Gliński Kazimierz Z ŻYCIA I FANTAZJI

Kazimierz Gliński

Z ŻYCIA I FANTAZJI



Rozeszli się ludzie, którzy przed chwilą napełniali cmentarzysko ogromne — ten kwiat rzucił, ten szczerą, a może nieszczerą łzę ża­lu, niejedne usta poruszały się modlitwą, ale czy modliło się serce — wie tylko jeden Bóg. Zagasły światła na grobach, gwar kilkuna- stutysięcznego tłumu, jak głuchy pomruk mo­rza, trwał chwilę za wrotami spoczynku zmar­łych, aż w dal gdzieś spłynął i skonał w mil­czeniu wielkiem.

I cicho było na cmentarzu, tak cicho, jak w piersi człowieka, gdy duch znikome opuści ciało, a tętno serca uderzy po raz ostatni i ucichnie. Ni liść zaszeleszcze, ni owad po­ruszy traw puchem, ni wiatr zaszumi.

Spokój — ogromny spokój!...

* Aż oto dał się słyszeć stuk głuchy, stłu­miony, wychodzący gdzieś z pod ziemi, jakby się ktoś w grobie obudził i pukał kościaną dłonią o trumnę. Podobneni pukaniem odpo­wiedział grób drugi, trzeci i czwarty, i cmen­tarz się napełnił wołaniem dziwnem, tajemniczą rozmową śpiących może od dawna szkieletów.

Szum cichy zakołysał powietrzem — to anioł zleciał. Białą miał szatę na sobie, ale tak przezroczystą, że za nim ni przed nim nie padał cień żaden, choć duży księżyc stał na błękitach i oświecał go blaskiem pełnym. Oczy patrzały smutkiem głębokim—przez łzy.

Pokój wam! — rzucił grobom, prze­latując nad niemi \ szybkością błyskawicy.

Kołatanie się wzmogło szybkie, nagłe, gwałtowne...

Czego chcecie? — zapytał anioł. — Co wam przerwało sen?...

Modlono się za nami — żałują nas! ..

Poseł niebieski dłoń podniósł, jakby uśmie­rzyć chciał niepokój duchów, ale gwar pod­ziemny wybuchnął z siłą niezmierną...

Rozłam pieczęć grobów — niech wstaniem!

Co wam się marzy, umarli?

Wyjść chcemy, zobaczyć chcemy da­wną kolebkę i mieszkania nasze, kv/iaty — któreśmy sieli, drzewa — któreśmy sadzili, to wszystko — wszystko, co nam drogiem było na ziemi.

Spijcie — śpijcie. — śpijcie! — za­wołał anioł.

Zbudź nas! — odpowiedziały groby.

Jeszczeście się nie otrzęśli z prochu ziemi, jeszcze do niej lgną serca wasze?.. Jam przybył, by ukołysać was — i odlecieć!

Rozwinął skrzydła, jak do lotu, ale nie pokój w grobach stał się tak wielki, jakby się trumny wywracały i biły głucho, okropnie o, murowane ścian sklepienia i oddrzwia że­lazne.

Wstańcie! — zawołał głosem ogro­mnym anioł wysłany.

I zaczęły się odwalać płyty kamienne, za grobem grób pękał, odskakiwały wieka trumien z głuchym łoskotem i wychodzili z nich pogrzebani dawno.

I oto, gdy z trzaskiem drzwi się otwarły marmurowego sarkofagu, ozobionego w rze­źby, bronzy i herby — z ciemnej głębi wy­szedł starzec pochyły, z zamkniętemi mocno oczyma, zataczał się jak senny, wyciągając

10

Z ŻYCIA 1 FAwTAZYI.

dłonie przed siebie i drżącym stopom podpo­ry szukając. A tam, w dalekim zakątku cmentarza, gdzie drzew nie było, ni kwiatów, na grobach wydziedziczonych, z rozsypanej na głos anioła mogiły, wysunął się nędzarz, od snu ciężkiego przecierając powieki. Tu postać młodej dziewczyny, piękna, senna, z bujnym warkoczem włosów spływających z ramion omdlałych, stała w dreszczach prze­budzeń; tam młodzian otrząsał z siebie pył grobów i chwytał piersią zapomniane dawno powietrze. Wstawali z mogił ci wszyscy, dla których życie nie było jednem kołem tortury, a snadź mieli w oczach sen kamienny, bo przeciągali się długo, leniwie, unosząc du gó­ry ramiona.

Nagle dreszcz wstrząsnął przezroczystemi ciałami duchów z grobu powstałych, otwarli oczy szeroko, zrazu zdziwione, później świe­cące radością wielką, a z każdej piersi jeden, długi okrzyk wybuchnął:

Ziemia!

Lećcie!... — zawołał anioł. — Za mną, duchy!...

Z ogromnym szelestem nad cmentarz się wznieśli i popłynęli błękitem nad globem ziem-' skim, budząc wspomnienia dawne, przywołu­

jąc pamięcią wszystkie chwile przeżyte, to — do czego serce ich lgnęło, co ukochali miło­ścią wielką. Spleceni w łańcuch długi, któ­rego klamrą srebrzystą był anioł-przewodnik, niewidziani przez oko niczyje, lecieli z ogro­mną ciszą, mijając wsie śpiące, miasta i gro­dy, lasy, pola i niwy.

Czego żądasz? — zapytał anioł, zwra­cając się do starca o brodzie mlecznej, który go ujął za skrzydło i naglił, by lot przyśpie­szył, a sercem stukał, jakby niepokoju duch w nim zamieszkał, — Czego żądasz, starcze siwobrody — i mów — kim byłeś?...

Byłem ojcem — chcę widzieć syna. Zostawiłem mu dobra ogromne, które ja i moi przodkowie z wielkim trudem i poświęceniem zebrali. Przykazałem mu testamentem, by szanował grosz ojców: dorobił — gdy będzie mógł, stracił — gdy będzie potrzeba. Przy­siągł na pamięć moją, że testament święcie wykona. Och! jak ja to dziecię kochałem!... Nie była mi tak drogą źrenica oka, jak ten syn mój! Nieskalane zostawiłem mu imię, które on powinien następcom swoim przeka­zać... Chcę zobaczyć, aniele, syna mojego. Zobaczyć — i pobłogosławić!...

Daleko, na ciemnem tle horyzontu, okrytym mgłą nocy, zarysowały się czarne kontury drzew odwiecznych i zamek o basz­cie wyniosłej. Szarym słupem łamał się cień murów, stojących na stoku wzgórza, którego brzeg całowała fala srebrzystej rzeki. Pełnem światłem padał blask księżyca i rozsypywał się w alejach ogrodu.

Tam... tam!... — zawołał starzec, wy­ciągając dłoń przed siebie, a serce mu biło z radości, że syna ujrzy.

Zamek czuwał — nie spano... W oknach biesiadnej sali, jarzęce paliły się światła.

Przez zamknięte pałacu podwoje prze­sunął się duch starca. Nie widzieli go loka­je znużeni długiem czuwaniem, śpiący przy bogato zastawionym kredensie. Tylko, gdy przechodził, dreszcz zimny połaskotał ich cia­ła; myśleli, że wiatr przez kurytarze wrionął i przeszedł koło nich.

Starzec stanął we drzwiach sali, w któ­rej paliły się żyrandole u ścian i świece w złotych lichtarzach przy stołach karcianych. Na jednym kręciło się kolo rulety, na innych rzucano kości i karty. iMlody dziedzic tracił dorobek ojców z pychą bezczelną, z bezmyśl­nym uśmiechem na twarzy zwiędłej, otoczo-

ny zgrają łotrów. Postawił grosz ostatni, który — jeżeli przegra, otworzy mu drzwi nędzy.

Naprzeciw syna, ale niewidziany przez niego, stał z oczyma przerażonemi duch ojca.

Wszystko, co mam! — zawołał pan młody.

Z zaciśniętych ust starca wypadło słowo:

Przeklęty!...

W tej chwili stanęło koło rulety, a mio­dy pan pobladł.

Do rąk szczęśliwych graczów przeszły skarby jego pradziadów.

Gdy opuszczali dom bankruta szczęśliwsi od niego, on uczuł ciężar ogromny na piersi, ale nie wiedział, że to brzemię klątwy ojco­wskiej spoczęło na niej.

I popłynęły duchy dalej, wijąc się wstę­gą długą za rozwianemi skrzydłami anioła, któremu na ucho szeptał duch młodej kobiety, by leciał szybciej. Kobieta była piękna jak pierwszy rumieniec wstydu na twarzy dzie­wicy, na koralowych jej ustach drżały słowa gorącej prośby, oczy paliły się jak gwiazdy świtu.

Co mi szepcesz? — spytał anioł, za­trzymany głosem niewieścim.

Niepokój mnie pali — leć szybciej!... Gdy ujrzysz pod ciemną osłoną lip i jawo­rów dom biały a okna ubrane wiankiem ja­skółczych gniazd — zatrzymaj lot swój, anie­le!... Ten dom był mój!... W ciche progi jego weszłam z bijącem sercem, z różami na twarzy, wsparta na ramieniu męża. Muszą tam dotąd kwitnąć kwiaty, sadzone ręką mo­ją, plączące się w ukochane imię Augusta... O, jak mi dobrze było pod dachem tym — jakie rajskie sny miałam, przebudzenia rozko­szne!... Roku niema, jak opuściłam to gnia­zdo ciszy i szczęścia, wezwana przez ciebie, aniele biały! Gdy umierałam, wił się u ko­lan mych ten mąż mój drogi w szale rozpa­czy — rwał włosy i pocałunkami stygnące usta moje okrywał. „Żyć będę myślą o to­bie — szeptał, — jedyna i ostatnia, poślubio­na tu i w niebiesiech!“ — Aniele, leć szyb­ciej!... Ja go zobaczyć pragnę, pogrążonego w smutkach nieukojonych, w wieczystem ser­ca wdowieństwie. Nie ujrzy mnie, lecz prze­czuje duch jego obecność moją, pozna mnie po zapachu fijołków, których woń w koło rozleję, zadrży i ramiona wyciągnie, wołając:

Tu jest Anna!...

Leciały szyliKo duchy, pragnące czaru wspomnień i pamięci tych, którzy po nich zostali. Nad nimi srebrzyły się błękity, pod nimi ciemniała szara smuga ziemi oblana po­całunkami blasków miesięcznych.

Tu... tu!... — zawołał duch niewie­ści, gdy przelatywali nad wierzchołkami lip i jaworów, w których cieniu stał dom biały, pełny jaskółczych gniazd nad oknami. Pta­szki spały, bo noc była głęboka, tylko gdy stęskniony duch kobiety przepływał przez ścia­ny dworu, senne otworzyły oczy, kwiląc ża­łośnie.

Cień Anny wszedł do pokoju męża.

W komnacie oświetlonej czerwonemi płomykami ognia płonącego na kominie, sie­dział August, trzymając na kolanach swoich drugą żonę. Strój, jaki nowa małżonka na sobie miała, odznaczał się niezwykłeni boga­ctwem, błyszczały pierścienie na palcach, kol­czyki w uszach mieniły się blaskiem czystej wody brylantów, u piersi tylko była maleń­ka broszka, pierwszy dar kochanka kochance pierwszej. Mężczyzna całował spłowiałe usta znacznie starszej od siebie kobiety, która gar- ' nęła się ku niemu w nienasyconem pożądaniu

pieszczot. Nagle obejrzał się wkoło ogarnię­ty zdziwieniem.

Fijołki!... — wyszeptał. — Czy to twoje warkocze tak pachną. Klaudyo?

Kobieta nic nie czuła, lecz jej się zdało, że twrarz męża pobladła, że nagle serce sta­nęło mu w piersi. August powiódł ręką po czole, po którem spłynęło kilka kropel gorą cego pntu.

Ale nie wiedział, że to były łzy Anny, która w milczeniu boleści wielkiej, schylona, stojąc przed nim — płakała.

I popłynęły duchy dalej, wijąc się wstę­gą długą za rozwianemi skrzydłami anioła.

Czego się na czoło wyrywasz? — pytał niebieski przewodnik żebraka, którego łachmany wiatr rozrzucał. — Czy i ty po czem tęsknisz na ziemi?

O, panie! — odpowiedział żebrak, - - niemasz takiego nędzarza na świecie, któryby nie ukochał czegoś. Nie żal mi życia, bo nikt nie tęskni po rózdze siekącej ciało; nie żal mi ludzi, bo jeśli dziadowi grosz jaki rzucili, to go rzucili tak, jak psu, który wył z głodu. O rodzicach nic nie wiem, bo zna­leziono mnie gdzieś pod płotem skazanego na zamarcie. Wychował mnie nędzarz podobny

Z Ż Y O I A I FArfTAZYI. 17

do mnie, lecz gorszy odemnie, bo nogi m^1 wykręcił, gdym dzieckiem był jeszcze, abym kalectwem s woj cm litość wzbudzał w ludziach, a grosz do jego kieszeni napędzał. Nie mia­łem domu, bo domem moim był kościół, u którego progów na stare zasiadłem lata; nie wiem, jak dzwoni pieśń matczyna nad ko­lebką dziecka, bo mnie do snu kołysał wichr zimy, chłodna ziemia posłaniem mi była. Ale znałem dziewczę jedno, do którego żcbraczem przylgnąłem sercem. Mieszkała na poddaszu, w kamienicy naprzeciw domu Bożego stoją­cej. Była to wyrobnica, która igłą zarabia­ła na marny kęs chleba. Widziałem nieraz, podczas długich zimowych nocy, pełgające słabe światełko lampy do dnia białego. Przez palce dziewczyny przesuwały się białe baty­sty i miękkie jedwabie — szyła nieumęczenie, by wszystko wczas było gotowe, by grosz wzięty za te noce bezsenne dał strawę ciepłą jej matce, złożonej od lat wielu niemocą ciężką. Panie mój! bez tych palców dzie­wczyny do krwi igłą pokłutych, zmarłaby z głodu jej matka i jabym nie miał wspo­mnień, które mi dziś kazały mój grób rzuco­ny w kąt cmentarza — opuścić. Ludzie je­szcze spali, tylko dzwon fary na jutrznię ude- ao 2

rzał, tyłkom ja się czołgał pod mur kościoła i tylko ona zbiegała z poddasza, niosąc mnie, nędzarzowi, groszy kilka lub mleka szklankę, albo czystą koszulę, gdy dawna w proch się rozpadła. Tak było przez lat cztery, dopó- kiś ty, panie, nie kazał mi iść za sobą. Anie­le! ja chcę widzieć tę biedną żywicielkę bie­dnych...

Przelecieli nad miastem ogromnem, wr chwi­li, gdy na godzinę przed świtem uderzał dzwon farnego kościoła.

Tu, panie — zawołał żebrak,— tu!... Poznaję poddasze i widzę pod niem blade światło migocącej lampki.

Wsunął się duch dziada-żebraka do ubo­giej izdebki wyrobnicy.

Na tapczanie, pokrytym słomą, siedziała postać nędzna, z zapadłą piersią, z przyga- słemi oczyma, z których wymykał się blask tajonej rozpaczy. W wychudłych ramionach trzymała dzieciątko małe, targające niemiło­siernie wyschłą pierś matki. Usta kobiety ból krzywił, łzy napełniały oczy.

Nie wyciągniesz nic, mały! — sze­ptała. — On opuścił, ludzie kamieniem rzuci­li, głód pali wnętrzności, a ty mnie tak szar­piesz boleśnie!...

Tak mówiła głosem omdlałym ofiara po­dłości.

A duch dziada-żebraka stał niewidziany u progu ubogiej izby, drżąc od łkania. I wy­ciągnął dłonie nad głową tej matki-dziewczy- ny, błogosławieńswo jej rzucił, a klątwę uwo­dzicielowi. I w onej chwili dziecię uspokoiło się i zasnęło, a jakaś otucha wstąpiła w ser­ce nieszczęśliwej kobiety — i w onej chwili, tego, na którym spoczęła klątwa dziada — żona zdradziła.

I poleciały duchy dalej, wijąc się wstę­gą długą, za rozwianemi skrzydłami wysłań­ca Bożego. I gdy tak gnali nad światem kołem szerokiem, zbliżył się do anioła duch kapłana i szepnął:

Wysłuchaj prośby mojej!...

Zali i ty masz co na ziemi! — spy­tał anioł.

Potęp mnie, jeżelim grzeszny, a pó­źniej módl się za mną do Boga, ale tęsknię do cichych murów swego kościoła, które przed laty za grosz ostatni wzniosłem; tęsknię do smutnej pieśni organów, przy której roz­pływała się dusza moja, wielbiąc Pana Za­stępów. Napełniał kościół mój tłum mnogi, i gdy odezwał się mój głos z ambony —

chyliły się głowy przed majestatem Bożym, pełne pokory i ciszy. Tęsknię, aniele mój, po tym ołtarzu, przed którym stałem z pod­niesionym do góry kielichem; tęsknię po mu­zyce dzwonów, rozpływającej się w dal echa­mi i po tej garstce wiernych, których lat tyle byłem pasterzem. Gdy zobaczysz smu­kłą wieżycę kościoła, złotym krzyżem strzela­jącą w błękity, zatrzymaj lot swój, duchu czysty!

Pod osłoną gwiazd i szafiru, płynęły du­chy wysoko nad ziemią. W nieobjętej okiem śmiertelnych przestrzeni, na płaszczu z chmur i błękitów, błysnęły złote ramiona krzyża.

Tutaj! — zawołał duch kapłana. — Poznaję kościół mój, mój dom najmilszy!...

I spłynął szybko z górnego gościńca ku murom dojrzanej zdała świątyni — i — gdy zawTisł nad niemi, ogarnęło go przerażenie wielkie...

Kościół był w gruzach — drzwi wielką pieczęcią naznaczone... Przez szyby wybite z ram ‘ołowianych, wpadał wiatr i szumiał smutną pieśń ruin; organ strzaskany, na ka­miennym ołtarzu wąż leżał, z podziemia, gdzie były groby dawne, wybiegł szczur i węszyć zaczął.

I zabrzmiał ogromny krzyk kapłana nad bezbożnością świata, która pozwoliła dziełu rąk jego w gruzy się rozpaść. Krzyk echem długiem poleciał wzdłuż ziemi, wstrząsnął ścia­nami domów jej mieszkańców i ze snu zbu­dził. Ale ludzie nic rozumieli krzyku, zaspa­ne tylko podnieśli źrenice i szepnęli przez sen:

Grom uderzył!

I poleciały duchy dalej, wijąc się wstę­gą długą za rozwianemi skrzydłami anioła, i gdy leciały tak nieumęczone gonitwą swoją, jeden z nich, o czole bladem a pięknem, na którem myśli w głębokie bruzdy się zaryso­wały, ujął dłoń przewodnika i szepnął:

Ja jeszcze!

Gdzie każesz mi stanąć — stanę! — odpowiedział anioł.

Nie, duchu — my lecieć będziemy, bo dom mój tak wielki, jak okrąg tej ziemi. Nie wskażę ci tu czy tam, bo on jest wszę­dzie, gdzie tylko biją serca ludzkie.

Anioł zdziwiony wzrok podniósł na sze­pcącego ducha i spytał:

Ktożeś ty?

Byłem piewcą tej ziemi, bezsennym strażnikiem ludzi, byłem światłem ich oczu oddechem ich piersi, krwią i:h serc. Nie

umarł nikt, kto we mnie uwierzył, bom go budził zmartwychwstania dreszczem. Klęli przezemnie, kochali przezemnie i — gdym na śmierć iść kazał — szli z pieśnią na ustach. Zajrzę do gmachów, na których frontonach herby czernieją, bo wiedzieć chcę, czy prze­noszą nad złoto pieśń moją. Wejdę w dwo­ry stojące pod lip osłoną i przyłożę ucho do ścian, by arfy mojej dźwięk posłyszeć. Stanę na progach chat kmiecych, by pełną piersią odetchnąć, że wypełniono testament mój i pieśń moją tym sennym strzechom podano.

Zniżył lot swój duch-piewca i wzdłuż zie­mi popłynął z szybkością błyskawicy. Prze­leciał miasta i grody, wsie i zaścianki i słu­chał, czy gdzie nie zadzwoni śpiew lutni, czy pieśń nie zabrżmi, niegdyś przezeń śpiewana.

Dokoła cicho...

Duch-piewca dłoń do serca przyłożył — i słuchał wciąż.

Coś drży — coś szumi — coś dzwoni...

To oddech wiatru zakołysał senne topo­li gałązki, to świerszcz, pieśniarz nocy ma­jowych, zgrzytnął ukryty w ścian szczeli­nie, to cicha fala jękła, o szary uderzając brzeg.

Sen — sen — sen wszędzie!..,.

I zakołatał duch śpiewaka do drzwi pa­łaców, ale tam, po spiciu win burzących, spa­li mocno, pogrążeni we śnie bez marzeń ża­dnych. Zastukał w szyby domów modrze­wiowych, ale ci, ogarnięci lenistwem, obudzić się nie chcieli, stanął w postaci, jaką za ży­cia miał, w chatach wieśniaczych i wyszeptał nazwisko swoje, ale tam z trwogą na widmo spojrzeli i rzekli:

My ciebie nie znamy — nie mówio­no nic nam o tobie!

Jak oddech morza, . gdy z szumem spienione fale zakołyszą się nagle od brzegu do. brzegu, takie tchnienie, tylko wielkim bó­lem nabrżmiałe, wypadło z piersi pieśniarza. Nie wiedzieli nic ludzie, że to owej nocy domy ich nawiedzał duch poety, tylko ze snu ¿budzeni szelestem dziwnym, szepnęli do siebie:

Wiatr westchnął!...

Kto z was jeszcze widzieć chce zie­mię i tych, którzy po was zostali? — zapy tał anioł.

Wracaj, wracaj! — odpowiedziano w głos jeden.

1 wróciły duchy przy zapalającej się pierwszej gwieździe świtu na cmentarz swój, wróciły z lamentem wielkim. I gdy zamy­

kały się za nimi wieka trumien, gdy z głu­chym łoskotem opadały płyty kamienne — popłynął szept długi:

Lepiej w grobach!...

A anioł szepnął:

Nie złorzeczcie śmierci, która wam przynosi sen i ukojenie!...

DRAMAT.

Ucichł nareszcie grzmot oklasków, który na chwilę wstrząsnął powietrzem, posypał się deszcz kwiatów, strojne postacie kobiet wy­chylały się z lóż, uderzając w małe, pieszczo­ne dłonie.

Brawo! brawło!...

Sala widzów napełniła się jednym, dłu­gim okrzykiem.

Na scenie stał autor odegranego tylko co dramatu. Wzruszony widać był przyję­ciem, olśniony światłem kobiecych oczu, ogłu­szony brawami i deszczem wonnym, który ze wszystkich stron olbrzymiego gmachu nań spadał. Podano mu wieniec laurowy przy odgłosie muzyki, która na dany znak przez kapelmistrza, zagrała hymn tryumfalny. Lau­

reat młody był, młody bardzo na taką chwi­lę uznania, — to też rumieńce silne wybiegły mu na policzki, zdawał się być odurzony szczęściem nagłem i niespodziewanem; kłaniał się, chwiał — był blizki omdlenia.

W drugiej loży od sceny, siedziała ko­bieta młoda, piękna, którą, przychodzący w od­wiedziny mężczyzni, hrabianką nazywali. Gdy zabrżmiały okrzyki, a na scenie pokazał się twórca wspaniałego dzieła, gdy posypał się deszcz kwiatów, a tysiąc rąk do hucznego się brawa podniosło, — ona usunęła się w głąb loży, nie uderzyła w dłonie, nie poruszyła ustami. Duże, czarne oczy skierowała na bo­hatera dzisiejszego wieczoru i nieruchomie pa­trzyła w twarz jego młodą, bladą z wysiłku pracy; na czoło wyniosłe, które wysnuło tyle myśli wstrząsających do głębi. I rozbudziło się coś w głębi jej istoty, coś co dotąd, pod osłoną jedwabiu i drogich koronek — spało. Jakiś wielki horyzont pracy i cierpień ludz­kich rozszerzył się przed nią; zeszła w niziny, na które dotąd dumnem, może wzgardliwem patrzyła okiem, i zobaczyła serca, których krwią żyła, które, rzuciwszy siew dobry na nieuprawną rolę, do trumien kładły się ci­cho — i ujrzała się dziwnie malutką w tym

ogromie prac i cierpienia, barwnym motylem który przez niwy życia przelatuje i ginie bez śladu... Sala widzów drgała od wołań i okrzy­ków, — ona zaś nieruchoma, z błyskawicą w oczach, patrzyła w twarz poety.

Na scenę weszło kilku panów. Zbliżyli się do laureata i serdecznie dłoń mu ścisnęli.

Zechcesz nam pan uczynić ten za­szczyt — odezwał się książę Jan — i być dzisiaj u mnie na zebraniu.

Poeta przyjął zaproszenie, hrabianka po­ruszyła się w loży i uśmiech mu posłała, z jakiemś podziękowania pełnem spojrzeniem.

Niepewnym, drżącym krokiem opuszczał poeta teatralne podwoje. Książe Jan prowa­dził go pod rękę, wsiadł z nim do karety i stangretowi dał rozkaz do ruszenia.

Mało dotąd w świecie literackim był znany dzisiejszy wybraniec losu. Czasem jakiś wiersz dźwięczny zwracał uwagę znawców; wspomniano o sile nowej, lecz tylko się na tern kończyło. Później zaczęły się pojawiać krótkie obrazki pisane prozą, nowele, w któ rych błąkały się niedomówione myśli jakieś, w pół urwane westchnienia, łzy, co na rzę­sach zawisły i spaść nie mogły, czy nie chcia­ły. Nagle i to się urwało, młody autor za­

milkł, czy zasnął na długo. Ale wspaniałe było odezwanie się jego, istne obudzenie się lwa.

Jarząco paliły się światła w salonach książęcego pałacu, wodotryski ochładzały du­szne powietrze komnat gośćmi przepełnio­nych — starzy i młodzi, mężczyźni i kobiety czekali na uroczyste wejście tryumfatora.

Marmurowe schody miękiemi kobiercami przykryte, tłumiły chód cichy, chwiejnym krokiem idącego poety. W alabastrowe kie­lichy ujęte drżące światła, niby aureolą ota­czały czoło wieszcza i patrzyły w źrenice, z których bił blask jakiś, niby świetne pro­mienie zachodzącego słońca.

Przestąpił próg sali...

Głuchy szmer milczącem powietrzem po­trącił, kolumny fontann błysnęły srebrzyściej i cichym szeptem zdawały się mówić: patrz­cie! Z górnej galeryi marsz zabrzmiał.

Przez otwarte drzwi weszła służba, nio* sąc na srebrnych tacach kielichy z winem. Mężczyzni i kobiety chwycili puhary do rąk i spójnym wieńcem otoczyli przybysza.

Vivat! krzyknęło dwieście głosów.

Poeta podniósł kielich do ust, ale puhar w pół drogi prysnął.

Zadrgały w powietrzu błyski kryształo­we — szkło z brzękiem na posadzkę upadło. Podbiegło kilka pań — każda z nich swój puhar ofiarowała. Przyjął jeden, lecz nie pił. Zażądano od niego improwizacyi...

Nie mogę — szepnął.

Był nadto wzruszony.

Po upływie kilkunastu minut, siedział w fotelu, zarzucony pytaniami, czarowany przez miękkie spojrzenia niewieście. Hrabian­ka usiadła opodal, bo wśród ścisku nie mo­gła zbliżyć się do poety, by jego dłoń uści­snąć, lecz, gdy na głos marszałka dworu, oznajmiającego wieczerzę, wszyscy z miejsc swych powstali, — zbliżyła się szybko do wielkiego gościa i, uprzedzając zamiary pań innych, malutką dłoń mu podała.

Poprowadź mnie pan — szepnęła — będę mogła choć słów kilka zamienić z pa­nem. Tak tego pragnęłam.

Poeta podał ramię... Poszli. On słyszał jak serce jej biło, ona czuła drżenie całego jego ciała. Szedł wolno, ale tak nierówno, jak dziecię, które po raz pierwszy kroki chwiejne stawia. Hrabianka spojrzała mu w oczy, — płonęły jak gwiazdy, ale w ustach nie dostrzegła kropli krwi.

Zaspokój pan ciekawość moją,—sze­pnęła, — gdy usiedli przy stole. — Tylko nie śmiej się pan ze mnie — uważaj mnie za dziecko i odpowiadaj jak dziecku.

Słucham.

Pan twórcą jesteś, potężnym twór­cą, — szeptała dalej. — W zachwycie nie­mym słuchałam dźwięków czarodziejskiej poe- zyi, którąś pan wyśpiewał; zespoliłam się z duchem pana, wcieliłam się w myśl jego i byłam w tej chwili pielgrzymką, równą pa­nu, zwiedzającą na jego rozkazy nieznane mi dotąd światy. Lecz prawda — mówiła da­lej, a głos jej łamał się i drżał, — że two­rzenie samo, jeżeli ma niebiańskie rozkosze, to i bóle ma wielkie? Tak! pan musisz cier­pieć, bo nie cierpiąc, takiegobyś arcydzieła nie stworzył. Mnie się zdaje, że nim myśl swoją w ciało ubierzesz, w duchu pana, ni­by w kuźni ogromnej, biją młoty tytanów. Jak w czarnoksięzkiej latarni, przesuwają się postacie różne, o sercach czystych, lub zwa­lanych, z uśmiechem na ustach, lub łzami bó lu. Pan musisz odczuć radość tysiąców i ran tyle własnemu sercu zadać, sto razy umrzeć i zmartwychwstać sto razy! I może przejdą chwile długie, lata całe, nim się te postacie

i

t

wypełnią, przybiorą kształty rzeczywiste i za­żądają od mistrza jednego tchnienia twórcze­go. To tchnienie dopiero jest szczęściem, roz­koszą nieznaną innym śmiertelnikom. Posągi gotowe — ty dajesz im życic! J zdaje mi się, że czuję bicie serca pańskiego, gdy nie­me ożywiają się głazy, gdy ciepło ich krwi poczujesz, usłyszysz tętno ich żył. Wtenczas rzucasz na nie blaski i światła, cienie i pół­cienie, stosownie do roli, jaka im w udziale przypadła. I zapominasz o świecie całym w tej chwili najwyższego uniesienia, najwyż­szej ekstazy. Powiedz pan, czy tak arcy­dzieła powstają, czy tak się tworzą?...

Dałaś pani odpowiedź własnym py­taniom tak dokładną, że nie mam nic do do­rzucenia; chyba zapytać, zkąd pani wiesz o tem. czy czasem sama nie tworzysz?

O nie, nie! — odpowiedziała szyb­ko. — Panu zawdzięczam odkrycie tej taje­mnicy i więcej... coś więcej może...

Tchu jej zabrakło, zabrakło tchu i pier­siom poety. Siedział blady, nietknięte potra­wy służba usuwała z przed niego.

Koło północy osłabł — pożegnał dom książęcy i wyszedł.

Panowie! — odezwał się książę Jan— jutro z rewizytą będę u wieszcza, — kto to­warzyszyć mi zechce ?

Ja! — odezwała się hrabianka.

Wzięto za żart ten okrzyk, ale zamiar

kobiety był stały.

Na dzień drugi, przed dom, gdzie mie­szkał poeta, zatoczyło się kilka powozów.

Tu mieszka? — spytano stróża.

Na czwartem—odpowiedział, zdziwiony wizytą panów do biednego lokatora.

Po wązkich ciemnych i stromych scho­dach, weszli na czwarte piętro. Było to już poddasze, drzwi nizkie prowadziły do mie­szkania poety. Hrabiance serce biło, oparła się drżącą ręką o ścianę, — książę do drzwi zapukał.

Nie odpowiedział nikt z wewnątrz.

Książe dotknął klamki,—drzwi się otwar­ły, ale naprzód idący cofnęli się nagle.

Na pościeli ułożonej w wilgotnym kątku, leżał wybraniec losu. Głowę miał zwieszoną ku ziemi, obnażona pierś rysowała się w że­bra wystające wyraźnie, kawał zapisanego pa­pieru leżał przed nim; w prawej, omdlałej rę­ce trzymał pióro, po którem spływała nie zaschła jeszcze kropla czarna.

Z ŻYCIA I FANT AZY I.

3:

Hrabianka z krzykiem skoczyła do umar- łego, — wzrok jej padł na białą papieru kartę, na której widniał tytułowy napis dra­matu:

Głód!“ —

YV dni parę odbył się pogrzeb poety,— a w kilka miesięcy potem nieznana ręka po­łożyła na grobie kamień z napisem:

Nim pójdę tam, gdzie jesteś, będę pracowała tu, gdzie byteś!

Nienawidzili się i dziwić się temu nie można było. Różnice tak wielkie zachodziły pomiędzy nimi, że nielada potrzeba było wypadku, ażeby się choć w części te nieró­wności wygładziły i jaka taka zgoda stanę­ła. W niczem do siebie podobni nie byli. Wyglądem zewnętrznym nie pasowali, tem­peramentem stali na dwóch przeciwległych biegunach, odróżniali się pochodzeniem i tak dalej i dalej, bez końca. Ona była nizka, szczupła, o ściągłcj twarzy, warkoczach bar­wy czarnej, oczkach malutkich jak pieprz angielski, niespokojnie tu i tam biegających, on zaś miał podobieństwo do beczki po ba­warze, a włosy rude, gęste, przy samej skó­

rze ucięte, świeciły jak bronz roztopiony i miały pozór czepca, przylegającego szczel­nie do głowy, co przy wygolonej twarzy, ce- bulastych, jasnobłękitnych oczach i tłustym podbródku, czyniło go podobnym więcej do jakiejś potwornej baby, niż do istoty nale­żącej do rodzaju męzkiego. Temperamenty nie mniejszej podlegały różnicy. Ona żywa jak wiewiórka, zapalna jak proch leszczyński, gestykulująca, mówiąca głośno i dużo—on po­wolny w ruchach i mowie, na tysiąc rzuconych naraz pytań, zaledwie krótkim i to po pewnym namyśle: — „So!w odpowiadający. Ona była i wreszcie paryżanką, on czystej krwi prusakiem.

Nienawidzili się więc i wiedzieli o tem. Czy im dobrze z tem było, Bóg raczy wie­dzieć, nie wiem jednak, czy w tygodniu nali­czyłbym dni parę, klóreby przeszły bez sprzeczki, lub kłótni nawet, zakończonej — przez nią odwróceniem się impertynencko ple- cyma, przez niego: — „So!w krótkiem.

Owem „So!“ poirytowana francuzka na­zwała go raz błotnistą a płytką sadzawką, z której od czasu do czasu odzywała się roz­lazła żaba, wiadomem: kwa! On, z uśmie­chem zawsze, przyrównywał ją do wiotkiego płomyka, który z trzaskiem, nic nieszkodzą-

cym ludziom, harmidoruje sobie w kominie, aż syknie, gdy parę kropel zimnej wody nań rzucą. Ona była płomieniem, on wodą—nic więc dziwnego, że syczą i pryskają.

So? — zwracał się do niej z zapyta­niem.

Kwa! — odpowiadała, odwracając się do niego plecyma.

Na tych dwóch słowach kończyły się spory. Mademoiselle Florentine zabierała dzie­wczęta i szła z niemi do nauki, Herr Hans z chłopcami udawał się do oficyny, w której mieszkał i—jeżeli to było latem—zanim wziął się do obowiązkowej roboty, kazał im muchy z pokoju wypędzać, które miały predylekcyę do jego tłustych, a zawsze spoconych poli­czków, nierzadko wprawdzie, podczas snu po­obiedniego, miałkim cukrem z lekka posypa­nych.

Nun! ten wasz much musi ein Polak sein! — wrzeszczał, zrywając się z pościeli. Ich kann nicht recht schlafen. Machen sie das Fenster auf, niech sobie spazieren gehen.

Następowało więc wymiatanie much chust­ką, ręcznikami, prześcieradłami, przy której to operacyi nieraz i panu Hansowi, zwiniętym w pytkę ręcznikiem po karku się dostało.

Dom moich rodziców był istną szkołą. Nie licząc nas czworga; dwóch sióstr i mnie z bratem, stale przebywało u nas od pięciu do sześciu panienek i tyluż chłopców, dzieci rodzin mniej zamożnych, dla których utrzy­manie nauczycieli i nauczycielek bazwarunko- wem niepodobieństwem było. Nie mam po­trzeby dodawać, że cały koszt utrzymania uczącej się młodzieży i wykładających im na­uki profesorów, tyczył się tylko moich ro­dziców, których serce i kieszeń otworem po­trzebującym stały. Gwarno było więc i we­soło, nie brakło rezydentów i rezydentek, go­ście niemal codziennie nawiedzali dom nasz; z dalekich stron przebywający po kilka dni, czasem po tygodni parę bawili, w czasie zaś świąt Bożego Narodzenia lub Wielkiejnocy, rodzina cała, krewni i powinowaci, zapełniali komnaty starego dworu.

Gwarno więc było i wesoło!

Oficyna, w której mieszkał pan Hans i w której odbywały się nauki, stała w otoczeniu dużego, angielskiego parku, który wił się po wzgórzach, nęcąc wzrok rozmaito­ścią widoków; okna zaś mieszkania pana Han­sa, wychodziły wprost na okna bocznej ścia­ny głównego dworu, gdzie były panny Flo-

rentyny pokoje. Dom i oficyna, stały od siebie w odległości kilkudziesięciu zaledwie kroków, rozdzielającą ich przestrzeń wypeł­niał gazon, który pasem długim, między ścia­nami wysmukłych świerków, słał się, jak ko­bierzec, równy, miękki, zielony, wykwitający gdzieniegdzie żółtym kwiatem cykoryi.

To blizkie sąsiedztwo dwóch wojujących ciągle wrogów irytowało Florentynę, cieszyło Hansa.

