Kazimierz Gliński
Z ŻYCIA I FANTAZJI
Rozeszli się ludzie, którzy przed chwilą napełniali cmentarzysko ogromne — ten kwiat rzucił, ten szczerą, a może nieszczerą łzę żalu, niejedne usta poruszały się modlitwą, ale czy modliło się serce — wie tylko jeden Bóg. Zagasły światła na grobach, gwar kilkuna- stutysięcznego tłumu, jak głuchy pomruk morza, trwał chwilę za wrotami spoczynku zmarłych, aż w dal gdzieś spłynął i skonał w milczeniu wielkiem.
I cicho było na cmentarzu, tak cicho, jak w piersi człowieka, gdy duch znikome opuści ciało, a tętno serca uderzy po raz ostatni i ucichnie. Ni liść zaszeleszcze, ni owad poruszy traw puchem, ni wiatr zaszumi.
Spokój — ogromny spokój!...
* Aż oto dał się słyszeć stuk głuchy, stłumiony, wychodzący gdzieś z pod ziemi, jakby się ktoś w grobie obudził i pukał kościaną dłonią o trumnę. Podobneni pukaniem odpowiedział grób drugi, trzeci i czwarty, i cmentarz się napełnił wołaniem dziwnem, tajemniczą rozmową śpiących może od dawna szkieletów.
Szum cichy zakołysał powietrzem — to anioł zleciał. Białą miał szatę na sobie, ale tak przezroczystą, że za nim ni przed nim nie padał cień żaden, choć duży księżyc stał na błękitach i oświecał go blaskiem pełnym. Oczy patrzały smutkiem głębokim—przez łzy.
— Pokój wam! — rzucił grobom, przelatując nad niemi \ szybkością błyskawicy.
Kołatanie się wzmogło szybkie, nagłe, gwałtowne...
— Czego chcecie? — zapytał anioł. — Co wam przerwało sen?...
— Modlono się za nami — żałują nas! ..
Poseł niebieski dłoń podniósł, jakby uśmierzyć chciał niepokój duchów, ale gwar podziemny wybuchnął z siłą niezmierną...
— Rozłam pieczęć grobów — niech wstaniem!
— Co wam się marzy, umarli?
— Wyjść chcemy, zobaczyć chcemy dawną kolebkę i mieszkania nasze, kv/iaty — któreśmy sieli, drzewa — któreśmy sadzili, to wszystko — wszystko, co nam drogiem było na ziemi.
— Spijcie — śpijcie. — śpijcie! — zawołał anioł.
— Zbudź nas! — odpowiedziały groby.
— Jeszczeście się nie otrzęśli z prochu ziemi, jeszcze do niej lgną serca wasze?.. Jam przybył, by ukołysać was — i odlecieć!
Rozwinął skrzydła, jak do lotu, ale nie pokój w grobach stał się tak wielki, jakby się trumny wywracały i biły głucho, okropnie o, murowane ścian sklepienia i oddrzwia żelazne.
— Wstańcie! — zawołał głosem ogromnym anioł wysłany.
I zaczęły się odwalać płyty kamienne, za grobem grób pękał, odskakiwały wieka trumien z głuchym łoskotem i wychodzili z nich pogrzebani dawno.
I oto, gdy z trzaskiem drzwi się otwarły marmurowego sarkofagu, ozobionego w rzeźby, bronzy i herby — z ciemnej głębi wyszedł starzec pochyły, z zamkniętemi mocno oczyma, zataczał się jak senny, wyciągając
10
Z ŻYCIA 1 FAwTAZYI.
dłonie przed siebie i drżącym stopom podpory szukając. A tam, w dalekim zakątku cmentarza, gdzie drzew nie było, ni kwiatów, na grobach wydziedziczonych, z rozsypanej na głos anioła mogiły, wysunął się nędzarz, od snu ciężkiego przecierając powieki. Tu postać młodej dziewczyny, piękna, senna, z bujnym warkoczem włosów spływających z ramion omdlałych, stała w dreszczach przebudzeń; tam młodzian otrząsał z siebie pył grobów i chwytał piersią zapomniane dawno powietrze. Wstawali z mogił ci wszyscy, dla których życie nie było jednem kołem tortury, a snadź mieli w oczach sen kamienny, bo przeciągali się długo, leniwie, unosząc du góry ramiona.
Nagle dreszcz wstrząsnął przezroczystemi ciałami duchów z grobu powstałych, otwarli oczy szeroko, zrazu zdziwione, później świecące radością wielką, a z każdej piersi jeden, długi okrzyk wybuchnął:
— Ziemia!
— Lećcie!... — zawołał anioł. — Za mną, duchy!...
Z ogromnym szelestem nad cmentarz się wznieśli i popłynęli błękitem nad globem ziem-' skim, budząc wspomnienia dawne, przywołu
jąc pamięcią wszystkie chwile przeżyte, to — do czego serce ich lgnęło, co ukochali miłością wielką. Spleceni w łańcuch długi, którego klamrą srebrzystą był anioł-przewodnik, niewidziani przez oko niczyje, lecieli z ogromną ciszą, mijając wsie śpiące, miasta i grody, lasy, pola i niwy.
— Czego żądasz? — zapytał anioł, zwracając się do starca o brodzie mlecznej, który go ujął za skrzydło i naglił, by lot przyśpieszył, a sercem stukał, jakby niepokoju duch w nim zamieszkał, — Czego żądasz, starcze siwobrody — i mów — kim byłeś?...
— Byłem ojcem — chcę widzieć syna. Zostawiłem mu dobra ogromne, które ja i moi przodkowie z wielkim trudem i poświęceniem zebrali. Przykazałem mu testamentem, by szanował grosz ojców: dorobił — gdy będzie mógł, stracił — gdy będzie potrzeba. Przysiągł na pamięć moją, że testament święcie wykona. Och! jak ja to dziecię kochałem!... Nie była mi tak drogą źrenica oka, jak ten syn mój! Nieskalane zostawiłem mu imię, które on powinien następcom swoim przekazać... Chcę zobaczyć, aniele, syna mojego. Zobaczyć — i pobłogosławić!...
— Daleko, na ciemnem tle horyzontu, okrytym mgłą nocy, zarysowały się czarne kontury drzew odwiecznych i zamek o baszcie wyniosłej. Szarym słupem łamał się cień murów, stojących na stoku wzgórza, którego brzeg całowała fala srebrzystej rzeki. Pełnem światłem padał blask księżyca i rozsypywał się w alejach ogrodu.
— Tam... tam!... — zawołał starzec, wyciągając dłoń przed siebie, a serce mu biło z radości, że syna ujrzy.
Zamek czuwał — nie spano... W oknach biesiadnej sali, jarzęce paliły się światła.
Przez zamknięte pałacu podwoje przesunął się duch starca. Nie widzieli go lokaje znużeni długiem czuwaniem, śpiący przy bogato zastawionym kredensie. Tylko, gdy przechodził, dreszcz zimny połaskotał ich ciała; myśleli, że wiatr przez kurytarze wrionął i przeszedł koło nich.
Starzec stanął we drzwiach sali, w której paliły się żyrandole u ścian i świece w złotych lichtarzach przy stołach karcianych. Na jednym kręciło się kolo rulety, na innych rzucano kości i karty. iMlody dziedzic tracił dorobek ojców z pychą bezczelną, z bezmyślnym uśmiechem na twarzy zwiędłej, otoczo-
ny zgrają łotrów. Postawił grosz ostatni, który — jeżeli przegra, otworzy mu drzwi nędzy.
Naprzeciw syna, ale niewidziany przez niego, stał z oczyma przerażonemi duch ojca.
— Wszystko, co mam! — zawołał pan młody.
Z zaciśniętych ust starca wypadło słowo:
— Przeklęty!...
W tej chwili stanęło koło rulety, a miody pan pobladł.
Do rąk szczęśliwych graczów przeszły skarby jego pradziadów.
Gdy opuszczali dom bankruta szczęśliwsi od niego, on uczuł ciężar ogromny na piersi, ale nie wiedział, że to brzemię klątwy ojcowskiej spoczęło na niej.
I popłynęły duchy dalej, wijąc się wstęgą długą za rozwianemi skrzydłami anioła, któremu na ucho szeptał duch młodej kobiety, by leciał szybciej. Kobieta była piękna jak pierwszy rumieniec wstydu na twarzy dziewicy, na koralowych jej ustach drżały słowa gorącej prośby, oczy paliły się jak gwiazdy świtu.
— Co mi szepcesz? — spytał anioł, zatrzymany głosem niewieścim.
— Niepokój mnie pali — leć szybciej!... Gdy ujrzysz pod ciemną osłoną lip i jaworów dom biały a okna ubrane wiankiem jaskółczych gniazd — zatrzymaj lot swój, aniele!... Ten dom był mój!... W ciche progi jego weszłam z bijącem sercem, z różami na twarzy, wsparta na ramieniu męża. Muszą tam dotąd kwitnąć kwiaty, sadzone ręką moją, plączące się w ukochane imię Augusta... O, jak mi dobrze było pod dachem tym — jakie rajskie sny miałam, przebudzenia rozkoszne!... Roku niema, jak opuściłam to gniazdo ciszy i szczęścia, wezwana przez ciebie, aniele biały! Gdy umierałam, wił się u kolan mych ten mąż mój drogi w szale rozpaczy — rwał włosy i pocałunkami stygnące usta moje okrywał. „Żyć będę myślą o tobie — szeptał, — jedyna i ostatnia, poślubiona tu i w niebiesiech!“ — Aniele, leć szybciej!... Ja go zobaczyć pragnę, pogrążonego w smutkach nieukojonych, w wieczystem serca wdowieństwie. Nie ujrzy mnie, lecz przeczuje duch jego obecność moją, pozna mnie po zapachu fijołków, których woń w koło rozleję, zadrży i ramiona wyciągnie, wołając:
— Tu jest Anna!...
Leciały szyliKo duchy, pragnące czaru wspomnień i pamięci tych, którzy po nich zostali. Nad nimi srebrzyły się błękity, pod nimi ciemniała szara smuga ziemi oblana pocałunkami blasków miesięcznych.
— Tu... tu!... — zawołał duch niewieści, gdy przelatywali nad wierzchołkami lip i jaworów, w których cieniu stał dom biały, pełny jaskółczych gniazd nad oknami. Ptaszki spały, bo noc była głęboka, tylko gdy stęskniony duch kobiety przepływał przez ściany dworu, senne otworzyły oczy, kwiląc żałośnie.
Cień Anny wszedł do pokoju męża.
■W komnacie oświetlonej czerwonemi płomykami ognia płonącego na kominie, siedział August, trzymając na kolanach swoich drugą żonę. Strój, jaki nowa małżonka na sobie miała, odznaczał się niezwykłeni bogactwem, błyszczały pierścienie na palcach, kolczyki w uszach mieniły się blaskiem czystej wody brylantów, u piersi tylko była maleńka broszka, pierwszy dar kochanka kochance pierwszej. Mężczyzna całował spłowiałe usta znacznie starszej od siebie kobiety, która gar- ' nęła się ku niemu w nienasyconem pożądaniu
pieszczot. Nagle obejrzał się wkoło ogarnięty zdziwieniem.
— Fijołki!... — wyszeptał. — Czy to twoje warkocze tak pachną. Klaudyo?
Kobieta nic nie czuła, lecz jej się zdało, że twrarz męża pobladła, że nagle serce stanęło mu w piersi. August powiódł ręką po czole, po którem spłynęło kilka kropel gorą cego pntu.
Ale nie wiedział, że to były łzy Anny, która w milczeniu boleści wielkiej, schylona, stojąc przed nim — płakała.
I popłynęły duchy dalej, wijąc się wstęgą długą za rozwianemi skrzydłami anioła.
— Czego się na czoło wyrywasz? — pytał niebieski przewodnik żebraka, którego łachmany wiatr rozrzucał. — Czy i ty po czem tęsknisz na ziemi?
— O, panie! — odpowiedział żebrak, - - niemasz takiego nędzarza na świecie, któryby nie ukochał czegoś. Nie żal mi życia, bo nikt nie tęskni po rózdze siekącej ciało; nie żal mi ludzi, bo jeśli dziadowi grosz jaki rzucili, to go rzucili tak, jak psu, który wył z głodu. O rodzicach nic nie wiem, bo znaleziono mnie gdzieś pod płotem skazanego na zamarcie. Wychował mnie nędzarz podobny
Z Ż Y O I A I FArfTAZYI. 17
do mnie, lecz gorszy odemnie, bo nogi m^1 wykręcił, gdym dzieckiem był jeszcze, abym kalectwem s woj cm litość wzbudzał w ludziach, a grosz do jego kieszeni napędzał. Nie miałem domu, bo domem moim był kościół, u którego progów na stare zasiadłem lata; nie wiem, jak dzwoni pieśń matczyna nad kolebką dziecka, bo mnie do snu kołysał wichr zimy, chłodna ziemia posłaniem mi była. Ale znałem dziewczę jedno, do którego żcbraczem przylgnąłem sercem. Mieszkała na poddaszu, w kamienicy naprzeciw domu Bożego stojącej. Była to wyrobnica, która igłą zarabiała na marny kęs chleba. Widziałem nieraz, podczas długich zimowych nocy, pełgające słabe światełko lampy do dnia białego. Przez palce dziewczyny przesuwały się białe batysty i miękkie jedwabie — szyła nieumęczenie, by wszystko wczas było gotowe, by grosz wzięty za te noce bezsenne dał strawę ciepłą jej matce, złożonej od lat wielu niemocą ciężką. Panie mój! bez tych palców dziewczyny do krwi igłą pokłutych, zmarłaby z głodu jej matka i jabym nie miał wspomnień, które mi dziś kazały mój grób rzucony w kąt cmentarza — opuścić. Ludzie jeszcze spali, tylko dzwon fary na jutrznię ude- ao 2
rzał, tyłkom ja się czołgał pod mur kościoła i tylko ona zbiegała z poddasza, niosąc mnie, nędzarzowi, groszy kilka lub mleka szklankę, albo czystą koszulę, gdy dawna w proch się rozpadła. Tak było przez lat cztery, dopó- kiś ty, panie, nie kazał mi iść za sobą. Aniele! ja chcę widzieć tę biedną żywicielkę biednych...
Przelecieli nad miastem ogromnem, wr chwili, gdy na godzinę przed świtem uderzał dzwon farnego kościoła.
— Tu, panie — zawołał żebrak,— tu!... Poznaję poddasze i widzę pod niem blade światło migocącej lampki.
Wsunął się duch dziada-żebraka do ubogiej izdebki wyrobnicy.
Na tapczanie, pokrytym słomą, siedziała postać nędzna, z zapadłą piersią, z przyga- słemi oczyma, z których wymykał się blask tajonej rozpaczy. W wychudłych ramionach trzymała dzieciątko małe, targające niemiłosiernie wyschłą pierś matki. Usta kobiety ból krzywił, łzy napełniały oczy.
— Nie wyciągniesz nic, mały! — szeptała. — On opuścił, ludzie kamieniem rzucili, głód pali wnętrzności, a ty mnie tak szarpiesz boleśnie!...
Tak mówiła głosem omdlałym ofiara podłości.
A duch dziada-żebraka stał niewidziany u progu ubogiej izby, drżąc od łkania. I wyciągnął dłonie nad głową tej matki-dziewczy- ny, błogosławieńswo jej rzucił, a klątwę uwodzicielowi. I w onej chwili dziecię uspokoiło się i zasnęło, a jakaś otucha wstąpiła w serce nieszczęśliwej kobiety — i w onej chwili, tego, na którym spoczęła klątwa dziada — żona zdradziła.
I poleciały duchy dalej, wijąc się wstęgą długą, za rozwianemi skrzydłami wysłańca Bożego. I gdy tak gnali nad światem kołem szerokiem, zbliżył się do anioła duch kapłana i szepnął:
— Wysłuchaj prośby mojej!...
— Zali i ty masz co na ziemi! — spytał anioł.
— Potęp mnie, jeżelim grzeszny, a później módl się za mną do Boga, ale tęsknię do cichych murów swego kościoła, które przed laty za grosz ostatni wzniosłem; tęsknię do smutnej pieśni organów, przy której rozpływała się dusza moja, wielbiąc Pana Zastępów. Napełniał kościół mój tłum mnogi, i gdy odezwał się mój głos z ambony —
chyliły się głowy przed majestatem Bożym, pełne pokory i ciszy. Tęsknię, aniele mój, po tym ołtarzu, przed którym stałem z podniesionym do góry kielichem; tęsknię po muzyce dzwonów, rozpływającej się w dal echami i po tej garstce wiernych, których lat tyle byłem pasterzem. Gdy zobaczysz smukłą wieżycę kościoła, złotym krzyżem strzelającą w błękity, zatrzymaj lot swój, duchu czysty!
Pod osłoną gwiazd i szafiru, płynęły duchy wysoko nad ziemią. W nieobjętej okiem śmiertelnych przestrzeni, na płaszczu z chmur i błękitów, błysnęły złote ramiona krzyża.
— Tutaj! — zawołał duch kapłana. — Poznaję kościół mój, mój dom najmilszy!...
I spłynął szybko z górnego gościńca ku murom dojrzanej zdała świątyni — i — gdy zawTisł nad niemi, ogarnęło go przerażenie wielkie...
Kościół był w gruzach — drzwi wielką pieczęcią naznaczone... Przez szyby wybite z ram ‘ołowianych, wpadał wiatr i szumiał smutną pieśń ruin; organ strzaskany, na kamiennym ołtarzu wąż leżał, z podziemia, gdzie były groby dawne, wybiegł szczur i węszyć zaczął.
I zabrzmiał ogromny krzyk kapłana nad bezbożnością świata, która pozwoliła dziełu rąk jego w gruzy się rozpaść. Krzyk echem długiem poleciał wzdłuż ziemi, wstrząsnął ścianami domów jej mieszkańców i ze snu zbudził. Ale ludzie nic rozumieli krzyku, zaspane tylko podnieśli źrenice i szepnęli przez sen:
— Grom uderzył!
I poleciały duchy dalej, wijąc się wstęgą długą za rozwianemi skrzydłami anioła, i gdy leciały tak nieumęczone gonitwą swoją, jeden z nich, o czole bladem a pięknem, na którem myśli w głębokie bruzdy się zarysowały, ujął dłoń przewodnika i szepnął:
— Ja jeszcze!
— Gdzie każesz mi stanąć — stanę! — odpowiedział anioł.
— Nie, duchu — my lecieć będziemy, bo dom mój tak wielki, jak okrąg tej ziemi. Nie wskażę ci tu czy tam, bo on jest wszędzie, gdzie tylko biją serca ludzkie.
Anioł zdziwiony wzrok podniósł na szepcącego ducha i spytał:
— Ktożeś ty?
— Byłem piewcą tej ziemi, bezsennym strażnikiem ludzi, byłem światłem ich oczu oddechem ich piersi, krwią i:h serc. Nie
umarł nikt, kto we mnie uwierzył, bom go budził zmartwychwstania dreszczem. Klęli przezemnie, kochali przezemnie i — gdym na śmierć iść kazał — szli z pieśnią na ustach. Zajrzę do gmachów, na których frontonach herby czernieją, bo wiedzieć chcę, czy przenoszą nad złoto pieśń moją. Wejdę w dwory stojące pod lip osłoną i przyłożę ucho do ścian, by arfy mojej dźwięk posłyszeć. Stanę na progach chat kmiecych, by pełną piersią odetchnąć, że wypełniono testament mój i pieśń moją tym sennym strzechom podano.
Zniżył lot swój duch-piewca i wzdłuż ziemi popłynął z szybkością błyskawicy. Przeleciał miasta i grody, wsie i zaścianki i słuchał, czy gdzie nie zadzwoni śpiew lutni, czy pieśń nie zabrżmi, niegdyś przezeń śpiewana.
Dokoła cicho...
Duch-piewca dłoń do serca przyłożył — i słuchał wciąż.
Coś drży — coś szumi — coś dzwoni...
To oddech wiatru zakołysał senne topoli gałązki, to świerszcz, pieśniarz nocy majowych, zgrzytnął ukryty w ścian szczelinie, to cicha fala jękła, o szary uderzając brzeg.
Sen — sen — sen wszędzie!..,.
I zakołatał duch śpiewaka do drzwi pałaców, ale tam, po spiciu win burzących, spali mocno, pogrążeni we śnie bez marzeń żadnych. Zastukał w szyby domów modrzewiowych, ale ci, ogarnięci lenistwem, obudzić się nie chcieli, stanął w postaci, jaką za życia miał, w chatach wieśniaczych i wyszeptał nazwisko swoje, ale tam z trwogą na widmo spojrzeli i rzekli:
— My ciebie nie znamy — nie mówiono nic nam o tobie!
Jak oddech morza, . gdy z szumem spienione fale zakołyszą się nagle od brzegu do. brzegu, takie tchnienie, tylko wielkim bólem nabrżmiałe, wypadło z piersi pieśniarza. Nie wiedzieli nic ludzie, że to owej nocy domy ich nawiedzał duch poety, tylko ze snu ¿budzeni szelestem dziwnym, szepnęli do siebie:
Wiatr westchnął!...
— Kto z was jeszcze widzieć chce ziemię i tych, którzy po was zostali? — zapy tał anioł.
— Wracaj, wracaj! — odpowiedziano w głos jeden.
1 wróciły duchy przy zapalającej się pierwszej gwieździe świtu na cmentarz swój, wróciły z lamentem wielkim. I gdy zamy
kały się za nimi wieka trumien, gdy z głuchym łoskotem opadały płyty kamienne — popłynął szept długi:
— Lepiej w grobach!...
A anioł szepnął:
— Nie złorzeczcie śmierci, która wam przynosi sen i ukojenie!...
Ucichł nareszcie grzmot oklasków, który na chwilę wstrząsnął powietrzem, posypał się deszcz kwiatów, strojne postacie kobiet wychylały się z lóż, uderzając w małe, pieszczone dłonie.
— Brawo! brawło!...
Sala widzów napełniła się jednym, długim okrzykiem.
Na scenie stał autor odegranego tylko co dramatu. Wzruszony widać był przyjęciem, olśniony światłem kobiecych oczu, ogłuszony brawami i deszczem wonnym, który ze wszystkich stron olbrzymiego gmachu nań spadał. Podano mu wieniec laurowy przy odgłosie muzyki, która na dany znak przez kapelmistrza, zagrała hymn tryumfalny. Lau
reat młody był, młody bardzo na taką chwilę uznania, — to też rumieńce silne wybiegły mu na policzki, zdawał się być odurzony szczęściem nagłem i niespodziewanem; kłaniał się, chwiał — był blizki omdlenia.
W drugiej loży od sceny, siedziała kobieta młoda, piękna, którą, przychodzący w odwiedziny mężczyzni, hrabianką nazywali. Gdy zabrżmiały okrzyki, a na scenie pokazał się twórca wspaniałego dzieła, gdy posypał się deszcz kwiatów, a tysiąc rąk do hucznego się brawa podniosło, — ona usunęła się w głąb loży, nie uderzyła w dłonie, nie poruszyła ustami. Duże, czarne oczy skierowała na bohatera dzisiejszego wieczoru i nieruchomie patrzyła w twarz jego młodą, bladą z wysiłku pracy; na czoło wyniosłe, które wysnuło tyle myśli wstrząsających do głębi. I rozbudziło się coś w głębi jej istoty, coś co dotąd, pod osłoną jedwabiu i drogich koronek — spało. Jakiś wielki horyzont pracy i cierpień ludzkich rozszerzył się przed nią; zeszła w niziny, na które dotąd dumnem, może wzgardliwem patrzyła okiem, i zobaczyła serca, których krwią żyła, które, rzuciwszy siew dobry na nieuprawną rolę, do trumien kładły się cicho — i ujrzała się dziwnie malutką w tym
ogromie prac i cierpienia, barwnym motylem który przez niwy życia przelatuje i ginie bez śladu... Sala widzów drgała od wołań i okrzyków, — ona zaś nieruchoma, z błyskawicą w oczach, patrzyła w twarz poety.
Na scenę weszło kilku panów. Zbliżyli się do laureata i serdecznie dłoń mu ścisnęli.
— Zechcesz nam pan uczynić ten zaszczyt — odezwał się książę Jan — i być dzisiaj u mnie na zebraniu.
Poeta przyjął zaproszenie, hrabianka poruszyła się w loży i uśmiech mu posłała, z jakiemś podziękowania pełnem spojrzeniem.
Niepewnym, drżącym krokiem opuszczał poeta teatralne podwoje. Książe Jan prowadził go pod rękę, wsiadł z nim do karety i stangretowi dał rozkaz do ruszenia.
Mało dotąd w świecie literackim był znany dzisiejszy wybraniec losu. Czasem jakiś wiersz dźwięczny zwracał uwagę znawców; wspomniano o sile nowej, lecz tylko się na tern kończyło. Później zaczęły się pojawiać krótkie obrazki pisane prozą, nowele, w któ rych błąkały się niedomówione myśli jakieś, w pół urwane westchnienia, łzy, co na rzęsach zawisły i spaść nie mogły, czy nie chciały. Nagle i to się urwało, młody autor za
milkł, czy zasnął na długo. Ale wspaniałe było odezwanie się jego, istne obudzenie się lwa.
Jarząco paliły się światła w salonach książęcego pałacu, wodotryski ochładzały duszne powietrze komnat gośćmi przepełnionych — starzy i młodzi, mężczyźni i kobiety czekali na uroczyste wejście tryumfatora.
Marmurowe schody miękiemi kobiercami przykryte, tłumiły chód cichy, chwiejnym krokiem idącego poety. W alabastrowe kielichy ujęte drżące światła, niby aureolą otaczały czoło wieszcza i patrzyły w źrenice, z których bił blask jakiś, niby świetne promienie zachodzącego słońca.
Przestąpił próg sali...
Głuchy szmer milczącem powietrzem potrącił, kolumny fontann błysnęły srebrzyściej i cichym szeptem zdawały się mówić: patrzcie! Z górnej galeryi marsz zabrzmiał.
Przez otwarte drzwi weszła służba, nio* sąc na srebrnych tacach kielichy z winem. Mężczyzni i kobiety chwycili puhary do rąk i spójnym wieńcem otoczyli przybysza.
Vivat! krzyknęło dwieście głosów.
Poeta podniósł kielich do ust, ale puhar w pół drogi prysnął.
Zadrgały w powietrzu błyski kryształowe — szkło z brzękiem na posadzkę upadło. Podbiegło kilka pań — każda z nich swój puhar ofiarowała. Przyjął jeden, lecz nie pił. Zażądano od niego improwizacyi...
— Nie mogę — szepnął.
Był nadto wzruszony.
Po upływie kilkunastu minut, siedział w fotelu, zarzucony pytaniami, czarowany przez miękkie spojrzenia niewieście. Hrabianka usiadła opodal, bo wśród ścisku nie mogła zbliżyć się do poety, by jego dłoń uścisnąć, lecz, gdy na głos marszałka dworu, oznajmiającego wieczerzę, wszyscy z miejsc swych powstali, — zbliżyła się szybko do wielkiego gościa i, uprzedzając zamiary pań innych, malutką dłoń mu podała.
— Poprowadź mnie pan — szepnęła — będę mogła choć słów kilka zamienić z panem. Tak tego pragnęłam.
Poeta podał ramię... Poszli. On słyszał jak serce jej biło, ona czuła drżenie całego jego ciała. Szedł wolno, ale tak nierówno, jak dziecię, które po raz pierwszy kroki chwiejne stawia. Hrabianka spojrzała mu w oczy, — płonęły jak gwiazdy, ale w ustach nie dostrzegła kropli krwi.
