą ręką wskazywał w stronę dworu, a później wino rozlał na step szeroki i puliar cisnął

o ziemię.

Błysnęło — wino rozlało się, zajęło przestrzeń ogromną i wzdętym popłynęło strumieniem. Nagle posłyszał tuź koło siebie głos starego Róźyca:

Jaremo, czas!...

Wszelki duch! — krzyknął przestraszony kowal.

Przetarł oczy—obejrzał się...

Cichy, samotny step był przed nim— czerwone słońce dotykało kraju ziemi, wilgotny powiew wiatru przynosił zdaleka zapach pól. Po chwili odezwał się dzwon cerkiewny, na nieszpór bijąc.

Maryno! — krzyknął Jarema.

Z za węgła ukazała się przyzwana.

Pan mnie woła!

Maryna wypatrzyła się na starego, nie rozu­miejąc znaczenia słów.

Nagle przed chatą zadudniły kopyta końskie— młody Jan, syn teraźniejszego dziedzica, a wnuk Kazimierza, stanął przed kowalem.

Zdrów, Jaremo? — zawołał.

A...a*.a!—wybąknął stary, zdejmując po­woli czapkę z osiwiałej głowy.

Młodzieniec zeskoczył z konia i ucałował w ra­mię dziada.

Bankiet! — wykrzyknął.

Aaa! — pełnym głosem wypadło z piersi Jaremy.

Widziałeś narzeczoną moją, kochankę moją, Połę? Za dwa tygodnie nasz ślub; zaprasza ciebie, a ja chcę, by podarunek ślubny był dla niej ręką twoją wykuty. Rozumiesz stary?

Ro-zu-miem!

Ja ci pomogę, bo ręka twoja już osłabła, młota nie dźwignie.

Jarema wyprostował się.

A widzieli wy, panie, lampę, kiedy gaśnie? Mruga słabo i nie oświetla nic dokoła, ale przed samem zgaśnięciem płomieniem buchnie.

Tylko sza! — odezwał się Różyc - będę do ciebie przychodził z drużbami swoimi; niech nikt nie wie o tym przedślubnym podarunku, nikt z gości obcych...

A co ma być, panie?

Młody Różyc się zaśmiał...

Mówiła, że zabije mnie, jeżeli ją zdradzę. Więc mieczyk jej dam, niech nim w serce niewierne uderzy.

I hukniem, panie: Kują młoty!

Brawo! — zawołał Różyc. — Znać dobrą w tobie krew.

Jak ojciec wasz? — zapytał Jarema.

Czeka jutro ciebie... Bywaj, stary!

Podniósł się duży słup pyłu i młody Różyc

zniknął z przed oczu kowala.

Pół wieku ubyło dziadowi—dumny był, szczę­śliwy był, że nie kto inny dłoń przyłoży do ślubne­go podarunku dla narzeczonej wnuka pana Kazi­mierza.

Zaszedł do kuźni i miechy spróbował... Jak wściekłe dęły. Młot ujął-—lekki mu się wydał, jak piórko. Dźwignął dużą sztukę żelaza, aż się Ma­ryna zdziwiła powrotnej kowala sile.

Lampa, lampa, waćpani! — rzekł stary. — Nagotuj czystą koszulę a gromnicę... i obraz świę­tego Mikołaja...

Maryna zawiodła...

Nie płacz, stara: nie wiekować nam prze­cie na ziemi!

A co ja pocznę bez ciebie, sierota bie- dneńka?..

Za inną pójdziesz!

Gdybyż?.

Pójdziesz.

Zapaliło się światło w małżeńskiej izbie ko­wala, staruszkowie uklękli przed obrazem i modlili się o śmierć wspólną.

T

63

Na drugi dzień, o świcie, niewidziany odda- wna gość we wsi się pojawił.

Jarema!—zawołali zdziwieni włościanie.

Do dworu poszedł! — szeptali, gdy znikł im z oczu.

Ten i ów udał się na zwiady, ale nic pewnego powiedzieć nie umiał.

Jarema zabawił długo w zamkniętym pokoju dziedzica, kredensowy chłopak słyszał rozmawiają­cych głosów kilkanaście... Mówiono szeptem, z cze­go rad nie był podsłuchujący chłopiec.

Po paru godzinach stary kowal dwór opuścił, w połowie wsi zatrzymali go ludzie.

Kowalicha żyje?

Oj, oj!

A co was przygnało?

■— Jenteresa własne.

We dworze? ha?

Ano!., tak wypadło!

Zwaepaniał Jarema! ni do gospodarza któ­rego, ni do karczemki zaszedł, a do pana Różyca to zaraz!

Stary nasrożył się.

A daliście mi roboty przez te ostatnie cztery lata? Nie Jarema wam konie kuje, lecz cy­gan złodziej.

Gdyby podkowy z lemieszki były, tobyśmy do was przyszli; ale żelazo już was nie słucha — odezwał się młody parobczak.

Dowcipny!—mruknął kowal.

Zaczęli śmiać się z niedołęgi i pytać, czy du­żo koni podkuł od czasu, kiedy wieś innego kowala dostała.

Jarema nie odpowiadał, na żarty i śmiechy nie zważał i tak przez całą wieś przeszedł wśród drwinek parobczaków, krzyku dzieci, docinków dziew­cząt, którym pomagały psy sielskie, warcząc za­jadle.

J.

Upłynęło dni kilka.

Jednej ciemnej, bezksiężycowej nocy stróż, pilnujący kołowrotu, ujrzał daleko na stepie, w stro­nie, gdzie była chata kowala, ogniste snopy iskier. Party ciekawością, pobiegł do kuźni Jaremy, ale zajrzeć do wnętrza bał się. Rzęsiste skry bucha­ły, silną ręką ciskane młoty uderzały grzmotliwie w kowadło, a kilkanaście głosów naraz śpiewało:

Kują młoty kowalowe..

Czach, czach!—towarzyszył pieśni podnie­cony głos kowalichy.

Stary Maksym splunął.

PfuL zwiedżmiała Maryna, Jarema z czor­tami biesiaduje.

Przeżegnał się i do wsi poszedł z wieścią nie­zwykłą.

Zaczęto nawiedzać Jaremę.

A co tu u was po nocach kuje?

Młot o kowadło—odpowiedział zapytany.

Hm, hm... samo kuje?

Jarema pokiwał głową.

Durne wy ludzie, durne!—mruknął.

Wam staremu spać, nie w kowala zaba­wiać się po nocach...

Spać! — burknął kowal — a jak spać nie można, to co robić? Ot, człowiek jak zacznie ma­chać młotkiem, zmęczy się, spotnieje jak ruda mysz, to i sen przyjdzie.

Chłop poruszył głową.

Kiedy to u was nie w pojedynkę robota idzie...

At! tak się wam zdaje, a cichą nocą to grzmotu więcej słychać...

Bo to, widzicie, Jaremo, ludzie gadają...

Ze dyabeł kuje—zaśmiał się kowal.

A baba z wami mu pomaga... Nieczysta

sprawa i koniec! Zwiedżmiła się Maryna, mówią... ot co!

A święty Mikołaj nad łóżkiem u mnie, co?..

Można obraz do ściany obrócić, ta swoje

robić.

A Hospod’ na nebi? Czy i jego do ściany obrócić każesz, ha?

Chłop podrapał się w głowę.

(-jadają, taj koniec!

Wielka sztuka, że gadają! Od czego mowa, ta rozum głupi?

I to prawda! Ale wy wiecie, Jaremo, że jak w nocy coś kuje, to mówią, że nieczysta siła.

Zobaczymy kto z Bogiem!—odpowiedział kowal. — Ja w grzechby się bawił, mając śmierć za plecami?

Chłop pożegnał Jaremę, ale przekonać się nic dał. Co noc w kuźni pryskanie iskier, huk młotów zaniepokoiły wieś całą. Poszli do pana Różyca, ale 011 im to samo, co Jarema, powiedział; udali się do panienki, która bawiła we dworze przy narzeczonym, ale panienka nic nie odpowiedziała, tylko się przestrach jakiś odmalował na jej twarzy. Tymczasem we wsi bydło padać zaczęło i kilka węzłów splątanego zboża na polu dostrzeżono.

Jarema! — uderzyli w głos jeden i odgra­żali się zemstą staremu kowalowi.

Zbliżał się dzień zaślubin Poli z młodym Ró- życein, liczni’’goście napełnili dwór dziedzica. Do­byto puhar dziadowski, by nim Jan uroczystość rozpoczął. Gwarno było przez dzień cały. dopiero wieczorem wrzawa umilkła.

Wieś spała, ciemno było w dworze pańskim, a hen, daleko, na stepie, z podwojoną siłą wy bu­chnęły iskry ogniste. Przed karczmą zebrała się gromada ludzi i uderzyła w radę.

Biblioteka. — T. 319 6

Jarema kuje, Maryna złe ziele warzy... — Krowy przestały mleka dawać, u Maksyma klacz zdechła, Hrehorowi wół się'utopił, a Dmytra krew zabiła... Do kowala! do kowalichy!.. Cepy na ple­cy, kamienie do rąk, niecli idzie do cerkwi z po­kłonem, inaczej... śmierć!

Gromadnie na s^ep wyszli i kierowali się na skry kowalowej kuźni. Szli cicho, z zabobonną trwogą w sercach, ale w poczuciu zemsty słusznej za zło, którego doznali.

O kilkanaście kroków przed chatą Jaremy zatrzymali się z nieokreślonem wahaniem. Snopy iskier wylatywały falisto za każdem poruszeniem kowalskiego miecha, silne dłonie uderzały młotami. Słychać było ciężkie oddechy piersi i szczęk żela­za, a głosów kilkanaście śpiewało:

Kują młoty kowalowe...

Kamienie w drzwi! — zakomenderował Maksym.

Rozległ się huk straszny, sto granitowych od­łamów grzmotnęło w stare ściany Jareinowej cha­łupy i ze stu piersi naraz rozległ się okrzyk, do wycia zwierząt dzikich podobny. Runęły stare drzwi kuźni, a promienny snop światła na zewnątrz wybiegł. Tłum skoczył do progu chaty z klątwą •na ustach... Nagle drgnął i cofnął się przerażony.

W powietrzu rozległ się grzmot wielki, wiatr się zerwał szalony, szum burzy zakołysał powie­trzem, zabrzmiał jęk okropny i nieprzenikniona cie­mność zaległa dokoła. To góra się usunęła i przy­waliła masą ziemi chatę starego kowala.

Jarema padł ostatni pod strasznym naciskiem gruzów. W chwili śmierci stanął przed nim pan Kazimierz Różyc z puharem wina, ze słowami na ustach:

Prawnukom moim!

Na drugi dzień Pola wzięła długsj,, ciężką żałobę.

Nikt nie odkopywał zwłok zasypanych kowa- lów—gdzie stała kuźnia Jaremy, wznosi się dzisiaj mogiła wielka, Kowalowy Gór^ nazwana.

/

Z opowiadań Imci Pana Michała

na Mieleniach Mieleniewskiego.

...A ja ci powiadani, niocidzieju, że, z prze­proszeniem, nieprawda! Beczkę soli zjesz, język ci całkiem oblezie, a przyjaciela nie poznasz. RIpźe bywało niegdyś inaczej, mówią nawet, niocidzieju, że bywało!.! Przyjaciel zą przyjaciela rąbać się da­wał, w nieszczęściu nie opuszczał i żony mu nie bałamucił. No! o tern ostatniem szeroko Dawid pisał; ale nie psujmy, niocidzieju, ludziom humoru, bo powiedzą, żem zbereźnik i bisurmanin niechrzco- ny. Zresztą i ja, niocidzieju, wierze, że na ziemi przed stworzeniem Adama i Ewy doskonało się działo. Ale jak raz tylko niewiasta z boku mężo­wi wylazła, tak i dotąd wyłazi mu bokiem... Oj! ta Kwa... niech jej Pan Bóg sekunduje!:, .lak zaczęła się kręcić, wiercić-—i paf!.. fora, Adamie, fora z tak rozkosznego dwora!..

Tfu! a gdzież to zalazłem?.. Do raju biblij­nego, a miałem mówić, niocidzieju, o Tomaszu So- backim, za którego porąbaćbym się dał, bo z nim razem niejednę beczkę soli zjadłem, a trzy razy tyle owsianego piwa wypiłem. Historya, niocidzie­ju, paradna, a prawdziwa, jak to, że słońce świeci nad nami, za co niech będzie Panu Bogu cześć i chwała!

Czy byłeś asan na Polesiu?.. Nie?., szkoda!..- Ale to do rzeczy nie należy. Wiedzieć ci tylko należy, że tam jest wieś duża, Mielenie zwana, za­mieszkała od wieków przez szlachtę z dziada pra-

rlziada. Piszą się wszyscy „na Mieleniach”, a i Mie­lenie wskimi zwą się, niby bracia rodzeni. Uważa­łem, mocidzieju, żem ci zaimponował, kiedym ci się przedstawi] jako pan na Mieleniach; otóż wiedz, że panów takich jest stu pięćdziesięciu, nie licząc tych, którzy z łaski Pana Boga przyjść jeszcze na świat mają dla chwały Jego imienia. Zrozumiesz teraz'asan, że tam, gdzie Mieleniewskich tylu na kupę do jednej wsi się zebrało, o Radziwiłłach nie mo,że być i mowy. Ale żyło się niezgorzej, chor nie w sajetacli, lecz w szaraczkowej kapocie; karto- flę rodziły się sypnę, a brat bratu pomagał, jak mógł i czem mógł. Ten temu wozu pożyczył, z kosą na łąkę poszedł, konia przyprzągł do płu­ga, pomógł do pokrycia sterciska, w konkury po jechał, a nieraz i pannę młodą do domu małżon­kowi przywiózł... Nic obeszło się czasem i bez są­siedzkich sprzeczek, bo to rzecz między ludźmi zwyczajna... Tam nocką ktoś trawę podkosił, sa­dzawkę sąsiadowi spuścił i ryby wyłowił; czasem na miedzy, rozgraniczającej dwa pola, za bary się wzięto i stłukło cię po obywatelsku. Gwałtowniej­sze spory rozstrzygał proboszcz, ksiądz Marcin Wi­gura, a że stary to człek był i wielce świątobliwy, słowa jego niemały walor pomiędzy nami miały.

Bywało tedy, mocidzieju, jako sam wi­dzisz, różnie — zgoda i bijatyka, pomoc braterska i szelmowski, figiel jakiś, wypłatany tam gdzieś w czyjejś alkowie, na chwałę Panu Bogu...

Ot, i wyrwało się!... Tfu, nie zważaj asan na to, bo to mam sobie takie przysłowie, co czasami nie tam wypadnie, gdzie potrzeba...

Otóż, wiesz już asan z naracyi mojej, że Mie­lenie przez Mieleniewskich zamieszkane były; je­dnakże, mocidzieju, nieraz szlachcic innego nazwi­ska przydybał i osiadł na stałe. Zdarzało się to osobliwie wtedy, gdy która Mielenianka za mąż wyszła za kawalera wsi innej, a w posagu kawał

gruntu jej przypadł, na którym nowi małżonkowie osiedli. W ten sposób znaleźli się pomiędzy nami Soliaccy i Wycipurowieze, Giemajdy i Rokosińscy

szlachta dobra, Wycipurowicze szczególnie! Nie patrzyliśmy zezem na nowo przybywających sąsia­dów — przeciwnie, radziśmy im byli nawet, bo oni, starając się zaskarbić przyjaźń panów na Miele­niach, a i samym w dobrem się świetle wystawić, od wszelkich nieprzyzwoitości stronili, śpiesząc chę­tnie z różną posługą dla nas.

Z zamożnością rozmaicie się działo. Ten włókę ziemi miał, a tamten na mordze poprzestać musiał; ten przysporzył grosza ożenkiem, to pra­cą — a tamten przez ożenek właśnie roztrwonił, bo magnifika chciała się stroić, a co niedzielą do Piń­ska jeździć.

Widzę, że asan chcesz wiedzieć, jak to tam u nas z edukacyą bywało?... A no! czasami nieje­den i z książki czytał; byli tacy, co i pisać niepo­spolicie umieli, a zamożniejsi, na półtorej włóce panowie, gdy w kalecie grosz się zachował, synów swoich posyłali i do szkoły, gdzie choć rypano skó­rę, ale i łaciny uczono, na chwałę Pana Boga. Pra­wda, że żaden z Mielniaków szkół nie kończył, ale księdzu do mszy świętej posłużył i gdzie trzeba ryknął wspaniale. Do takich, co to i litanię pięknie odśpiewał, i księdzu basem odpowiedział, należał mój przyjaciel od serca, z dziada w Mieleniach osia­dły, Tomasz Sobacki.

A co, mocidzieju, przyszedłem nakoniec do niego, niedaleko więc już i do beczki z solą...

Był to najbliższy mój sąsiad, płot z płotem, miedza z miedzą. Poprzyjaźniliśmy się, dzieciaka­mi jeszcze będąc.. Bo to i wypadek tak zrządził, że w dniu jednym, coś około południa, zawitaliśmy na ziemię, za co niech będzie cześć i chwała Pa­nu Bogu.

Zaledwie, mocidzieju, zaczęliśmy odróżniać nos od dzwonnicy, zaraz przystaliśmy do siebie, niby bliźnięta z jednej matki zrodzone. .Jeden bez dru­giego obejść się uie mógł, w nocy się budził i wrzeszczał, a pierwszy wyraz, jaki wymówiłem, był Tomasz; tak samo i lam ten zrobił, tylko, że mnie odrazu Mieleniewskim nazwał. ¡Słowem, rozstać się z sobą ani rusz!. Gdy ojcowie na pola wychodzili tlo gospodarskich zajęć, a matki do lnu i konopi, sadzano nas pośrodku podwórka na wielkiej kupie piasku, gdzie miękko było i bezpiecznie, bo stłuc się nie można o piasek, a stary kunrlys, zły jak osa, pilnował. Grzaliśmy się tedy na słońcu, jak cielęta, po onem kopisku się tarzając. Jeden dru­giemu nieraz oczy piaskiem zasypał, lub w gębę napchał; innej szkody, choćby chciał, nie mógł wyrządzić. Biliśmy się, targali czasami za uszy, ale to tylko służyło jako liart grzesznemu ciału, a przyjaźń wzmacniało. Kochaliśmy się, mocidzie- ju, jak dwa turkoty, z wielkiem podziwieniem osa­dy całej.

Kiedy, mocipanie, czas przyszedł i ojciec mój wy­słał mnie do szkół lubarskich (bo tam babka moja mie­szkała, Macierzanka z domu, a Cząberska po mę­żu, świeć Panie duszy ich obojga), Tomek wpadł w takie lamentaeye, że stary Sobacki. obawiając się, by to się czasem konwulsyami nie skończyło, i jego do Lubaru wysłał, spróbowawszy wprawdzie przedtem — ale bezskutecznie — batoga

Tak tedy znowu, mocidzieju, znaleźliśmy się w kupie; chodziliśmy razem do szkół i karceresu, i na jednym sienniku pod piecem sypiali.