O godzinie siódmej z rana, rozsuwały się firanki niecierpliwą ręką trącone, otwie­rało się szybko okno francuzki i postać pan­ny Florentyny, acz przekwitła nieco, oblana promieniami wiosennego słońca, w całym po­jawiała się blasku. Tej chwili tylko oczeki­wał pan Hans. Podnosił roletę, langsam okno swoje otwierał i zdejmując białą szlafmycę z głowy:

Guten Morgen! — z słodkim uśmie­chem rzucał.

Kwa! — odpowiadała francuzka, roz­czapierzając ręce. Okno się z trzaskiem za­mykało, postać mikroskopijna znikała, pan Hans zaś śmiał się rytmicznie, gładząc tłusty podbródek i obserwując muchy, które ciepłe słońce ze snu budziło. Panna Florentyna ra-

daby nieco słońca i świeżego powietrza wio­sennego poranku wpuścić do wnętrza swoje­go mieszkania, ale Hans nieopuszczał zajęte­go posterunku przy swojem oknie, z flegmą nakładał knaster ulubiony do swojej porcela­nowej lulki i kółko za kółkiem puszczał w po­wietrze srebrzyste. Panna Florentyna marzyła

o Jenie, Hans o niezdobytej jeszcze Alzacyi.

Trwała taka wojna podjazdowa rok już drugi, do stanowczej jednak walki nie przy­szło. Matka moja powaśnione strony godzi­ła, zażegnywała burzę i na czas pewien za­pewniony był, aczkolwiek zbrojny — pokój.

Nie cierpię ten prusak! — mówiła panna Florentyna w on czas, niby pół gło­sem, ale wiedziała, że słyszaną będzie przez właściwą osobę.

Ten francuzka jest bardzo przyjemny człofiek! — odpowiadał w tej chwili Hans, rozmawiający z mym ojcem. — Roziskrzone źrenice paryżanki zwracały się natychmiast na przeciwnika, który patrzył na nią swoje- mi cebulastemi oczyma, uśmiechając się nie­winnie.

Je te battrais un jour! — mówiła po­drażniona niewiasta, zaciskając pięście wiel­kości kurzego jaja.

Z ŹYUIA I FANT AZY I.

45

Śmieliśmy się z tej groźby, porównywa- jąc dwie te postacie naprzeciw stojące.

Przy wspólnem śniadaniu, obiedzie i wie­czerzy, albo herbacie, wieczornej naturalnie przykładna panowała zgoda. Matka nicdo- puszczała nigdy do scen żadnych, a zresztą obecność zawsze jakiegoś gościa nie małą przeszkodę stanowiła. Raz tylko malutka za­szła scenka, kiedy pan Hans ofiarował się z da­waniem niemieckiego języka pannie Floren- tynie. Zarzekła się, że to nic nastąpi, choć­by ją wszyscy święci do tego zmuszali, że je­dnego wyrazu po niemiecku nigdy nie powie. Na zapytanie: dlaczego? odpowiedziała, że to byłaby chwila największego jej upadku.

Ooo? — przeciągle powiedział Hans.

Kwa! — zabrzmiało natychmiast.

Innym razem bawiono się na dziedzińcu

w „cerceaux“, gdy pomiędzy grających wci­snął się niespodzianie wieprzyk opasły. Rzuci­liśmy się z kijami, ażeby go precz wygnać, ale on się wywijał, omijał nas: ui—ui—po- kwikując.

Hcir Jezus! — odezwał się Hans do panny Florentyny—ta szwiń francuska jezd — ui, ui — gada.

Ça doit être un Allemand, par ce qu’il prononce mal — odparła natychmiast.

Ooo?

Kwa!

Śmiech buchnął, wieprzyk został wypę­dzony, zabawa poszła w kolej, panna Floren- tyna tryumfowała, a Hans uśmiechał się sło­dko, cebulastemi patrząc na nią oczyma.

Mademoiselle Florentine okrutnie lubiła się huśtać, pan Hans pływać. Utrzymywał się na wodzie, jak korek. Daremne były wszystkie usiłowania jego uczniów, by go za­topić. Wieszano się mu u ramion, na kark włażono, wiązano nogi — nic nie pomagało. Dał nurka, chłopcy poszli na dno, a on nie tylko wypłynął, ale każdego za czuprynę z wody wyciągnął. Do tych figlów, jako najmłodszy, nie należałem. Pluskałem się tyl­ko przy brzegu stawu, zachęcając wrzaskiem starszych kolegów do utopienia niemca.

Du, szelma Polak! — w ołał pan Hans, podchodząc do mnie. — Brał mnie na bara- na i pływał zataczając szerokie koła po dużym a szklistym stawie.

Słuchaj Wiluś—odezwrał się raz do mo­jego brata, na brzeg wychodząc, — żeby to

Florentine widział, jak ja pliwa, możeby do mnie nie mówił: kwa!

Chyba żaba nie pływa, panie Ilans?— zapytałem.

Ty — galgan Polak — sza!

Uderzył mnie po nosie i zaczął się prze­ścieradłem wycierać.

Podczas kiedy pan Hans unosił się na przezroczystych falach kalinowieckic-go stawu, mademoiselle Florentine — raz, w przystępie złego humoru, „Fleur antique“ przez nas na­zwana—bujała na huśtawce. Czynność tę od­bywała wtedy tylko, jeżeli pewną była, że Niemiec, będąc zajęty czemkolwick, nie mógł jej zajść znienacka, do czego niejednokrotnie szczerą okazywał óchotę. Skradał się nie­raz, ale — albo się zdradził sapaniem, albo kichnął nie w porę, lub inny jaki głos wy­dał, słowem, że francuzka rzucała się wnet z huśtawki i umykała co prędzej.

Huśtawka była urządzona na sposób bardzo pierwotny. Całość jej stanowiły: deska długa na dwa łokcie, dziur cztery, po dwie na każdym końcu i tyleż sznurów, któ­re uwiązane były do rozłożystych konarów dwóch klonów, rosnących opodal. Ziemię wysypano żółtym piaskiem szeroko, krzewy

róż spoistym pierścieniem obiegały obwód prawie cały, w jednem miejscu tylko two­rząc przejście, wygodne zaś i szerokie ławki kryły się w cieniu drzew gęstolistnych, przez które zaledwie promień słoneczny mógł się przedrzeć. Ta część parku była ulubionem miej­scem naszych zabaw, nie gardziła nią i panna Florentyna, szczególnie w chwilach, gdy Hans zajęty był lekcyami, lub na stawie figle wy­prawiał. Do huśtania przyzywała Mykity, któ­ry był ojca mojego kozakiem przydwornym; chłop olbrzymiego wzrostu i siły niedźwiedziej. Nikt tak nie hojdał jak Mykita. Stawał z ty­łu deski i ciskał nią przed siebie. Huśtawka unosiła się jak ptak w powietrze, zakreślała więcej niż półkole i jestem pewny, że gdyby Mykita siły swej nie hamował, nierazby, wraz z panną Florentyną, równe koło opisała.

Mademoiselle była w zachwycie.

Poddawała się naprzód, zmrużała powie­ki. rozdymała malutkie, różowe nozdrza, peł­ną piersią chwytała powietrze wonne i woła­ła co chwila:

Plus vite, Mikita!... plus vite, plus vite!

Mykita pchał deskę — mademoiselle tchu brakło... „Oh! oh!w wyrywało się bezustan- ku z jej piersi.

Huśtanie się namiętnością jej było. Jak tylko miała chwilę wolnego czasu, zabierała ze sobą uczennice i, wpadając do przed­pokoju —

Allons, Mykita—wołała.

Mykita znał swoją powinność. Hojdał marmuzelę, panienki i paniczów, domowych i przyjezdnych i dobrze mu z tem było. Po dniach całych nic do roboty mie miał — sie­dział w przedpokoju, albo hojdał.

Drugi rok upłynął, jak Florentyna z Hansem podjazdową toczyła wojnę. Do zgody nie dochodziło nigdy, wstrzymywano tylko na czas jakiś kroki zaczepne. Dość było ze strony pana Hansa krótkiego: so! ażeby kwa! w odpowiedzi otrzymać — zawie­szenie broni zrywano. Nienawiść, zdaje się zobopólna, rosła, choć pan Hans zawsze uśmiechał się słodko i łagodnie, cebulastemi patrząc na mademoiselle oczyma. Ten uśmiech, ten wzrok barani do ostatniej pasy i dopro­wadzały francuzkę. Mimo łagodzącego wpły­wu mojej matki, czuliśmy dobrze, że ostate­cznie chwila wybuchu nie za górami.

Dał do tego pierwszą pobudkę sam pan Hans.

ui 4

Było to roku pańskiego 1858, dnia 16 czerwca.

Hans zastał pannę Florentynę na hoj- dałce—czekała na Mykitę. Zbliżył się niespo­dziewanie i siadł przy niej.

To nagłe najście, do tego tak bliskie są­siedztwo nienawistnego wroga, wzburzyło ją ostatecznie. Chciała zrazu zerwać się i uciec— ale tylko na chęciach skończyć się mogło. Nie pewnem było, czy pan Hans sam jeden zmieściłby się na desce — a cóż we dwoje? Potężną postawą swoją przyparł białogłowę do sznurów, które się obręczem z obu stron huśtawki wydęły i, uśmiechając się niewinnie, wlepił swoje baranie oczy w jej źrenice, w których teraz pioruny się paliły.

Tiens!—zawołała, tłumiąc gniew w so­bie. Que voulezvous donc?...

Ich werstehe nicht französisch—odpo­wiedział z ^godnym uśmiechem, nie spuszcza­jąc z niej bałwanowatych spojrzeń.

Ona nie umiała po niemiecku, on nic po francusku nierozumiał—musieli więc mówić po polsku. Świetna polszczyzna to była!

Czego chce pan Hans? — zawołała gwałtownie.

Niemiec patrzył na nią i uśmiechał się malinowo.

Ja chce—zaczął powoli—ażeby made­moiselle Florentine byl żona moja.

Comment?—wrzasnęła przerażona.

fa chce—powtórzył raz drugi—ażeby mademoiselle Florentine byl żona moja.

Mademoiselle wytrzeszczonemi oczyma pa­trzyła na twarz uśmiechającego się Hansa. Na odpowiedź nie zdobyła się żadną — zgłupia­ła po prostu. Ona, nie tracąca nigdy „raison d’esprit“, zapomniała języka w gębie. Poli­czki tylko nabiegły krwią, oczy świeciły jak u rozdrażnionej gadzinki i była chwila, że na jego tłusty podbródek, jak małpka, plunąć chciała — ale się pohamowała... nie bez ra- cyi jednakże. Błysnęła w jej mózgu okrutna myśl zemsty.

Mając zwróconą twarz do Hansa, spo­strzegła Mykitę, który się zbliżył i stanął za ich plecami. Wiedziała, że Niemiec huśtać się nie lubił, tał się nawet i mówił, że mu się wnet w głowie kręci i spadłby zaraz na zie­mię. Zeskoczyć nie mogła — a zatem...

—■ Hajda — Mykita! krzyknęła.

Znał swoją powinność Mykita, ale takie­go nie spodziewał się cięcia. Niedawno wa-

żyl się pan Hans w stodole, dwóch My kitów zamało nań było. Wydął się — stęknął... zatrzeszczała deska, jęknęły sznury i huśtaw­ka w lot poszła, opornie jednak.

Plus vite, MikitaL. plus vite!... Hos­sa! hossa!... — wołała -panna Florentyna — a w głosie jej czuć było radość okrutną i po­wtarzała gorączkowo, uśmiechem tryumfu pa­trząc na Hansa i czekając niecierpliwie chwi­li, w której się Niemiec zachwieje i runie.

Mykita stęknął, jakby sto pudów dźwi­gał, huśtawka poszła nieco wyżej; stęknął raz drugi, poszła bardzo wyrsoko. Francuzka spojrzała na towarzysza przymusowego lotu, tłumiąc śmiech w sobie.

Plus fite, Mikita, plus fite! — ode­zwał się Hans nagle.

Mademoiselle zbladła.

Co? on jeszcze nie zleciał?...

Spojrzała mu w twarz.

Hans zwrócił ku niej cebulaste swoje oczy, uśmiechnął się łagodnie i rzekł :

Ja by tak z Fraulein do samego Him- mel leciała.

I odwracając się za siebie dodał:

Plus fite, Mikita — plus fite!... Hos­sa! Hossa!

Florentynie ręce opadły.

Mykita stęknął, naprężył się, ale prze­mógł opór, stawiany mu przez korpulencyę Hansa. Huśtawka ruszyła pędem szalonym, s>.nury skrzypiały, wiatr gwizdał. Podwinię­ty rąbek spódniczki Florentyny furczał ła­skoczącym szelestem, konary, na których za­wieszona była huśtawka, wygięły się i chwia­ły, aż listki zaczęły drżeć i szeptać między sobą. Mykita pot uczuł, lecz na każde: plus fi te, plus fitc, hossa! hossa! odpowiadał pchnięciem potężnem.

Nagle trzask dał się słyszeć, słup pyłu, jakby nagłym wiatrem podniesiony, wzbił się do góry, zabrzmiał krzyk krótki i w tej chwili Mykita uczuł, że go coś palnęło w łeb silnie. Zaszumiało mu w uszach, w oczach pożółkło, jakby mu kto w głowie stłukł jajecznicę, chwycił się za uszy, zato­czył się po chwili i runął jak długi na ziemię.

Nie wiadomo ile czasu przeszło, zanim oprzytomniał. Podniósł się, przysiadł, przetarł oczy i obałwanionym nieco wzrokiem spojrzał przed siebie.

Do koła było spokojnie i cicho. Lekki wietrzyk poruszał listkami drzew, które złoci­ły się w słońcu, huśtawka z potarganemi z je­

dnej strony sznurami, z deską na pół pęknię­tą leżała na ziemi, a dalej... na przepysznym krzaku róż, spoczywała zemdlona panna Flo- rentyna w objęciach Hansa.

Ot tobi hossa! hossa! nemećka du­szo! — odezwał się Mykita —stojąc nad ofia­rami losu.

Hans uniósł nieco głowę.

Daj łapa — wyszeptał — ja sama kann nicht aufstehen.

Mykita pokręcił zbolałą głową, nie mo­gąc jeszcze przyjść do równowagi

Plus fite, Mykita — plus fite! zawołał Hans.

Nein! nein! —wrzasnęła Florentyna — myśląc, że Hans pragnie odnowić podróż nad- powietrzną.

Hans zwrócił się do niej, uśmiechnął się ananasowo i rzekł:

Panna Flerentine upadła!

Za pomocą Mykity dźwignęli się oboje. Pan Hans krętemi ścieżkami sunął przez krza­ki i kląby, niechcąc przez nikogo być wi­dziany, a na swych rękach pannę Florentynę unosił. Wszedł na gazonik rozścielający się przed oknami jej mieszkania, i zatrzymał się nagle.

Jak wejść do środka? '

Tak jak Pan Bóg przykazał, przez drzwi­nie sposób: dojrzanoby go niezawodnie, a on wcale tego sobie nie życzył. Zostawała je­dna tylko droga — przez okno.

Uśmiechnął się. Było to bardzo roman­tycznie przez okno wchodzić do pokoju ko­biety — lecz innej rady nie znalazł. Przelazł, z ofiarą dwóch szyb wprawdzie, które boka­mi potężnego swojego korpusu wydusił — ale przelazł i—składając na kanapę malutką po­stać francuzki, silny pocałunek na jej policz­ku wycisnął.

Upadek nie był groźny, bo od większe­go szwanku ochroniły ich gęste i giętkie krzewy róż. Panna Florentyna miała tylko plecy porządnie zdrapane — pan Hans czoło i nos. Nie widzieli się jednak tygodni parę, nic wychodzili ze swych apartamentów. On •okłady z zimnej wody robił, ona smarowała się coldcreamem.

Piętnastego dnia dopiero, z rana o go- dżinie siódmej, rozsunęły się firanki i w otwar- tem oknie stanęła panna Florentyna. Natych­miast naprzeciw podniosła się roleta, zjawił się Hans i unosząc białą szlafmycę, rzucił przez gazon:

Guten Morgen!

Mademoiselle dygnęła i szybko zasłoniła okno.

A gdzie się kwa! podziało?

Hans się uśmiechnął i zaczął obser­wować muchy, które ciepłe słońce ze snu bu­dziło.

1 znowu upłynęło tygodni parę. Święta zgoda zapanowała między nieprzejednany ni dotąd wrogami.

Pewnego razu, późnym wieczorem, wy­szedłem do ogrodu. Świętojańskie robaczki snuły sią go trawie, ruchy ich, światło bawi­ły mnie. Przechodząc z murawy na murawę, z kląbu do kląbu, liczyłem te stworzonka, któ­re jak gwiazdki na trawnik rzucone tu i tam migotały. Zajęty tak niemi, zbliżyłem sią do krzewów róż koło naprawionej już huśtawki rosnących. Spokojnie było, żaden szmer nie przerywał milczenia. Nagle cichy szelest do uszu mych doleciał. . Nadstawiłem uszy — bo dojrzeć niczego nie mogłem, i po­słyszałem jakby lekki ruch poruszanej huśtaw­ki i melancholijny głos panny Florentyny:

Plus vite, Hans—plus vite!..

Głos ten brzmiał miękko — nie tak do Mykity mówiono!

W parę miesięcy — pobrali się. I*o upływie roku, z zawartego prusko-francuzkie- go sojuszu przybył berbeć mały. Włoski miał rude, sadełko na dwa palce, oczy jasno- błękitne dwoma cebulkami na świat patrzyły.

Ach — comme il est beau! — uno­siła się panna Florentyna, całując jota w jo­tę do fatra podobnego, Hansika.

Zaledwie pani Emilia wysiadła z kabryo- letu i przestąpiła próg salonu Włostowickie- go dworu, gdy u drzwi przeciwległych za- szeleściała niecierpliwą, czy gniewną ręką po­ciągnięta kotara i z silnemi rumieńcami na twarzy, z oczyma pałającemi wybiegła pani Wanda, a widząc idącą przeciwko sobie, zdzi­wioną nieco gwałtownem jej wyjściem, przy­jaciółkę lat dawnych — rzuciła się do niej

i porywając obie jej ręce, pociągnęła gwałto­wnie do siebie.

Droga, kochana Emilciu! zawsześ mi była pożądaną, zawsze — ale nigdy tak, jak teraz.

Co ci jest Wandziu — zapytała przy­była pani w zbyt silnych pozostająca uści­skach przyjaciółki — czy nie jesteś czasami chora?...

Jestem nieszczęśliwa! — zawołała Wan­da i rozpłakała się.

Łzy wytrysnęły szybko, gwałtownie, niespodzianie, jak deszcz podczas letnich upa­łów, gdy na jasnem, błękitnem niebie, nie­wiadomo zkąd przygnana chmurka nadpłynie, nagły szum zakołysze powietrzem i nie spo­strzeżesz się, jak gęsty deszcz lunie. Nie ze­brałeś myśli jeszcze, by zdać sobie sprawę z nieoczekiwanego zjawiska, aż oto w błęki­tach znów cicho i spokojnie, tylko ziemia po­łyska brylantami kropel, tylko drżące listki drzew coś szepcą pomiędzy sobą o kaprysie uciekającej z wiatrem chmurki... Ale kto wie, czy łzy pani Wandy kaprysem były, bo choć minęły szybko, jak deszcz podczas letnich upałów, choć brylantową rosą zaświeciły we fiołkach jej ślicznych oczu i na rzęsach dłu­gich — twarz nieszczęśliwej, jak się przed chwilą nazwała, nie patrzyła pożądaną pogo­dą, zaczerwienione, świecące cudnym koralem usta nie drżały drżeniem listków zadowolo­nych z tej orzeźwiającej kąpieli, a żaden po­wiew łagodnego wiatru, nie rozwiał chmur, które co chwila przesuwały się przez czoło pięknej pani.

[estem nieszczęśliwa! — powtórzyła, rzucając się na sofę.

Pani Emilia usiadła przy niej.,.

. — Przestraszasz mnie!... Mów, mów prę­dko, co się stało?... [akie cię spotkało nie­szczęście i co lub kto jest jego przyczyną?...

Pan August!... — odparła Wanda.

Twój mąż?...

Tak, mój pan mąż, ten słodziutki Gu­cio, któregoś i ty uważała za niedościgniony N wzór mężów...

Czy być może?

Prawda, Emilciu, że nikt by się po nim tego nie spodziewał?

Pan August, który tak ciebie kocha...

O! miłość męska!... — przerwała pani Wanda...

O ile znam pana Augusta, a znam go od tak dawna...

Myślałaś — dokończyła szybko pani Wanda, że to uosobienie dobroci i łagodno­ści, a tymczasem* mój pan mąż okazał się...

Czem? czem?...

Tygrysem!...

Pani Emilia skoczyła, jakby pomiędzy liśćmi palm, które w pięknych wazonach ro­sły za nią, zielone oczy dostrzegła...

Jezus Mary a! co ty wygadujesz Wando!...

Mimowolny uśmiech poruszy! usta żony Augusta.

No — nie tygrys... Przesadziłam trochę... ale w każdym razie potworny po­stępek jego przebaczonym nigdy być nie może.

Aż tak?...

Powiedz sama, czy ja mu mogę prze­baczyć po tem, co między nami zaszło?... Czy tyr byś na mojem miejscu zrobiła inaczej?... Powiedz — otwarcie... no! prawda, że nie!...

Ale ja dotąd nic nie wiem, co mię­dzy wami było?...

Ach, co było!... Słuchaj!... Mnie się zdaje, że to jakiś sen, jakieś okropne marze­nie...

Zaciekawiasz mnie Wandziu, — zara­zem przestraszasz. Zatem żadnych wstępów, przechodź' odrazu do powieści...

Dwie przyjaciółki zbliżyły się do siebie

i pochyliły głowy. Pani Wanda zaczęła zra zu przyciszonym głosem coś mówić, ale w mia­rę przedłużającej się opowieści, z falą krwi, która napływała do jej twarzy i głos się pod­

nosił i ruchy stawały się szybsze i wymo­wniejsze więcej.

Wiesz moja droga, żc jutro wybie­ramy się wszyscy na majówkę do państwa Kazimierzowstwa. Zabawa postanowiona od dawna zapowiada się tak świetnie, że to, co- by jej mogło przeszkodzić, równałoby się nie­mal prawdziwemu nieszczęściu. Ale cóż- by przeszkodzić mogło? Nic. Pierwszym projektodawcą był sam August, pan Ka­zimierz Liniccki zgodził się odrazu, z wa­runkiem tylko, ażeby zabawa odbyła się w je­go lesie, słynącym z ogromnej obfitości po­ziomek, które tak bardzo lubię. Ty lubisz poziomki Emilciu?

Bardzo.

Szczególnie z młodą śmietaną — do­dała pani Wanda. Proponując swój las, miał właśnie pan Liniccki śmietanę na względzie, bo mieszkająca tam żona leśniczego, sławną jest gospodynią i przepysznie z nabiałem ob­chodzić się umie. Oczywiście, jak wiesz zre­sztą, propozycya była jednogłośnie przyjęta. Brakowało mi tylko nowej sukni, ale z tem wielkiej biedy być nie niogło. Pojechałam natychmiast z Augustem do miasteczka, wy­brałam prześliczny materyał i zaraz oddałam

22 5

do roboty Ze sześć razy jeździłam do mia­ry, za każdym razem to tu, to tam było nie dobrze, wreszcie ostatnią kazałam zrobić poprawkę, suknia miała być gotowa na dzi­siaj rano, po którą też pannę pokojową wy­słałam.

Jak dotąd wszystko w porządku—do­dała pani Emilia.

Teraz właśnie zaczyna się dramat — rzuciła Wanda.

Posłałaś więc pokojówkę po suknię, która oczywiście przywiezioną została. — Cóż dalej?...

Przywiezioną! — zawołała pani Wan­da — ale wyobraź sobie, co ta krawcowa z niej zrobiła! Rękawy bez mojej wiedzy przedłużyła, z tyłu koło karku jakieś wcięcie zrobiła, o które nikt jej "nie prosił, a na do­bitek wszystkiego, ta ostatnia poprawka, o ja­kiej ci wyżej wspomniałam, zmarszczyła naj- niegodziwiej cały stanik. Możesz sobie wy­stawić, jaki mnie gniew ogarnął. Jutro,

o godzinie trzeciej po południu, mamy już być wszyscy w lesie pana Linieckiego, o dru­giej sukni pomyśleć nawet nie można, ja zaś, tak wypadło, żadnej jeszcze letniej, spa­cerowej sukni tego roku nie sprawiłam,

mam jedną tylko, którą znasz, z satynki, ale ta z roku zeszłego jeszcze i za skromna, zresztą już parę razy w niej się pokazywa­łam. Zaczęłam płakać — bo oczywiście, że majówkę dla siebie za straconą już uważa­łam. Czy zgodzisz się ze mną?

Mogę to nawet uważać za pewien ro­dzaj nieszczęścia, ale temu winna krawcowa nie pan August.

Poczekaj, poczekaj — zaraz i pan mąż na scenę wyjdzie, jest już za kulisami. Otóż, gdy z gniewu podarłam całą batystową chu­steczkę, gdy w gorących łzach tonę, w tej chwili on wchodzi. Widocznie coś mu się splątało w gospodarstwie, bo zęby miał za­ciśnięte, oczy błyszczące, a czoło co chwila marszczył. Była właśnie chwila śniadania,

o którem zajęta swoim wypadkiem zapomnia­łam, ale czyż ja mogłam o czemkolwiekbądź w tej chwili pamiętać?.-.. Zobaczywszy go wchodzącego, podbiegłam z głośnym lamen­tem aż August się przestraszył. Objął mnie zaraz i głosem pełnym czułości zapytał:

Wandziu—co tobie?...

Patrz — wołam, zanosząc się od pła­czu — co ta krawcowa zrobiła!...

August zdziwiony 'patrzy na mnie... W końcu, wyobraź tylko sobie — wzrusza ra­mionami, najobojętniej z ramion swoich mnie wypuszcza i zbliża się do stołu, znowu chmur ny, jak przedtem; widząc zaś stół pusty, zwraca się do mnie z zapytaniem, dla czego [ózek dotąd nic nie przygotował...

Ta obojętność Augusta już podrażniła mnie trochę.

Patrz, jak ja w tej sukni wyglą­dam—wołam, zbliżając się ku niemu.

Mówiłem ci zawsze, że Towiczowa jest partaczem pierwszej ręki.

Ale co ja na majówkę wezmę, Au­guście?...

Weźmiesz zeszłoroczną suknię—cóż na to poradzić...

Zeszłoroczną? dziękuję—odpowiedzia­łam, kłaniając mu się nizko.

To weź aksamitną, coś tydzień temu sprawiła...

Nie jestem w usposobieniu do żar­tów—odpowiedziałam

Ani ja — on na to—gdy od godziny piątej rano nic nie jadłem, a jak widzę śnia danie nie przygotowane.

Zapomniałam o śniadaniu.

Dziękuję1 — odpowiedział z takim sa­mym ukłonem, jak ja przed tem.

Możesz więc jechać sam do Liniec- kich — ja nie pojadę — rzekłam i zaczęłam płakać.

Nie bądź-że dzieckiem! -- krzyknął August.

Ja ci powiadam Emilciu, że krzyknął. Tego jeszcze nie bywało. Prawda, że Au­gust był poirytowany, bo dnia tego ulubiony jego wierzchowiec zdechł, jak dowiedziałam się później, ^ale mógł przecie nie krzyczeć na mnie... Rok zaledwie, jak pobraliśmy się i już taka awantura. Wybuchnęłam nieutulonym płaczem. August coś przemówił do mnie, ale j;i teraz na niego krzyknęłam, A on — czy wiesz, co on na to?... Trzasnął drzwiami i wyszedł z pokoju.

To było z jego strony niegrzecznie— odezwała się pani Emilia.

Niegodziwie! — zawołała Wanda.

1 nie pogodziliście się dotąd?...

Nie pogodzimy się już nigdy! wy- buchnęła młoda mężatka.

Nie sądzę, ażebyś tak kamienne ser­duszko miała — zabrzmiał tuż za rozmawia- jącemi przyjaciółkami głos męzki.

Twój mąż! — zawołała szybko pani Emilia.

A — pan! przez zaciśnięte ząbki wy­szeptała Wanda.

Silny rumieniec wystąpił na twarz Au­gusta,

Nie odgrywajmy komedyi — ode­zwał się, nikt nam brava nie da.

Chciał ująć ręce żony.

Przepraszam — rzekła pani Wanda, usuwając rękę.

Co — ty się gniewasz na prawdę?...

Dziwne pytanie!...

Przeprasza ciebie, Wandziu!

Zapóżno nieco — odpowiedziała obra­żona kobieta, usuwając się od uścisków męża.

Czy to tak długo na mnie dąsać się będziesz?...

Póki życia... Nie zapomnę panu te­go... nigdy — nigdy — nigdy!...

Zerwała się z siedzenia i wyszła, zamy­kając za sobą drzwi mocno.

Wargi Augusta zacisnęły się lekko,% pani Emilia chciała iść za Wandą, lecz się wstrzy­mała w pół pokoju.

Czy to pierwsza jest kłótnia pomię­dzy wami? —- spytała.

Tak — odpowiedział August — i sam nie wiem zkąd do. niej przyszło. Wandzia była poirytowana suknią, a licho nadało, że w tej chwili i ja rozdrażniony byłem, Ale... takiej zaciętości — dodał po chwili — nie spodziewałem się z jej strony.

Pójdę do niej — rzekła pani Emilia.

Idź pani i wyproś, ażebym mógł sta­nąć przed nią i — jakkolwiek nie zupełnie winny — przebłagać — dodał z uśmiechem.

Po godzinie pani Emilia była z powro­tem. Zachmurzone jej czoło nie wiele obie­cywało.

I co? — zapytał August, podnosząc się z siedzenia.

Rozżalona jest nad miarę — mówić

o panu nie chce.

Szkoda, że pani jej nie wspomniała, że i ja zaciąć się potrafię.

Mówiłam o tem.

_ I - }

Między nami skończone raz na za­wsze — dała mi odpowiedź.

August nie odpowiedział nic, skłonił się pani Emilii i wyszedł z pokoju

Daremnie przyjaciółka pani Wandy siliła się na wymowę — Wanda była nieubłaganą.

Irzaśnięcie drzwiami impertynenckie wyjście pana Augusta, zdawało się jej być nie do przebaczenia. Nie płakała już, lecz zacięła się w gniewie.

Pani Emilia śpieszyła z powrotem. Po­żegnała Wandę i sama podrażniona tem nie­porozumieniem — odjechała.

Dziwnie ten dzień przeszedł w zawsze spokojnym włostowickim dworze. Żona mę­ża, mąż żony unikał. Jeżeli wypadkowo ze­szli się w jednym pokoju, nie patrzyli na sie­bie— i to jedno, to drugie wychodziło pod ja­kimś udanym, choć milczącym pretekstem; je­żeli spotkali się w jednej z alei ogrodu, to pan August podnosił głowę do góry, jakby coś zajmującego na wierzchołkach drzew zo­baczył, a pani Wanda zwracała się szybko do pełnem kwieciem osypanych krzewów bzów i widocznie szukała w nich szczęścia. Obiadu nie jedli, herbatę wypili osobno, wieczerzy nikt nie zadysponował, o śnie zaś nie pomy­śleli. Pan August nie chciał przekroczyć pro­gu sypialni, pani Wanda równie drzwi jej unikała.

* Dwór usnął — księżycowa cicha, sre­

brna noc otuliła ziemię. W pokojach było ciemno i pusto. ( Pan August postanowił w

ogrodzie noc przepędzić, tej samej myśli i pa­ni Wanda była.

Nie wrócę, niech śpi sam, niech się zaniepokoi o mnie — szeptała, nie wiedząc, że prawie te same sfowa i obrażony mąż po­wtarzał.

Noc była prześliczna, drzewa srebrzyły się w blaskach księżycowych, zapach jaśmi­nów i bzów rozchodził się w powietrzu a sło­wiki wyzwały się na turniej pieśni. Ode­zwał się jeden, odpowiedział drugi, trzeci i czwarty.

Nad wązką strugą, która srebrzystym wężem wijąc się, przepływała przez środek ogrodu, stała bluszczowa altana; nad tą wąz­ką strugą najwięcej bzów kwitło, najwięcej w tych bzach gniazd było słowiczych, naj­piękniej tu śpiewały słowiki. Strumień kry­ształowy płynął szybko i dzwonił o kamyki trącając i wtórował pieśni ptaszków.

Rozkoszna noc, rozkoszna słowików pieśń...

Pan Wanda usiadła na drewnianych schodkach altany, wpatrzyła się w błyski wartko płynącego potoku, wsłuchała się w ża­le, skargi i płacze słowicze. I dziwnie w jej sercu się zrobiło, dziwnie rozkosznie i smutno. Wpatrzona i zasłuchana nie uważała, że ktoś

usiadł przy niej. — Po chwili dostrzegła obecność Augusta przy sobie, ale nie chciała opuszczać tego miejsca, usiadł przy niej — to trudno! zabronić nie może. Nie wyrzeknie się słowików dla tego, że on przyszedł. Sie­dzieli więc przy sobie oboje milczący, obo­jętni, zasłuchani...

A słowiki jak na to rozśpiewały się okru­tnie. „Och“ i „ochw, brzmiały wszystkie krze­wy ogrodu, a srebrzysta struga coś tajemni­czo szeptała, a w bluszczach altany czasem wiatr westchnął — głęboko westchnął.

Biała chmurka przykryła księżyc, na chwi­lę przycichł strumień, słowiki umilkły, tylko w bluszczowej altanie wiatr wzdychał i wzdy­chał. Coś zadzwoniło w powietrzu, cicho, bardzo cicho...

Nagle księżyc błysnął.

W altanie szmer dał się słyszeć.

Księżyc spojrzał przez liście bluszczowe i szybko znów wbiegł za obłok.

Nazajutrz w lesie p. Linieckiego odbyła się majówka. Pani Emilia z uśmiechem po­witała Augusta i Wadnę, wspartą na je­go ramieniu. Towarzystwo bawiło się we-

soło, doskonałe były poziomki ze śmietaną. Wracano późno wieczorem. Nagle wśród d- szy leśnej ozwał się śpiew słowika.

Pan August spojrzał na żonę.

Na twarzy jej wykwitł rumieniec... Brzydki słowiku!

Jesień, ta piękna, złota jesień, nie prze- niewierzyła się tradycyi. Choć liście straciły zieloność i pożółkły, a grubą warstwą ścieląc się na ziemię, szeleściały pod stopami idących; choć czasem wiatr zakołatał w suche drzew gałęzie — na rozjaśnionych błękitach je­dnej podejrzanej chmurki nie było, gdzie niegdzie tylko białe pasma obłoków, delika­tne jak tiul, wisiały nieruchomie, a słońce przygrzewało uczciwie, jak za dobrych lipco­wych dni. Nic jeden kwiat, oszukany tern ciepłem niezwykłe ni, zamarzył o wiośnie i w bla­dy się kielich rozwinął, pąki bzów po raz drugi nabrzmiały i kilka kasztanów zakwitło na nowo w ogrodzie.

Ciepło, słonecznie, złociście byłu.

Po pięknych alejach niewielkiego, lecz z wielką starannością utrzymywanego ogrodu przez właściciela Złotej-Wólki, pana Kazimie­rza Bolewicza—przechadzał się mężczyzna lat średnich. Z twarzy przybladłej i zblazowa­nej, z faworytów z wielką utrzymywanych starannością, z włosów przyciętych krótko i zakrojonych w pewien regularny rysunek, z ubioru wreszcie zanadto wyszukanego—od- razu poznasz, że to nie był mieszkaniec wsi, lecz miasta; nie pracowity hreczkosiej, lecz rozpróżniaczony światowiec, przybyły tu na spoczynek chwilowy, z pewną lubością wdy­chając wonne, wiejskie powietrze. W tej chwili jednak, mając widocznie myśl czem in- nem zajętą, nie upajał się pięknościami natu­ry, ni rozkosznem ciepłem jesiennego poran­ka — miarowym lekkim krokiem, jakby się suwał po salonowej posadzce, przechodził wzdłuż piękne aleje, zatrzymywał się czasem i uśmiechał nieznacznie.

Na zawrocie przystanął i szepnął:

Zdaje mi się, że nie jest obojętna... i to—bardzo nieobojętna!

Ostatnie dwa wyrazy wymówił z przy­ciskiem i dość głośno.

Kto taki? — odezwał się ktoś tuż za jego plecyma.

Pan Wiktor obrócił się i spostrzegł sto­jącego przed sobą z jowialnym uśmiechem na ustach, o twarzy okrągłej, rumianej młodego mężczyznę, który był zupełnem przeciwień­stwem pana Wiktora. Policzki miał ogorzałe, tryskające zdrowiem, wąsy białego prawie koloru nie wygładzone fiksatuarem, oczy duże, jasnobłękitnej barwy krągłe i nieco wypukłe. Cała powierzchowność—jeżeli tak się wyrazić można—świeciła poczciwością.

Kto taki? dla kogo i w czem jest nie­obojętna?—zapytał uśmiechając się.

Widzę, że lubisz podsłuchiwać, panie Bolesławie—odezwał się Wiktor.

Ja?... A niech mnię Bóg broni od grzechu takiego! Przyjechałem do Kaziostwa, jak to zresztą codziennie bywa — ale nie ma­jąc co w domu u nich robić, bo pani Jadwi­ga nie wydobyła się jeszcze z porannego swojego szlafroczka, a Kazimierz przy ora­czach w polu: wyszedłem do ogrodu, wiedząc że ciebie tu spotkam zachwycającego się cu­downym, jesiennym porankiem. Powiem ci otwarcie, że jeżeli nie słyszałeś idącego mnie tuż za sobą, to sam sobie jesteś winien, bo

nawet idąc, podrzucałem nogą opadłe liście, co mnie przypomniało dziecięce moje lata. Natknąłem się nawet ci na plecy, ale nie zwa­żałeś i na. to. Przyszła mi pusta chętka za­szczekać i przestraszyć ciebie, lecz w tej chwili posłyszałem zagadko wo-melancholijne słowa — wypowiedziane nie szeptem wcale —

o czyjejś nieobojętności. Czy to może—zdo­bywco serc!—o jakiejś wiejskiej Helenie my­ślisz?...