— Zaspokój pan ciekawość moją,—szepnęła, — gdy usiedli przy stole. — Tylko nie śmiej się pan ze mnie — uważaj mnie za dziecko i odpowiadaj jak dziecku.
— Słucham.
— Pan twórcą jesteś, potężnym twórcą, — szeptała dalej. — W zachwycie niemym słuchałam dźwięków czarodziejskiej poe- zyi, którąś pan wyśpiewał; zespoliłam się z duchem pana, wcieliłam się w myśl jego i byłam w tej chwili pielgrzymką, równą panu, zwiedzającą na jego rozkazy nieznane mi dotąd światy. Lecz prawda — mówiła dalej, a głos jej łamał się i drżał, — że tworzenie samo, jeżeli ma niebiańskie rozkosze, to i bóle ma wielkie? Tak! pan musisz cierpieć, bo nie cierpiąc, takiegobyś arcydzieła nie stworzył. Mnie się zdaje, że nim myśl swoją w ciało ubierzesz, w duchu pana, niby w kuźni ogromnej, biją młoty tytanów. Jak w czarnoksięzkiej latarni, przesuwają się postacie różne, o sercach czystych, lub zwalanych, z uśmiechem na ustach, lub łzami bó lu. Pan musisz odczuć radość tysiąców i ran tyle własnemu sercu zadać, sto razy umrzeć i zmartwychwstać sto razy! I może przejdą chwile długie, lata całe, nim się te postacie
i
t
wypełnią, przybiorą kształty rzeczywiste i zażądają od mistrza jednego tchnienia twórczego. To tchnienie dopiero jest szczęściem, rozkoszą nieznaną innym śmiertelnikom. Posągi gotowe — ty dajesz im życic! J zdaje mi się, że czuję bicie serca pańskiego, gdy nieme ożywiają się głazy, gdy ciepło ich krwi poczujesz, usłyszysz tętno ich żył. Wtenczas rzucasz na nie blaski i światła, cienie i półcienie, stosownie do roli, jaka im w udziale przypadła. I zapominasz o świecie całym w tej chwili najwyższego uniesienia, najwyższej ekstazy. Powiedz pan, czy tak arcydzieła powstają, czy tak się tworzą?...
— Dałaś pani odpowiedź własnym pytaniom tak dokładną, że nie mam nic do dorzucenia; chyba zapytać, zkąd pani wiesz o tem. czy czasem sama nie tworzysz?
— O nie, nie! — odpowiedziała szybko. — Panu zawdzięczam odkrycie tej tajemnicy i więcej... coś więcej może...
Tchu jej zabrakło, zabrakło tchu i piersiom poety. Siedział blady, nietknięte potrawy służba usuwała z przed niego.
Koło północy osłabł — pożegnał dom książęcy i wyszedł.
— Panowie! — odezwał się książę Jan— jutro z rewizytą będę u wieszcza, — kto towarzyszyć mi zechce ?
— Ja! — odezwała się hrabianka.
Wzięto za żart ten okrzyk, ale zamiar
kobiety był stały.
Na dzień drugi, przed dom, gdzie mieszkał poeta, zatoczyło się kilka powozów.
— Tu mieszka? — spytano stróża.
— Na czwartem—odpowiedział, zdziwiony wizytą panów do biednego lokatora.
Po wązkich ciemnych i stromych schodach, weszli na czwarte piętro. Było to już poddasze, drzwi nizkie prowadziły do mieszkania poety. Hrabiance serce biło, oparła się drżącą ręką o ścianę, — książę do drzwi zapukał.
Nie odpowiedział nikt z wewnątrz.
Książe dotknął klamki,—drzwi się otwarły, ale naprzód idący cofnęli się nagle.
Na pościeli ułożonej w wilgotnym kątku, leżał wybraniec losu. Głowę miał zwieszoną ku ziemi, obnażona pierś rysowała się w żebra wystające wyraźnie, kawał zapisanego papieru leżał przed nim; w prawej, omdlałej ręce trzymał pióro, po którem spływała nie zaschła jeszcze kropla czarna.
Z ŻYCIA I FANT AZY I.
3:
Hrabianka z krzykiem skoczyła do umar- łego, — wzrok jej padł na białą papieru kartę, na której widniał tytułowy napis dramatu:
„Głód!“ —
YV dni parę odbył się pogrzeb poety,— a w kilka miesięcy potem nieznana ręka położyła na grobie kamień z napisem:
„Nim pójdę tam, gdzie jesteś, będę pracowała tu, gdzie byteś!
Nienawidzili się i dziwić się temu nie można było. Różnice tak wielkie zachodziły pomiędzy nimi, że nielada potrzeba było wypadku, ażeby się choć w części te nierówności wygładziły i jaka taka zgoda stanęła. W niczem do siebie podobni nie byli. Wyglądem zewnętrznym nie pasowali, temperamentem stali na dwóch przeciwległych biegunach, odróżniali się pochodzeniem i tak dalej i dalej, bez końca. Ona była nizka, szczupła, o ściągłcj twarzy, warkoczach barwy czarnej, oczkach malutkich jak pieprz angielski, niespokojnie tu i tam biegających, on zaś miał podobieństwo do beczki po bawarze, a włosy rude, gęste, przy samej skó
rze ucięte, świeciły jak bronz roztopiony i miały pozór czepca, przylegającego szczelnie do głowy, co przy wygolonej twarzy, ce- bulastych, jasnobłękitnych oczach i tłustym podbródku, czyniło go podobnym więcej do jakiejś potwornej baby, niż do istoty należącej do rodzaju męzkiego. Temperamenty nie mniejszej podlegały różnicy. Ona żywa jak wiewiórka, zapalna jak proch leszczyński, gestykulująca, mówiąca głośno i dużo—on powolny w ruchach i mowie, na tysiąc rzuconych naraz pytań, zaledwie krótkim i to po pewnym namyśle: — „So!w odpowiadający. Ona była i wreszcie paryżanką, on czystej krwi prusakiem.
Nienawidzili się więc i wiedzieli o tem. Czy im dobrze z tem było, Bóg raczy wiedzieć, nie wiem jednak, czy w tygodniu naliczyłbym dni parę, klóreby przeszły bez sprzeczki, lub kłótni nawet, zakończonej — przez nią odwróceniem się impertynencko ple- cyma, przez niego: — „So!w krótkiem.
Owem „So!“ poirytowana francuzka nazwała go raz błotnistą a płytką sadzawką, z której od czasu do czasu odzywała się rozlazła żaba, wiadomem: kwa! On, z uśmiechem zawsze, przyrównywał ją do wiotkiego płomyka, który z trzaskiem, nic nieszkodzą-
cym ludziom, harmidoruje sobie w kominie, aż syknie, gdy parę kropel zimnej wody nań rzucą. Ona była płomieniem, on wodą—nic więc dziwnego, że syczą i pryskają.
— So? — zwracał się do niej z zapytaniem.
— Kwa! — odpowiadała, odwracając się do niego plecyma.
Na tych dwóch słowach kończyły się spory. Mademoiselle Florentine zabierała dziewczęta i szła z niemi do nauki, Herr Hans z chłopcami udawał się do oficyny, w której mieszkał i—jeżeli to było latem—zanim wziął się do obowiązkowej roboty, kazał im muchy z pokoju wypędzać, które miały predylekcyę do jego tłustych, a zawsze spoconych policzków, nierzadko wprawdzie, podczas snu poobiedniego, miałkim cukrem z lekka posypanych.
— Nun! ten wasz much musi ein Polak sein! — wrzeszczał, zrywając się z pościeli. Ich kann nicht recht schlafen. Machen sie das Fenster auf, niech sobie spazieren gehen.
Następowało więc wymiatanie much chustką, ręcznikami, prześcieradłami, przy której to operacyi nieraz i panu Hansowi, zwiniętym w pytkę ręcznikiem po karku się dostało.
Dom moich rodziców był istną szkołą. Nie licząc nas czworga; dwóch sióstr i mnie z bratem, stale przebywało u nas od pięciu do sześciu panienek i tyluż chłopców, dzieci rodzin mniej zamożnych, dla których utrzymanie nauczycieli i nauczycielek bazwarunko- wem niepodobieństwem było. Nie mam potrzeby dodawać, że cały koszt utrzymania uczącej się młodzieży i wykładających im nauki profesorów, tyczył się tylko moich rodziców, których serce i kieszeń otworem potrzebującym stały. Gwarno było więc i wesoło, nie brakło rezydentów i rezydentek, goście niemal codziennie nawiedzali dom nasz; z dalekich stron przebywający po kilka dni, czasem po tygodni parę bawili, w czasie zaś świąt Bożego Narodzenia lub Wielkiejnocy, rodzina cała, krewni i powinowaci, zapełniali komnaty starego dworu.
Gwarno więc było i wesoło!
Oficyna, w której mieszkał pan Hans i w której odbywały się nauki, stała w otoczeniu dużego, angielskiego parku, który wił się po wzgórzach, nęcąc wzrok rozmaitością widoków; okna zaś mieszkania pana Hansa, wychodziły wprost na okna bocznej ściany głównego dworu, gdzie były panny Flo-
rentyny pokoje. Dom i oficyna, stały od siebie w odległości kilkudziesięciu zaledwie kroków, rozdzielającą ich przestrzeń wypełniał gazon, który pasem długim, między ścianami wysmukłych świerków, słał się, jak kobierzec, równy, miękki, zielony, wykwitający gdzieniegdzie żółtym kwiatem cykoryi.
To blizkie sąsiedztwo dwóch wojujących ciągle wrogów irytowało Florentynę, cieszyło Hansa.
O godzinie siódmej z rana, rozsuwały się firanki niecierpliwą ręką trącone, otwierało się szybko okno francuzki i postać panny Florentyny, acz przekwitła nieco, oblana promieniami wiosennego słońca, w całym pojawiała się blasku. Tej chwili tylko oczekiwał pan Hans. Podnosił roletę, langsam okno swoje otwierał i zdejmując białą szlafmycę z głowy:
— Guten Morgen! — z słodkim uśmiechem rzucał.
— Kwa! — odpowiadała francuzka, rozczapierzając ręce. Okno się z trzaskiem zamykało, postać mikroskopijna znikała, pan Hans zaś śmiał się rytmicznie, gładząc tłusty podbródek i obserwując muchy, które ciepłe słońce ze snu budziło. Panna Florentyna ra-
daby nieco słońca i świeżego powietrza wiosennego poranku wpuścić do wnętrza swojego mieszkania, ale Hans nieopuszczał zajętego posterunku przy swojem oknie, z flegmą nakładał knaster ulubiony do swojej porcelanowej lulki i kółko za kółkiem puszczał w powietrze srebrzyste. Panna Florentyna marzyła
o Jenie, Hans o niezdobytej jeszcze Alzacyi.
Trwała taka wojna podjazdowa rok już drugi, do stanowczej jednak walki nie przyszło. Matka moja powaśnione strony godziła, zażegnywała burzę i na czas pewien zapewniony był, aczkolwiek zbrojny — pokój.
— Nie cierpię ten prusak! — mówiła panna Florentyna w on czas, niby pół głosem, ale wiedziała, że słyszaną będzie przez właściwą osobę.
— Ten francuzka jest bardzo przyjemny człofiek! — odpowiadał w tej chwili Hans, rozmawiający z mym ojcem. — Roziskrzone źrenice paryżanki zwracały się natychmiast na przeciwnika, który patrzył na nią swoje- mi cebulastemi oczyma, uśmiechając się niewinnie.
— Je te battrais un jour! — mówiła podrażniona niewiasta, zaciskając pięście wielkości kurzego jaja.
Z ŹYUIA I FANT AZY I.
45
Śmieliśmy się z tej groźby, porównywa- jąc dwie te postacie naprzeciw stojące.
Przy wspólnem śniadaniu, obiedzie i wieczerzy, albo herbacie, wieczornej naturalnie przykładna panowała zgoda. Matka nicdo- puszczała nigdy do scen żadnych, a zresztą obecność zawsze jakiegoś gościa nie małą przeszkodę stanowiła. Raz tylko malutka zaszła scenka, kiedy pan Hans ofiarował się z dawaniem niemieckiego języka pannie Floren- tynie. Zarzekła się, że to nic nastąpi, choćby ją wszyscy święci do tego zmuszali, że jednego wyrazu po niemiecku nigdy nie powie. Na zapytanie: dlaczego? odpowiedziała, że to byłaby chwila największego jej upadku.
— Ooo? — przeciągle powiedział Hans.
— Kwa! — zabrzmiało natychmiast.
Innym razem bawiono się na dziedzińcu
w „cerceaux“, gdy pomiędzy grających wcisnął się niespodzianie wieprzyk opasły. Rzuciliśmy się z kijami, ażeby go precz wygnać, ale on się wywijał, omijał nas: ui—ui—po- kwikując.
— Hcir Jezus! — odezwał się Hans do panny Florentyny—ta szwiń francuska jezd — ui, ui — gada.
— Ça doit être un Allemand, par ce qu’il prononce mal — odparła natychmiast.
— Ooo?
— Kwa!
Śmiech buchnął, wieprzyk został wypędzony, zabawa poszła w kolej, panna Floren- tyna tryumfowała, a Hans uśmiechał się słodko, cebulastemi patrząc na nią oczyma.
Mademoiselle Florentine okrutnie lubiła się huśtać, pan Hans pływać. Utrzymywał się na wodzie, jak korek. Daremne były wszystkie usiłowania jego uczniów, by go zatopić. Wieszano się mu u ramion, na kark włażono, wiązano nogi — nic nie pomagało. Dał nurka, chłopcy poszli na dno, a on nie tylko wypłynął, ale każdego za czuprynę z wody wyciągnął. Do tych figlów, jako najmłodszy, nie należałem. Pluskałem się tylko przy brzegu stawu, zachęcając wrzaskiem starszych kolegów do utopienia niemca.
— Du, szelma Polak! — w ołał pan Hans, podchodząc do mnie. — Brał mnie na bara- na i pływał zataczając szerokie koła po dużym a szklistym stawie.
— Słuchaj Wiluś—odezwrał się raz do mojego brata, na brzeg wychodząc, — żeby to
Florentine widział, jak ja pliwa, możeby do mnie nie mówił: kwa!
— Chyba żaba nie pływa, panie Ilans?— zapytałem.
— Ty — galgan Polak — sza!
Uderzył mnie po nosie i zaczął się prześcieradłem wycierać.
Podczas kiedy pan Hans unosił się na przezroczystych falach kalinowieckic-go stawu, mademoiselle Florentine — raz, w przystępie złego humoru, „Fleur antique“ przez nas nazwana—bujała na huśtawce. Czynność tę odbywała wtedy tylko, jeżeli pewną była, że Niemiec, będąc zajęty czemkolwick, nie mógł jej zajść znienacka, do czego niejednokrotnie szczerą okazywał óchotę. Skradał się nieraz, ale — albo się zdradził sapaniem, albo kichnął nie w porę, lub inny jaki głos wydał, słowem, że francuzka rzucała się wnet z huśtawki i umykała co prędzej.
Huśtawka była urządzona na sposób bardzo pierwotny. Całość jej stanowiły: deska długa na dwa łokcie, dziur cztery, po dwie na każdym końcu i tyleż sznurów, które uwiązane były do rozłożystych konarów dwóch klonów, rosnących opodal. Ziemię wysypano żółtym piaskiem szeroko, krzewy
róż spoistym pierścieniem obiegały obwód prawie cały, w jednem miejscu tylko tworząc przejście, wygodne zaś i szerokie ławki kryły się w cieniu drzew gęstolistnych, przez które zaledwie promień słoneczny mógł się przedrzeć. Ta część parku była ulubionem miejscem naszych zabaw, nie gardziła nią i panna Florentyna, szczególnie w chwilach, gdy Hans zajęty był lekcyami, lub na stawie figle wyprawiał. Do huśtania przyzywała Mykity, który był ojca mojego kozakiem przydwornym; chłop olbrzymiego wzrostu i siły niedźwiedziej. Nikt tak nie hojdał jak Mykita. Stawał z tyłu deski i ciskał nią przed siebie. Huśtawka unosiła się jak ptak w powietrze, zakreślała więcej niż półkole i jestem pewny, że gdyby Mykita siły swej nie hamował, nierazby, wraz z panną Florentyną, równe koło opisała.
Mademoiselle była w zachwycie.
Poddawała się naprzód, zmrużała powieki. rozdymała malutkie, różowe nozdrza, pełną piersią chwytała powietrze wonne i wołała co chwila:
— Plus vite, Mikita!... plus vite, plus vite!
Mykita pchał deskę — mademoiselle tchu brakło... „Oh! oh!w wyrywało się bezustan- ku z jej piersi.
Huśtanie się namiętnością jej było. Jak tylko miała chwilę wolnego czasu, zabierała ze sobą uczennice i, wpadając do przedpokoju —
— Allons, Mykita—wołała.
Mykita znał swoją powinność. Hojdał marmuzelę, panienki i paniczów, domowych i przyjezdnych i dobrze mu z tem było. Po dniach całych nic do roboty mie miał — siedział w przedpokoju, albo hojdał.
Drugi rok upłynął, jak Florentyna z Hansem podjazdową toczyła wojnę. Do zgody nie dochodziło nigdy, wstrzymywano tylko na czas jakiś kroki zaczepne. Dość było ze strony pana Hansa krótkiego: so! ażeby kwa! w odpowiedzi otrzymać — zawieszenie broni zrywano. Nienawiść, zdaje się zobopólna, rosła, choć pan Hans zawsze uśmiechał się słodko i łagodnie, cebulastemi patrząc na mademoiselle oczyma. Ten uśmiech, ten wzrok barani do ostatniej pasy i doprowadzały francuzkę. Mimo łagodzącego wpływu mojej matki, czuliśmy dobrze, że ostatecznie chwila wybuchu nie za górami.
Dał do tego pierwszą pobudkę sam pan Hans.
ui 4
Było to roku pańskiego 1858, dnia 16 czerwca.
Hans zastał pannę Florentynę na hoj- dałce—czekała na Mykitę. Zbliżył się niespodziewanie i siadł przy niej.
To nagłe najście, do tego tak bliskie sąsiedztwo nienawistnego wroga, wzburzyło ją ostatecznie. Chciała zrazu zerwać się i uciec— ale tylko na chęciach skończyć się mogło. Nie pewnem było, czy pan Hans sam jeden zmieściłby się na desce — a cóż we dwoje? Potężną postawą swoją przyparł białogłowę do sznurów, które się obręczem z obu stron huśtawki wydęły i, uśmiechając się niewinnie, wlepił swoje baranie oczy w jej źrenice, w których teraz pioruny się paliły.
— Tiens!—zawołała, tłumiąc gniew w sobie. Que voulez—vous donc?...
— Ich werstehe nicht französisch—odpowiedział z ^godnym uśmiechem, nie spuszczając z niej bałwanowatych spojrzeń.
Ona nie umiała po niemiecku, on nic po francusku nierozumiał—musieli więc mówić po polsku. Świetna polszczyzna to była!
— Czego chce pan Hans? — zawołała gwałtownie.
Niemiec patrzył na nią i uśmiechał się malinowo.
— Ja chce—zaczął powoli—ażeby mademoiselle Florentine byl żona moja.
— Comment?—wrzasnęła przerażona.
— fa chce—powtórzył raz drugi—ażeby mademoiselle Florentine byl żona moja.
Mademoiselle wytrzeszczonemi oczyma patrzyła na twarz uśmiechającego się Hansa. Na odpowiedź nie zdobyła się żadną — zgłupiała po prostu. Ona, nie tracąca nigdy „raison d’esprit“, zapomniała języka w gębie. Policzki tylko nabiegły krwią, oczy świeciły jak u rozdrażnionej gadzinki i była chwila, że na jego tłusty podbródek, jak małpka, plunąć chciała — ale się pohamowała... nie bez ra- cyi jednakże. Błysnęła w jej mózgu okrutna myśl zemsty.
Mając zwróconą twarz do Hansa, spostrzegła Mykitę, który się zbliżył i stanął za ich plecami. Wiedziała, że Niemiec huśtać się nie lubił, tał się nawet i mówił, że mu się wnet w głowie kręci i spadłby zaraz na ziemię. Zeskoczyć nie mogła — a zatem...
—■ Hajda — Mykita! krzyknęła.
Znał swoją powinność Mykita, ale takiego nie spodziewał się cięcia. Niedawno wa-
żyl się pan Hans w stodole, dwóch My kitów zamało nań było. Wydął się — stęknął... zatrzeszczała deska, jęknęły sznury i huśtawka w lot poszła, opornie jednak.
— Plus vite, MikitaL. plus vite!... Hossa! hossa!... — wołała -panna Florentyna — a w głosie jej czuć było radość okrutną i powtarzała gorączkowo, uśmiechem tryumfu patrząc na Hansa i czekając niecierpliwie chwili, w której się Niemiec zachwieje i runie.
Mykita stęknął, jakby sto pudów dźwigał, huśtawka poszła nieco wyżej; stęknął raz drugi, poszła bardzo wyrsoko. Francuzka spojrzała na towarzysza przymusowego lotu, tłumiąc śmiech w sobie.
— Plus fite, Mikita, plus fite! — odezwał się Hans nagle.
Mademoiselle zbladła.
— Co? on jeszcze nie zleciał?...
Spojrzała mu w twarz.
Hans zwrócił ku niej cebulaste swoje oczy, uśmiechnął się łagodnie i rzekł :
— Ja by tak z Fraulein do samego Him- mel leciała.
I odwracając się za siebie dodał:
— Plus fite, Mikita — plus fite!... Hossa! Hossa!
Florentynie ręce opadły.
Mykita stęknął, naprężył się, ale przemógł opór, stawiany mu przez korpulencyę Hansa. Huśtawka ruszyła pędem szalonym, s>.nury skrzypiały, wiatr gwizdał. Podwinięty rąbek spódniczki Florentyny furczał łaskoczącym szelestem, konary, na których zawieszona była huśtawka, wygięły się i chwiały, aż listki zaczęły drżeć i szeptać między sobą. Mykita pot uczuł, lecz na każde: plus fi te, plus fitc, hossa! hossa! odpowiadał pchnięciem potężnem.
Nagle trzask dał się słyszeć, słup pyłu, jakby nagłym wiatrem podniesiony, wzbił się do góry, zabrzmiał krzyk krótki i w tej chwili Mykita uczuł, że go coś palnęło w łeb silnie. Zaszumiało mu w uszach, w oczach pożółkło, jakby mu kto w głowie stłukł jajecznicę, chwycił się za uszy, zatoczył się po chwili i runął jak długi na ziemię.
Nie wiadomo ile czasu przeszło, zanim oprzytomniał. Podniósł się, przysiadł, przetarł oczy i obałwanionym nieco wzrokiem spojrzał przed siebie.
Do koła było spokojnie i cicho. Lekki wietrzyk poruszał listkami drzew, które złociły się w słońcu, huśtawka z potarganemi z je
dnej strony sznurami, z deską na pół pękniętą leżała na ziemi, a dalej... na przepysznym krzaku róż, spoczywała zemdlona panna Flo- rentyna w objęciach Hansa.
— Ot tobi hossa! hossa! nemećka duszo! — odezwał się Mykita —stojąc nad ofiarami losu.
Hans uniósł nieco głowę.
— Daj łapa — wyszeptał — ja sama kann nicht aufstehen.
Mykita pokręcił zbolałą głową, nie mogąc jeszcze przyjść do równowagi
— Plus fite, Mykita — plus fite! zawołał Hans.
— Nein! nein! —wrzasnęła Florentyna — myśląc, że Hans pragnie odnowić podróż nad- powietrzną.
Hans zwrócił się do niej, uśmiechnął się ananasowo i rzekł:
— Panna Flerentine upadła!
Za pomocą Mykity dźwignęli się oboje. Pan Hans krętemi ścieżkami sunął przez krzaki i kląby, niechcąc przez nikogo być widziany, a na swych rękach pannę Florentynę unosił. Wszedł na gazonik rozścielający się przed oknami jej mieszkania, i zatrzymał się nagle.
Jak wejść do środka? '
Tak jak Pan Bóg przykazał, przez drzwinie sposób: dojrzanoby go niezawodnie, a on wcale tego sobie nie życzył. Zostawała jedna tylko droga — przez okno.
Uśmiechnął się. Było to bardzo romantycznie przez okno wchodzić do pokoju kobiety — lecz innej rady nie znalazł. Przelazł, z ofiarą dwóch szyb wprawdzie, które bokami potężnego swojego korpusu wydusił — ale przelazł i—składając na kanapę malutką postać francuzki, silny pocałunek na jej policzku wycisnął.
Upadek nie był groźny, bo od większego szwanku ochroniły ich gęste i giętkie krzewy róż. Panna Florentyna miała tylko plecy porządnie zdrapane — pan Hans czoło i nos. Nie widzieli się jednak tygodni parę, nic wychodzili ze swych apartamentów. On •okłady z zimnej wody robił, ona smarowała się coldcreamem.
Piętnastego dnia dopiero, z rana o go- dżinie siódmej, rozsunęły się firanki i w otwar- tem oknie stanęła panna Florentyna. Natychmiast naprzeciw podniosła się roleta, zjawił się Hans i unosząc białą szlafmycę, rzucił przez gazon:
— Guten Morgen!
Mademoiselle dygnęła i szybko zasłoniła okno.
A gdzie się kwa! podziało?
Hans się uśmiechnął i zaczął obserwować muchy, które ciepłe słońce ze snu budziło.
1 znowu upłynęło tygodni parę. Święta zgoda zapanowała między nieprzejednany ni dotąd wrogami.
Pewnego razu, późnym wieczorem, wyszedłem do ogrodu. Świętojańskie robaczki snuły sią go trawie, ruchy ich, światło bawiły mnie. Przechodząc z murawy na murawę, z kląbu do kląbu, liczyłem te stworzonka, które jak gwiazdki na trawnik rzucone tu i tam migotały. Zajęty tak niemi, zbliżyłem sią do krzewów róż koło naprawionej już huśtawki rosnących. Spokojnie było, żaden szmer nie przerywał milczenia. Nagle cichy szelest do uszu mych doleciał. . Nadstawiłem uszy — bo dojrzeć niczego nie mogłem, i posłyszałem jakby lekki ruch poruszanej huśtawki i melancholijny głos panny Florentyny:
— Plus vite, Hans—plus vite!..
Głos ten brzmiał miękko — nie tak do Mykity mówiono!
W parę miesięcy — pobrali się. I*o upływie roku, z zawartego prusko-francuzkie- go sojuszu przybył berbeć mały. Włoski miał rude, sadełko na dwa palce, oczy jasno- błękitne dwoma cebulkami na świat patrzyły.
— Ach — comme il est beau! — unosiła się panna Florentyna, całując jota w jotę do fatra podobnego, Hansika.
Zaledwie pani Emilia wysiadła z kabryo- letu i przestąpiła próg salonu Włostowickie- go dworu, gdy u drzwi przeciwległych za- szeleściała niecierpliwą, czy gniewną ręką pociągnięta kotara i z silnemi rumieńcami na twarzy, z oczyma pałającemi wybiegła pani Wanda, a widząc idącą przeciwko sobie, zdziwioną nieco gwałtownem jej wyjściem, przyjaciółkę lat dawnych — rzuciła się do niej
i porywając obie jej ręce, pociągnęła gwałtownie do siebie.