Powiadam acanu, że takiej przyjaźni między Kuksem i Fuksem nie było. Gdy babka Cząber­ska dała makagigę, dzieliłem się nią z Tomkiem; on nawzajem przysłanych sobie orzechów z domu nie skosztował, pókiby się ze mną nie podzielił. A bywało, że jeżeli który z nas na plagi zasłużył.

szliśmy z suplikacyą, by takowe między nas dwóch rozdzielono. Profesorowi wszystko jedno było, kogo ćwiczyć, byle ćwiczyć i sumiennie zrachować dzie­siątkę — brał więc po piątce winny i niewinny, co razem do kupy wziąwszy „dziesięć” stanowiło. Za­wsze to, niocidzieju, .było lżej, niż gdyby na jednego tylko ta liczba parzysta spadła. Ja dzieliłem się z Tomaszem, Tomasz ze mną, jak Pan Jezus w Ewangelii świętej przykazał..

Minio jednak tej wielkiej miłości, nie obcho­dziło się czasami, niocidzieju, i bez figlów, któreśmy sobie nawzajem płatali. Tak naprzykład:

Tomasz był śpioch znany — można było całą cygańską orkiestrę koło jego łóżka postawić, a on- by się nie obudził, choćby naraz na wszystkich trą­bach i bębnach grała. To też, niocidzieju, ponie­śliśmy go raz z tapczanem do stawu i tak akura- tnie pośrodku wody ulokowali, że tylko siennik, na którym spał, zanurzony w niej nie był. Usiedliśmy potem na brzegu i nuż kamykami ciskać. A że staw znajduje się w środku miasta, choć to przed przed świtem jeszcze było, zebrała się gapiów kupka, przeważnie pejsatych źydków, którzy poo­twierawszy gęby, jak na spektakl jaki patrzyli.. Kamyki latały, woda pryskała na twarz, na nogi, któreśmy z umysłu odkryli, ale Tomek chrapał jak armata, ruszając się tylko, jak ona, co to, co pal­nie, to nazad o krok się posunie. To mnie znie­cierpliwiło; porwę okrutną cegłę jakąś i jak mach­nę... rozkołysana fala całego przyjaciela oblała Ze­rwał się na równe nogi i buch do wody... My w śmiech, a on zaczyna wrzeszczeć w niebogłosy. Dowiedziawszy się jednak, że mój to był figiel, nie gniewał się wcale — i gdy na drugi dzień zosta­łem za to skazany na plag dwiadzieścia, jeszcze po­łowę, obyczajem naszym, przyjąć na siebie mu­siał. W nocy mi tylko finfę w nos puścił i pocztę urządził.

Dwa lata, mocidzieju, byliśmy w szkole. Nau­czyliśmy się dużo, bizunów wzięliśmy jeszcze wię­cej i do Mieleń wrócili.. Nie było co dłużej ro­bić w Lubarze — babka Cząberska umarła, a sta­ry Sobacki zatęsknił.za jedynakiem.

Upłynęło, mocidzieju, niemało lat od tej chwili. Wąsy nam się wysypały, po szkole wspomnienie za­stygło. a przyjaźń nasza stała jak mur.

Ja byłem temperamentu powolnego, Tomek wi- susowaty trochę Ja ożeniłem się i zostałem w Mie­leniach, on wziął pannę zdałeka, Wycipurowiczowi grunt swój sprzedał i gdzieś w Torczynie, koło Żytomierza, zamieszkał.

Ryczeliśmy jak woły, rozstając się z sobą, obdarowaliśmy się nawzajem, i gdy Tomek na wóz usiadł i ruszył, ja jeszcze zawodziłem, jak panna młoda, gdy drużki kosy jej rozplotą. Rozstaliśmy się, ale nie zapomnieli; pisywaliśmy nawet do siebie i prezenty przesyłali — on śledzie marynowane, ja suszone piskorze i placki z makiem, które moja Magdusia przedziwnie piekła.

Nagle, Bóg Święty raczy wiedzieć, czy moje listy nie dochodziły, czy inne tam licho było, ale Tomek coraz rzadziej pisywać zaczął, wreszcie umilkł zupełnie. Dlaczego? nie mogłem się dowie­dzieć, mocidzieju! Jedni mówili, źe spaniał; inni twierdzili, że żyjąc z koszyka-groszyka, do wielkiej mizeryi przyszedł. Nie chciałem ja wierzyć tym gadkom ludzkim, bo gdyby spanoszył się, o Pa­nu Bogu zapomniałby prędzej, niż o Michale Mie- leniewskim; gdyby zaś nań takie terminy przy­szły, żeby chlebo powszedniego zabrakło, tein wię­cej by o Michale Mieleniewskim pamiętał. Tak me­dytując i z markotnością walcząc, bez żadnej wie­ści trzy lata przeżyłem w niepokoju wielkim.

Razu pewnego pojechałem do Lubaru, gdzie miałem spadek odebrać po ś. p. dziadku Cząber-

skini, który na chwalę Pana Boga umarł, przeżyw­szy lat dziewięćdziesiąt, a mnie grosza nieco zosta­wiając. Niewiele to tam tego było, ale ośm tysięcy złotych dla chudego szlachcica to fortuna, nioci- dzieju! tembardziej, że rok był nieurodzajny, kar­tofle na polu gniły, a i Wycipurowicz o jakiś się tani dłużek upominał.

W Lubarże niedługo zabawiłem. Dałem na mszę żałobną za dusze Cząberskich, pieniądze wzią­łem, nad staw poszedłem, gdzie mi się zdało, że jeszcze na wodzie zostały ślady od kamyków, nie­gdyś przezemnie rzucanych; pomyślałem o Tomku, beknąłem cicho i położywszy krzyż Pański na pier­si, w drogę j>owrotną ruszyłem.

Było to późną jesienią, deszcze lały codzien­nie, konie topiły się w błocie. Dwie mile niespeł­na do Mieleń zostawało, a tu pod noc jak zerwie się wichura, świata bożego nie widać. Śnieg sy­pał gęsty, a ostry, jakby kto zmarznięty ser roztarł i w oczy ci nim sypał. Rad nierad, musiałem pod samemi Mieleniami prawie na drodze w karczmie nocować...

Jest staneya? — pytam żyda.

Staneya jest — odpowiada — ale ją za­jął szlachcic jakiś, który do Mieleniów jedzie.

Byle nie niewiasta! — powiadam Wcho­dzę do stancyi, aż tu mój Tomek ibuch w ramiona.

Ryknąłem, 011 równie — i tak ryczeliśmy ze dwie godziny, za szyję się trzymając.

Dokąd-że to, Tomku? — pytam, przyszedł­szy do siebie.

A do ciebie, Michasiu!

Bójże się Boga, dopiero po latach tylu? .

Cóż chcesz? ale się nie zapomniało, jak widzisz... A ty zkąd?

Z Lubani, po sukcesyę jeździłem. Ośm tysięcy złotych bez dwiestu wiozę.

W gawędy tedy. .

Zaczynam go rozpytywać o tern, o owem, ale mój Tomek w Lok czegoś skacze; ja w prawo, to on w lewo; ja prosto, a on nazad się cofa. Kleiła się rozmowa, ale kiepskim klajstrem lepiona.

Zmęczony jesteś? — pytam.

Alia! — odmruknął.

Tedy kropnęliśmy na noc po kieliszku gorzały i na pierzyny żydowskie. Pomodliłem się uczciwie, wydobyłem sakiewkę z pieniędzmi i pod poduszkę schowałem.

Dobranoc, Tomku!

Dobranoc — odpowiedział. Obrócił się do ściany i chrapać zaczął.

Spałam i ja, choć tych bebechów żydowskich nie lubię.

Nad ranem obudził mnie jakiś szelest. Mysz wlazła pod poduszkę i kręci się przyduszona—my­ślę. . Otwieram jedno oko, patrzę... a mój Tomok wyciąga mi z pod głowy spadek po ś. p. Cząber- skim. I co powiesz, mocidzieju? Taki mnie wstyd ogarnął, żem milczał jak zabity; i gdy po chwili wstałem, nie sięgnąłem nawet ręką pod pościel, z czego widocznie rad był Tomek, bo nie mogło już żadne podejrzenie spaść na niego. Myślał, żeni o pie­niądzach zapomniał, i choć w oczy mi patrzeć nie chciał, w dobrym humorze był.

Przyjechaliśmy do Mieleń — Tomasz wymówił się od gościny u mnie i do krewnych zajechał My­ślę sobie, co tu począć, mocidzieju?... Zal grosza i wstyd dawnego przyjaciela do sądu skarżyć... J dc tedy po radę do proboszcza, który już ledwie noga­mi włóczył, ale służby bożej nie zaniedbywał...

Tak a tak—prawię księdzu na ucho, a ser­ce od żałości się ściska. On słucha, głową kręci,

każe mi wreszcie uspokoić się i jutro być na mszy świętej w kościele.

Była to niedziela. Mieleniewscy zapełnili ko­ściół... Przyszło i kilku Sobackicli, a z nimi i To­masz, który zawsze wielką pobożnością się odzna­czał i na głos litanię śpiewał. Kiedy pora kazania nadeszła, ksiądz zwrócił się od ołtarza i tak prawił:

Wielka krzywda panu Michałowi stała się... (wymienił jaka). Uklęknijcie, bracia, i wszyscy za inną głośno litanię powtarzajcie.

Upadł na kolana, my równie z wielkim rumo­rem osunęliśmy się. na klęczki.

Kyrye elejson!—zaintonował ksiądz Marcin.

Chryste elejson!—zabrzmiało w kościele.

Tomek najgłośniej słowa litanii powtarzał,

przejęty uroczystością chwili.

Chryste, usłysz nas!

Chryste, wysłuchaj nas! — powtarzało sto głosów, ale górował bas Tomasza.

Ojcze z nieba, Boże!...

Zmiłuj się nad nami!—odezwało się z głębi dusz ludzkich.

Czy modli się ten, który wziął sakiewkę panu Michałowi?—zagabnął ksiądz nagle.

Modli się, księże proboszczu—odpowiedział Tomasz basem.

Głos jego zabrzmiał unisono.

Powiadam asanu. że nie był mędrszy sąd Sa­lomona. Mój Tomek sponsowiał, jakby apopleksyi miał dostać, widząc oczy wszystkich zwrócone na siebie, a z przed ołtarza rękę księdza, skierowaną wprost ku niemu. Mlasnął językiem, w pierś się uderzył i, ryknąwszy na kościół cały... sięgnął w za­nadrze, a wydobywszy sakiewkę, zwrócił się do mnie i zawołał:

Michasiu! pierwszy i ostatni raz!... Rzuciliśmy się w ramiona...

Co mówić dalej, mocidzieju?

Beczkę soli z nim zjadłem, a nigdy mi na myśl nie przyszło, żeby 011 kiedy mógł mnie pozbawić spadku po ś. p. Cząberskich.

HISTORYA PRAWDZIWA

o panu podsędku Pawłowskim i małżonce onegoż.

Biblioteka — T. 319.

6

On był poilsędkiem, ona, z natury rzeczy — podsędkową, a choć z czasem zrzekł się urzędu — tytuł pozostał nietknięty. Tym sposobem marszał­ków, sędziów i podsędków namnożyło się u nas co niemiara, a każdy rodowity szlachcic mógł się po­chlubić trudem pewnym, ponoszonym pro publirn bono. Co krok, to marszałek—kijem rzuciłeś, a mogłeś być pewnym, żeś w podsędka ugodził...

Niegdyś w okolicach Berdyczowa, na uboczu od drogi pocztowej, do Latyczowa prowadzącej, mieli państwo Pawłowscy posiadłość małą o chłopach kil­kudziesięciu. Pośrodku wsi, na wzgórzu, stał dom, odrobinkę pochylony na bakier, z ogromną sienią, która rezydencyę podsędkostwa rozdzielała na dwie równe połowy. Z jednej strony był pokój bawialny, do którego przylegała jadalnia; z drugiej mieszkanie gospodarstwa, spiżarnia, kredens i garderoba, gdzie dziewek kilka i bab dwie zajętych nieustannie było motaniem nicianych pasm na dużej o czterech ra­mionach snownicy, to darciem pierza, albo szatko- waniem kapusty. Skrzypiała rozmachana snownica, stukały noże, siekające kapustę, a co chwila i piosn­ka przez otwarte okno do ogrodu wylatywała... Po­czątek, od niechcenia, dawała dziewoja jakaś, ale zaraz przyłączył się głos jeden, drugi, drzemiące nawet baby nad pierzem zawodzić zaczęły.

Dom cały, wewnątrz i zewnątrz, parę razy się

do roku odnawiał. Białą gliną smarowano ściany, żeby żaś śladów zbyt wybitnych nie zosta.wiało na ubraniu bielidło ono, dodawano do takowego far- muszki '). Olbrzymie dwa kominy sterczały nad dachem, krytym słomą; ganek wspierał się na dwóch okrągłych, drewnianych słupach; przed domem słał się duży dziedziniec, otoczony płotem, z bramą wja­zdową naprzeciw; na prawo lamus, na lewo gołę­bnik o niezliczonej ilości okienek i z drzwiczkami większych rozmiarów, dla robienia w nim porządku; dalej zabudowania gospodarskie i ogród warzywny, wiśniowy zaś sad, jabłonie i gruszo, z dwiema rozło- żystemi lipami, otaczały półkolem domostwo państwa Pawłowskich.

Gospodarstwem zajmowała się sama pani, pan . podsędek pomagał tylko. Nie! nie pomagał, jeno ze ślepeni posłuszeństwem spełniał wszystkie rozka­zy swojej małżonki, a bal się dobrodziki, jak ognia, bo nieraz ślady jej zbyt energicznych pieszczot no­sił na sobie.

Mówiono, że gdy pan Rafał starał się ongi

o rękę panny Rejtarowskiej, był wcale pokaźnym mężczyzną i kopę żyta, bez zmęczenia się, cepem wybijał, dając tym sposobem budujący przykład poddanym swoim. Ale cóż? Był bardzo flegma­tycznego usposobienia, a serce miał miękkie, jak wosk. AYalercia przed ślubem uchodziła za anioła dobroci—na drugi dzień jednak, zaraz po nocy we­selnej, pan Rafał wyszedł z pokoju świeżo poślu­bionej małżonki z twarzą podwiązaną.

Co waści? — zapytał, spotkawszy go ojciec panny.

Nic, teściu... zęby mnie bolą.

Zawiało?

*) Mieszanina z męki, wody i kleju.

O... zawiało! — z przeciągiem odpowiedział westchnieniem.

Mówiono jednak inaczej. Coś tam się nie podo­bało aniołkowi, nie powiodło panu podsędkowi, i ten jakoby—ot! w papę dostał. Zrazu nie wierzono tej bajce, ale dłuższe pożycie państwa Rafałowstwa stwierdziło domysł.

Pani Pawłowska zaczęła rzeczywiście ener­gicznie postępować z małżonkiem. Po udanej ¡pier­wszej próbie droga do samowładztwa stanęła przed nią otworem. Cały zarząd uięzkiej gospodarki wzięła do swoic'i rąk, Rafałka zaś odesłała do kur i chlewni. Musiał więc nieborak stać przy karmieniu wieprzów, macać kury, a czasami i puch gęsi wraz z babami w garderobie skubać. Nie po­dobało się panu podsędkowi zajęcie ono, ze stano­wczym protestem jednak ociągał się do czasu, bo nie chciał psuć i tak nadwerężającej się harmonii, ale widząc, że im dalej w las, tem drzew więcej, iż mu raz kazano groch wybierać i moczyć konopie — oparł się rozkazom Walerki i — sam nie wiedział jakim sposobem — z garderoby przez sień na po­dwórko nagle wyleciał, przyczem coś przykro w kar­ku go zabolało.

Od onej pamiętnej chwili wylatywanie zaczę­to się coraz częściej powtarzać, a raz się oparł aż w lesie, ale to już z własnej woli. Argumenty AValerki były zanadto przekonywające, skorzystał więc z chwili, gdy, wypuszczając go z rąk swoich, łopaty się imała —i machnął.

Dwa dni go nic było.

Zaniepokojona pani rozesłała pogoń i pod wieczór dnia trzeciego, pod eskortą asauły i pięcui parobków, idąc wprawdzie na czele szeregu, pan Rafał przekroczył próg domu, .lak go powitała strapiona małżonka —kroniki milczą; jeno domorosły wieszcz jakiś ubrał w rymy wypadek powyższy

i, dzięki jego natchnieniu, nic zaginęły wojownicze czyny pani Pawłowskiej. Piosnka stała się powsze­chną w prowincyach kilku; śpiewano ją przy gita­rze. Nawet i dziś jeszcze ludzie onej daty powta­rzają czasem ów tren żałosny:

Stała sii1 11 ,l:lB smutna popłoska.

Wybiła męża pani Pawłowska,

Zbiła, złajała,

Za drzwi wypchała Do sieni.

Stoi Pawłowski, smutny, płaczący.

Na swoje losy narzekający:

— „Jam w polu orał,

W domu sio porał

Dla ciebie." —

— „Jeszcze mi szemrzesz?... taki a taki —

Sześć pla;r — to wiele?—g-agacik jaki“!...

T jalc się ruszy,

Przez łeb, za uszy,

Aż krzyknął.

Poznał dopiero, że to uie żarty — —

Pani za ożdp — 011 w świat otwarty...

Nofri do pasa,

' Dyr dyr do łasa —

I uciekł....

Bądź co bądź, pani Pawłowska była iście kresową niewiastą — i gdyby to te dobre, dawne czasy były, kiedy horda tatarska szła dzikiemi po­lami na lustracyę ziem Rzeczypospolitej, łupiła, gra­biła i dziesiątkami tysięcy niewolnika pędziła w Krym daleki nie. mniejsząby odegrała rolę, jak onego czasu Łaszcz, lub Sahajdaczny. .Jej-że to wina, żo ze swojemi narodzinami się opóźniła?.. Nie stało Tatarów — nawinął się podsędek. Masz przebaczenie moje, bohaterska niewiasto — na losy

klątwa! W każdym razie—Tatarzy zażywali spokoju, pan Rafał cierpiał.

Zmieniło się biedaczysko do niepoznania.

O ile Walerka tyła i wszerz rosła—on chudł, mi- zorniał, posiwiał i wyłysiał, macał kury, darł pie­rze, moczył konopie, kapustę szatkował. a nawet do tego doszło, że po każdej dotkliwej operacyi rozplecione rzemyczki kańczuga do pierwotnego sta­nu przyprowadzać musiał.

Razu , pewnego Walerka miała pilną robotę w polu. Żniwa się skończyły, odtykała dziesiątą kopę poleszukom, pilnowała wozów ze zbożem, więc do domu przez dzień cały zajrzeć nie mogła. Ko­rzystając z jej nieobecności pan podsędek zakradł się do pokoju małżonki, drzwi na klucz zamknął, pozapuszczał iiranki i ze cztery godziny makiem przesiedział. Nareszcie wyszedł zadowolony i za­cierając ręce, mówił do siebie:

Nakoniec spokojny będę!

Pracował nad batożkiem, znanym mu tak do­skonale. Rzemyczki powyrywał, dla niepoznaki z wierzchu tylko parę pasków zostawił, a resztę zastąpił kłakami, które oplótł misternie resztkami rzemienia.

No, nakoniec spokojny będę—powtarzał.