Pan Wiktor uśmiechnął się.

Może... może!

Z garderoby czy z folwarku? — za­pytał, śmiejąc się Bolesław.

Pan Wiktor wydął usta i poklepał przyjaciela po ramieniu.

Dzieciaku! — odezwał się protekcyo- nalnie.

Przecież nie o pani Kazimierzowej?...— rzucił Bolesław.

No, naturalnie... — odparł dość obo­jętnie, ale dziwnie zagadkowo pan Wiktor.

Bo widzisz, Sardanapalu, że tamby ci się nie udało!

Doprawdy?... — zaśmiał się pan Wi­ktor.

A ty myślisz, że inaczej?... Ho! ser- deńko, to się okrutnie pomylisz. Pani Jadwi­ga, to nie wasze tam damy miejskie filtrują­ce, czy jak tam ten nowy wyraz wygląda — kat go wie! To dobra żona, dobra kobieta!

Cóż to ma za związek jedno z dru- giem?

A to paradne! — wykrzyknął Bole­sław. — Przecie kobieta, zapominająca o obo­wiązkach żony... to niczem innem nie jest,

jak tylko czupiradłem!

Jak dla kogo! — odezwał się Wi­ktor.

Dla każdego — kto jest porządnym człowiekiem...

Wieśniaku! wieśniaku! — zaśmiał się Wiktor. — U was, co kobieta, to już obra­zek święty. Ale ja, powiem ci szczerze, chciałbym niejedną z nich ściągnąć tu do sie­bie, na ziemię!

Jacy wy obrzydliwi jesteście! — za­wołał Bolesław.

Praktyczni tylko... — odrzekł Wi­ktor.

Ja tam zauważyłem, że szczerzysz zę­by do pani Jadwigi, ale wiedz-że o tern, że

o twardy orzech je połamiesz.

To zależy od zębów...

I od orzecha!

Et!... — machnął ręką, pewny siebie pan Wiktor.

Czy ty wiesz... — zawołał, czerwie- niejąc Bolesław — że to twoje machnięcie ręką jest okropnem paskudztwem?!...

Tylko pewnością znającego nieco świat człowieka!

Ale nie znasz Kaziowej!

No, no!... nie zachęcaj mnie... Bo — jeżelibym chciał tylko...

Pasya mnie porywa, słysząc takie ga­danie! — uniósł się Bolesław. Doprawdy, nie wiem, czy ty masz jakie wyobrażenie

o cnocie?...

Ależ wiem, że u was same chodzące cnoty! Cóżby ci szkodziło, gdybym chciał choć z jednej zrobić błądzącą cnotę...

Radziłbym ci nie probować!

Ba! kiedy już próbka maleńka się od­była.

I co? i co?... — zapytał szybko Bo­lesław, a oczy dziwnie mu błysnęły.

Wcale nieźle przyjętą została — od­rzekł pan Wiktor.

Kłamiesz! — zawołał Bolesław. — Przepraszam ciebie, mój Wiktorku, ale kła­miesz! — powtórzył, mieszając się nieco.

Dla czego tak się unosisz?... Widzę, że pani Jadwiga niezupełnie jest i dla ciebie obojętna...

Bolesław zczerwieniał.

Aaa... zdradziłeś się!... — zaśmiał się Wiktor-

No... tak! i cóż z tego? — zapytał Bolesław.

Grzech własny we mnie ganisz.

To, widzisz, zupełnie co innego!

Dla tego, że to twój?

Mylisz się! Ale kiedy już tak poszło, że się zdradziłem, to wiedz o wszystkiem. W pani Jadwidze kocham się i to nie od dzisiaj. Byłem jeszcze studentem na drugim kursie, a ona uroczą panienką. No — ale podobał jej się Kazimierz... to trudno! Wzią­wszy majątek po ojcu, osiadłem tu w sąsie­dztwie, w swojej Wólce i prawie codziennie bywam u Kaziostwa, a bywam dlatego, że mi tu jest lepiej niż gdzieindziej, bo panią Jadwigę kocham dotąd, ale uważasz — ko­

cham poczciwie, nie po łajdacku! Gdyby pa­ni Jadwiga nie była taką, jaką jest, nie by­wałbym tutaj i powiedziałbym swojemu ser­cu: że jest głupie, gdy taki wybór zrobiło. Widząc oboje Kaziostwa, cieszę się, że tak przypadli do siebie, — ale nazwałbym siebie ostatnim szelmą, gdybym chciał ich spokój zamącić, co zresztą by się nie udało ani mnie, ani tobie, ani nikomu! Rozumiesz teraz, Wi­ktorku, że co innego jest miłość moja, a two­je wszeteczeństwo? Rozumiesz teraz, dla czego się unoszę i mówię, że... zęby połamiesz!

Będąc pewny cnoty pani Jadzi... mo­żesz być zupełnie spokojny.

I jestem nim!

Nie prawda, bratku! Zaniepokoiłeś się widocznie, gdym ci szepnął, że — gdy­bym chciał tylko...

A chciej ty sobie sto tysięcy razy, to nic nie wskórasz!

A ja ci powiem, że... mylisz się! — rzekł dobitnie pan Wiktor.

Zarozumialec jesteś — i basta.

Doświadczony — i to jak doświad­czony! — odparł Wiktor, podnosząc ramio­na. — Słuchaj, Bolek, — rzekł po chwili, — ja na wiatr nie mówię. Pani Jadwiga mi się

podobała—no, bo komu/, się ona nie podoba? Ale gdybym nic miał pewności, że uśmiechając się, nie do mnie się uśmiecha, tobyni już da­wno skrócił swoją wakacyjną wycieczkę i—nieco przynudną tę wieś —opuścił. Ale — coś mnie tu trzyma.

Co?... co?... — kiwając głową lekce­ważąco, zapytał Bolesław.

Nadzieja!...

Która z wiatrem popłynie!

Stanie się ciałem, żywrem, cudownem ciałem!... — odpowiedział cynicznie pan Wi­ktor.

Nie — nie!... Sto razy ci powtórzę, że — nie!

Chybabyś przeszkodził, uprzedzając męża pani Jadwigi o moich zamiarach. No — ale nie byłoby to jej cnotą!

Naturalnie!

Zatem — słowo! Jakeś pan na Wól­ce, że ani mrukniesz?

Szlacheckie! — zawołał Bolesław, — i drugie szlacheckie ci daję, że w gapiach zo­staniesz...

No... o tem później mówić będziemy. A teraz, zważaj na każdy jej ruch, jej po­wiedzenie. Czy tam dojdzie do czego powa-

żnego, czy nie — to już będzie zależało ode- mnie. Ty tylko zobaczysz, jak się twoja cnota rozbije... flirtem zaczęta. Obserwuj — dobrze obserwuj! Ciekawe!

Na zakręcie alei coś zaszeleściło. Obaj panowie odwrócili się.

Proszę na kawę, — odezwał się lo­kaj, stając w pewnem oddaleniu od nich.

Zdarzyło sią tak, że wchodząc na balkon, pan Wiktor wyprzedził nieco Bolesława, któ­ry targając niecierpliwie płowego wąsa, zwol­nił kroku i wstępował na pierwszy stopień schodów, gdy Wiktor zbliżał się do otwar­tych drzwi parapetowych. Na widok wcho­dzącego, z niebywałą dotąd1 kokieteryą ubrana, z rumieńcem ślicznym na prześlicznych jago­dach, wybiegła pani Jadwiga i, robiąc lansie- rowy ukłon, odezwała się z uśmiechem:

Czekam na pana od dawna i z nie­cierpliwością czekam... a pan się tego niedo- myśliłeś nawet! — dodała, spuszczając oczy. Niedobry pan jesteś!...

Pani!... —* zawołał uradowany nie- spodziewanemi słowami młodej mężatki, Wi­ktor. Wyciągnął szybko rękę do bardzo ser­decznego powitania, ale nagle pani Jadwiga cofnęła się, jakby stropiona.

Ach!... krótkie z ust jej wypadło.

W tej chwili zbliżył się Bolesław.

A! to pan... — odezwała się po chwi­li pani Jadwiga, oddychając głęboko. — My­ślałam, że mój mąż, a to pan, panie Bole­sławie!... Dzień dobry! proszę za mną na ranny posiłek.

Odwróciła się, jakby niechętna z przy­bysza nie w porę i, wyprzedzając panów, weszła do jadalnego pokoju. Wiktor spojrzał znacząco na Bolesława.

Obserwuj!... — szepnął—i przestąpił próg salonu.

Bolesław zatrzymał się, brwi podniósł do góry, aż gładkie jege czoło w poprzeczne za­rysowało się zmarszczki; usta miał otwarte, ' w jasnych, wypuklastych oczach malowało się zdziwienie niezwykłe.

Nie!... — szepnął po chwili, otrząsając się z doznanego przed chwilą wrażenia. — To ten Wiktorzysko tyle mi głupich rzeczy na­gadał, że zobaczyłem to, czego niema.

Uspokoił się zupełnie, uśmiechnął się do­brodusznie i wszedł do jadalnego pokoju w chwili właśnie, gdy Wiktor wpół pochylo­ny coś szeptał do siedzącej koło niego Jadwi­gi. Ale zaledwie wszedł, młoda kobieta usu­

nęła szybko głowę, a rumieniec nagły wy- kwitł na jej twarzy. Pan Wiktor wyprosto­wał się, Bv>lesław poczerwieniał i zajął miejsce naprzeciw.

To dziwne, jak mu się w tej chwili w głowie mieszało! Pani Jadwiga, witająca go zawsze tak serdecznie, jako najbliższego i codziennie prawie bywającego u niej sąsia- siada—dzisiaj jest dziwnie chłodną. Przy po­witaniu nie podała mu ręki nawet. Prawda, że po lekkim okrzyku na balkonie zaprosiła na kawę i odwróciła się szybko... Ale dla czego krzyknęła? Dla czego się odwróciła? W pierwszym wypadku wyszło tak, jakby zmieszała się z niespodziewanego powrotu mę­ża — w drugim, jakby chciała ukryć zmiesza­nie. Teraz znowu ten szept Wiktora, ten jej rumieniec?... Czyż doprawdy niewieścia cno­ta podobną jest do szkła kruchego? A mąż, ten Kazimierz, ten prawy, powszechnie szano­wany obywatel? Gdyby był stary, niedołę­ga... Ależ on jest w pełnym rozkwicie sił męzkich, silny jak tur, jak żubr piękny! Gdzież go z tym zdechlakiem Wiktorem po­równać! Zdawało się, że się kochali, jak tur- kawki — tymczasem?...

Djabeł wic, co to takiego?— myślał Bo­lesław, chrupiąc niemiłosiernie podawane przez piękną gosposię sucharki.

Nie chcąc jednak dać znać po sobie, że się we wnętrzu jego gotuje, wmieszał się do rozmowy, ale ją z niebywałym jakimś impe­tem prowadził. Kilkakrotnie ugryzł się w ję­zyk, lecz gdy pan Wiktor zaczął mówić

o kontraktowych ślubach, któreby dowolnie małżonkowie po pewnym określonym czasie mogli rozwiązywać i—solidaryzował się z nie­mi—nie wytrzymał.

Ależ to byłby koniec świata — zawo­łał. — W cóżby, proszę państwa, obrócił się wówczas sakrament małżeństwa.

Nie wieleby na tem ucierpiał.. — od­powiedział Wiktor. — Zawieranymby był tak samo, tylko częściej!

To tak, proszę państwa, jak gdyby między... Hm!!...

Uciął nagle, chrząknął i jednym dusz­kiem wypił kawę.

Ja wiem tylko odezwała się Jadwiga,— że te dożywotnie małżeństwa czasem uciążli­we bywają...

Sądzę, że pani uskarżać się na nie prawa niema? — przyciął Bolesław.

Jaaa... no — nie!... — przeciągle od­powiedziała pani Jadwiga. — Ale ileż to widzimy małżeństw nieszczęśliwych!...

E! proszę pani, co tam długo gadać, najczęściej sami sobie są winni! Żeby zrozu­mieli dobrze, że małżeństw7 o jest to spółka nie dla swojej tylko satysfakcyi zawiązana, ale dla dania światu porządnych ludzi, których, jak widzę, z temi teoryami zupełnie nam za­braknie: to mniej byłoby głupich romansów, a więcej prawdziwego, tego — tak, poprostu powiedziawszy — gospodarskiego szczęścia!

Ach! jak to dobrze pan powiedziałeś: „gospodarskie szczęście!“ Mąż w polu... gdy w7róci do domu, to zmęczony spać się kładzie, a żona nie wie, co z sobą robić?... Dzięku­ję!... — dodała rezolutnie pani Jadwiga.

Mąż za domem, a żona w domu pra­cować powinna — zawołał Bolesław.

Wy tarty frazes!... — mruknął Wi­ktor.

Prawda zawsze jest stara i ludziom się nie podoba, gdy dotknie — odpowiedział Bolesław.

Rad jestem, że pani Jadwiga podzie­la moje zdanie — rzekł pierwszy.

To być nic może!... — uniósł się Bolesław.

Ale cóż pan każesz — spytała mło­da kobieta — zrobić czasami z sercem, któ­remu nie wystarcza ta nudna powszedniość „gospodarskiej“ miłości?...

Pani! i to pani mówi?... — odezwał się Bolesław prawic łzawym głosem.

Czy pan nie słyszysz?

Słyszę — ale jestem, jak tabaka w rogu!...

Bo niewiesz, co znaczą niezaspokojo­ne pragnienia, wibracye uczuć, tęsknota dusz pokrewnych!... — rzekł z pewnem namaszcze­niem pan Wiktor.

Ja tylko wiem, że... No —ja nic nie wiem!... — rzucił z impetem Bolesław i zer­wał się od stołu.

Już pan jedziesz? — odezwała się pa­ni Jadwiga’ podnosząc się i wyciągnęła rękę do pożegnania.

Bolesław wpatrzył się z wyrzutem nie­mym.

Tak?... — mruknął przez zęby. — Chciałem się zobaczyć z mężem pani, ale mo­że go nieprędko spotkam.

Dopiero na obiad powróci, a wieczo* rem wyjeżdża do Warszawy. Ja go sama odprowadzę na dworzec kolei.

To dziwne jednak — szepnął do sie­bie Wiktor. — że zawsze żony, które chcą mężów oszukać, odprowadzają ich na dwo­rzec kolei...

Nagle w dziedzińcu psy zaszczekały i dał się słyszeć stuk kopyt cwałującego konia.

Ot i mąż pani... Nie czekając obia­du wrócił, — rzucił nieco z przyciskiem Bo­lesław.

Pan Kazimierz spocony, w letnim, roz­piętym surducie, w butach za kolana i na- hajką w ręku, wszedł szybko do pokoju. Rzeczywiście był to mężczyzna skończenie piękny.

A! Bolek... jesteś!... Daj buzi!... Dzień dobry panu — zwrócił się do Wikto­ra. — Z tobą już witałem się, Jadziuniu, ale z równą ochotą witałbym cię sto razy dziennie!

Uśmiechnął się, ujął serdecznie obie rą­czki ukochanej żony i ucałował trzykrotnie.

Bolesław gorzkie uczuł łzy w oczach, pożegnał szybko gospodarza, dosiadł konia

i pędem wyleciał z dziedzińca.

Nad wieczór otrzymał krótki list Wi­ktora :

Dziś, wieczorem o godzinie jede­nastej, naznaczono mi „rendez­vous“ w bibliotece“.

Bolesław skoczył, jakby go kto miną wysadził. O godzinie dziesiątej wychodzi po­ciąg — Kazimierza nie będzie.

Tego nadto!...

Chciał jechać natychmiast i Bolewiczowi powiedzieć wszystko — uprzedzić nieszczęście, ale szlacheckicm słowem się związał. Trze- pnął się w policzek, aż echo odklasnęło i jak pies zawył. Wtem do pokoju weszła stara wieśniaczka, znajoma mu Magda i jakiś dru­gi list wręczyła.

Konia! — huknął Bolesław, do kre­densu wpadając.

W minut pięć, koń był gotów, Bolesław wyleciał, jak oszalały, aż gospodarskie ko-

nisko dziwić się musiało, bo przywykło tyl­ko do truchta i dobrego stępa przy oblicza­niu kop.

Noc zapadła. Pan Kazimierz odjechał, przeprowadzony przez żonę na dworzec kolei. Cicho było w gospodarskiem obejściu Złotej- Wólki, bo czeladź, znużona pracą, wcześnie się na spoczynek udała. W domu pana Bol- cewicza w jednym tylko salonie paliło się światło, resztę pokojów ogarniały ciemności.

Ciemno było i w bibliotece, do której cicho, na palcach, jak kot po zdobycz, skra­dał się pan Wiktor. Wszedł ostrożnie, drzwi przymknął za sobą — przystanął i nasłuchi­wać począł.

Pst!... — odezwał się po chwili.

Pst!... — odpowiedzi?.! mu głos jakiś z przeciwległego kąta pokoju.

Czy to ty, Jadziu? — zapytał Wi­ktor.

[a, Wiciu!... — zabrzmiał szeptem znajomy głosik pani Jadwigi.

Pan Wiktor podbiegł i choć egipckie cie­mności panowały w bibliotece, zauważył rąk dwoje wyciągniętych ku sobie.

Kochana!

Luby! — wyszeptała Jadzia.

Pan Wiktor porwał ręce i do ust przy­tulił, niecierpliwą prawicą posunął się ku ki­bici, objął, przygarnął do siebie i usta do ust - przycisnął... Ale zaledwie gorący poca­łunek na nie złożył, jak rzucił się w tył przerażony. Najwyraźniej pocałował... wąsy czyjeś. Szarpnął się, raz, drugi — ale go nie puściły silne ramiona Jadzi.

Wtem jaskrawy blask bengalskiego ognia oświetlił pokój... Pan Wiktor zbladł, jak trup.

Spoczywał w objęciu pana Kazimierza Bolcewicza, a tuż za nim, na sofie malutkiej, która tyle obiecywała rozkoszy, stała pani Jadwiga, przyświecając oryginalnej scenie...

To zdrada!... — wybełkotał pan Wi­ktor.

Tylko nauka — zaśmiała się pani Kazimierzowa—za zasłyszaną wypadkiem dziś rozmowę pana z panem Bolesławem w ogro­dzie.

Zaledwie światło zgasło, jak pan Wiktor, niby grat niepotrzebny czyjąś wyrzucony rę­ką — za oknem się znalazł... Od śmiertel­nego upadku uratował go Bolesław, który podchwytując pana Wiktora, zmniejszył nie­co siłę rzutu.

23 7

A ty — tu — co robisz?... — wy­szeptał drżącym głosem pan Wiktor.

Obserwuję!... — zaśmiał się Bole­sław. — I zaobserwowałem, że cnota się nie rozbiła, a ty się haniebnie potłukłeś...

Pan Kazimierz pozostał w domu z uko­chaną Jadzią i uszczęśliwionym Bolesławem, którego listem przez Magdę wysłanym za­wiadomiła pani [adwiga o mającem się od­być „rendez-vous, a pan Wiktor, nieodprowa- dzony przez nikogo, z bolącym nieco kar­kiem, na furmance żydowskiej, udał się na dworzec kolei...

Spotkałem go niedawno i zapytałem, jak mu w Złotej-Wólce spłynął ostatni dzień je­sienny?

Wypatrzył się na mnie, jak wilk, ale ja, słowo daję państwu — nic jeszcze o powyż­szym wypadku nie wiedziałem....

){istörya praiod?iioa

O panu podsędku Pawłowskim.

i małżonce o n e $ o ż.

On był podsędkiem, ona, z natury rze­czy — podsędkową, a choć z czasem zrzekł się urzędu — tytuł pozostał nietknięty, 'rym sposobem marszałków, sędziów i podsędków namnożyło się u nas co niemiara, a każdy rodo­wity szlachcic mógł się pochlubić trudem pe­wnym, ponoszonym „pro publico bono“. Co krok, to marszałek, — kijem rzuciłeś a mo­głeś pewnym być, żeś w podsędka ugodził...

Niegdyś w okolicach Berdyczowa, na ubo­czu od drogi pocztowej, do Latyczowa pro­wadzącej, mieli państwo Pawłowscy posia­dłość małą o chłopach kilkudziesięciu. Po­środku wsi, na wzgórzu, stał dom, odrobinkę pochylony na bakier, z ogromną .sienią, która rezydencyę podsędkostwa rozdzielała na dwie równe połowy. Z jednej strony był pokój bawialny, do którego przylegała jadalnia;

z drugiej mieszkanie gospodarstwa, spiżarnia, kredens i garderoba, gdzie dziewek kilka i bab dwie zajętych nieustannie było motaniem nicianych pasm na dużej o czterech ra­mionach snownicy, to darciem pierza, albo szatkowaniem kapusty. Skrzypiała rozmacha­na snownioa, stukały noże, siekające kapustę, a co chwila i piosnka przez otwarte okno do ogrodu wylatywała... Początek, od niechce­nia, dawała dziewoja jakaś, ale zaraz przyłą­czył się głos jeden, drugi, drzemiące nawet baby nad pierzem zawodzić zaczęły.

Dom cały, wewnątrz i zewnątrz, parę razy się do roku odnawiał. Białą gliną sma­rowano ściany, żeby zaś śladów zbyt wybi­tnych nie zostawiało na ubraniu bielidło one, dodawano do takowego farmuszki *). Olbrzy­mie dwa kominy sterczały nad dachem, kry­tym słomą; ganek wspierał się na dwóch okrągłych, drewnianych słupach; przed domem słał się ;duży dziedziniec, otoczony płotem, z bramą wjazdową naprzeciw; na prawo la­mus, na lewo gołębnik o niezliczonej ilości okienek i z drzwiczkami większych rozmiarów, dla robienia w nim porządku; dalej zabudo­

*) Mięszanina, z mąki, wody i kleju.

\

wania gospodarskie i ogród warzywny, wi­śniowy zaś sad, jabłonie i grusze, z dwiema rozłożystemi lipami, otaczały półkolem domo­stwo państwa Pawłowskich.

Gospodarstwem zajmowała się sama pa­ni, pan podsędek pomagał tylko. Nie! nie pomagał, jeno ze ślepem posłuszeństwem speł­niał wszystkie rozkazy swojej małżonki, a bał się dobrodziki, jak ognia, bo nieraz ślady jej zbyt energicznych pieszczot nosił na sobie.

Mówiono, że gdy pan Rafał starał się ongi o rękę panny Rej taro wskiej, był wcale pokaźnym mężczyzną i kopę żyta, bez zmę­czenia się, cepem wybijał, dając tym sposo­bem budujący przykład poddanym swoim. Ale cóż? Był bardzo flegmatycznego usposo­bienia, a serce miał miękkie, jak wosk. Wa- lercia przed ślubem uchodziła za anioła do­broci—na drugi dzień jednak, zaraz po nocy weselnej, pan Rafał wyszedł z pokoju świe­żo poślubionej małżonki z twarzą podwią- żaną.

Co waści — zapytał, spotkawszy go ojciec panny.

Nic, teściu... zęby mię bolą.

Zawiało?

O... zawiało! — z przeciągiem odpo­wiedział westchnieniem.

Mówiono jednak inaczej. Coś tam się niepodobało aniołkowi, niepowiodło panu pod- sędkowi i ten jakoby — ot! w papę dostał. Zrazu nie wierzono tej bajce, ale 'dłuższe po­życie państwa Rafałostwa stwierdziło domysł.

Pani Pawłowska zaczęła rzeczywiście ener­gicznie postępować z małżonkiem. Po udanej pierwszej próbie droga do samowładztwa sta­nęła przed nią otworem. Cały zarząd męskiej gospodarki wzięła do swoich rąk, Rafałka zaś odesłała do kur i chlewni. Musiał więc nie­borak stać przy karmieniu wieprzów, macać kury, a czasami i puch gęsi, wraz z babami, w garderobie skubać. Niepodobało się panu podsędkowi zajęcie ono, ze stanowczym pro­testem jednak ociągał się do czasu, bo nie chciał psuć i tak nadwerężającej się harmonii, ale widząc, że im dalej w las, tem drzew więcej, iż mu raz kazano groch wybierać i moczyć konopie — oparł się rozkazom Walerki i—sam nie wiedział jakim sposobem — z garderoby przez sień, na podwórko nagle wyleciał, przyczem coś przykro w karku go zabo­lało.

Od onej pamiętaej chwili, wylatywanie zaczęło się coraz częściej powtarzać, a raz się oparł aż w lesie, ale to już z własnej woli. Argumenta Walerki były zanadto przekony­wające, skorzystał więc z chwili, gdy, wypu­szczając go z rąk swoich, łopaty się imała—

i machnął.

Dwa dni go nie było.

Zaniepokojona pani rozesłała pogoń i pod wieczór dnia trzeciego, pod eskortą asauły

i pięciu parobków, idąc wprawdzie na czele szeregu, pan Rafał przekroczył próg domu. Jak go powitała strapiona małżonka — kro­niki milczą; jeno domorosły wieszcz jakiś ubrał w rymy wypadek powyższy i, dzięki jego natchnieniu, nie zaginęły wojownicze czyny pani Pawłowskiej. Piosnka stała się powsze­chną w prowincyach kilku; śpiewano ją przy gitarze. Nawet i dziś jeszcze, ludzie onej da­ty. powtarzają czasem ów tren żałosny:

Stała się u nas smutna pogłoska:

Wybiła męża pani Pawłowska,

Zbiła, złajała,

Za drzwi wypchała Do sieni.

Stoi Pawłowski, smutny, płaczący,

Na swoje losy narzekający:

— „Jam w polu orał,

W domu się porał

Dla ciebie.“ —

— „Jeszcze mi szemrzesz?... taki a taki —

Sześć plag — to wiele?—gagacik jaki“!...

I jak się ruszy,

Przez łeb, za uszy,

Aż krzyknął.

Poznał dopiero, że to nie żarty — —

Pani za ożóg — on w świat otwarty...

Nogi do pasa,

Dyr dyr do łasa —

I uciekł...

Bądź co bądź, pani Pawłowska była iście kresową niewiastą — i gdyby to te do­bre, dawne czasy były, kiedy horda tatarska szła dzikiemi polami na lustracyę ziem Rze­czypospolitej, łupiła, grabiła i dziesiątkami tysięcy niewolnika pędziła w Krym daleki — nie mniejsząby odegrała rolę, jak onego cza­su Łaszcz, lub Sahajdaczny. Jejrże to wina, że ze swojemi narodzinami się opóźniła?... Nie stało tatarów — nawinął się podsędek. Masz przebaczenie moje, bohaterska niewiasto — na losy klątwa! W każdym razie — tatarzy zażywali spokoju, pan Rafał cierpiał.

Zmieniło się biedaczysko do niepoznania.

0 ile Walerka tyła i wszerz rosła— on chudł, mizerniał, posiwiał i wyłysiał, macał kury, darł pierze, moczył konopie, kapustę szatko- wał, a nawet do tego doszło, że po każdej dotkliwej operacyi, rozplecione rzemyczki kań­czuga do pierwotnego stanu przyprowadzać musiał.

Razu pewnego Walerka miała pilną ro­botę na polu. Żniwa się skończyły, odtyka- ła dziesiątą kopę poleszukom, pilnowała wo­zów ze zbożem, więc do domu przez dzień cały zajrzeć nie mogła. Korzystając z jej nieobecności pan podsędek zakradł się do po­koju małżonki, drzwi na klucz zamknął, po- zapuszczał firanki i ze cztery godziny makiem przesiedział. Nareszcie wyszedł zadowolony

1 zacierając ręce, mówił do siebie:

Nakoniec spokojny będę!

Pracował nad batożkiem, znanym mu

tak doskonale. Rzemyczki powyrywał, dla niepoznaki z wierzchu tylko parę pasków zo­stawił, a resztę zastąpił kłakami, które oplótł misternie resztkami rzemienia.

No, nakoniec spokojny będę — po­wtarzał.

Ale zawiódł się przy pierwszej egzeku- cyi. Choć wrzeszczał niemiłosiernie, rzemyki puściły odrazu, kłaki wyleciały, a ożóg był w robocie...

Nie będę, Walerciu, duszko ! — pro­sił się pan podsędek; mimo to, bardzo ucier­piał i dwa razy sprężystszy batożek spleść musiał.

Bywało czasami, że który z sąsiadów chciał z dobrą radą mu przyjść...

Czy prawda, podsędku, że...

Co? sąsiedzie, duszko?...

Sąsiad coś szepnął na ucho.

A bajki! a bajki!... gdzieżby taki to... ze mną, który passyonatem jestem!

Trudno było wmawiać w pana podsędka to, do czego przyznawać się nie chciał. Jeden tylko karbowy posiadał serce pańskie i do jego skarg był przypuszczony. Dobrym bo był człowiekiem pan Rafał. W czasie chole­ry nawiedzał włościańskie chaty, każdego do­brem słowem darzył; gdy mu Walerka, w przystępie dobrego humoru, jaki grosz da­ła, zamiast sobie tiutinnu, czy tabaki kupić, temu dał, to temu pod sekretem, bo tam dzie­cko umarło, a na pogrzebanie nie było gro­sza, tam dyszel u wozu pańskiego chłop zła­

mał, za co nic mijały plagi; dawał więc na pogrzeb, na dyszel, nie wywołując gniewu Walerki na winowajcę. Tłómaczył się tylko, że dawał zamało, ale „serce, duszko, nie mam więcej!“ Karbowy niejednokrotnie doświad­czał łaski pańskiej, duszę więc oddałby, gdy­by tylko mógł panu Rafałowi w czem ulżyć.

Ej! jegomościu — szepnął mu raz — gdyby tak do pani kozłem stanąć?...

^— Spróbuj, Tanasie, duszko — odpo­wiedział pan Rafał.

Karbowemu skóra pocierpła na samą myśl propozycyi pańskiej; podrapał się w gło­wę i cicho z pokoju się wysunął.

Do rozmaitych utrapień, które się stały udziałem pana podsędka, dołączyła się je­szcze niezmierna oszczędność małżonki. Mię­so rzadko kiedy pojawiało się na stole, kar­tofle, zielenina z pokrzywy, zupa grochowa

i harbuz*) były każdodziennem pożywieniem państwa Pawłowskich. Widział czasem Wa- lerkę zajadającą słoninę lub kiełbasę z czo­snkiem, ale o takowych specyałach dla siebie marzyć nawet nie śmiał.

*) Dynie.

Pan Rafał okrutnie lubił maliny — cóż z tego? — wstęp do nich stanowczo mu był wzbroniony. Maliny stanowiły w gospodar­stwie pani podsędkowej ważną gałęź przemy słu. Ogromnemi słojami wysyłała smażone jagody do Kijowa, gdzie pewny był zbyt w sławnym sklepie Bałabuchy. Smażyła, su­szyła, a pieniądze chowała do starej pończo­chy, o której miejscu stałego pobytu nadare­mno pan Rafał dowiedzieć się pragnał. Mali­ny jednak były dla niego tem prawie, czem rajski owoc dla prarodzica wszech ludzi. To też się wykradał czasami do ogrodu, (oczy­wiście w czasie najgorętszych zajęć w polu), zaszywał się w krzewy i ostrożnie z każdego krzaczka po jagódce zdejmował. Razu je­dnego przebrał miarkę — ale maliny były ró­żowe * takie — słodkie — duże, a Walercia pojechała do młyna. Jadł całemi garściami: „oj! będzież mnie, będzie!...“ w antraktach szepcąc.

Pani Pawłowska przyjechała z młyna, zaszła do malin i wnet spostrzegła szkodę. Pokręciła głową i, wręciwszy do domu, ode­zwała się do Rafała:

Gałgany wróble, okrutnie mi maliny poskubały.

A trutnie! łotry! łajdaki!... — huknął pan Rafał — że to na nich zaraza jaka nie przyjdzie?... Namnożyło się tego, jak śmie­cia, ale bądź spokojna, Walerciu, duszko — wyłapię, wystrzelam, wyduszę! Kup mi tyl­ko nieco prochu i śrótu.

Wróble! co za przepyszną myśl mu żo­na poddała?! Naturalnie, że wróble!

Od tej chwili rozpoczął się straszliwy mord ptaszków. Walercia na niego, on całą żółć na niewinne wróble wylewał. Rżnął po całych dniach z dubeltówki. Najwięcej mu ofiar przynosiły berberysowe krzaki, ale pan Rafał zbierał pobite ptactwo w połę surduta

i między grządkami malin rozrzucał. Przy tej ostatniej czynności okrutne robił spustoszenia pomiędzy jagodami, jadł, ile wlazło, od cza­su do czasu pokrzykując: „a trutnie! łotry! łajdaki!...“

Patrz, duszko — mówił do żony — co porobiły?!... Ale za to moc ich natłukłem.

I to wszystko w malinach? — krzy­knęła pani.

Jużci nie w berberysie! — odpowia­dał podsędek.

A tłucz-że tych łotrów — nie żałuj!

O! serce, nia mam dla żarłoków li­tości!...

Walerka dała mu tego dnia na pod­wieczorek kawał kiełbasy i miskę mleka zsia­dłego.

Zastanawiała jednak panią podsędkowę rzecz szczególna. Im więcej ubywało wróbli, tem szaleniej i maliny znikały.

Mszczą się, łajdaki — tłómaczył pan Rafał — albo z sąsiedztwa nalatują. UPro- tasza Małachowskiego moc straszna w ogro­dzie się gnieździ. Wartoby mu proces wy­toczyć.

Myśl ta podobała się wojowniczego du­cha niewieście. Zresztą do pana Protasza miała jakąś urazę dawną, wyborna więc na­stręczała się sposobność dokuczenia sąsiado­wi. Dobyła z pończochy sporą paczkę pie­niędzy, adwokat się znalazł pod ręką—i wstę­pne kroki zaczęto. Przegrała w pierwszej in- stancyi — szła wyżej; przegrała i tam — zła­jała jurystę i zabierała się do pisania prośby jeszcze dalej.

Dla pana Pawłowskiego nastała chwi­la spoczynku, błogości pełna. Walerka za­jęta była procesem — on w malinach wró­ble strzelał. Ze jednak nie wypadało, by

znajdywano je tylko między krzewami zaka­zanego owocu, bo łatwo mógłby wpaść w po­dejrzenie, sporą ich liczbę pozostawiał na miejscu, nie tknąwszy nawet, więc: pod topo lami, w rowach, pod płotami zabudowań go­spodarskich, a nawet na pole wychodził i pu­kał. W czasie tych krwawych zapasów, przy­chodziła mu myśl czasami: czy by — ot tak, niby niechcący — zamiast do wróbla, do pa­ni podsędkowej nie palnąć? Ale wnet odga niał myśl grzeszną, tembardziej, że mu teraz tak dobrze było. Pierzy nie skubał, konopie dziewki same moczyły, nie szatkował kapusty, czasami tylko kurę pomacał i tyle! Proces z Protaszem Małachowskim wyganiał bardzo często ukochaną małżonkę z domu — zosta­wiała więc grosza nieco na nieprzewidziane wydatki, z których najskrupulatniejszy ra­chunek musiał zdawać; mimo to, rachunki się regulowały, a on rubli kilkanaście między biedaków puścił. Nareszcie, nareszcie, po długich latach małżeńskiego pożycia, promien­ne dni szczęścia zabłysły dla pana Rafała.

Dwa miesiące spłynęły mu, jak sen raj­ski, tembardziej, że pani Walerya, dla umó­wienia się z nowym jurystą, wyjechała do Kijowa.

24 8

Dziwnie się jednak plecie na tym Bożym świecie. Właśnie pan Rafał uwijał się ze strzelbą, kiedy Walerka, przegrawszy osta­tecznie proces, do domu dojeżdżała. Pan Ra­fał miał fuzyę przybitą kłakami, a tu mu przed samym nosem furknęło stadko wróbli

i siadło na stercie siana. Wziął na cel — palnął... spadło na ziemię kilka ptaszków, ale z boku sterciszka pokazał się dymek nie­wielki i ogień fit, fit do góry.

Pali się! — wrzasnął.

Nie dokończył — pani Walerya chwyci­ła go w objęcia.

Jezu miłosierny, co tam było potem! Dość że pan Rafał zaniemógł bardzo i do łóżka się położył.

Rozchorował się na dobre, że aż musia­no wezwać doktora. Ale wówczas nie było uczniów Eskulapa tylu, co dziś. Teraz ich więcej w.pierwszej z brzegu mieścinie znaj­dzie, niż wówczas w powiatach kilku. Sko­czył więc kozak do Jarmoliniec, gdzie mie­szkał, sławny na całe trzy gubernie, doktór Dratz, niemiec rodem.

Przybył niezwłocznie i wziął się do opa­trunku chorego. Oglądał, opukiwał — ale więcej oglądał...

Was ist das — pytał *— że pan taki marmurkowaty na ciele?...

Stłukłem się, doktorze duszko.

Się, wymówił pan Rafał z przyciskiem.

Jaka sposoba takie tłuczenie robić? — pytał dalej doktór.

Coś zapaliło się w kominie, że o ma­ło pożaru nie było — wylazłem na dach, no­ga się mi pośliznęła i ja bęc !

jak można taki bęc robić?...

Opatrywał znowu, „nu, nu”, mrucząc

pod nosem.

Musiał pana ktoś w powietrzu za­łapać?

Nie doktorze, spadłem prosto na ziemię.

Nie.mosze bić!...

Dlaczego, doktorze?

Fiinf palców tu, drei tam... mocno potejszane snaki...

Prawda — zawołał pan Rafał — złapał mnie asauła.

Dajcie ten asaula, niech gada, jak bilo...

Nie, nie, nie! — plątał się podsędek— to Iwaś mnie podchwycił...

Zawołajcie Iwasia, niech gada, jak bilo...

Kiedy, doktorze duszko, Iwasia niema; do Winnnicy, czy Kotelni, pojechał... iii... nie­prędko powróci.