— Droga, kochana Emilciu! zawsześ mi była pożądaną, zawsze — ale nigdy tak, jak teraz.
— Co ci jest Wandziu — zapytała przybyła pani w zbyt silnych pozostająca uściskach przyjaciółki — czy nie jesteś czasami chora?...
— Jestem nieszczęśliwa! — zawołała Wanda i rozpłakała się.
— Łzy wytrysnęły szybko, gwałtownie, niespodzianie, jak deszcz podczas letnich upałów, gdy na jasnem, błękitnem niebie, niewiadomo zkąd przygnana chmurka nadpłynie, nagły szum zakołysze powietrzem i nie spostrzeżesz się, jak gęsty deszcz lunie. Nie zebrałeś myśli jeszcze, by zdać sobie sprawę z nieoczekiwanego zjawiska, aż oto w błękitach znów cicho i spokojnie, tylko ziemia połyska brylantami kropel, tylko drżące listki drzew coś szepcą pomiędzy sobą o kaprysie uciekającej z wiatrem chmurki... Ale kto wie, czy łzy pani Wandy kaprysem były, bo choć minęły szybko, jak deszcz podczas letnich upałów, choć brylantową rosą zaświeciły we fiołkach jej ślicznych oczu i na rzęsach długich — twarz nieszczęśliwej, jak się przed chwilą nazwała, nie patrzyła pożądaną pogodą, zaczerwienione, świecące cudnym koralem usta nie drżały drżeniem listków zadowolonych z tej orzeźwiającej kąpieli, a żaden powiew łagodnego wiatru, nie rozwiał chmur, które co chwila przesuwały się przez czoło pięknej pani.
— [estem nieszczęśliwa! — powtórzyła, rzucając się na sofę.
Pani Emilia usiadła przy niej.,.
. — Przestraszasz mnie!... Mów, mów prędko, co się stało?... [akie cię spotkało nieszczęście i co lub kto jest jego przyczyną?...
— Pan August!... — odparła Wanda.
— Twój mąż?...
— Tak, mój pan mąż, ten słodziutki Gucio, któregoś i ty uważała za niedościgniony N wzór mężów...
— Czy być może?
— Prawda, Emilciu, że nikt by się po nim tego nie spodziewał?
— Pan August, który tak ciebie kocha...
— O! miłość męska!... — przerwała pani Wanda...
— O ile znam pana Augusta, a znam go od tak dawna...
— Myślałaś — dokończyła szybko pani Wanda, że to uosobienie dobroci i łagodności, a tymczasem* mój pan mąż okazał się...
— Czem? czem?...
— Tygrysem!...
Pani Emilia skoczyła, jakby pomiędzy liśćmi palm, które w pięknych wazonach rosły za nią, zielone oczy dostrzegła...
— Jezus Mary a! co ty wygadujesz Wando!...
Mimowolny uśmiech poruszy! usta żony Augusta.
— No — nie tygrys... Przesadziłam trochę... ale w każdym razie potworny postępek jego przebaczonym nigdy być nie może.
— Aż tak?...
— Powiedz sama, czy ja mu mogę przebaczyć po tem, co między nami zaszło?... Czy tyr byś na mojem miejscu zrobiła inaczej?... Powiedz — otwarcie... no! prawda, że nie!...
— Ale ja dotąd nic nie wiem, co między wami było?...
— Ach, co było!... Słuchaj!... Mnie się zdaje, że to jakiś sen, jakieś okropne marzenie...
— Zaciekawiasz mnie Wandziu, — zarazem przestraszasz. Zatem żadnych wstępów, przechodź' odrazu do powieści...
Dwie przyjaciółki zbliżyły się do siebie
i pochyliły głowy. Pani Wanda zaczęła zra zu przyciszonym głosem coś mówić, ale w miarę przedłużającej się opowieści, z falą krwi, która napływała do jej twarzy i głos się pod
nosił i ruchy stawały się szybsze i wymowniejsze więcej.
— Wiesz moja droga, żc jutro wybieramy się wszyscy na majówkę do państwa Kazimierzowstwa. Zabawa postanowiona od dawna zapowiada się tak świetnie, że to, co- by jej mogło przeszkodzić, równałoby się niemal prawdziwemu nieszczęściu. Ale cóż- by przeszkodzić mogło? Nic. Pierwszym projektodawcą był sam August, pan Kazimierz Liniccki zgodził się odrazu, z warunkiem tylko, ażeby zabawa odbyła się w jego lesie, słynącym z ogromnej obfitości poziomek, które tak bardzo lubię. Ty lubisz poziomki Emilciu?
— Bardzo.
— Szczególnie z młodą śmietaną — dodała pani Wanda. Proponując swój las, miał właśnie pan Liniccki śmietanę na względzie, bo mieszkająca tam żona leśniczego, sławną jest gospodynią i przepysznie z nabiałem obchodzić się umie. Oczywiście, jak wiesz zresztą, propozycya była jednogłośnie przyjęta. Brakowało mi tylko nowej sukni, ale z tem wielkiej biedy być nie niogło. Pojechałam natychmiast z Augustem do miasteczka, wybrałam prześliczny materyał i zaraz oddałam
22 5
do roboty Ze sześć razy jeździłam do miary, za każdym razem to tu, to tam było nie dobrze, wreszcie ostatnią kazałam zrobić poprawkę, suknia miała być gotowa na dzisiaj rano, po którą też pannę pokojową wysłałam.
— Jak dotąd wszystko w porządku—dodała pani Emilia.
— Teraz właśnie zaczyna się dramat — rzuciła Wanda.
— Posłałaś więc pokojówkę po suknię, która oczywiście przywiezioną została. — Cóż dalej?...
— Przywiezioną! — zawołała pani Wanda — ale wyobraź sobie, co ta krawcowa z niej zrobiła! Rękawy bez mojej wiedzy przedłużyła, z tyłu koło karku jakieś wcięcie zrobiła, o które nikt jej "nie prosił, a na dobitek wszystkiego, ta ostatnia poprawka, o jakiej ci wyżej wspomniałam, zmarszczyła naj- niegodziwiej cały stanik. Możesz sobie wystawić, jaki mnie gniew ogarnął. Jutro,
o godzinie trzeciej po południu, mamy już być wszyscy w lesie pana Linieckiego, o drugiej sukni pomyśleć nawet nie można, ja zaś, tak wypadło, żadnej jeszcze letniej, spacerowej sukni tego roku nie sprawiłam,
mam jedną tylko, którą znasz, z satynki, ale ta z roku zeszłego jeszcze i za skromna, zresztą już parę razy w niej się pokazywałam. Zaczęłam płakać — bo oczywiście, że majówkę dla siebie za straconą już uważałam. Czy zgodzisz się ze mną?
— Mogę to nawet uważać za pewien rodzaj nieszczęścia, ale temu winna krawcowa nie pan August.
— Poczekaj, poczekaj — zaraz i pan mąż na scenę wyjdzie, jest już za kulisami. Otóż, gdy z gniewu podarłam całą batystową chusteczkę, gdy w gorących łzach tonę, w tej chwili on wchodzi. Widocznie coś mu się splątało w gospodarstwie, bo zęby miał zaciśnięte, oczy błyszczące, a czoło co chwila marszczył. Była właśnie chwila śniadania,
o którem zajęta swoim wypadkiem zapomniałam, ale czyż ja mogłam o czemkolwiekbądź w tej chwili pamiętać?.-.. Zobaczywszy go wchodzącego, podbiegłam z głośnym lamentem aż August się przestraszył. Objął mnie zaraz i głosem pełnym czułości zapytał:
— Wandziu—co tobie?...
— Patrz — wołam, zanosząc się od płaczu — co ta krawcowa zrobiła!...
August zdziwiony 'patrzy na mnie... W końcu, wyobraź tylko sobie — wzrusza ramionami, najobojętniej z ramion swoich mnie wypuszcza i zbliża się do stołu, znowu chmur ny, jak przedtem; widząc zaś stół pusty, zwraca się do mnie z zapytaniem, dla czego [ózek dotąd nic nie przygotował...
Ta obojętność Augusta już podrażniła mnie trochę.
— Patrz, jak ja w tej sukni wyglądam—wołam, zbliżając się ku niemu.
— Mówiłem ci zawsze, że Towiczowa jest partaczem pierwszej ręki.
— Ale co ja na majówkę wezmę, Auguście?...
— Weźmiesz zeszłoroczną suknię—cóż na to poradzić...
— Zeszłoroczną? dziękuję—odpowiedziałam, kłaniając mu się nizko.
— To weź aksamitną, coś tydzień temu sprawiła...
— Nie jestem w usposobieniu do żartów—odpowiedziałam
— Ani ja — on na to—gdy od godziny piątej rano nic nie jadłem, a jak widzę śnia danie nie przygotowane.
— Zapomniałam o śniadaniu.
— Dziękuję1 — odpowiedział z takim samym ukłonem, jak ja przed tem.
— Możesz więc jechać sam do Liniec- kich — ja nie pojadę — rzekłam i zaczęłam płakać.
— Nie bądź-że dzieckiem! -- krzyknął August.
Ja ci powiadam Emilciu, że krzyknął. Tego jeszcze nie bywało. Prawda, że August był poirytowany, bo dnia tego ulubiony jego wierzchowiec zdechł, jak dowiedziałam się później, ^ale mógł przecie nie krzyczeć na mnie... Rok zaledwie, jak pobraliśmy się i już taka awantura. Wybuchnęłam nieutulonym płaczem. August coś przemówił do mnie, ale j;i teraz na niego krzyknęłam, A on — czy wiesz, co on na to?... Trzasnął drzwiami i wyszedł z pokoju.
— To było z jego strony niegrzecznie— odezwała się pani Emilia.
— Niegodziwie! — zawołała Wanda.
— 1 nie pogodziliście się dotąd?...
— Nie pogodzimy się już nigdy! wy- buchnęła młoda mężatka.
— Nie sądzę, ażebyś tak kamienne serduszko miała — zabrzmiał tuż za rozmawia- jącemi przyjaciółkami głos męzki.
— Twój mąż! — zawołała szybko pani Emilia.
— A — pan! przez zaciśnięte ząbki wyszeptała Wanda.
Silny rumieniec wystąpił na twarz Augusta,
— Nie odgrywajmy komedyi — odezwał się, nikt nam brava nie da.
Chciał ująć ręce żony.
— Przepraszam — rzekła pani Wanda, usuwając rękę.
— Co — ty się gniewasz na prawdę?...
— Dziwne pytanie!...
— Przeprasza ciebie, Wandziu!
— Zapóżno nieco — odpowiedziała obrażona kobieta, usuwając się od uścisków męża.
— Czy to tak długo na mnie dąsać się będziesz?...
— Póki życia... Nie zapomnę panu tego... nigdy — nigdy — nigdy!...
Zerwała się z siedzenia i wyszła, zamykając za sobą drzwi mocno.
Wargi Augusta zacisnęły się lekko,% pani Emilia chciała iść za Wandą, lecz się wstrzymała w pół pokoju.
— Czy to pierwsza jest kłótnia pomiędzy wami? —- spytała.
— Tak — odpowiedział August — i sam nie wiem zkąd do. niej przyszło. Wandzia była poirytowana suknią, a licho nadało, że w tej chwili i ja rozdrażniony byłem, Ale... takiej zaciętości — dodał po chwili — nie spodziewałem się z jej strony.
— Pójdę do niej — rzekła pani Emilia.
— Idź pani i wyproś, ażebym mógł stanąć przed nią i — jakkolwiek nie zupełnie winny — przebłagać — dodał z uśmiechem.
Po godzinie pani Emilia była z powrotem. Zachmurzone jej czoło nie wiele obiecywało.
— I co? — zapytał August, podnosząc się z siedzenia.
— Rozżalona jest nad miarę — mówić
o panu nie chce.
— Szkoda, że pani jej nie wspomniała, że i ja zaciąć się potrafię.
— Mówiłam o tem.
_ I - }
— Między nami skończone raz na zawsze — dała mi odpowiedź.
August nie odpowiedział nic, skłonił się pani Emilii i wyszedł z pokoju
Daremnie przyjaciółka pani Wandy siliła się na wymowę — Wanda była nieubłaganą.
Irzaśnięcie drzwiami impertynenckie wyjście pana Augusta, zdawało się jej być nie do przebaczenia. Nie płakała już, lecz zacięła się w gniewie.
Pani Emilia śpieszyła z powrotem. Pożegnała Wandę i sama podrażniona tem nieporozumieniem — odjechała.
Dziwnie ten dzień przeszedł w zawsze spokojnym włostowickim dworze. Żona męża, mąż żony unikał. Jeżeli wypadkowo zeszli się w jednym pokoju, nie patrzyli na siebie— i to jedno, to drugie wychodziło pod jakimś udanym, choć milczącym pretekstem; jeżeli spotkali się w jednej z alei ogrodu, to pan August podnosił głowę do góry, jakby coś zajmującego na wierzchołkach drzew zobaczył, a pani Wanda zwracała się szybko do pełnem kwieciem osypanych krzewów bzów i widocznie szukała w nich szczęścia. Obiadu nie jedli, herbatę wypili osobno, wieczerzy nikt nie zadysponował, o śnie zaś nie pomyśleli. Pan August nie chciał przekroczyć progu sypialni, pani Wanda równie drzwi jej unikała.
* Dwór usnął — księżycowa cicha, sre
brna noc otuliła ziemię. W pokojach było ciemno i pusto. ( Pan August postanowił w
ogrodzie noc przepędzić, tej samej myśli i pani Wanda była.
— Nie wrócę, niech śpi sam, niech się zaniepokoi o mnie — szeptała, nie wiedząc, że prawie te same sfowa i obrażony mąż powtarzał.
Noc była prześliczna, drzewa srebrzyły się w blaskach księżycowych, zapach jaśminów i bzów rozchodził się w powietrzu a słowiki wyzwały się na turniej pieśni. Odezwał się jeden, odpowiedział drugi, trzeci i czwarty.
Nad wązką strugą, która srebrzystym wężem wijąc się, przepływała przez środek ogrodu, stała bluszczowa altana; nad tą wązką strugą najwięcej bzów kwitło, najwięcej w tych bzach gniazd było słowiczych, najpiękniej tu śpiewały słowiki. Strumień kryształowy płynął szybko i dzwonił o kamyki trącając i wtórował pieśni ptaszków.
Rozkoszna noc, rozkoszna słowików pieśń...
Pan Wanda usiadła na drewnianych schodkach altany, wpatrzyła się w błyski wartko płynącego potoku, wsłuchała się w żale, skargi i płacze słowicze. I dziwnie w jej sercu się zrobiło, dziwnie rozkosznie i smutno. Wpatrzona i zasłuchana nie uważała, że ktoś
usiadł przy niej. — Po chwili dostrzegła obecność Augusta przy sobie, ale nie chciała opuszczać tego miejsca, usiadł przy niej — to trudno! zabronić nie może. Nie wyrzeknie się słowików dla tego, że on przyszedł. Siedzieli więc przy sobie oboje milczący, obojętni, zasłuchani...
A słowiki jak na to rozśpiewały się okrutnie. „Och“ i „ochw, brzmiały wszystkie krzewy ogrodu, a srebrzysta struga coś tajemniczo szeptała, a w bluszczach altany czasem wiatr westchnął — głęboko westchnął.
Biała chmurka przykryła księżyc, na chwilę przycichł strumień, słowiki umilkły, tylko w bluszczowej altanie wiatr wzdychał i wzdychał. Coś zadzwoniło w powietrzu, cicho, bardzo cicho...
Nagle księżyc błysnął.
W altanie szmer dał się słyszeć.
Księżyc spojrzał przez liście bluszczowe i szybko znów wbiegł za obłok.
Nazajutrz w lesie p. Linieckiego odbyła się majówka. Pani Emilia z uśmiechem powitała Augusta i Wadnę, wspartą na jego ramieniu. Towarzystwo bawiło się we-
soło, doskonałe były poziomki ze śmietaną. Wracano późno wieczorem. Nagle wśród d- szy leśnej ozwał się śpiew słowika.
Pan August spojrzał na żonę.
Na twarzy jej wykwitł rumieniec... Brzydki słowiku!
Jesień, ta piękna, złota jesień, nie prze- niewierzyła się tradycyi. Choć liście straciły zieloność i pożółkły, a grubą warstwą ścieląc się na ziemię, szeleściały pod stopami idących; choć czasem wiatr zakołatał w suche drzew gałęzie — na rozjaśnionych błękitach jednej podejrzanej chmurki nie było, gdzie niegdzie tylko białe pasma obłoków, delikatne jak tiul, wisiały nieruchomie, a słońce przygrzewało uczciwie, jak za dobrych lipcowych dni. Nic jeden kwiat, oszukany tern ciepłem niezwykłe ni, zamarzył o wiośnie i w blady się kielich rozwinął, pąki bzów po raz drugi nabrzmiały i kilka kasztanów zakwitło na nowo w ogrodzie.
Ciepło, słonecznie, złociście byłu.
Po pięknych alejach niewielkiego, lecz z wielką starannością utrzymywanego ogrodu przez właściciela Złotej-Wólki, pana Kazimierza Bolewicza—przechadzał się mężczyzna lat średnich. Z twarzy przybladłej i zblazowanej, z faworytów z wielką utrzymywanych starannością, z włosów przyciętych krótko i zakrojonych w pewien regularny rysunek, z ubioru wreszcie zanadto wyszukanego—od- razu poznasz, że to nie był mieszkaniec wsi, lecz miasta; nie pracowity hreczkosiej, lecz rozpróżniaczony światowiec, przybyły tu na spoczynek chwilowy, z pewną lubością wdychając wonne, wiejskie powietrze. W tej chwili jednak, mając widocznie myśl czem in- nem zajętą, nie upajał się pięknościami natury, ni rozkosznem ciepłem jesiennego poranka — miarowym lekkim krokiem, jakby się suwał po salonowej posadzce, przechodził wzdłuż piękne aleje, zatrzymywał się czasem i uśmiechał nieznacznie.
Na zawrocie przystanął i szepnął:
— Zdaje mi się, że nie jest obojętna... i to—bardzo nieobojętna!
Ostatnie dwa wyrazy wymówił z przyciskiem i dość głośno.
— Kto taki? — odezwał się ktoś tuż za jego plecyma.
Pan Wiktor obrócił się i spostrzegł stojącego przed sobą z jowialnym uśmiechem na ustach, o twarzy okrągłej, rumianej młodego mężczyznę, który był zupełnem przeciwieństwem pana Wiktora. Policzki miał ogorzałe, tryskające zdrowiem, wąsy białego prawie koloru nie wygładzone fiksatuarem, oczy duże, jasnobłękitnej barwy krągłe i nieco wypukłe. Cała powierzchowność—jeżeli tak się wyrazić można—świeciła poczciwością.
— Kto taki? dla kogo i w czem jest nieobojętna?—zapytał uśmiechając się.
— Widzę, że lubisz podsłuchiwać, panie Bolesławie—odezwał się Wiktor.
— Ja?... A niech mnię Bóg broni od grzechu takiego! Przyjechałem do Kaziostwa, jak to zresztą codziennie bywa — ale nie mając co w domu u nich robić, bo pani Jadwiga nie wydobyła się jeszcze z porannego swojego szlafroczka, a Kazimierz przy oraczach w polu: wyszedłem do ogrodu, wiedząc że ciebie tu spotkam zachwycającego się cudownym, jesiennym porankiem. Powiem ci otwarcie, że jeżeli nie słyszałeś idącego mnie tuż za sobą, to sam sobie jesteś winien, bo
nawet idąc, podrzucałem nogą opadłe liście, co mnie przypomniało dziecięce moje lata. Natknąłem się nawet ci na plecy, ale nie zważałeś i na. to. Przyszła mi pusta chętka zaszczekać i przestraszyć ciebie, lecz w tej chwili posłyszałem zagadko wo-melancholijne słowa — wypowiedziane nie szeptem wcale —
o czyjejś nieobojętności. Czy to może—zdobywco serc!—o jakiejś wiejskiej Helenie myślisz?...
Pan Wiktor uśmiechnął się.
— Może... może!
— Z garderoby czy z folwarku? — zapytał, śmiejąc się Bolesław.
Pan Wiktor wydął usta i poklepał przyjaciela po ramieniu.
— Dzieciaku! — odezwał się protekcyo- nalnie.
— Przecież nie o pani Kazimierzowej?...— rzucił Bolesław.
— No, naturalnie... — odparł dość obojętnie, ale dziwnie zagadkowo pan Wiktor.
— Bo widzisz, Sardanapalu, że tamby ci się nie udało!
— Doprawdy?... — zaśmiał się pan Wiktor.
— A ty myślisz, że inaczej?... Ho! ser- deńko, to się okrutnie pomylisz. Pani Jadwiga, to nie wasze tam damy miejskie filtrujące, czy jak tam ten nowy wyraz wygląda — kat go wie! To dobra żona, dobra kobieta!
— Cóż to ma za związek jedno z dru- giem?
— A to paradne! — wykrzyknął Bolesław. — Przecie kobieta, zapominająca o obowiązkach żony... to niczem innem nie jest,
jak tylko czupiradłem!
— Jak dla kogo! — odezwał się Wiktor.
— Dla każdego — kto jest porządnym człowiekiem...
— Wieśniaku! wieśniaku! — zaśmiał się Wiktor. — U was, co kobieta, to już obrazek święty. Ale ja, powiem ci szczerze, chciałbym niejedną z nich ściągnąć tu do siebie, na ziemię!
— Jacy wy obrzydliwi jesteście! — zawołał Bolesław.
— Praktyczni tylko... — odrzekł Wiktor.
— Ja tam zauważyłem, że szczerzysz zęby do pani Jadwigi, ale wiedz-że o tern, że
o twardy orzech je połamiesz.
— To zależy od zębów...
— I od orzecha!
— Et!... — machnął ręką, pewny siebie pan Wiktor.
— Czy ty wiesz... — zawołał, czerwie- niejąc Bolesław — że to twoje machnięcie ręką jest okropnem paskudztwem?!...
— Tylko pewnością znającego nieco świat człowieka!
— Ale nie znasz Kaziowej!
— No, no!... nie zachęcaj mnie... Bo — jeżelibym chciał tylko...
— Pasya mnie porywa, słysząc takie gadanie! — uniósł się Bolesław. Doprawdy, nie wiem, czy ty masz jakie wyobrażenie
o cnocie?...
— Ależ wiem, że u was same chodzące cnoty! Cóżby ci szkodziło, gdybym chciał choć z jednej zrobić błądzącą cnotę...
— Radziłbym ci nie probować!
— Ba! kiedy już próbka maleńka się odbyła.
— I co? i co?... — zapytał szybko Bolesław, a oczy dziwnie mu błysnęły.
— Wcale nieźle przyjętą została — odrzekł pan Wiktor.
— Kłamiesz! — zawołał Bolesław. — Przepraszam ciebie, mój Wiktorku, ale kłamiesz! — powtórzył, mieszając się nieco.
— Dla czego tak się unosisz?... Widzę, że pani Jadwiga niezupełnie jest i dla ciebie obojętna...
Bolesław zczerwieniał.
— Aaa... zdradziłeś się!... — zaśmiał się Wiktor-
— No... tak! i cóż z tego? — zapytał Bolesław.
— Grzech własny we mnie ganisz.
— To, widzisz, zupełnie co innego!
— Dla tego, że to twój?
— Mylisz się! Ale kiedy już tak poszło, że się zdradziłem, to wiedz o wszystkiem. W pani Jadwidze kocham się i to nie od dzisiaj. Byłem jeszcze studentem na drugim kursie, a ona uroczą panienką. No — ale podobał jej się Kazimierz... to trudno! Wziąwszy majątek po ojcu, osiadłem tu w sąsiedztwie, w swojej Wólce i prawie codziennie bywam u Kaziostwa, a bywam dlatego, że mi tu jest lepiej niż gdzieindziej, bo panią Jadwigę kocham dotąd, ale uważasz — ko
cham poczciwie, nie po łajdacku! Gdyby pani Jadwiga nie była taką, jaką jest, nie bywałbym tutaj i powiedziałbym swojemu sercu: że jest głupie, gdy taki wybór zrobiło. Widząc oboje Kaziostwa, cieszę się, że tak przypadli do siebie, — ale nazwałbym siebie ostatnim szelmą, gdybym chciał ich spokój zamącić, co zresztą by się nie udało ani mnie, ani tobie, ani nikomu! Rozumiesz teraz, Wiktorku, że co innego jest miłość moja, a twoje wszeteczeństwo? Rozumiesz teraz, dla czego się unoszę i mówię, że... zęby połamiesz!
— Będąc pewny cnoty pani Jadzi... możesz być zupełnie spokojny.
— I jestem nim!
— Nie prawda, bratku! Zaniepokoiłeś się widocznie, gdym ci szepnął, że — gdybym chciał tylko...
— A chciej ty sobie sto tysięcy razy, to nic nie wskórasz!
— A ja ci powiem, że... mylisz się! — rzekł dobitnie pan Wiktor.
— Zarozumialec jesteś — i basta.
— Doświadczony — i to jak doświadczony! — odparł Wiktor, podnosząc ramiona. — Słuchaj, Bolek, — rzekł po chwili, — ja na wiatr nie mówię. Pani Jadwiga mi się
podobała—no, bo komu/, się ona nie podoba? Ale gdybym nic miał pewności, że uśmiechając się, nie do mnie się uśmiecha, tobyni już dawno skrócił swoją wakacyjną wycieczkę i—nieco przynudną tę wieś —opuścił. Ale — coś mnie tu trzyma.
— Co?... co?... — kiwając głową lekceważąco, zapytał Bolesław.
— Nadzieja!...
— Która z wiatrem popłynie!
— Stanie się ciałem, żywrem, cudownem ciałem!... — odpowiedział cynicznie pan Wiktor.
— Nie — nie!... Sto razy ci powtórzę, że — nie!
— Chybabyś przeszkodził, uprzedzając męża pani Jadwigi o moich zamiarach. No — ale nie byłoby to jej cnotą!
— Naturalnie!
— Zatem — słowo! Jakeś pan na Wólce, że ani mrukniesz?
— Szlacheckie! — zawołał Bolesław, — i drugie szlacheckie ci daję, że w gapiach zostaniesz...
— No... o tem później mówić będziemy. A teraz, zważaj na każdy jej ruch, jej powiedzenie. Czy tam dojdzie do czego powa-
żnego, czy nie — to już będzie zależało ode- mnie. Ty tylko zobaczysz, jak się twoja cnota rozbije... flirtem zaczęta. Obserwuj — dobrze obserwuj! Ciekawe!
Na zakręcie alei coś zaszeleściło. Obaj panowie odwrócili się.
— Proszę na kawę, — odezwał się lokaj, stając w pewnem oddaleniu od nich.
Zdarzyło sią tak, że wchodząc na balkon, pan Wiktor wyprzedził nieco Bolesława, który targając niecierpliwie płowego wąsa, zwolnił kroku i wstępował na pierwszy stopień schodów, gdy Wiktor zbliżał się do otwartych drzwi parapetowych. Na widok wchodzącego, z niebywałą dotąd1 kokieteryą ubrana, z rumieńcem ślicznym na prześlicznych jagodach, wybiegła pani Jadwiga i, robiąc lansie- rowy ukłon, odezwała się z uśmiechem:
— Czekam na pana od dawna i z niecierpliwością czekam... a pan się tego niedo- myśliłeś nawet! — dodała, spuszczając oczy. Niedobry pan jesteś!...