Ale zawiódł się zaraz przy pierwszej egzeku­cji. Choć wrzeszczał niemiłosiernie, rzemyki pu­ściły odrazu, kłaki wyleciały, a ożóg był w ro­bocie...

Nie będę, Walerciu, duszko! — prosił się pan podsędek; mimo to, bardzo ucierpiał i dwa ra­zy sprężystszy batożek spleść musiał.

Bywało czasami, że który z sąsiadów chciał z dobrą radą mu przyjść...

Czy prawda, podsędku, że...

Co? sąsiedzie, duszko?..

Sąsiad coś szepnął na ucho.

A bajki! a bajki!., gdzieżby taki to... ze mną, który pasyonatem jestem!

Trudno było wmawiać w pana podsędka to, do czego przyznawać się nie chciał. Jeden tyłko karbowy posiadał serce pańskie i do jego skarg był przypuszczony. Dobrym bo był człowiekiem pan Rafał. W czasie cholery nawiedzał włościań­skie chaty, każdego dobrem słowem darzył; gdy mu Walerka, w przystępie dobrego humoru, jaki grosz dała, zamiast sobie tiułiunu, czy tabaki ku­pić, temu dał, bo tam dziecko umarło, a na po­grzebanie nie było grosza, to temu pod sekretem, bo tam dyszel u wozu pańskiego chłop złamał, za co nie mijały plagi; dawał więc na pogrzeb, na dyszel, nie wywołując gniewu Walerki na winowajcę. Tłó- maczył się tylko, że dawał zamało, ale „serce, du­szko, nie mam więcej!” Karbowy niejednokrotnie doświadczał łaski pańskiej, duszę więc oddałby, gdyby tylko mógł panu Rafałowi, w czem ulżyć.

Ej! jegomościu—szepnął mu raz — gdyby tak do pani kozłem stanąć?

Spróbuj, Tanasie, duszko — odpowiedział pan Rafał.

Karbowemu skóra po cierpła na samą myśl propozycyi pańskiej; podrapał się w głowę i cicho z pokoju się wysunął.

Do rozmaitych utrapień, które się stały udzia­łem pana podsędka, dołączyła się jeszcze riezmier- na oszczędność małżonki. Mięso rzadko kiedy po­jawiało się na stole, ziemniaki, zielenina z pokrzy­wy, zupa grochowa i harbuz ‘) były kaźdodziennem pożywieniem państwa Pawłowskich. Widział cza­sem Walerkę zajadającą słoninę lub kiełbasę z czosn-

'). Dyni?

kiein, ale o takowych specyałacli dla siebie ma­rzyć nawet nie śmiał.

Pan Rafał okrutnie lubił maliny — cóż z te­go?—wstęp do nich stanowczo mu był wzbroniony. Maliny stanowiły w gospodarstwie pani podsędko- wej ważną gałęź przemysłu. Ogromnemi słojami wysyłała smażone ■ jagody do Kijowa, gdzie pewny był zbyt w sławnym sklepie Bałabuchy. Smażyła, suszyła, a pieniądze chowała do starej pończochy,

o której miejscu stałego pobytu nadaremno pan Ra­fał dowiedzieć się pragnął. Maliny jednak były dla niego tem prawie, czem rajski owoc dla praro- dzica wszech ludzi. To też się wykradał caasami do ogrodu (oczywiście w czasie najgorętszych za­jęć w polu), zaszywał się w krzewy i ostrożnie z każdego krzaczka po jagódce zdejmował. Razu jednego przebrał miarkę — ale maliny były różowe takie — słodkie — duże, a Walercia pojechała do młyna. Jadł całeini garściami: „oj! będzicż mnie, będzie!...” w antraktach szepcąc.

Pani Pawłowska przyjechała z młyna, zaszła do malin i wnet spostrzegła szkodę. Pokręciła głową i, wróciwszy do domu, odezwała się do Ra­fała:

Gałgany wróble, okrutnie mi maliny po- skubąły.

A trutnie! łotry! łajdaki!.. — huknął pan Rafał -r— żc to na nich zaraza jaka nie przyjdzie?.. Namnożyło się tego, jak śmiecia, ale bądź spokoj­na, Walerciu, duszko — wyłapię, wystrzelam, wydu­szę! Kup mi tylko nieco prochu i śrótu. \

AVróble! co za przepyszną myśl mu żona pod­dała?! Naturalnie, że wróble!

Od tej chwili rozpoczął się straszliwy mord ptaszków. Walercia na niego, 011 całą żółć na nie­winne wróble wylewał. Rżnął po całych dniach •{, dubeltówki. Najwięcej mu oiiar przynosiły ber­

berysowe krzaki, ale pan Rafał zbierał pobito pta­ctwo w połę surduta i między grządkami malin rozrzucał. Przy tej ostatniej czynności okrutne robił spustoszenia pomiędzy jagodami. Jadł, ile wlazło, od czasu du czasu pokrzykując: „a trutnie! łotry! łajdaki!..”

Patrz, duszko — mówił do żony—co poro­biły?!.. Ale za to moc ich natlnkłem.

I to wszystko w malinach? — krzyknęła

patii.

Jużci nie w berberysie! — odpowiadał pod- sędek.

A tłucz-że tych łotrów—nie żałuj!

O. serce, nie mam dla żarłoków litości!..

Walerka dała mu tego dnia na podwieczorek

kawał kiełbasy i miskę mleka zsiadłego.^

Zastanawiała jednak panią, podsędkową rzecz szczególna. Im więcej ubywało wróbli, tern szale- niej i maliny znikały.

Mszczą się, łajdaki — tłómaczył pan Ra­fał — albo z sąsiedztwa nalatują. U Protasza Ma­łachowskiego moc straszna w ogrodzie się gnieździ. AVartoby mu proces wytoczyć.

Myśl ta podobała się wojowniczego 'ducha niewieście. Zresztą do pana Protasza miała jakąś urazę dawną, wyborna więc nastręczała się sposo­bność dokuczenia sąsiadowi. Dobyła z pończochy sporą paczkę pieniędzy, adwokat się znalazł pod ręką— i wstępne kroki zaczęto. Przegrała w pier- szej instancyi—szła wyżej; przegrała i tam—złajała jurystę i zabierała się do pisania prośby jeszcze dalej.

Dla pana Pawłowskiego nastała chwila spo­czynku. błogości pełna. Walerka zajęta była pro­cesem— on w malinach wróble strzelał. Ze jednak nie wypadało, by znajdywano je tylko między krze­wami zakazanego owocu, bo łatwo mógłby wpaść

w podejrzenie, sporą ich liczbę pozostawiał na miejscu, nie tknąwszy nawet, więc: pod topolami, w rowach, pod płotami zabudowań gospodarskich, a nawet na pole wychodził i pukał. W czasie tych krwawych zapasów, przychodziła mu myśl cza­sami: czyby — ot tak, niby niechcący — zamiast do wróbla, do pani podsędkowej nie palnąć? Ale wnel odganiał myśl grzeszną, tembardziej, że mu teraz tak dobrze było. Pierza nie skubał, konopie dziew­ki same moczyły, nie szatkował kapusty, czasami tylko kurę pomacał i tyle! Proces z Protaszeni Michałowskim wyganiał bardzo często ukochaną małżonkę z domu—zostawiała więc grosza nieco na nieprzewidziane wydatki, z których najskrupulatniej­szy rachunek musiał zdawać; mimo to, rachunki się regulowały, a on rubli kilkanaście między bie­daków puścił. Nareszcie, nareszcie, po długich la­tach małżeńskiego pożycia, promienne dni szczęścia zabłysły dla pana Rafała.

Dwa miesiące spłynęły mu, jak sen rajski, tembardziej, że pani Walerya, dla umówienia się 7. nowym jurystą, wyjechała do Kijowa.

Dziwnie się jednak plecie na tym Bożym świe- cie. AVłaśnie pan Rafał uwijął się ze strzelbą, kie­dy Walerka, przegrawszy ostatecznie proces, do do­mu dojeżdżała. Pan Rafał miał fuzyę przybitą kła­kami, a tli mu przed samym nosem furknęło stad­ko wróbli i siądło na stercie siana. Wziął na cel, palnął... spadło na ziemię kilka ptaszków, ale z bo­ku ster ciska jiokazał się dymek niewielki, i ogień tit, fit do góry.

Pali się—wrzasnął.

Nie dokończył — pani AValerya chwyciła go w objęcia.

Jezu miłosierny, co tam było potem! Dość, że pan Rafał zaniemógł bardzo i do łóżka się po­łożył.

Rozchorował się na dobre, że aż musiano we­zwać doktora. Ale wówczas nie było uczniów Es­kulapa tylu, co dziś. Teraz ich więcej w pierwszej z brzegu mieścinie znajdziesz, niż wówczas w kilku powiatach. ¡Skoczył więc kozak do Jarnioliniec, gdzie mieszkał sławny na całe trzy gubernie, dok­tór Dratz, Niemiec rodem.

Przybył niezwłocznie i wziął się do opatrun­ku chorego. Oglądał, opukiwał — ale więcej oglądał...

Ua.v i ul das—pytał — że pan taki niannur- kowaty na ciele?...

Stłukłem się, doktorze, duszko.

Się wymówił pan Rafał z przyciskiem.

Jaka sposoba takie tłuczenie robić? — py­tał dalej doktór.

Coś zapaliło się w kominie, że o mało po­żaru ni'e było; wylazłem na dach, noga się mi po­śliznęła i ja bęc!

Jak można taki bęc robić?...

Opatrywał znów, „nu, nu” mrucząc pod

nosem.

Musiał pana ktoś w powietrzu załapać?

Nie. doktorze, spadłem prosto na ziemię.

Nie mosze bić!...

Dlaczego, doktorze?

Fiinf palców tu, drei- tam... mocno potej- szane snaki...

Prawda—zawołał pan Rafał - złapał mnie asauła.

Dajcie ten asaula, niech gada, jak bilo...

Nie, nie, nie! — plątał się podsędek — to Iwaś mnie podchwycił...

Zawołajcie Iwasia, niech gada, jak biło...

Kiedy, doktorze duszko, Iwasia niema; do Winnicy, czy Kotelni pojechał... iii... nieprędko powróci.

Nu, musimy i tak poradzić. Ale to szcze- kulne snaki... Fiinf palców tu, drei — tam; tu spu­chło, jakby kto kułak przyłożył, a tu niby kij na grzbiet jesdził... Szczekulne snaki!

Zajął się kuracyą, która przeciągnęła się mie­siąc blizko.

AV ciągu tego czasu pan Rafał nie zachowy­wał wcale dyety, przeciwnie: rosoły, bifsztyki, mle­ko, jaja 'na miękko w wielkiej obfitości spożywał. Rozkazy doktora były spełniane bez oporu, bo Dratz dwa razy żądań swoich nie powtarzał, a raz nawet tak fuknął na panią Waleryę, że aż do ziemi przy­siadła. Podsędkowi doskonale się działo. Nabrał sił, utył, łysina nawet meszkiem porastać zaczęła.

Doktorze! czy malin nie można czasem?

Moszna, moszna, to bardzo zdrofa rzecz.

Poproś, doktorze, Walerci, tylko tak ni­by od siebie, broń Boże inaczej. Od siebie do­ktorze...

Doktór mruknął pod nosem, fünf palców wie­le mu do myślenia dało; spełnił więc bez pytania wolę rekonwalescenta.

Ale tu wszechwładza jego prysła. Pani AVa- lerya malin nie dała, choć Dratz rozfukał się stra­szliwie.

Upłynął jeszcze jeden tydzień i doktór oznaj­mił choremu, że za dni parę może łoże opuścić.

Pan Rafał posmutniał.

Doktorze—szepnął.

Nu?

Czy nie możnaby tak jeszcze z półtora mie­siąca poleżeć?

Dratz podskoczył; podsędek uderzył w prośby, ale doktór rozsierdził się, tłómacząc, że sławy swo­jej lekarskiej nie może na szwank narażać, gdyż u niego chorzy cudem się prawie dźwigają i rozka­zał panu Rafałowi wstać natychmiast.

Nolens wiem, musiał się ubrać i wyjść z;i do­ktorem do pokoju jadalnego.

Przy stole siedziała pani Walerya, a mars jo­wiszowy fałdował jej czoło. Podsędkowi zrobiło , się słabo, ale, podtrzymany przez doktora, usiadł na swojem miejscu.

Podano kołduny, które doktór lubił pasyami; pan Rafał zabierał się również do dania koncertu, gdy nagło Walerka głos zabrała.

Czy wiesz—odezwała się, zwracając się do męża — że od kiedy przestałeś na. wróble polować, malin zjawiło się więcej, niż gwiazd na niebie?

Bo wróble wy tłukłem—szepnął pan Rafał.

Sil, są, są — powtórzyła pani "Walerya z przyciskiem.

Nie tyle...

Jedz kołduny!

Nie do jedzenia mu było; pan podsędek zu­pełnie stracił apetyt.

Do złego humoru żony przyczyniły się koszta, jakie za sobą pociągnęła choroba męża. Doktór przyjeżdżał pocztowemi końmi dwa razy na tydzień, co wziąwszy razem, niemały wydatek stanowiło. Wre­szcie odjechał, radząc swemu pacjentowi, ażeby nie łaził po dachu i nie pozwalał asaule w powie­trzu się chwytać.

Nazajutrz po wyjeździe doktora pan Rafał wziął fuzyjkę, chcąc szczęścia spróbować, ale za­stąpiono mu drogę.

Dokąd?—spytała Walerka.

Na wróbelki...

Strzelba na kołek, a waćpan do konopi i grochu!

Opierać się było trudno; przeminęły złote dni Aranjuezu.

W tydzień niespełna zaszło jakieś nieporozu­mienie małżeńskie. Pan Rafał wyleciał, jak z pro-

cy i spełniając rozkaz żony, pobiegł na pole, gdzie gnój rozrzucano. Nie mogąc żółci wzburzonej na wróble wylać, napadł na parobków. Tupał no­gami, wrzeszczał, groził, rzucał się, jak tygrys; nie przyczynił się jednak do pośpiechu w robociznie; niezwykłe zjawienie się i gniew jego przeciwny zu­pełnie odniosły skutek. Zdziwieni parobcy oparli się na łopatach i widłach i najspokojniej przypa­trywali się panu.

* Nadszedł karbowy, zmiarkował, w czein rzecz, podszedł więc do jegomości i szepnąJ:

Idźcie lepiej do domu, panie, bo ludzie z was się śmieją.

Pan Rafał chciał ofuknąć.

Pani idą—dodał Tanas.

Lew przed chwilą,, odrazu jak baranek spo- korniał.

Pani Walery a przybliżyła się krokiem żołnier­skim, koso spojrzała na męża i rzekła krótko:

Do konopi!

Sama się wzięła do parobków.

Oj, oj! — odezwało się tu i tam, ale robota poszła, jak z płatka.

Pan Rafał wrócił do domu.

Wchodząc na dziedziniec, przybrał postawę marsową, a nawet dwunastoletniemu kozaczkowi w kark dal dla fantazyi, bo czuł, że siły w nim wezbrały po umiejętnem leczeniu Dratza. Kar­mił się dobrze i teraz, i dziwnie był zdrów a krzepki. Minął furtkę ogrodu i poszedł prosto do malin.

Były to już ostatnie dni jesieni, zimą nie ro­sną maliny, Walerka przy gnoju, korzystać trzeba.

Smakowałyż mu, jak nigdy, różowe jagódki; ostatni to był sezon malin miesięcznych. W łubem uniesieniu zapomniał o grożącem niebezpieczeń­stwie.

Pani Walerya wróciła wcześniej, niż fiię spo­dziewał. Zajrzała tu i tam, do kuclini, garderoby, lamusa, który czasami bywał schroniskiem pana Ra­fała, ale go nigdzie nie znalazła.

(idzie pan? — spytała służby.

AV malinach—szepnął kozaczek, pamiętają­cy kułak pański.

Tego już było nadto—ruszyła z kopyta.

Pan Kalał zadrżał, widząc się znienacka za­skoczonym. Rzucił się na lewo, ale Walerka mu drogę zabiegła; na prawo skoczył, ale szybkonoga połowa i tu mu przejście zatamowała. Rznął więc naprzód, straszliwe spustoszenie w malinach czy­niąc.

Trzask druzgotanych łodyg, osypywanie się ja­gód, które, jak deszcz koralowy, spadały na ziemię, napełniły zgrozą serce pani Waleryi. Pomknęła za uciekającym, siejąc stokroć większe zniszczenie do­koła, niż to uczynić mogła mizerna postać pana podsędka. Pan Rafał wyciągał nogi, jak mógł, ale Walerka przybrała lot orli.

Jezusie, ratuj!... — krzyknął, ściągając do bioder obie poły surduta.

Przez płot wpadł na dziedziniec i odrazu ro­zejrzał się w sytuacyi. Lamus zamknięty, las dale­ko, jesień uszczupliła liści drzewom, ale gołębnik stal przed nosem, z przypartą do hoku drabinką, bo przed chwilą porządek w nim robiono.

Purknęly przerażone turkoty i głowacze na widok wskakującego potworu, który znacznie był większym od znajomej im kuny. Pan Rafał rzu­cił się do wnętrza gołębiej chałupy i drabinę wcią­gnął za sobą.

Gdzie pan?—wrzasnęła Walerka, straciwszy wszelki ślad po zbiegu.

W gołębniku — szepnął kozafczek, pamięta- ący wciąż kułak pański.

Zdyszana, przejęta zgrozą występku, zbliżyła się do tymczasowej rezydencyi podsędka.

Wyłaź!...—krzyknęła.

Nie głupim — szepnął sobie w duchu pan Rafał. Wiedział, że mogą głodem go zmusić, ale postanowił karmić się surowem mięsem gołębi, lecz się nie poddać. Milczał więc, choć po raz wtóry groźny rozkaz posłyszał.

Siekiery! — odezwała się pani do gapiących się parobków.

Pan Rafał zbladł, zamienił się w słuch cały i oczekiwał czegoś okropnego.

Upłynęło minut kilka, które mu wiekiem się zdały.

Wtem...

Rąbać — odezwał się głos małżonki.

Czach, czach, czach, czach! — zaczęto podci­nać słupek gołębnika.

Figle! — myślał pan Rafał — ale czach- czach nie ustawało i słupek chwiać się zaczął.

Aniołku! — odezwał się nagle, wysuwając głowę przez drzwiczki.

Wyłaź!...—zawołał aniołek.

Kiedy się boję—jęknął i znów się schował.

Rąbać! — zabrzmiało.

Czach, czach, czach, czach!... i słupek zaczął trzeszczeć.

Wylezę! — zastękał pan Rafał.

Wysunął drabinkę, spuścił na ziemię i nogą

na pierwszy szczebel stanął.

Podtrzymajcie słupek, duszeczki — odezwał się do otoczenia—bo jeszcze upadnie.

Schodził bardzo powoli.

Opodal stał karbowy, brew miał ściągniętą, w ręku miał barankową czapkę.

Biblioteka^ — T. 819« 7

Pani Walerya czekała, krew biła na jej po­liczki, palce co chwila przybierały kształt kulisty; nie spuszczała oczu ze schodzącego ostrożnie pana Rafała.

Ostatni pozostał szczebelek.