Nu musimy i tak poradzić. Ale to szczekulne snaki... Fünf palców tu, drei tam; tu spuchło, jakby kto kułak przyłożył, a tu niby kij na grzbiet jesdzil... Szczekulne snaki!

Zajął się kuracyą, która przeciągnęła się miesiąc blisko.

W ciągu tego czasu pan Rafał nie zachowywał wcale dyety, przeciwnie, rosoły, beefsteki, mleko, jaja na miękko, w wielkiej obfitości spożywał. Rozkazy doktora były spełniane bez oporu, bo Dratz dwa razy żą­dań swoich nie powtarzał, a raz nawet tak fuknął na panią Walaryę, że aż do ziemi przysiadła^ Podsędkowi doskonale się działo. Nabrał sił, utył, łysina nawet meszkiem pora­stać zaczęła.

Doktorze! czy malin nie można cza­sem?

Moszna, moszna, to bardzo zdrofa

rzecz.

Poproś, doktorze, Walerci—tylko tak niby od siebie, broń Boże inaczej. Od siebie doktorze...

Doktór mruknął pod nosem, funf palców wiele mu do myślenia dało; spełnił więc bez zapytań wolę rekonwalescenta.

Ale tu wszechwładza jego prysła. Pani Walerya malin nie dała, choć Dratz rozfukał się straszliwie.

Upłynął jeszcze jeden tydzień i doktór oznajmił choremu, że za dni parę może łoże opuścić.

Pan Rafał posmutniał.

Doktorze—szepnął.

Nu?

Czy nie możnaby tak jeszcze z półto­ra miesiąca poleżeć.

Dratz podskoczył — podsędek uderzył w prośby, ale doktór rozsierdził się, tłóma- cząc, że sławy swojej lekarskiej nie może na szwank narażać, gdyż u niego chorzy cudem się prawie dźwigają i rozkazał panu Rafało­wi wstać natychmiast.

Nolens volens, musiał się ubrać i wyjść za doktorem do jadalnego pokoju.

Przy stole siedziała pani Walerya, a jo­wiszowy mars fałdował jej czoło. Podsęd* kowi zrobiło się słabo, ale podtrzymany przez doktora, usiadł na swojem miejscu.

Podano kołduny, które doktór lubił pa- syami; pan Rafał zabierał się również do dania koncertu, gdy nagle Walerka głos za­brała.

Czy wiesz — odezwała się, zwracając do męża — że od kiedy przestałeś na wróble polować, malin zjawiło się więcej, niż gwiazd na niebie.

Bo wróble wytłukłem — szepnął pan Rafał.

Są, są, są—powtórzyła pani Walerya z przyciskiem.

Nie tyle...

Jedz kołduny!

Nie do jedzenia mu było; pan podsędek zupełnie stracił apetyt.

Do złego humoru żony przyczyniły się koszta, jakie za sobą pociągnęła choroba mę­ża. Doktór pocztowymi końmi przyjeżdżał dwa razy na tydzień, co wziąwszy ra- z em niemały wydatek stanowiło. Wre­szcie odjechał, radząc swemu pacyentowi, ażeby po dachu nie łaził i nie pozwTalał się asaule w powietrzu chwytać.

Na drugi dzień po wryjeździe doktora, pan Rafał wrziął fuzyjkę, chcąc szczęścia spróbować, ale zastąpiono mu drogę.

Dokąd? — spytała Walcrka.

Na wróbelki...

Strzelba na kołek, a waćpan do ko­nopi i grochu!

Opierać się było trudno; przeminęły zło­te dni Aranjuezu.

W niespełna tydzień, zaszło jakieś mał­żeńskie nieporozumienie. Pan Rafał wyleciał, jak z procy, i pełniąc rozkaz żony, pobiegł na pole, gdzie gnój rozrzucano. Nie mogąc żółci wzburzonej na wróble wylać, napadł na parobków. Tupał nogami, wrzeszczał, groził, rzucał się jak tygrys — nic przyczynił się jednak do pośpiechu w robociznie; niezwykłe zjawienie się i gniew jego przeciwny zupeł­nie odniosły skutek. Zdziwieni parobcy opar­li się na łopatach i widłach, i najspokojniej przypatrywali się panu.

Nadszedł karbowy, zmiarkował w czem rzecz, podszedł więc do jegomości i szepnął:

Idźcie lepiej do domu, panie, bo ludzie z was się śmieją.

Pan Rafał chciał fuknąć.

Pani jde — dodał Tanas.

Lew przed chwilą, odrazu jak baranek spokorniał.

Pani Walerya żołnierskim przybliżyła się krokiem, koso spojrzała na męża i rzekła krótko:

Do konopi!

Sama się do parobków wzięła.

Oj, oj! — odezwało się tu i tam, ale robota poszła, jak z płatka.

Pan Rafał do dom wrócił.

Wchodząc na dziedziniec, marsową przy­brał postawę, a nawet dwunastoletniemu ko­zaczkowi w kark dał dla fantazyi, bo czuł, że w nim siły wezbrały po umiejętnem le­czeniu Dratza. Karmił się dobrze i teraz dziwnie był zdrów a krzepki. Minął ogrodo­wą furtkę i poszedł prosto do malin.

Były to już ostatnie dni jesieni, zimą maliny nie rosną, Walerka przy gnoju — ko­rzystać trzeba.

Smakowałyż mu, jak nigdy, różowe ja­gódki; ostatni to był sezon malin miesięcz­nych. W łubem uniesieniu zapomniał o gro- zącem niebezpieczeństwie.

Pani Walerya wróciła wcześniej, niż się spodziewał. Zajrzała tu i tam, do kucani, garderoby, lamusa, który czasami bywał pa­na Rafała schroniskiem, ale go nigdzie nie znalazła.

Gdzie pan? — spytała służby.

W malinach — szepnął kozaczek, pa­miętający kułak pański.

Tego już było nadto — ruszyła z ko- pyta.

Pan Rafał zadrżał, widząc się z niena- cka zaskoczonym. Rzucił się . na lewo, ale Walerka mu drogę zabiegła; na prawo sko­czył, ale szybkonoga połowa i tu mu przej­ście zatamowała. Rznął więc naprzód, stra­szliwe spustoszenie w malinach czyniąc.

Trzask druzgotanych łodyg, osypywanie się jagód, które jak deszcz koralowy, spada­ły na ziemię, napełniły zgrozą serce pani Wa- leryi. Pomknęła za uciekającym, siejąc sto­kroć większe zniszczenie dokoła, niż to uczy­nić mogła mizerna postać pana podsędka. Pan Rafał wyciągał nogi, jak mógł, ale Walerka przybrała lot orli.

Jezusie, ratuj!,.. — krzyknął, ściąga­jąc do bioder obie poły surduta.

Przez płot wpadł na dziedziniec i odra- zu rozejrzał się w sytuacyi. Lamus zamknię­ty, las daleko, jesień uszczupliła liści drze­wom, ale gołębnik stał przed nosem, z przy­partą do boku drabinką, bo przed chwilą po­rządek w nim robiono.

Furknęły przerażone turkoty i głowacze na widok wskakującego potworu, który zna­cznie był większym od znajomej im kuny. Pan Rafał rzucił się do wnętrza gołębiej cha­łupy i drabinę wciągnął za sobą.

Gdzie pan? — wrzasnęła Walerka, straciwszy wszelki ślad po zbiegu.

W gołębniku —- szepnął kozaczek, pamiętający wciąż kułak pański.

Zdyszana, przejęta zgrozą występku, zbli­żyła się do tymczasowej rezydencyi pod- sędka.

Wyłaź!... — krzyknęła.

Nie głupim — szepnął sobie w duchu pan Rafał. Wiedział, że mogą głodem go zmusić, ale postanowił karmić się surowem mięsem gołębi, lecz się nie poddać. Milczał więc, choć po raz wtóry groźny rozkaz po­słyszał.

Siekiery! — odezwała się pani do gapiących się parobków.

Pan Rafał zbladł, zamienił się w słuch cały i oczekiwał czegoś okropnego.

Upłynęło minut kilka, które mu wiekiem się zdały.

Wtem...

Rąbać! — odezwał się głos mał­żonki.

Czach, czach! czach, czach! — zaczęto podcinać słupek gołębnika.

Figle! — myślał pan Rafał — ale czach czach nie ustawało i słupek chwiać się zaczął.

Aniołku! — odezwał się nagle, wysu­wając głowę przez drzwiczki.

Wyłaź!.. -- zawołał aniołek.

Kiedy się boję — jęknął i znów się schował.

Rąbać! — zabrzmiało.

Czach, czach! czach, czach!... i słupek zaczął trzeszczeć.

Wy lezę! — zastękał pan Rafał.

Wysunął drabinkę, spuścił na ziemię i no­gą na pierwszy szczebel stanął.

Podtrzymajcie słupek, duszeczki—ode­zwał się do otoczenia — bo jeszcze upadnie.

Schodził bardzo powoli.

Opodal stał karbowy, brew miał ścią­gniętą, w ręku miął barankową czapkę.

Pani Walerya czekała, krew biła na jej policzki, palce co chwila przybierały kształt kulisty; nie spuszczała oczu ze schodzącego ostrożnie pana Rafała.

Ostatni pozostał szczebelek.

Walerka postąpiła krok naprzód, ale Pa­włowski nie czekał bliższego zetknięcia się. Skoczył, jak szczupak, i nieprzytomny pobiegł przed siebie.

Biegł prosto do domu.

Wpadł do sieni, ale za nim ktoś jeszcze wleciał; pomknął ku garderobie, ale za nim ktoś jeszcze wleciał; przebiegł pokój jeden, drugi, aż się w bawialni zatrzymał.

Pozycya była bez wyjścia. Drzwi para­petowe zatarasowane, pozamykane okna, a tu w ślad za nim ktoś jeszcze wleciał.

Potrzeba tworzy wynalazki. Naprzeciw stała staroświecka kanapa, zajmująca pół ściany. Pan Rafał nie namyślał się długo. Skulił się, zatoczył i znalazł się w pożądanem miejscu odrazu.

Wyłaź!... — głosem trąby jerychoń­skiej odezwała się pani Walery a.

Nie wylezę! — odparł Pawłowski, w głosie którego czuć było rozpaczliwe po­stanowienie.

Cooo! .. — zawołała, zdziwiona siłą intonacyi, jaką zabrzmiał głos pana pod- sędka.

Nie wylezę! — odpowiedziano z pod kanapy — chcę ci dać do zrozumienia, źe jestem panem w swoim domu.

Przez chwilę panowało milczenie.

r— Przecie się tu nie wpakuje — pomy­ślał pan Rafał i uspokoił się nieco.

|est tam który? — odezwała się YVa- lerka.

Kilka niedźwiedzich łap się wsunęło — przynajmniej takiego wrażenia doznał pan podsędek.

Odsunąć kanapę!

Spełniono rozkaz bez zwłoki.

Precz wszyscy!

Posłuchano odrazu.

Po chwili pan Rafał wrzeszczał okropnie, coś straszliwie furczało w powietrzu, a w pe­wnych przestankach odzywał się głos nie­wieści:

Maliny potłukłeś, gołębnik popsułeś...

Szach, szach!...

Choruj! nie sprowadzę Dratza, choć­by Jarmolińce tuż za wrotami były.

Karbowy chodził po dziedzińcu, ręce miał w tył założone; czarną, barankową czapkę na głowic; w ręku kij, na którym znaczył ilość dusz roboczych. Chodził, dumał; na le­

wo, to na prawo głowę pochylał; ruszał je- dnem, to drugiem ramieniem; jeżył wąsy i coś mruczał pod nosem.

Załatwiwszy się z małżonkiem, pani po­szła do krów. Karbowy do pokoju pana się wsunął.

Pan Rafał siedział u dużej miednicy, na­pełnionej zimną wodą po brzegi — i płakał.

Karbowy przestąpił próg, drzwi przym­knął, poczekał chwilę i chrząknął.

Pan Rafał podniósł zbiedzoną głowę.

To ty, Tanasie?

Siadaj, duszko!

Tanas się zbliżył i przysunąwszy dre­wniany stołek, usiadł na brzeżku.

Nieszczęście! — zaczął pan Rafał.

Karbowy poruszył się, chrząknął, ale

nic nie odpowiedział.

Nie wytrzymam — jęknął Pawło­wski — i.raz już z tem skończyć muszę. Zro­biłem postanowienie!

Może to jegomościuniu już dawno trzeba było tak zrobić — mruknął karbowy.

Prawda, Tanasie, że i ty tego zda­nia? »

Żal mi was, panie!

Mnie, serce, więcej żal! — zapłakał, poruszył się i stęknął.

Boli?

Boli, duszko?

To niech już pan raz skończy i kwita!

Ja też tak myślę, serce!

I co jegomość myśli?

Utopię się, Tanasie!

Chłop skoczył.

Krzyżu święty!... nie o tem ja my­ślał, panie!

A o czem, serce ?

Karbowy przysunął stołek bliżej, usiadł i nachylając się do ucha pańskiego, szeptać zaczął.

A gdyby ot, tak, panią... pomacać?

Pan Rafał nie odrazu propozycyę zrozu­miał.

Jakto, duszko? — zapytał.

O tak... kijem... o tym!

Pokazał swój instrument, który miał w ręku.

Pan Rafał pokręcił głową.

Boję się, duszko!...

I cóż panu z tego, że pan nie robi

tego?

Prawda, serce!...

Biją, jak żydy Hamana!

Biją, duszko!

Niech pan zrobi tak, jak Kiryło zro­bił. Tłukła jego Tekla lat sześć...

Mnie dwadzieścia — szepnął pan Ra­fał i łzy mu pokazały się w oczach.

Nakoniec Kiryło zniecierpliwił się. Obrócił nią dwra razy — i basta!

Czyż to rzeczywiście takie skuteczne?

Aprobujcie!...

Wstał, położył na pańskich kolanach swój argument, pocałował w rękę i wyszedł

Pan Rafał lewem okiem spojrzał na po­zostawiony przez Tanasa kij sękaty i ruszył przecząco głową. Westchnął, kij odłożył na bok, machnął ręką, poruszył się i stękać za­czął.

Wtem drzwi się otworzyły z trzaskiem i weszła pani Walerya.

Na sam jej widok, wszystkie zabliźnio­ne sińce i podrapania odnowiły się boleśnie; zęby nawet, jakby przypomniawszy pierwszą noc poślubną, rwać zaczęły straszliwie.

Gołębnik! maliny!... — syknęła pani i zbliżyła się do męża.

Fan Rafał zerwał się na równe nogi, miednica z brzękiem upadla, woda szerokim rozlała się strumieniem...

Nagle szum i gwizd dał się słyszeć w po­wietrzu; jakieś uderzenia tępe a szybkie, jak­by piętnastu młocków do jednego snopa żyta stanęło. Żaden głos ludzki nie zabrzmiał, tylko coś huczało, jak wicher, gdy targa drzew czuby; coś dygotało głucho a strasznie, jakby pod nawałem fal wodnych miały się zerwać koła młyńskie i rozprysnąć w kawały.

To brzmiał kij karbowego, tylko tym razem w ręku pana podsędka.

Rafale... opamiętaj się!,.. — jęknęła wreszcie Walerka.

Ale pan Rafał nie opamiętywał się wca­le; miał z dobrodziejką obrachunek z lat dwu­dziestu. Bił aż szyby dzwoniły, aż stękać zaczęły sosnowe deski w podłodze. Wreszcie nie chcąc się bardzo z sił wybijać, które mu przydać się i na przeszłość mogły, porwał aniołka za kołnierz, i do jadalni precz wyrzucił.

Stało się! — zawołał na głos cały— teraz tłuc będę jak w piernat.

Zaczął przechadzać się, sapał, ale je się zmordował niemało, poczuł wielki apetyt.

Z hukiem drzwi do jadalni otworzył i wszedł.

25 9

Pani Walerya drgnęła i przysiadła.

Jeść!—krzyknął."

Walerka chciała uratować straconą po- zycyę, ale mąż, uprzedzając niedobre jej zamiary, w ruch znów puścił Tanasowe na­rzędzie.

Rafale, opamiętaj się!... Kury, kacz­ki, indyki, prosięta, cięlęta, wszystko ci za­raz przyniosę!...

Nie dostał kur i cieląt, ale śmietany sporą miskę i dwułokciowe kółko kieł­basy.

Zaczął jeść, aż mu za uszami trza­skało.

Dogodziwszy sobie i w tem, zwrócił się do zalewającej się łzami rzewnemi mał­żonki:

Maliny! — huknął.

Jęk przerażenia wydobył się z piersi pa­ni Pawłowskiej, ale pan Rafał stuknął pięścią

o stół, aż miska podskoczyła, spadła na po­dłogę i rozbiła się na kawałki.

Czy ty chcesz, aniołku, żebym spróbo­wał raz jeszcze?

Pani Walerya nie życzyła sobie repety- cyi. Wpadła, jak bomba, do garderoby, wo­łając:

Dla dziecka.

Pociąg, idący z Granicy, zbliżał się do Warszawy. W wagonach ruch się zrobił, podróżni zawczasu zabierali swoje manatki i cisnęli się ku drzwiom, inni stali w oknach, wypatrując krewnych albo przyjaciół, na pe­ronie oczekujących. Dwoje tylko młodych ludzi, on i ona, nie śpieszyło z powstaniem. Gdy ojciec panny sięgnął po ręczny tlomo- czek a matka do porządku przyprowadzała zawinięcie jakieś — młodzieniec przysunął się bliżej do ślicznej swojej towarzyszki, jakby chciał skorzystać z tej krótkiej chwili, która jeszcze po/walała być im razem.

Warszawa, — szepnął — \Varszawa, do której przybywam po tylu latach pobytu

zagranicą, w której mnie oczekuje stęskniony za mną ojciec. Miasto to dla mnie obce pra­wie, bo będąc młodzieńcem jeszcze opuściłem jego mury. Nikogo ze znajomych, nikogo z przyjaciół tam nie mam, prócz tego; które­mu winien jestem życie, naukę i dobrobyt, dający mi możność wesołego na świat pa­trzenia. Choć śpieszyłem do miejsca rodzin­nego, nie cieszyła mnie myśl długiego w niem pobytu — teraz inaczej...

Inaczej?

Tak, pani!

Od kiedy pan pogodziłeś się z tą myślą?. .

Od chwili, w której dowiedziałem się, że rodzice pani wraz z nią zamieszkają w Warszawie.

Silne rumieńce wystąpiły na twarz panny.

Ogromny kawał drogi przebyliśmy razem. Od Paryża do Wiednia byliśmy na stopie zwyczajnych podróżnych, którzy, choć rozmawiają z sobą, nie wiedzą nawet, jak się nazywają; poznaliśmy się bliżej w Wiedniu, gdy wolno mi było towarzyszyć państwu przy zwiedzaniu ciekawości miasta. Tam . też się dowiedziałem o stałym zamiarze ojca pa­ni zamieszkania w Warszawie. Z obcych,

staliśmy się juz dobrymi znajomymi; nic „pa­nie Skulski“ lecz „panie Tadeuszu“, zaczęłaś pani mówić do mnie; kwiatek zerwany przez panią na błoniach krakowskich i mnie ofiaro­wany był pierwszym podarunkiem, jaki otrzy­małem od kobiety. Nie wiem, czy dlatego źe to był pierwszy dar kobiecy, czy że ten dar pochodził z rąk twoich, panno Julio — świat mi się piękniejszy wydał:

Rączka panny Julii dotknęła lekko ręki iadeusza. W tej chwili pociąg ze zgrzytem minął krzyżownicc dróg i stanął przed dwor­cem. Korzystając z zamieszania, Tadeusz rą­czkę dziewczęcia szybko do ust przycisnął.

Nie każ pan na siebie długo czekać— szepnęła panna.

Ojciec Julii zwrócił się do Tadeusza.

Zatem do widzenia — rzekł. — Mam nadzieję, że podróżna znajomość nasza w do­brą przyjaźń się zamieni. Rad bardzo będę poznać ojca pańskiego. Nie proszę, ażebyś pan odprowadził nas do mieszkania, wiem, że serce pańskie bije z niecierpliwości, że chciał­byś już jak najprędzej drogie ręce rodzica, po latach niewidzenia się, ucałować. Nie znam go, ale załącz panie '1'adeuszu mój szacunek od Hilarego Zbąskicgo.

Rozstanie się było serdeczne. Tadeusz miał dobry układ, naukę, a do tego twarz piękną, na którą zwracała uwagą nie tylko piękna połowa ludzkości. Serduszko panny Julii od pierwszego niemal spotkania się jej ze Skulskim, zostało owładnięte nieznanem dotąd uczuciem. Przeczuł to Tadeusz i rad był z odkrycia, bo i jego pierś wezbrała i jego serce nieznany dotąd czar wypełniał. Zrazu niechętnie opuszczał Paryż, choć wzywał go ojciec, do którego tęsknił po długich latach rozłąki. Lat dziesięć nie widział ojca, pod­czas feryj nie wracał nawet do kraju — taka była wola starego skulskiego. Ile razy Tadeusz w listach swoich wyrażał życzenie przybycia, choć na parę miesięcy, tyle razy otrzymywał zagadkową odpowiedź ojca: „Nie- zastaniesz mnie w domu—przyjdzie czas, gdy wezwę cię.” Zostawał więc w Paryżu, oddany pod opiekę ciotki, zamieszkałej tam od lat dawnych.

Śmierć ciotki nie pociągnęła za sobą zmian żadnych. Zmienił tylko mieszkanie i większy zasób pieniędzy od ojca otrzymy­wać zaczął. Już to na brak ich nie uskar­żał się nigdy. Stary Skulski posyłał więcej niż 'ladeusz wymagał. Szczęściem, że marno­

trawstwo nic leżało w naturze jego, że umiał się powstrzymać od tego, co zrazu stanowi roskosz życia, lecz prowadzi do nędzy życia. Dobre zasady wywiózł z domu, ale owoc tych nauk nie ojcu lecz ś. p. matce zawdzię czał. Miał lat piętnaście, gdy umarła ta dobra, ta tak serdecznie przez niego ukochana matka. Dotąd w pamięci mu stoi twarz jej blada i smutna zawsze.

Nieraz widział dokoła uśmiechnięte usta — jej usta nie znały uśmiechu; nieraz słyszał wyraz: „szczęście”, przez obce mu wy­mawiane osoby, tego wyrazu nieposłyszał ni­gdy z ust matki. Jeżeli' wymawiała go, to tylko jako życzenie skierowane do syna, wy­razowi temu towarzyszyło zawsze westchnie­nie ciche, tłumione, czasami łzy źle ukryte. Ta twarz smutna, te łzy przez cierpienie ja­kieś wyciśnięte — nauczyły go zawczasu my­śleć poważnie. Lubił pocałunki matki — a matka go całowała, gdy ją słuchał, więc ją słuchał, by ten słodki dar miłości matczy­nej otrzymać. Matka mówiła o Bogu, o zie­mi, o ludziach, krzywdę ludzką uważała za grzech największy. Powtarzała też często: „Nikogo nie krzywdź!” Powtarzała to takim głosem, jakby chciała, by on jak najgłębiej

do serca jej dziecka zapadł. Jakaś wielka musiała ją zaboleć krzywda, ale on o tern nic nie wie. Nie dowiedział się i w godzinie śmierci matki, gdy raz ostatni to przykazanie z bielejących ust jej wybiegło.

A teraz ojciec?

I on go kochał—kochał szalenie.

Mieszkali na bardzo oddalonej ulicy, w dwóch pokojach tylko, ale biedy nie było. Przeciwnie — o ile pamięta — z dniem każ­dym zamożność rosła. Dla czego stary Skul­ski zaraz niemal po śmierci żony wysłał go za granicę dla nauki — tego zrozumieć nie mógł; dla czego nie chciał, by powracał przed czcisemy dla czego, gdy chciał powrócić, ojciec, wedle doniesień listów, opuszczał mury Warszawy — zgadnąć nie umiał. A przecie każdy list ojcowski przepełniony był tęsknotą, widocznie troszczył się o wszysko, co tylko tego syna tyczyło. Cieszył się z szybkiego postępu nauk, z zawartych stosunków i przy­jaźni, z dobrego prowadzenia się dziecka. Lękając się, by czego nie brakło synowi, po­syłał mu pieniądze, nie żądając rachunków, choć te były sumiennie przesyłane. Tadeusz pisał że mu na wszystko aż nadto wystarcza, że mimo kilku, kosztownych nawet wycieczek

po Europie, spory już grosz na czarną go­dzinę odłożył.

O czarnej godzinie ja myślę"—brzmiała odpowiedź ojcowska.

Tadeusz był więc szczęśliwy. Natura mu dała piękność i zdrowie, ojciec pieniądze, matka zasady, które niepozwoliły w stolicy zabaw i roskoszy tracić piękności i zdrowia. Mimo to błąkał się czasami cień smu­tku na tem czole młodem. Było to od­bicie wspomnień dawnych, zapamiętanych łez matki, jej słów o krzywdzie jakiejś, które ciężarem niewiadomego na dnie ułożyły się serca. W późniejszych latach, gdy rozmyślał się nad tem znacząco wymawianem przyka­zaniem matki, mimo woli zwracał się do ojea i pytał: nie jestżeś ty winien? Lecz nie przy­pominał nic, coby potwierdzało ten domysł. Ojciec zajęty pracą, rzadkim był gościem w domu, wieczorem przychodził i pieścił je­dynaka. Między mężem a żoną nie było swarów, lecz i pieszczotłiwych słów nie przy­pomina sobie, ale czy brak ich byłby ozna­ką niezgodnego pożycia małżonków?... Oboje rodzice całą tkliwość na dziecko wyleli — to jedno Tadeusz pamięta; kochał ojca, bo mu zabawki przynosił, ubóstwiał matkę, bo prze-

Malin panu!

Pan Rafał wziął się pod boki i podszedł do zwierciadła.

Ośle! ośle! — zaczął, patrząc na odbi­cie postaci swojej. — I czemużeś tego przed dwudziestu nie zrobił laty?...

W oknie jakiś cień stanął; pan podsędek zbliżył się, przez szyby spojrzał i zobaczył przed sobą stojącego Tanasa, a dalej między grządkami malin, uwijającą się służbę całą, z panią Waleryą na czele.

A jak tam, panie?—zagadnął go kar­bowy.

Dobrze, duszko — odpowiedział pan Rafał.

Od tej chwili stał się satrapą. Z rąk Tanasowego narzędzia nie wypuszczał, ze wspólnej sypialni przeniósł łoże swoje do od­dzielnego pokoju i na noc tylko drzwi na dwa spusty zamykał.

czuwane jej cierpienie, jakąś aureolą święto­ści ją otaczało. 1 jedno jeszcze pamięta, że dom ich był zawsze pusty, nikt go nie na­wiedzał, chłód dziwny w iał od ścian pokojowych.

To zda się, zrozumiałem, dość było — byli ubodzy.

Powoli przybywał dostatek, sprzęty i wy­tworniejsze naczynia.

Dobrobyt ten jednak przybył zapóźno, jakieś ciche cierpienie zabiło matkę.

Teraz Tadeusz wie, że przyszłości oba­wiać się nie potrzebuje. Fortuna szalę prze­chyliła ku niemu; ojciec nieraz o tem dono­sił i pisał, że to, co było troską jego życia, usunięte zostało z pod nóg synowi. Wracał więc szczęśliwy, szczęśliwy podwójnie, bo mi­ła znajomość zawarta w podróży, rozszerzała przed nim jakiś świat nowy, nieznany mu do­tąd, pełen uniesień czystych, zachwytu i rozkoszy.

Stary Skulski mieszkał na ulicy Pańskiej.

Tadeusz nie znał miasta, ulicę Pańską, przy której ojciec mieszkał, uważał za pierwszorzędną, lecz rozczarowanie nastąpiło szybko, gdy wiozący go powóz wbiegł na bruk nierówny i zatrzymał się przed trzypię­trową wprawdzie kamienicą, lecz o bardzo nieestetycznym wyglądzie.

Czy pan Walery Skulski tu mie­szka? — zapyta! stróża.

Tu, proszę pana — a pan do niego?

Tak — jestem pana Walerego synem.

Stary stróż Michał obrzucił przybyłego

ciekawemi oczyma. Wysmukła postać mło­dzieńca i jego strój wykwintny dodatnie znać zrobiły wrażenie na Michale, bo zdjął czapkę i sięgnął po tłomok podróżny.

Pod jakim numerem mieszka mój ojciec? — pytał dalej Tadeusz.

Pod dwudziestym ósmym — proszę pana.

Piętro?...

Trzecie...

Tadeusz zmierzył kamienicę oczyma.

Tu — od frontu? — zapytał.

Nie, proszę pana, w drugim dziedziń­cu, w poprzecznej oficynie.

Weźcie moje rzeczy i zaprowadźcie mnie do mieszkania.

Przeszli pierwszy dziedziniec nie odzna­czający się czystością, drugi był istnym śmietnikiem. Kamienie powyrywane, odpadki jedzenia walały się po kątach, na przecią­gniętych sznurach wisiały różne części ubrań ludzkich, a gromadka umorusanych dziecia­

ków wrzeszczała niemiłosiernie, obrzucając się piaskiem, to czubiąc się zawzięcie, do tego zapach przepalonej cebuli rozchodził się z su- teryn i wciskał się na wązkie, ciemne schody, po których stróż Michał, wiódł tylko co z Paryża przybyłego panicza. Tadeusz le­dwo oddychał i co chwila na nierównych po­tykał się schodach.

Dla czego gazu nie zapalicie — toź tu można kark skręcić? — odezwał się do idącego przodem Michała.

Tu jeszcze naftę palą — odrzekł Mi­chał.

Ale ja nawet naftowego światła nie widzę.

A pan by chciał, żeby przy słońcu świecić? — zaśmiał się stróż.

Stary Michał miał racyę. Słońce żale dwie do połowy zaszło, więc był dzit*ń je­szcze — po dniu zaś światła nie palą, a że zacieśniony dziedziniec między czterema ścia­nami kamienicy, wyglądał jak studnia i »uj­rzał się w szarości — to on temu nie wimcMi. Szli więc po ciemku prawie i Tadeusz co chwila utykał, Michał śmiał się glupowato. Stanęli wreszcie przed drzwiami, na których

Z Ź Y O I A I P A K T A Z Y I. 145

S

żadnego znaku ani biletu wizytowego nic było.

Michał szarpnął za klamkę.

Czemu nie zadzwonisz? — spytał Ta­deusz.

Stary Skulski dzwonek watą obwią­zuje.

Tadeusz lekko brew zmarszczył — nie podobała się mu ta poufałość stróża. A że za drzwiami dało się słyszeć stąpanie czy­jeś — rzucił Michałowi rubla i odezwał się:

Możesz iść!

Michał nie wierzył oczom własnym. Zdjął cza pkę, pochylił się i Tadeusza w rękę po całował.

Pamiętaj, że tu mieszka stary pan Skulski, nie — stary Skulski... Rozumiesz?

Stróż schylił sie jeszcze niżej, podrapał się w głowę i odszedł skonfudowany nieco.

Kto tam? — odezwał się za drzwia­mi jakiś ochrypły głos kobiecy.

Syn pana Walerego.

Aha!

Skrzypiący zamek klasnął raz i drugi, później słychać było podniesienie zatrzasku i odsunięcie u dołu ochronnego łańcucha.

W drzwiach ukazała się stara jakaś Megera, w poplamionej spódnicy, z rozczochranemi włosami, w których sterczał grzebień kościa­ny, pożółkły od starości. Służąca pana Wa­lerego widać zajętą była porządkiem swej głowy, bo grzebień zawisł u końca popląta­nych warkoczów i szczerzył do Tadeusza jakieś rekinowe zęby.

Mieszkanie, jakie zajmował stary Skulski, składało się z przechodniej kuchni i dwóch małych pokojów, których okna wychodziły na znany już nam dziedziniec. Podłoga była niezamieciona, na sprzętach kurz leżał, za­pach przygotowywanego jedzenia i swąd ku­chenny napełniał wszystkie kąty i drażnił krtań przybyłego. W sypialnym pokoju sta­ło dwoje łóżek, jedno z nich było czystą po­ścielą zasłane — to dla Tadeusza, drugie

o wysokich poręczach, pokryte podartą koł­drą' i prześcieradłem podejrzanej czystości, należało do pana Walerego.

Tadeusz obejrzał się w koło i wzdrygnął

się.

Jak tu brudno! — szepnął do siebie.

Zwrócił się do sługi.

Zastałem ojca?

Za maleńką godzinę pan będzie — abo co?

Czy dawno wyszedł?

Pan wychodzi o dziesiątej rano po herbacie a wraca na obiad o dziesiątej wie­czorem.

Czy mnie się dziś spodziewał?

A czy pan nie widzi łóżka z biah> pościelą? — zaśmiała się kucharka pana Wa­lerego. — Jużci, że spodziewał się -— i kazał na wazę zupę pomidorową przygotować. Ja sama pomidory przefasowałam, bo stary pan bez fasowania jada. Będą i kotlety siekane.

Tadeusz spojrzał na ręce Małgorzaty — i wstręt uczuł do kotletów i zupy pomidoro­wej. Małgorzata pobiegła, bo coś skwierczeć w kuchni zaczynało — Tadeusz szukał miej­sca, gdzieby mógł usiąść bez obawy zawala­nia się.

Toż to nędza! — szeptał — a ojciec mi o pieniądzach donosił. Jednak te pienią­dze były — miałem je w ręku, czułem ich wartość, bo nie zbywało mi nigdy na przy­jemnościach życia. Co to jest? — pytał — co to jest?

Z niecierpliwością oczekiwał na przyj­ście ojca.

Około godziny dziewiątej Małgorzata wniosła lampę. Na schodach dały się sły­szeć szlapiące kroki czyjeś.

Ot i pan przyszedł!

Tadeusz rzucił się ku drzwiom.

W szedł stary Skulski.

Tadek! Tadek! — zawołał.

Rozpostarł drżące ramiona i tulił syna

w objęciach.

No, pokaż mi się, pokaż, Tadeu- szku — jak wyglądasz? Pi — pi! co się zo­wie mężczyzna — wołał stary, przypatrując się od tak dawna niewidzianemu synowi. — Wzrost — bagatela! Przerosłeś mnie, napra­wdę przerosłeś — a podobnyś... Hm — hm! wykapany obraz matki, te same czoło, oczy i ciemny kolor włosów. Tak! od niej wszy­stkie rysy wziąłeś, nic ze mnie, nic ze mnie— dodał ciszej. — I lepiej — dokończył sze­ptem, który przez Tadeusza dosłyszanym już nie był.

Tak bardzo jestem podobny do ma­my? — odezwał się.

Nic mojego nie widzę w tobie — po­wtórzył Skulski. Z wąsów nawet nie wiem do kogo byłbyś podobny, bo ja i mój ojciec a twój dziad, Mateusz, nie nosiliśmy nigdy

wąsów. Ale ja się nie gniewam za to podo­bieństwo twoje do Zosi, bo ona była bardzo ładną kobietą, gdy ja i mój ojciec a twój dziad, Mateusz, do apollinowych kształtów nie mieliśmy nigdy pretensyi. Lecz dobrze, żeś przyjechał, jedyny, drogi, ukochany mój synu!

I znów obejmował Tadeusza, całował i przyciskał do serca.

Słońce zaszło, w pokoju mrok tak gęsty zapanował, że Tadeusz nie mógł dojrzeć do­brze rysów ojcowskich; dopiero, gdy Małgo­rzata wniosła światło, wzrok Tadeusza padł na. drżącą ze wzruszenia postać ojca.

Ojciec? to był ojciec?

Jakieś przykre zdumienie zarysowało się w oczach syna. Zdawało mu się, że zapa­miętał dobrze twarz rodzica, że każdy ruch jego utkwił w pamięci — tymczasem stał przed nim człowiek prawie zupełnie obcy, ze­starzały, w kabłąk wygięty, tak wyschły okrutnie, że zdawał się być trupem, suchą, żółtą skórą powleczonym. Nos się wydłużył, usta miał wąskie i sine, nieproporcyonalna długość rąk coś karykaturalnego miała w so­bie. Ruchy palców były gwałtowne, kurczy­ły się ciągle, jakky chwytały niewidzialne

jakieś przedmioty, Najprzykrzejszy był wy­raz oczu. Gdy patrzyły, to zdawały się do wnętrza sięgać, by módz wydobyć wszystko, co tylko kryło się na dnie duszy; lecz gdy wzrok Tadeusza utkwił w spojrzeniu ojco­wskim, te oczy wnet zmieniały się, bladły, stawały się nieprzejrzyste, matowe, nic nie mówiące, nie pozwalające zajrzeć głębiej. Ru­szały się wtedy szybko powieki, a coś, jakby zmięszanie pewne, pojawiało się na twarzy Skulskiego. Pan Walery zauważył to niemiłe zdumienie syna.

-- Patrzysz i nie poznajesz — prawda Tadku?

Nie widziałem ojca lat dziesięć.

Zmieniłem się—prawda? Wyschłem, zmarniałem.

Zmieniłeś się, ojcze, do niepoznania.

Zestarzałem się...

Bardzo!

Ale to nic, odmłodnieję przy tobie.

Suche, kościste palce objęły czoło Tade­usza, który >vzdrygnął się mimowoli.

Pan Walery sposępniał—usunął się i sia dając na brudnym, wygniecionym fotelu, po­chylił głowę ku ziemi.

Czaszkę miał łysą zupełnie.

Chwilę nie mówił nic. Skulski chwiał się, oparty łokciami o wychudłe kolana, Ta­deusz patrzył na ojca, którego postać zmięta, ubranie zszargane, odpowiadały zupełnie nę­dzy otoczenia.

Przykre milczenie trzeba było przerwać.

Musiałeś chorować, ojcze? — odezwał się Tadeusz.

Ja? chorować?... Czy ci kiedy pisa­łem o tem?

Nie.

Dla czegóż pytasz?

Bo ledwie cię poznać mogę i to z gło­su, tylko z głosu.

Ha—widzisz, praca, ciężka praca!

Zapracowywałeś się, mój ojcze!