— Pani!... —* zawołał uradowany nie- spodziewanemi słowami młodej mężatki, Wiktor. Wyciągnął szybko rękę do bardzo serdecznego powitania, ale nagle pani Jadwiga cofnęła się, jakby stropiona.
— Ach!... krótkie z ust jej wypadło.
W tej chwili zbliżył się Bolesław.
— A! to pan... — odezwała się po chwili pani Jadwiga, oddychając głęboko. — Myślałam, że mój mąż, a to pan, panie Bolesławie!... Dzień dobry! proszę za mną na ranny posiłek.
Odwróciła się, jakby niechętna z przybysza nie w porę i, wyprzedzając panów, weszła do jadalnego pokoju. Wiktor spojrzał znacząco na Bolesława.
— Obserwuj!... — szepnął—i przestąpił próg salonu.
Bolesław zatrzymał się, brwi podniósł do góry, aż gładkie jege czoło w poprzeczne zarysowało się zmarszczki; usta miał otwarte, ' w jasnych, wypuklastych oczach malowało się zdziwienie niezwykłe.
— Nie!... — szepnął po chwili, otrząsając się z doznanego przed chwilą wrażenia. — To ten Wiktorzysko tyle mi głupich rzeczy nagadał, że zobaczyłem to, czego niema.
Uspokoił się zupełnie, uśmiechnął się dobrodusznie i wszedł do jadalnego pokoju w chwili właśnie, gdy Wiktor wpół pochylony coś szeptał do siedzącej koło niego Jadwigi. Ale zaledwie wszedł, młoda kobieta usu
nęła szybko głowę, a rumieniec nagły wy- kwitł na jej twarzy. Pan Wiktor wyprostował się, Bv>lesław poczerwieniał i zajął miejsce naprzeciw.
To dziwne, jak mu się w tej chwili w głowie mieszało! Pani Jadwiga, witająca go zawsze tak serdecznie, jako najbliższego i codziennie prawie bywającego u niej sąsia- siada—dzisiaj jest dziwnie chłodną. Przy powitaniu nie podała mu ręki nawet. Prawda, że po lekkim okrzyku na balkonie zaprosiła na kawę i odwróciła się szybko... Ale dla czego krzyknęła? Dla czego się odwróciła? W pierwszym wypadku wyszło tak, jakby zmieszała się z niespodziewanego powrotu męża — w drugim, jakby chciała ukryć zmieszanie. Teraz znowu ten szept Wiktora, ten jej rumieniec?... Czyż doprawdy niewieścia cnota podobną jest do szkła kruchego? A mąż, ten Kazimierz, ten prawy, powszechnie szanowany obywatel? Gdyby był stary, niedołęga... Ależ on jest w pełnym rozkwicie sił męzkich, silny jak tur, jak żubr piękny! Gdzież go z tym zdechlakiem Wiktorem porównać! Zdawało się, że się kochali, jak tur- kawki — tymczasem?...
— Djabeł wic, co to takiego?— myślał Bolesław, chrupiąc niemiłosiernie podawane przez piękną gosposię sucharki.
Nie chcąc jednak dać znać po sobie, że się we wnętrzu jego gotuje, wmieszał się do rozmowy, ale ją z niebywałym jakimś impetem prowadził. Kilkakrotnie ugryzł się w język, lecz gdy pan Wiktor zaczął mówić
o kontraktowych ślubach, któreby dowolnie małżonkowie po pewnym określonym czasie mogli rozwiązywać i—solidaryzował się z niemi—nie wytrzymał.
— Ależ to byłby koniec świata — zawołał. — W cóżby, proszę państwa, obrócił się wówczas sakrament małżeństwa.
— Nie wieleby na tem ucierpiał.. — odpowiedział Wiktor. — Zawieranymby był tak samo, tylko częściej!
— To tak, proszę państwa, jak gdyby między... Hm!!...
Uciął nagle, chrząknął i jednym duszkiem wypił kawę.
— Ja wiem tylko odezwała się Jadwiga,— że te dożywotnie małżeństwa czasem uciążliwe bywają...
— Sądzę, że pani uskarżać się na nie prawa niema? — przyciął Bolesław.
— Jaaa... no — nie!... — przeciągle odpowiedziała pani Jadwiga. — Ale ileż to widzimy małżeństw nieszczęśliwych!...
— E! proszę pani, co tam długo gadać, najczęściej sami sobie są winni! Żeby zrozumieli dobrze, że małżeństw7 o jest to spółka nie dla swojej tylko satysfakcyi zawiązana, ale dla dania światu porządnych ludzi, których, jak widzę, z temi teoryami zupełnie nam zabraknie: to mniej byłoby głupich romansów, a więcej prawdziwego, tego — tak, poprostu powiedziawszy — gospodarskiego szczęścia!
— Ach! jak to dobrze pan powiedziałeś: „gospodarskie szczęście!“ Mąż w polu... gdy w7róci do domu, to zmęczony spać się kładzie, a żona nie wie, co z sobą robić?... Dziękuję!... — dodała rezolutnie pani Jadwiga.
— Mąż za domem, a żona w domu pracować powinna — zawołał Bolesław.
— Wy tarty frazes!... — mruknął Wiktor.
— Prawda zawsze jest stara i ludziom się nie podoba, gdy dotknie — odpowiedział Bolesław.
— Rad jestem, że pani Jadwiga podziela moje zdanie — rzekł pierwszy.
— To być nic może!... — uniósł się Bolesław.
— Ale cóż pan każesz — spytała młoda kobieta — zrobić czasami z sercem, któremu nie wystarcza ta nudna powszedniość „gospodarskiej“ miłości?...
— Pani! i to pani mówi?... — odezwał się Bolesław prawic łzawym głosem.
— Czy pan nie słyszysz?
— Słyszę — ale jestem, jak tabaka w rogu!...
— Bo niewiesz, co znaczą niezaspokojone pragnienia, wibracye uczuć, tęsknota dusz pokrewnych!... — rzekł z pewnem namaszczeniem pan Wiktor.
— Ja tylko wiem, że... No —ja nic nie wiem!... — rzucił z impetem Bolesław i zerwał się od stołu.
— Już pan jedziesz? — odezwała się pani Jadwiga’ podnosząc się i wyciągnęła rękę do pożegnania.
Bolesław wpatrzył się z wyrzutem niemym.
— Tak?... — mruknął przez zęby. — Chciałem się zobaczyć z mężem pani, ale może go nieprędko spotkam.
— Dopiero na obiad powróci, a wieczo* rem wyjeżdża do Warszawy. Ja go sama odprowadzę na dworzec kolei.
— To dziwne jednak — szepnął do siebie Wiktor. — że zawsze żony, które chcą mężów oszukać, odprowadzają ich na dworzec kolei...
Nagle w dziedzińcu psy zaszczekały i dał się słyszeć stuk kopyt cwałującego konia.
— Ot i mąż pani... Nie czekając obiadu wrócił, — rzucił nieco z przyciskiem Bolesław.
Pan Kazimierz spocony, w letnim, rozpiętym surducie, w butach za kolana i na- hajką w ręku, wszedł szybko do pokoju. Rzeczywiście był to mężczyzna skończenie piękny.
— A! Bolek... jesteś!... Daj buzi!... Dzień dobry panu — zwrócił się do Wiktora. — Z tobą już witałem się, Jadziuniu, ale z równą ochotą witałbym cię sto razy dziennie!
Uśmiechnął się, ujął serdecznie obie rączki ukochanej żony i ucałował trzykrotnie.
Bolesław gorzkie uczuł łzy w oczach, pożegnał szybko gospodarza, dosiadł konia
i pędem wyleciał z dziedzińca.
Nad wieczór otrzymał krótki list Wiktora :
„Dziś, wieczorem o godzinie jedenastej, naznaczono mi „rendezvous“ w bibliotece“.
Bolesław skoczył, jakby go kto miną wysadził. O godzinie dziesiątej wychodzi pociąg — Kazimierza nie będzie.
Tego nadto!...
Chciał jechać natychmiast i Bolewiczowi powiedzieć wszystko — uprzedzić nieszczęście, ale szlacheckicm słowem się związał. Trze- pnął się w policzek, aż echo odklasnęło i jak pies zawył. Wtem do pokoju weszła stara wieśniaczka, znajoma mu Magda i jakiś drugi list wręczyła.
— Konia! — huknął Bolesław, do kredensu wpadając.
W minut pięć, koń był gotów, Bolesław wyleciał, jak oszalały, aż gospodarskie ko-
nisko dziwić się musiało, bo przywykło tylko do truchta i dobrego stępa przy obliczaniu kop.
Noc zapadła. Pan Kazimierz odjechał, przeprowadzony przez żonę na dworzec kolei. Cicho było w gospodarskiem obejściu Złotej- Wólki, bo czeladź, znużona pracą, wcześnie się na spoczynek udała. W domu pana Bol- cewicza w jednym tylko salonie paliło się światło, resztę pokojów ogarniały ciemności.
Ciemno było i w bibliotece, do której cicho, na palcach, jak kot po zdobycz, skradał się pan Wiktor. Wszedł ostrożnie, drzwi przymknął za sobą — przystanął i nasłuchiwać począł.
— Pst!... — odezwał się po chwili.
— Pst!... — odpowiedzi?.! mu głos jakiś z przeciwległego kąta pokoju.
— Czy to ty, Jadziu? — zapytał Wiktor.
— [a, Wiciu!... — zabrzmiał szeptem znajomy głosik pani Jadwigi.
Pan Wiktor podbiegł i choć egipckie ciemności panowały w bibliotece, zauważył rąk dwoje wyciągniętych ku sobie.
— Kochana!
— Luby! — wyszeptała Jadzia.
Pan Wiktor porwał ręce i do ust przytulił, niecierpliwą prawicą posunął się ku kibici, objął, przygarnął do siebie i usta do ust - przycisnął... Ale zaledwie gorący pocałunek na nie złożył, jak rzucił się w tył przerażony. Najwyraźniej pocałował... wąsy czyjeś. Szarpnął się, raz, drugi — ale go nie puściły silne ramiona Jadzi.
Wtem jaskrawy blask bengalskiego ognia oświetlił pokój... Pan Wiktor zbladł, jak trup.
Spoczywał w objęciu pana Kazimierza Bolcewicza, a tuż za nim, na sofie malutkiej, która tyle obiecywała rozkoszy, stała pani Jadwiga, przyświecając oryginalnej scenie...
— To zdrada!... — wybełkotał pan Wiktor.
— Tylko nauka — zaśmiała się pani Kazimierzowa—za zasłyszaną wypadkiem dziś rozmowę pana z panem Bolesławem w ogrodzie.
Zaledwie światło zgasło, jak pan Wiktor, niby grat niepotrzebny czyjąś wyrzucony ręką — za oknem się znalazł... Od śmiertelnego upadku uratował go Bolesław, który podchwytując pana Wiktora, zmniejszył nieco siłę rzutu.
23 7
— A ty — tu — co robisz?... — wyszeptał drżącym głosem pan Wiktor.
— Obserwuję!... — zaśmiał się Bolesław. — I zaobserwowałem, że cnota się nie rozbiła, a ty się haniebnie potłukłeś...
Pan Kazimierz pozostał w domu z ukochaną Jadzią i uszczęśliwionym Bolesławem, którego listem przez Magdę wysłanym zawiadomiła pani [adwiga o mającem się odbyć „rendez-vous, a pan Wiktor, nieodprowa- dzony przez nikogo, z bolącym nieco karkiem, na furmance żydowskiej, udał się na dworzec kolei...
Spotkałem go niedawno i zapytałem, jak mu w Złotej-Wólce spłynął ostatni dzień jesienny?
Wypatrzył się na mnie, jak wilk, ale ja, słowo daję państwu — nic jeszcze o powyższym wypadku nie wiedziałem....
O panu podsędku Pawłowskim.
i małżonce o n e $ o ż.
On był podsędkiem, ona, z natury rzeczy — podsędkową, a choć z czasem zrzekł się urzędu — tytuł pozostał nietknięty, 'rym sposobem marszałków, sędziów i podsędków namnożyło się u nas co niemiara, a każdy rodowity szlachcic mógł się pochlubić trudem pewnym, ponoszonym „pro publico bono“. Co krok, to marszałek, — kijem rzuciłeś a mogłeś pewnym być, żeś w podsędka ugodził...
Niegdyś w okolicach Berdyczowa, na uboczu od drogi pocztowej, do Latyczowa prowadzącej, mieli państwo Pawłowscy posiadłość małą o chłopach kilkudziesięciu. Pośrodku wsi, na wzgórzu, stał dom, odrobinkę pochylony na bakier, z ogromną .sienią, która rezydencyę podsędkostwa rozdzielała na dwie równe połowy. Z jednej strony był pokój bawialny, do którego przylegała jadalnia;
z drugiej mieszkanie gospodarstwa, spiżarnia, kredens i garderoba, gdzie dziewek kilka i bab dwie zajętych nieustannie było motaniem nicianych pasm na dużej o czterech ramionach snownicy, to darciem pierza, albo szatkowaniem kapusty. Skrzypiała rozmachana snownioa, stukały noże, siekające kapustę, a co chwila i piosnka przez otwarte okno do ogrodu wylatywała... Początek, od niechcenia, dawała dziewoja jakaś, ale zaraz przyłączył się głos jeden, drugi, drzemiące nawet baby nad pierzem zawodzić zaczęły.
Dom cały, wewnątrz i zewnątrz, parę razy się do roku odnawiał. Białą gliną smarowano ściany, żeby zaś śladów zbyt wybitnych nie zostawiało na ubraniu bielidło one, dodawano do takowego farmuszki *). Olbrzymie dwa kominy sterczały nad dachem, krytym słomą; ganek wspierał się na dwóch okrągłych, drewnianych słupach; przed domem słał się ;duży dziedziniec, otoczony płotem, z bramą wjazdową naprzeciw; na prawo lamus, na lewo gołębnik o niezliczonej ilości okienek i z drzwiczkami większych rozmiarów, dla robienia w nim porządku; dalej zabudo
*) Mięszanina, z mąki, wody i kleju.
\
wania gospodarskie i ogród warzywny, wiśniowy zaś sad, jabłonie i grusze, z dwiema rozłożystemi lipami, otaczały półkolem domostwo państwa Pawłowskich.
Gospodarstwem zajmowała się sama pani, pan podsędek pomagał tylko. Nie! nie pomagał, jeno ze ślepem posłuszeństwem spełniał wszystkie rozkazy swojej małżonki, a bał się dobrodziki, jak ognia, bo nieraz ślady jej zbyt energicznych pieszczot nosił na sobie.
Mówiono, że gdy pan Rafał starał się ongi o rękę panny Rej taro wskiej, był wcale pokaźnym mężczyzną i kopę żyta, bez zmęczenia się, cepem wybijał, dając tym sposobem budujący przykład poddanym swoim. Ale cóż? Był bardzo flegmatycznego usposobienia, a serce miał miękkie, jak wosk. Wa- lercia przed ślubem uchodziła za anioła dobroci—na drugi dzień jednak, zaraz po nocy weselnej, pan Rafał wyszedł z pokoju świeżo poślubionej małżonki z twarzą podwią- żaną.
— Co waści — zapytał, spotkawszy go ojciec panny.
— Nic, teściu... zęby mię bolą.
— Zawiało?
— O... zawiało! — z przeciągiem odpowiedział westchnieniem.
Mówiono jednak inaczej. Coś tam się niepodobało aniołkowi, niepowiodło panu pod- sędkowi i ten jakoby — ot! w papę dostał. Zrazu nie wierzono tej bajce, ale 'dłuższe pożycie państwa Rafałostwa stwierdziło domysł.
Pani Pawłowska zaczęła rzeczywiście energicznie postępować z małżonkiem. Po udanej pierwszej próbie droga do samowładztwa stanęła przed nią otworem. Cały zarząd męskiej gospodarki wzięła do swoich rąk, Rafałka zaś odesłała do kur i chlewni. Musiał więc nieborak stać przy karmieniu wieprzów, macać kury, a czasami i puch gęsi, wraz z babami, w garderobie skubać. Niepodobało się panu podsędkowi zajęcie ono, ze stanowczym protestem jednak ociągał się do czasu, bo nie chciał psuć i tak nadwerężającej się harmonii, ale widząc, że im dalej w las, tem drzew więcej, iż mu raz kazano groch wybierać i moczyć konopie — oparł się rozkazom Walerki i—sam nie wiedział jakim sposobem — z garderoby przez sień, na podwórko nagle wyleciał, przyczem coś przykro w karku go zabolało.
Od onej pamiętaej chwili, wylatywanie zaczęło się coraz częściej powtarzać, a raz się oparł aż w lesie, ale to już z własnej woli. Argumenta Walerki były zanadto przekonywające, skorzystał więc z chwili, gdy, wypuszczając go z rąk swoich, łopaty się imała—
i machnął.
Dwa dni go nie było.
Zaniepokojona pani rozesłała pogoń i pod wieczór dnia trzeciego, pod eskortą asauły
i pięciu parobków, idąc wprawdzie na czele szeregu, pan Rafał przekroczył próg domu. Jak go powitała strapiona małżonka — kroniki milczą; jeno domorosły wieszcz jakiś ubrał w rymy wypadek powyższy i, dzięki jego natchnieniu, nie zaginęły wojownicze czyny pani Pawłowskiej. Piosnka stała się powszechną w prowincyach kilku; śpiewano ją przy gitarze. Nawet i dziś jeszcze, ludzie onej daty. powtarzają czasem ów tren żałosny:
Stała się u nas smutna pogłoska:
Wybiła męża pani Pawłowska,
Zbiła, złajała,
Za drzwi wypchała Do sieni.
Stoi Pawłowski, smutny, płaczący,
Na swoje losy narzekający:
— „Jam w polu orał,
W domu się porał
Dla ciebie.“ —
— „Jeszcze mi szemrzesz?... taki a taki —
Sześć plag — to wiele?—gagacik jaki“!...
I jak się ruszy,
Przez łeb, za uszy,
Aż krzyknął.
Poznał dopiero, że to nie żarty — —
Pani za ożóg — on w świat otwarty...
Nogi do pasa,
Dyr dyr do łasa —
I uciekł...
Bądź co bądź, pani Pawłowska była iście kresową niewiastą — i gdyby to te dobre, dawne czasy były, kiedy horda tatarska szła dzikiemi polami na lustracyę ziem Rzeczypospolitej, łupiła, grabiła i dziesiątkami tysięcy niewolnika pędziła w Krym daleki — nie mniejsząby odegrała rolę, jak onego czasu Łaszcz, lub Sahajdaczny. Jejrże to wina, że ze swojemi narodzinami się opóźniła?... Nie stało tatarów — nawinął się podsędek. Masz przebaczenie moje, bohaterska niewiasto — na losy klątwa! W każdym razie — tatarzy zażywali spokoju, pan Rafał cierpiał.
Zmieniło się biedaczysko do niepoznania.
0 ile Walerka tyła i wszerz rosła— on chudł, mizerniał, posiwiał i wyłysiał, macał kury, darł pierze, moczył konopie, kapustę szatko- wał, a nawet do tego doszło, że po każdej dotkliwej operacyi, rozplecione rzemyczki kańczuga do pierwotnego stanu przyprowadzać musiał.
Razu pewnego Walerka miała pilną robotę na polu. Żniwa się skończyły, odtyka- ła dziesiątą kopę poleszukom, pilnowała wozów ze zbożem, więc do domu przez dzień cały zajrzeć nie mogła. Korzystając z jej nieobecności pan podsędek zakradł się do pokoju małżonki, drzwi na klucz zamknął, po- zapuszczał firanki i ze cztery godziny makiem przesiedział. Nareszcie wyszedł zadowolony
1 zacierając ręce, mówił do siebie:
— Nakoniec spokojny będę!
Pracował nad batożkiem, znanym mu
tak doskonale. Rzemyczki powyrywał, dla niepoznaki z wierzchu tylko parę pasków zostawił, a resztę zastąpił kłakami, które oplótł misternie resztkami rzemienia.
— No, nakoniec spokojny będę — powtarzał.
Ale zawiódł się przy pierwszej egzeku- cyi. Choć wrzeszczał niemiłosiernie, rzemyki puściły odrazu, kłaki wyleciały, a ożóg był w robocie...
— Nie będę, Walerciu, duszko ! — prosił się pan podsędek; mimo to, bardzo ucierpiał i dwa razy sprężystszy batożek spleść musiał.
Bywało czasami, że który z sąsiadów chciał z dobrą radą mu przyjść...
— Czy prawda, podsędku, że...
— Co? sąsiedzie, duszko?...
Sąsiad coś szepnął na ucho.
— A bajki! a bajki!... gdzieżby taki to... ze mną, który passyonatem jestem!
Trudno było wmawiać w pana podsędka to, do czego przyznawać się nie chciał. Jeden tylko karbowy posiadał serce pańskie i do jego skarg był przypuszczony. Dobrym bo był człowiekiem pan Rafał. W czasie cholery nawiedzał włościańskie chaty, każdego dobrem słowem darzył; gdy mu Walerka, w przystępie dobrego humoru, jaki grosz dała, zamiast sobie tiutinnu, czy tabaki kupić, temu dał, to temu pod sekretem, bo tam dziecko umarło, a na pogrzebanie nie było grosza, tam dyszel u wozu pańskiego chłop zła
mał, za co nic mijały plagi; dawał więc na pogrzeb, na dyszel, nie wywołując gniewu Walerki na winowajcę. Tłómaczył się tylko, że dawał zamało, ale „serce, duszko, nie mam więcej!“ Karbowy niejednokrotnie doświadczał łaski pańskiej, duszę więc oddałby, gdyby tylko mógł panu Rafałowi w czem ulżyć.
— Ej! jegomościu — szepnął mu raz — gdyby tak do pani kozłem stanąć?...
^— Spróbuj, Tanasie, duszko — odpowiedział pan Rafał.
Karbowemu skóra pocierpła na samą myśl propozycyi pańskiej; podrapał się w głowę i cicho z pokoju się wysunął.
Do rozmaitych utrapień, które się stały udziałem pana podsędka, dołączyła się jeszcze niezmierna oszczędność małżonki. Mięso rzadko kiedy pojawiało się na stole, kartofle, zielenina z pokrzywy, zupa grochowa
i harbuz*) były każdodziennem pożywieniem państwa Pawłowskich. Widział czasem Wa- lerkę zajadającą słoninę lub kiełbasę z czosnkiem, ale o takowych specyałach dla siebie marzyć nawet nie śmiał.
*) Dynie.
Pan Rafał okrutnie lubił maliny — cóż z tego? — wstęp do nich stanowczo mu był wzbroniony. Maliny stanowiły w gospodarstwie pani podsędkowej ważną gałęź przemy słu. Ogromnemi słojami wysyłała smażone jagody do Kijowa, gdzie pewny był zbyt w sławnym sklepie Bałabuchy. Smażyła, suszyła, a pieniądze chowała do starej pończochy, o której miejscu stałego pobytu nadaremno pan Rafał dowiedzieć się pragnał. Maliny jednak były dla niego tem prawie, czem rajski owoc dla prarodzica wszech ludzi. To też się wykradał czasami do ogrodu, (oczywiście w czasie najgorętszych zajęć w polu), zaszywał się w krzewy i ostrożnie z każdego krzaczka po jagódce zdejmował. Razu jednego przebrał miarkę — ale maliny były różowe * takie — słodkie — duże, a Walercia pojechała do młyna. Jadł całemi garściami: „oj! będzież mnie, będzie!...“ w antraktach szepcąc.
Pani Pawłowska przyjechała z młyna, zaszła do malin i wnet spostrzegła szkodę. Pokręciła głową i, wręciwszy do domu, odezwała się do Rafała:
— Gałgany wróble, okrutnie mi maliny poskubały.
— A trutnie! łotry! łajdaki!... — huknął pan Rafał — że to na nich zaraza jaka nie przyjdzie?... Namnożyło się tego, jak śmiecia, ale bądź spokojna, Walerciu, duszko — wyłapię, wystrzelam, wyduszę! Kup mi tylko nieco prochu i śrótu.
Wróble! co za przepyszną myśl mu żona poddała?! Naturalnie, że wróble!
Od tej chwili rozpoczął się straszliwy mord ptaszków. Walercia na niego, on całą żółć na niewinne wróble wylewał. Rżnął po całych dniach z dubeltówki. Najwięcej mu ofiar przynosiły berberysowe krzaki, ale pan Rafał zbierał pobite ptactwo w połę surduta
i między grządkami malin rozrzucał. Przy tej ostatniej czynności okrutne robił spustoszenia pomiędzy jagodami, jadł, ile wlazło, od czasu do czasu pokrzykując: „a trutnie! łotry! łajdaki!...“
— Patrz, duszko — mówił do żony — co porobiły?!... Ale za to moc ich natłukłem.
— I to wszystko w malinach? — krzyknęła pani.
— Jużci nie w berberysie! — odpowiadał podsędek.
— A tłucz-że tych łotrów — nie żałuj!
— O! serce, nia mam dla żarłoków litości!...
Walerka dała mu tego dnia na podwieczorek kawał kiełbasy i miskę mleka zsiadłego.
Zastanawiała jednak panią podsędkowę rzecz szczególna. Im więcej ubywało wróbli, tem szaleniej i maliny znikały.
— Mszczą się, łajdaki — tłómaczył pan Rafał — albo z sąsiedztwa nalatują. UPro- tasza Małachowskiego moc straszna w ogrodzie się gnieździ. Wartoby mu proces wytoczyć.
Myśl ta podobała się wojowniczego ducha niewieście. Zresztą do pana Protasza miała jakąś urazę dawną, wyborna więc nastręczała się sposobność dokuczenia sąsiadowi. Dobyła z pończochy sporą paczkę pieniędzy, adwokat się znalazł pod ręką—i wstępne kroki zaczęto. Przegrała w pierwszej in- stancyi — szła wyżej; przegrała i tam — złajała jurystę i zabierała się do pisania prośby jeszcze dalej.
Dla pana Pawłowskiego nastała chwila spoczynku, błogości pełna. Walerka zajęta była procesem — on w malinach wróble strzelał. Ze jednak nie wypadało, by
znajdywano je tylko między krzewami zakazanego owocu, bo łatwo mógłby wpaść w podejrzenie, sporą ich liczbę pozostawiał na miejscu, nie tknąwszy nawet, więc: pod topo lami, w rowach, pod płotami zabudowań gospodarskich, a nawet na pole wychodził i pukał. W czasie tych krwawych zapasów, przychodziła mu myśl czasami: czy by — ot tak, niby niechcący — zamiast do wróbla, do pani podsędkowej nie palnąć? Ale wnet odga niał myśl grzeszną, tembardziej, że mu teraz tak dobrze było. Pierzy nie skubał, konopie dziewki same moczyły, nie szatkował kapusty, czasami tylko kurę pomacał i tyle! Proces z Protaszem Małachowskim wyganiał bardzo często ukochaną małżonkę z domu — zostawiała więc grosza nieco na nieprzewidziane wydatki, z których najskrupulatniejszy rachunek musiał zdawać; mimo to, rachunki się regulowały, a on rubli kilkanaście między biedaków puścił. Nareszcie, nareszcie, po długich latach małżeńskiego pożycia, promienne dni szczęścia zabłysły dla pana Rafała.
Dwa miesiące spłynęły mu, jak sen rajski, tembardziej, że pani Walerya, dla umówienia się z nowym jurystą, wyjechała do Kijowa.