Wal erka przystąpiła krok naprzód, ale Pa­włowski nie czekał bliższego zetknięcia się. Sko­czył, jak szczupak, i nieprzytomny pobiegł przed siebie.

Biegł prosto do domu.

Wpadł do sieni, ale za nim ktoś jeszcze wle­ciał; pomknąłjku garderobie, ale za nim ktoś jeszcze wleciał; przebiegł pokój jeden, drugi, aż się w ba­wialni zatrzymał.

Pozycya była bez wyjścia. Drzwi parapetowe zatarasowane, pozamykane okna, a tu w ślad za nim ktoś jeszcze wleciał.

Potrzeba tworzy wynalazki. Naprzeciw stała staroświecka kanapa, zajmująca pół ściany. Pan Rafa! nie namyślał się długo. Skulił się, zatoczył i znalazł się w pożądanem miejscu odrazu.

AVyłaźL. — głosem trąby jerychońskiej odezwała się pani Walerya.

Nie wylezę! — odparł Pawłowski, w głosie którego czuć było rozpaczliwe postanowienie.

i — Cooo?... — zawołała, zdziwiona siłą into- nacyi, jaką zabrzmiał głos pana podsędka.

Nie wylezę! — odpowiedziano z pod ka­napy — chcę ci raz dać do zrozumienia,' że jestem panem w swoim domu.

Przez chwilę panowało milczenie.

Przecie się tu nie wpakuje—pomyślał pan Rafał i uspokoił się nieco.

Jest tam który? — odezwała się Wa­ler ka.

Kilka niedźwiedzich łap się wsunęło — przy­najmniej takiego wrażenia doznał pan podsędek.

Odsunąć kanapę!

Spełniono rozkaz bez zwłoki.

—■ Precz wszyscy!

Posłuchano odrazu.

Po chwili pan Rafał wrzeszczał okrutnie, coś straszliwie furczało w powietrzu, a w pewnych prze­stankach odzywał się głos niewieści:

Maliny potłukłeś, gołębnik popsułeś...

Szach, szach!...

Choruj! nie sprowadzę Dratza, choćby Jar- molińce tuż za wrotami były.

Karbowy chodził po dziedzińcu, ręce miał w tył założone; czarną, barankową czapkę na gło­wie; w ręku kij, na którym znaczył ilość dusz ro­boczych. Chodził, dumał; na lewo, to na prawo głowę pochylał; ruszał jednem, to drugiem ramie­niem; jeżył wąsy i coś mruczał pod nosem.

Załatwiwszy się z małżonkiem, pani poszła do krów. Karbowy do pokoju pana się wsunął.

Pan Rafał siedział przy dużej miednicy, napełnio­nej zimną wodą po brzegi — i płakał

Karbowy przestąpił próg, drzwi przymknął, poczekał chwilę i chrząknął.

Pan Rafał podniósł zbiedzoną głowę.

To ty, Tanasie?

Ja — panie.

Siadaj, duszko!

Tanas się zbliżył i przysunąwszy drewniany stołek, usiadł na brzeżku.

Nieszczęście! — zaczął pan Rafał.

Karbowy poruszył się, chrząknął, ale nic nie

odpowiedział.

Nie wytrzymam — jęknął Pawłowski — i raz już z tem skończyć muszę. Zrobiłem posta­nowienie!

Może to jegomościuniu już dawno trzeba było tak zrobić?—mruknął karbowy.

Prawda, Tanasie, że i ty tego zdania?

Żal mi was, panie!

Mnie, serce, więcej żal! — zapłakał, poru­szył się i stęknął.

Boli?

Boli, duszko.

To niech już pan raz skończy i kwita!

Ją też tak myślę, serce!

I co jegomość myśli?

Utopię się, Tanasie!

Chłop skoczył.

Krzyżu święty!... nie o tern ja myślał, panie!

A o czem, serce?

Karbowy przysunął stołek bliżej, usiadł i na­chylając się do ucha pańskiego, szeptać zaczął.

A gdyby ot, tak, panią... pomacać?

Pan Rafał nie odrazu propozycyę zrozumiał.

Jakto, duszko? — zapytał.

O tak... kijem... o tym!

Pokazał swój instrument, który miał w ręku. Pan Rafał pokręcił głową.

Boję się, duszko!,..

I cóż panu z tego, że pan nie robi

tego?

Prawda, serce!...

Biją, jak żydy Hamana!

Biją, duszko!

Niech pan zrobi tak, jak Kiryło zrobił. Tłukła jego Tekla lat sześć...

Mnie dwadzieścia—szepnął pan Rafał i łzy mu pokazały się w oczach.

Nakoniec Kiryło zniecierpliwił się. Obró­cił nią dwa razy—i basta! ,

Czyż to rzeczywiście takie skuteczne?

Spróbujcie!...

Wstał, położył na pańskich kolanach swój ar­gument, pocałował w rękę i wyszedł powoli.

Pan Rafał lewem okiem spojrzał na pozosta­wiony przez Tanasa kij sękaty i ruszył przecząco głową. Westchnął, kij odłożył na bok, machnął rę­ką, poruszył się i stękać zaczął.

Wtem drzwi się otworzyły z trzaskiem i weszła pani Walery a.

Na sam jej widok wszystkie zabliźnione sińce i podrapania odnowiły się boleśnie; zęby nawet, jakby przypomniawszy pierwszą noc poślubną, rwać zaczęły straszliwie.

Gołębnik! maliny!... — syknęła pani i zbli­żyła się do męża.

Pan Rafał zerwał się na równe nogi, miedni­ca z brzękiem upadła, woda szerokim rozlała się strumieniem...

Nagle szum i gwizd dał się słyszeć w powie­trzu; jakieś uderzenia tępe a szybkie, jakby piętna­stu młocków do jednego snopa żyta stanęło. Ża­den głos ludzki nie zabrzmiał, tylko coś huczało, jak wicher, gdy targa drzew czuby; coś dygotało głucho a strasznie, jakby pod nawałem fal wodnych miały się zerwać koła młyńskie i rozprysnąć w ka­wały.

To brzmiał kij karbowego, tylko tym razem w ręku pana podsędka.

Rafale... opamiętaj się!... — jęknęła wresz­cie Walerku.

Ale pan Rafał nie opamiętywał się wcale; miał z dobrodziejką obrachunek z lat dwudziestu. Bił aż szyby dzwoniły, aż stękać zaczęły sosnowe deski w podłodze. Wreszcie, nie chcąc się bardzo z sił wybijać, które mu przydać się i na przyszłość mo­

gły, porwał aniołka za kołnierz i do jadalni precz wyrzucił.

Stało się! — zawołał na głos cały — teraz tłuc będę jak w piernat.

Zaczął przechadzać się, sapał, ale że się zmor­dował niemało, poczuł wielki apetyt. *

Z hukiem drzwi do jadalni otworzył i wszedł.

Pani AValerya drgnęła i przysiadła.

Jeść! - krzyknął.

Walerka chciała uratować straconą pozycyę, ale mąż, uprzedzając niedobre jej zamiary, w ruch znów puścił Tanasowe narzędzie.

Rafale, opamiętaj się!... Kury, kaczki, indyki, prosięta, cielęta, wszystko ci zaraz przy­niosę!...

Nie dostał kur i cieląt, ale śmietany sporą miskę i dwułokciowe kółko kiełbasy.

Zaczął jeść, aż mu za uszami trzaskało.

Dogodziwszy sobie i w tein, zwrócił się do zalewającej się łzami rzewneini małżonki:

Maliny!—huknął.

Jęk przerażenia wydobył się z piersi pani Pa­włowskiej, ale pan Rafał stuknął pięścią o stół, aż miska podskoczyła, spadła na podłogę i rozbiła się na kawałki.

Czy ty chcesz, aniołku, żebym spróbował raz jeszcze?

Pani Walerya nie życzyła sobie repetycyi. Wpadła, jak bomba, do garderoby, wołając:

Malin panu!

Pan Rafał wziął się' pod boki i podszedł do zwierciadła.

Ośle! ośle!—zaczął, patrząc na odbicie po­staci swojej. — I czemużeś tego przed dwudziestu nie zrobił laty?...

"W oknie jakiś cień stanął; pan podsędek zbli­żył się, przez szyby spojrzał i zobaczył przed sobą

stojącego Tanasa, a dalej między grządkami malin uwijającą się służbę całą, z panią Waleryą na czele.

A jak tam, panie? — zagadnął go kar­bowy.

Dobrze, duszko — odpowiedział pan Rafał. Od tej chwili stał się satrapą. Z rąk Tana-

sowego narzędzia nie wypuszczał, ze wspólnej sy­pialni przeniósł łoże swoje do odzielnego pokoju

i na noc tylko drzwi na spusty zamykał.

Z PAMIĘTNIKÓW PAJĄKA.

(Urywek).

...Noc była ciepła, wonna, miesięczna. Rzu­ciłem kilka nitek w powietrze, które zaraz wiatr lekki pochwycił i począł igrać z niemi. Jednę za­czepił o gałązkę wysokiej topoli, drugą o gzems wielkiego jakiegoś gmachu, trzecią o krzew białej róży, tuż przy ziemi rosnącej; z innemi równie zro­bił to, czego pragnąłem. Osnowa była gotowa, czekała mnie teraz praca wiązania ogniw i poprze­cznego snucia. Spuściłem się do środka rozpoczę­tej tkaniny, gdzie główne moje siedlisko być miało,

i od tego punktu rozpocząłem robotę pilną. Po­trzeba było korzystać z pogodnej nocy majowej, ze srebrnych blasków księżyca, co teraz łagodnem swem światłem oświetlał park wielki, szklił się w falach drżącego jeziora, rysował ostre drzew cienie na ścia­nach gmachu, u którego jedna z nitek zaczepiona była. Znacie pająka? Jednej chwili na marne nie straci, bo krótkie Bóg mu dał życie, a pracę dużą. Snułem więc cienką swą nitkę, zawieszony między błękitem a ziemią; biegałem szybko, oddalając się wciąż od środka, wiążąc coraz większe ogniwa —aż widząc, że dom zbudowałem obszerny, mocny, wi­szący w powietrzu między wysmukłą topolą, a ścia­ną wielkiego pałacu, wróciłem do głównego aparta­mentu swojej siedziby, by spocząć po pracy, przy­słuchać się gwarom wiosennej nocy, nacieszyć się światłem księżyca, iskrami gwiazd, ciszą błękitów.

Nie wiem dlaczego — ale mi się nigdy nie wy­dawał świat tak pięknym i wielkim, jak nocy dzi­siejszej Prawda, że to po raz pierwszy zaczepiłem tak wysoko gniazdo swoje, że od niedawna, jak zo­stałem powołany do życia, zdumiony byłem ogro­mem nieba, rozciągającego się gdzieś w głębi nade- mną, z tą tarczą srebrzystą, otoczoną rojami gwiazd; drzewa parku były tak olbrzymie, że ich całości wzrokiem swoim objąć nie mogłem, a cóż dopiero ten gmach kamienny o kolumnach wyniosłych, z któ­rego okien biły światła czerwone, szmery i dźwięki jakieś!... Kto mieszkał w tym gmachu? Ha! isto­ta do mnie podobna.. Blużnię! —w czem podobień­stwo być może między mną, a panem stworzenia? W jednym malutkim załomie gzemsu jego mieszka­nia ja ukrywam się w czasie burz letnich Co zna­czy ten wiotki, nikły dom mój w powietrze rzucony, przy tej budowie potężnej, którą on sobie wysta­wił?—Prawda, że on żyje podobnie jak my, oddy­cha tem samem powietrzem, kocha się tak samo, jak

i my, pająki. Ale miłość jego o tyle jest większą, piękniejszą i trwalszą siedziba tego bóstwa. L wszy­stko inne w takim stosunku być mnsi.. cnota, pra­wość, uczynki!.. Uczułem się małym, tak małym, że ten powietrzny dom mój za wielkim mi się wy­dawał — i opuściłem go szybko, upokorzony, zgnębio­ny nawet. Po cienkiej nitce pobiegłem do góry

i ukryłem się w pałacowym gzemsie, rozmyślając nad małością swoją,

W jakiejś ciężkiej zadumie musiały tak wieki upłynąć. Wieki! bo wy może nie wiecie, że na pa­jęczym zegarze inaczej idą godziny. Sekunda dla was jest ni czem, a dla nas to poważna część życia. Przez ten rozmyślań wiek, czy przez tę sekundę nic nie znaczącą dla ludzkiego żywota, spoważniałem

i pogodziłem się z losem. Nie opuszczałem jednak swojej kryjówki, siedziałem przytulony do kawałecz­

ka muru w załomie gzemsu tego gmachu wielkiego, z czcią myśląc o zamieszkałych tam półbogach.

Nagle posłyszałem dźwięki jakieś ciche, dale­kie, ale tak czarodziejsko piękne, że serce bić mi zaczęło nieznaną dotąd rozkoszą. Im dłużej wsłu­chiwałem się, tem większy czar mnie ogarniał. Wy­sunąłem się więc że swojego ukrycia i kierując się za dźwiękami uroczej pieśni, zacząłem spuszczać się po murze do jednego z okien pałacu, zkąd dźwięk ten płynął. Okno było otwarte — pieśń z wnę­trza brzmiała.

Wy wiecie, że pająki lubią muzykę — czasem na śmierć się zasłuchać mogą.. Z bijącem sercem przesunąłem się przez okno i szybko skierowałem się do załomu wspaniałego sufitu, by tam ukryty, napawać się melodyą dźwięków. Niewidziany, ma­lutki, usiadłem na listku gipsowej sztukateryi i ro­zejrzałem się z trwogą dokoła.

A! pierwszy to raz w życiu byłem w mieszka­niu człowieka.. Co za przepych!... Ściany obite karmazynem, olbrzymie kolumny podtrzymują wspa­niałe sklepienia, z kotar kapie złoto, posadzki lśnią się od zapalonych świateł, które wiszą w powietrzu, ujęte w naczynia- do konch podobne, złoteini sznu­rami przytwierdzone do pułapu. Przez otwarte okna wpływały wonie jaśminów i róż, blask księżyca od­bijał słabo od świateł tu zażegniętych.

W tym pokoju, pełnym blasków i aromatu, były dwie tylko osoby: mężczyzna i kobieta. Ona grała, uderzając małemi palcami o klawisze instru­mentu, który, posłuszny jej woli, dzwonił, jęczał, zawodził i łkal; on siedział przy niej, wpatrzony w jej śliczne oczy, odbierając od niej podobne spoj­rzeń pocałunki Musieli się kochać—tak! Takiemi oczami patrzą i pająki, gdy się kochają...

Ach! śliczni byli oboje — szczególniej ona. Otulała ją szata lekka, ramiona miała obnażone, różę u piersi i szyję śnieżnej białości. Nie mogłem

oczu oderwać od tej zakochanej pary, a serce mi biło trwogą i zachwytem. Poznałem miłość ludzką!

Z dalekich komnat dobiegał gwar — osób mu­siało być więcej, ale oni uciekli ód tłumu, by w sa­motności oddać się rozkoszy marzeń. Chciałem się im przypatrzyć zblizka, przysłuchać rozmowie. Spu­ściłem się na nitce, zawisłem nad samemi ich gło­wami, ale patrzyłem na nią tylko, ledwie powstrzy­mać się mogąc, by nie usiąść na jej ślicznych ra­mionach.

Przestała grać — on ręce jej chwycił, do ust przytulił, okrywając pocałunkami.

Malwino, ja kocham ciebie! — zawołał.

Spojrzała mu w oczy; rumieniec na jagody,

uśmiech na usta wybiegł. Nie odpowiedziała nic. Spuściła oczy.

Widać, że to milczenie, to zakrycie długiemi rzęsami spuszczonych oczu — u zakochanych za całą odpowiedź staje. On kibić jej objął — ona się pochyliła... Ja na nitoe swojej spuściłem się niżej.

Przycisnął ją do piersi...

Panie Adolfie! — szepnęła.

Zbliżyli usta... Ja zakołysałem się w powie­trzu, zawieszony tuż, tuź prawie nad jej ramie­niem.

O jakżem ci wdzięczny za tę chwilę szczę­ścia, moja droga! jedyna! kochana moja!... — szeptał mężczyzna. — Marzyłem o niej od tak dawna, ale mi się wciąż zdawało, że jeszcze serce twoje nie rozbudziło się, że uczuć moich nie zrozumiesz, wy­znań słuchać nie zechcesz... Kochasz mnie? Mal­wino—powiedz, że kochasz!

Kocham! — odpowiedziała tak cicho, jak czasem wiatr mówi, gdy w przelocie potrąci senne listki topoli—westchnie, zaszumi i przeleci.

Podniosłem oczy i spojrzałem w źrenice ko­chanka. Nie! takiem spojrzeniem prawdy i bezgra-

m

nicznej miłości nie patrzą pająki. Ja byłem już na róży, którą miała u piersi swojej — słyszałem bicie serca rozkochanej dziewczyny i—dumny byłem, żem się znalazł tak blizko tych istot, które są kró­lami stworzenia.

Nagle krzyk jej zabrzmiał w powietrzu.

Skoczyła ze wstrętem, patrząc na kwiat, który tak wdzięcznie pochylał się do jej piersi.

Przebrzydły pająk!—krzyknął mężczyzna— i zaledwie zrozumieć mogłem, o co chodziło, uczułem ból silny i uderzenie straszne.

To dłoń pana Adolfa odrzuciła mnie precz daleko.

Gdy przyszedłem do siebie, zobaczyłem, że znajdowałem się w pokoju sąsiednim. Uderzenie było tak potężne, że przez drzwi w pół otwarte,

' z salonu, gdzie tyle miałem chwil rozkosznych, rzucony zostałem do gabinetu, urządzonego z rów­nym przepychem, ale mającego mniej woni i ci­szy. Nieznośny dym tytuniowy dławił mnie, służba w liberyi wchodziła, to wychodziła, roznosząc chło­dzące napoje i wino w kryształowych puharach. Po­środku, przy kwadratowym stole, siedziało kilku panów zajętych grą w karty. Ja leżałem na śliz- kiej posadzce — widząc sunące się koło siebie stopy olbrzymie, tu i tain, bez przestanku. Przejęty więc słuszną obawą, by nie być zmiażdżonym, pobiegłem szybko do biurka stojącego przy oknie i, znalazłszy szparę, przez którą przecisnąć się mogłem, wsuną­łem się do jednej szuflady i ukryłem tam między papierami.

Dlaczego ona krzyknęła?—dlaczego on tak nie­godziwie obszedł się ze mną? Mógłżem być strasz­nym dla niej— ja, taki malutki!? Ale prawda, prawda, potworne mam kształty! Ta głowa olbrzy­mia, oczy na wierzchu, długie, wygięte nogi —mogły im myśl nasunąć, że równie mam i duszę potworną. Oni—tak piękni ciałem, duszą i sercem tak wznio­

śli! Wychyliłem głowę przez szparę i spojrzałem w twarz swojego wielkiego oprawcy.

Wszedł uśmiechnięty z zarumienionemi policz­kami, z wilgotemi usty od niezastygłych pocałun­ków jeszcze. Grono rówieśników jego, widocznie przyjaciół, zwróciło się do wchodzącego, a jeden z nich zapytał:

Cóż tam, hrabio, konkury się powiodły?