Stary szepnął:

Az czegobym żył, z czegobym cie­bie wychował, i — przyszłość twoją zape­wnił?

Tadeusz się podniósł.

Mój ojcze—więc... więc...

Nic — szeptał dalej Skulski.—Ty, tak jak ja—nie schudniesz.

Tadeusz poruszył się.

Ja — szepnął przerywanym głosem— miałem wszystkie wygody życia, wszystko,

o czem tylko zamarzyć mogłem... A tu...

Stary głowę podniósł.

Co?—spytał szybko.

Nędza — dokończył Tadeusz.

Ty jej nie zaznasz — szepnął znów Skulski.—Odkładałem grosz do grosza i bę­dziesz miał ich sporo, więcej niż sądzisz, wie- cej niżbyś przypuszczał. Ja ciebie tak ko­cham, synu! ja dla ciebie... dla ciebie...

Płacz przerwał mu dalsze słowa. Wy­ciągnął ręce, jak ten który błaga o coś wiel­kiego.

Tadeusz runął do kolan ojcowskich.

To dla mnie, dla mnie stałeś się ży­wym upiorem?

Kochaj mnie — kochaj—kochaj—łkał Skulski.

Tadeusz ujął nogi ojcowskie i całował z rozrzewnieniem.

Brzydka, odpychająca twarz starego wy­dała się teraz Tadeuszowi tak piękną i szla­chetną, że uczuł gniew na siebie za to chwi­lowe uczucie odrazy, jakiej doznał przed chwilą. Mój Boże! — myślał—ta twarz zwię­dła, usta zsiniałe, te oczy w głąb zapadłe,

strój poplamiony i to otoczenie równające się nędzy prawie — to wszystko nie było niczem innem, jak tylko zaparciem się przez tego człowieka wygód wszystkich, by on, Ta­deusz, nie zaznał troski najmniejszej w wałce z życiem.

Teraz w oczach Tadeusza, ta postać ma­ła w olbrzyma urosła. Teraz on, pocałun­kami, które składał na ręce ojca, błagał

o przebaczenie.

Czy to się godzi — szeptał — czy to się godziło, byś dla mnie znosił tyle!

Eh — nic! ]a już się do wszystkie­go przyzwyczaiłem, ty — co innego!

Gdybym wiedział... — ciągnął Ta­deusz.

Dlatego wysłałem cię zagranicę, nie chciałem widzieć przez lat tyle, żebyś... żebyś mi nie przeszkadzał. Teraz — musi się tu trochę zmienić, przynajmniej ty, w ta­kim barłogu mieszkać nie możesz.

I ty, ojcze.

Ja?

Przecie się nie rozstaniemy z sobą.

No tak — ale...

Co ojcze?

Pochylił się i spojrzał mu w oczy.

Takich spojrzeń Skulski nie lubił — to też wnet oczy pana Walerego mgłą się po- kryły.

Pogadamy o tern — szepnął.

Na stole już parowała zupa pomidorowa.

A! — odezwał się Skulski — bawi­my się w romanse, a ty pewnie głodny je­steś...

Nachylił się nad wazą.

Pomidory! Mówiłem Małgorzacie, że­by wystąpiła na twoje przyjęcie. Siadaj, bo miły kwasek pomidorów i mnie po podnie­bieniu łechtać zaczyna. Prawda, Małgosiu — zwrócił się do służącej, — że u nas dawno takiego balu nie było?

Chyba nigdy — odpowiedziała Mał­gorzata. — Kartoflanka, wodzianka i tyle! A na drugie danie, jeżeli jegomość zjadł ka­wał baraniny, to pewnikiem w kalendarzu czerwono napisane stojało, że to święto.

Nie łźyj, stara — mruknął bkulski.— Objadaliśmy się nie raz.

Tadeuszowi niezrozumianem było to sknerstwo, gdy je zestawił z niedawno zasły- szanemi słowami, że uzbieranego grosza, było więcej niżby on mógł przypuścić. A te pie­niądze, które ojciec zagranicę mu wysyłał,

\

nie żądając nigdy z uczynionych wydatków rachunku? Było to zbyt wielkie zaparcie się siebie na rzecz rodzonego nawet dziecka.

Rozmawiali dużo, rozmawiali o wszy- stkiem, jakkolwiek Skulski wolał pytać niż odpowiadać. Opowiadał więc Tadeusz o swo­ich naukowych zajęciach w Paryżu, przepla­tając opowiadanie anegdotami, które bawiły starego; mówił o swoich wycieczkach do Włoch i Szwajcaryi, doznanych wrażeniach i przygodach, zabieranych stosunkach, które nieraz przyjacielski węzeł kojarzył. Zwierzał się ze wszystkiego — tylko, gdy przyszło do ostatniej opowieści, tyczącej się powrotu do kraju, zamilczał zupełnie o Zbąskich, najmniej- szem nie zdradził się słówkiem, że w tej osta­tniej podróży, błękitne oczy panny Julii utkwi­ły mu na zawsze w pamięci, że wzajemny uścisk ich dłoni powiedział więcej, niż słowa, z któremi kryć się musieli.

Przyjdzie czas i do tych wyznań — myślał.

Rozmawiając tak ani spostrzegł, że faso­waną zupę Małgorzaty zjadł do ostatniej kro­pelki, to samo było i z siekanemi kotletami,

Wstali od stołu — Tadeusz był senny.

Zmęczony jesteś — rzekł Skulski.

Trochę...

No — idź spać!

Udali się na spoczynek.

Mimo, że powieki ciężyły ołowiem, Ta­deusz usnąć nie mógł. Marzył o Julii, o zwie­dzaniu wspólnem pamiątek krakowskich, o mięk­kim, długim uścisku jej delikatnej rączki. A gdy sen nadszedł był dziwnie uroczy. Błądził z Julią po łąkach kwiecistych, zrywał jej nar­cyzy i róże, a za każdy dar ofiarowany, słodki otrzymywał pocałunek.

Dzień był jasny, gdy się obudził. Za­skrzypiały drzwi — weszła Małgorzata.

Dzień dobry ci, Małgosiu.

Dzień dobry paniczowi. A jak się spało?

Wybornie! Czy ojciec już wstał?

Małgorzata zaśmiała się.

O la Boga! Jegomość już od dwóch godzin wyszedł.

Tadeusz zerwał się z posłania.

I czemużeś mnie nie obudziła?

Stary pan zabronił.

Poczciwe ojczysko — szepnął Ta­deusz.

Czy panicz kawy, czy herbaty napi­je się?

Wszystko mi jedno... Daj kawy!

Zaczął się szybko ubierać.

O której u was bywa obiad?—zapy­ta! Małgorzatę, gdy ta weszła z imbrykicm kawy.

Pan tylko wieczerzę jada. I dziś mówił, że obiad panicz zje bez niego, bo do­piero o dziesiątej wieczorem powróci.

Tadusz dotknął ustami kawy i postawił szklankę nietkniętą prawie.

Dokąd pan chodzi?—zapytał.

Abo ja wiem!

Gdzie ojca będę mógł znaleźć przed wieczorem?—spytał wyraźniej.

A bo mnie mówił?

'ladeusz wzruszył ramionami.

To i ja przyjdę przed wieczorem — pójdę obejrzeć miasto.

Nie znał Warszawy, z ciekawością więc przypatrywał się ulicom, kościołom i prze­chodniom.

Gdybym — ot — wypadkiem — spotkał Zbąskich—pomyślał.

Chęci nie spełniały się.

Na Krakowskiem Przedmieściu rzucił okiem na jeden dom wielki i wyczytał napis na froncie: Hotel Europejski.

Zatrzymał się.

Do hotetu Europejskiego mieli zaje­chać Zbąscy. A może zmienili zamiar? Trzeba się upewnić.

Wszedł do loży szwajcara i o Zbąskich zapytał.

Są — była odpowiedź.

Tadeusz spojrzał na zegarek.

Pierwsza!

Godzina stosowna do wizyt.

Zdawał się namyślać, wahać — wreszcie,

dowiedziawszy się pod jakim zatrzymali się numerem, wszedł na schody.

Zastukał do drzwi wskazanych.

Cicho!

Może śpią jeszcze — szepnął do sie­bie — znużeni wczorajszą podróżą.

Serce mu biło mocno, czuł, że niegodzi­we rumieńce na twarz występowały.

Do kogo jaśnie pan! — zapytał Ta­deusza przechodzący lokaj.

Do państwa Zbąskich.

Są na wystawie.

Gdzie?

A tutaj — na drugiem piętrze — u Krywulta.

Wskazał ręką.

Tadeusz poszedł wyżej, kupił bilet

i wszedł do salonów.

Amatorów sztuk pięknych było zaledwie osób parę. Tadeusz obojętnemi oczyma spoj­rzał na obrazy wiszące na ścianach i po schodach wszedł do następnego pokoju. Przed jakiemś wielkiem płótnem dostrzegł Zbąskich. Panna Julia zwróciła się nagle, jakby zasły­szała idącego kroki, choć szedł bardzo cicho

i w połowie salonu zatrzymał się. Lekkie: „a!“ wypadło z jej ustek. Pobiegła szybko do Tadeusza.

Tadeusz zapromieniał z radości.

Mamo, papo — pan Skulski!

Mogła bezpiecznie wymienić nazwisko,

bo salon był pusty.

Rodzice panny Julii przywitali serdecznie Tadeusza...

Sądzono nam się spotykać — ode­zwał się pan Hilary.

Po zamienieniu słów kilku, gdy państwo Zbąscy przeszli do dalszych obrazów, Ta­deusz zbliżył się do Julii i szepnął...

Wiedziałem, że panią tu zastanę.

Dziewczyna zapłoniła się...

1 ja byłam pewną, że pana tu spo- kam — odszepnęła po chwili. Bo trzeba

panu wiedzieć, że — rodzice nie mieli zamia­ru zwiedzać dziś miasta. Naj pierwszą ich troską było znaleźć mieszkanie, zamówić me­ble i przenieść się z hotelu. Ojciec miał iść po różne informacye w kwestyi mieszkań, a ja z mamą miałam się udać do magazy­nów mebli. Przed samem wyjściem prawie zmieniliśmy zamiar, to jest — poprawiła się panna Julia — ja zmieniłam zamiar i upro­siłam rodziców, by pójść na wystawę. Opie rali się nieco, ale ja, — ja zaczęłam bardzo prosić, bo mi coś mówiło, że — że koniecz­nie tu pana spotkam. I dobrze się stało?... Prawda, panie Tadeuszu, że dobrze się stało?

Pani mnie pyta, który równie do­brem przeczuciem wiedziony zaszedłem tu­taj,— zaśmiał się Skulski.

Mieliśmy więc — przeczucie...

To coś znaczy—dokończył Tadeusz...

Uścisnął niebronioną rączkę..

Słowa gorących wyznań biegły same na usta Tadeusza, że ledwie mógł je na uwięzi utrzymać. Tak byłoby dobrze tu, w tym sa­lonie milczącym, do którego stłumiony tylko gwar dolatywał uliczny — nie wymówić, ale wyszeptać, czy szeptem wyśpiewać słowo: ko­cham! Lecz po tem słowie powinna nastąpić

odpowiedź pożądana. 1*0 tej odpowiedzi — to trudno! — ale coś jeszcze nastąpić-by mu­siało, coś, czego inni ani widzieć ani sły­szeć już nie powinni. A salon nie jest zupeł­nie pusty. Prawda, że z ludzi obcych niema nikogo, są tylko rodzice panny Julii, ale i oni nawet nie powinni być świadkami rozkoszne­go finału. Doskonale czuł to Tadeusz, prze­czuwała i panna [ulia to samo. Zbliżali się, to oddalali od siebie, zaczęte słowa urywały się w połowie, szczególnie słowa Tadeusza, którego o milczenie błagały chabrowe oczy dziewczyny. — Gdy wreszcie wezbranych uczuć powstrzymać nie mógł i już, już miał wypowiedzieć plączące się mu wciąż na ustach krótkie dwuzgłoskowe słowo — Julia, jakby przestraszona, czy zmieszana, szybko w inną stronę zwróciła jego uwagę.

Mama się zbliża do nas...

Albo...

Ojca ten obraz zajął — mówiła...

Rozumiał dobrze to niewinne kunktator­stwo Tadeusz, rad był nawet z tego hamul­ca, bo czuł, że po wyznaniu i spodziewanej na pewno a stosownej odpowiedzi — nie mógłby się powstrzymać, by do różanych ust dziewczyny nie nachylić się... Ale dla

czego mama i papa Zbąscy, wciąż się kręcą w tym jednym tylko salonie? Wszak jeszcze jest jeden mały pokoik, w którym godny wi­dzenia obraz wisi. — Doprawdy, że się nie znają na malowidłach! Zajmują ich rzeczy mniejszej wartości, a nie spojrzą nawet na ten obraz w osobnym, malutkim pokoiku za­wieszony. Ha! ale on, Tadeusz, umie pra­wdziwe dzieło sztuki ocenić. Rodzice Zbąscy nie chcą iść, to on pójdzie, oczywiście w to­warzystwie panny Julii.

Ach — jaki piękny obraz! — szepnął.

Gdzie? — odezwał się nagle pan Hi­lary Zbąski...

Tadeusz zmieszał się — Ale trzeba było ratować sytuacyę i dać odpowiedź szybko.

Tutaj — rzekł.

I wskazał ręką na pierwszy z brzegu...

Na obrazie, nieszczególnie wcale malowa­na, była kura z kurczętami...

Zbąscy zbliżyli się.

Pan Hilary dłoń w trąbkę zwinął i przy­łożył do oka, pani odjęte przed chwilą nało­żyła na nas binokle...

Ta kura? zapytał ojciec panny Julii.

Julia spojrzała na Tadeusza, domyśliła

się wszystkiego, ale od śmiechu wstrzymać

się nic mogła. Tadeusz, złapany w pułapkę, musiał udowadniać słuszność swojego zachwy­tu. Ale to nie bardzo mu się udawało. Zbą* ski na lewo, to na prawo głowę przekręcał, pani Hilarowa aż dwa razy binokle przetarła, ale kura Tadeusza nie robiła na nich wraże­nia. Przeszli wreszcie do znakomitego obra­zu, zawieszonego w małym pokoiku, ale prze­szli wszyscy razem...

Tadeusz spochmurniał...

Powoli salon wypełniać się zaczął. Pań­stwo Zbąscy i Tadeusz obejrzeli wszystkie obrazy i opuścili wystawę...

No, moje panie — odezwał się Hi­lary — idźcie obejrzeć meble, a ja języka

o mieszkaniu dostać muszę. Jeżeli pan 'la- deusz wam towarzyszyć zechce—to i owszem...

Jeżeli tylko panie pozwolą...

A może pan chcesz pójść ze mną? — zapytał Zbąski.

Tadeusz przestąpiał z nogi na nogę...

Nie — papo — ja pana Tadeusza nie puszczę — zaśmiała się panna Julia.

A — tak? odezwał się ojciec ..

A oczywiście, że tak — dodała panna.

Zbąski uśmiechnąc się i pożegnał towa­rzystwo.

Wybawiłam pana z kłopotu — sze­pnęła Julia.

Dziękuję serdecznie—rzucił Tadeusz...

Szli razem, do różnych zachodzili skła­dów mebli, rozmawiali wesoło, poznając się coraz lepiej. W cukierni Janowskie­go wypili po filiżance czekolady, u Fru­zińskiego Tadeusz kupił cukierków pannie Ju­lii, do Pągowskiego wstąpili na lody. Tu jakiś nieznajomy mężczyzna z uwagą zaczął się przypatrywać pannie Zbąskiej. Gdy wy­szli, wyszedł za nimi; gdy nad wieczorem Ta­deusz pożegnał panie i udał się do ojca, ów nieznajomy aż do hotelu panie odprowadził, idąc w pewnem oddaleniu od nich...

Kto to taki? — zapytał szwajcara...

Dowiedział się kto i zkąd przybyli, do­wiedział się nawet, że szukają mieszkania w Warszawie...

Masz trzy ruble — tylko dowiedz się powiedz, gdzie zamieszkają...

Dobrze, jaśnie panie! — odpowiedział szwajcar, kłaniając się nisko.

Jaśnie pan wsiadł do dorożki i kazał się wrieźć do Marcelina...

Tadeusz już zastał ojca...

Gdzieżeś lo był? — spytał Skulski syna ..

Błądziłem po Warszawie.

Aha!...

Cóż miałem robić, gdy ojciec mi nie pozwolił nacieszyć się sobą?...

Pan Walery westchnął...

Zajęcie — mój Tadeuszku — zajęcie!

Jakie masz, ojcze, zajęcie? spytał 'la­dę usz...

Skulski pogładził się po łysinie...

Pracuję w jednem handlowem towa­rzystwie.

Na jakiej ulicy?...

Na ulicy?... Zaraz — jakże się ona nazywa ?...

Czy jadłeś co Tadeuszku — czy cze­kałeś na mnie z wieczerzą? — zagabnął nagle.

Czekałem — ojcze... Ale — drugi raz nie zechcesz, żebym dzień cały bez ciebie przepędził? Będę odwiedzał cię przy two- jem zajęciu...

E! — nie! — rzucił szybko Skulski.

Dla czego?

Stary zaczął wyciągać palce aż w sta­wach trzeszczało...

No, mów—gdzie byłeś? co robiłeś?... zagabnął znowu.

Byłem na wystawie sztuk — i — spotkałem tam znajomych, z któremi zapo­znałem się w drodze. Są to państwo Zbą- scy. Mieszkali długi czas w Paryżu, teraz na stałe do Warszawy się przenieśli. Ludzie zamożni...

Starzy?... %

Nie — ale już są w pewnym wieku.

Mają dzieci?...

Córkę — pannę Julię... Śliczne dzie; wczę — podobała mi się bardzo.

Masz zamiar u nich bywać?

A oczywiście — odpowiedział szybko Tadeusz.

To dobrze, towarzystwo mieć musisz. Co dalej?

Ze Zbąskim mówiłem dużo o tobie..,

Skulski podniósł głowTę...

O mnie?...

Tak ojcze — i — stary pan Zbąski, ma zamiar cię odwiedzić... <

Pan Walery podniósł się nagle z siedze­nia.

Mnie??... A to po co?...

Bo widzisz ojcze — może ja i panna Julia...

Rozumiem — odezwał się Skulski... Ale — widzisz — ja odwykłem od towa­rzystwa. Ja — ja nie mogę być w towa­rzystwie. Nie — za nic, za nic!

Ależ dla czego? — pytał Tadeusz...

Patrz, jak wyglądam...

O to się nie troszcz, ojcze — zmie­nimy wszystko.

Tak — zapewne — ale... Ha! jeżeli masz tam jakieś zamiary, to muszę poznać tego pana Zbąskiego.—Niech u mnie będzie— lecz ja u niego... — Nie — nie! Ja być nie mogę!...

Cóż on pomyśli o tem?—spytał Ta­deusz...

Udam sparaliżowanego. — Ot, cho­dzić nie mogę i basta...

Uleczę cię — tatku — uleczę! śmiał się Tadeusz, całując ojca...

Twarz pana Walerego wyrażała zakło­potanie. Był roztargniony — jakby nie swój. Tadeusz brał to na karb odosobnienia, w ja­kiem żył ojciec, nieobycia się ze światem

i połączoną ztąd trwogą. — Lecz to wszy­

stko zmienić się musi. Będą mieli dom inny, otoczenie inne, w tem już rzecz jego...

Udali się na spoczynek. Tadeusz zasnął snem twardym, Skulski nie mógł zasnąć. Ci­cho, w pantoflach chodził po pokoju, by sy­na nie budzić, czasami zatrzymywał się i sze­ptał do siebie...

'— Nie — to być nie może... Ja i lu­dzie!...

Z uporem, ale zgodził się wreszcie . pan Walery na zamieszkanie wraz z synem. Osta­tecznie Tadeusz przekonał ojca tem, że taki rozdział źle byłby przez świat widziany, co- by wreszcie i Zbąscy powiedzieli, o których przyjaźń dbać teraz musi więcej, niż kiedy­kolwiek.

Od chwili przybycia swego do Warsza­wy, prawie codziennym gościem bywał u ro­dziców Julki; panienka wciąż silniej lgnęła do niego i on się nie oddalał wcale, lecz z roz­koszą szedł w słodkie jarzmo niewoli. Wła­śnie dziś od niej powrócił i z większą natar­czywością i stanowczością natarł na ojca. Długo trzymane na uwięzi słowo, jak ptak wyrwało się i silną nutą zabrzmiało koło uszka dziewczyny, aż się przelękła i drgnęła.

Lccz byli sami w salonie, więc przestrach trwał nie długo.

Bo i cóż tak strasznego 'Tadeusz powie­dział?

Ze ją kocha?

Przecie i ona go kocha!...

Obejrzała się tylko za siebie, ale drzwi nawet do dalszych pokojów przymknięte by­ły, żaden szmer nie przerywał uroczystej ci­szy, tylko w otwartem oknie zawieszona fi­ranka drżała lekko od ciepłego wiatru po­wiewu, tylko słońce złoty snop promieni rzu­cało na szkliste tafle posadzki, tylko gdzieś w załomie gzemsu psotne echo powtarzało wyśpiewane przez Tadeusza słowo.

Kocham! — szeptał uporczywie...

i ja kocham! naśladując echo — od­powiedziała Julka.

Tadeusz dnia tego po raz pierwszy ze szczęściem się zapoznał. Przedstawiało się mu ono w postaci tej, tulącej się do ramion jego dziewczyny. Będą razem, wiecznie ra­zem, jako dwa dopełnienia żywota, które po­winno być ich własnem i drugich szczęściem. Byli młodzi oboje, piękni i zdrowi. Troska

o życie, walka o chleb powszedni, która nie­raz najrozkoszniejsze chwile zatruwa — usu

nięte przed nimi zostały. Tadeusz wiedział, żc jest bogaty; nie sobie wprawdzie zamo­żność tę zawdzięczał, był ktoś, który praco­wał za niego i dla niego, ktoś, wyschły jak szkielet z tej pracy, który go kocha, którego on ubóstwia...

To ojciec!...

Czy panna Julia powiedziała rodzicom, co zaszło przed chwilą w salonie? Musiała powiedzieć, bo pan Zbąski z większą, niż zwy­kle uprzejmością go powitał, bo pani miała łzy w oczach, a uśmiech roztkliwienia na ustach jej igrał. Nie można się więc było w pół drogi zatrzymywać. Pan Walery, ja­ko ojciec starającego się, musiał odwiedzić Zbąskich, nastąpiłaby rewizyta, a nie można było nikogo przyjąć w dzisiejszem mieszkaniu przy ulicy Pańskiej i przy porządkach Mał­gosi.

Skulski nie robił żadnych uwag synowi. Drżał, gdy słuchał wyznań syna, szczęśliwy był ukochanego jedynaka szczęściem...

Dla ciebie wszystko zrobię, nawet u Zbąskich będę — tylko, jak ja się przed­stawię tam, ja, który od tak dawna z/ludźmi nie żyję? Ale odważę się — teraz o twojem mieszkaniu pomyślimy...

O naszcm — poprawił 'Tadeusz...

Skulski westchnął...

Prawda — o naszcm!...

Kazał Tadeuszowi drzwi przymknąć — sam zaś podreptał do małej, drewnianej sza­fy bez nóg, stojącej dnem na podłodze. V\ e- wnątrz znajdowała się ogniotrwała kasa, przy­twierdzona do ziemi śrubami...

To twoje Tadeuszku—szeptał, otwie­rając swój skarbiec, pan Walery. Znajdziesz tam listy zastawne, rewersy różne, weksle krótkoterminowe, sumy umieszczone na hypo- tekach kamienic i majątkach ziemskich, a wszy­stko w porządku. Gotowego grosza jest ta­kże sporo, bo on mi codziennie kapie, mniej lub więcej — ale kapie!...

Wziął paczkę banknotów i zwrócił się do syna...

Mieszkanie musisz nająć w śródmie­ściu, pokojów sześć, pierwsze piętro, stoso­wne umeblowanie do tego także być musi. Dalej lokaj, powóz, konie, może i kucharza mieć zechcesz, bo choć Małgosia zostanie przy nas, to ona do garnków pójdzie. Wiele na to wszystko potrzeba ci Tadeuszku? Dwa ty­siące rubli — co? Mało? Masz trzy!...

Tadeusz stał zdziwiony...

Czyż jesteśmy o tyle bogaci, by na taki zbytek sobie pozwolić?...— zapytał.

Całego majątku — tak — po ścisłym obrachunku, do dwóch kroć sto tysięcy rubli będzie...

Dwakroć?... — zawołał Tadeusz... — A ty żyłeś jak nędzarz ostatni?...

Ale ty żyć tak nie będziesz!... Ni­kogo na świecie nie kochałem, tylko ciebie, nikt mnie nie kochał — ty tylko, Tadeuszku, dziecko moje, kochać mnie musisz...

Objął długiemi rękami głowę syna i z ja­kąś konwulsyą zwierzęcego uczucia tulił ją do wyschłej swej piersi.

Dla czego ty, ojcze, nie byłeś szczę­śliwy? dla czego ciebie nikt nie kochał? — za­pytał Tadeusz po chwili...

Albo ja wiem! — szepnął pan Wa­lery.

A mama?... —pytał syn... — Nie był- żeś z nią szczęśliwy?...

Skulski spochmurniał...

Nie rozumieliśmy się — rzekł ponu­ro. — Dosia dobra była, ale po niebie latała, gdy ja musiałem chodzić po ziemi. Za czułe serce biło w jej słabej piersi, gdy ja kamie­nie gryzłem i zębów nie łamałem. Zycie i to

t

takie życie, jak moje, to walka na śmierć, a kto walczy, ten nic ogląda się po za sie­bie, wciąż naprzód idzie i tratuje wszystko po drodze. Ona nie rozumiała tego! — Ale Dosia dobra była kobieta!...

Podczas słów ojcowskich, ta dobra kobie­ta, odbijała się jak obraz żywy w pamięci Tadeusza. Tylko znów jej usta nie miały uśmiechu, tylko nimb męczeński okalał blade czoło. — Tadeusz patrzył na ojca, jakby coś więcej chciał z jego spojrzeń wyczytać, ale to za trudne było zadanie. Skulskiego te spojrzenia mieszały, zaczął kręcić się, ruszać, unikając starannie badawczych oczu syna...

Tadeusz prędko jednak zapomniał o bu­dzącej się w sercu swojem jakiejś zagadce, która pewien rozdźwięk stanowiła w życiu ro­dziców.—Urządzał nowe mieszkanie, zaopatry­wał je w potrzebne sprzęty, sam był przy wszystkiem i doglądał wszystkiego. W wol­nych chwilach, a tych miał pod dostatkiem, biegł do domu państwa Zbąskich, gdzie go z radosnym witano okrzykiem, bo widziano już w nim przyszłego męża panny Julii, któ­ra szepnęła na ucho Tadeuszowi, że jakiś pan Alfred Snarski, dawny mieszkaniec Warsza­wy, więc człowiek nie pierwszej młodości,

kilkakrotnie już był u nich, darząc pannę Julię kilku znaczącemi grzecznostkami. Lecz co mógł Tadeusza jakiś pan Alfred obcho­dzić? Kochał, wiedział, że był kochany, zni­kąd i w niczem przeszkody nie widział dla szczęścia swojego, które ze wszech stron go otaczało i samo biegło mu w ramiona.

Z ojcem tylko miał kłopot nie mały. Gdy nadszedł dzień, przeznaczony do tych odwiedzin, stary Skulski taki strach uczuł, że kroku uczynić nie mógł.

Gdyby oni byli jeszcze sami — sze­ptał — ale tam może być gość jeden i dru­gi, — a ja nie mogę kompromitować się... to jest, kompromitować ciebie, swojem niezdar- nem obejściem się...

Tadeusz ośmielał, obiecywał sam na sam ze Zbąskimi tylko, aż, wreszcie, przymuszony niemal przez syna, Skulski do drzwi postąpił...

Nagle się cofnął...

Nie — Tadeuszku — to nad siły mo­je!... — jęknął.

I usunął się na fotel.

Nie sposób było nalegać. Stary miał wygląd człowieka trawionego jakąś straszną chorobą. Żółta, sucha twarz jego przybrała barwę trupią, na nagiej czaszce duże, zimne

krople potu wystąpiły, blade usta trzęsły się febrycznie, a szczęki dygotały okrutnie. — Zbielałe oczy patrzyły w przestrzeń z prze­rażeniem jakiemś, jakby tam okropne widmo stało, widmo zemsty za czyny życia...

Mój ojcze, co tobie? — pytał przera­żony Tadeusz...

Nie mogę, nie mogę... — bełkotał Skulski. — Nie mogę, dla ciebie!...

Nie rozumiem nic, nic, nic... — odpo­wiadał Tadeusz...

Chory jestem — niech Zbąski tu przyj­dzie... Weźcie ślub prędko!...

Zamiast Zbąskiego, Tadeusz chciał dokto­ra sprowadzić, ale stary sprzeciwił się. Ta* deusz poprosił więc pana Hilarego o od wie dzenie ojca, który, jako chory, nie mógł za­dość przyjętym w świecie zwyczajom uczy­nić...

Nazajutrz o południowej godzinie, pan Zbąski zadzwonił lekko do drzwi nowego mie­szkania Skulskich. Mieszkanie było urządzo­ne z komfortem, lokaj wskazał przybyłemu drogę do gabinetu pana.

W połowie salonu przywitał gościa Ta­deusz...

Jak się ma ojciec? — spytał pan Hi­lary...

Nieco lepiej — służę panu!...

Na widok wchodzącego, Skulski podniósł się i kilkakrotnym, uniżonym ukłonem, który wywołał lekki rumieniec na twarz Tadeusza, przywitał ojca Julii. — Zbąski wyciągnął rę­kę, pan Walery chwycił ją w kościste swoje palce i ścisnął mocno. — Gość skrzywił się lekko, jakby doznał pewnego uczucia wstrę­tu. Zauważył też Tadeusz, że ojciec miał na oczach okulary o szkłach ciemnych, co su­chej, zawiędłej twarzy pana Walerego, da­wało wyraz odrażający prawie.

Dziwne myśli zaczęły przebiegać przez głowę Tadeusza. Oczy są obrazem duszy, bkulski przykrył te oczy i patrzył teraz pro­sto w twarz Zbąskiego, gdy innym razem uni­kałby jego spojrzeń. Postać matki znów stanęła przed nim, smutna, bez uśmiechu, jak zawsze...

Silny ból ścisnął pierś młodzieńca.

Pomiędzy Zbąskim i Skulskim rozmowa nie szła dobrze. — Pan Walery widocznie się mieszał...

Oczywiście, że pan wiesz o zamiarach syna względem mojej córki?—spytał Zbąski...

Wiem, wiem—szanowany panie! Ta­dek mi zaraz o tem mówił...

Nie masz pan nic przeciwko woli syna?...

Nic—szanowny panie...

Obowiązkiem jest naszym pomyśleć

0 ich przyszłości.

To bardzo ładnie z pańskiej strony— przerwał Hilary.

W danej chwili — ciągnął dalej Zbą- ski — rozporządzać mogę dwudziestotysiącami rubli, które w czasie ślubu Julii synowi pań­skiemu wypłacę.

Ziarnko do ziarnka zbierze się miar­ka—wtrącił Skulski.

Mój ojcze—odezwał się Tadeusz—ja nie żądam posagu. Najpiękniejszem wianem dla mnie jest serce panny Julii, miłość jej

1 szczere a głębokie przywiązanie, które po­trafi zapewnić mi szczęście.

Wszystko to głupstwo, mój Tadeuszu, pieniądze grunt!

Twarz Tadeusza oblała się rumieńcem.

Pan zdaje się, coś także synowi prze­znaczasz?—zaczął znów Zbąski.

Co mam, to jego, panie dobrodzieju! Oddałem już Tadkowi wszystko, to jest, cały

28’ 12

kapitał, który reprezentuje sumę do dwóch- kroćstotysięcy rubli dochodzącą.

Zbąski podniósł głowę i z niedowierza­niem spojrzał na Tadeusza.

Tak — panie!—Bogactwo to zawdzię­czam ojcu.

Pochylił się do ramienia Zbąskiego

i rzekł:

Wystarczy dla mnie i dla Julii na całe życie. Mojego nic nie będzie, będzie tyl­ko — nasze!

Zbąski uściskał serdecznie Tadeusza i zwró­cił się z pożegnaniem do Skulskiego, który znów kilkakrotny a uniżony * ukłon mu złożył.

Za sześć tygodni został naznaczony dzień ślubu. Tadeusz z drżeniem serca oczekiwał uroczystej chwili, przepędzając dni całe u Zbą- skich, lub towarzysząc paniom w ich wycie­czkach po sklepach i magazynach.

Stary Skulski nie zmienił swego trybu życia.

Wychodził o dziewiątej zrana, o dziewią­tej wieczorem powracał. Tajemnicze te wy­cieczki niepokoiły Tadeusza; praca przy ja­kimś handlu podejrzaną mu się wydawała, tem bardziej, że ojo iec zapominał zawsze o na­

zwisku ulicy, wiclckroć Tadeusz zapytywał go o to.

Dni upływały szybko, młodzi oddawali się. marzeniom niezamąconej niczem przyszło­ści. Tajemnica zaślubin zdradzona jeszcze nie została, .bo cóż kogo mogli obchodzić Zbąscy, niedawni przybysze do Warszawy, która w po­rze letniej wyludniła się według dawnego zwyczaju, przynajmniej zamożniejsze domy, z któremi zawarliby może znajomość bliż­szą, opustoszały podczas ogórkowego se­zonu...

Tem lepiej było dla Tadeusza i panny Julii. Nawet nowy znajomy Zbąskich, pan Al­fred Snarski, wybrał się na letnią siedzibę, zkąd obiecywał, nieproszony zresztą wcale, kiedy nie kiedy odwiedzać rodziców panny Julii.

Młodzi tymczasem marzyli.

Ślub—a po ślubie?

No—oczywiście wyjazd do Włoch.

Ciemne o złotych gwiazdach niebo We- necyi już rozpostarło się nad ich głowami, po falach morza zakołysała się gondola, miłosna pieśń przewoźnika towarzyszyła ich roje­niom...

Powoli osrebrzył się wschodni brzeg Adryatyku.

To wszedł księżyc.

Słychać szmer wioseł, kręgi fal rozcho­dzą się szeroko, szeroko—łódź w nieskończo­ną dal płynie.

Prawda panno Julio, że w poślubnej podróży żadnej znajomości zabierać nie bę­dziemy? Powinniśmy sami sobie wystar­czyć.

Julia odpowiadała z uśmiechem, godziła się we wszystkiem z ukochanym i pierś oboj­ga przepełniało westchnienie, serca jak dwa uregulowane zegary biły w takt jeden.

Państwo Zbąscy nie przeszkadzali marzyć młodej parze. Wiedzieli z doświadczenia, że tych chwil drogich nie godzi się przerywać, że w późniejszych, a kto wie jakich, dniach żywota, zostaną one najpiękniejszem ich wspo­mnieniem. Ale godziny umykały szybko, sza­ry mrok wieczoru coraz grubszą uścielał się warstwą. Wniesiono światło i państwo Zbą­scy weszli.

Nagadaliście się? — zagadał Zbąski.— Ej, ja wiem, że dla was dnia i nocy by nie stało? No — ale musimy wam przeszkodzić; czegoście nic dopowiedzieli dziś, dopowiecie

\

jutro. Zresztą poezya z prozą miesza się zawsze; tą razą prozą będzie herbata, któ­rą za chwilę nam przyniosą.

Tok rozmowy się obniżył, pani 1 fila­rowa zaczęła mówić o wyprawie, która jeże­li nie bogatą to zawsze dostatnią była.

Nagle w przedpokoju odezwał się dzwo­nek.

A cóż to za gość spóźniony? — ode­zwał się Zbąski.

Pewno pan Alfred! — zaśmiała się panna Julia.

Rzeczywiście, był to Snarski.

Dla Tadeusza zupełnie obojętnym był ten gość nowy, pan Alfred jednak szybkiem spojrzeniem obwiódł młodego Skulskiego od stóp do głowy, później zwrócił pieprzykowa- te swoje oczy na Julię, jakby rzucał jej py­tanie:

A to kto taki?

Znaczące to zwrócenie się do panny nie uszło uwagi Tadeusza, który uśmiechnął się i spojrzał na narzeczoną.

Uśmiech wywołał uśmiech.

Pan Alfred namarszczył się lekko i z sa­lonowym ukłonem posunął się do pani domu.

Po przywitaniu się, Zbąski, wskazując na Tadeusza i Alfreda, odezwał się:

Panowie znają się?

Za krótko jeszcze bawię w Warsza­wie, nie znam prawie nikogo — odpowiedział Tadeusz.

Ja zaś w niej od urodzenia mieszkam, znam więc wszystkich — ale pana... — skło­nił się.

Pan Skulski i pan Snarski, — przed­stawił gospodarz.

Na dźwięk nazwiska Tadeusza, pan Al­fred podniósł głowę, wyprostował się i małe, bazyliszkowe swe oczy, utopił w Tadeusza spojrzeniu.

Skulski? — wycedził przez zęby, — wiem, że w Warszawie jest jakiś Walery Skulski...

Mój ojciec — rzucił Tadeusz.

Co? ojciec — pana?!

Zapytanie było wypowiedziane tak dzi­wnym a zarazem znaczącym głosem, że wzrok państwa Zbąskich zwrócił się do stojącego opodal narzeczonego Julii, a Julia jakimś bez­wiednym ruclem przytuliła się do Tadeusza.

Cóż to pana tak dziwi? — zapytał Tadeusz, lekk«» brwi marszcząc.

Zdarzają się podobieństwa imion i na­zwisk.

To rzekłszy pan Alfred, odwrócił się zna­cząco od Tadeusza i zaczął ze Zbąskim roz­mawiać.

Nikt nie zaprzeczy, że zdarzają się podobieństwa imion i nazwisk. Zrazu Tade­usz chciał jasno postawić pytanie Snarskiemu, co on wie o Skulskim Walerym, że go tak zdziwiło to nazwisko — ale coś mu dech w piersi zaparło, coś zatrzymało słowa wy­pływające na usta.