24 8
Dziwnie się jednak plecie na tym Bożym świecie. Właśnie pan Rafał uwijał się ze strzelbą, kiedy Walerka, przegrawszy ostatecznie proces, do domu dojeżdżała. Pan Rafał miał fuzyę przybitą kłakami, a tu mu przed samym nosem furknęło stadko wróbli
i siadło na stercie siana. Wziął na cel — palnął... spadło na ziemię kilka ptaszków, ale z boku sterciszka pokazał się dymek niewielki i ogień fit, fit do góry.
— Pali się! — wrzasnął.
Nie dokończył — pani Walerya chwyciła go w objęcia.
Jezu miłosierny, co tam było potem! Dość że pan Rafał zaniemógł bardzo i do łóżka się położył.
Rozchorował się na dobre, że aż musiano wezwać doktora. Ale wówczas nie było uczniów Eskulapa tylu, co dziś. Teraz ich więcej w.pierwszej z brzegu mieścinie znajdzie, niż wówczas w powiatach kilku. Skoczył więc kozak do Jarmoliniec, gdzie mieszkał, sławny na całe trzy gubernie, doktór Dratz, niemiec rodem.
Przybył niezwłocznie i wziął się do opatrunku chorego. Oglądał, opukiwał — ale więcej oglądał...
— Was ist das — pytał *— że pan taki marmurkowaty na ciele?...
— Stłukłem się, doktorze duszko.
Się, wymówił pan Rafał z przyciskiem.
— Jaka sposoba takie tłuczenie robić? — pytał dalej doktór.
— Coś zapaliło się w kominie, że o mało pożaru nie było — wylazłem na dach, noga się mi pośliznęła i ja bęc !
— jak można taki bęc robić?...
Opatrywał znowu, „nu, nu”, mrucząc
pod nosem.
— Musiał pana ktoś w powietrzu załapać?
— Nie doktorze, spadłem prosto na ziemię.
— Nie.mosze bić!...
— Dlaczego, doktorze?
— Fiinf palców tu, drei tam... mocno potejszane snaki...
— Prawda — zawołał pan Rafał — złapał mnie asauła.
— Dajcie ten asaula, niech gada, jak bilo...
— Nie, nie, nie! — plątał się podsędek— to Iwaś mnie podchwycił...
— Zawołajcie Iwasia, niech gada, jak bilo...
— Kiedy, doktorze duszko, Iwasia niema; do Winnnicy, czy Kotelni, pojechał... iii... nieprędko powróci.
— Nu musimy i tak poradzić. Ale to szczekulne snaki... Fünf palców tu, drei tam; tu spuchło, jakby kto kułak przyłożył, a tu niby kij na grzbiet jesdzil... Szczekulne snaki!
Zajął się kuracyą, która przeciągnęła się miesiąc blisko.
W ciągu tego czasu pan Rafał nie zachowywał wcale dyety, przeciwnie, rosoły, beefsteki, mleko, jaja na miękko, w wielkiej obfitości spożywał. Rozkazy doktora były spełniane bez oporu, bo Dratz dwa razy żądań swoich nie powtarzał, a raz nawet tak fuknął na panią Walaryę, że aż do ziemi przysiadła^ Podsędkowi doskonale się działo. Nabrał sił, utył, łysina nawet meszkiem porastać zaczęła.
— Doktorze! czy malin nie można czasem?
— Moszna, moszna, to bardzo zdrofa
rzecz.
— Poproś, doktorze, Walerci—tylko tak niby od siebie, broń Boże inaczej. Od siebie doktorze...
Doktór mruknął pod nosem, funf palców wiele mu do myślenia dało; spełnił więc bez zapytań wolę rekonwalescenta.
Ale tu wszechwładza jego prysła. Pani Walerya malin nie dała, choć Dratz rozfukał się straszliwie.
Upłynął jeszcze jeden tydzień i doktór oznajmił choremu, że za dni parę może łoże opuścić.
Pan Rafał posmutniał.
— Doktorze—szepnął.
— Nu?
— Czy nie możnaby tak jeszcze z półtora miesiąca poleżeć.
Dratz podskoczył — podsędek uderzył w prośby, ale doktór rozsierdził się, tłóma- cząc, że sławy swojej lekarskiej nie może na szwank narażać, gdyż u niego chorzy cudem się prawie dźwigają i rozkazał panu Rafałowi wstać natychmiast.
Nolens volens, musiał się ubrać i wyjść za doktorem do jadalnego pokoju.
Przy stole siedziała pani Walerya, a jowiszowy mars fałdował jej czoło. Podsęd* kowi zrobiło się słabo, ale podtrzymany przez doktora, usiadł na swojem miejscu.
Podano kołduny, które doktór lubił pa- syami; pan Rafał zabierał się również do dania koncertu, gdy nagle Walerka głos zabrała.
— Czy wiesz — odezwała się, zwracając do męża — że od kiedy przestałeś na wróble polować, malin zjawiło się więcej, niż gwiazd na niebie.
— Bo wróble wytłukłem — szepnął pan Rafał.
— Są, są, są—powtórzyła pani Walerya z przyciskiem.
— Nie tyle...
— Jedz kołduny!
Nie do jedzenia mu było; pan podsędek zupełnie stracił apetyt.
Do złego humoru żony przyczyniły się koszta, jakie za sobą pociągnęła choroba męża. Doktór pocztowymi końmi przyjeżdżał dwa razy na tydzień, co wziąwszy ra- z em niemały wydatek stanowiło. Wreszcie odjechał, radząc swemu pacyentowi, ażeby po dachu nie łaził i nie pozwTalał się asaule w powietrzu chwytać.
Na drugi dzień po wryjeździe doktora, pan Rafał wrziął fuzyjkę, chcąc szczęścia spróbować, ale zastąpiono mu drogę.
— Dokąd? — spytała Walcrka.
— Na wróbelki...
— Strzelba na kołek, a waćpan do konopi i grochu!
Opierać się było trudno; przeminęły złote dni Aranjuezu.
W niespełna tydzień, zaszło jakieś małżeńskie nieporozumienie. Pan Rafał wyleciał, jak z procy, i pełniąc rozkaz żony, pobiegł na pole, gdzie gnój rozrzucano. Nie mogąc żółci wzburzonej na wróble wylać, napadł na parobków. Tupał nogami, wrzeszczał, groził, rzucał się jak tygrys — nic przyczynił się jednak do pośpiechu w robociznie; niezwykłe zjawienie się i gniew jego przeciwny zupełnie odniosły skutek. Zdziwieni parobcy oparli się na łopatach i widłach, i najspokojniej przypatrywali się panu.
Nadszedł karbowy, zmiarkował w czem rzecz, podszedł więc do jegomości i szepnął:
— Idźcie lepiej do domu, panie, bo ludzie z was się śmieją.
Pan Rafał chciał fuknąć.
— Pani jde — dodał Tanas.
Lew przed chwilą, odrazu jak baranek spokorniał.
Pani Walerya żołnierskim przybliżyła się krokiem, koso spojrzała na męża i rzekła krótko:
— Do konopi!
Sama się do parobków wzięła.
— Oj, oj! — odezwało się tu i tam, ale robota poszła, jak z płatka.
Pan Rafał do dom wrócił.
Wchodząc na dziedziniec, marsową przybrał postawę, a nawet dwunastoletniemu kozaczkowi w kark dał dla fantazyi, bo czuł, że w nim siły wezbrały po umiejętnem leczeniu Dratza. Karmił się dobrze i teraz dziwnie był zdrów a krzepki. Minął ogrodową furtkę i poszedł prosto do malin.
Były to już ostatnie dni jesieni, zimą maliny nie rosną, Walerka przy gnoju — korzystać trzeba.
Smakowałyż mu, jak nigdy, różowe jagódki; ostatni to był sezon malin miesięcznych. W łubem uniesieniu zapomniał o gro- zącem niebezpieczeństwie.
Pani Walerya wróciła wcześniej, niż się spodziewał. Zajrzała tu i tam, do kucani, garderoby, lamusa, który czasami bywał pana Rafała schroniskiem, ale go nigdzie nie znalazła.
— Gdzie pan? — spytała służby.
— W malinach — szepnął kozaczek, pamiętający kułak pański.
Tego już było nadto — ruszyła z ko- pyta.
Pan Rafał zadrżał, widząc się z niena- cka zaskoczonym. Rzucił się . na lewo, ale Walerka mu drogę zabiegła; na prawo skoczył, ale szybkonoga połowa i tu mu przejście zatamowała. Rznął więc naprzód, straszliwe spustoszenie w malinach czyniąc.
Trzask druzgotanych łodyg, osypywanie się jagód, które jak deszcz koralowy, spadały na ziemię, napełniły zgrozą serce pani Wa- leryi. Pomknęła za uciekającym, siejąc stokroć większe zniszczenie dokoła, niż to uczynić mogła mizerna postać pana podsędka. Pan Rafał wyciągał nogi, jak mógł, ale Walerka przybrała lot orli.
— Jezusie, ratuj!,.. — krzyknął, ściągając do bioder obie poły surduta.
Przez płot wpadł na dziedziniec i odra- zu rozejrzał się w sytuacyi. Lamus zamknięty, las daleko, jesień uszczupliła liści drzewom, ale gołębnik stał przed nosem, z przypartą do boku drabinką, bo przed chwilą porządek w nim robiono.
Furknęły przerażone turkoty i głowacze na widok wskakującego potworu, który znacznie był większym od znajomej im kuny. Pan Rafał rzucił się do wnętrza gołębiej chałupy i drabinę wciągnął za sobą.
— Gdzie pan? — wrzasnęła Walerka, straciwszy wszelki ślad po zbiegu.
— W gołębniku —- szepnął kozaczek, pamiętający wciąż kułak pański.
Zdyszana, przejęta zgrozą występku, zbliżyła się do tymczasowej rezydencyi pod- sędka.
— Wyłaź!... — krzyknęła.
— Nie głupim — szepnął sobie w duchu pan Rafał. Wiedział, że mogą głodem go zmusić, ale postanowił karmić się surowem mięsem gołębi, lecz się nie poddać. Milczał więc, choć po raz wtóry groźny rozkaz posłyszał.
— Siekiery! — odezwała się pani do gapiących się parobków.
Pan Rafał zbladł, zamienił się w słuch cały i oczekiwał czegoś okropnego.
Upłynęło minut kilka, które mu wiekiem się zdały.
Wtem...
— Rąbać! — odezwał się głos małżonki.
Czach, czach! czach, czach! — zaczęto podcinać słupek gołębnika.
— Figle! — myślał pan Rafał — ale czach czach nie ustawało i słupek chwiać się zaczął.
— Aniołku! — odezwał się nagle, wysuwając głowę przez drzwiczki.
— Wyłaź!.. -- zawołał aniołek.
— Kiedy się boję — jęknął i znów się schował.
— Rąbać! — zabrzmiało.
Czach, czach! czach, czach!... i słupek zaczął trzeszczeć.
— Wy lezę! — zastękał pan Rafał.
Wysunął drabinkę, spuścił na ziemię i nogą na pierwszy szczebel stanął.
— Podtrzymajcie słupek, duszeczki—odezwał się do otoczenia — bo jeszcze upadnie.
Schodził bardzo powoli.
Opodal stał karbowy, brew miał ściągniętą, w ręku miął barankową czapkę.
Pani Walerya czekała, krew biła na jej policzki, palce co chwila przybierały kształt kulisty; nie spuszczała oczu ze schodzącego ostrożnie pana Rafała.
Ostatni pozostał szczebelek.
Walerka postąpiła krok naprzód, ale Pawłowski nie czekał bliższego zetknięcia się. Skoczył, jak szczupak, i nieprzytomny pobiegł przed siebie.
Biegł prosto do domu.
Wpadł do sieni, ale za nim ktoś jeszcze wleciał; pomknął ku garderobie, ale za nim ktoś jeszcze wleciał; przebiegł pokój jeden, drugi, aż się w bawialni zatrzymał.
Pozycya była bez wyjścia. Drzwi parapetowe zatarasowane, pozamykane okna, a tu w ślad za nim ktoś jeszcze wleciał.
Potrzeba tworzy wynalazki. Naprzeciw stała staroświecka kanapa, zajmująca pół ściany. Pan Rafał nie namyślał się długo. Skulił się, zatoczył i znalazł się w pożądanem miejscu odrazu.
— Wyłaź!... — głosem trąby jerychońskiej odezwała się pani Walery a.
— Nie wylezę! — odparł Pawłowski, w głosie którego czuć było rozpaczliwe postanowienie.
— Cooo! .. — zawołała, zdziwiona siłą intonacyi, jaką zabrzmiał głos pana pod- sędka.
— Nie wylezę! — odpowiedziano z pod kanapy — chcę ci dać do zrozumienia, źe jestem panem w swoim domu.
Przez chwilę panowało milczenie.
r— Przecie się tu nie wpakuje — pomyślał pan Rafał i uspokoił się nieco.
— |est tam który? — odezwała się YVa- lerka.
Kilka niedźwiedzich łap się wsunęło — przynajmniej takiego wrażenia doznał pan podsędek.
— Odsunąć kanapę!
Spełniono rozkaz bez zwłoki.
— Precz wszyscy!
Posłuchano odrazu.
Po chwili pan Rafał wrzeszczał okropnie, coś straszliwie furczało w powietrzu, a w pewnych przestankach odzywał się głos niewieści:
— Maliny potłukłeś, gołębnik popsułeś...
Szach, szach!...
— Choruj! nie sprowadzę Dratza, choćby Jarmolińce tuż za wrotami były.
Karbowy chodził po dziedzińcu, ręce miał w tył założone; czarną, barankową czapkę na głowic; w ręku kij, na którym znaczył ilość dusz roboczych. Chodził, dumał; na le
wo, to na prawo głowę pochylał; ruszał je- dnem, to drugiem ramieniem; jeżył wąsy i coś mruczał pod nosem.
Załatwiwszy się z małżonkiem, pani poszła do krów. Karbowy do pokoju pana się wsunął.
Pan Rafał siedział u dużej miednicy, napełnionej zimną wodą po brzegi — i płakał.
Karbowy przestąpił próg, drzwi przymknął, poczekał chwilę i chrząknął.
Pan Rafał podniósł zbiedzoną głowę.
— To ty, Tanasie?
— Siadaj, duszko!
Tanas się zbliżył i przysunąwszy drewniany stołek, usiadł na brzeżku.
— Nieszczęście! — zaczął pan Rafał.
Karbowy poruszył się, chrząknął, ale
nic nie odpowiedział.
— Nie wytrzymam — jęknął Pawłowski — i.raz już z tem skończyć muszę. Zrobiłem postanowienie!
— Może to jegomościuniu już dawno trzeba było tak zrobić — mruknął karbowy.
— Prawda, Tanasie, że i ty tego zdania? »
— Żal mi was, panie!
— Mnie, serce, więcej żal! — zapłakał, poruszył się i stęknął.
— Boli?
— Boli, duszko?
— To niech już pan raz skończy i kwita!
— Ja też tak myślę, serce!
— I co jegomość myśli?
— Utopię się, Tanasie!
Chłop skoczył.
— Krzyżu święty!... nie o tem ja myślał, panie!
— A o czem, serce ?
Karbowy przysunął stołek bliżej, usiadł i nachylając się do ucha pańskiego, szeptać zaczął.
— A gdyby ot, tak, panią... pomacać?
Pan Rafał nie odrazu propozycyę zrozumiał.
— Jakto, duszko? — zapytał.
— O tak... kijem... o tym!
Pokazał swój instrument, który miał w ręku.
Pan Rafał pokręcił głową.
— Boję się, duszko!...
— I cóż panu z tego, że pan nie robi
tego?
— Prawda, serce!...
— Biją, jak żydy Hamana!
— Biją, duszko!
— Niech pan zrobi tak, jak Kiryło zrobił. Tłukła jego Tekla lat sześć...
— Mnie dwadzieścia — szepnął pan Rafał i łzy mu pokazały się w oczach.
— Nakoniec Kiryło zniecierpliwił się. Obrócił nią dwra razy — i basta!
— Czyż to rzeczywiście takie skuteczne?
— Aprobujcie!...
Wstał, położył na pańskich kolanach swój argument, pocałował w rękę i wyszedł
Pan Rafał lewem okiem spojrzał na pozostawiony przez Tanasa kij sękaty i ruszył przecząco głową. Westchnął, kij odłożył na bok, machnął ręką, poruszył się i stękać zaczął.
Wtem drzwi się otworzyły z trzaskiem i weszła pani Walerya.
Na sam jej widok, wszystkie zabliźnione sińce i podrapania odnowiły się boleśnie; zęby nawet, jakby przypomniawszy pierwszą noc poślubną, rwać zaczęły straszliwie.
— Gołębnik! maliny!... — syknęła pani i zbliżyła się do męża.
Fan Rafał zerwał się na równe nogi, miednica z brzękiem upadla, woda szerokim rozlała się strumieniem...
Nagle szum i gwizd dał się słyszeć w powietrzu; jakieś uderzenia tępe a szybkie, jakby piętnastu młocków do jednego snopa żyta stanęło. Żaden głos ludzki nie zabrzmiał, tylko coś huczało, jak wicher, gdy targa drzew czuby; coś dygotało głucho a strasznie, jakby pod nawałem fal wodnych miały się zerwać koła młyńskie i rozprysnąć w kawały.
To brzmiał kij karbowego, tylko tym razem w ręku pana podsędka.
— Rafale... opamiętaj się!,.. — jęknęła wreszcie Walerka.
Ale pan Rafał nie opamiętywał się wcale; miał z dobrodziejką obrachunek z lat dwudziestu. Bił aż szyby dzwoniły, aż stękać zaczęły sosnowe deski w podłodze. Wreszcie nie chcąc się bardzo z sił wybijać, które mu przydać się i na przeszłość mogły, porwał aniołka za kołnierz, i do jadalni precz wyrzucił.
— Stało się! — zawołał na głos cały— teraz tłuc będę jak w piernat.
Zaczął przechadzać się, sapał, ale je się zmordował niemało, poczuł wielki apetyt.
Z hukiem drzwi do jadalni otworzył i wszedł.
25 9
Pani Walerya drgnęła i przysiadła.
— Jeść!—krzyknął."
Walerka chciała uratować straconą po- zycyę, ale mąż, uprzedzając niedobre jej zamiary, w ruch znów puścił Tanasowe narzędzie.
— Rafale, opamiętaj się!... Kury, kaczki, indyki, prosięta, cięlęta, wszystko ci zaraz przyniosę!...
Nie dostał kur i cieląt, ale śmietany sporą miskę i dwułokciowe kółko kiełbasy.
Zaczął jeść, aż mu za uszami trzaskało.
Dogodziwszy sobie i w tem, zwrócił się do zalewającej się łzami rzewnemi małżonki:
— Maliny! — huknął.
Jęk przerażenia wydobył się z piersi pani Pawłowskiej, ale pan Rafał stuknął pięścią
o stół, aż miska podskoczyła, spadła na podłogę i rozbiła się na kawałki.
— Czy ty chcesz, aniołku, żebym spróbował raz jeszcze?
Pani Walerya nie życzyła sobie repety- cyi. Wpadła, jak bomba, do garderoby, wołając:
Dla dziecka.
Pociąg, idący z Granicy, zbliżał się do Warszawy. W wagonach ruch się zrobił, podróżni zawczasu zabierali swoje manatki i cisnęli się ku drzwiom, inni stali w oknach, wypatrując krewnych albo przyjaciół, na peronie oczekujących. Dwoje tylko młodych ludzi, on i ona, nie śpieszyło z powstaniem. Gdy ojciec panny sięgnął po ręczny tlomo- czek a matka do porządku przyprowadzała zawinięcie jakieś — młodzieniec przysunął się bliżej do ślicznej swojej towarzyszki, jakby chciał skorzystać z tej krótkiej chwili, która jeszcze po/walała być im razem.
— Warszawa, — szepnął — \Varszawa, do której przybywam po tylu latach pobytu
zagranicą, w której mnie oczekuje stęskniony za mną ojciec. Miasto to dla mnie obce prawie, bo będąc młodzieńcem jeszcze opuściłem jego mury. Nikogo ze znajomych, nikogo z przyjaciół tam nie mam, prócz tego; któremu winien jestem życie, naukę i dobrobyt, dający mi możność wesołego na świat patrzenia. Choć śpieszyłem do miejsca rodzinnego, nie cieszyła mnie myśl długiego w niem pobytu — teraz inaczej...
— Inaczej?
— Tak, pani!
— Od kiedy pan pogodziłeś się z tą myślą?. .
— Od chwili, w której dowiedziałem się, że rodzice pani wraz z nią zamieszkają w Warszawie.
Silne rumieńce wystąpiły na twarz panny.
— Ogromny kawał drogi przebyliśmy razem. Od Paryża do Wiednia byliśmy na stopie zwyczajnych podróżnych, którzy, choć rozmawiają z sobą, nie wiedzą nawet, jak się nazywają; poznaliśmy się bliżej w Wiedniu, gdy wolno mi było towarzyszyć państwu przy zwiedzaniu ciekawości miasta. Tam . też się dowiedziałem o stałym zamiarze ojca pani zamieszkania w Warszawie. Z obcych,
staliśmy się juz dobrymi znajomymi; nic „panie Skulski“ lecz „panie Tadeuszu“, zaczęłaś pani mówić do mnie; kwiatek zerwany przez panią na błoniach krakowskich i mnie ofiarowany był pierwszym podarunkiem, jaki otrzymałem od kobiety. Nie wiem, czy dlatego źe to był pierwszy dar kobiecy, czy że ten dar pochodził z rąk twoich, panno Julio — świat mi się piękniejszy wydał:
Rączka panny Julii dotknęła lekko ręki iadeusza. W tej chwili pociąg ze zgrzytem minął krzyżownicc dróg i stanął przed dworcem. Korzystając z zamieszania, Tadeusz rączkę dziewczęcia szybko do ust przycisnął.
— Nie każ pan na siebie długo czekać— szepnęła panna.
Ojciec Julii zwrócił się do Tadeusza.
— Zatem do widzenia — rzekł. — Mam nadzieję, że podróżna znajomość nasza w dobrą przyjaźń się zamieni. Rad bardzo będę poznać ojca pańskiego. Nie proszę, ażebyś pan odprowadził nas do mieszkania, wiem, że serce pańskie bije z niecierpliwości, że chciałbyś już jak najprędzej drogie ręce rodzica, po latach niewidzenia się, ucałować. Nie znam go, ale załącz panie '1'adeuszu mój szacunek od Hilarego Zbąskicgo.
Rozstanie się było serdeczne. Tadeusz miał dobry układ, naukę, a do tego twarz piękną, na którą zwracała uwagą nie tylko piękna połowa ludzkości. Serduszko panny Julii od pierwszego niemal spotkania się jej ze Skulskim, zostało owładnięte nieznanem dotąd uczuciem. Przeczuł to Tadeusz i rad był z odkrycia, bo i jego pierś wezbrała i jego serce nieznany dotąd czar wypełniał. Zrazu niechętnie opuszczał Paryż, choć wzywał go ojciec, do którego tęsknił po długich latach rozłąki. Lat dziesięć nie widział ojca, podczas feryj nie wracał nawet do kraju — taka była wola starego skulskiego. Ile razy Tadeusz w listach swoich wyrażał życzenie przybycia, choć na parę miesięcy, tyle razy otrzymywał zagadkową odpowiedź ojca: „Nie- zastaniesz mnie w domu—przyjdzie czas, gdy wezwę cię.” Zostawał więc w Paryżu, oddany pod opiekę ciotki, zamieszkałej tam od lat dawnych.
Śmierć ciotki nie pociągnęła za sobą zmian żadnych. Zmienił tylko mieszkanie i większy zasób pieniędzy od ojca otrzymywać zaczął. Już to na brak ich nie uskarżał się nigdy. Stary Skulski posyłał więcej niż 'ladeusz wymagał. Szczęściem, że marno
trawstwo nic leżało w naturze jego, że umiał się powstrzymać od tego, co zrazu stanowi roskosz życia, lecz prowadzi do nędzy życia. Dobre zasady wywiózł z domu, ale owoc tych nauk nie ojcu lecz ś. p. matce zawdzię czał. Miał lat piętnaście, gdy umarła ta dobra, ta tak serdecznie przez niego ukochana matka. Dotąd w pamięci mu stoi twarz jej blada i smutna zawsze.
Nieraz widział dokoła uśmiechnięte usta — jej usta nie znały uśmiechu; nieraz słyszał wyraz: „szczęście”, przez obce mu wymawiane osoby, tego wyrazu nieposłyszał nigdy z ust matki. Jeżeli' wymawiała go, to tylko jako życzenie skierowane do syna, wyrazowi temu towarzyszyło zawsze westchnienie ciche, tłumione, czasami łzy źle ukryte. Ta twarz smutna, te łzy przez cierpienie jakieś wyciśnięte — nauczyły go zawczasu myśleć poważnie. Lubił pocałunki matki — a matka go całowała, gdy ją słuchał, więc ją słuchał, by ten słodki dar miłości matczynej otrzymać. Matka mówiła o Bogu, o ziemi, o ludziach, krzywdę ludzką uważała za grzech największy. Powtarzała też często: „Nikogo nie krzywdź!” Powtarzała to takim głosem, jakby chciała, by on jak najgłębiej
do serca jej dziecka zapadł. Jakaś wielka musiała ją zaboleć krzywda, ale on o tern nic nie wie. Nie dowiedział się i w godzinie śmierci matki, gdy raz ostatni to przykazanie z bielejących ust jej wybiegło.
A teraz ojciec?
I on go kochał—kochał szalenie.
Mieszkali na bardzo oddalonej ulicy, w dwóch pokojach tylko, ale biedy nie było. Przeciwnie — o ile pamięta — z dniem każdym zamożność rosła. Dla czego stary Skulski zaraz niemal po śmierci żony wysłał go za granicę dla nauki — tego zrozumieć nie mógł; dla czego nie chciał, by powracał przed czcisemy dla czego, gdy chciał powrócić, ojciec, wedle doniesień listów, opuszczał mury Warszawy — zgadnąć nie umiał. A przecie każdy list ojcowski przepełniony był tęsknotą, widocznie troszczył się o wszysko, co tylko tego syna tyczyło. Cieszył się z szybkiego postępu nauk, z zawartych stosunków i przyjaźni, z dobrego prowadzenia się dziecka. Lękając się, by czego nie brakło synowi, posyłał mu pieniądze, nie żądając rachunków, choć te były sumiennie przesyłane. Tadeusz pisał że mu na wszystko aż nadto wystarcza, że mimo kilku, kosztownych nawet wycieczek
po Europie, spory już grosz na czarną godzinę odłożył.
„O czarnej godzinie ja myślę"—brzmiała odpowiedź ojcowska.
Tadeusz był więc szczęśliwy. Natura mu dała piękność i zdrowie, ojciec pieniądze, matka zasady, które niepozwoliły w stolicy zabaw i roskoszy tracić piękności i zdrowia. Mimo to błąkał się czasami cień smutku na tem czole młodem. Było to odbicie wspomnień dawnych, zapamiętanych łez matki, jej słów o krzywdzie jakiejś, które ciężarem niewiadomego na dnie ułożyły się serca. W późniejszych latach, gdy rozmyślał się nad tem znacząco wymawianem przykazaniem matki, mimo woli zwracał się do ojea i pytał: nie jestżeś ty winien? Lecz nie przypominał nic, coby potwierdzało ten domysł. Ojciec zajęty pracą, rzadkim był gościem w domu, wieczorem przychodził i pieścił jedynaka. Między mężem a żoną nie było swarów, lecz i pieszczotłiwych słów nie przypomina sobie, ale czy brak ich byłby oznaką niezgodnego pożycia małżonków?... Oboje rodzice całą tkliwość na dziecko wyleli — to jedno Tadeusz pamięta; kochał ojca, bo mu zabawki przynosił, ubóstwiał matkę, bo prze-
— Malin panu!