Zbyteczne pytanie — dodał drugi. — Przy­siadł dobrze panience fałdów, kiedy aż krzyknąć musiała.

O—o!... — zaśmiał się Adolf—nie z mojej to przyczyny. Podły pająk na gorsie usiadł i ba­ronównę przestraszył...

Hrabia! baronówna! podły pająk!—szeptałem... Zapewne! mogęż innym być dla nich?... Człowiek— i ja!

Spokorniałem, zmalałem jeszcze bardziej — a oni w oczach moich do niebywałych rośli roz­miarów.

Jakże, panna Malwina rada z zalotów? — spytano znów Adolfa.

Cha—cha! — zaśmiał się hrabia. — Czy mo­gło być inaczej? Ja zresztą nie puszczałbym się na grę niepewną.

Dobry robisz interes! — ktoś rzucił.

To trudno, mój drogi! Dla rodu, dla imie­nia coś przecie poświęcić trzeba. Panna Malwina ma kilkakroć sto tysięcy, a ja przy swoim hrabiow­skim tytule nie brylantowo wyglądam. Potrzeba było dziury łatać, a tu na łaty nie starczyło. Bóg mi zesłał Malwinkę, która rozkochała się we mnie. Trzeba więc być głupcem, żeby z takiej sposobno­ści nie skorzystać.

Zapewne! — odpowiedziano. — Ale z Lolą przykro ci będzie się rozstawać.

To też rozstawać się wcale nie myślę.

Malwiny pieniądze, a Loli całusy — czy może być świetniejsze małżeństwo?

Przebrzydły człowiek! — szepnąłem — i uczu­łem w tej chwili, że moja mała figurka urosła nieco.

Och! jakże mi żal było tej uwiedzionej dziew­czyny, jakże złorzeczyłem losowi, że mi ludzkiej od­mówił mowy! Skorzystałbym z chwili, kiedy zako­chana kobieta, w słodkich marzeniach tonie, zawie­siłbym się na nitce i szepnął jej w ucho: nie wierz, on kłamie!... Nie pamiętam, czy który z pająków skłamał tak kiedy!

Musiałem bardzo długo rozmyślać, bo gdy się ocknąłem, w pokoju już nie było przyjaciół Adolfa,, na biurku tylko paliły się dwie świece, a przy nich pan jakiś siedział, otyły, łysy, bębniąc tłustemi pal­cami po rozłożonym przed sobą papierze. Po chwili drzwi się otwarły. i weszła w podeszłych latach kobieta.

Wołałeś mnie? — spytała.

No, Gertrudo, hrabia oświadczył się o na- szę .Malwinkę.

Właśnie i ja powiedzieć ci o tem chcia­łam... ale...

Co? — zapytał baron.

Czy Adolf ją kocha?

Baron zaśmiał się.

Moja droga, czas zdaje się te sentymenty precz odrzucać. Czy może być lepsze małżeństwo, jak naszej Malwinki z Adolfem? Ona daje pienią­dze, on —_ tytuł, imię, którego tak bardzo po­trzebuję. Żaden pan z podobnem mu imieniem, a naszym majątkiem, nie połączyłby się z parwe- niuszami, jakimi jesteśmy — a ja potrzebuję zapo­mnieć o tem, czem byłem. Związek córki naszej z Adolfem podniesie nas w oczach świata, uszlachci, że tak się wyrażę...

Biblioteka — T. si!i. 8

Przecie—tytuł barona! — Mój kamerdyner, byle sporo nakradł pieniędzy, łatwo mógłby być ta­kim baronem.. Co tu gadać! Skarbów nie wyko­pałem, w ruletę nie wygrałem, a miliony mam!... To bije w oczy! — Operacye finansowe?... ba!... Mądre słowa! — tylko, że tu się obejść nie może bez operowania ludźmi. Ja czasem boję się ścisnąć dłonią, rulon własnego złota, by jakiegoś krzyku nie posłyszeć. Pieniądze mam — ludzie kłaniają się przedemną— ale ja muszę iść wyżej!... Rozumiesz, moja pani?... Adolf, czy kocha Malwinę, czy nie— to obojętne jest dla innie! Przy nim jest ród! — to cos, co olśniewa dotąd oczy ludzkie. O prze­szłości zapomnieć chcę! — za długo żyłem już wstrę- tnem życiem pająka...

Kłamiesz!— krzyknąłem... ale krzyku moje­go nie mógł słyszeć ten człowiok, który przeszłość swoję do mojego życia porównał. Nie znain pają­ka, któryby się jej tak bezczelnie wstydził. Siatkę swoją sam lepi, snuje z samego siebie materyał do budowy, ale od innych nie kradnie. Skłamałeś, pa­nie baronie - skłamałeś!—życie twoje niebyło pają­ka życiem!

To oburzenie dziwny wpływ wywarło na ma­łość moją — urosłem jeszcze wyżej, zdawało mi się nawet, że byłem wcale duży. Lecz niedługo nad sobą się zastanawiałem: całą myśl zwróciłem do tej dziewczyny, którą kochanek oszukiwał, ojciec sprze­dawał, której matka obronić nie umiała.

Patrzyłem na barona, siedząc w szufladzie, między papierami bankowem:!. Pani wyszła—on za­czął stawiać na papierze cyfry jakieś, rachow ał ka­pitały, odsetki, rozdzielał na raty posag córki. Chcia­łem się przyjrzeć bliżej bóstwu* temu, przed które­go złotem się kłaniano — ale zaledwie wyszedłem z szuflady i na papierze wprost niego usiadłem, gdy boron drgnął, skoczył, podbiegł do kąta i uchwycił za sznur jedwabny zawieszony u ściany.

Dzwonek odezwał się gwałtownie — wbiegli ’okaje.

Próżniaki! —huknął baron.- Jak sprzątacie pokoje, że plugawe pająki po stołach się snują?... Miesięcznej wam pensyi nie wypłacę, gdy raz je­szcze to się powtórzy.

Służba rzuciła się w pogoń za mną... Co za okropność!... Gonili zażarcie, przestraszeni groźbą zatrzymania należności. Niewinni byli! Ja umyka­łem, nie czując się również winowajcą. Przecie nie wydam nikomu tajemnic barona — czego on chciał odeinnie?

Zacząłem uciekać... Chowałem się między papiery, wybiegałem na książki, kryłem się za złoty kałamarz—ale rzucano się na-mnie z szaloną wście­kłością jakąś. Widząc, że nie ujdę mściwej ręki tych ludzi, wsuuąłem się szybko do rękawa liberyo- wego lokaja i przysiadłem tam cicho. Oprawcy moi stracili ślad—lecz, obawiając się gniewu pana, uda­li, że chwycili zbiega—i—połajani raz jeszcze —wy­szli z gabinetu barona.

W ten sposób z komnat pańskich przeniosłem się do kredensu. Lokaj, w którego rękawie siedzia­łem, wyszedł po chwili na korytarz, ciągnący się wzdłuż całego pałacu. Wtem posłyszałem szelest — to krokiem szybkim szła Malwina. Lokaj się za­trzymał—ja skoczyłem na białą jej szatę i odetchną­łem spokojnie.

Malwina wbiegła do swego pokoju i rzuciła się na otomanę. Uśmiechała się do myśli swoicli, ma­rząc o tym, którego nie podejrzywała nawet o zdra­dę. Ukryty w załomie fałdów jej śnieżnej sukni, patrzyłem na tę śliczną istotę, na usta jej podobne do listków róży, znanych mi tak dobrze, bo często odurzałem/ się ich barwą i wonią. Chciałem się po­sunąć nieznacznie, by choć raz dotknąć tych ust od róż piękniejszych — ale nauczony krzykiem, który z jej piersi na widok mój sie wydarł, siedziałem ci*

cho, rozkoszując się ich świeżością, ogrzany ciepłym oddechem. Czułem wielkie szczęście i smutek wiel­ki! Szczęście, bo byłem przy niej, takiej dobrej,takiej ko­chającej; — smutek—bo wiedziałem więcej niż ona, że oszukiwaną była, zdradzaną!... Tuliłem się do jej miękkiej sukni, patrząc na to bóstwo świata, przed którem słusznie w proch biją czołem.

Noc jeszcze była—księżyc świecił, słowiki śpie­wały. Ta noc, ten księżyc, ta pieśń słowicza kaza­ły jej opuścić mieszkanie i wyjść do parku. Za­kochani lubią noc księżycową — tak samo i między pająkami się dzieje. Zauważyć musieliście, że za­wsze w czasie nocy takiej zawieszeni jesteśmy na siatce swojej. Ale z nas żaden pewnie i nigdy nie odczuwał tak piękności tej nocy wiosennej, jak za­kochane to dziewczę. Co serce pajęcze przy ko­biety sercu?

Przeszła aleję lipową i zawróciła na gazon oświetlony księżycem, drżący perłami rosy. Zatrzy­mała się i nasłuchiwać zdawała. Posłyszałem w dali niepewne, lecz męzkie kroki. Wychyliłem się z fałdów i pobiegłem do gorsu Malwiny. Przeczu­wałem, że Adolf zbliżał się, niosąc nowe pocałun­ki, wyznania i zdradę nową. Nie! nie dopuszczę do tego!—niech ujrzę tylko, że usta swoje do ust jej zbliży, ugryzę go — choćby mnie zgniótł w swej dłoni. Byłem przygotowany do walki śmiertelnej.

Kroki stawały się coraz bliższemi — Malwina podbiegła... Słyszałem, że serce jej biło mocno. Wysilałem myśi swoją, by jej przeczucie rozbudzić, uratować to serce, które tak bardzo kochało.

Z cieniów drzew wysunęła się p.ostać męż­czyzny.

Nie Adolf.

Ogarnął mnie niepokój.

Młody człowiek podbiegł i ręce jej uchwy­cił...

-- Mai wino!

Cicho!—odpowiedziała, oglądając się trwo-

żnie.

Zatrzymała się przy krzaku róż, u którego za­czepiona była nić jedna mojej siatki.

Panie Auguście! — zaczęła — chciałam się z panem zobaczyć i pożegnać.

Nie rozumiem — odpowiedział młodzie­niec.

Kochałam pana—mówiła—ale pan wiedzia­łeś, że miłość nasza skończyć się musi. Dziś o rę­kę moją oświadczył się hrabia Adolf i, naturalnie, przyrzeczenie otrzymał.

Naturalnie?—szepnąłem...

Skoczyłem na krzew różany i zdumiony słu­chałem dalej.

Pana Adolfa nie kocham, ale żoną jego być muszę.

Czy rodzice zmuszają panią? - zapytał męż­czyzna.

O nie! ale rozum każe...

A serce?—wołałem, zgrozą przejęty.

Ona mówiła dalej:

Mam rozum i partyi takiej odrzucić nie mogę. Tytuł, stosunki — każą zapomnieć o miłości dla pana, z którą mi dobrze było. Pan zresztą to sam rozumiesz i za złe mi nie weźmiesz. Inne są wymagania świata, a inne rozpieszczonych serc na­szych.—Do widzenia, dobry panie Auguście! kiedyś, kiedyś pomyślimy może o tych chwilach, jako o śnie pięknym, ale nietrwałym, jak nić pajęcza, którą la­da wiatr zburzy i zniszczy.

Nieprawda,, piękna ziemianko! — zgrzytną­łem z krzaku róż białych. — Cienka jest nitka nasza, ale niełatwo wiatr ją zniszczy, nie zawsze starga bu­rza! A jeżeli ulegnie przemocy wichrowej nawały, to znów wiążemy zerwane nici, szukamy dawnych ogniw i gmach nanowo budujemy. Nie znam pająka, któryby miłość w błoto rzucał z pogardą taką...

Szeptałem tak i czułem się dziwnie wielkim w tym ogromie świata, siedząc na małym listku bia­łej róży.

Nie wiem, co dalej było — zawiesiłem się na nit­ce i pobiegłem szybko do góry...

Odtąd nie schodzę z podniebnego swojego mieszkania, by przyjrzeć się panom świata. Bujam zawieszony w powietrzu między błękitem a ziemią, snując nić swą dalej—już mnie małość moja nie wsty­dzi, ni wielkość Judzka olśniewa.

NA WIDECIE.

Szare chmury zasłaniały nieljo.

Oparty na bagnecie, nieruchomy, wytężonem okiem patrzył w ciemność. Drobne płatki śniegu padały mu na twarz, siadały na wąsach, a rozgrza­ne ciepłym oddechem, topniały, lecz wnet, pochwy­cone zimnym uściskiem mrozu, zmieniały się w dłu­gie sople lodu. Noc stawała się coraz głębsza, nie­przejrzane ciemności ogarniały świat zewsząd, cisza i spokój posępny rozlane były w całej przyrodzie, tylko duże, zimne płatki śniegu spadały równo, ci­cho i słały się na ziemi szerokim, białym całunem.

Żołnierz się poruszał—wytężył oko i słuch, ale dokoła panowało milczenie, nieprzerwane szmerem najlżejszym śpiącego gdzieś wiatru; wzrok czatowni- ka mógł dojrzeć tylko nad sobą niebo czarne i bie­lejącą przestrzeń wokrąg siebie. On sam był jedy­nym przedmiotem, który, jak słup biały, na tle cienineiii rysował się nocy.. Sen go morzył — lecz stojącemu na widecie wzbroniony sen. AV dali — hen, precz za nim, stał obóz i spały armaty. Do dnia było daleko.

Nie wolno spać, ni ruszyć się z miejsca, a ta­jemnicza ręka, zawieszona nad nim w niewidzialnej głębi niebios, rzucała śnieg coraz gęstszy, który za- sypywał stopy, do kolan niemal sięgał, słał się war­stwą grubą na ramionach, plecach i kirysie stojące­go na czatach. Żołnierz szczelniej otulił się w szy­nel, bo mróz niegodziwiec zaczął go po grzbiecie

łaskotać i malutka struga wody spłynęła po szyi wzdłuż ciała. Wsparł się silniej o bagnet, rozsze­rzył źrenice i patrzył.

Stał tak długo nieruchomy, kamienny. Ale czy sen zwyciężał przyzwyczajoną do długich czu­wań naturę żołnierza, czy pamięć uderzyła w stru­nę wspomnień tkliwych — poruszył głową, wsparł brodę o dłoń, spoczywającą na załomie bagnetu, a czoło w dwie głębokie zmarszczyło się bruzdy. Westchnął cicho zawilgotniało mu w oczach...

...Co tam Staszka porabia w opuszczonej nie­dawno przez niego chacie? Ładną miał chatę i pól­ka spory kawał! Roku zeszłego zazłociło się psze­nicą, zazieleniło bujnemi liśćmi ziemniaków, zakwi­tło koniczyną. Zebrał .jedno i drugie i trzecie, po­magała mu w pracy niewiasta jego, śpiewając. Dzi­wowali się ludzie śpiewowi jej, bo to czasem jak słowik zadzwoni, to zapłacze jak wilga. Dwa lata dopiero, jak się pobrali i dobrze mu było z tą ko­bietą ładną, młodą, wesołą, jak woda, co strugą wązką przez jego sianokos przepływała, żywą, jak wróbel, co to w lot chwyta rzucone ziarno pszeni­czne. A dużo tych małych szkodników gnieździłę się w dachu słomianym jego chałupy, lecz on ża­dnej nie robił im krzywdy, bo Staszka broniła tych ptasząt i własną dłonią sypała im ziarna białe. Miał-że żałować tych kilkudziesięciu ziarn. parę razy dziennie rzucanych ręką Staszki, kiedy rokro­cznie dobra ziemia h.ojną je sypała mu dłonią? Naj­więcej szkody robiły w sadzie wiśniowym, bo drzew­ko niejedno tak serdecznie nieraz oskubią, że tyl­ko poczerniałe pestki świecą między zielonemi list­kami. Ale i drzew wiśniowych nie brak, dla nich dwojga wystarczy. Lecz niech ino Jasiek podrośnie, wtedy już siatką jionakrywa, nie wszystkie, bo Sta­szka rozkaże parę drzewek dla wróbli zostawać. I dlaczego ona lubi tak te wróble? AVie 011 dobrze dlaczego! Parobkiem jeszcze był, żyła wtedy i ma­

tka jego Makryna (świeć Panie nad jej, duszą; — zmarło się jej jakoś około Zielonych ¡Świątek) — wracał razu jednego z roboty dworskiej, z przewie­szoną przez ramię kosą, bo to dnia tego na łące pańskiej ludzie kosili siano i on z nimi poszedł, pracował dzień cały, a że był młody i silny, niko­mu nie dał siebie wyprzedzić i jednem tęgiem ma­chnięciem kładł ogromne pokosy, że zazdrościli mu młodzi a starzy ruszali siwemi głowami, cmokając ze zdziwienia. Wracał tedy po skończonej robo­cie do cbaty ojcowej, która nad strugą srebrzystą, pokryta białemi kwiatami, jak miód pai-bnącej cze­remchy, widniała zdaleka. Słonko jeszcze nie za­szło, ale jednym skrawkiem zatrzymało się het, precz nad ziemią i kilka ukośnych a złotych promieni rzuciło ludziom na dobranoc. Pamięta wieczór ten dobrze, wieczór majowy, ciepły a gwaru pełen, jak zwyczajnie na wsi, kiedy po całodziennej pracy wracają z pól ludziska na spoczynek. Dziewczęta, choć uznojone i spalone od promieni słonecznych, powtykawszy do włosów płowych bławatki, uganiały się za sobą, głośno się śmiejąc; niejeden im w tej swawoli pomagał parobek, bo jak głodnemu chleb, tak młodemu z dziewczętami figle na myśli. I du­żo było śmiechu, krzyku i pieśni. A tu odezwały się zdaleka głosy inne. To trzoda wracała z paszy; gonił ją pastuch wiejski, klaskał z bicza. Ryczały krowy, zatrzymując się około płotu znajomej sobie zagrody; co chwila drżące „meee!” owieczek odzy­wało się z różnych stron, a świnki chrząkały, sta­rając się ryjami podważyć nieotwierające się zbyt pośpiesznie wrota. Po chwili gwar się zmniejszył, uciszył; gosposie zabrały się do krów doju, dziew­częta i parobcy do ciągnienia wody z krynic, sta­rzy ludzie tylko zasiedli przyzby około chat bia­łych i gwarzyli poważnie a mądrze.

Szeroką drogą wioski, z brząkającą na ramie­

niu kosą, szedł szybko na ciepłą wieczerzę, z któ­rą nieboszczka matka Makryna czekała na jedynaka.

Nagle duży kłąb pyłu tuż prawie przed jego nogami się rozwinął i czy mu zasypał: to stadko wróbli gwałtownie pierzchnęło, i nie opamiętał się jeszcze, jak coś wleciało mu w ramiona. Pochwy­cił szybko padający na pierś przedmiot i zatrzymał w objęciu. Zatrzymał i nie puścił, i zanim pył opadł, dwa razy w czerwone usta Staszkę pocało­wał. Zajęta pościgiem wróbli, nie widziała idące­go naprzeciw, i gdy szara ptaszków gromadka wszczęła zawziętą walkę i za czubki się porwała, wydzierając sobie nawzajem jakiś kłosek zboża ze­szłorocznego, wskoczyła nagle między zacietrzewio­ne bitwą ptaszęta w chwili, gdy on z kosą brząka­jącą nadchodził. Przestraszone ptaszęta pierzchnę- ły, wzbił się kurz, a ona niechcący w ramiona jego wleciała.