Wieczór tak wesoło zaczęty, przeszedł dziwnie posępnie. W ciągu ogólnej rozmo­wy pan Alfred raz tylko zwrócił się do Ta­deusza, pytając go o Walerego Skulskiego. Opis postaci podany przez Snarskiego odpo­wiadał zupełnie podobiznie ojca Tadeusza. Ta­deusz na każde pytanie odpowiadał „tak!u choć czuł, że cwe „tak“ krtań mu dła­wiło.

Czy ojciec pana nie nosi czasem cie­mnych okularów, o szkłach okrągłych? — za­pytał w końcu Snarski.

W okularach takich, o jakich pan mówisz — widziałem go raz jeden tylko — odrzekł Tadeusz.

Pan Alfred poruszył lekko gł.ową, uśmiech jakiegoś tryumfu na usta mu wybiegł.

Nie pytał już o nic i do Tadeusza nie zwracał się już z żadnem pytaniem. Przy po­żegnaniu się, nie posłał mu żadnego ukłonu; Zbąskiemu zaś wspomniał o jakiemś rendez­vous, na którem, miał się z nim nazajutrz zo­baczyć i wyszedł, zostawiając po sobie jakąś duszną atmosferę, przesiąkniętą nieprzeniknio­ną mgłą tajemnicy.

Po wyjściu pana Alfreda, długie pano­wało milczenie. Zbąski zamyślony przecha­dzał się wzdłuż jadalnego pokoju, pani Hila- rowa z niepokojem śledziła każdy ruch męża, Julia tylko się tuliła do ramienia Tadeusza, jakby się obawiała gromu, który lada chwila spaść może. Coś wisiało w powietrzu, ale nikt zagadki rozwiązać nie mógł. Snarski, jak zły duch jakiś, zjawił się i znikł. Tadeusz jednak, który nie spuszczał z niego oczu, zauwa­żył, że słów parę szepnął Zbąskiemu na ucho, że Zbąski drgnął lekko, jakby coś w pierś go ukłuło.

Zegar w przedpokoju wydzwoni! pierw­szą. — Tadeusz poruszył się.

Nie odchodź pan! — szepnęła Julia, przytulając się do ramienia ukochanego.

Czas już — odrzekł Tadeusz.

Ja się czegoś obawiam, Tadeuszu!

Pierwszy raz nazwała go po imieniu.

Tadeusz przytulił dłoń lubej dziewczyny

do ust swoich i gorący a długi pocałunek na rączce ukochanej złożył.

Czy ty nie uważasz nic? — pytała przyciszonym głosem.

Tadeusz czoło potarł.

Ja czuję chłód jakiś! — szepnęła pan­na Julia.

I ja — odpowiedział.

Strach —

Strach? a to znów co? najdroższa moja!

Czy ty wierzysz w przeczucie?

W ułudną grę zmysłów powiedz.

A jednak?...

Nie lękaj się niczego przy mnie...

Przyjdź jutro wcześnie, wcześnie — zawołała gorączkowo.

Jutro1

Jutro był uroczysty dzień ich zarę­czyn.

Noc sierpniowa cicha i ciepła. Zanadto jednak rozpalone czoło mieć musiał Tadeusz, . bo chłód go przejmował. Postać Alfreda Snar- skiego stawała wciąż przed nim, wymówione przez niego nazwisko ojca, dziwnym zgrzytem do uszu mu wpadało.

Wracał do domu piechotą, ojciec już spać musiał.

Alfred znał teg^> ojca — dziś poznał sy­na. Przy poznawaniu się podają ręce sobie— Alfred uniknął tego towarzyskiego obowiązku. Tak! teraz zrozumiał jego ruchy, jego kun- ktatorskie znalezienie się na odchodnem.

Tadeusz uczuł gorąco.

To ogień palił mu policzki, to rozpalona krew w skroń uderzała.

Musisz ty mi jaśniej wypowiedzieć myśli swoje! — zagrzytał.

Zawrócił na prawo i na skręcie ulicy, twarzą w twarz spotkał się ze Snarskim.

Alfred chciał go ominąć, lecz go Tade­usz zatrzymał.

Przepraszam pana — odezwał się spo­kojnym głosem.

Wybacz pan, lec/ czasu nie mam — odparł Snarski, usuwając się na bok.

Tadeusz zastąpił mu drogę.

Musisz mi pan poświęcić chwil parę.

Muszę?

Mam do pana interes mały.

W nocy?

To obojętne dla mnie!

Lecz dla mnie nie obojętne... Nie znam pana! — odpowiedział podniośle pan Alfred.

Obraziłeś mnie pan u Zbąskich umy- ślnem niopodaniem mi ręki — zawołał Tade­usz. — Zauważyłem to!

Więc? — krótkie, zimne z przyciśnię­tych ust Alfreda wypadło.

Tego nadto dla krwi gorącej było. Ta­deusz sponsowiał, dobył bilet wizytowy i ci­snął nim w twarz Snarskiemu.

Wyzwanie? — zawołał napadnięty.

Tak! — zgrzytnął Tadeusz. — O broń i miejsce sekundanci się ułożą.

Skulski nie znajdzie sekundantów! — z łamiącym chłodem odparł Alfred a Snar­ski mu biletu nie wręczy.

Skoczył do przejeżdżającej dorożki i znikł z oczu nieprzytomnego Tadeusza.

Gwałtowne szarpnięcie dzwonka zbudziło lokaja pana Walerego, który zerwał się z po­słania i do drzwi pobiegł.

Czy to pan?

Ja!—zawołał Tadeusz.

Wszedł drżący — ledwie na nogach mógł się utrzymać, co w posługaczu pewne podej­rzenie wzbudziło.

Wrócił jaśnie pan z bibki — po­myślał.

Pan śpi?—spytał Tadeusz.

Śpi! W gabinecie panicza jeszcze nie gasiłem światła.

Dobrze! Samego mnie zostaw.

Wszedł do salonu, ale tak mu się w gło­wie mieszało, że drogi nie mógł znalezć. Za­palił świecę, blask ognia na marmurowy padł stolik, stojący przed zwierciadłem i odbił się

o dwa piękne złote kandelabry, których przed tem Tadeusz nie widział. Podszedł więc mi­mowolnie i wziął do rąk jeden ze świecz­ników.

Robota była misterna, waga i blask wskazywały kruszec szlachetny. U dołu pod tarczą herbową plątały się dwie litery A. i S-

Początek imienia i nazwiska przed chwi­lą wyzwanego wroga.

Lecz co mają za związek te świeczniki z panem Alfredem Snarskim?

Tadeusz udał się do swego pokoju i za­snął snem ciężkim.

Nazajutrz chciał się zobaczyć z ojcem, lecz ojciec swoim zwyczajem już wyszedł, udał się więc do Zbąskich, lecz drzwi został zaparte. Daremnie kołatał, nie odpowiedział nikt; wewnątrz panowało grobowe milczenie, choć jemu się zdawało, że cichy, stłumiony, dolatywał zkądeś płacz Julii.

Śmiertelna bladość pokryła twarz lade- usza. Schodził, z zamiarem powrotu jeszcze, ale w drzwiach kamienicy, w której Zbąscy mie­szkali, szwajcar mu wręczył list od pana Hi­larego.

Wybacz — ty nic nie jesteś winien, ale z czystem nazwiskiem Zbąskich, splamione imię Skulskich połączyć się nie może. Dla Julii może to będzie cios śmiertelny, lecz mam nadzieję w Bogu, że przeboleje, a w fali nie­pamięci utonie pierwszy ból jej życia. Musi­my się rozstać—a dla czego, powie ci Franci­szkańska ulica, litera N. domu, Nr. 14 mie­szkania. Hilary Zbąski.“

List był straszny. Tadeusz nie był zdol ny do żadnych rozmyślań. Skoczył do pierw­szej nadjeżdżającej dorożki i kazał się wieść pośpiesznie pod numer wskazany fatalnego domu.

Tu—stój!—zawołał na woźnicę.

Dom był stary, schody ciemne i skrzy­piące. Koło Tadeusza przesunął się w mil­czeniu wyrobnik jakiś, wynędzniała twarz pra- cowniczki igły mignęła przy bladem oświetle­niu i znikła; jakaś dama z wyrazem zmę­czenia na twarzy zakołatała do drzwi taje­mniczych. Wszystkie te postaci, jak widma lękające się cienia własnego, szły pod Nr. 14.

Z uczuciem niewypowiedzianej trwogi po­dążył i Tadeusz za niemi.

W przestronnym, lecz brudnym i odra­panym pokoju, znajdowało się osób kilkana­ście. Jedni mieli na twarzy wryraz nędzy wy­ryty, inni, widać ludzie z wyższego świata, ukrywali twarz wrstydliwie, przystępując do tajemniczego okienka, na którym składali pierścienie i brosze, srebrne zastawy do sto­łów, ślubne obrączki nawet. Lecz byli i ta­cy, których nic stać było na złoto i klejnoty. Ci do okienka przychodzili z resztkami swych ubrań, z cynowemi łyżkami i sprzętami ku-

chennemi. W tajcmniczcm okienku pojawiały się dłonie jakieś suche, kościste, okropne — ważyły złoto, dotykały materyi ubrań i wy­dzielały grosz, chwytany pożądliwie. Tu i owdzie ktoś płakał lub skarżył się niebu na krzywdę losu.

Tadeusz podbiegł do okna.

A!! — krzyk straszny wypadł z piersi

jego.

Z ciemnego otworu wysunęła się głowa łysa, naga — o nosie suchym i okularach ciemnych.

Tadeusz runął na ziemię.

Po upływie godzin kilkunastu w mieszka­niu pana Walerego odgrywał się dramat okropny między ojcem a synem.

Więc te skarby, to złoto, to całe bo­gactwo dziś moje jest okupione łzami tysią- ców? Więc one składały się nie te krocie, któremi ty mnie obdarowałeś. Ojcze! ojcze! wolałbym byś mnie zostawił imię czyste i pa­mięć nieskalaną, szacunek — nie wzgardę lu­dzką. Jak ty mogłeś dojść do tego, jak ty mogłeś dojść?

Stary przyczołgał się do syna i błagal­nie ręce wyciągnął.

Nie — nie! ja twoich rąk nie do­tknę! — zawołał Tadeusz.

A jednak... one pracowały dla cie­bie! — rwącym się głosem jąkał Skulski. — O! ty tego nie pamiętasz — nie wiesz, jakie piekło w życiu miałem. Kopano mnie jak psa, podobny byłem do tych, których dopro­wadziłem dziś do nędzy. Ty nie mów mi

0 litości — ja nie zaznałem jej nigdy, o mi­łości mi nie mów, bom ja jej nie spotkał na świecie. Zona!... ona domyślała się kim by­łem — i umarła ze wstydu. Zostałeś mi ty tylko. Kochałem cię miłością zwierzęcą ja­kąś, szczęśliwy, że kochać coś mogę. Ale ja nie chciałem, byś był nędzarzem do mnie po­dobnym, by ciebie jak mnie szarpano Grzech cały na siebie wziąłem, może piekło całe — jeżeli jest. piekło — lecz chciałem byś ty spał na różach.

Na różach? — krzyknął Tadeusz. — Czyś ty widział, ojcze, róże wyrosłe na krzy­wdzie ludzkiej?... Ja teraz klękam przed tobą

1 wołam: wróć mi szczęście moje! każ mej pamięci, by nie złorzeczyła tobie!

Ukrył twarz w dłoniach i wielkim nie­utulonym płaczem wybuchnął.

Lecz młodość zwyciężyła szał rozpaczy, starość nie miała sił. Skulski runął na łoże, wezwany doktór nic znalazł środków ratunku. Na dzień trzeci pan Walery nic żył... Przed śmiercią wezwał syna i błagał na pół przytomny o przebaczenie...

A jednak ty tych pieniędzy nie od­dawaj — szepnął. — Złe bez nich! — i poszedł na sąd Boży.

Upłynęły dwa lata.

Na Starem Mieście, w jednym małym po­koiku, mieszkał Tadeusz. Nie tknął pieniędzy, zostawionych przez ojca. Z nędzy ludzkiej powstały, nędzy oddał wszystkie. Wiedzieli

0 tem ludzie, jedni chwalili, inni śmieli się po cichu, ale on na pochwały i śmiech tłumu nic zważał, miał ręce czyste i czoło dumne —

1 byłby w biedzie swojej szczęśliwy, gdyby nie wspomnienie o rozwianej miłości, pierwszej i ostatniej.

Pewnego dnia ktoś zastukał do drzwi je­go mieszkania.

Nowy biedak — szepnął Tadeusz —

a ja już nic nie mam.

29 13

Otworzył drzwi — na progu stanęła po­stać kobieca.

Julia! — krzyknął nagle.

Pocałunek miłości świętej spoczął na roz-

promienionem Tadeusza czole.

Teraz nie rozłączym się nigdy! — za­wołała.

Dymitr Sokolicz.

W głębi lasu zaszeleściały liście, zatrze­szczały suche gałązki pod mocnem uderzeniem kopyt końskich. Dymitr Sokolicz ściągnął szybko wodze żującego zielone listki leszczy­ny arabczyka, dał ostrogę i lekkim kłusem podążył na spotkanie wypływającej z gąszczu lasu pięknej amazonki.

Była to hrabianka Julia Horska.

Błękitna jedwabna suknia sięgała niemal do ziemi, szerokie skrzydła słomianego kape­lusza o barwie płowej, ubrane w maki polne, kłosy i bławatki, rzucały cień interesujący na zarumienioną szybką jazdą twarzyczkę; rzęsy ciemne, długie, przykrywały oczy błęki­tne, koralowe usta śmiały się, pokazując dwa

rzędy ząbków małych, równych jak perły, Lew*ą rączką, ubraną w rękawiczkę białą, ściągęła wodze spienionemu rumakowi, prawą od ust posłała w stronę pana Dymitra powi­tanie, czy pocałunek.

Sokolicz podjechał, dwa rumaki się zró­wnały.

Nareszcie — odezwał się pan Dymitr, patrząc z uśmiechem w twarz pięknej dzie­wczyny.

Pochylił się, ujął drobną rączkę i serde­czny pocałunek wycisnął na niej.

Czekałeś pan długo? — zapytała hra­bianka głosem jak metal dźwięcznym.

Sto lat, jeżeli nie więcej — odpowie­dział Sokolicz.

Srebrzysta gama śmiechu wybiegła z pier­si amazonki.

Nie wierzysz pani?

Ależ wierzę, wierzę — zestarzałeś się pan okropnie!

Zwiądłem...

O, mój kwiatku! — zawołała głosem politowania panna Julia, wyciągając swe śli­czne ramiona.

Niech pani nie żartuje. Cechą nasze­

go wieku... nie!... cechą obecnej chwili jest więdnicnie.

Dlaczegóż nie życie?

Ono dawno zostało za nami. My dzisiaj umierać nawet nie umiemy.

Wpadasz pan znów w pesymizm.

Pociesz mnie pani!

Na pięknem czole Sokolicza zarysowały się dwie bruzdy głębokie, a oczy mgła smu­tku pokryła. Zmarszczył brwi lekko i, gła­dząc długie wąsy, patrzył posępnie przed siebie.

Pan Dymitr coś sokolego miał w sobie. Oczy niewielkie, czarne a okrągłe, o ostrym wyrazie, paliły się czasami ogniem żywym; zdawało się wtedy, że spojrzeniem swojem mury przewiercić może i w przestrzeń stu­milową sięgnąć. Ale blask tych oczu przy­gasał nagle, chował się w głąb i nurzał się w morzu jakichś dumań tajemniczych. Nos pana Dymitra był ostry i ku dołowi nieco zgięty, usta wązkie, ściśnięte i pochylone w kątach. Te oczy, nos, usta nadawały mu wyraz sokoli.

To też o nazwisku Sokolicza dużo podań chodziło. Jedni wyprowadzali je od Soko- liszcz, rodowego mienia dziadów i pradziadów;

inni od podobieństwa do sokołów wszystkich potomków tego rodu. Było podanie także, że jeden z ich praszczurów sokołem z niewoli tureckiej wyleciał i gdy nowe gniazdo zało­żył, na synów swoich przelał podobieństwo orlej swej postaci. Jak było, to już Bóg wic święty, dość, że pan Dymitr nie odradził się od swych ojców.

Snadź pannie Julii wiadoma była nagła zmiana usposobień pana Dymitra, bo widząc go sposępniałym, ujęła za rękę i, wskazując dłonią przed siebie, odezwała się:

Pocieszyć pana! Może przyroda wy­ręczyć dziś mnie potrafi... Spójrz pan na tę prześliczną zieleń lasu, na te złote promienie słońca, wpadające tu jasnemi smugami. Co za gra kolorów, jakie kontrasty barw, świa­teł i cieni!

Zielono, żółto, różowro — rzekł Soko- licz. — No, i cóż więcej?

Nie bawi to oka pańskiego.

Mam jeszcze cztery zmysły?

Jaki zapach w powietrzu1

Trochę sosny, a trochę... próchna!

Nieznośny pan jesteś.

I to mnie nawet zadowolić nie może.

Więc co? co? — Zawołała niecierpli­wie, uderzając szpicrutą po szyi konia, który w kółko tańcować zaczął.

Sokolicz uśmiechnął się.

Widzę Iwwy, czuję wonie, słyszę szelesty, po dotknięciu rozróżnię liść dębu od klonu, mogę nawet rozgryźć ziarnko jałowcu i poczuć jego smak cierpki. Ja jednak pra­gnąłem innych barw i szelestów, tych głosów, które mnie niegdyś do snu kołysały i ciepłą krew wlewały do serca, a myśli orle do mó­zgu. Czemu o tych dźwiękach nie mówisz mi, pani, czemu ?

Romantyku, gódź się z rzeczywi­stością !

Nie jestem filozofem.

Więc czego chcesz, nieznośniku, czego?

Przerwijmy rozmowę.

Jakto? każesz mi pan milczeć?

Ależ broń Boże... Zmieńmy tylko jej przedmiot.

Słucham!...

Konie szły wolno, oskubując krzaki le­szczynowa, panna Julia k< łysała się na sio­dle, nie spuszczając z oczu Dymitra.

Sokolicz mówił:

Dlaczego tak długo kazałaś mi pani czekać na siebie? Miałaś zabawić chwilkę tylko, a przez ten czas ja, wypełniając jej zlecenie, ogołociłem las cały z ożyn. Ożyny dawno spoczywają w tym łopuszanym kieli­chu, a pani dopiero przed minutą raczyłaś powTrócić do mnie.

Może chciałam wypróbować cierpli­wość pana.

Pani wiesz, że nie jestem cierpliwy.

Nieźle byłoby nauczyć się być cier­pliwym.

Stracony trud!

Niestety; widzę to — westchnęła pan­na Julia.

Na cóż pani narażałaś się na we­stchnienia?

Nie! inna była przyczyna. Oleś mnie zatrzymał na leśniczówce, dowiadując się

o szkodzie popełnionej dziś w nocy w zagaj­niku. Chciałam wracać sama, ale upewniał mnie, że minut parę zabawi tylko. Widząc jednak, że badanie za długo się przeciąga, po­rzuciłam pana brata i...

Jestem — dokończył Sokolicz.

Należy mi się podziękowanie.

W rączkę, czy w usteczka? — zapytał Dymitr.

Ostry klaps spoczął na dłoni Sokolicza.

Moja narzeczona jest niegrzeczna — rzekł z powagą pan Dymitr.

Przepraszam! — zawołała srebrzystym głosem Julia.

Osunęła mu się w ramiona.

Pan Dymitr podziękował ogniście.

O, o! — brzęknęło tuż za nimi. — „Je vois bien, que vous ne perdez pas le temps!“

Oleś!

Hrabia! zabrzmiały dwa głosy naraz.

Nowoprzybyły siedział na pięknym ska-

rogniadym ogierze, o parę kroków od wino* wajców. Wypieszczoną, delikatną ręką gła­dził ciemne faworyty i śmiał się.

Zdrajco! — zawołała panna Julia, zwracając się szybko do brata.

Hrabia szpicrutą uderzył pięknego ruma­ka i śmiejąc się rytmicznie, wjechał między dwa konie: Dymitra i Julii.

■— Przegroda! — rzekł — może niemiła ale konieczna.

Hrabia jesteś źle wychowany — ode­zwał się Sokolicz. — W podobnych okoliczno­ściach zapada się na ślepotę.

I dostaje się choroby uszu. Dwa kalectwa naraz, to za wiele!

Tak głośno było?

No, dajcie pokój, okrutnicy! — za­wołała panna Julia, bo dodam, że wam oby­dwom do dobrego wychowania bardzo wiele brakuje.

Gdybyś ty nauczała nas zasad jego, las dzwoniłby pocałunkami — odciął hrabia!

Olesiu! — zakwiliła żałośnie, jak dzie­cko, ramieniem otaczając szyję brata.

Hrabia objął wiotką kibić pochylonej dziewczyny i szepnął jej na ucho:

Czy mam dochować sekretu?

Brzydki! — krzyknęła.

Odsunęła się szybko od śmiejącego się pana Aleksandra, „hop!“ zawołała na ko­nia i wyciągniętym galopem pomknęła na­przód.

Hrabia i Dymitr skoczyli za nią.

Las się skończył, równe pole rozciągnę­ło się daleko.

Rozpoczęła się gonitwa.

Panna Julia w błękitnej sukni, w kape­luszu o różnobarwnych kwiatach, wydawała się pięknym, wielkim motylem, uciekającym przed dwoma czarnemi żukami. Motyl pędził szybko, prześladowcy nie mogli doścignąć ofiary.

Skończyło się pole przed panną Julią, rozesłał się szeroki gościniec, wysadzany z obydwóch stron balsamicznemi topolami. Amazonka pomknęła szybko, brat i narzeczo­ny doganiali uciekającą.

Hop! — krzyknęła, uderzając szpicru­tą rumaka...

Marsz!—ozwały się dwa głosy za nią.

Zadudnił brukowany dziedziniec pałacu,

hrabianka przed balkonem ściągnęła gwałto­wnie wierzchowca, aż wrył się w ziemię ko­pytami. Aleksander i Dymitr przypadli tuż za nią.

Brawo, siostruniu! — uderzając de­likatnie w dłonie, zawołał hrabia. — Płynie w tobie rycerska krew Horskich!...

Sokolicz zeskoczył szybko z konia i po­dał rękę zarumienionej od szalonej jazdy dzie­wczynie. Panna Julia uniosła się nieco, zsu­nęła się w ramiona Dymitra, z jego ramion na ziemię lekka, swobodna, szczęśliwa. War­

kocz złocistych włosów drżącą falą na ramio­na jej spływał, usta świeciły żywą barwą koralów. Skłoniła się Sokoliczowi do ziemi prawie i podbiegła do brata.

Tylko pst!...—rzuciła mu w ucho.

I znikła we drzwiach pałacu.

*

n *

V\ salonie było gwarno, przybyło wła­śnie kilka osób z sąsiedztwa. Panie chłodzi­ły się zimnemi napojami, mężczyźni siedzieli przy kryształowych puharach, złotem winem nalanych. Stary hrabia Izydor częstował go­ści i wymieniał lata omszonych butelek, któ- remi się szczycił, narówni z klejnotem swoim.

Wejście Sokolicza zwróciło uwagę obe­cnych.

Pan Dymitr wyniosłą postawą swoją przewyższał wszystkich, a o ile orlim wyglą­dem swej twarzy odstręczał od siebie męż­czyzn, o tyle oczy kobiet pociągał. Znali go oddawna, lecz od kiedy stał się narzeczo* nym hrabianki Horskiej, chcieli mu się bliżej przypatrzyć. Hrabia Ireneusz Szarski od tej chwili uczuł wstręt do niego; malutki wzrost

pana Ireneusza przy Sokolicza postaci lilipu­cim się niemal stawał. Hrabia oświadczył się

o rękę panny Julii w godzinę po przyjęciu przez nią oświadczyn Dymitra. Zmierzył więc obecnie od stóp do głowy wchodzą­cego, lecz nagle zmieszał się i wzrok spu­ścił. Oczy Sokolicza przeszyły pana Szar- skiego.

Dziwię się gustowi panny Hor- skiej — szepnął do sąsiadki, którą rozmową bawił.

A ja przyklasnąć jej tylko mogę — odparła pani.

Wtem ciężko poruszyła się portyera, w zmienionym stroju weszła panna Julia. Mężczyzni powstali z komplimentami na ustach, panie przeciągnęły ramiona, a stary hrabia, całując w czoło jedynaczkę, odezwał się we­soło:

No i dużą szkodę odkryłaś w lesie?

Prawie żadnej, ojczulku!... Jedną brze­zinę ktoś zrąbał i to przypadkiem.

Jakto przypadkiem?

Śmiech ogólny wybuchnął.

To jest, chciałam powiedzieć...

Splątała się.

Julia, inny przypadek na myśli miała— przybiegł jej brat z pomocą.

Spojrzenie ostre, jak sztylet wenecki, utkwiło w źrenicach pana Aleksandra.

Cha, cha, cha! — śmiał się niegodzi­wiec. — Przypadkiem konik się jej splątał i gdyby nie Dymitr...

Chyba gdyby nie ty—pochwycił So- kolicz—rzecz mogłaby przybrać większe roz­miary.

Taaak?—zapytał przeciągle młody hra­bia i parsknął śmiechem.

Położenie, które Dymitr chciał rato­wać, wikłało się.

Widzę, że panom się nie wiedzie w należytem świetle rzecz całą przedstawić— odezwała się hrabianka.—Splątały mi się wo­dze, pan Dy:nitr przybył z pomocą i, gdyby nie Oleś, który nam przeszkodził, wszystkoby daleko gładziej poszło.

Do poprawienia nic nie mam—bąknął Aleksander.

Zatem przejdźcie, panowie do porząd­ku dziennego—dodała panna Julia, wskazując na winem nalane kielichy.

Zawiązała się ogólna rozmowa; jedni sie­dzieli, inni przechadzali się. Hrabia Ireneusz

unikał wzroku Sokolicza, panna Julia rumieni­ła się, rzucając odpowiedzi na zapytania swych rówieśniczek.

Czy pan jesteś bardzo zakochany? — spytała Dymitra marszałkowa Obrębska, wska­zując mu miejsce obok siebie.

Czy pani wierzysz w cnotę?—zamiast odpowiedzi rzucił Sokolicz.

Ah! quelle idee—zawołała marszałko­wa.—Gdybym w nią nie wierzyła nawet, mu­siałabym odpowiedzieć, że wierzę.

Podobnie i ja, szanowna pani.

Je ne vous comprends pas.

Wyobraź sobie pani, że żenię się dla posagu, dla stosunków, że nawet ofiarę robię z siebie. Jak mógłbym, jeżeli nie twierdząco, odpowiedzieć pani?

Mais il faut, que vous sachiez, że ja należę do tych istot, przed któremi spowiada­ją się wszyscy. To jest reguła!

Ja w niej więc będę wyjątkiem.

Odpowiedź pana wzbudza we mnie pewne wątpliwości.

Nie będę się starał wiary wpoić w panią.

Jesteś pan trochę szorstki.

Więc powinniśmy się lubić.

00 14

Oo!

Aa!

Skłonił się i wyszedł.

Nie zbliżył się jednak do towarzystwa, w którem panowały swoboda i wesołość i krą­żyły dowcipne półsłówka salonowe. Wyszedł na balkon pałacowy i z lekko ściągniętemi brwiami, z silniejszym niż zwykle rumieńcem na twarzy, oparł się o balustradę.

Czy jestem zakochany?—szepnął.—Dla- czegóżbym się żenił, nie będąc zakochany? Dwakroćstotysięcy panny Julii stanowią le­dwie dziesiątą część wartości Chotynia i So- koliszcz, a jej hrabiowski tytuł, przy połącze­niu go z mojem nazwiskiem, zniknie, jako zbyteczny dodatek. Ale może mnie nęci pá­rantela z Horskimi? O! ród Sokoliczów nie ustąpi im dawnością, zasługami przewyższy. Zatem?

Lekkie zmarszki zarysowały się silniej, nozdrza poruszyły, palce konwulsyjnym skur­czyły się ruchem.

Zatem — wyszeptał — kocham!

Poruszył ramionami.

I to się nazywa miłością?

Pomyślał chwilę.

Nie o takiej marzyłem... Lecz zmie­niły się dzisiaj serca ludzi i namiętności przy­gasły; ochłodły usta, pocałunki nic palą!... Inaczej dawniej zbywało! Ha! a może to kłamstwo przeszłości, wpływ oddalenia, w któ- rem widziane obrazy inaczej się przedstawia­ją? Miłość łączy się z rozkoszą posiadania wybranej kobiety, jest snem nieustannym o niej, tęsknotą, gdy z oczu się ją traci ..

Poezya!

Ludzie byli chorzy, gdy taką miłością kochali. Ja nie doznaję snów tych, ni drżeń serdecznych. Nie widząc, nie tęsknię, cału­jąc, nie mdleję!...

Spochmurniał.

Ha! zrozumnieliśmy!... na wzór zega­ra urządziliśmy świał cały. Do regularnego ruchu pociągów, podobne są wszystkie nasze czynności. Stacya pierwsza: a, b, c powta­rzamy; stacya druga: stajemy do egzaminu dojrzałości; trzecia: dyplom uniwersytecki; czwarta, najdłuższa:—przyzwoite małżeństwo. Między trzecią a czwartą mogą być różne nieprawidłowości w ruchu kolejowym, ale do piątej i ostatniej dojeżdżamy towarowym po­ciągiem.

Świat się stał lepszym, jeżeli nie do­skonałym — dodał z ironicznym uśmiechem. — Niema dziś wykwintnych zbrodniarzy, jakim byli Cezar Borgia i inni podobni jemu, nie­ma i Franciszków z Assyżu. Zło polepszyło się, pogorszyło się dobro i stało się... nieźle! Gwałtowne namiętności utemperowały się i powstała miłość dzisiejsza słodka, jak lukre- cya. Wspaniałe kawalkady Medyceuszów ustąpiły miejsca nagiemu baletowi; dzwon sy­cylijskich nieszporów z leniwego nas snu nie obudzi. Dobrze nam jest, wygodnie w ło­żach usłanych miękko Niemasz hord Batu- chana, niema i piersi Y\ inkelrydów. Ujarzmi- ciele świata zrzekli się cząstki swej władzy na rzecz ludów, ludy bohaterskich wyparły się śmierci i zrodziła się lojalność! Gorąca krew ostygła, chłodna rozgrzała się i mamy wspa­niałe morze ciepłej wody. Usunęły się więc góry ku dolinom, doliny ku górom się po­dniosły i stała się bardzo przyjemna równin- ka, na której, zamiast mastadontów, gryząc żytnie ziarenka, skaczą susły!

Prześlicznie! i ty jesteś susłem, panie Dymitrze!

Zacisnął pięście.

W łeb się czasem chce palnąć!... In­nym był ród Sokoliczów niegdyś!... Widzia­łem ich w jassyrach krymskich, w okopach świętej Trójcy, widziałem ich ku gwieździe bie­gunowej idących... '1 y, szlachetny rodu tego po­tomku, nie będziesz tak głupi, jak oni! Gdy chmury gradowe nadciągną, postawisz kon- duktory i chmury przeprosisz; nie narazisz się na nic i umrzesz, jak przystało na porządne­go człowieka, w wygodnem łóżku, zażywając ostatnią łyżkę doktorskiej mikstury. Dobrze ci będzie w grobie, nikt twojej pamięci nie zaczepi, nawet nikt nie położy napisu, że umarł... wielki osioł!

Przeklęta krew Sokoliczów chce wylać się wielką strugą, a tu brak dla niej koryta; pali się płomieniem, a niczego spalić nie mo­że. Prześliczna jest panna Julia Horska, lecz uścisk jej za zimny dla krwi tej.

Ha! stało się, nie może być inaczej!

Miał ogniste marzenia, żył długo wspo­mnieniami romantycznej epoki. Stojąc nieraz oparty o filary średniowiecznych katedr, sły­szał szczęki zbroić krzyżowców...

Zkąd wracali? — pytał.

Z nocnej wracali wycieczki, wieźli łu­py bogate w zamkach i cerkwiach zdobyte“...

Stójcie!... żyje Walter Stadion!

Nie!...

Żyje tylko Dymitr Sokolicz, narzeczony panny Juli Horskiej.

Skłamałaś, wielmożna marszałkowo! Je­stem bardzo rozsądnym człowiekiem i ko­cham swoją narzeczonę.

Panie Dymitrze! — zawołał nagle za nini głos pana Aleksandra. — Grasz w pre- feransa?

Prześliczna rozrywka! — odpowiedział Sokolicz. — Na dworach Medyceuszów głupiej czas przepędzali.

Venez*donc! — odezwał się Horski.

Brawo! — zaśmiał się Dymitr. — Sy­kstus V zawsze po węgiersku mówił.

Ziewając, usiadł przy zielonym stoliku, przy którym już czekali nań gracze.

Gra się rozpoczęła.

Daję panu szczęście! — zawołała, pod­biegając panna Julia.

Dziękuję pani!... Już zgrałem dzie­sięć bez atu.

Zatem przyszłam zapóźno?

A może zawcześnie, czy ja wiem?

nł i i Hrabianka* odeszła,f/czoło jpanan Aleksan- draflekką rzmarsżczyło rSsię Ibruzdą, o)/5jhkI

Pan Dymitr grał gorączkowo, niecierpli­wość, czy niepokój malowały się w ruchu ka żdyni; krew napływała mu do twarzy, na czoło wybiegały zmarszczki. Korzystał tylko, gdy gra mu sama do rąk przychodziła; po­magając partnerowi, bąki strzelał.

Co pan robisz! — krzyknął nagłe Ja­skólski, przerażony roztargnieniem Sokolicza.— Przecie nie gramy na pacierze?

Prawda!... Rzym zagrożony! — mru­knął pan Dymitr.

Bez dwóch!

Obywatel skoczył:

Jezus, Marya! — zawołał.

Zwaliło się państwo Attyli — dodał Sokolicz.

Gra skończyła się o pierwszej w nocy.

Czy pan często siada do preferansa?— spytał Jaskólski.

Częściej ni£ pan do filozofii Plato­na — odparł Dymitr.

Obywatel podniósł brwi i pożegnał So­kolicza.

*

.SJliołlori Idijx\ 1F>|

r.iil/nfl ‘ji m*Kj ;ńj>J

Goście rozjechali się, stary hrabia Izy­dor udał się do komnat swoich. W pałacu pogaszono światła, jedna tylko ścienna lampa przyćmionym blaskiem paliła się w gwarnym przed chwilą salonie.

Pod baldachimem szerokich liści palm daktylowych, na małej kozetce, siedziała pan­na Julia w towarzystwie brata. Dymitr po­wolnym krokiem przechadzał się wzdłuż po­koju.

Panie Sokoliczu! — ciągnął hrabia przerwaną na chwilę rozmowę. — Zatem na staje dwumiesięczna rozłąka. Wcześniej nie będziemy mogli powrócić z Paryża; wypra­wa mojej siostry dość dużo czasu zajmie.

Radziłbym trochę czasu i na Osten­dę zostawić. Kąpiel morska bardzo dobrze od­działywa na zdrowie.

Dzięki Bogu nie potrzebujemy jej z Julcią.

Czy pan sądzisz inaczej? — spytała hrabianka.

Sądzę tak, jak brat pani.

Dlaczegóż chcesz pan do Ostendy nas wyprawić?

Ja? — rzucił Sokolicz.

Któż przecie? — zapytał hrabia.

Tak chce reguła... Wyprawa w Pa­ryżu, kąpiele w Ostendzie i przez Berlin po­wrót do domu. Później ja ze swoją małżon­ką w podróż poślubną do Wiednia się udam, zkąd wróciwszy, porobię wizyty sąsiadom, doczekam się rewizyt, później znowu wizyty i rewizyty — i tak w kółko.

Parbleu! a cóż chcesz? — zapytał hrabia.

Zegar naszych zwyczajów — ciągnął Dymitr — nie może żadnej kreski przesko­czyć, zatrzymać lub cofnąć wskazówek. Po­winien iść równo, regularnie, wydzwaniać kwadranse i godziny. Jabym jednak radził mały wyłom w tem zwyczajowem kole uczy­nić. Po wyprawę udać się do Pacanowa, wykąpać się w wodzie studziennej, a w po­dróż poślubną do Honolulu wyruszyć, gdzie zabrawszy znajomości, utatuowanym wrócić do siebie.

Panna Julia powstała szybko i podbiegła do Dymitra.

Już? — rzekła, biorąc go za rękę.

Co, panno Julio ?

Zaczynasz pan bredzić?

Ze chcę pójść na prawo, gdy wszy­scy na lewo chodzą?... Ach! — dodał po

chwili, — i pani wierzy temu, co mówię?... Paryż, Ostenda, Wiedeń, wizyty i rewizyty ominąć nas nie mogą, a raczej my ich omi­nąć nie możemy! Zbudowaliśmy cudowną machinę, która raz nakręcona, z nużącą aku- ratnością do końca świata iść będzie.

Hrabia uśmiechnął się i pogładził fawo­ryty.

Znam nieco historyę Sokoliczów — szepnął.

Awanturnicy byli — podchwycił Dyr mitr...—Jeden Stanka Bułyhę upiekł we wła­snym jego domu, gdy nie mógł się wyroku trybunalskiego doczekać i zniknął jak wiatr, aż wypłynął na Dzikich Polach, gdzie postrach siał '"między Tatarstwem. Drugi ożenił się z Cyganką, która go zielem jakiemś otruła; trzeciego szlacheckie pałasze rozniosły, gdy dy­gnitarską córkę wykradał... Awanturnicy byli, lecz im nie odmówicie lwiej grzywy. Rodzili się na kresach i tam głowami swemi zapie­rali wejście Mongołom Wyznaję, sporo ich dzikiej krwi do moich żył się wlało, a z tą krwią wspomnienia jakieś o życiu więcej ru- chliwem i mającem krzyczących barw więcej. Nie-znoszę popielatego kólorubrh í>\

oq Ir.bnh ’ii") A f.-xlníb nv/’>| j,n /*»;>

Stuknął pięścią o stół, aż zadrżały kry­ształowe wieszadła u lampy.