Pan Rafał wziął się pod boki i podszedł do zwierciadła.
— Ośle! ośle! — zaczął, patrząc na odbicie postaci swojej. — I czemużeś tego przed dwudziestu nie zrobił laty?...
W oknie jakiś cień stanął; pan podsędek zbliżył się, przez szyby spojrzał i zobaczył przed sobą stojącego Tanasa, a dalej między grządkami malin, uwijającą się służbę całą, z panią Waleryą na czele.
— A jak tam, panie?—zagadnął go karbowy.
— Dobrze, duszko — odpowiedział pan Rafał.
Od tej chwili stał się satrapą. Z rąk Tanasowego narzędzia nie wypuszczał, ze wspólnej sypialni przeniósł łoże swoje do oddzielnego pokoju i na noc tylko drzwi na dwa spusty zamykał.
czuwane jej cierpienie, jakąś aureolą świętości ją otaczało. 1 jedno jeszcze pamięta, że dom ich był zawsze pusty, nikt go nie nawiedzał, chłód dziwny w iał od ścian pokojowych.
To zda się, zrozumiałem, dość było — byli ubodzy.
Powoli przybywał dostatek, sprzęty i wytworniejsze naczynia.
Dobrobyt ten jednak przybył zapóźno, jakieś ciche cierpienie zabiło matkę.
Teraz Tadeusz wie, że przyszłości obawiać się nie potrzebuje. Fortuna szalę przechyliła ku niemu; ojciec nieraz o tem donosił i pisał, że to, co było troską jego życia, usunięte zostało z pod nóg synowi. Wracał więc szczęśliwy, szczęśliwy podwójnie, bo miła znajomość zawarta w podróży, rozszerzała przed nim jakiś świat nowy, nieznany mu dotąd, pełen uniesień czystych, zachwytu i rozkoszy.
Stary Skulski mieszkał na ulicy Pańskiej.
Tadeusz nie znał miasta, ulicę Pańską, przy której ojciec mieszkał, uważał za pierwszorzędną, lecz rozczarowanie nastąpiło szybko, gdy wiozący go powóz wbiegł na bruk nierówny i zatrzymał się przed trzypiętrową wprawdzie kamienicą, lecz o bardzo nieestetycznym wyglądzie.
— Czy pan Walery Skulski tu mieszka? — zapyta! stróża.
— Tu, proszę pana — a pan do niego?
— Tak — jestem pana Walerego synem.
Stary stróż Michał obrzucił przybyłego
ciekawemi oczyma. Wysmukła postać młodzieńca i jego strój wykwintny dodatnie znać zrobiły wrażenie na Michale, bo zdjął czapkę i sięgnął po tłomok podróżny.
— Pod jakim numerem mieszka mój ojciec? — pytał dalej Tadeusz.
— Pod dwudziestym ósmym — proszę pana.
— Piętro?...
— Trzecie...
— Tadeusz zmierzył kamienicę oczyma.
— Tu — od frontu? — zapytał.
— Nie, proszę pana, w drugim dziedzińcu, w poprzecznej oficynie.
— Weźcie moje rzeczy i zaprowadźcie mnie do mieszkania.
Przeszli pierwszy dziedziniec nie odznaczający się czystością, drugi był istnym śmietnikiem. Kamienie powyrywane, odpadki jedzenia walały się po kątach, na przeciągniętych sznurach wisiały różne części ubrań ludzkich, a gromadka umorusanych dziecia
ków wrzeszczała niemiłosiernie, obrzucając się piaskiem, to czubiąc się zawzięcie, do tego zapach przepalonej cebuli rozchodził się z su- teryn i wciskał się na wązkie, ciemne schody, po których stróż Michał, wiódł tylko co z Paryża przybyłego panicza. Tadeusz ledwo oddychał i co chwila na nierównych potykał się schodach.
— Dla czego gazu nie zapalicie — toź tu można kark skręcić? — odezwał się do idącego przodem Michała.
— Tu jeszcze naftę palą — odrzekł Michał.
— Ale ja nawet naftowego światła nie widzę.
— A pan by chciał, żeby przy słońcu świecić? — zaśmiał się stróż.
Stary Michał miał racyę. Słońce żale dwie do połowy zaszło, więc był dzit*ń jeszcze — po dniu zaś światła nie palą, a że zacieśniony dziedziniec między czterema ścianami kamienicy, wyglądał jak studnia i »ujrzał się w szarości — to on temu nie wimcMi. Szli więc po ciemku prawie i Tadeusz co chwila utykał, Michał śmiał się glupowato. Stanęli wreszcie przed drzwiami, na których
Z Ź Y O I A I P A K T A Z Y I. 145
S
żadnego znaku ani biletu wizytowego nic było.
Michał szarpnął za klamkę.
— Czemu nie zadzwonisz? — spytał Tadeusz.
— Stary Skulski dzwonek watą obwiązuje.
Tadeusz lekko brew zmarszczył — nie podobała się mu ta poufałość stróża. A że za drzwiami dało się słyszeć stąpanie czyjeś — rzucił Michałowi rubla i odezwał się:
— Możesz iść!
Michał nie wierzył oczom własnym. Zdjął cza pkę, pochylił się i Tadeusza w rękę po całował.
— Pamiętaj, że tu mieszka stary pan Skulski, nie — stary Skulski... Rozumiesz?
Stróż schylił sie jeszcze niżej, podrapał się w głowę i odszedł skonfudowany nieco.
— Kto tam? — odezwał się za drzwiami jakiś ochrypły głos kobiecy.
— Syn pana Walerego.
— Aha!
Skrzypiący zamek klasnął raz i drugi, później słychać było podniesienie zatrzasku i odsunięcie u dołu ochronnego łańcucha.
W drzwiach ukazała się stara jakaś Megera, w poplamionej spódnicy, z rozczochranemi włosami, w których sterczał grzebień kościany, pożółkły od starości. Służąca pana Walerego widać zajętą była porządkiem swej głowy, bo grzebień zawisł u końca poplątanych warkoczów i szczerzył do Tadeusza jakieś rekinowe zęby.
Mieszkanie, jakie zajmował stary Skulski, składało się z przechodniej kuchni i dwóch małych pokojów, których okna wychodziły na znany już nam dziedziniec. Podłoga była niezamieciona, na sprzętach kurz leżał, zapach przygotowywanego jedzenia i swąd kuchenny napełniał wszystkie kąty i drażnił krtań przybyłego. W sypialnym pokoju stało dwoje łóżek, jedno z nich było czystą pościelą zasłane — to dla Tadeusza, drugie
o wysokich poręczach, pokryte podartą kołdrą' i prześcieradłem podejrzanej czystości, należało do pana Walerego.
Tadeusz obejrzał się w koło i wzdrygnął
się.
— Jak tu brudno! — szepnął do siebie.
Zwrócił się do sługi.
— Zastałem ojca?
— Za maleńką godzinę pan będzie — abo co?
— Czy dawno wyszedł?
— Pan wychodzi o dziesiątej rano po herbacie a wraca na obiad o dziesiątej wieczorem.
— Czy mnie się dziś spodziewał?
— A czy pan nie widzi łóżka z biah> pościelą? — zaśmiała się kucharka pana Walerego. — Jużci, że spodziewał się -— i kazał na wazę zupę pomidorową przygotować. Ja sama pomidory przefasowałam, bo stary pan bez fasowania jada. Będą i kotlety siekane.
Tadeusz spojrzał na ręce Małgorzaty — i wstręt uczuł do kotletów i zupy pomidorowej. Małgorzata pobiegła, bo coś skwierczeć w kuchni zaczynało — Tadeusz szukał miejsca, gdzieby mógł usiąść bez obawy zawalania się.
— Toż to nędza! — szeptał — a ojciec mi o pieniądzach donosił. Jednak te pieniądze były — miałem je w ręku, czułem ich wartość, bo nie zbywało mi nigdy na przyjemnościach życia. Co to jest? — pytał — co to jest?
Z niecierpliwością oczekiwał na przyjście ojca.
Około godziny dziewiątej Małgorzata wniosła lampę. Na schodach dały się słyszeć szlapiące kroki czyjeś.
— Ot i pan przyszedł!
Tadeusz rzucił się ku drzwiom.
W szedł stary Skulski.
— Tadek! Tadek! — zawołał.
Rozpostarł drżące ramiona i tulił syna
w objęciach.
— No, pokaż mi się, pokaż, Tadeu- szku — jak wyglądasz? Pi — pi! co się zowie mężczyzna — wołał stary, przypatrując się od tak dawna niewidzianemu synowi. — Wzrost — bagatela! Przerosłeś mnie, naprawdę przerosłeś — a podobnyś... Hm — hm! wykapany obraz matki, te same czoło, oczy i ciemny kolor włosów. Tak! od niej wszystkie rysy wziąłeś, nic ze mnie, nic ze mnie— dodał ciszej. — I lepiej — dokończył szeptem, który przez Tadeusza dosłyszanym już nie był.
— Tak bardzo jestem podobny do mamy? — odezwał się.
— Nic mojego nie widzę w tobie — powtórzył Skulski. Z wąsów nawet nie wiem do kogo byłbyś podobny, bo ja i mój ojciec a twój dziad, Mateusz, nie nosiliśmy nigdy
wąsów. Ale ja się nie gniewam za to podobieństwo twoje do Zosi, bo ona była bardzo ładną kobietą, gdy ja i mój ojciec a twój dziad, Mateusz, do apollinowych kształtów nie mieliśmy nigdy pretensyi. Lecz dobrze, żeś przyjechał, jedyny, drogi, ukochany mój synu!
I znów obejmował Tadeusza, całował i przyciskał do serca.
Słońce zaszło, w pokoju mrok tak gęsty zapanował, że Tadeusz nie mógł dojrzeć dobrze rysów ojcowskich; dopiero, gdy Małgorzata wniosła światło, wzrok Tadeusza padł na. drżącą ze wzruszenia postać ojca.
Ojciec? to był ojciec?
Jakieś przykre zdumienie zarysowało się w oczach syna. Zdawało mu się, że zapamiętał dobrze twarz rodzica, że każdy ruch jego utkwił w pamięci — tymczasem stał przed nim człowiek prawie zupełnie obcy, zestarzały, w kabłąk wygięty, tak wyschły okrutnie, że zdawał się być trupem, suchą, żółtą skórą powleczonym. Nos się wydłużył, usta miał wąskie i sine, nieproporcyonalna długość rąk coś karykaturalnego miała w sobie. Ruchy palców były gwałtowne, kurczyły się ciągle, jakky chwytały niewidzialne
jakieś przedmioty, Najprzykrzejszy był wyraz oczu. Gdy patrzyły, to zdawały się do wnętrza sięgać, by módz wydobyć wszystko, co tylko kryło się na dnie duszy; lecz gdy wzrok Tadeusza utkwił w spojrzeniu ojcowskim, te oczy wnet zmieniały się, bladły, stawały się nieprzejrzyste, matowe, nic nie mówiące, nie pozwalające zajrzeć głębiej. Ruszały się wtedy szybko powieki, a coś, jakby zmięszanie pewne, pojawiało się na twarzy Skulskiego. Pan Walery zauważył to niemiłe zdumienie syna.
-- Patrzysz i nie poznajesz — prawda Tadku?
— Nie widziałem ojca lat dziesięć.
— Zmieniłem się—prawda? Wyschłem, zmarniałem.
— Zmieniłeś się, ojcze, do niepoznania.
— Zestarzałem się...
— Bardzo!
— Ale to nic, odmłodnieję przy tobie.
Suche, kościste palce objęły czoło Tadeusza, który >vzdrygnął się mimowoli.
Pan Walery sposępniał—usunął się i sia dając na brudnym, wygniecionym fotelu, pochylił głowę ku ziemi.
Czaszkę miał łysą zupełnie.
Chwilę nie mówił nic. Skulski chwiał się, oparty łokciami o wychudłe kolana, Tadeusz patrzył na ojca, którego postać zmięta, ubranie zszargane, odpowiadały zupełnie nędzy otoczenia.
Przykre milczenie trzeba było przerwać.
— Musiałeś chorować, ojcze? — odezwał się Tadeusz.
— Ja? chorować?... Czy ci kiedy pisałem o tem?
— Nie.
— Dla czegóż pytasz?
— Bo ledwie cię poznać mogę i to z głosu, tylko z głosu.
— Ha—widzisz, praca, ciężka praca!
— Zapracowywałeś się, mój ojcze!
Stary szepnął:
— Az czegobym żył, z czegobym ciebie wychował, i — przyszłość twoją zapewnił?
Tadeusz się podniósł.
— Mój ojcze—więc... więc...
— Nic — szeptał dalej Skulski.—Ty, tak jak ja—nie schudniesz.
Tadeusz poruszył się.
— Ja — szepnął przerywanym głosem— miałem wszystkie wygody życia, wszystko,
o czem tylko zamarzyć mogłem... A tu...
Stary głowę podniósł.
— Co?—spytał szybko.
— Nędza — dokończył Tadeusz.
— Ty jej nie zaznasz — szepnął znów Skulski.—Odkładałem grosz do grosza i będziesz miał ich sporo, więcej niż sądzisz, wie- cej niżbyś przypuszczał. Ja ciebie tak kocham, synu! ja dla ciebie... dla ciebie...
Płacz przerwał mu dalsze słowa. Wyciągnął ręce, jak ten który błaga o coś wielkiego.
Tadeusz runął do kolan ojcowskich.
— To dla mnie, dla mnie stałeś się żywym upiorem?
— Kochaj mnie — kochaj—kochaj—łkał Skulski.
Tadeusz ujął nogi ojcowskie i całował z rozrzewnieniem.
Brzydka, odpychająca twarz starego wydała się teraz Tadeuszowi tak piękną i szlachetną, że uczuł gniew na siebie za to chwilowe uczucie odrazy, jakiej doznał przed chwilą. Mój Boże! — myślał—ta twarz zwiędła, usta zsiniałe, te oczy w głąb zapadłe,
strój poplamiony i to otoczenie równające się nędzy prawie — to wszystko nie było niczem innem, jak tylko zaparciem się przez tego człowieka wygód wszystkich, by on, Tadeusz, nie zaznał troski najmniejszej w wałce z życiem.
Teraz w oczach Tadeusza, ta postać mała w olbrzyma urosła. Teraz on, pocałunkami, które składał na ręce ojca, błagał
o przebaczenie.
— Czy to się godzi — szeptał — czy to się godziło, byś dla mnie znosił tyle!
— Eh — nic! ]a już się do wszystkiego przyzwyczaiłem, ty — co innego!
— Gdybym wiedział... — ciągnął Tadeusz.
— Dlatego wysłałem cię zagranicę, nie chciałem widzieć przez lat tyle, żebyś... żebyś mi nie przeszkadzał. Teraz — musi się tu trochę zmienić, przynajmniej ty, w takim barłogu mieszkać nie możesz.
— I ty, ojcze.
— Przecie się nie rozstaniemy z sobą.
— No tak — ale...
— Co ojcze?
Pochylił się i spojrzał mu w oczy.
Takich spojrzeń Skulski nie lubił — to też wnet oczy pana Walerego mgłą się po- kryły.
— Pogadamy o tern — szepnął.
Na stole już parowała zupa pomidorowa.
— A! — odezwał się Skulski — bawimy się w romanse, a ty pewnie głodny jesteś...
Nachylił się nad wazą.
— Pomidory! Mówiłem Małgorzacie, żeby wystąpiła na twoje przyjęcie. Siadaj, bo miły kwasek pomidorów i mnie po podniebieniu łechtać zaczyna. Prawda, Małgosiu — zwrócił się do służącej, — że u nas dawno takiego balu nie było?
— Chyba nigdy — odpowiedziała Małgorzata. — Kartoflanka, wodzianka i tyle! A na drugie danie, jeżeli jegomość zjadł kawał baraniny, to pewnikiem w kalendarzu czerwono napisane stojało, że to święto.
— Nie łźyj, stara — mruknął bkulski.— Objadaliśmy się nie raz.
Tadeuszowi niezrozumianem było to sknerstwo, gdy je zestawił z niedawno zasły- szanemi słowami, że uzbieranego grosza, było więcej niżby on mógł przypuścić. A te pieniądze, które ojciec zagranicę mu wysyłał,
\
nie żądając nigdy z uczynionych wydatków rachunku? Było to zbyt wielkie zaparcie się siebie na rzecz rodzonego nawet dziecka.
Rozmawiali dużo, rozmawiali o wszy- stkiem, jakkolwiek Skulski wolał pytać niż odpowiadać. Opowiadał więc Tadeusz o swoich naukowych zajęciach w Paryżu, przeplatając opowiadanie anegdotami, które bawiły starego; mówił o swoich wycieczkach do Włoch i Szwajcaryi, doznanych wrażeniach i przygodach, zabieranych stosunkach, które nieraz przyjacielski węzeł kojarzył. Zwierzał się ze wszystkiego — tylko, gdy przyszło do ostatniej opowieści, tyczącej się powrotu do kraju, zamilczał zupełnie o Zbąskich, najmniej- szem nie zdradził się słówkiem, że w tej ostatniej podróży, błękitne oczy panny Julii utkwiły mu na zawsze w pamięci, że wzajemny uścisk ich dłoni powiedział więcej, niż słowa, z któremi kryć się musieli.
— Przyjdzie czas i do tych wyznań — myślał.
Rozmawiając tak ani spostrzegł, że fasowaną zupę Małgorzaty zjadł do ostatniej kropelki, to samo było i z siekanemi kotletami,
Wstali od stołu — Tadeusz był senny.
— Zmęczony jesteś — rzekł Skulski.
— Trochę...
— No — idź spać!
Udali się na spoczynek.
Mimo, że powieki ciężyły ołowiem, Tadeusz usnąć nie mógł. Marzył o Julii, o zwiedzaniu wspólnem pamiątek krakowskich, o miękkim, długim uścisku jej delikatnej rączki. A gdy sen nadszedł był dziwnie uroczy. Błądził z Julią po łąkach kwiecistych, zrywał jej narcyzy i róże, a za każdy dar ofiarowany, słodki otrzymywał pocałunek.
Dzień był jasny, gdy się obudził. Zaskrzypiały drzwi — weszła Małgorzata.
— Dzień dobry ci, Małgosiu.
— Dzień dobry paniczowi. A jak się spało?
— Wybornie! Czy ojciec już wstał?
Małgorzata zaśmiała się.
— O la Boga! Jegomość już od dwóch godzin wyszedł.
Tadeusz zerwał się z posłania.
— I czemużeś mnie nie obudziła?
— Stary pan zabronił.
— Poczciwe ojczysko — szepnął Tadeusz.
— Czy panicz kawy, czy herbaty napije się?
— Wszystko mi jedno... Daj kawy!
Zaczął się szybko ubierać.
— O której u was bywa obiad?—zapyta! Małgorzatę, gdy ta weszła z imbrykicm kawy.
— Pan tylko wieczerzę jada. I dziś mówił, że obiad panicz zje bez niego, bo dopiero o dziesiątej wieczorem powróci.
Tadusz dotknął ustami kawy i postawił szklankę nietkniętą prawie.
— Dokąd pan chodzi?—zapytał.
— Abo ja wiem!
— Gdzie ojca będę mógł znaleźć przed wieczorem?—spytał wyraźniej.
— A bo mnie mówił?
'ladeusz wzruszył ramionami.
— To i ja przyjdę przed wieczorem — pójdę obejrzeć miasto.
Nie znał Warszawy, z ciekawością więc przypatrywał się ulicom, kościołom i przechodniom.
— Gdybym — ot — wypadkiem — spotkał Zbąskich—pomyślał.
Chęci nie spełniały się.
Na Krakowskiem Przedmieściu rzucił okiem na jeden dom wielki i wyczytał napis na froncie: Hotel Europejski.
Zatrzymał się.
Do hotetu Europejskiego mieli zajechać Zbąscy. A może zmienili zamiar? Trzeba się upewnić.
Wszedł do loży szwajcara i o Zbąskich zapytał.
— Są — była odpowiedź.
Tadeusz spojrzał na zegarek.
Pierwsza!
— Godzina stosowna do wizyt.
Zdawał się namyślać, wahać — wreszcie,
dowiedziawszy się pod jakim zatrzymali się numerem, wszedł na schody.
Zastukał do drzwi wskazanych.
Cicho!
— Może śpią jeszcze — szepnął do siebie — znużeni wczorajszą podróżą.
Serce mu biło mocno, czuł, że niegodziwe rumieńce na twarz występowały.
— Do kogo jaśnie pan! — zapytał Tadeusza przechodzący lokaj.
— Do państwa Zbąskich.
— Są na wystawie.
— Gdzie?
— A tutaj — na drugiem piętrze — u Krywulta.
Wskazał ręką.
Tadeusz poszedł wyżej, kupił bilet
i wszedł do salonów.
Amatorów sztuk pięknych było zaledwie osób parę. Tadeusz obojętnemi oczyma spojrzał na obrazy wiszące na ścianach i po schodach wszedł do następnego pokoju. Przed jakiemś wielkiem płótnem dostrzegł Zbąskich. Panna Julia zwróciła się nagle, jakby zasłyszała idącego kroki, choć szedł bardzo cicho
i w połowie salonu zatrzymał się. Lekkie: „a!“ wypadło z jej ustek. Pobiegła szybko do Tadeusza.
Tadeusz zapromieniał z radości.
— Mamo, papo — pan Skulski!
Mogła bezpiecznie wymienić nazwisko,
bo salon był pusty.
Rodzice panny Julii przywitali serdecznie Tadeusza...
— Sądzono nam się spotykać — odezwał się pan Hilary.
Po zamienieniu słów kilku, gdy państwo Zbąscy przeszli do dalszych obrazów, Tadeusz zbliżył się do Julii i szepnął...
— Wiedziałem, że panią tu zastanę.
Dziewczyna zapłoniła się...
— 1 ja byłam pewną, że pana tu spo- kam — odszepnęła po chwili. Bo trzeba
panu wiedzieć, że — rodzice nie mieli zamiaru zwiedzać dziś miasta. Naj pierwszą ich troską było znaleźć mieszkanie, zamówić meble i przenieść się z hotelu. Ojciec miał iść po różne informacye w kwestyi mieszkań, a ja z mamą miałam się udać do magazynów mebli. Przed samem wyjściem prawie zmieniliśmy zamiar, to jest — poprawiła się panna Julia — ja zmieniłam zamiar i uprosiłam rodziców, by pójść na wystawę. Opie rali się nieco, ale ja, — ja zaczęłam bardzo prosić, bo mi coś mówiło, że — że koniecznie tu pana spotkam. I dobrze się stało?... Prawda, panie Tadeuszu, że dobrze się stało?
— Pani mnie pyta, który równie dobrem przeczuciem wiedziony zaszedłem tutaj,— zaśmiał się Skulski.
— Mieliśmy więc — przeczucie...
— To coś znaczy—dokończył Tadeusz...
Uścisnął niebronioną rączkę..
Słowa gorących wyznań biegły same na usta Tadeusza, że ledwie mógł je na uwięzi utrzymać. Tak byłoby dobrze tu, w tym salonie milczącym, do którego stłumiony tylko gwar dolatywał uliczny — nie wymówić, ale wyszeptać, czy szeptem wyśpiewać słowo: kocham! Lecz po tem słowie powinna nastąpić
odpowiedź pożądana. 1*0 tej odpowiedzi — to trudno! — ale coś jeszcze nastąpić-by musiało, coś, czego inni ani widzieć ani słyszeć już nie powinni. A salon nie jest zupełnie pusty. Prawda, że z ludzi obcych niema nikogo, są tylko rodzice panny Julii, ale i oni nawet nie powinni być świadkami rozkosznego finału. Doskonale czuł to Tadeusz, przeczuwała i panna [ulia to samo. Zbliżali się, to oddalali od siebie, zaczęte słowa urywały się w połowie, szczególnie słowa Tadeusza, którego o milczenie błagały chabrowe oczy dziewczyny. — Gdy wreszcie wezbranych uczuć powstrzymać nie mógł i już, już miał wypowiedzieć plączące się mu wciąż na ustach krótkie dwuzgłoskowe słowo — Julia, jakby przestraszona, czy zmieszana, szybko w inną stronę zwróciła jego uwagę.
— Mama się zbliża do nas...
Albo...
— Ojca ten obraz zajął — mówiła...
Rozumiał dobrze to niewinne kunktatorstwo Tadeusz, rad był nawet z tego hamulca, bo czuł, że po wyznaniu i spodziewanej na pewno a stosownej odpowiedzi — nie mógłby się powstrzymać, by do różanych ust dziewczyny nie nachylić się... Ale dla
czego mama i papa Zbąscy, wciąż się kręcą w tym jednym tylko salonie? Wszak jeszcze jest jeden mały pokoik, w którym godny widzenia obraz wisi. — Doprawdy, że się nie znają na malowidłach! Zajmują ich rzeczy mniejszej wartości, a nie spojrzą nawet na ten obraz w osobnym, malutkim pokoiku zawieszony. Ha! ale on, Tadeusz, umie prawdziwe dzieło sztuki ocenić. Rodzice Zbąscy nie chcą iść, to on pójdzie, oczywiście w towarzystwie panny Julii.
— Ach — jaki piękny obraz! — szepnął.
— Gdzie? — odezwał się nagle pan Hilary Zbąski...
Tadeusz zmieszał się — Ale trzeba było ratować sytuacyę i dać odpowiedź szybko.
— Tutaj — rzekł.
I wskazał ręką na pierwszy z brzegu...
Na obrazie, nieszczególnie wcale malowana, była kura z kurczętami...
Zbąscy zbliżyli się.
Pan Hilary dłoń w trąbkę zwinął i przyłożył do oka, pani odjęte przed chwilą nałożyła na nas binokle...
— Ta kura? zapytał ojciec panny Julii.
Julia spojrzała na Tadeusza, domyśliła
się wszystkiego, ale od śmiechu wstrzymać
się nic mogła. Tadeusz, złapany w pułapkę, musiał udowadniać słuszność swojego zachwytu. Ale to nie bardzo mu się udawało. Zbą* ski na lewo, to na prawo głowę przekręcał, pani Hilarowa aż dwa razy binokle przetarła, ale kura Tadeusza nie robiła na nich wrażenia. Przeszli wreszcie do znakomitego obrazu, zawieszonego w małym pokoiku, ale przeszli wszyscy razem...
Tadeusz spochmurniał...
Powoli salon wypełniać się zaczął. Państwo Zbąscy i Tadeusz obejrzeli wszystkie obrazy i opuścili wystawę...
— No, moje panie — odezwał się Hilary — idźcie obejrzeć meble, a ja języka
o mieszkaniu dostać muszę. Jeżeli pan 'la- deusz wam towarzyszyć zechce—to i owszem...
— Jeżeli tylko panie pozwolą...
— A może pan chcesz pójść ze mną? — zapytał Zbąski.
Tadeusz przestąpiał z nogi na nogę...
— Nie — papo — ja pana Tadeusza nie puszczę — zaśmiała się panna Julia.
— A — tak? odezwał się ojciec ..
— A oczywiście, że tak — dodała panna.
Zbąski uśmiechnąc się i pożegnał towarzystwo.