Pierwszy to raz dopiero pocałował ją, choć oddawna już wzdychał do tych ustek młodych, świe­żych, w których świeciły ząbki, jak ziarna drobnej, małej fasolki, na sznurek nanizanej. Skręciła się, chciała uciekać, ale on nie puścił; chciała krzyk­nąć, ale pocałował raz drugi i do swojego serca przycisnął. Śmiała się dziewczyna, jak szalona się śmiała, gdy już razem, ująwszy się za ręce, szli szeroką ulicą przez wioskę. Trącili się łokciami staruchowie na przyzbach siedzący, dziewczęta za­chichotały, spochinurnieli parobcy młodzi, a stare baby rzuciły im zdaleka pytanie jakieś, lecz odpo­wiedzi nie otrzymały.

Droga, którą szli, skręciła się lekkiem półko­lem na lewo, łagodnym spadkiem w dół biegnąc ku stawowi, przy którym stał inłyn dworski i tyrkotał, a woda srebrna skakała po żebrach kół i z szu­mem spadała w kotlinę. Nad samym niemal sta­wem świeciła biała chata Staszki, a przed chatą słały się barwinek zielony i ruta strzępiasta. Za­

trzymali się u przełazu, ale on nie wypuścił ze swej dłoni ręki dziewczyny.

Czy kochasz ty mnie? — zapytał nie bez pewnego strachu.

A czemu nie?—odpowiedziała.

Spojrzeli na siebie, zbliżyli się bardziej i sły­szeli, jak serca im biły gwałtownie.

Szczęśliwy, krokiem przyśpieszonym, poszedł do chaty ojcowej, a Staszka w dłoń uderzyła, mó­wiąc:

Dobre wróble... o! dobre wróble wy moje!

I od tej chwili żadnej krzywdy tym ptaszkom

nie pozwoliła wyrządzić.

Ładny to wieczór wtedy był dla niego, jakie­go jeszcze nie pamiętał w swem życiu. Wpadł we­soły do chaty, ucałował ręce rodziców. I gdy ma­tka Makryna postawiła przed nim misę czarnych klusek z serem, z grubemi kawałami słoniny, zjadł wszystkie tchem jednym, kawałkiem chleba resztę tłustości wybrał i nie pogardził plackiem z ma­kiem, którym go matka, widząc apetyt jedynaka, poczęstowała. Zjadł, nie obejrzał się nawet, z bla­szanej kwarty wodę wypił i poszedł do koni, które na nocną paszę na daleką łąkę popędził.

Gdy sam się znalazł, wśród pól zielonych, z miesiącem tylko złotym na niebie ■— huknął pio­senkę na gardło całe, aż gwiazdy zaczęły mrugać, a księżyc oczy wytrzeszczył i usta szeroko otwo­rzył ze zdziwienia, bo nigdy tak płynącego od ser­ca śpiewu nie słyszał.

Niewiele niedziel upłynęło, gdy swatów posłał i ślub wziął.

Matki już nie było, ale błogosławiła jeszcze syna i zebranych cichaczem kilkadziesiąt srebrnych pieniędzy dała jedynakowi omdlałą ręką. Ha! ka­żdy musi do ziemi iść—to ten, to ten! Padają lu­dzie, jak śliwki dojrzałe z drzewa, a ziemia ściera i chowa. Nie poradzić nic na to —nic...

Jakiś szelest daleki doleciał do ucha żołnie­rza i myśli przerwał. Wyprostował się nagle jak struna, obejrzał się na lewo, na prawo, badawczem okiem w głąb rzucił—ale dokoła była ta sama mę­cząca cisza, noc coraz czarniejszą stawała się i śnieg wciąż padał gęsty i biały jak przedtem...

...Hej! prawdziwe to było wesele, bo szczęście było! AV okienku kościelnej wieżyczki chwiał się dzwonek i tłukł sercem o brzeg mosiężny, alę jego mocniej dzwoniło. Napełnił się domek Boży ludź­mi dobrymi, organista z siły całej dusił klawisze, aż dudy piszczały... z zakrystyi wyszedł ksiądz proboszcz, staruszek, łysy jak kolano, i ślub dał.

Z pieśniami i muzyką, późnym już wieczorem odprowadzili nowożeńców drużbowie... i poszli po sutej biesiedzie, zostawując ich młodych—samych!..

Izba była wymieciona czysto, ławy pokryte wzorzystem płótnem, drzwi kołkiem zaparte. AV kąt­ku paliła się lampka i mrugała, rzucając blade światełko wzdłuż komory i patrząc ciekawie w je­den róg świetlicy, gdzie zasłane białą jak śnieg pościelą dwa łóżka stały.

Sponsowiała Staszka jak mak polny, jak osi­na zadrżała, gdy do kolan jej przypadł i rozerwał korale i wstążkę czerwoną, która na białej szji łączyła z sobą dwa rąbki białej koszuli. Wstążka pękła, a on ustami ku piersiom'jej pobiegł, prze­śliznął się po ramionach i w usta się wpił. Zako- łysał się w lubej objęciu i sercem w serce za­stukał.

Dobre wróble wy moje!—powtarzała Sta­szka rano, na dzień drugi, idąc z wiadrem po wodę.

Skrzypiał żóraw, wiadro srebrzystą chwytało w lot wodę, a on pomagał młodej żonie wyciągać i stawiać stągwie na brzegu, i w ucho coś szeptał i śmiał się ze szczęścia wielkiego.

I jak tu nie być szczęśliwym? Młodą a ładną

była ta jego wybrana. Miała oczy błękitne, błę­kitne jak woda, gdy w niej się niebo przeziera, włosy czarne i usta jak wiśnie. Kochał-że tę swo­ją niewiastę na zabój! Ba! jak tu nie kochać, gdy wszystko szło mu w ład dobry? pjczysko trochę chorzało — stary już dziad był z niego, kwęczał; ale jak to koło u wozu, co skrzypi, lecz się wle­cze — i on tak! Innego nie było zła: ni choroby w domu, ni na chudobę zarazy, ni braku grosza na przednówku. Zazdrościli ludzie szczęścia, a pa­robcy żony tak urodziwej — a on się w boki bral, pokazywał białe zęby i kobietę swoją coraz bar­dziej milowa!, a wróblęta karmił ziarnem pszeni- cznem. 1 tak upłynął rok jeden, niby w strumie­niu woda, co to bieży wśród kwiatów i traw ziele­ni. Pod koniec pierwszego roku synek im się na­rodził. Dali na imię mu Jasio, bo to i ojciec i dziad tak się zwali. Proboszcz go chrzcił w ko­ściele, a organista znów dusił z całej siły stare klawisze organów, bo dostał pieniądz srebrny i ró­żnych prezentów za fatygę. Dobry to był człek ten organista, a nazywał się Koza, nie dlatego, by miano takie od rodu miał, ale go ludzie tak nazy­wali od jego śpiewu i ono do niego tak dobrze przybijało, że sam siebie nie nazywał już inaczej. Kiedy przy chrzcie zaśpiewał nad Jasiem, to aż się malec wypatrzył i zaczął główką, jak ten co się dziwuje, ruszać.

Hej! co teraz Staszka porabia w opuszczonej niedawno przez niego chacie?.. Ano—Jaś się obu­dził, a ona go huśta; a może malec spać nie chce i figle wyprawia, a Staszka po buzi drażni go pal­cem, żeby się śmiał i śmiał; a może zapatrzyła się na śpiącą dziecinę, o ojcu jego myśląc?.. Ubrana 'w spódnicę czerwoną, w koszuli białej i koralach na szyi, siedzi u kolebki i duma, ale śpiewa dzie­ciątku. Chwieje się kolebka, kolo matczynego łóżka zwieszona, cztery mocne sznury trzyma hak

gruby, wbity w belkę sosnową u pułapu. Niedale­ko duży, biały komin — pewno na niin łuczywo się pali, żeby dziecinie nie było zimno —a kolo łóżka stoi drugie łożko—teraz puste. Juk ciepło w niem było—jak dobrze!..

AV oczach żołnierza stanęły łzy, ale e otarł szybko uśnieżonym rękawem płaszcza i znów się wy­prostował jak s'i na, nasłuchując, bo mu się zda­ło, że śnieg zas ypiał, jakby pod nogą czyjąś. Ale cicho było i biało dokoła — śnieg sypał nieu­stannie i w oczy mu rzucał płatki strzępiaste. Wsparł się więc znów o bagnet i marzenia snuł dalej.

W wieczór pewien zaskrzypią drzwi chaty oj­cowej i do rodzinnej wróci zagrody. Może to bę­dzie wiosną, kiedy zielenieje ruń; może latem, kie­dy żytko się kłania do kolan, a przepiórki ,.pit, pit” wołają. I Staszka umie naśladować przepiór­ki!... W wieczór taki wiosenny lub letni otworzą się drzwi chaty ojcowskiej — i on w nich stanie. Zobaczy go nasamprzód pies kudłaty, wierny Sobek, i wyć zacznie z radości. Staszka zrozumie to sko­mlenie, i wybiegnie z świetlicy i białe ręce z krzy­kiem mu na szyję zarzuci. Domyśli się i stary oj­ciec i zwlecze się z ławy, do drzwi się dowlecze, opierając się o ścianę drżącemi rękoma; i sąsiad jeden, drugi i trzeci, zbudzony hałasem, do wrót dopadnie, a nazajutrz witać go będzie wieś cała z Kozą ną czele. Zabełkoce znów dzwonek na wieżyczce kościelnej, ksiądz ze mszą wyjdzie, orga­ny zagrają... Ksiądz proboszcz jeszcze żyć musi — stary był, ale jary i o śmierci mówić nie lubił. Wie­le to jednak rzeczy przez te kilka miesięcy zmienić się liiusiułoL. A Jasio czy pozna? Pozna! Dla- czegoby nie poznał? Tłuste rączyny wyciągnie, a gdy go tulić i całować będzie, on wąsiska ojcow­skie w kułaczki drobne pochwyci i śmiać się bła- zenek zacznie i coś tam bełkotać, co już jedna

matka zrozumie i wytłumaczy. Znowu u siebie, zno­wu między swoimi, w tej izbie białej, przy żonie ukochanej! Nie nastarczą usta pocałunków, ra­miona uścisków! Druga to weselna noc będzie! A jeszcze słonko z mgły się nie rozbierze, ziemia z traw nocnej rosy nie spije — jak z żoną razem pójdą na pole zielone ojczystej pokłonić się ziemi, źródlanej wody się napić, chabrowym kwiatkom się przypatrzyć, z trójlistnej koniczyny przyszłą dolę, dobrą dolę wywróżyć, skąpać się w słońcu, w błę­kicie i Panu Bogu dziękować za bujnem zbożem zieleniejące się pólko, za żonę ładną i kochaną, za dzieciątko malutkie i to .życie szczęśliwe, którego pozazdrościć mogą niebiescy anieli...

Świst głuchy przeszył powietrze — żołnierz wyprostował się... pochylił nagle i padł.

Spokojna i cicha była noc — na wzgórzu wznak powalony leżał trup czatownika. Z milczą­cych niebios padały wciąż płatki śniegu, białe, zi­mne, szybko sypiąc mogiłę. Tylko w miejscu, gdzie serce ciepłe biło, czerwona plama krwi kaziła białą szatę ziemi, nieopodal widniał bagnet w śnieg wbi­ty, skierowany ostrzem ku niebu — a w dali — hen, precz — stał obóz i spały armaty.

NOC PASTERZY.

Słońce zaszło z wielką jasnością dnia tego} mrok ę spływał bardzo powoli i lekkim' fioletem za­barwiając wzgórza skaliste, silniejsze cienie w wą­dołach kładąc, rozlał się po ziemi całej.

Mrok — cisza!...

Na piaszczystych wydmach Judei majaczeją wiotkie kolumny palni z rozpostartemi baldachi­mami swych koron, tu i tam czernieją wyżyny skal nagich, na łagodniejszych wzgórz stokach marzą drzewa oliwne, niżej uprawne pola srebrzą się ścier­niskiem białem po zbożach zżętych.

Na tein ściernisku w oddaleniu od drzew i skał rozłożyli się pasterze, pilnujący powierzonego sobie stada. Przewodniczył tym pacholętom Symon, naj­starszy z nich, bo już dobiegał pełnych lat mło­dzieńczych, gdy towarzysze jego zaledwie wychodzili z dziecięctwa, a najmłodszy nawet dziesięciu lat wieku nie liczył. Na czole jednak wyrostków znać było smutek i zgnębienie — nie lekką siiadź służbę mieli. Niech wołki krnąbrne na obcy łan zajdą, niech dziki zwierz zdradziecko owieczkę białą po­chwyci, a kij właściciela stada wszystkie wnet że­bra policzy w tych ciałach wychudłych.

Lecz dziś nie trudną była rola strażnicza. Niesforne zwykle stadko nie rozchodziło się po polu, by świeższej poszukać trawy lub ziół pachnących; nie kryło się za wzgórza, nie zabiegało w doliny, gdzie zwierz mógł je chwycić lub inna przygoda

spotkać. Krowy i woły uparte ułożyły się cicho na ściernisku, potulne owieczki, białe, jak kulki śnicp;», to czarne, jak grudki zwilżonej ziemi, zbito w nadkę jednę układły się niedaleko pasterzy, stroił..*e psy nawet nie usiadły na czatach z nad- stawionemi uszami, lecz zbliżyły się cicho do stóp swych władców nieletnich i przyległy koło nich.

Mrok coraz gęstszy się stawał, grube cienie słały się dokoła, pastuszkowie jednak nie zapalali ognisk na polach, najmłodszy tylko z nich przy- czołgał się do bliższego towarzysza i szepnął:

Czy ty nie czujesz nic ?

A ty? — odpowiedział szeptem pytany.

Mnie straszno 1... '

Inni, zasłyszawszy szept cichej gawędy, zbli­żyli się do rozmawiających.

Dobrze — rzucił z nich jeden — żo któryś z was odezwać się ośmielił. Może nam raźniej bę­dzie, gdy jeden drugiego głos posłyszy, bo taka ci­sza straszna zapanowała, że za głośny wydawał się stuk mojego serca.

Prawda?

Prawda! — rzekło kilku razem.

I wyście to spostrzegli?... A — lżej mi! — odezwał się z kolei czwarty.

Mówili szeptem, jakby się lękali czegoś, lecz czego nie wiedzieli sami.

Powiem wam otwarcie — szepnął Symon— że już oddawna odezwać się chciałem, lecz wciąż mi się zdawało, że nie będę umiał głosu do tego dzi­wnego milczenia zastosować, i ze on, jak grom za­grzmi w tej ciszy i przerazi was i stado krzykiem ogromnym.

Tak, tak—i mnie się to samo wydawało — zawołał szeptem jeden.

I mnie.

I mnie!

Dlatego i ja milczałem.

T ja dlatego.

1 ja!

Mnie zmusił strach (lo odezwania się — szepnął najmłodszy, który najpierwszy przyczołgał się i rzekł: „¡Straszno mi!”

—■ Czy ty pamiętasz Symonie. ty, który wśród nas najstarszy jesteś, choć jednę noc taką?... — spytał do lat Symona wiekiem najbliższy.

Nie, nie pamiętani!

Co za cisza, co za spokój niezwykły ! Ta palma, stojąca hen — tam na wydmie piaszczystej, zawsze miała listki ruchome, bo wiatr od morza bieży wciąż górą i, choć na chwilę krótką, potrącić niemi musi. Od kiedy słońce zaszło, od kiedy mrok zapadł, na jedno mgnienie powieki nie spuszczałem z niej swych oczu. E czy wiesz? Nie drgnęła ani razu, jak ani razu nie zaszumiały drzewa oliwne, stojące na wiatrów przelocie.

To nic, że palma na takiej wyżjinie nie­ruchomo stoi — szepnął Symon — to nic, że dalekie gdzieś morze usnęło, że gaje oliwne zwykłym sze­lestem nie szumią—ale gdzie się podziały zgrzytania świerszczów polnych, szmer pająków przechadzają­cych się wśród ścierniska, zwykły gwar owadów o tak spóźnionej wieczorem godzinie? — Czy to my pier­wszą noc śpimy na polu, czy to po raz pierwszy milczenia jesteśmy świadkami? A przecie — choć wiatr spał, choć nie drgnął nawet liść lękliwej osi­ny—cichy szelest pełzających wśród suchych traw owadów nie milkł na chwilę. A teraz?... Pochyl się ku ziemi—wytęż ucho!

Czy słyszysz co? — zapytał po chwili.

Nie.

I ja nie!

Cisza!

Ale jaka—jakby śmierć przeszła!

Mróz przebiegł po ciele pacholąt, ruchem in­

stynktownym przytulili się do siebie, przerażeni ogro- mnern milczeniem świata.

A jaki bezruch!—szeptał Symon. Psy mię­dzy łapy przednie ułożyły łby swoje, żaden się z nich nie ruszy, by stado obiedz kołem, na czatach usiąść w oddaleniu i warczeniem ostrzedz o grożącem nie­bezpieczeństwie. Ale co dziwniejsza, to ten bezdu­szny spokój stada. Czy słyszycie, żeby wół który przeżuwał połkniętą, strawę? czy choć jednego zwie­rzęcia pierś westchnie? Niebywały to sen jakiś!...

Prawda! — żaden wól nie przeżuwa strawy.

Żadna zwierzęca pierś nie wzdycha.

Nie słychać nawet szmeru wchłaniali po­wietrza.

Okropna noc!

Okropna noc!

Okropna!...

Mnie straszno! — szepnął znów najmłodszy, przytulając się do piersi Symona.

¡Siedzieli na małein wzniesieniu pola, które da­lej biegło już równą płaszczyzną, jednym pasem ła­nów dotykając ścian skalnych, drugim wzgórz, na których rosły drzewa oliwne, reszta ginęła w pomro- ce fioletowych cieniów, kończąc się 11 wądołów i wydm piaszczystych. O kilka kroków przed pasterzami nie­ruchome spoczywało stadko, przerażające ich mil­czeniem swojem; daremnie nasłuchiwali, śpiących zwierząt nawet oddech zwyczajny nie dolatywał do uszu. Jeden ze śmielszych, podrażniony tą ciszą niebywałą, posunął się po ściernisku do ps& i ko­pnął go nogą w żebra. Ale pies nie poruszył się, nie zaskowyczał. Choć uderzenie było potężne, mały oprawca nie posłyszał odgłosu żadnego, jaki zwykle przy silnem kopnięciu słyszeć się daje. I ogarnął go strach ogromny i wstyd za tę bezmyślną clięć zadania bólu zwierzęciu; czuł, że podłość uczynił, przynajmniej w tej chwili niepojętej a uroczystej ciszy—podłością to mu się wydało. Zbliżył się znów

do swoich cichy i zasrouiariy w duchu i usiadł opo­dal, nie mogąc pokonać uczucia lęku z czynu do­konanego.

Zkąd to? dlaczego?

Nie wiedział.