Panna Julia utkwiła wzrok swój w jego źrenicach i kilka razy zrobiła kłopotliwy ruch głową.

Będęż ja miała robotę z panem mę­żem!—rzekła z naiwną powagą.

Sokolicz zaśmiał się, przytulił jej rękę do piersi, do ust podniósł i pocałował trzy­krotnie.

Nie jedź pani, pozostań tu lepiej!

O, of — zaśmiała się hrabianka. — Mój narzeczony zawcześnie chce być panem.

Proszę, jak prosiłbym, gdybym był już mężem pani.

Niech dziecko uspokoi się i nic ka­prysi. .

A jeżeli kaprysić będzie?

Ot tak, za czubek je wezmę—dodała, spełniając natychmiast groźbę.

Odbiegła kroków parę i długi, piękny dyg złożyła.

Dobranoc!

Rzekłszy to, pierzchnęła z salonu.

Hrabia wstał z siedzenia i poszedł do < Dymiira.i^rbyin f.jnwi /ktjo ¡óy/, rnr»i/irnr.l\

Daj pokój żartom — rzekł. — Za- nadtoś dobrze urodzony na Pacanów lub Ho­nolulu.

Lecz może źle na Paryż lub Osten­dę—odpowiedział Sokolicz.

Podał rękę, uścisnął i udał się na spo­czynek.

Aleksander pozostał sam.

Długo stał nieruchomie, zajęty niejasne- mi myślami, wzrok mu posępniał, bruzdami pokrywało się czoło. Dumanie jego prze­rwał szelest sukni. Odwrócił się i spostrzegł siostrę.

Czy wyszłaś do mnie?—spytał.

Oo! — odezwała się panna Julia. — Widzisz przecie, że jestem w nocnym szlafro­czku. Zbliżyłam się do drzwi, by waszej rozmowie się przysłuchać, a zobaczywszy, że jesteś sam przybiegłam do ciebie.

Hrabia przycisnął do siebie wiotką po­stać dziewczyny i patrząc jej w oczy, rzekł powoli.

Czy ty go bardzo kochasz?

Jeszcze! jeszcze! jeszcze! — zawołała niecierpliwie Julia.—Stałościćj swojego uczucia złamałam twój opór, twoją niechęć do tego

związku, a ty „czy kocham?“ pytasz je­szcze!

Za dzika natura, kozacza krew... Su- kolicze!

Więc co?

Boję się.

Czego, czego, czego?

Nie on prosił o twoją miłość, ty mu ją ofiarowałaś.

Ośmieliłam go, prawda!... Lecz cóż ztąd ?

Czy czasem nie nałożyłaś nań więzów?

Pajęczych, delikatnych jak mgła, jak nić babiego lata.

Tem gorzej?

Olesiu, trwożysz mnie!

Gdyby chciał zadrwić z ciebie, ze mnie, z Horskich...

Łagodna zawsze twarz hrabiego spon- sowiała, oczy błysnęły dziko, a pięście się zawarły.

Straszny jesteś—zawołała siostra.

Krwią swoją zapłacićby mi musiał— wybuchnął hrabia.

Julia krzyknęła, on ujął ją za rękę.

Mówię: gdyby, gdyby, ale tego nie będzie—hamując się, uspokajał przelękłą pan Aleksander.

Dziewczyna, przytulona do piersi brata, drżała lekko.

Próba, fulisiu, jeszcze próba twojego serca, nic więcej — dodał hrabia swobodnie, uśmiechając się do siostry.

Brzydki! jak można tak mnie stra­szyć?—szepnęła.

I oparta na ramieniu brata, wyszła z sa­lonu.

Nazajutrz panna Julia i Aleksander znaj­dowali się na dworcu kolei żelaznej. Dzwo­nek uderzył raz trzeci, wskoczyli do wagonu. Dymitr podbiegł i ruchem szybkim ujął raz jeszcze rękę panny Julii.

Nie jedź pani! — prosił.

Zapóźno już powracać do domu.

Pociąg jeszcze nie ruszył.

Niech dziecko nie kaprysi, raz jeszcze proszę.

Po ślubie pojedziemy razem.

Jedź pan teraz!

Ba! muszę dom dla żony przygo­tować.

Będziesz więc pan miał zajęcie, które ci nie pozwoli tęsknić bardzo za 111114...

Konduktor dał znak, gwizd rozległ się, pociąg ruszył.

W jednej z komnat starego dworu So- koliczów, na skórą wilczą obitem krześle, sie­dział pan Dymitr. Widać, że tylko co po­wrócił z podróży, bo krótki giermak miał na sobie, ściśnięty w biodrach skórzanym pa­sem, buty długie, za kolana sięgające, i ma­łą czapeczkę z karakułów, którą zdjął z głowy

i na stół cisnął W sieni słychać było przy­tłumiony gwar rozmawiającej służby; mówio­no o panu, który zdaleka od narzeczonej przyjechał dom urządzić i ot, lada chwila, żonę sprowadzi. Dziwił się tylko stary Ostafi, dziadowski sługa jeszcze, jak delikatne dzie­cko hrabiowskie przywyknie do panujących tu zwyczajów? Chyba młody pan wszystko przemieni i sam się trochę przemieni. Nie bę­

dzie, gdy gromy biją, dosiadał dzikiego ru­maka i latał po stepie, bo choć to dobrze krwi jego robi, ale o nieszczęście nietrudno. Nie na to żonę weźmie, by ją trwożyć fantazyą swojej natury.

A psy?

'I oć się wylęgają na kanapach w salonie

i rzucane ze stołu kości po kątach włóczą; a hałas myśliwych, rżenie koni, trąbienie w rogi, skowyt chartów i muzyka niecierpli­wych ogarów, gdy jesienny czas polowania nastanie — czy ucho hrabianki przywyknie do tego?

Stary Ostafi kręcił głową i wątpił.

Nie znał przyszłej żony swego pana, bo od Sokoliszcz do Horek czterdzieści mil było z okładem, lecz wiedział, że było to wypiesz­czone dziecko pańskie.

Przywyknie—upewniał starego ekonom Marchocki.

Trudno! — mówił Ostafi.

Co trudno! do wszystkiego ułożyć się można Pani Trylska, kiedy jeszcze była panną to była, poprostu, jak słomka delikatna, do­ktorzy nawet mówili, że nie wytrzyma mał­żeństwa, a tymczasem tak się przyzwyczaiła,

że corok to prorok.

31 15

To, panie Marchocki, nie psy i trą bienie!

Spróbowałbyś choć jedno dziecko urodzić, a zobaczyłbyś co to za smak!...

Na taki argument stary nic odpowiedzieć nie mógł, ekonom odwrócił się i wszedł do pokoju dziedzica z powitaniem.

Dzień dobry, panie Marchocki! Co sły­chać? — spytał Sokolicz.

Wszystko dobrze, proszę jasnego pana.

Nawet jasne pioruny nie biły, jak sły­szałem.

A niech Bóg broni! — zawołał Mar­chocki.

Ziemia się nigdzie nie zawaliła?—py­tał pan Dymitr.

Tylko koło lumusa po deszczu osta­tnim i to nie bardzo, ot, możebym się ja je­den schował.

Tfu!—splunął Sokolicz—nawet dwóch nie nakryje cymbałów... Cóż tam w polu, panie Marchocki?

Wszystko dobrze, proszę jasnego pana! Posiewy, niech dyabli wezmą jakie, siano jak perfumy, a rzepak kwitnie, że patrzeć, popro- stu, oczy bolą.

Stodoła skończona?

Wygląda jak kościół, jaśnie panie!

Stadnina?

Sześć łoszaków przybyło, prosto anio­łeczki, proszę jasnego pana.

A jak się ma „kniaź?“

Zastał się i żłób zerwał po tygodniu, widać zatęsknił za jasnym panem. Chciałem go przejechać, ale zrzucił mnie odrazu, bisur- manin i później przystępu nie dawał, niech go paraliż ruszy!

Cóż chcesz, żeby ekonom na “kniaziu“ jeździł?

Chi, chi, chi!... dobrze jasny pan mó­wi—zaśmiał się Marchocki.

Co jeszcze?

A no nic!... Na Zakarawaniu tylko rozsiadła się banda Cyganów. Chciałem prze­pędzić, ale dobrego kowala mają. Pokuł nam wozy, że niech go kaczki zdepczą, prosto cu­do, proszę jasnego pana...

Dobranoc, mości Marchocki! — Jutro obejrzę gospodarstwo i zobaczę, jak tam.

Kiwnął głową, Marchocki skłonił się i wy­szedł,

Słońce zachodziło, wbiegło przez okno czerwonym promieniem i krwawym, gasnącym

blaskiem oblało ściany pokoju. Zaświeciła jasna broń wisząca na kolkach, jelenie rogi zdawały się być rozpalone jak żar, gwinto wane strzelby i stare pałasze przybrały na się barwy purpurowe. Ale pan Dymitr pa­trzył w tej chwili na potrety na ścianach wi­szące.

Oto Fedor, oprawca Bułyhy, później prześladowca hord krymskich, żołnierz kreso­wy, dwukrotny jeniec tatarski. Nikt go z ja­syru nie wykupił, wykupił się sam, gdy nocą więzienie swoje podpalił i umknął w popłochu. Czerwono potem było na Dzikich Polach, w bi- surmańskiej krwi się po uszy kąpał i chana za łeb pochwycił Fedor Sokolicz. Dziadem sta­rym był, gdy umarł, nie na łożu śmierć go wzięła.

Ten drugi...

Spytajcie fal dniestrzańskich!

Przerzucał wzrok z portretu na portret, aż na ostatnim zatrzymał spojrzenie swoje.

Ojciec!...

I jego grobu on nie znaj!

Ale zato on, Dymitr, umrze jak na roz­sądnego człowieka przystało. Przedtem ożeni się z panną Julią i w podróż poślubną do Wie­dnia pojedzie. Daremnie we krwi jego da­

wniejszym szałem coś bije—zmieniły się czasy, porozumnieli ludzie!

Dokoła cisza, spokój, sen...

Zerwał się, pięścią o stół trzasnął, aż blat dębowy jęknął z głuchym łoskotem.

W drzwiach stanął Ostafi.

Konia! — huknął Sokolicz.

Y\ pięć minut „kniaź“ zarżał przed gankiem.

Dymitr skoczył na stepowca...

Hop! — krzyknął.

Pędem wichru wypadł z dziedzińca.

Oho, znowu! — mruknął Ostafi... —

I ojciec taki był, i dziad taki!

Pan Dymitr pędził stepem ku Zakarawań- skiej dolinie...

Nagle powstrzymał konia i stanął na wzgórzu.

Szeroka, zielona rozciągała się przed nim równina, wązki pasek srebrnego strumienia płynął środkiem i drżał migotliwie. Nad sa­mym zakrętem potoku rozłożył się duży obóz cygański. Wielki namiot rozpięty nad woza­mi stał pusty, bo cała gromada koczownicze­go plemienia szerokiem kołem rozsiadła się przed nim. ęzerwone i żółte płachty świeciły jaskrawo na wpółobnażonych plecach kobiet,

które, zmięszane z mężczyznami, siedziały na ziemi, kołysząc dzieci przy piersi, to karcąc rozbrykanych malców. Dzikie dźwięki cygań­skiej muzyki drżały w powietrzu, czasem śmiech, czasem krzyk zabrzmiał, głuszony śpie­wem czystym, silnym, młodym. Dzwoniły żele, kilka drumli naraz jęczało brzękotliwie; wprawna ręka starego Cygana uderzała drąż­kami w struny cymbałów, bęben huczał, grzmiał, dzwonił w dłoniach młodej dziewczyny, która wpośród koła, pieśnią wtórując muzyce, na zielonej pląsała murawie.

Sokolicz dał ostrogę koniowi i ruszył ku bandzie.

Snadź zauważono młodego pana, bo szyb- szem tempem uderzyły drążki cymbałów, gło­śniej odezwały się żele, a bębenek zahuczał przeciągle i wzniósł się wysoko ponad głową tancerki.

Tancerka była młoda i piękna, czerwoną spódniczkę uniosła do kolan i rzuciła się w wir szalony. Czarne włosy po śniadych rozbiegły się ramionach, złote cekiny na szyi, porwane gorączką jakąś, drżały błyskotliwie. Nagle stanęła, podniosła się na końcach palców, wy­smukłą kibić naprzód wygięła i. oczy ciemne, duże, jak żar palące, utkwiła w źrenicach So-

kolicza. Stała tak chwilę, z głową w t)ł po chyloną, piersią wydatną, z ramionami wznie- sionemi wysoko, piękna, wyzywająca...

W tem błyskawiczne dźwięki cymbałów się posypały, ozwały się struny wszystkie, Cyganka rzuciła się w powietrze, jakby ją wichr porwał w tan jakiś zawrotny. Zdawało się, że ją kołysały fale dźwięków, krążyły nad nią, pod stopy jej biegły, chwiały w lewo

i w prawo i unosiły nad ziemią. W tanecz­nych susach przeskoczyła zakreślone koło i lek­kim skokiem łani i do siedzącego opodal na koniu Sokolicza podbiegła. Nogi miała dziwnie zgra­bne i małe, palce 11 rąk w pierścienie ubrane.

Ruczku, paniczu, daj!—zawołała głosem srebrzystym, wyciągając dłoń ku niemu.

Dymitr sięgnął w zanadrze, wyjął garść papierków i rzucił na dłoń Cygance.

Desz a jak! — zawołała, uderzając w dłonie radośnie.

Wpadła między swoich, chwaląc się darem otrzymanem.

Dziesięć i jeden! — powtórzyły stare Cyganki, licząc dane przez Dymitra pie­niądze. .

Sokolicz stał w oddaleniu sześciu, kroków podał się nieco ku tyłowi, ręce na kulbakę

położył, przymrużył powieki i patrzył, patrzył na czarodziejsko piękną dziewczynę, która oparta o drabinę wozu podtrzymującego płó­tna namiotu, nie spuszczała na chwilę swych oczu, mieniących się jak rubiny, z zapatrzonego w nią mężczyzny. Promienie zachodzącego słońca oblały ją całą światłem purpurowem, czerwieniły się w drżących migotliwie cekinach, na usta się kładły, niby dwa krwawe pło­myki.

Nagle Sokolicz drgnął, ścisnął konia, zwró­cił na miejscu i jak ptak poleciał.

Bezsennie noc mu przeszła, nad ranem dopiero usnął snem ciężkim.

Obudził się wzburzony.

Czekającego na rozkazy Marchockiego zburczał, że Cyganom pozwolił na łące się za­trzymać; gdy zaś ten chciał wyprawić ich zaraz, krzyknął, żeby pilnował swojego nosa. Po­szedł na folwark, stadninę przejrzał; obejrzał łany, patrząc ciągle na słońce, które dzisiaj leniwiej, niż zwykle drogę swą odbywało.

Nad wieczorem osiodłać kazał konia.

Nie wyleciał pędem za bramę, jak to za­zwyczaj bywało, rwącego się pohamował ru­maka i stępa wjechał pomiędzy bujne zbóż łany.

Pochmurny był; koń rzekłbyś, że się do jego myśli stosował, szedł wolno, schylając czasami głowę po kłos pszeniczny, albo piękny kwiat maku.

Sokolicz targał wąsa, brew ściągał i nie­cierpliwie wodził okiem dokoła. Dwa razy zbliżał się do Zakarawania i dwa razy nawra­cał w stronę przeciwną.

Nagle stanął i słuch wytężył.

W powietrzu ciche płynęły dźwięki, stłu­miony huk bębenka przynosiły powiewy wiatru.

Czy Sokolicz potrącił konia, czy koń dłu­giem staniem zniecierpliwił się, krokiem po­wolnym, rzucając piękną głową, przez część stepu zarosłego trawą, skierował się ku cy­gańskiemu obozowisku. Dymitr zatrzymał wierzchowca na wzgórzu i spojrzał przed siebie.

Na tle zielonem doliny szatra cygańska wydawała się plamą różnobarwną. Siedzące w spój nem kole kobiety i mężczyzni tworzyli girlandę żywych kwiatów, a pośrodku unosił się motyl duży, piękny, trzepocąc skrzydłami w rytm muzyczny. Obraz był ten sam co wczora, wydal się tylko dziś patrzącemu sto­kroć piękniejszym.

Tancerka zauważyła Sokolicza, przesko­czyła więżące ją koło i szybko iść do niego zaczęła. Czarne jej oczy świeciły jak gwia­zdy, usta się śmiały, przepełnione krwią żywą.

Podeszła i wyciągnęła dłoń.

PowTÓżę wam, Sokoliczu! — odezwa­ła się.

Jak ciebie nazywają? — zapytał Dy­mitr.

Irma!

Umiesz wróżyć?

Ojoj!

Wpatrzyła się w Sokolicza długo, ba­dawczo.

Dajcie ruczku!

Dymitr wyciągnął dłoń, Cyganka ujęła.

Dreszcz przeszedł po ciele Sokolicza, ta­kie to ujęcie było miękkie, ciepłe, rozkoszne...

Irma wróżyła długo, ale Dymitr nie ro­zumiał słów, patrzył tylko na stojącą przed sobą i słyszał, że serce mu drży, i czuł w oczach swoich błyskawice zapalające się, jak żar czerwone.

Irma skończyła wróżyć. Dymitr dobył dukata w złocie i na dłoń jej położył. Nagle uczuł jakiś ogień na ręce: to usta Cyganki w dziękczynnym spoczęły pocałunku.

Sokolicz zachwiał się, krew falą płomie­ni przez żyły mu przebiegła. Nagle pochy­lił się, ujął szybko za ramiona Irmę i rzucił na siodło przed siebie.

Dziewczyna krzyknęła, lecz, chroniąc się od upadku, za szyję go objęła.

Sokolicz wpił się w jej usta.

W obozie cygańskim groźny krzyk po­wstał.

Hop! — krzyknął na konia pan Dy­mitr.

Wzbił się kłąb pyłu, zadrgała ziemia głu­chym odgłosem grzmotu.

Rumak gnał szybko, Irma kołysała się w ramionach Sokolicza, uściskiem za uścisk płacąc.

*

* *

Zmienił się dom Sokoliczów od chwili przy­bycia Irmy. Obóz cygański za sumę paru tysięcy rubli zrzekł się perły swojej, która czar lała w rozszalałe serce Dymitra.

Sokolico ty moja!

Sokole ty mój!

Brzmiało od świtu do nocy.

Irma trzepotała się jak ptaszę królewskie, dwór cały był na usługi pięknej cyganki, je­no stary Ostafi spochmurniał i jak noc cho­dził.

Szkoda krwi Sokoliczów—mruczał — zabrakło jej morza na wylanie się i ot co!

Dymitr rozszalał się w Irmie, spełniał jej wszystkie zachcianki i nieraz cierpliwie znosił tyraństwo rozkapryszonej kobiety. Dom przy­brał pozór jakiejś szatry olbrzymiej: ściany pokryto różnowzorzystym jedwabiem, drumle, żele, bębenki wisiały na kołkach, to rozrzu­cone walały się po podłodze; odpłacała je­dnak Irma szczerem przywiązaniem i pieszczo­tami, które Sokolicza zmysłów pozbawiały.

Co to za pierścień masz? — raz spy­tała, zoczywszy piękny, brylantowy pierścień na palcu u niego.

Dymitr pobladł.

Kobieta czarne, palące oczy utkwiła w twarzy jego.

Druga... Irma?—spytała.

Zerwała się z siedzenia, usta jej drża­ły, płonęły policzki, źrenice sypały snopem iskier.

Bądź zdrów, Sokoliczu, ja idę precz!

Odwróciła się.

Stój — krzyknął Dymitr, chwyta­jąc ją za ramię.—Była tamta póki ciebie nie było, teraz tylko ty... tyłko ty!

Przyciągnął uciekającą i począł okładać pocałunkami.

A!... kochasz mnie!—krzyknęła, czaro- wne ramiona zarzucając mu na szyję.

Szaleję... przepadam... ginę! — szeptał w uniesieniu miłosnem.

Omdlewał w uścisku rozkoszy.

Upłynęło tygodni kilka, jak sen gorącz­kowy. Irma przypominała nieraz dawny ta­niec cygański, chwytała bębenek, unosiła ra­miona do góry, palcami lewej ręki wodziła po naciągniętej skórze instrumentu i w pląs się rzucała. Nieraz Sokolicz schodził ją pod­czas tego tanecznego szału, zatrzymywał się i patrzył na nią godzinami całemi.

Pewnego razu Sokolicz zaszedł do poko­ju i zastał ją stojącą w otwartem oknie, za­patrzoną nieruchomemi oczyma w przestrzeń daleką! Zwykle go witała głośnem uderzeniem w dłonie i skokiem wiewiórki na pierś mu się rzucała. Teraz choć drzwi skrzypnęły mocno, nie odwróciła się, nie poruszyła się nawet choć podszedł do niej; nie drgnęła, choć kibić jej ujął.

Irmo! — szepnął, nachylając się So- kolicz.

To tam ta dolina, gdzieś mnie raz pierwszy zobaczył?—spytała.

Tam!

Zawieź mnie do niej.

Pojechali.

Irma wyskoczyła z powozu, zatrzymała się i rozglądać się wkoło zaczęła.

Załóżmy tu obóz cygański—rzekła.

Czy źle ci w domu moim? — spytał Dymitr.

Każ zbudować wóz duży i w świat ze mną!

Co tobie, szalenico, do głowy przy- chocki? — zawołał, tuląc ją do piersi.—Poje- dziemy dokąd chcesz, lecz nie sposobem cy­gańskim. Ty Sokolicza żoną jesteś, sły­szysz!

A pierścień ten jeszcze u ciebie na palcu!

Dziś go nie ujrzysz—odpowiedział.

Wrócili do dworu.

Irma czuła się znużoną i spać poszła, Sokolicz pozosłał sam w salonie.

A jednak... to podłość!—zgrzytnął.— Sokolicze nigdy tak nie kłamali, jak ja skła­

małem przed tamtą! Szal mię opętał i dziś jestem pod jego władzą. Trzeba raz skończyć, raz! Tamta nie może być moją, nienawidzę jej... Irmę kocham! Co Julii po sercu nio- jem?—szepnął drżącemi usty, — kajdany dał­bym jej nie szczęście. Nie uczciwiej-że po­wiedzieć prawdę całą, niż dalej kłamać i za­bić ją chłodem swej piersi? Niech będzie co będzie, ten pierścień na moim palcu być nie powinien.

Podszedł do drzwi do sieni wiodących.

Ostafi!—krzyknął.

Stary zbliżył się do pana.

Jedź do Horskich i powiedz wszystko, co wiesz! Ten pierścień oddaj tej, która mia­ła tu być panią. Hrabiemu Aleksandrowi powiedz, że jestem gotów na wszystko.

Odszedł kilka kroków, Ostafi się nie ru­szył.

Słyszałeś? — zawołał Sokolicz.

Nie cyganka za żonę wam, panie — szepnął dziad.

Prrrecz!

Ostafi skłonił się i wyszedł—Dymitr szybkim krokiem przechadzać się zaczął.

Księżyc wyjrzał z za lasu i bladym pro­mieniem wpadł do pokoju, po którym cho­

dził, zajęty myślami, Sokolicz. Krew mu na­pływała do twarzy, to bladość kładła się na policzki i czoło; posadzka skrzypiała od kro­ków' ciężkich, których stuk mącił nocną ciszę. W szczelinie ściany ukryty świerszcz odzywał się nieśmiało, wreszce oswoił się z szelestem stóp chodzącego pana Dymitra i ćwierkać za­czął na dobre.

Po chwili Sokolicz opuścił salę, przeszedł parę komnat i cicho wszedł do pokoju Cy­ganki.

Irma spała, Dymitr cicho do łoża się zbliżył.

Spisz? — wyszeptał.

Co.tam? — odezwała się, zbudzona.

Kochasz mnie?

O, Mrodenoro! teraz dopiero pytasz?

Pierścienia nie mam.

A! — krzyknęła Cyganka, pochylając się mu przez ramię.

Irmo! lrmo! Irmo! — wołał nieprzyto mny Sokolicz, szukając jej ust koralowych.

Na drugi dzień długo czekał na Irmę. Przesiedziała na dolinie cygańskiej do połu* dnia niemal.

Dymitr był w pełni szczęścia.—Irma cza­sem w zamyślenie wpadała. Będąc razem, za-

pominali o ś wiecie całym, lecz gdy Irma zo­stawała sama, o władało nią znużenie jakieś, nerwowe ziewanie otwierało usta, wyciągała ramiona do g Vy i, ponad głową splatając palce, mówiła głosem zmęczonym:

O, Mrodenoro!...

O, Boże — powtarzała i rzucała się na sofę znużona, albo wsparta o okno, pa­trzyła w dal przed siebie.

Dom stał na wzgórzu, wdali złociły się bujne łany i droga wiła się jak wąż stalowy, ginąc w cieniach czarnego lasu. Na tę dro­gę nieraz patrzyła Irma godzinami całemi póki jej nie obudził Sokolicz. Wtedy zapo­minała o myślach własnych, oddawała się lu­bym pieszczotom rozkochanego lwa, którego miłość potężniała z dniem każd) m.

Miało się ku końcowi zbiorów, gdy pod dom Sokolicza zajechało dwóch panów.

Zimno a dumnie pan Dymitr ich przy­jął, rozmowa trxwała krótko, dwa wyrazy do­słyszała tylko Irma przez drzwi zamkniąte:

Broń?

Pistolety!

Panowie odjechali. Ostafi z pokoju pana wyniósł szerokie a płaskie pudełko i Irma

92 16

przez okno dostrzegła, że za gośćmi pojechał do lasu.

Wszedł Sokolicz, Cyganka podbiegła do niego.

Co to? — spytała.

Jadę na polowanie — rzekł spokojnie Dymitr.

Wyjął z kieszeni opieczętowaną, grubą paczkę z pieniędzmi.

Schowaj to!

Pochylił się, wpół objął i długi jak wie­czność pocałunek na usta jej złożył.

Koń zarżał przed gankiem.

lrmo!... — zawołał Sokolicz. — Pamię­taj o mnie!

O Mrodenoro! — szepnęła, wyciąga­jąc się Cyganka.

Słońce skryło się za obłoki i szybko bie­gło ku zachodowi. Cisza była w powietrzu, dwa motyle uganiały się nad pożółkłym ga­zonem lekko, pierzchliwie, dalej i dalej...

Irma stała w otwartem oknie i patrzyła na las ozłocony promieniami zachodzącego słońca, na drogę czerniejącą między srebrnem ścierniskiem żyta.

Spokojnie było, cicho, uroczyście. .

Nagle Irma zadrżała, wyprostowała się jak struna i nasłuchiwać zaczęła.

Hen, hen, daleko, jak brzęk skrzydeł mu­szych, odezwały się struny cymbałów.

Gorące rumieńce wybiegły na policzki Cyganki, pochyliła się, nastawiła ucho, roz­warte szeroko oczy skierowała w dal stepową.

Może to wiatr w przelocie potrącił o nie- widziale struny jakieś i w sercu jej zbudził wspomnienia koczowniczego życia?

Nie!

Brzęk cymbałów się zbliżał, jękliwe ozwa- ly się drumle.

Pierś Irmy zaczęła falować, jakby zama- ło jej było powietrza w przestrzeni; oczy sy­pnęły skrami, usta rozchyliły się w uśmiechu pożądań jakichś. Nagle klasnęła w dłoń, dech zaparła i stała chwilę nieruchoma, wpa­trzona w punkt oddalony, poruszający się zwolna.

'lo ciągnął obóz cygański. Zielone i czer­wone płachty poWiewały na tle złocistego la­su; sunął się wąż barwny krętą ku dolinie ścieżyną. Irma słyszała wyraźnie uderzenia drążków o naciągnięte struny cymbałów, pła­kały drumle, jęczały żele, nie było tylko bę­benka.

Cyganie! — krzyknęła Irma.— A, brak wam jednego dźwięku w muzyce, brak ,wam Irmy!...

Skoczyła, wbiegła do pokojów, gdzie ty­le chwil z Sokoliczem przeżyła; z gorączko­wym pośpiechem zaczęła zrywać jedwabne obicia ze ścian, stroić się w perły i korale, dary Dymitra; dane pieniądze schowała w za­nadrze, z nad łóżka chwyciła bębenek i, stroj­na w cekiny, kolce i pierścienie, płaszcz z czer­wieni obramowany złotem na ramiona rzu­ciwszy, za drzwi wypadła, na drogę, którę­dy ciągnął obóz cygańskj.

Irma! Irma! — zawołano.

Zatrzymały się wozy, Cyganie okrążyli

Irmę piękną, strojną, bogatą przepychem ubioru.

Do was! do was! — wołała. — Dość mi Sokolicza miłości! W świat! w świat!...

Zadzwoniły potężnie struny cymbałów, odpowiedziały im drumle i żele, głuchy huk bębenka i śpiew taneczny zabrzmiały w powie­trzu. Wozy ruszyły przy pieśni Irmy i dzikiej muzyce cygańskich instrumentów, napełnił się gwarem las, przez który przejeżdżali.

Nagle dał się słyszeć grzmot, wystrzał jeden i drugi...

Mściwa kula hrabiego Aleksandra utkwi­ła w sercu Sokolicza.

Świadkowie walki śmiertelnej podbiegli do broczącego krwią.

Konał...

^Ostatnia wola twoja, Dymitrze!? — zapytał brat (ulii.

Nie róbcie krzywdy jej — odpowie­dział.—Ona mnie czeka, tam!...

W powietrzu odezwał się huk bębenka przy dźwięku cygańskiej pieśni.

• — lrma! — wyszeptał z uśmiechem.

Wielka bladość twarz mu okryła, wy­ciągnął się, stężał...

Zapadła noc...

Na niebie błysnęło gwiazd kilka, górą przebiegał wiatr i o czemś tajemniczem sze­ptał. Kołysały się dęby stuletnie, odwieczną pieśń' nad zabitym szumiąc.

O dwieście kroków rozłożył się nocle­giem obóz Cyganów. Nie rozpalano ogniska, by blaskiem swoim nie zwabiło pogoni Dymi­tra Sokolicza.

Słońce zaszło z wielka jasnością dnia te­go, mrok spływał bardzo powoli i lekkim fio­letem zabarwiając wzgórza skaliste, silniejsze cienie w wądołach kładąc, rozlał się po ziemi całej.

Mrok—cisza!...

Na piaszczystych wydmach Judei maja­czeją wiotkie kolumny palm z rozpostartemi baldachimami swych koron, tu i tam czernieją wyżyny skał nagich, na łagodniejszych wzgórz stokach marzą drzewa oliwne, niżej uprawne pola srebrzą się ścierniskiem białem po zbo­żach zżętych.

Na tern ściernisku w oddaleniu od drzew i skał rozłożyli się pasterze, pilnujący powie­

rzonego sobie stada. Przewodniczył tym pa­cholętom Symon, najstarszy z nich, bo już dobiegał pełnych lat młodzieńczych, gdy to­warzysze jego zaledwie wychodzili z dzie­cięctwa, a najmłodszy nawet dziesięciu lat wieku nie liczyk Na czole jednak wy­rostków znać było smutek i zgnębienie — nie lekką snadż służbę mieli. Niech wołki krną brne na obcy łan zajdą, niech dziki zwierz zdradziecko owieczkę białą pochwyci, a kij właściciela stada wszystkie wnet żebra policzy w tych ciałach wychudłych.

Lecz dziś nie trudną była rola strażnicza. Niesforne zwykle stadko nie rozchodziło się po polu, by świeższej poszukać trawy lub ziół pachnących; nie kryło się za wzgórza, nie za­biegało w doliny, gdzie zwierz mógł je chwy­cić lub inna przygoda spotkać. Krowy i wo­ły uparte ułożyły się cicho na ściernisku, po­tulne owieczki, białe jak kulki śniegu, to czar­ne jak grudki zwilżonej ziemi, zbite w gro­madkę jedną układły się niedaleko pasterzy, stróżliwe psy nawet nie usiadły na czatach z nadstawionemi uszami, lecz zbliżyły się cicho do stóp swych władców nieletnich i przyległy koło nich.

Mrok coraz gęstszy się stawał, grube cienie słały się dokoła, pastuszkowie jednak nie zapalali ognisk na polach, najmłodszy tyl­ko z nich przyczołgał się do bliższego towa­rzysza i szepnął:

Czy ty nie czujesz nic?

A ty? — odpowiedział szeptem py­tany.

Mnie straszno!...

Inni zasłyszawszy szept cichej gawędy, zbliżyli się do rozmawiających.

Dobrze, rzucił z nich jeden, że któ­ryś z was odezwać się ośmielił. Może nam raźniej będzie, gdy jeden drugiego głos po­słyszy, bo taka cisza straszna zapanowała, że zagłośny wydawał się stuk mojego serca.

Prawda?

Prawda?—rzekło kilku razem.

I wyście to spostrzegli?... A — lżej mi!—odezwał się z kolei czwarty.

Mówiłi szeptem, jakby się lękali czegoś, lecz czego—niewiedzieli sami.

Powiem wam otwarcie — szepnął Sy- mon, źe już oddawna odezwać się chciałem, lecz wciąż mi się zdawało, że nie będę umiał głosu do tego dziwnego milczenia zastosować,

i że on, jak grom zagrzmi w tej ciszy i prze­razi was i stado krzykiem ogromnym.

Tak, tak—i mnie się to samo wyda­wało—zawołał szeptem jeden.

I mnie.

I mnie!

Dla tego i ja milczałem.

ł ja dla tego.

1 ja!

Mnie zmusił strach do odezwania się— szepnął najmłodszy, który najpierwszy przy- czołgał się i rzekł: „Straszno mi!u

Czy ty pamiętasz Symonie, ty, który ^ wśród nas najstarszy jesteś, choć jednę noc

taką?... — spytał do lat Symona wiekiem naj­bliższy.

Nie, nie pamiętam!

Co za cisza, co za spokój niezwykły! Ta palma, stojąca hen—tam na wydmie pia­szczystej, zawsze miała listki ruchome, bo wiatr od fiiorza bieży wciąż górą i, choć na chwilę krótką, potrącić niemi musi. Od kiedy słońce zaszło, od kiedy mrok zapadł, na je­dno mgnienie powieki nie spuszczałem z niej swych oczu. I czy wiesz? Nie drgnęła ani razu, jak ani razu nie zaszumiały

drzewa oliwne, stojące na wiatrów prze­locie.

To nic, że palma na takiej wyżynie nieruchomo stoi — szepnął Symon; to nic, że dalekie gdzieś morze usnęło, że gaje oliwne zwykłym szelestem nie szumią — ale gdzie się podziały zgrzytania świerszczów polnych, szmer pająków przechadzających się wśród ścierniska, zwykły gwar owadów o tak spó­źnionej wieczorem godzinie? — Czy to my pierwszą noc śpimy na polu, czy to po raz pierwszy milczenia jesteśmy świadkami? A prze­cie — choć wiatr spał, choć nie drgnął nawet liść lękliwej osiny — cichy szelest, pełzających wśród suchych traw owadów, nie umilkał na chwilę. A teraz?... Pochyl się ku ziemi— wytęż ucho!

Czy słyszysz co? — zapytał po chwili.

Nie.

I ja nie!

Cisza!

Ale jaka—jakby śmierć przeszła!

Mróz przebiegi po ciele pacholąt, ru­chem instynktownym przytuli się do siebie, przerażeni ogromnem milczeniem świata.

A jaki bezruch!—szeptał Symon. Psy między łapy przednie ułożyły łby swoje, ża­

den się z nich nie ruszy, by stado obiedz ko­łem, na czatach usiąść w oddaleniu i warcze­niem ostrzedz o grożącem niebezpieczeństwie. Ale co dziwniejsza, to ten bezduszny spokój stada. Czy słyszycie, żeby wół który prze­żuwał połkniętą strawę? czy choć jednego zwierzęcia pierś westchnie? Niebywały to sen jakiś!...

Prawda! — żaden wół nie przeżuwa strawy.

Żadna zwierzęca pierś nie wzdycha.

Nie słychać nawet szmeru wchłaniań powietrza.

Okropna noc!

Okropna noc!

Okropna!...

Mnie straszno! — szepnął znów naj­młodszy, przytulając się do piersi Symona.

Siedzieli na małem wzniesieniu pola, któ­re dalej biegło już równą płaszczyzną, jednym pasem łanów dotykając ścian skalnych, dru­gim wzgórz, na których rosły drzewa oliwne reszta ginęła w pomroce fioletowych cieniów, kończąc się u wądołów i wydm piaszczystych.

O kilka kroków przed pasterzami nierucho­me spoczywało stadko, przerażające ich mil­czeniem swojem; daremnie nasłuchiwali, śpią­

cych zwierząt nawet oddech zwyczajny nie- dolatywat do uszu. Jeden ze śmielszych, po­drażniony tą ciszą niebywałą, posunął się po ściernisku do psa i kopną! go nogą w żebra. Ale pies nie poruszy! się, nie zaskowyczał. Choć uderzenie było potężne, mały oprawca nie posłyszał odgłosu żadnego, jaki zwykle przy silnem kopnięciu słyszeć się daje. 1 ogar­nął go strach ogromny i wstyd za tę bezmy­ślną chęć zadania bólu zwierzęciu; czuł, że podłość uczynił, przynajmniej w tej chwili niepojętej a uroczystej ciszy — podłością to mu się wydało. Zbliżył się znów do swoich cichy i zasromany w duchu i usiadł opodal, nie mogąc pokonać uczucia lęku z czynu do­konanego.

Zkąd to? dla czego?

Nie wiedział.

Nieraz z za muru kamieniem cisnął w prze­chodnia, podbił nogę kalece i nie czuł wyrzu­tów sumienia. Teraz miał ogień w twarzy, na czole duże krople zimnego potu.