— Wybawiłam pana z kłopotu — szepnęła Julia.
— Dziękuję serdecznie—rzucił Tadeusz...
Szli razem, do różnych zachodzili składów mebli, rozmawiali wesoło, poznając się coraz lepiej. W cukierni Janowskiego wypili po filiżance czekolady, u Fruzińskiego Tadeusz kupił cukierków pannie Julii, do Pągowskiego wstąpili na lody. Tu jakiś nieznajomy mężczyzna z uwagą zaczął się przypatrywać pannie Zbąskiej. Gdy wyszli, wyszedł za nimi; gdy nad wieczorem Tadeusz pożegnał panie i udał się do ojca, ów nieznajomy aż do hotelu panie odprowadził, idąc w pewnem oddaleniu od nich...
— Kto to taki? — zapytał szwajcara...
Dowiedział się kto i zkąd przybyli, dowiedział się nawet, że szukają mieszkania w Warszawie...
— Masz trzy ruble — tylko dowiedz się powiedz, gdzie zamieszkają...
— Dobrze, jaśnie panie! — odpowiedział szwajcar, kłaniając się nisko.
Jaśnie pan wsiadł do dorożki i kazał się wrieźć do Marcelina...
Tadeusz już zastał ojca...
— Gdzieżeś lo był? — spytał Skulski syna ..
— Błądziłem po Warszawie.
— Aha!...
— Cóż miałem robić, gdy ojciec mi nie pozwolił nacieszyć się sobą?...
Pan Walery westchnął...
— Zajęcie — mój Tadeuszku — zajęcie!
— Jakie masz, ojcze, zajęcie? spytał 'ladę usz...
Skulski pogładził się po łysinie...
— Pracuję w jednem handlowem towarzystwie.
— Na jakiej ulicy?...
— Na ulicy?... Zaraz — jakże się ona nazywa ?...
— Czy jadłeś co Tadeuszku — czy czekałeś na mnie z wieczerzą? — zagabnął nagle.
— Czekałem — ojcze... Ale — drugi raz nie zechcesz, żebym dzień cały bez ciebie przepędził? Będę odwiedzał cię przy two- jem zajęciu...
— E! — nie! — rzucił szybko Skulski.
— Dla czego?
Stary zaczął wyciągać palce aż w stawach trzeszczało...
— No, mów—gdzie byłeś? co robiłeś?... zagabnął znowu.
— Byłem na wystawie sztuk — i — spotkałem tam znajomych, z któremi zapoznałem się w drodze. Są to państwo Zbą- scy. Mieszkali długi czas w Paryżu, teraz na stałe do Warszawy się przenieśli. Ludzie zamożni...
— Starzy?... %
— Nie — ale już są w pewnym wieku.
— Mają dzieci?...
— Córkę — pannę Julię... Śliczne dzie; wczę — podobała mi się bardzo.
— Masz zamiar u nich bywać?
— A oczywiście — odpowiedział szybko Tadeusz.
— To dobrze, towarzystwo mieć musisz. Co dalej?
— Ze Zbąskim mówiłem dużo o tobie..,
Skulski podniósł głowTę...
— O mnie?...
— Tak ojcze — i — stary pan Zbąski, ma zamiar cię odwiedzić... <
Pan Walery podniósł się nagle z siedzenia.
— Mnie??... A to po co?...
— Bo widzisz ojcze — może ja i panna Julia...
— Rozumiem — odezwał się Skulski... Ale — widzisz — ja odwykłem od towarzystwa. Ja — ja nie mogę być w towarzystwie. Nie — za nic, za nic!
— Ależ dla czego? — pytał Tadeusz...
— Patrz, jak wyglądam...
— O to się nie troszcz, ojcze — zmienimy wszystko.
— Tak — zapewne — ale... Ha! jeżeli masz tam jakieś zamiary, to muszę poznać tego pana Zbąskiego.—Niech u mnie będzie— lecz ja u niego... — Nie — nie! Ja być nie mogę!...
— Cóż on pomyśli o tem?—spytał Tadeusz...
— Udam sparaliżowanego. — Ot, chodzić nie mogę i basta...
— Uleczę cię — tatku — uleczę! śmiał się Tadeusz, całując ojca...
Twarz pana Walerego wyrażała zakłopotanie. Był roztargniony — jakby nie swój. Tadeusz brał to na karb odosobnienia, w jakiem żył ojciec, nieobycia się ze światem
i połączoną ztąd trwogą. — Lecz to wszy
stko zmienić się musi. Będą mieli dom inny, otoczenie inne, w tem już rzecz jego...
Udali się na spoczynek. Tadeusz zasnął snem twardym, Skulski nie mógł zasnąć. Cicho, w pantoflach chodził po pokoju, by syna nie budzić, czasami zatrzymywał się i szeptał do siebie...
'— Nie — to być nie może... Ja i ludzie!...
Z uporem, ale zgodził się wreszcie . pan Walery na zamieszkanie wraz z synem. Ostatecznie Tadeusz przekonał ojca tem, że taki rozdział źle byłby przez świat widziany, co- by wreszcie i Zbąscy powiedzieli, o których przyjaźń dbać teraz musi więcej, niż kiedykolwiek.
Od chwili przybycia swego do Warszawy, prawie codziennym gościem bywał u rodziców Julki; panienka wciąż silniej lgnęła do niego i on się nie oddalał wcale, lecz z rozkoszą szedł w słodkie jarzmo niewoli. Właśnie dziś od niej powrócił i z większą natarczywością i stanowczością natarł na ojca. Długo trzymane na uwięzi słowo, jak ptak wyrwało się i silną nutą zabrzmiało koło uszka dziewczyny, aż się przelękła i drgnęła.
Lccz byli sami w salonie, więc przestrach trwał nie długo.
Bo i cóż tak strasznego 'Tadeusz powiedział?
Ze ją kocha?
Przecie i ona go kocha!...
Obejrzała się tylko za siebie, ale drzwi nawet do dalszych pokojów przymknięte były, żaden szmer nie przerywał uroczystej ciszy, tylko w otwartem oknie zawieszona firanka drżała lekko od ciepłego wiatru powiewu, tylko słońce złoty snop promieni rzucało na szkliste tafle posadzki, tylko gdzieś w załomie gzemsu psotne echo powtarzało wyśpiewane przez Tadeusza słowo.
— Kocham! — szeptał uporczywie...
— i ja kocham! naśladując echo — odpowiedziała Julka.
Tadeusz dnia tego po raz pierwszy ze szczęściem się zapoznał. Przedstawiało się mu ono w postaci tej, tulącej się do ramion jego dziewczyny. Będą razem, wiecznie razem, jako dwa dopełnienia żywota, które powinno być ich własnem i drugich szczęściem. Byli młodzi oboje, piękni i zdrowi. Troska
o życie, walka o chleb powszedni, która nieraz najrozkoszniejsze chwile zatruwa — usu
nięte przed nimi zostały. Tadeusz wiedział, żc jest bogaty; nie sobie wprawdzie zamożność tę zawdzięczał, był ktoś, który pracował za niego i dla niego, ktoś, wyschły jak szkielet z tej pracy, który go kocha, którego on ubóstwia...
To ojciec!...
Czy panna Julia powiedziała rodzicom, co zaszło przed chwilą w salonie? Musiała powiedzieć, bo pan Zbąski z większą, niż zwykle uprzejmością go powitał, bo pani miała łzy w oczach, a uśmiech roztkliwienia na ustach jej igrał. Nie można się więc było w pół drogi zatrzymywać. Pan Walery, jako ojciec starającego się, musiał odwiedzić Zbąskich, nastąpiłaby rewizyta, a nie można było nikogo przyjąć w dzisiejszem mieszkaniu przy ulicy Pańskiej i przy porządkach Małgosi.
Skulski nie robił żadnych uwag synowi. Drżał, gdy słuchał wyznań syna, szczęśliwy był ukochanego jedynaka szczęściem...
— Dla ciebie wszystko zrobię, nawet u Zbąskich będę — tylko, jak ja się przedstawię tam, ja, który od tak dawna z/ludźmi nie żyję? Ale odważę się — teraz o twojem mieszkaniu pomyślimy...
— O naszcm — poprawił 'Tadeusz...
Skulski westchnął...
— Prawda — o naszcm!...
Kazał Tadeuszowi drzwi przymknąć — sam zaś podreptał do małej, drewnianej szafy bez nóg, stojącej dnem na podłodze. V\ e- wnątrz znajdowała się ogniotrwała kasa, przytwierdzona do ziemi śrubami...
— To twoje Tadeuszku—szeptał, otwierając swój skarbiec, pan Walery. Znajdziesz tam listy zastawne, rewersy różne, weksle krótkoterminowe, sumy umieszczone na hypo- tekach kamienic i majątkach ziemskich, a wszystko w porządku. Gotowego grosza jest także sporo, bo on mi codziennie kapie, mniej lub więcej — ale kapie!...
Wziął paczkę banknotów i zwrócił się do syna...
— Mieszkanie musisz nająć w śródmieściu, pokojów sześć, pierwsze piętro, stosowne umeblowanie do tego także być musi. Dalej lokaj, powóz, konie, może i kucharza mieć zechcesz, bo choć Małgosia zostanie przy nas, to ona do garnków pójdzie. Wiele na to wszystko potrzeba ci Tadeuszku? Dwa tysiące rubli — co? Mało? Masz trzy!...
Tadeusz stał zdziwiony...
— Czyż jesteśmy o tyle bogaci, by na taki zbytek sobie pozwolić?...— zapytał.
— Całego majątku — tak — po ścisłym obrachunku, do dwóch kroć sto tysięcy rubli będzie...
— Dwakroć?... — zawołał Tadeusz... — A ty żyłeś jak nędzarz ostatni?...
— Ale ty żyć tak nie będziesz!... Nikogo na świecie nie kochałem, tylko ciebie, nikt mnie nie kochał — ty tylko, Tadeuszku, dziecko moje, kochać mnie musisz...
Objął długiemi rękami głowę syna i z jakąś konwulsyą zwierzęcego uczucia tulił ją do wyschłej swej piersi.
— Dla czego ty, ojcze, nie byłeś szczęśliwy? dla czego ciebie nikt nie kochał? — zapytał Tadeusz po chwili...
— Albo ja wiem! — szepnął pan Walery.
— A mama?... —pytał syn... — Nie był- żeś z nią szczęśliwy?...
Skulski spochmurniał...
— Nie rozumieliśmy się — rzekł ponuro. — Dosia dobra była, ale po niebie latała, gdy ja musiałem chodzić po ziemi. Za czułe serce biło w jej słabej piersi, gdy ja kamienie gryzłem i zębów nie łamałem. Zycie i to
t
takie życie, jak moje, to walka na śmierć, a kto walczy, ten nic ogląda się po za siebie, wciąż naprzód idzie i tratuje wszystko po drodze. Ona nie rozumiała tego! — Ale Dosia dobra była kobieta!...
Podczas słów ojcowskich, ta dobra kobieta, odbijała się jak obraz żywy w pamięci Tadeusza. Tylko znów jej usta nie miały uśmiechu, tylko nimb męczeński okalał blade czoło. — Tadeusz patrzył na ojca, jakby coś więcej chciał z jego spojrzeń wyczytać, ale to za trudne było zadanie. Skulskiego te spojrzenia mieszały, zaczął kręcić się, ruszać, unikając starannie badawczych oczu syna...
Tadeusz prędko jednak zapomniał o budzącej się w sercu swojem jakiejś zagadce, która pewien rozdźwięk stanowiła w życiu rodziców.—Urządzał nowe mieszkanie, zaopatrywał je w potrzebne sprzęty, sam był przy wszystkiem i doglądał wszystkiego. W wolnych chwilach, a tych miał pod dostatkiem, biegł do domu państwa Zbąskich, gdzie go z radosnym witano okrzykiem, bo widziano już w nim przyszłego męża panny Julii, która szepnęła na ucho Tadeuszowi, że jakiś pan Alfred Snarski, dawny mieszkaniec Warszawy, więc człowiek nie pierwszej młodości,
kilkakrotnie już był u nich, darząc pannę Julię kilku znaczącemi grzecznostkami. Lecz co mógł Tadeusza jakiś pan Alfred obchodzić? Kochał, wiedział, że był kochany, znikąd i w niczem przeszkody nie widział dla szczęścia swojego, które ze wszech stron go otaczało i samo biegło mu w ramiona.
Z ojcem tylko miał kłopot nie mały. Gdy nadszedł dzień, przeznaczony do tych odwiedzin, stary Skulski taki strach uczuł, że kroku uczynić nie mógł.
— Gdyby oni byli jeszcze sami — szeptał — ale tam może być gość jeden i drugi, — a ja nie mogę kompromitować się... to jest, kompromitować ciebie, swojem niezdar- nem obejściem się...
Tadeusz ośmielał, obiecywał sam na sam ze Zbąskimi tylko, aż, wreszcie, przymuszony niemal przez syna, Skulski do drzwi postąpił...
Nagle się cofnął...
— Nie — Tadeuszku — to nad siły moje!... — jęknął.
I usunął się na fotel.
Nie sposób było nalegać. Stary miał wygląd człowieka trawionego jakąś straszną chorobą. Żółta, sucha twarz jego przybrała barwę trupią, na nagiej czaszce duże, zimne
krople potu wystąpiły, blade usta trzęsły się febrycznie, a szczęki dygotały okrutnie. — Zbielałe oczy patrzyły w przestrzeń z przerażeniem jakiemś, jakby tam okropne widmo stało, widmo zemsty za czyny życia...
— Mój ojcze, co tobie? — pytał przerażony Tadeusz...
— Nie mogę, nie mogę... — bełkotał Skulski. — Nie mogę, dla ciebie!...
— Nie rozumiem nic, nic, nic... — odpowiadał Tadeusz...
— Chory jestem — niech Zbąski tu przyjdzie... Weźcie ślub prędko!...
Zamiast Zbąskiego, Tadeusz chciał doktora sprowadzić, ale stary sprzeciwił się. Ta* deusz poprosił więc pana Hilarego o od wie dzenie ojca, który, jako chory, nie mógł zadość przyjętym w świecie zwyczajom uczynić...
Nazajutrz o południowej godzinie, pan Zbąski zadzwonił lekko do drzwi nowego mieszkania Skulskich. Mieszkanie było urządzone z komfortem, lokaj wskazał przybyłemu drogę do gabinetu pana.
W połowie salonu przywitał gościa Tadeusz...
— Jak się ma ojciec? — spytał pan Hilary...
— Nieco lepiej — służę panu!...
Na widok wchodzącego, Skulski podniósł się i kilkakrotnym, uniżonym ukłonem, który wywołał lekki rumieniec na twarz Tadeusza, przywitał ojca Julii. — Zbąski wyciągnął rękę, pan Walery chwycił ją w kościste swoje palce i ścisnął mocno. — Gość skrzywił się lekko, jakby doznał pewnego uczucia wstrętu. Zauważył też Tadeusz, że ojciec miał na oczach okulary o szkłach ciemnych, co suchej, zawiędłej twarzy pana Walerego, dawało wyraz odrażający prawie.
Dziwne myśli zaczęły przebiegać przez głowę Tadeusza. Oczy są obrazem duszy, bkulski przykrył te oczy i patrzył teraz prosto w twarz Zbąskiego, gdy innym razem unikałby jego spojrzeń. Postać matki znów stanęła przed nim, smutna, bez uśmiechu, jak zawsze...
Silny ból ścisnął pierś młodzieńca.
Pomiędzy Zbąskim i Skulskim rozmowa nie szła dobrze. — Pan Walery widocznie się mieszał...
— Oczywiście, że pan wiesz o zamiarach syna względem mojej córki?—spytał Zbąski...
— Wiem, wiem—szanowany panie! Tadek mi zaraz o tem mówił...
— Nie masz pan nic przeciwko woli syna?...
— Nic—szanowny panie...
— Obowiązkiem jest naszym pomyśleć
0 ich przyszłości.
— To bardzo ładnie z pańskiej strony— przerwał Hilary.
— W danej chwili — ciągnął dalej Zbą- ski — rozporządzać mogę dwudziestotysiącami rubli, które w czasie ślubu Julii synowi pańskiemu wypłacę.
— Ziarnko do ziarnka zbierze się miarka—wtrącił Skulski.
— Mój ojcze—odezwał się Tadeusz—ja nie żądam posagu. Najpiękniejszem wianem dla mnie jest serce panny Julii, miłość jej
1 szczere a głębokie przywiązanie, które potrafi zapewnić mi szczęście.
— Wszystko to głupstwo, mój Tadeuszu, pieniądze grunt!
Twarz Tadeusza oblała się rumieńcem.
— Pan zdaje się, coś także synowi przeznaczasz?—zaczął znów Zbąski.
— Co mam, to jego, panie dobrodzieju! Oddałem już Tadkowi wszystko, to jest, cały
28’ 12
kapitał, który reprezentuje sumę do dwóch- kroćstotysięcy rubli dochodzącą.
Zbąski podniósł głowę i z niedowierzaniem spojrzał na Tadeusza.
— Tak — panie!—Bogactwo to zawdzięczam ojcu.
Pochylił się do ramienia Zbąskiego
i rzekł:
— Wystarczy dla mnie i dla Julii na całe życie. Mojego nic nie będzie, będzie tylko — nasze!
Zbąski uściskał serdecznie Tadeusza i zwrócił się z pożegnaniem do Skulskiego, który znów kilkakrotny a uniżony * ukłon mu złożył.
Za sześć tygodni został naznaczony dzień ślubu. Tadeusz z drżeniem serca oczekiwał uroczystej chwili, przepędzając dni całe u Zbą- skich, lub towarzysząc paniom w ich wycieczkach po sklepach i magazynach.
Stary Skulski nie zmienił swego trybu życia.
Wychodził o dziewiątej zrana, o dziewiątej wieczorem powracał. Tajemnicze te wycieczki niepokoiły Tadeusza; praca przy jakimś handlu podejrzaną mu się wydawała, tem bardziej, że ojo iec zapominał zawsze o na
zwisku ulicy, wiclckroć Tadeusz zapytywał go o to.
Dni upływały szybko, młodzi oddawali się. marzeniom niezamąconej niczem przyszłości. Tajemnica zaślubin zdradzona jeszcze nie została, .bo cóż kogo mogli obchodzić Zbąscy, niedawni przybysze do Warszawy, która w porze letniej wyludniła się według dawnego zwyczaju, przynajmniej zamożniejsze domy, z któremi zawarliby może znajomość bliższą, opustoszały podczas ogórkowego sezonu...
Tem lepiej było dla Tadeusza i panny Julii. Nawet nowy znajomy Zbąskich, pan Alfred Snarski, wybrał się na letnią siedzibę, zkąd obiecywał, nieproszony zresztą wcale, kiedy nie kiedy odwiedzać rodziców panny Julii.
Młodzi tymczasem marzyli.
Ślub—a po ślubie?
No—oczywiście wyjazd do Włoch.
Ciemne o złotych gwiazdach niebo We- necyi już rozpostarło się nad ich głowami, po falach morza zakołysała się gondola, miłosna pieśń przewoźnika towarzyszyła ich rojeniom...
Powoli osrebrzył się wschodni brzeg Adryatyku.
To wszedł księżyc.
Słychać szmer wioseł, kręgi fal rozchodzą się szeroko, szeroko—łódź w nieskończoną dal płynie.
— Prawda panno Julio, że w poślubnej podróży żadnej znajomości zabierać nie będziemy? Powinniśmy sami sobie wystarczyć.
Julia odpowiadała z uśmiechem, godziła się we wszystkiem z ukochanym i pierś obojga przepełniało westchnienie, serca jak dwa uregulowane zegary biły w takt jeden.
Państwo Zbąscy nie przeszkadzali marzyć młodej parze. Wiedzieli z doświadczenia, że tych chwil drogich nie godzi się przerywać, że w późniejszych, a kto wie jakich, dniach żywota, zostaną one najpiękniejszem ich wspomnieniem. Ale godziny umykały szybko, szary mrok wieczoru coraz grubszą uścielał się warstwą. Wniesiono światło i państwo Zbąscy weszli.
— Nagadaliście się? — zagadał Zbąski.— Ej, ja wiem, że dla was dnia i nocy by nie stało? No — ale musimy wam przeszkodzić; czegoście nic dopowiedzieli dziś, dopowiecie
\
jutro. Zresztą poezya z prozą miesza się zawsze; tą razą prozą będzie herbata, którą za chwilę nam przyniosą.
Tok rozmowy się obniżył, pani 1 filarowa zaczęła mówić o wyprawie, która jeżeli nie bogatą to zawsze dostatnią była.
Nagle w przedpokoju odezwał się dzwonek.
— A cóż to za gość spóźniony? — odezwał się Zbąski.
— Pewno pan Alfred! — zaśmiała się panna Julia.
Rzeczywiście, był to Snarski.
Dla Tadeusza zupełnie obojętnym był ten gość nowy, pan Alfred jednak szybkiem spojrzeniem obwiódł młodego Skulskiego od stóp do głowy, później zwrócił pieprzykowa- te swoje oczy na Julię, jakby rzucał jej pytanie:
— A to kto taki?
Znaczące to zwrócenie się do panny nie uszło uwagi Tadeusza, który uśmiechnął się i spojrzał na narzeczoną.
Uśmiech wywołał uśmiech.
Pan Alfred namarszczył się lekko i z salonowym ukłonem posunął się do pani domu.
Po przywitaniu się, Zbąski, wskazując na Tadeusza i Alfreda, odezwał się:
— Panowie znają się?
— Za krótko jeszcze bawię w Warszawie, nie znam prawie nikogo — odpowiedział Tadeusz.
— Ja zaś w niej od urodzenia mieszkam, znam więc wszystkich — ale pana... — skłonił się.
— Pan Skulski i pan Snarski, — przedstawił gospodarz.
Na dźwięk nazwiska Tadeusza, pan Alfred podniósł głowę, wyprostował się i małe, bazyliszkowe swe oczy, utopił w Tadeusza spojrzeniu.
— Skulski? — wycedził przez zęby, — wiem, że w Warszawie jest jakiś Walery Skulski...
— Mój ojciec — rzucił Tadeusz.
— Co? ojciec — pana?!
Zapytanie było wypowiedziane tak dziwnym a zarazem znaczącym głosem, że wzrok państwa Zbąskich zwrócił się do stojącego opodal narzeczonego Julii, a Julia jakimś bezwiednym ruclem przytuliła się do Tadeusza.
— Cóż to pana tak dziwi? — zapytał Tadeusz, lekk«» brwi marszcząc.
— Zdarzają się podobieństwa imion i nazwisk.
To rzekłszy pan Alfred, odwrócił się znacząco od Tadeusza i zaczął ze Zbąskim rozmawiać.
Nikt nie zaprzeczy, że zdarzają się podobieństwa imion i nazwisk. Zrazu Tadeusz chciał jasno postawić pytanie Snarskiemu, co on wie o Skulskim Walerym, że go tak zdziwiło to nazwisko — ale coś mu dech w piersi zaparło, coś zatrzymało słowa wypływające na usta.
Wieczór tak wesoło zaczęty, przeszedł dziwnie posępnie. W ciągu ogólnej rozmowy pan Alfred raz tylko zwrócił się do Tadeusza, pytając go o Walerego Skulskiego. Opis postaci podany przez Snarskiego odpowiadał zupełnie podobiznie ojca Tadeusza. Tadeusz na każde pytanie odpowiadał „tak!u choć czuł, że cwe „tak“ krtań mu dławiło.
— Czy ojciec pana nie nosi czasem ciemnych okularów, o szkłach okrągłych? — zapytał w końcu Snarski.
— W okularach takich, o jakich pan mówisz — widziałem go raz jeden tylko — odrzekł Tadeusz.
Pan Alfred poruszył lekko gł.ową, uśmiech jakiegoś tryumfu na usta mu wybiegł.
Nie pytał już o nic i do Tadeusza nie zwracał się już z żadnem pytaniem. Przy pożegnaniu się, nie posłał mu żadnego ukłonu; Zbąskiemu zaś wspomniał o jakiemś rendezvous, na którem, miał się z nim nazajutrz zobaczyć i wyszedł, zostawiając po sobie jakąś duszną atmosferę, przesiąkniętą nieprzeniknioną mgłą tajemnicy.
Po wyjściu pana Alfreda, długie panowało milczenie. Zbąski zamyślony przechadzał się wzdłuż jadalnego pokoju, pani Hila- rowa z niepokojem śledziła każdy ruch męża, Julia tylko się tuliła do ramienia Tadeusza, jakby się obawiała gromu, który lada chwila spaść może. Coś wisiało w powietrzu, ale nikt zagadki rozwiązać nie mógł. Snarski, jak zły duch jakiś, zjawił się i znikł. Tadeusz jednak, który nie spuszczał z niego oczu, zauważył, że słów parę szepnął Zbąskiemu na ucho, że Zbąski drgnął lekko, jakby coś w pierś go ukłuło.
Zegar w przedpokoju wydzwoni! pierwszą. — Tadeusz poruszył się.
— Nie odchodź pan! — szepnęła Julia, przytulając się do ramienia ukochanego.
— Czas już — odrzekł Tadeusz.
— Ja się czegoś obawiam, Tadeuszu!
Pierwszy raz nazwała go po imieniu.
Tadeusz przytulił dłoń lubej dziewczyny
do ust swoich i gorący a długi pocałunek na rączce ukochanej złożył.
— Czy ty nie uważasz nic? — pytała przyciszonym głosem.
Tadeusz czoło potarł.
— Ja czuję chłód jakiś! — szepnęła panna Julia.
— I ja — odpowiedział.
— Strach —
— Strach? a to znów co? najdroższa moja!
— Czy ty wierzysz w przeczucie?
— W ułudną grę zmysłów powiedz.
— A jednak?...
— Nie lękaj się niczego przy mnie...
— Przyjdź jutro wcześnie, wcześnie — zawołała gorączkowo.
Jutro1
Jutro był uroczysty dzień ich zaręczyn.
Noc sierpniowa cicha i ciepła. Zanadto jednak rozpalone czoło mieć musiał Tadeusz, . bo chłód go przejmował. Postać Alfreda Snar- skiego stawała wciąż przed nim, wymówione przez niego nazwisko ojca, dziwnym zgrzytem do uszu mu wpadało.
Wracał do domu piechotą, ojciec już spać musiał.
Alfred znał teg^> ojca — dziś poznał syna. Przy poznawaniu się podają ręce sobie— Alfred uniknął tego towarzyskiego obowiązku. Tak! teraz zrozumiał jego ruchy, jego kun- ktatorskie znalezienie się na odchodnem.
Tadeusz uczuł gorąco.
To ogień palił mu policzki, to rozpalona krew w skroń uderzała.
— Musisz ty mi jaśniej wypowiedzieć myśli swoje! — zagrzytał.
Zawrócił na prawo i na skręcie ulicy, twarzą w twarz spotkał się ze Snarskim.
Alfred chciał go ominąć, lecz go Tadeusz zatrzymał.
— Przepraszam pana — odezwał się spokojnym głosem.
— Wybacz pan, lec/ czasu nie mam — odparł Snarski, usuwając się na bok.
Tadeusz zastąpił mu drogę.
— Musisz mi pan poświęcić chwil parę.
— Muszę?
— Mam do pana interes mały.
— W nocy?
— To obojętne dla mnie!
— Lecz dla mnie nie obojętne... Nie znam pana! — odpowiedział podniośle pan Alfred.
— Obraziłeś mnie pan u Zbąskich umy- ślnem niopodaniem mi ręki — zawołał Tadeusz. — Zauważyłem to!