Nieraz z za imiru kamieniem cisnął w prze­chodnia, podbił nogę kaleco i nie czuł wyrzutów su­mienia. Teraz miał ogień w twarzy, na czole duże krople zimnego potu.

Niezwykła to noc była i ciemności dziwną miały przezroczystość w sobie. Na żółtawem posła­niu ścierniska doskonale rysowały się kontury spo­czywających wołów i krów, i czarne, to białe owiec gromadki, wiotki słup palmy, który daleko na wzgó­rzu piaszczystem wyrastał, odstawal ostro od fiole­towego tła nieba, od pnia do szczytu owity wązkiui paskiem światła, niby aureolą splecioną z blasków niewidzialnego księżyca. Głębokie cieiiie w gajach oliwnych nie przeszkadzały rozróżniać postaci drzew, przestrzeń pomiędzy niebom a ziemią zdawała się być wypełnioną kryształem ciemnym, w którym ła­mały się światła niewidzialne, dziwną przezroczystość powietrzu nadając. Siedzący na wzgórzu pasterze widzieli się dobrze, choć był czas nrtcy bezksięży­cowych — i gdyby nie to milczenie, nie ta cisza ogromna — popłynąłby może gwar wesołej rozmowy lub śpiew. Lecz niepojęte zjawisko zawiązało im usta, niewytłomaczona trwoga nie pozwoliła w szmer głośniejszy uderzyć.

Nagle, niedaleko od nich, zarysował się cień. Pacholęta zerwały się, przytuliły do siebie, jakby w danym wypadku jeden u drugiego ratunku chciał szukać.

Kto tam?—odezwał się Symon.

Odpowiedzi nie było.

Może zbój!—szepnął jeden z wyrostków.

Duch może!—zadrżał jękliwie głos inny.

Czarny cień podchodził powoli — pastuszkowie byli blizcy ucieczki

Są, tu!—wyszeptiil jeden z nich do psów — lecz psy się nie ruszyły.

Kto jesteś i czego chcesz? — nabierając, odwagi, odezwał się znów Symon.

Szukam śmierci — cień odpowiedział.

Nikodem — odezwało się naraz głosów cztery.

Zbliżyli się szybko do człowieka, którego Ni­kodemem nazwali,

' — Przelękliście się—rzucił przybyły.

Co robisz tu, tak daleko od domu pana swego?—spytał Symon.

Śmiech nagły, suchy wypadł z piersi nikode- mowej. Pasterze drgnęli, zdawało im się, że echa wszystkie wrzasną, ale śmiech znikł, nie znalazłszy odgłosu nigdzie. I stokroć straszniejszą wydała się im ta cisza nocy, której nic, nawet dziki, suchy śmiech tego człowieka zamącić nie mógł.

Tak, daleko od domu pana swego jestem— powtórzył Nikodem. — Ha! pozwolenia on mi nie dał—jam od progu komnat sam odszedł. Gdy wró­cę — spotka mnie karą pletni, gdy wrócić nie ze­chcę—odnajdą mnie posłuszni wysłańcy, czujne psy wytropią i pójdę pod pręgierz.

Ujął się za czoło.

Niewolnik!—jęknął z rozpaczą.

A któż z nas wolny?—szepnął Symon gło­sem stłumionym—czy wielu takich znajdziesz? Wol­nych jest garstka tylko, lecz trzeba być na to albo obywatelem rzymskim, albo kapłanem, albo... albo— urodzić się wolnym - czy ja wiem! Lecz to nie nam, Nikodemie, ani twoim, ni naszym dzieciom w udziale padnie. My i kobieta nie znamy wolności, bić i za­bić nas można, sprzedać i kupić. W łonie matki już płód nasz przeklęty, przeklęty w ziemi nasz trup.

Nic nie zmieni porządku świata ustanowionego od wieków—na wieki.

Nic nie zmieni — wyszeptał głucho Ni­kodem.

Lecz cóż się tobie stało? Czy stłukłeś może wazę etruską, którą panu twojemu z Rzymu wysłał Cezar jako znak łaski? czy może w łaźni go myjąc, paznogeiem zadrasnąłeś pieszczone patry- cyusza ciało? Co ci się przytrafiło, Nikodemie?

Syn niewolnicy, sługa Antinousa, zarządzające­go częścią wojsk rzymskich w Judei—poruszył się.

Waza etruska... Tak! alem nie ja ją rozbił.

Wymawiając te słowa, drżeć zaczął, blade usta skrzywiły się do płaczu, z piersi stłumiony jęk wypadł.

A! — rzucił Symon—sam Antinous szkodę sobie wyrządził, a gniew swój spędził na ciebie. Cóż chcesz? — wina jest zawrze przy nas. Mój oj­ciec zginął pod rózgami okrutnego Szamana, że śmiał się wypierać winy niepopełnionej. Gdy wił się i ryczał z bólu, inni, jak on niewolnicy, śmieli się, bo śmiać się kazano. Nie ulitował się nikt ni nad nim, ni nademną, który ze skomleniem małego szczeniaka garnąłem się już — do trupa. Kaza­no precz pójść, a gdym kroku nie mógł zrobić, wyrzucono za ogrodzenie domu, przyłożeniem pięści upamiętniając ten dzień straszny. No — ale jak tam było z tą wazą etruską?

■— Rozbiła ją Mira...

Ta. ta najpiękniejsza z niewolnic Anti­nousa?

Tak — szepnął Nikodem — ona, ten kwiat uszczknięty u podnóża Libanu, przez Antinousa za dziesięć talentów kupiony.

Nic nie rozumiem — rzucił pasterz.—Dla­czegóż ty rozpaczasz?

Za drogi był dar Cezara, za wielki Anti-

nousa gniew! "Rzucił się na Mirę z podniesioną rę­ką,, ale nim policzek na pobladłej twarzy spoczął, dłoń moja zatrzymała cios straszny.

A cóż ci do tego było, niewolniku? — prze­rwał Symon.

Kochałem ją—szepnął Nikodem.

Miałżeś prawo?

Byłem kochany.

Pozwolił-że na to Antinous?

Zbliżyła nas wspólna niedola.

I dlategoś popełnił czyn karygodny?

Jiun do nóg mu padł i błagał o przeba­czenie Mirze Za oszczędzenie jej chwili bólu, za całość jego życia i mienia, obiecywałem mu własno oddać życie!

Cha, cha, cha!—zaśmiał się pasterz.—Ofia­rowałeś to, co było nie twojem, to, co musiałbyś zawsze uczynić. I darował-że ci Anton nu s to nowo zuchwalstwo?

Kazał pod pręgierz wziąć Mirę.

Co? — zawołał pasterz, rozszerzając prze­rażone źrenice.

Wiedział, źe to mi będzie karą kar, męką

mąk.

I poszła? — zapytał Symon.

Poszła — ale wprzód z jej białej szyi je­dwabny sznur zdjęli, na którym powiesić się chcia­ła; poszła... i białe jej plecy zrysuje bicz rzemien­ny; poszła — prowadzona przez niewolników do mnie podobnych. Gdy drzwi się zamknęły za nią, za nim i za oprawcami, jeden z wysłańców Anti- nousa rzekł do mnie: Rozkazano, byś stał tu w pro­gu i wejścia pilnował, ja zaś ci radzę — dodał—byś ucho przyłożył do drzwi. Jeśli posłyszysz gwizd pletni, pomysł o białych Miry ramionach.

I stanąłeś? i słyszałeś gwizd pletni? — za­wołał Symon.

'Nikodem zatulił uszy, oczy przymknął i za­chwiał się połową swej postaci.

Nie, nie—jęknął.—Nad siły to było moje, nad siły!... A ten doradca śmiał się, wyciągniętą ręką wskazując na próg drzwi przeklętych. Litości nie miał nademną on nawet!

I zawył jak pies, tarzając się w prochu ziemi.

Ja nie znam wypadku — szepnął Symon— ażeby w czyjemkolwiekbądź sercu niewolnik litość wzbudził. Nie narodził się ten jeszcze, który­by cierpiących pocieszył i rzucił im dar szczęścia.

A gdy tak mówił, gdy głuchy płacz Nikode­ma rozbrzmiewał jękiem wszystkich niewolników świata i skargą milionów rozpływał się w tej ciszy ogromnej, z błębin niebios, czy z wnętrza ziemi, ze wschodu czy zachodu, z południa, czy północy— powiały szelesty dziwne i zabrzmiał szept:

„Błogosławieni ubodzy, błogosławieni ci, którzy cierpią...”

Słyszycie! — zawołał nagle Symon, zry­wając się z ziemi.

Dziwny wiatr powiał...

Wiatr tak nie szumi—odezwał się Symon.

Błogosławiono ubogich i cierpiących.

Słyszałem głos...

Słyszałem słowa...

Tak, tak — słowa i głos!

I zdziwieni wsłuchiwali się znów w ciszę za- ległą. ... -

Czy czujecie, jak nagle oliwy zapachniały?

To dziwne, kwiaty w zawiązku, a płynie zapach!

Jeden gaj tylko drzew tych — tam — na stoku wzgórz stoi, a zapach taki, jakby lasy ziemi wszystkiej białe kwiaty rozwinęły naraz.

Cudowna woń!

Upajająca woń!

Rozkoszna woń!

Nagle pośród błękitów zapaliła się gwiazda i łagodnem światłem swycli promieni oblała ziemię całą Na piaszczystej wydmie stojąca palma pochy­liła się ku stronie wschodniej, zachwiały się drzewa oliwne, śpiące dotąd na wzgórz stokach, a od morza wiatr powiał. I stado, nieruchomie leżące, poru­szyło się i wstało na nogi, zgrzyt polnych świer- szczów dał się słyszeć i szmer pająków przecha­dzających się wśród ścierniska i chór owadów brzęknął nagle. Rozległ się ryk wołów i radosne kundlów skomlenie — i wzrastał gwar i rozbrzmie­wał głosami stworzeń przeróżnych.

Pasterze i Nikodem stali w zdumieniu wiel- kiem i rozwartemi szeroko oczyma patrzyli na gwiazdę dziwną, niewidzianą dotąd i słuchali gło­sów budzącego się nagle świata. A zewsząd dola­tywały krów ryki, drżące beczenie owiec, radosny psów skowyt, gwar ludzki, a gaje i doliny zadzwo­niły ptaków pieśniami. I zdjął ich strach prze­czucia cudu wielkiego, który objawiał się w owym gwarze weselnym świata i tej gwieździe pośrodku nieba utkwionej.

Wtem szum wielki powietrzem trącił—i anioł srebrzysty zleciał...

A gdy pasterze, olśnieni blaskiem wysłańca Bożego, zadrżeli — zbliżył się do nich i rzekł:

Nie bójcie się!... zwiastuję wam nowinę dobrą; bo oto narodził się Zbawca świata, marze­nie wieków, cierpiących dusz radość. Chodźcie — zmęczeni życiem, niedolą złamani, pokłon oddać Dzieciątku Bożemu... — Zbliża się królestwo wasze. Wywyższony poniżon będzie, maluczki podniesiony, bo taka jest wola Króla królów! A oto znak: znajdziecie Niemowlątko uwinione w pieluchy, le- lące w żłobie.

I anioł znikł, a poruszyła się gwiazda złota na niebie i wiodła pasterzy do miasta dawidowego, które zwą Bethleem. Z nimi Nikodem szedł wzru­

szony do głębi duszy swej niewolniczej iną wielką.

Co tam rzekł ten duch biały? — szeptali, idąc... — Zbawienie! radość!,.. — Czy nie pomie­szały się nam zmysły?... — Lecz biegli, gnani nie­pojętą siłą jakąś, aż oto drogę im przeciął tabór wielki. Na wielbłądacL, objuczonych naczyniami ze złota i srebra, jechali królowie Wschodu. Nie py­tali o drogę, bo gwiazda wiodła ich, aż zatrzymała się nad strzechą ubogiej stajenki, gdzie spoczywało Dziecię Święte. Z wnętrza bił blask ogromny — śpiew kołysanki sennej, którą nad żłobkiem synaczka nuciła Marya, łączył się z pieśnią duchów niewi­dzialnych.

Nikodem runął na klęczki i do Dziecięcia ra­miona wyciągnął — a Dziecię uśmiechnęło się do niego. Ten uśmiech niewymowną rozkoszą napeł­nił niewolnika. Powstał i biegł do domu Anti- nousa, nie lękając się już śmierci, ni cięć pletni; pobiegli i pasterze, zwiastując spotykanym wszyst­kim nowinę dobrą.

W otoczeniu murów stał dom patrycyusza, wejścia do wnętrza broniły wierzeje z drzewa ce­drowego robione. Nikodem znał wszystkie przej­ścia tajne, przesunął się, jak cień, pod inurein, do­tarł do furty, skoczył i przez brukowany dziedzi­niec biegł do mieszkania Antinousa.

Cóż .to?

Otwarte drzwi wszystkie, w izbie dla niewol­ników przeznaczonej nikogo nie było. Cisza pano­wała w domu całym, tylko posągi bogów rzymskich, kute z marmuru, ozdobione złotem, kryły się w cie­niach pałacu, jakby się bały świateł przez górne okna do komnat yrpadających.

Kto tam? — odezwał się nagle głos jakiś zdradzający przestrach.

Z cieniów się wychylił jeden z tych sług An­tinousa, który Nikodemowi przyniósł okrutny roz­

kaz pana, a sam od siebie rzeki: — Jeśli posły­szysz gwizd pletni — pomyśl o białych Miry ra­mionach.

To ty? — zawołał zdumiony...

Miru? — rzucił Nikodem.

Niewolnik podbiegł...

¡Strach! — strach! — strach! — szepnął, roz­glądając się trwożnie...

Twarz Nikodema zbladła...

Umarła — jęknął..

Kto myśli o śmierci tej nocy cudów? — odezwał się niewolnik.

Więc?... co?... mów!

Antinous mial pierwszy raz zadać — na­gle błysnęła ta gwiazda i ręka Antinousa nieru- chomie w powietrzu zawisła nad schylone»» pleca­mi niewolnicy.

TCHNIENIE NIESKONCZONOŚCI.

Biblioteka — T. 319

10

Dziwne zamieszanie było na ulicach Jerozoli­my. Do bram miasta Spieszyły tłumy i rozprasza­ły się po wszystkich zaułkach i zakrętach; na twa­rzach jednych znać było przerażenie wielkie, inne patrzyły z niepokojeni i trwogą, w niektórych oczach świecił wyraz blizkiego obłędu. Trwodze tej towa­rzyszył szum głuchy, jakby pasowanie się sił mor­skich odmętów, gdy jeszcze w łonie zbliżającej się zdaleka burzy śpią wichry zniszczenia, a tylko dreszczem niepokoju drżą fale, głębie wód ogro­mnym kolebem chwieją się, podnosząc kark grzywą zjeżony, aż bryzgną w srebrne pian śniegi i z ję­kiem opadną. Słychać było głosy zmieszane, ale w tym gwarze ginęły słowa; czasem głośniej krzyk jakiś zabrzmiał, zadzwonił płacz — i skonał w ogól­nym szmerze tłumu.

Nie na wszystkich jednak twarzach to piętno przestrachu wyryte było, nie wszystkich oczy pa­trzyły obłędem, czy trwogą, nie wszyscy szli z po­śpiechem niepokoju, nie wiedząc, dokąd idą Były postacie mężów i kobiet nie tylko smutne — ale okropnie smutne; tu i tam patrzyły oczy zalane łzami bezbrzeżnej boleści — ale czoła opromieniał blask jakiś niezwykły. Na czoła te zwracały się czasami spojrzenia tłumów, a patrzyły z nienawiścią lub przestrachem.

Zkąd biegli? co ich takiein przerażeniem gna­ło?. Nad karkami uciekających nie błyskał miecz

p

nieprzyjaciela, grożąc ciosem śmiertelnym, tylko — za nimi—w dali — na czerwonem tle nieba, czerwo- nem, jakby je ogarnę}a olbrzymia łuna pożaru, na gó­rze „Trupich głów”, inaczej „Golgotą” zwanej — czerniały trzy krzyże. Tam przed chwilą odbyła się kaźń, zawieszony na krzyżu skonał Syn Maryi.

Nie jeden już tam poniósł tę śmierć haniebną, na nie jedno męczeńskie konanie tłum patrzył i od­chodzi! spokojny.

A dziś?...

Dziś — gdy pokrytą śmiertelną bladością Je­zus z Nazaretu głowę na pierś pochylił, ostatnie tchnienie wydając — ziemia zadrżała i ciemność padła na świat. Tych, którzy byli w świątyni, prze­raził łoskot suchy rozdzierającej się zasłony, inni słyszeli huk pękających grobów i widzieli ciała umarłe, z przedwiecznych wychodzące mogił. A gdy ziemia drżeć przestała i rozproszyły się ciemności, słońce jakby promienie swoje we krwi umoczyło, cisnęło blask czerwony i samo było rozdęte, krwa­we, jakby lada chwila prysnąć miało i krwią świat zalać. Przedtem przeraził tłumy dreszcz ziemi i noc nagła i trzask pękających na grobach kamieni, te­raz umysły pomieszał ten pożar słońca.

Niebo się pali! — wołał tłum przerażony.

Zaiste, umarł Syn Boży!... — powtarzały blade usta oprawców.

I tłoczono się w mury Jerozolimy, pełne prze­strachu oczy zwracając za siebie, gdzie na tle roz­palonego nieba czerniał Chrystusa krzyż

A słońce coraz niżej chyliło się ku zachodowi i coraz krwawiej świeciło Krwią zdawała się być oblana Golgota, krwią opływały liście drzew oliw­nych, na dacha,ch domów, na łukach bram, na gzem- sach świątyń, wszędzie była krew. Ludzie, głazy ■i zwierzęta i drzewa, ziemia i niebo zalane były tą okropną krwią słońca ,.

Więc tłumy ogarnął strach...

*

Tylko ci, którzy zwali się uczniami Jezusa, na których spoczywał wzrok nienawiści lub trwogi pę­dzącego tłumu — mimo boleści wielkiej — mieli oczy opromienione blaskiem dziwnym; i tylko ci, którzy Chrystusa na śmierć wydali, kapłani w Pi­śmie uczeni, Saduceusze i Faryzeusze, mimo we­wnętrznego duszy lęku, na ustach mieli złowrogi uśmiech radości z dokonanej zbrodni, w oczach sza­tański blask tryumfu, że ten, który się mienił Sy­nem Bożym, poniósł śmierć hańby, że ci, którzy uczniami Jego byli, zatrzymywali się czasami w pół drogi i wpółsenni, wpółnieprzytomni, obracali twa­rze blade na widniejąc:}, zdała Golgotę.

Grób ofiźir swych nie puszcza, umarli nie wstają — szeptał Harus, którego mędrcem zwano, mistrz Saduceuszów, upokorzony nieraz przez Syna cieśli. — Grób ofiar swych nie puszcza, ze śmiercią kończy się panowanie Twoje, Jezusie Nazareński!

Przedzierał się przez tłum, zapierający mu drogę, stłoczonych łokciami rozbijał i krokiem szyb­kim, z piersią dyszącą, szedł do domu swojego, któ­ry, jak inne, nurzał się w blaskach purpurowych zachodzącego słońca. Niejeden chciał zatrzymać mędrca i spytać go o wytłomaczenie zjawisk — ale, widząc chód jego niespokojny, pośpieszny, ruchy gwałtowne, oczy jakimś dziwnym płonące ogniem — usuwał się z drogi, robiąc mu przejście wolne.