Niezwykła to noc była i ciemności dzi­wną miały przezroczystość w sobie. Na żół­ta wem posłaniu ścierniska, doskonale rysowa ły się kontury spoczywających wołów i krów i czarne to białe owiec gromadki, wiotki

slup palmy, który daleko na wzgórzu pia- szczystem wyrastał, odstawał ostro od fioleto­wego tła nieba, od pnia do szczytu owity wąz- kiem paskiem światła, niby aureolą splecioną z blasków niewidzialnego księżyca. Głębokie cienie w gajach oliwnych nie przeszkadzały rozróżniać postaci drzew, przestrzeń pomiędzy niebem a ziemią, zdawała się być wypełnioną kryształem ciemnym, w którym łamały się światła niewidzialne, dziwną przezroczystość powietrzu nadając. Siedzący na wzgórzu pa­sterze widzieli się dobrze, choć był czas nocy bezksiężycowych — i gdyby nie to milczenie, nie ta cisza ogromna — popłynąłby może gwar wesołej rozmowy lub śpiew. Lecz nie­pojęte zjawisko zawiązało im usta, niewytło- maczona trwoga nie pozwoliła w szmer gło­śniejszy uderzyć.

Nagle, niedaleko od nich, zarysował się cień. Pacholęta zerwały sie i przytuliły do siebie, jakby w danym wypadku jeden u dru­giego ratunku chciał szukać.

Kto tam? — odezwał się Symon.

Odpowiedzi nie było.

Może zbój! — szepnął jeden z wy­rostków.

Duch może! — zadrżał jękliwie głos

inny.

Czarny cień podchodził powoli — pastusz­kowie byli bliscy ucieczki.

Sa tu! — wyszeptał jeden z nich do psów—lecz psy się nie ruszyły.

. Kto jesteś i czego chcesz?—nabierając odwagi, odezwał się znów Symon.

Szukam śmierci—cień odpowiedział.

Nikodem—odezwało się naraz głosów cztery.

Zbliżyli się szybko do człowieka, którego Nikodemem nazwali.

Przelękliście się—rzucił przybyły.

Co robisz tu, tak daleko od domu pana swego?—spytał Symon.

Śmiech nagły, suchy wypadł z piersi ni- kodemowej. Pasterze drgnęli, zdawało im się, że echa wszystkie wrzasną, ale śmiech znikł, nie znalazłszy odgłosu nigdzie. I stokroć straszniejszą wydała się im ta cisza nocy której nic, nawet dziki, suchy śmiech tego czło­wieka zamącić nic mógł.

Tak—daleko od domu pana swego je­stem — powtórzył Nikodem. — Ha! pozwolenia on mi nie dał — jam od progu komnat sam odszedł. Gdy wrócę—spotka mnie kara pletni,

93 17

gdy wrócić nie zechcę—odnajdą mnie posłuszni wysłańcy,, czujne psy wytropią i pójdę pod pręgierz.

Ujął się za czoło.

Niewolnik!—jęknął z rozpaczą.

A któż z nas wolny? -- szepnął Sy- mon głosem stłumionym — czy wielu takich znajdziesz? Wolnych jest garstka tylko, lecz trzeba być na to albo obywatelem rzymskim, albo kapłanem, albo... albo—urodzić się wol­nym—czy ja wiem! Lecz to nie nam, Niko­demie, ani twoim ni naszym dzieciom w udzia­le padnie. My i kobieta nie znamy wolno­ści, bić i zabić nas można, sprzedać i kupić. W łonie matki już płód nasz przeklęty, prze­klęty w ziemi nasz trup. Nic nie zmieni po* porządku świata ustanowionego od wieków— na wieki!

Nic nie zmieni—wyszeptał głucho Ni­kodem.

Lecz cóż się tobie stało? Czy stłu­kłeś może wazę etruską, którą panu twojemu z Rzymu wysłał Cezar, jako znak łaski? czy może w łaźni go myjąc, paznogciem zadra­snąłeś pieszczone patrycyusza ciało? Co ci się przytrafiło, Nikodemie?

Syn niewolnicy, sługa Antinousa, zarzą­dzającego częścią wojsk rzymskich w Judei— poruszył się.

Waza etruska... Tak! alem nie ja ją rozbił.

Wymawiając te słowa drżeć zaczął, bla­de usta skrzywiły się do płaczu, z piersi stłu­miony jęk wypadł.

A!—rzucił Symon—sam Antinous szko­dy sobie wyrządził, a gniew swój spędził na ciebie. Cóż chcesz — wina jest zawsze przy nas. Mój ojciec zginął pod rózgami okrutne­go Szamana, że śmiał się wypierać winy nie- popełnionej. Gdy wił się i ryczał z bólu, inni, jak on niewolnicy, śmieli się, bo śmiać się kazano. Nie ulitował się nikt ni nad nim, ni nademną, który ze skomleniem małego szczeniaka‘garnąłem się już—do trupa. Kaza­no precz pójść, a gdym kroku nie mógł zro­bić, wyrzucono za ogrodzenie domu, przyło­żeniem pięści upamiętniając ten dzień strasz- szny. No — ale jak tam było z tą wazą etruską?

Rozbiła ją Mira...

Ta, ta najpiękniejsza z niewolnic An­tinousa?

Tak—szepnął Nikodem—ona, ten kwiat uszczknięty u podnóża Libanu, przez Anlinou- sa za dziesięć talentów kupiony.

Nic nie rozumiem—rzucił pasterz — Dla czegóż ty rozpaczasz?

Za drogi był dar Cezara, za wielki Antinousa gniew! Rzucił się na Mirę z po­dniesioną ręką, ale nim policzek na pobladłej twarzy spoczął, dłoń moją zatrzymała cios straszny.

A cóż ci do tego było, niewolniku?— przerwał Symon.

Kochałem ją—szepnął Nikodem.

Miałżeś prawo?

I byłem kochany.

Pozwolił że na to Antinous?

Zbliżyła nas wspólna niedola.

I dla tegoś popełnił czyn kary­godny?

Jam do nóg mu padł i błagał o prze­baczenie Mirze. Za oszczędzenie jej chwili bólu, za całość jego życia i mienia, obiecy­wałem mu własne oddać życie!

Cha, cha, cha!—zaśmiał się pasterz.— Ofiarowałeś, to, co było nie twojem, to, co mu­siałbyś zawsze uczynić. I darowałże ci Anto- nous to nowe zuchwalstwo?

Kazał pod pręgierz wziąć Mirę.

Co? — zawołał pasterz, rozszerzając przerażone źrenice.

Wiedział, że to mi będzie karą kar, męką mąk.

1 poszła? — zapytał Symon.

Poszła — ale wprzód z jej białej szyi jedwabny sznur zdjęli, na którym powiesić się chciała; poszła... i białe jej plecy zrysujc bicz rzemienny; poszła — prowadzona przez niewolników do mnie podobnych. Gdy drzwi się zamknęły za nią. za nim i za oprawcami, jeden z wysłańców Antinousa rzekł do mnie: Rozkazano, byś stał tu w progu i wejścia pilnował, ja zaś ci radzę — dodał — byś ucho przyłożył do drzwi. Jeśli posłyszysz gwizd pletni, pomyśl o białych Miry ramio­nach.

I stanąłeś? i słyszałeś gwizd pletni!— zawołał Symon.

Nikodem zatulił uszy, oczy przy mknął i za­chwiał się połową swej postaci.

'— Nie — nie — jęknął. — Nad siły to było moje, nad siły!... A ten doradca śmiał się, wyciągniętą rąką wskazując na próg drzwi przeklętych. Litości nie miał nademną on nawet!

I zawył jak pies, tarzając się w prochu ziemi.

Ja nie znam wypadku — szepnął Sy­mon — ażeby w czyjemkolwiekbądź sercu niewolnik litość wzbudził. Nie narodził się ten jeszcze, któryby cierpiących pocieszył i rzucił im dar szczęścia.

A gdy tak mówił, gdy głuchy płacz Ni­kodema rozbrzmiewał jękiem wszystkich nie­wolników świata i skargą milionów rozpły­wał się w tej ciszy ogromnej: z głębin nie­bios czy z wnętrza ziemi, ze wschodu czy za­chodu, z południa czy północy — powiały szelesty dziwne i «zabrzmiał szept:

„Błogosławieni ubodzy, błogosławieni ci, którzy cierpią...“

Słyszycie! — /.awołał nagle Szymon, zrywając się z ziemi.

Dziwny wiatr powiał...

Wiatr tak nie szumi — odezwał się Symon.

Błogosławiono ubogich i cierpiących.

Słyszałem głos...

Słyszałem słowa...

Tak, tak — słowa i głos!

I zdziwieni wsłuchiwali się znów w ciszę zaległą.

Czy czujecie, jak nagle oliwy zapa­chniały?

To dziwne, kwiaty w zawiązku a pły­nie zapach!

Jeden gaj tylko drzew tych — tam— na stoku wzgórz stoi, a zapach taki, jakby lasy ziemi wszystkiej białe kwiaty rozwinę­ły naraz.

Cudowna woń!

Upajająca woń!

Rozkoszna woń!

Nagle pośród błękitów zapaliła się gwia­zda i łagodnem światłem swych promieni oblała ziemię całą. Na piasczystej wydmie stojąca palma pochyliła się ku stronie wscho­dniej, zachwiały się drzewa oliwne śpiące do­tąd na wzgórz stokach, a od morza wiatr powiał. I stado, nieruchomie leżące, poru­szyło się i wstało na nogi. zgrzyt polnych świerszczów dał się słyszeć i szmer pająków przechadzających się wśród ścierniska i chór owadów brzęknął nagle. Rozległ się ryk wo­łów i radosne kundlów skomlenie — i wzra­stał gwar i rozbrzmiewał głosami stworzeń przeróżnych.

Pasterze i Nikodem stali w zdumieniu wielkiem i rozwartemi szeroko oczyma pa­

trzy li na gwiazdę dziwną, nie widzianą dotąd i słuchali głosów budzącego się nagle świata. A zewsząd dolatywały krów ryki, drżące be­czenie owiec, radośny psów skowyt, gwar ludzki, a gaje i doliny zadzwoniły ptaków pieśniami. I zdjął ich strach przeczucia cu­du wielkiego, który objawiał się w owym gwarze weselnym świata i tej gwieździe po­środku nieba utkwionej.

Wtem szum wielki powietrzem trącił — i anioł srebrzysty zleciał...

A gdy pasterze, olśnieni blaskiem wysłań­ca Bożego, zadrżeli — zbliżył się do nich i rzekł:

Nie bójcie się!... zwiastuję wam no­winę dobrą; bo oto narodził się Zbawca świa­ta, marzenie wieków, cierpiących dusz radość. Chodźcie — zmęczeni życiem, niedolą złamani, pokłon oddać Dzieciątku Bożemu... — Zbliża się królestwo wasze. Wywyższony poniżon będzie, maluczki podniesiony, bo taka jest wola Króla królów! A oto znak: znajdziecie Niemowlątko uwinione w pieluchy, leżące w żłobie.

I anioł znikł a poruszyła się gwiazda złota na niebie i wiodła pasterzy do miasta dawidowego, które zwą Bethleem. Z nimi

Nikodem szedł wzruszony do głębi duszy swej niewolniczej nowiną wielką.

Co nam rzekł ten duch biały? — sze­ptali, idąc... —Zbawienie! radość!...—Czy nie pomięszały się nam zmysły?... — Lecz biegli, gnani niepojętą siłą jakąś, aż oto drogę im przeciął tabór wielki. Na wielbłądach, obju­czonych naczyniami ze złota i srebra, jechali królowie Wschodu. Nie pytali o drogę, bo gwiazda wiodła ich, aż zatrzymała się nad strzechą ubogiej stajenki, gdzie spoczywało Dziecię Święte. Z wnętrza bił blask ogro­mny—śpiew kołysanki sennej, którą nad żłob­kiem synaczka nuciła Marya, łączył się z pie­śnią duchów niewidzialnych.

Nikodem runął na klęczki i do Dziecię­cia ramiona wyciągnął—a Dziecię uśmiechnę­ło się do niego. Ten uśmiech niewymowną rozkoszy napełnił niewolnika. Powstał i biegł do domu Antinousa, nie lękając się już śmier- * ci ni cięć pletni; pobiegli i pasterze, zwia­stując spotkanym wszystkim nowinę dobrą.

W otoczeniu murów stał dom patrycyu- sza, wejścia do wnętrza broniły wierzeje z drzewa cedrowego robione. Nikodem znał wszystkie przejścia tajne, przesunął się, jak cień, pod murem, dotarł do furty, skoczył

i przez brukowany dziedziniec biegł do mie­szkania Antinousa.

Cóżto?

Otwarte drzwi wszystkie, w izbie dla niewolników przeznaczonej nikogo nie było. Cisza panowała w domu całym, tylko posą­gi bogów rzymskich, kute z marmuru, ozdo­bione złotem, kryły się w cieniach pałacu, jakby się bały świateł przez górne okna do komnat wpadających.

Kto tam? — odezwał się nagle głos jakiś zdradzający przestrach.

Z cieniów się wychylił jeden z tych sług Antinousa, który Nikodemowi przyniósł okrutny rozkaz pana, a sam od siebie rzekł:— Jeśli posłyszysz gwizd pletni — pomyśl o bia­łych Miry ramionach.

'Io ty? — zawołał zdumiony...

Mira? — rzucił Nikodem.

Niewolnik podbiegi...

Strach! — strach! — strach! — szepnął, rozglądając się trwożnie...

Twarz Nikodema zbladła...

Umarła? — jęknął...

Kto myśli o śmierci tej nocy cu­dów? — odezwał się niewolnik.

Więc?... co?... mów!

Antinous miał pierwszy raz zadać — nagle błysnęła ta gwiazda i ręka Antinousa nieruchomie w powietrzu zawisła neid schylo- nemi plecami niewolnicy.

Dziwne zamieszanie było na ulicach Je­rozolimy. Do bram miasta śpieszyły tłumy i rozpraszały się po wszystkich zaułkach i za­krętach; na twarzach jednych znać było prze­rażenie wielkie, inne patrzyły z niepokojem i trwogą, w niektórych oczach świecił wyraz blizkiego obłędu. Trwodze tej towarzyszył szum głuchy, jakby pasowanie się sił mor­skich odmętów, gdy jeszcze w łonie zbliżają­cej się z daleka burzy śpią wichry zniszcze­nia a tylko dreszczem niepokoju drżą fale, głębie wód ogromnym kolebem chwieją się, podnosząc kark grzywą zjeżony, aż bryzgną w srebrne pian śniegi i z jękiem opadną. Sły­chać było głosy zmieszane, ale w tym gwa­rze ginęły słowa; czasem głośniej krzyk jakiś zabrzmiał, zadzwonił płacz — i skonał w ogól­nym szmerze tłumu.

Nie na wszystkich jednak twarzach to piętno przestrachu wyryte było, nie wszyst­kich oczy patrzyły obłędem czy trwogą, nie wszyscy szli z pośpiechem niepokoju, nie wie­dząc dokąd idą. Były postaci mężów i ko­biet nie tylko smutne — ale okropnie smutne; tu i tam patrzyły oczy zalane łzami bezbrzeż­nej boleści—ale czoła opromieniał blask jakiś niezwykły. Na czoła te zwracały się czasa­mi spojrzenia tłumów, a patrzyły z nienawi­ścią lub przestrachem.

Zkąd biegli? co ich takiem przerażeniem gnało?... Nad karkami uciekających nie bły­skał miecz nieprzyjaciela, grożąc ciosem śmier­telnym, tylko — za nimi — w dali — na czer- wonem tle nieba, czerwonem, jakby je ogar­nęła olbrzymia łuna pożaru, na górze „Tru­pich głów,“ inaczej „Golgotą“ zwanej—czer­niały trzy krzyże. Tam przed chwilą odby­ła się kaźń, zawieszony na krzyżu skonał Syn Maryi.

Nie jeden już tam poniósł tę śmierć ha­niebną, na nie jedno męczeńskie konanie tłum patrzał i odchodził spokojny.

A dziś?...

Dziś — gdy pokrytą śmiertelną blado­ścią Jezus z Nazaretu głowę na pierś pochy-

lii ostatnie tchnienie wydając — ziemia za­drżała i ciemność padła na świat. Tych, któ­rzy byli w świątyni, przeraził łoskot suchy rozdzierającej się zasłony, inni słyszeli huk pękających grobów i widzieli ciała umarłe, z przedwiecznych wychodzące mogił. A gdy ziemia drżeć przestała i rozproszyły się cie­mności, słońce jakby promienie swoje wc krwi umoczyło, cisnęło blask czerwony i samo było rozdęte, krwawe, jakby lada chwila pry­snąć miało i krwią świat zalać. Przedtem przeraził tłumy dreszcz ziemi i noc nagła i trzask pękających na grobach kamieni, te­raz umysły pomieszał ten pożar słońca.

Niebo się pali! — wołał tłum prze rażony.

Zaiste, umarł Syn Boży!... — powta­rzały blade usta oprawców.

I tłoczono się w mury Jerozolimy, pełne przestrachu oczy zwracając za siebie, gdzie na tle rozpalonego nieba czerniał Chrystusa krzyż.

A słońce -coraz niżej chyliło się ku za­chodowi i coraz krwawiej świeciło. Krwią zdawała się być oblana Golgota, krwią opły­wały liście drzew oliwnych, na dachach do­mów, na łukach bram, na gzemsach świą­tyń, wszędzie byłakrew. Ludzie, głazy i zwie-

04 18

rzęta i drzewa, ziemiai niebo zalane były tą okropną krwią słońca...

Więc tłumy ogarnął strach..,

Tylko ci, którzy zwali się uczniami Je­zusa, na których spoczywał wzrok nienawiści lub trwogi pędzącego tłumu — mimo boleści wielkiej — mieli oczy opromienione blaskiem dziwnym; i tylko ci, którzy Chrystusa na śmierć wydali, kapłani w Piśmie uczeni, Sa­duceusze i Faryzeusze, mimo wewnętrznego duszy lęku, na ustach mieli złowrogi uśmiech radości z dokonanej zbrodni, w oczach sza­tański blask tryumfu, że Ten, który się mie­nił Synem Bożym, poniósł śmierć hańby, że ci, którzy uczniami Jego byli, zatrzymywali się czasami w pół drogi i wpółsenni. wpółnie- przytomni, obracali twarze blade na widnieją­cą zdała Golgotę.

Grób ofiar swych nie puszcza, umar­li nie wstają — szeptał Harus, którego mę- drcem zwano, mistrz Saduceuszów, upokorzo­ny nieraz przez Syna cieśli.—Grób ofiar swych nie puszcza, ze śmiercią kończy się panowa­nie Twoje, Jezusie Nazareński!

Przedzierał się przez tłum, zapierający mu drogę, stłoczonych łokciami rozbijał i kro­

kiem szybkim, z piersią dyszącą, szedł do do­mu swojego, który, jak i inne, nurzał się w blaskach purpurowych zachodzącego słoń­ca. Niejeden chciał zatrzymać mędrca i spy­tać go o wytłómaczenie zjawisk—ale, widząc chód jego niespokojny, pośpieszny, ruchy gwałtowne, oczy jakimś dziwnym płonące ogniem—usuwał się z drogi, robiąc mu przej­ście wolne.

Harus szedł szybko, za szybko nawet na wiek swój. Ale im bliżej był domu tem wię­kszy niepokój na twarzy mu się malował; oczy zachodziły mgłą jakąś, krok stawał się chwiejny, prawa ręka biegła w stronę serca i konwulsyjnie ściskała fałdy szerokiej sukni. Zdawało się, że przed progiem domu zatrzy­ma się nagle, ale on, jakby przeczuwał tę niemoc swoją, dobył ostatnich sił i przez próg skoczył. Tu, jakąś gorączką gnany, przebiegł sień i biegł do komnaty, gdzie córkę jego niewiasty strzegły. Nie prze­stąpił jednak progu, we drzwiach stanął, mo że dla tego, by powietrza zaczerpnąć, może dla tego, że nogi mu odmówiły posłuszeń­stwa, może dla tego, że ujrzał córkę swoją, którą nad życie kochał, leżącą na ręku słu żebnic, z zapuszczonemi palcami w bujne war­

kocze włosów, które targała w przystępie jakie­goś szału. A była blada śmiertelnie, ramiona i piersi przybrały barwę zimnego alabastru, choć ściany kcmnaty, kamienne płyty podłogi, kobierce i sprzęty paliły się krwawym poża­rem zachodu.

Harus się zachwiał—głębokie brózdy bó­lu, czy wściekłości, zorały mu czoło, ale zale­dwie miał czas odetchnąć, gdy Assyka zerwa­ła się i podbiegła ku niemu.

Skonał!?—krzyknęła.

Kto — kto — kto?! — wypadło pytanie z zapienionych ust Harusa.

Nie zmarszczki już, lecz fałdy okryły mu czoło, nozdrza rozdęiy się a piana gniewu na usta wybiegła.

Drżał.

Kto?—rzucił po raz czwarty, z jakimś charkotem piersi.

Jezus! — wyszeptały usta dziewczyny.

Oczy Harusa zbielały.

Kto śmiał ci donieść o Jego śmierci?— krzyknął.

Wściekłemi oczyma powiódł dokoła i za­trzymał wzrok na służebnicach Assyki, które przelękłe, blade i nieme stały przed nim.

Była chwila strasznego milczenia, tylko coś grało w piersi Karusa, tylko głucho ząb

o ząb uderzał.

Po chwili wybełkotał:

Kazałem wam strzedz jej, jak oka w głowie i milczeć! Sam miałem oznajmić

o śmierci Tego, którego ona w szale swym za proroka uważała. Biada wam, żeście prze­kroczyły rozkaz mój—biada wam!

Na wołanie pana, weszli oprawcy z róz­gami, ale Assyka stanęła we drzwiach i tknąć nie pozwoliła służebnic swoich.

Harus zczerniał.

Ty śmiesz?—zachrapał.

Ja—odpowiedziała Assyka głosem spo­kojnym, choć w oczach miała łzy, na ustach drżenie. — Ja niepozwolę skrzywdzić niewin­nych. Rozkaz tw'>j wypełniony był z tyran- ską obojętnością. Kazałeś mnie strzedz—strze­gły, kazałeś milczeć—milczały. Nie wiedzia­łam nic co znaczy ta straż i to milczenie, choć w duszy "mojej posiał się smutek bez­brzeżny, przeczucie czegoś strasznego, wielkie­go zarazem. Czy tłumy się zbierały na uli­cach i placach miasta, czy szły i dokąd szły nie mogłam stąd widzieć. Drzewa oliwne, rosnące tuż pod oknami, stanowiły nieprzebitą

zasłonę dla mych oczu. I one milczały—i by­ła cisza, ogromna cisza. W tem ziemia się zatrzęsła i słońce nagle zgasło, a z mojej piersi krzyk wypadł. I nie wiem nic — i nie wiem jak, lecz byłam tam, gdzie na krzyżu umierał Syn Maryi. Na płaszczu chmur wi­działam ciało Jego jasności księżycowej — słyszałam krzyk Jego Matki, widziałam łzy Jana i ciebie... wypłacającego srebrniki...

Dreszcz przeszedł po ciele Assyki. I Ha- rus drżał.

By łże to sen, widzenie?—ciągnęła As- syka—nic nie wiem! Gdym oczy otwarła, już owa straszna noc przeszła, tylko krwią słońce płakało. Sługi moje leżały w omdle­niu, a przedemną stał Chrystus

Nie, nie—wyszeptał Harus.—On umarł tam, na Golgocie. Zobaczyłaś widmo, cień, sen własnej duszy, marę nieprzytomnych zmy­słów.

Za coście wy Go zabili? — spytała Assyka.

Harus do sług się zwrócił:

Precz!

Assyka powtórzyła pytanie. Harus na siedzenie padł niemal.

Przestępca!—wyszeptał.

Że chorych leczył, ociemniałym wzrok wracał, mówił o życiu wiecznem?

Bkiźnierca!—dodał Harus.

Assyka uklękła u stóp ojca.

Harusie! uwierz, że on był Synem Bożym.

Harus się zerwał.

Czyś oszalała?

Widzisz, że mówię przytomnie.

Bóg, dający się zabijać!

Ażeby z martwych powstać i tem zwycięstwem śmierci stwierdzić Bożą moc swoją.

I ty w to wierzysz?

On mówił!

Słowo a czyn to są dwie rzeczy zu­pełnie różne. I ja powiedzieć mogę, że do­tknięciem palca swego słońce z nieba zrzucę— ale czy to wykonam?

A jeżeli on zmartwychwstanie?

Nie szalej!—zawołał Harus.

A jeżeli on zmartwychwstanie, czy ty uwierzysz?—powtórzyła Assyka.

Nie męcz pytaniem głupiem rozumu mędrca.

Ale jeżeli mimo niewiary twojej — odezwała się znów córka Harusa — mi­

mo sądu rozumu twego... On —zmartwych­wstanie!...

Wyproszę straż u Piłata, by Go nic wykradziono z grobu — i sami postawimy straż mocną, a wtedy wiara twoja padnie.

Zbudzi się twoja — szepnęła Assyka.

Szał cię opętał! — zawołał Harus.

Trzy dni — niewiele czekać, ojcze — tylko tzy dni!...

Trzy dni — powtórzył Harus — to wieków trzy, na takie oczekiwanie!...

Słońce zbladło i zwykły mrok wieczoru opadł na ziemię.

To wszystko, co towarzyszyło zgonowi Syna Maryi, zdawało się snem już nigdy nie- powtórzonym. Tłum nie dociekał przyczyn, powoli strach go opuszczał i wracali ludzie do zwykłych zajęć i trosk codziennego życia. Tylko w duszach kapłanów i Faryzeuszów niepokój zdwajał się z chwilą każdą. Ukrzy­żowany spoczynku im nie dawał, miał z grobu wstać — wiedzieli o tem. I chcieli, by te trzy dni Chrystusowe albo przeszły szybko jak sen, albo się nigdy nie skończyły. Nie wierzyli w tryumf i bali się tryumfu Ukrzy­żowanego. Harus nienawidził Jezusa, jako tego, który słowa zakonu przemieniał, jako

tego, którego umiłowała Assyka. Zrazu nic wiedział nic o tern, ale gdy raz wystąpił z po­tępieniem Syna Maryi, ukochane, jedyne je­go dziecię stanęło w obronie znienawidzonego. Harus zmilczał, lecz córki już z oka nie spu­szczał; otoczył strażą, ale umiała uśpić czuj­ność straży — i gdy Harus zagłębiał się w księgach Pisma, ona karmiła serce żywem słowem Chrystusa. Nieraz gdy mówił z nią, dusza jej zdawała się odrywać od ziemi, bie­gła w światy nieznane, pełna widzeń i ma­rzeń niebieskich. Otaczał ją czar nieśmiertel­ności, w którą nie wierzył Harus. Czuła obe­cność Boga przy sobie, co mędrzec uważał za grzech bluźnierstwa.

Raz u studni Jakóba spotkał Assykę z Jezusem.

Gniew go uniósł, ale go pokonał wzrok Syna Maryi.

O! tego wzroku nie zapomni nigdy!

Nie było w nim błysku gniewu, tylko moc spokoju, przed którym bezsilnym się uczuł.

Nienawiść się wzmogła — Assyka stanę­ła po stronie Nauczyciela.

Zagroził jej klątwą.

Klnij! — rzekła.

Zastraszył śmiercią.

Zabij! — powiedziała.

Harus opuścił dłonie. Zwyciężał Syn cieśli — mężowie i kobiety szli za Nim.

Bóg! — powtarzały tłumy.

Bóg! — szeptała córka Harusa.

A cuda się mnożyły, a serce Assyki od­wracało się od ojca, lgnąc do sprawcy tych cudów.

Harus postanowił zgubić Jezusa, lecz lę­kał się tłumów. Nie widział winy jawnej, a bez tej tknąć Go nikt nie śmiał. Zachodził więc często Mu drogę, gdy kazał, i rzucał pytania lisie, by wyłudzić odpowiedź potępia­jącą. Raz cesarski pieniądz pokazał, raz dru­gi jawnogrzesznicę przed oczy mu postawił. Odpowiedź na pieniądz z twarzą Cezara mia­ła Go zgubić w oczach rządu rzymskiego, przebaczenie winy grzeszącej jawnie—w oczach ludu, chcącego ukamienować ulicznicę.

Sam pierwszy miał głaz cisnąć, lecz Je­zus rzeki:

Jeśliś bez winy!...

Bez winy!... Któż bez winy?...

Czoło Harusa oblało się purpurą — ka­mień z rąk wypadł. Była chwila, że gnie­wem wściekły, chciał raz wymierzyć, ale uczuł

w głębi swojego ducha trwogę niezmierną, i zdało mu się, że głaz rzucony w piersi tej niewiasty z połowy drogi by wrócił, i wracając własnąby jego pierś roztrzaskał. Pokornym nie był, a upokorzyć się musiał; uważano go za męża bez skazy, a głazu nie mógł cisnąć. Czuł gniew bezsilny w sobie, czuł piekło w so­bie. A syn Maryi nauczał jawnie na placach miasta, w krużgankach świątyni, na wzgó­rzach okrytych wonnemi oliw drzewami.

Potępili Go dawno kapłani i Faryzeusze i ci, co nie wierzyli w ducha, ale. schwytać nie mogli, bo za Nim ciągnął tłum wielki. Gdyby zejść, gdy sam był, lub w otoczeniu kilku uczniów zaledwie. Ale jak tego doko­nać? Gdzie Go znaleźć? Kto Go wyda i za jaką cenę wyda?

Lecz gdy czas się wypełnił, znalazł się Judasz Iskaryola, a znając nienawiść Harusa, poszedł do niego. 1 dobili podłego t^rgu, i Harus pieniądze wypłacił zdrajcy, i rad był, że Ten, co nieśmiertelność głosił, haniebną śmiercią zginie.

Piłat nie znalazł w Nim winy, ręce umył — Chrystusa wydano Żydom.

Harus z niepokojem oczekiwał godziny wyroku. Assyka wiedziała, że Jezusa ujęto,

lecz ojciec ją upewniał, że sąd łagodny bę­dzie.

W dzień śmierci Jezusa wezwał sługi i słu­żebnice swoje i, pod karą rózg, zakazał mó­wić o tem dziewczęciu, pod straż im oddane­mu. Milczeli, jak groby, lecz tajemnicę zdra­dziło drżenie ziemi, ciemność nagła i słońca krew. Harus myślał, że śmierć Chrystusa po­łoży kres szałowi Assyki, a ona uwierzyła w Jego zmartwychwstanie i na prośby, bła­gania i zaklęcia ojcowskie, z ogromnym spo­kojem wiary odpowiadała:

Trzy dni!

Trzy dni — szeptał Harus — i* za­pomni...

Nie wierzył w moc dźwignięcia się z gro­bu i on i jemu podobni, a jednak czuli strach ogromny, na myśl o tym dniu trzecim. Nie wierzyli — a grób naznaczyli pie - częcią, nie wierzyli — a postawili straż. Można rzec, że i Harus czuwał u grobu, bo kilkakrotnie dniem i nocą biegł tam.

Czuwajcie! — mówił do strażników i przykładał ucho do skały, gdzie Chrystus był złożony, nasłuchując, czy coś się we wnę­trzu grobu nie rusza. Lecz cicho było --

zmieniona straż czuwała, a miecze u boków, w rękach włócznie błyszczały.

Harus uspokojony odchodził, dusząc w piersi czkawkę śmiechu z głupoty wierzą­cych, a śmiejąc się tak, do stróżów się zwra­cał i rozkaz rzucał:

Czuwajcie — aby nie powstał!

1 lisim krokiem zbliżał się do domu Ma­tki Jezusowej, gdzie się zbierali uczniowie Ukrzyżowanego. Chciał posłyszeć płacz bie­gnący z wnętrza i słowa rozpaczy — posły­szał modlitwy szept i śpiew cichy.

I na modlitwie dni i noce przepędzała Assyka. W oczach nie miała łez, tylko ja­kiś blask bił z ich głębi, twarz była alaba­strowej białości i jasności przedziwnej, jakby ją z wnętrza oświetlał płomień palącej się tam lampy.

Skończył się dzień sabatu, usnęło miasto, usnęła ziemia. Tylko kapłani i Faryzeusze nie mieli snu, tylko Harus pobiegł do grobu Jezusowego. ■ '

Straż czuwała—pieczęci nikt nie tknął.

Przyłożył ucho.

Cisza!...

Blady świt był na niebie, gdy wrócił do domu, spokojny zupełnie. Ale zaledwie prze-

stąpił próg, gdy z komnat swoich wypadła Assyka z krzykiem ogromnym :

Jezus zmartwychwstał!...

H^rus drgnął strasznie i porwał dzie­wczę za ramiona.

Szatan cię opętał!—zawołał przestra­chu pełen.

Ale Assyka drżała jakiemś drżeniem ra­dości i urywanym szeptała głosem:

Grób pękł... straż padła twarzą na ziemię, Jezus zwyciężył śmierć!

Harus w tył się rzucił i wybiegł, jak oszalały, a gdy wybiegał, słyszał za sobie wołanie Assyki:

Uwierz w Chrystusa!...

Upłynęła długa godzina, nim Harus po­wrócił. Assyka słyszała chód ojca, szedł jak pijany, opierał się o drzwi i okna, a twarz miał bladą, skrzywioną kurczem okropnym.

Co tobie jest? — zawołała.

Harus zatoczył się aż na środek komna­ty, drżący, straszny, głowa mu się trzęsła w ruchach konwulsyi, białe kości zębów szczę­kały głucho.

Grób pusty! — zacharczał.

Assyka do nóg mu padła.

Uwierz w Syna Maryi! — zawołała.

Co... ja... ja mam uwierzyć w cud podobny? — wyszeptał.—A co powie rozum mój? a strawione lata nad księgami mądro­ści?... a śmiech uczonych w Piśmie, a prze­szłość moja, a wypłacone Iskaryocie pienią­dze?... Czem mi to zapłaci Syn Maryi? ..

Przebaczeniem win, żywotem wiecznym.

Wieczność! — wyszeptał Harus. — Gdybym ją czuł!...

Uwierz!...

Nie mogę!

Czy nie słyszałeś drżenia ziemi, gdy Jezus skonał?

Słyszałem.

Czy nie widziałeś ciemności, która ogarnęła świat?

Tak... Słońce okropnie zczerniało.

Nie rozdarłaż się zasłona w Świątyni Bożej?

Rozdarła się z głuchym szelestem.

Czy groby nie pękły?

Pękły groby.

Cóżeś ujrzał teraz w skale, gdzie Je­zus był złożony?

Straż powaloną na ziemię, pieczęć złamaną, grób pusty!...

1?... i? — powtórzyła Assyka.

Nie wierzę!... Tamto było złudzenie zmysłów, to szalbierstwo uczniów Jezusa. Nie wierzę!...

Powiał szum cichy, jakby lekki wiatr się zerwał i westchnął. Jakieś tchnienie wiosen­ne, ożywcze przeszło z szelestem tajemniczym

i wionęło zapachem róż.

Harus i Assyka obejrzeli się wkoło.

W ogrodzie drzewa oliwne stały niepo- ruszone, a wiał wiatr jakiś i napędzał cudo wną woń kwiatów.

Jaki zapach! — odezwał się Harus.— Czy czujesz tę woń kwiatów?

Tchnął piersią całą.

Zkąd ten wiew rozkoszny, napełniają cy pierś moją jakiemś tchnieniem nieskończo­nej błogości?... Assyko! — zawołał, widząc oczy jej rozszerzone, świecące blaskiem nie ziemskim, — co to jest, Assyko?...

Chrystus przeszedł. . jest tam!... Patrz, patrz—woła na mnie!... Idę, Panie mój, Boże mój, Oblubieńcze nieba, Zbawco świata!...

I jak senna postąpiła za wzywającym ją, a niewidzianym przez Harusa duchem, i gdy odchodziła od ojca, za nią popłynęły wonie kwiatów i owo tchnienie ożywcze, które przed chwilą, napełniało rozkoszą pierś mędrca.

Harus za pierś się schwycił, jakby ja zdławić coś miało.

Stój! stój! — zawołał do uchodzą­cej, — na co mi zabierasz tę woń, to tchnie­nie rozkoszy!

Ale Assyka nie słyszała tych słów, szła za widmem, wołającem ją za sob*.

Z piersi Harusa wypad! ryk okropny, za czoło się porwał, za serce chwycił.

Duszę się, dławię... Tu pustka — tam pustka!... Tchnienia! — zawołał, wycią­gając ramiona przed siebie, — tego tchnienia żywota, które... nie rozum daje, lecz wiara!...

Wił się w mękach zwątpienia, ze stra­chem nicości grobu, nieprzebłagany wróg Chrystusa.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Gliński Kazimierzc OBRAZKI Z PRZESZŁOCI
Gliński Kazimiez Z ZATRUTEGO GRODU
Gliński Kazimierz BAJKI
Gliński Kazimierz MURŁAJ
Gliński Kazimierz 3 NOWELE
Gliński Kazimierz ZALOTY KRÓLA JEGOMOŚCI
Gliński Kazimierz OPOWIADANIA Z PRZESZŁOŚCI
Gliński Kazimierz PSIA BUDKA
Gliński Kazimierz AVE
Gliński Kazimierz Z NOCY BEZSENNYCH MÓJ PAMITNIK
Bartoszewicz Kazimierz ŻYCIA JANA KOCHANOWSKIEGO
Gliński Kazimierz PAN RADCA
Gliński Kazimierz PIĘKNA DOSIA
Bzowski Kazimierz Orgon energia Życia
Kazimierz Obuchowski „Potrzeba sensu życia”
5 Stany zagrożenia życia
Wykład 1, WPŁYW ŻYWIENIA NA ZDROWIE W RÓŻNYCH ETAPACH ŻYCIA CZŁOWIEKA
rozwój w ciagu całego zycia
Cykl życia produktu

więcej podobnych podstron