Harus szedł szybko, za szybko nawet na wiek swój. Ale im bliżej był domu, tem większy niepo­kój na twarzy mu się malował; oczy zachodziły mgłą jakąś, krok stawał się chwiejny, prawa ręka biegła av stronę serca i konwulsyjnic ściskała fałdy szerokiej sukni. Zdawało się, że przed progiem do­mu zatrzyma się nagle, ale on, jakby przeczuwał tę niemoc swoją, dobył ostatnich sił i przez próg skoczył Tu, jakąś gorączką gnany, przebiegł sień i biegł,do komnaty, gdzie córkę jego niewiasty strzegły. Nie przestąpił jednak progu, we drzwiach stanął, może

dlatego, że ujrzał córkę swoją, którą nad życie ko­chał, lężącą na ręku służebnic, z zapuszczonemi palcami w bujne warkocze włosów, które targała w przystępie jakiegoś szału. A była blada śmier­telnie, ramiona i piersi przybrały barwę zimnego alabastru, choć ściany komnaty, kamienne płyty po­dłogi, kobierce i sprzęty paliły się krwawym poża­rem zachodu.

Harus się zachwiał — głębokie brózdy bólu, czy wściekłości, zorały mu czoło, ¡ile zaledwie miał czas odetchnąć, gdy Assyka zerwała się i podbie­gła ku niemu.

Skonał!?—krzyknęła.

Kto—kto — kto?! — wypadło pytanie z za­pienionych ust Hiirusa.

Nie zmarszczki już, lecz fałdy okryły mu czoło, nozdrzu rozdęły się, a piana gniewu na usta wy­biegła.

Drżał.

Kto? — rzucił po raz czwarty, z jakimś charkotem piersi.

Jezus! wyszeptały usta dziewczyny.

Oczy Htirusa zbielały.

Kto śmiał ci donieść o Jego śmierci? — krzyknął.

Wściekłeini oczyma powiódł dokoła i zatrzy­mał wzrok na służebnicach Assyki, które przelękłe, blade i nieme stały przed nim.

Była chwila strasznego milczenia, tylko coś grało w piersi łłarusa, tylko głucho ząb o ząb uderzał.

Po chwili wybełkotał:

Kazałem wam strzedz jej, jak oka w gło­wie i milczeć! Sam miałem oznajmić o śmierci Te­go, którego ona w szale swym za proroka uważała. Biada wam, żeście przekroczyły rozkaz mój — biada wam!

Na wołanie pana weszli oprawcy z rózgami, ale Assyka stanęła we drzwiach i tknąć nie pozwo­liła służebnic swoich.

Harus zczerniał.

Ty śmiesz?—zachrapał.

Ja—odpowiedziała Assyka głosem spokoj­nym, choć w oczach miała łzy, na ustach drżenie.— Ja nie pozwolę skrzywdzić niewinnych. Rozkaz twój wypełniony był z tyranską obojętnością. Kazałeś mnie strzedz — strzegły, kazałeś milczeć—milczały. Nie wiedziałam nic co znaczy ta straż i to milcze­nie. choć w duszy mojej posiał się smutek bezbrze­żny, przeczucie czegoś strasznego, wielkiego zara­zem. Czy tłumy się zbierały na ulicach i placach miasta, czy szły i dokąd szły, nie mogłam ztąd wi­dzieć. Drzewa oliwne, rosnące tuż pod oknami, stanowiły nieprzebitą zasłonę dla mych oczu. I one milczały-i była cisza, ogromna cisza. Wtem zie­mia się zatrzęsła i słońce nagle zgasło, a z mojej piersi krzyk wypadł. I nie wiem nic — i nie wiem jak, lecz byłam tam, gdzie na krzyżu umierał Syn Maryi. Na płaszczu chmur widziałam ciało Jego jasności księżycowej—słyszałam krzyk Jego Matki, widziałam łzy Jana i ciebie... wypłacającego sre­brniki...

Dreszcz przeszedł po ciele Assyki. J Harus drżał.

Byłże to sen, widzenie?—ciągnęła Assyka— nic nie wiem! Gdym oczy otwarła, już owa stra­szna noc przeszła, tylko krwią słońce płakało. Słu­gi moie leżały w omdleniu, a przedemną stał Chry­stus.

Nie, nie — wyszeptał Harus. — On umarł tam, na Golgocie. Zobaczyłaś widmo, cień, sen własnej duszy, marę nieprzytomnych zmysłów.

Za coście wy Go zabili?—spytała Assyka.

Harus do sług się zwrócił:

Precz!

Assyka powtórzyła pytanie. Harus na siedze­nie padł niemal.

Przestępca! - wyszeptał.

Ze chorych leczył, ociemniałym wzrok wra­cał, mówił o życiu wiecznem?

Bluźnierca!—dodai Harus.

Assyka uklękła u stóp ojca.

Harusie! uwierz, że on był Synem Bożym.

Harus się zerwał.

Czyś oszalała?

Widzisz, że mówię przytomnie.

Bóg dający się zabijać!

Ażeby z martwych powstać i tem zwycię­stwem śmierci stwierdzić Bożą moc swoją.

I ty w to wierzysz?

On mówił!

Słowo a czyn to są dwie rzeczy zupełnie różne. I ja powiedzieć mogę, że dotknięciem pal­ca swego słońce z nieba zrzucę — ale czy to wy­konam?

A jeżeli on zmartwychwstanie?

Nie szalej!—zawołał Harus.

A jeżeli on zmartwychwstanie, czy ty uwie­rzysz?—powtórzyła Assyka.

Nie męcz pytaniem głupiem rozumu mędrca.

Ale jeżeli mimo niewiary twojej—odezwała się znów córka Harusa — mimo sądu rozumu twego... On—zmartwychwstanie!...

Wyproszę straż u Piłata, by Go nie wy­kradziono z grobu—i sami postawimy straż mocną, a wtedy wiara twoja padnie.

Zbudzi się twoja.—szepnęła Assyka.

Szał cię opętał!—zawołał Harus.

Trzy dni — niewiele czekać, ojcze — tylko trzy dni!...

Trzy dni — powtórzył Harus — to wieków trzy, na takie oczekiwanie!...

Słońce zbladło i zwykły mrok wieczoru opadł na ziemię.

To wszystko, co towarzyszyło zgonowi Synowi Maryi, zdawało się snem już nigdy niepowtórzonyin. Tłum nie dociekał przyczyn, powoli strach go opu­szcza! i wracali ludzie do zwykłych zajęć i trosk codziennego życia. Tylko w duszach kapłanów i Fa­ryzeuszów niepokój zdwajał się z chwilą każdą. Ukrzyżowany spoczynku iin nie dawał, miał z gro­bu wstać — wiedzieli o tein. I chcieli, by te trzy dni Chrystusowe albo przeszły szybko jak sen, ałbo się nigdy nie skończyły. Nie wierzyli w tryumf i bali się tryumfu Ukrzyżowanego. Harus nienawi­dził Jezusa, jako tego, który słowa zakonu przemie­niał, jako tego, którego umiłowała Assyka. Zrazu nie wiedział nic o tem, ale gdy raz wystąpił z po­tępieniem Syna Maryi, ukochane, jedyne jego dzie­cię stanęło w obronie znienawidzonego. Harus zmil­czał, lecz córki już z oka nie spuszczał; otoczył stra­żą, ale umiała uśpić czujność straży—i gdy Harus zagłębiał się w księgach Pisma, ona karmiła serce żywem słowem Chrystusa. Nieraz gdy mówił z nią, dusza jej zdawała się odrywać od ziemi, biegła w światy nieznane, pełna widzeń i marzeń niebie­skich. Otaczał ją czar nieśmiertelności, w którą nie wierzył Harus. Czuła obecność Boga przy sobie, co mędrzec uważał za grzech bluźnierstwa.

Raz u studui Jakóba spotkał Assykę z Je­zusem.

Gniew go uniósł, ale go pokonał wzrok Syna Maryi.

O! tego wzroku nie zapomni nigdy!

Nie było w nim błysku gniewu, tylko moc bpokoju, przed którym bezsilnym się uczuł.

Nienawiść się wzmogła — Assyka stanęła pn stronie Nauczyciela.

Zagroził jej klątwą.

Klnij!—rzekła.

Zastraszył śmiercią.

Zabij! - powiedziała.

Hams opuścił dłonie. Zwyciężał Syn cieśli— mężowie i kobiety, wszyscy szli za Nim.

Bóg!—powtarzały tłumy.

Bóg! - szeptała córka Harusa.

A cuda się mnożyły, a serce Assyki odwraca­ło się od ojca, lgnąc do sprawcy tych cudów.

Harus postanowił zgubić Jezusa, lecz lękał się tłumów. Nie widział winy jawnej, a bez tej tknąć Go nikt nie śmiał. Zachodził więc często Mii (lroyę, gdy kazał, i rzucał pytania lisie, by wy­łudzić odpowiedź potępiającą, liaz cesarski pie­niądz pokazał, raz drugi jawnogrzesznicę przed oczy mu postawił. Odpowiedź na pieniądz z twa­rzą Cezara miała Go zgubić w oczach rządu rzym­skiego, przebaczenie winy grzeszącej jawnie — w oczach ludu, chcącego ukamienować ulicznicę.

Sam .'pierwszy miał głaz cisnąć, lecz Jezus

rzekł:

Jeśliś bez winy!..

Bez winy!.. Któż bez winy?..

Czoło Harusa oblało się purpurą — kamień z rąk wypadł. Była cliwila, że gniewem wściekły, chciał raz wymierzyć, ale uczuł w głębi swojego ducha trwogę niezmierną, i zdało mu się, że głaz, rzucony w piersi tej niewiasty, z połowy drogiby wrócił, i wracając, własnąby jego pierś roztrzaskał. Po­kornym nie był, a upokorzyć się musiał; uważano go za męża bez skazy, a głazu nie mógł cisnąć. Czuł gniew bezsilny w sobie, czuł piekło w sobie. A syn Maryi nauczał jawnie na placach miasta, w krużgankach świątyni, na wzgórzach, okrytych wonnejni oliw drzewami.

Potępili Go dawni kapłani i Faryzeusze i ci,

co nie wierzyli w ducha, a schwytać nie mogli, bo za Nim ciągnął tłum wielki. Gdyby zejść, Igdy sam był, lub w otoczeniu kilku uczniów zaledwie. Ale jak tego dokonać? Gdzie Go znaleźć? lvto Go wyda i za jaką cenę wyda?

Lecz gdy czas się wypełnił, znalazł się Judasz Iskaryota, a znając nienawiść Harusa, poszedł do niego. I dobili podłego targu, i Harus pieniądze wypłacił zdrajcy, i rad był, że Ten, co nieśmiertel­ność głosił, lianiobuą śmiercią zginie.

Piłat nie znalazł w Nim winy, ręce umył — Chrystusa wydano Żydom.

Harus z niepokojeni oczekiwał godziny wyro­ku. Assyka wiedziała, że Jezusa ujęto, lecz ojciec ją upewniał, że sąd łagodny będzie.

AV dzień śmierci Jezusa wezwał sługi i słu­żebnice swoje i, pod karą rózg, zakazał mówić

0 tem dziewczęciu, pod straż im oddanemu. Milczeli, jak groby, lecz tajemnicę zdradziło drże­nie ziemi, ciemność nagła i słońca krew. ldarus myślał, że śmierć Chrystusa położy kres szałowi Assyki, a ona uwierzyła w Jego zmartwychwstanie

1 na prośby, błagania i zaklęcia ojcowskie z ogro­mnym spokojem wiary odpowiadała:

Trzy dni!

- Trzy dni—szeptał Harus—i zapomni...

Nie wierzył w moc dźwignięcia się z grobu i 011 i jemu podobni, a jednak czuli strucli ogro­mny na myśl o tym dniu trzecim. Nie wierzyli—■ a iiióli naznaczyli pieczęcią, nie wierzyli—a posta­wili straż. Można rzec, że i Harus czuwał u gro­bu, bo kilkakrotnie dniem i nocą biegł tam.

Czuwajcie! — mówił do strażników i przy­kładał ucho do skały, gdzie Chrystus był złożony, nasłuchując, czy coś się we wnętrzu grobu nie ru­sza. Lecz cicho było — zmieniona straż czuwała, a miecze u boków, w rękach włócznie błyszczały.

Harus uspokojony odchodził, dusząc w piersi czkawkę śmiechu ż głupoty wierzących, a śmiejąc się tak, do stróżów się zwracał i rozkaz rzucał:

Czuwajcie, aby nie powstał!

I lisim krokiem zbliżał się do domu Matki Jezusowej, gdzie się zbierali uczniowie Ukrzyżo­wanego. Chciał posłyszeć płacz biegnący z wnę­trza i słowa rozpaczy, posłyszał modlitwy szept i śpiew cichy.

I na modlitwie dni i noce przepędzała Assy- ka. W oczach nie miała łez, tylko jakiś blask bił •/. ich głębi, twarz była alabastrowej białości i ja­sności przedziwnej, jakby ją z wnętrza oświetlał płomień palącej się tam lampy.

Skończył się dzień sabatu, usnęło miasto, usnęła ziemia. Tylko kapłani i Faryzeusze nie mieli snu, tylko Harus pobiegł do grobu Jezuso­wego.

Straż czuwała—pieczęci nikt nie tknął.

Przyłożył ucho.

Cisza!..

Blady świt był na niobie, gdy wrócił do do­mu, spokojny zupełnie. Ale zaledwie przestąpi! próg, gdy z komnat swoich wypadła Assyka z krzy­kiem ogromnym:

Jezus zmartwychwstał!..

Harus drgnął strasznie i porwał dziewczę za ramiona.

Szatan cię opętał! — zawołał przestrachu pełen.

Ale Assyka drżała jakiemś drżeniem radości i urywanym szeptała głosem:

Grób pękł... straż padła twarzą na ziemię, Jezus zwyciężył śmierć!

Harus w tył się rzucił i wybiegł, jak oszala­ły, a gdy wybiegał, słyszał za sobą wołanie Assyki:

Uwierz w Chrystusa!..

Upłynęła długa godzina, nim Harus powrócił. Assyka słyszała chód ojca, szedł jak pijany, opierał się o drzwi i okna, a twarz miał bladą, skrzywio­ną kurczem okropnym.

Co tobie jest?—zawołała.

Harus zatoczył się aż na środek komnaty, drżący, straszny, głowa mu się trzęsła w ruchach konwulsyi, białe kości zębów szczękały głucho.

Grób pusty!—zacharczał.

Assyka do nóg mu padła.

Uwierz w Syna Maryi!—zawołała.

Co... ja... ja mam uwierżyć w cud podo­bny?—wyszeptał.—A co powie rozum mój? a stra­wione lata nad księgami mądrości?... a śmiech uczo­nych w piśmie, a przeszłość moja, a wypłacone Iskaryocie pieniądze?... Czem mi to zapłaci Syn Maryi?...

Przebaczeniem win, żywotem wiecznym.

Wieczność! — wyszeptał Harus. — Gdybym ją czuł!...

Uwierz!...

Kie mogę!

Czy nie słyszałeś drżenia ziemi, gdy Jezus skonał? «

Słyszałem.

Czy nie widziałeś ciemności, która ogarnę­ła świat?

Tak... Słońce okropnie zczerniało.,

Nie rozdarłaż się zasłona w Świątyni Bożej?

Rozdarła się z głuchym szelestem.

Czy groby nie pękły?

Pękły groby.

Cóżeś' ujrzał teraz w skale, gdzie Jezus był złożony?

Straż powaloną na ziemię, pieczęć złama­ną grób pusty!...

1?... i?—powtórzyła Assyka.

Nie wierzę!... Tamto było złudzenie zmy­słów, to szalbierstwo uczniów Jezusa. Nie wie­rzę!...

Powiał szum cichy, jakby lekki wiatr się ze­rwał i westchnął. Jakieś tchnienie wiosenne, ożyw­cze przeszło z szelestem tajemniczym i wionęło za­pachem róż.

Harus i Assyka obejrzeli się wokoło.

W ogrodzie drzewa oliwne stały nieporuszo- ne, a wiał wiatr jakiś i napędzał woń cudowną kwiatów.

Jaki zapach! — odezwał się Harus. — Ozy czujesz tę woń kwiatów?

Tchnął piersią całą.

Zkąd ten wiew rozkoszny, napełniający pierś moją jakiemś tchnieniem nieskończonej błogo­ści?... Assyko! — zawołał, widząc oczy jej rozsze­rzone, świecące blaskiem nie ziemskim — co to jest, Assyko?...

Chrystus przeszedł... jest tam!.. Patrz, patrz—woła na mnie!... Idę, Panie mój, Boże mój, Oblubieńcze nieba, Zbawco świata!...

I jak senna postąpiła za wzywającym ją a nie­widzianym przez Harusa duchem, i gdy odchodziła od ojca, za nią popłynęły wonie kwiatów i owo tchnienie ożywcze, które przed chwilą napełniało rozkoszą pierś mędrca.

Harus za pierś się schwycił, jakby ją zdławić coś miało.

Stój! stój! - zawołał do uchodzącej—na co mi zabierasz tę woń, to tchnienie rozkoszy!

Ale Assyka nie słyszała tych słów, szła za widmem, ■wołającem ją za sobą.

Z piersi Harusa wypadł ryk okropny, za czo­ło się porwał, za serce chwycił.

Duszę się, dławię... Tu pustka, tam pust­ka!..'. Tchnienia! — zawołał, wyciągając ramiona przed siebie — tego tchnienia żywota, które... nie rozum daje, lecz wiara!...

Wił się w mękach zwątpienia, ze strachem nicości grobu, nieprzebłagany wróg Chrystusa.

KONIEC.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Gliński Kazimierzc OBRAZKI Z PRZESZŁOCI
Gliński Kazimiez Z ZATRUTEGO GRODU
Gliński Kazimierz BAJKI
Gliński Kazimierz MURŁAJ
Gliński Kazimierz 3 NOWELE
Gliński Kazimierz ZALOTY KRÓLA JEGOMOŚCI
Gliński Kazimierz PSIA BUDKA
Gliński Kazimierz AVE
Gliński Kazimierz Z ŻYCIA I FANTAZJI
Gliński Kazimierz Z NOCY BEZSENNYCH MÓJ PAMITNIK
Gliński Kazimierz PAN RADCA
Gliński Kazimierz PIĘKNA DOSIA
POLITYKA WEWNĘTRZNA I ZEWNĘTRZNA KAZIMIERZA WIELKIEGO-PRÓBA OCENY, H I S T O R I A-OK. 350 ciekawyc
Rezydenci Opowiadania i nowele z niedawnej przeszłości Wincenty Łoś ebook
Rezydenci Opowiadania i nowele z niedawnej przeszłości Wincenty Łoś ebook
Przeszczepy Narządów Unaczynionych 2
Przeszczepy narządów unaczynionych 4
Pochwała przyjaźni i hartu ducha w opowiadaniu ''Stary człowiek i morze''

więcej podobnych podstron