— Więc? — krótkie, zimne z przyciśniętych ust Alfreda wypadło.
Tego nadto dla krwi gorącej było. Tadeusz sponsowiał, dobył bilet wizytowy i cisnął nim w twarz Snarskiemu.
— Wyzwanie? — zawołał napadnięty.
— Tak! — zgrzytnął Tadeusz. — O broń i miejsce sekundanci się ułożą.
— Skulski nie znajdzie sekundantów! — z łamiącym chłodem odparł Alfred a Snarski mu biletu nie wręczy.
Skoczył do przejeżdżającej dorożki i znikł z oczu nieprzytomnego Tadeusza.
Gwałtowne szarpnięcie dzwonka zbudziło lokaja pana Walerego, który zerwał się z posłania i do drzwi pobiegł.
— Czy to pan?
— Ja!—zawołał Tadeusz.
Wszedł drżący — ledwie na nogach mógł się utrzymać, co w posługaczu pewne podejrzenie wzbudziło.
— Wrócił jaśnie pan z bibki — pomyślał.
— Pan śpi?—spytał Tadeusz.
— Śpi! W gabinecie panicza jeszcze nie gasiłem światła.
— Dobrze! Samego mnie zostaw.
Wszedł do salonu, ale tak mu się w głowie mieszało, że drogi nie mógł znalezć. Zapalił świecę, blask ognia na marmurowy padł stolik, stojący przed zwierciadłem i odbił się
o dwa piękne złote kandelabry, których przed tem Tadeusz nie widział. Podszedł więc mimowolnie i wziął do rąk jeden ze świeczników.
Robota była misterna, waga i blask wskazywały kruszec szlachetny. U dołu pod tarczą herbową plątały się dwie litery A. i S-
Początek imienia i nazwiska przed chwilą wyzwanego wroga.
Lecz co mają za związek te świeczniki z panem Alfredem Snarskim?
Tadeusz udał się do swego pokoju i zasnął snem ciężkim.
Nazajutrz chciał się zobaczyć z ojcem, lecz ojciec swoim zwyczajem już wyszedł, udał się więc do Zbąskich, lecz drzwi został zaparte. Daremnie kołatał, nie odpowiedział nikt; wewnątrz panowało grobowe milczenie, choć jemu się zdawało, że cichy, stłumiony, dolatywał zkądeś płacz Julii.
Śmiertelna bladość pokryła twarz lade- usza. Schodził, z zamiarem powrotu jeszcze, ale w drzwiach kamienicy, w której Zbąscy mieszkali, szwajcar mu wręczył list od pana Hilarego.
„Wybacz — ty nic nie jesteś winien, ale z czystem nazwiskiem Zbąskich, splamione imię Skulskich połączyć się nie może. Dla Julii może to będzie cios śmiertelny, lecz mam nadzieję w Bogu, że przeboleje, a w fali niepamięci utonie pierwszy ból jej życia. Musimy się rozstać—a dla czego, powie ci Franciszkańska ulica, litera N. domu, Nr. 14 mieszkania. Hilary Zbąski.“
List był straszny. Tadeusz nie był zdol ny do żadnych rozmyślań. Skoczył do pierwszej nadjeżdżającej dorożki i kazał się wieść pośpiesznie pod numer wskazany fatalnego domu.
— Tu—stój!—zawołał na woźnicę.
Dom był stary, schody ciemne i skrzypiące. Koło Tadeusza przesunął się w milczeniu wyrobnik jakiś, wynędzniała twarz pra- cowniczki igły mignęła przy bladem oświetleniu i znikła; jakaś dama z wyrazem zmęczenia na twarzy zakołatała do drzwi tajemniczych. Wszystkie te postaci, jak widma lękające się cienia własnego, szły pod Nr. 14.
Z uczuciem niewypowiedzianej trwogi podążył i Tadeusz za niemi.
W przestronnym, lecz brudnym i odrapanym pokoju, znajdowało się osób kilkanaście. Jedni mieli na twarzy wryraz nędzy wyryty, inni, widać ludzie z wyższego świata, ukrywali twarz wrstydliwie, przystępując do tajemniczego okienka, na którym składali pierścienie i brosze, srebrne zastawy do stołów, ślubne obrączki nawet. Lecz byli i tacy, których nic stać było na złoto i klejnoty. Ci do okienka przychodzili z resztkami swych ubrań, z cynowemi łyżkami i sprzętami ku-
chennemi. W tajcmniczcm okienku pojawiały się dłonie jakieś suche, kościste, okropne — ważyły złoto, dotykały materyi ubrań i wydzielały grosz, chwytany pożądliwie. Tu i owdzie ktoś płakał lub skarżył się niebu na krzywdę losu.
Tadeusz podbiegł do okna.
— A!! — krzyk straszny wypadł z piersi
jego.
Z ciemnego otworu wysunęła się głowa łysa, naga — o nosie suchym i okularach ciemnych.
Tadeusz runął na ziemię.
Po upływie godzin kilkunastu w mieszkaniu pana Walerego odgrywał się dramat okropny między ojcem a synem.
— Więc te skarby, to złoto, to całe bogactwo dziś moje jest okupione łzami tysią- ców? Więc one składały się nie te krocie, któremi ty mnie obdarowałeś. Ojcze! ojcze! wolałbym byś mnie zostawił imię czyste i pamięć nieskalaną, szacunek — nie wzgardę ludzką. Jak ty mogłeś dojść do tego, jak ty mogłeś dojść?
Stary przyczołgał się do syna i błagalnie ręce wyciągnął.
— Nie — nie! ja twoich rąk nie dotknę! — zawołał Tadeusz.
— A jednak... one pracowały dla ciebie! — rwącym się głosem jąkał Skulski. — O! ty tego nie pamiętasz — nie wiesz, jakie piekło w życiu miałem. Kopano mnie jak psa, podobny byłem do tych, których doprowadziłem dziś do nędzy. Ty nie mów mi
0 litości — ja nie zaznałem jej nigdy, o miłości mi nie mów, bom ja jej nie spotkał na świecie. Zona!... ona domyślała się kim byłem — i umarła ze wstydu. Zostałeś mi ty tylko. Kochałem cię miłością zwierzęcą jakąś, szczęśliwy, że kochać coś mogę. Ale ja nie chciałem, byś był nędzarzem do mnie podobnym, by ciebie jak mnie szarpano Grzech cały na siebie wziąłem, może piekło całe — jeżeli jest. piekło — lecz chciałem byś ty spał na różach.
— Na różach? — krzyknął Tadeusz. — Czyś ty widział, ojcze, róże wyrosłe na krzywdzie ludzkiej?... Ja teraz klękam przed tobą
1 wołam: wróć mi szczęście moje! każ mej pamięci, by nie złorzeczyła tobie!
Ukrył twarz w dłoniach i wielkim nieutulonym płaczem wybuchnął.
Lecz młodość zwyciężyła szał rozpaczy, starość nie miała sił. Skulski runął na łoże, wezwany doktór nic znalazł środków ratunku. Na dzień trzeci pan Walery nic żył... Przed śmiercią wezwał syna i błagał na pół przytomny o przebaczenie...
— A jednak ty tych pieniędzy nie oddawaj — szepnął. — Złe bez nich! — i poszedł na sąd Boży.
Upłynęły dwa lata.
Na Starem Mieście, w jednym małym pokoiku, mieszkał Tadeusz. Nie tknął pieniędzy, zostawionych przez ojca. Z nędzy ludzkiej powstały, nędzy oddał wszystkie. Wiedzieli
0 tem ludzie, jedni chwalili, inni śmieli się po cichu, ale on na pochwały i śmiech tłumu nic zważał, miał ręce czyste i czoło dumne —
1 byłby w biedzie swojej szczęśliwy, gdyby nie wspomnienie o rozwianej miłości, pierwszej i ostatniej.
Pewnego dnia ktoś zastukał do drzwi jego mieszkania.
— Nowy biedak — szepnął Tadeusz —
a ja już nic nie mam.
29 13
Otworzył drzwi — na progu stanęła postać kobieca.
— Julia! — krzyknął nagle.
Pocałunek miłości świętej spoczął na roz-
promienionem Tadeusza czole.
— Teraz nie rozłączym się nigdy! — zawołała.
Dymitr Sokolicz.
W głębi lasu zaszeleściały liście, zatrzeszczały suche gałązki pod mocnem uderzeniem kopyt końskich. Dymitr Sokolicz ściągnął szybko wodze żującego zielone listki leszczyny arabczyka, dał ostrogę i lekkim kłusem podążył na spotkanie wypływającej z gąszczu lasu pięknej amazonki.
Była to hrabianka Julia Horska.
Błękitna jedwabna suknia sięgała niemal do ziemi, szerokie skrzydła słomianego kapelusza o barwie płowej, ubrane w maki polne, kłosy i bławatki, rzucały cień interesujący na zarumienioną szybką jazdą twarzyczkę; rzęsy ciemne, długie, przykrywały oczy błękitne, koralowe usta śmiały się, pokazując dwa
rzędy ząbków małych, równych jak perły, Lew*ą rączką, ubraną w rękawiczkę białą, ściągęła wodze spienionemu rumakowi, prawą od ust posłała w stronę pana Dymitra powitanie, czy pocałunek.
Sokolicz podjechał, dwa rumaki się zrównały.
— Nareszcie — odezwał się pan Dymitr, patrząc z uśmiechem w twarz pięknej dziewczyny.
Pochylił się, ujął drobną rączkę i serdeczny pocałunek wycisnął na niej.
— Czekałeś pan długo? — zapytała hrabianka głosem jak metal dźwięcznym.
— Sto lat, jeżeli nie więcej — odpowiedział Sokolicz.
Srebrzysta gama śmiechu wybiegła z piersi amazonki.
— Nie wierzysz pani?
— Ależ wierzę, wierzę — zestarzałeś się pan okropnie!
— Zwiądłem...
— O, mój kwiatku! — zawołała głosem politowania panna Julia, wyciągając swe śliczne ramiona.
— Niech pani nie żartuje. Cechą nasze
go wieku... nie!... cechą obecnej chwili jest więdnicnie.
— Dlaczegóż nie życie?
— Ono dawno zostało za nami. My dzisiaj umierać nawet nie umiemy.
— Wpadasz pan znów w pesymizm.
— Pociesz mnie pani!
Na pięknem czole Sokolicza zarysowały się dwie bruzdy głębokie, a oczy mgła smutku pokryła. Zmarszczył brwi lekko i, gładząc długie wąsy, patrzył posępnie przed siebie.
Pan Dymitr coś sokolego miał w sobie. Oczy niewielkie, czarne a okrągłe, o ostrym wyrazie, paliły się czasami ogniem żywym; zdawało się wtedy, że spojrzeniem swojem mury przewiercić może i w przestrzeń stumilową sięgnąć. Ale blask tych oczu przygasał nagle, chował się w głąb i nurzał się w morzu jakichś dumań tajemniczych. Nos pana Dymitra był ostry i ku dołowi nieco zgięty, usta wązkie, ściśnięte i pochylone w kątach. Te oczy, nos, usta nadawały mu wyraz sokoli.
To też o nazwisku Sokolicza dużo podań chodziło. Jedni wyprowadzali je od Soko- liszcz, rodowego mienia dziadów i pradziadów;
inni od podobieństwa do sokołów wszystkich potomków tego rodu. Było podanie także, że jeden z ich praszczurów sokołem z niewoli tureckiej wyleciał i gdy nowe gniazdo założył, na synów swoich przelał podobieństwo orlej swej postaci. Jak było, to już Bóg wic święty, dość, że pan Dymitr nie odradził się od swych ojców.
Snadź pannie Julii wiadoma była nagła zmiana usposobień pana Dymitra, bo widząc go sposępniałym, ujęła za rękę i, wskazując dłonią przed siebie, odezwała się:
— Pocieszyć pana! Może przyroda wyręczyć dziś mnie potrafi... Spójrz pan na tę prześliczną zieleń lasu, na te złote promienie słońca, wpadające tu jasnemi smugami. Co za gra kolorów, jakie kontrasty barw, świateł i cieni!
— Zielono, żółto, różowro — rzekł Soko- licz. — No, i cóż więcej?
— Nie bawi to oka pańskiego.
— Mam jeszcze cztery zmysły?
— Jaki zapach w powietrzu1
— Trochę sosny, a trochę... próchna!
— Nieznośny pan jesteś.
— I to mnie nawet zadowolić nie może.
— Więc co? co? — Zawołała niecierpliwie, uderzając szpicrutą po szyi konia, który w kółko tańcować zaczął.
Sokolicz uśmiechnął się.
— Widzę Iwwy, czuję wonie, słyszę szelesty, po dotknięciu rozróżnię liść dębu od klonu, mogę nawet rozgryźć ziarnko jałowcu i poczuć jego smak cierpki. Ja jednak pragnąłem innych barw i szelestów, tych głosów, które mnie niegdyś do snu kołysały i ciepłą krew wlewały do serca, a myśli orle do mózgu. Czemu o tych dźwiękach nie mówisz mi, pani, czemu ?
— Romantyku, gódź się z rzeczywistością !
— Nie jestem filozofem.
— Więc czego chcesz, nieznośniku, czego?
— Przerwijmy rozmowę.
— Jakto? każesz mi pan milczeć?
— Ależ broń Boże... Zmieńmy tylko jej przedmiot.
— Słucham!...
Konie szły wolno, oskubując krzaki leszczynowa, panna Julia k< łysała się na siodle, nie spuszczając z oczu Dymitra.
Sokolicz mówił:
— Dlaczego tak długo kazałaś mi pani czekać na siebie? Miałaś zabawić chwilkę tylko, a przez ten czas ja, wypełniając jej zlecenie, ogołociłem las cały z ożyn. Ożyny dawno spoczywają w tym łopuszanym kielichu, a pani dopiero przed minutą raczyłaś powTrócić do mnie.
— Może chciałam wypróbować cierpliwość pana.
— Pani wiesz, że nie jestem cierpliwy.
— Nieźle byłoby nauczyć się być cierpliwym.
— Stracony trud!
— Niestety; widzę to — westchnęła panna Julia.
— Na cóż pani narażałaś się na westchnienia?
— Nie! inna była przyczyna. Oleś mnie zatrzymał na leśniczówce, dowiadując się
o szkodzie popełnionej dziś w nocy w zagajniku. Chciałam wracać sama, ale upewniał mnie, że minut parę zabawi tylko. Widząc jednak, że badanie za długo się przeciąga, porzuciłam pana brata i...
— Jestem — dokończył Sokolicz.
— Należy mi się podziękowanie.
— W rączkę, czy w usteczka? — zapytał Dymitr.
Ostry klaps spoczął na dłoni Sokolicza.
— Moja narzeczona jest niegrzeczna — rzekł z powagą pan Dymitr.
— Przepraszam! — zawołała srebrzystym głosem Julia.
Osunęła mu się w ramiona.
Pan Dymitr podziękował ogniście.
— O, o! — brzęknęło tuż za nimi. — „Je vois bien, que vous ne perdez pas le temps!“
— Oleś!
— Hrabia! — zabrzmiały dwa głosy naraz.
Nowoprzybyły siedział na pięknym ska-
rogniadym ogierze, o parę kroków od wino* wajców. Wypieszczoną, delikatną ręką gładził ciemne faworyty i śmiał się.
— Zdrajco! — zawołała panna Julia, zwracając się szybko do brata.
Hrabia szpicrutą uderzył pięknego rumaka i śmiejąc się rytmicznie, wjechał między dwa konie: Dymitra i Julii.
■— Przegroda! — rzekł — może niemiła ale konieczna.
— Hrabia jesteś źle wychowany — odezwał się Sokolicz. — W podobnych okolicznościach zapada się na ślepotę.
— I dostaje się choroby uszu. Dwa kalectwa naraz, to za wiele!
— Tak głośno było?
— No, dajcie pokój, okrutnicy! — zawołała panna Julia, bo dodam, że wam obydwom do dobrego wychowania bardzo wiele brakuje.
— Gdybyś ty nauczała nas zasad jego, las dzwoniłby pocałunkami — odciął hrabia!
— Olesiu! — zakwiliła żałośnie, jak dziecko, ramieniem otaczając szyję brata.
Hrabia objął wiotką kibić pochylonej dziewczyny i szepnął jej na ucho:
— Czy mam dochować sekretu?
— Brzydki! — krzyknęła.
Odsunęła się szybko od śmiejącego się pana Aleksandra, „hop!“ zawołała na konia i wyciągniętym galopem pomknęła naprzód.
Hrabia i Dymitr skoczyli za nią.
Las się skończył, równe pole rozciągnęło się daleko.
Rozpoczęła się gonitwa.
Panna Julia w błękitnej sukni, w kapeluszu o różnobarwnych kwiatach, wydawała się pięknym, wielkim motylem, uciekającym przed dwoma czarnemi żukami. Motyl pędził szybko, prześladowcy nie mogli doścignąć ofiary.
Skończyło się pole przed panną Julią, rozesłał się szeroki gościniec, wysadzany z obydwóch stron balsamicznemi topolami. Amazonka pomknęła szybko, brat i narzeczony doganiali uciekającą.
— Hop! — krzyknęła, uderzając szpicrutą rumaka...
— Marsz!—ozwały się dwa głosy za nią.
Zadudnił brukowany dziedziniec pałacu,
hrabianka przed balkonem ściągnęła gwałtownie wierzchowca, aż wrył się w ziemię kopytami. Aleksander i Dymitr przypadli tuż za nią.
— Brawo, siostruniu! — uderzając delikatnie w dłonie, zawołał hrabia. — Płynie w tobie rycerska krew Horskich!...
Sokolicz zeskoczył szybko z konia i podał rękę zarumienionej od szalonej jazdy dziewczynie. Panna Julia uniosła się nieco, zsunęła się w ramiona Dymitra, z jego ramion na ziemię lekka, swobodna, szczęśliwa. War
kocz złocistych włosów drżącą falą na ramiona jej spływał, usta świeciły żywą barwą koralów. Skłoniła się Sokoliczowi do ziemi prawie i podbiegła do brata.
— Tylko pst!...—rzuciła mu w ucho.
I znikła we drzwiach pałacu.
*
n *
V\ salonie było gwarno, przybyło właśnie kilka osób z sąsiedztwa. Panie chłodziły się zimnemi napojami, mężczyźni siedzieli przy kryształowych puharach, złotem winem nalanych. Stary hrabia Izydor częstował gości i wymieniał lata omszonych butelek, któ- remi się szczycił, narówni z klejnotem swoim.
Wejście Sokolicza zwróciło uwagę obecnych.
Pan Dymitr wyniosłą postawą swoją przewyższał wszystkich, a o ile orlim wyglądem swej twarzy odstręczał od siebie mężczyzn, o tyle oczy kobiet pociągał. Znali go oddawna, lecz od kiedy stał się narzeczo* nym hrabianki Horskiej, chcieli mu się bliżej przypatrzyć. Hrabia Ireneusz Szarski od tej chwili uczuł wstręt do niego; malutki wzrost
pana Ireneusza przy Sokolicza postaci lilipucim się niemal stawał. Hrabia oświadczył się
o rękę panny Julii w godzinę po przyjęciu przez nią oświadczyn Dymitra. Zmierzył więc obecnie od stóp do głowy wchodzącego, lecz nagle zmieszał się i wzrok spuścił. Oczy Sokolicza przeszyły pana Szar- skiego.
— Dziwię się gustowi panny Hor- skiej — szepnął do sąsiadki, którą rozmową bawił.
— A ja przyklasnąć jej tylko mogę — odparła pani.
Wtem ciężko poruszyła się portyera, w zmienionym stroju weszła panna Julia. Mężczyzni powstali z komplimentami na ustach, panie przeciągnęły ramiona, a stary hrabia, całując w czoło jedynaczkę, odezwał się wesoło:
— No i dużą szkodę odkryłaś w lesie?
— Prawie żadnej, ojczulku!... Jedną brzezinę ktoś zrąbał i to przypadkiem.
— Jakto przypadkiem?
Śmiech ogólny wybuchnął.
— To jest, chciałam powiedzieć...
Splątała się.
— Julia, inny przypadek na myśli miała— przybiegł jej brat z pomocą.
Spojrzenie ostre, jak sztylet wenecki, utkwiło w źrenicach pana Aleksandra.
— Cha, cha, cha! — śmiał się niegodziwiec. — Przypadkiem konik się jej splątał i gdyby nie Dymitr...
— Chyba gdyby nie ty—pochwycił So- kolicz—rzecz mogłaby przybrać większe rozmiary.
—Taaak?—zapytał przeciągle młody hrabia i parsknął śmiechem.
Położenie, które Dymitr chciał ratować, wikłało się.
— Widzę, że panom się nie wiedzie w należytem świetle rzecz całą przedstawić— odezwała się hrabianka.—Splątały mi się wodze, pan Dy:nitr przybył z pomocą i, gdyby nie Oleś, który nam przeszkodził, wszystkoby daleko gładziej poszło.
— Do poprawienia nic nie mam—bąknął Aleksander.
— Zatem przejdźcie, panowie do porządku dziennego—dodała panna Julia, wskazując na winem nalane kielichy.
Zawiązała się ogólna rozmowa; jedni siedzieli, inni przechadzali się. Hrabia Ireneusz
unikał wzroku Sokolicza, panna Julia rumieniła się, rzucając odpowiedzi na zapytania swych rówieśniczek.
— Czy pan jesteś bardzo zakochany? — spytała Dymitra marszałkowa Obrębska, wskazując mu miejsce obok siebie.
— Czy pani wierzysz w cnotę?—zamiast odpowiedzi rzucił Sokolicz.
— Ah! quelle idee—zawołała marszałkowa.—Gdybym w nią nie wierzyła nawet, musiałabym odpowiedzieć, że wierzę.
— Podobnie i ja, szanowna pani.
— Je ne vous comprends pas.
— Wyobraź sobie pani, że żenię się dla posagu, dla stosunków, że nawet ofiarę robię z siebie. Jak mógłbym, jeżeli nie twierdząco, odpowiedzieć pani?
— Mais il faut, que vous sachiez, że ja należę do tych istot, przed któremi spowiadają się wszyscy. To jest reguła!
— Ja w niej więc będę wyjątkiem.
— Odpowiedź pana wzbudza we mnie pewne wątpliwości.
— Nie będę się starał wiary wpoić w panią.
— Jesteś pan trochę szorstki.
— Więc powinniśmy się lubić.
— Oo!
— Aa!
Skłonił się i wyszedł.
Nie zbliżył się jednak do towarzystwa, w którem panowały swoboda i wesołość i krążyły dowcipne półsłówka salonowe. Wyszedł na balkon pałacowy i z lekko ściągniętemi brwiami, z silniejszym niż zwykle rumieńcem na twarzy, oparł się o balustradę.
— Czy jestem zakochany?—szepnął.—Dla- czegóżbym się żenił, nie będąc zakochany? Dwakroćstotysięcy panny Julii stanowią ledwie dziesiątą część wartości Chotynia i So- koliszcz, a jej hrabiowski tytuł, przy połączeniu go z mojem nazwiskiem, zniknie, jako zbyteczny dodatek. Ale może mnie nęci párantela z Horskimi? O! ród Sokoliczów nie ustąpi im dawnością, zasługami przewyższy. Zatem?
Lekkie zmarszki zarysowały się silniej, nozdrza poruszyły, palce konwulsyjnym skurczyły się ruchem.
— Zatem — wyszeptał — kocham!
Poruszył ramionami.
— I to się nazywa miłością?
Pomyślał chwilę.
— Nie o takiej marzyłem... Lecz zmieniły się dzisiaj serca ludzi i namiętności przygasły; ochłodły usta, pocałunki nic palą!... Inaczej dawniej zbywało! Ha! a może to kłamstwo przeszłości, wpływ oddalenia, w któ- rem widziane obrazy inaczej się przedstawiają? Miłość łączy się z rozkoszą posiadania wybranej kobiety, jest snem nieustannym o niej, tęsknotą, gdy z oczu się ją traci ..
Poezya!
Ludzie byli chorzy, gdy taką miłością kochali. Ja nie doznaję snów tych, ni drżeń serdecznych. Nie widząc, nie tęsknię, całując, nie mdleję!...
Spochmurniał.
— Ha! zrozumnieliśmy!... na wzór zegara urządziliśmy świał cały. Do regularnego ruchu pociągów, podobne są wszystkie nasze czynności. Stacya pierwsza: a, b, c powtarzamy; stacya druga: stajemy do egzaminu dojrzałości; trzecia: dyplom uniwersytecki; czwarta, najdłuższa:—przyzwoite małżeństwo. Między trzecią a czwartą mogą być różne nieprawidłowości w ruchu kolejowym, ale do piątej i ostatniej dojeżdżamy towarowym pociągiem.
— Świat się stał lepszym, jeżeli nie doskonałym — dodał z ironicznym uśmiechem. — Niema dziś wykwintnych zbrodniarzy, jakim byli Cezar Borgia i inni podobni jemu, niema i Franciszków z Assyżu. Zło polepszyło się, pogorszyło się dobro i stało się... nieźle! Gwałtowne namiętności utemperowały się i powstała miłość dzisiejsza słodka, jak lukre- cya. Wspaniałe kawalkady Medyceuszów ustąpiły miejsca nagiemu baletowi; dzwon sycylijskich nieszporów z leniwego nas snu nie obudzi. Dobrze nam jest, wygodnie w łożach usłanych miękko Niemasz hord Batu- chana, niema i piersi Y\ inkelrydów. Ujarzmi- ciele świata zrzekli się cząstki swej władzy na rzecz ludów, ludy bohaterskich wyparły się śmierci i zrodziła się lojalność! Gorąca krew ostygła, chłodna rozgrzała się i mamy wspaniałe morze ciepłej wody. Usunęły się więc góry ku dolinom, doliny ku górom się podniosły i stała się bardzo przyjemna równin- ka, na której, zamiast mastadontów, gryząc żytnie ziarenka, skaczą susły!
— Prześlicznie! i ty jesteś susłem, panie Dymitrze!
Zacisnął pięście.
— W łeb się czasem chce palnąć!... Innym był ród Sokoliczów niegdyś!... Widziałem ich w jassyrach krymskich, w okopach świętej Trójcy, widziałem ich ku gwieździe biegunowej idących... '1 y, szlachetny rodu tego potomku, nie będziesz tak głupi, jak oni! Gdy chmury gradowe nadciągną, postawisz kon- duktory i chmury przeprosisz; nie narazisz się na nic i umrzesz, jak przystało na porządnego człowieka, w wygodnem łóżku, zażywając ostatnią łyżkę doktorskiej mikstury. Dobrze ci będzie w grobie, nikt twojej pamięci nie zaczepi, nawet nikt nie położy napisu, że umarł... wielki osioł!
Przeklęta krew Sokoliczów chce wylać się wielką strugą, a tu brak dla niej koryta; pali się płomieniem, a niczego spalić nie może. Prześliczna jest panna Julia Horska, lecz uścisk jej za zimny dla krwi tej.
Ha! stało się, nie może być inaczej!
Miał ogniste marzenia, żył długo wspomnieniami romantycznej epoki. Stojąc nieraz oparty o filary średniowiecznych katedr, słyszał szczęki zbroić krzyżowców...
„Zkąd wracali? — pytał.
„Z nocnej wracali wycieczki, wieźli łupy bogate w zamkach i cerkwiach zdobyte“...
Stójcie!... żyje Walter Stadion!
Nie!...
Żyje tylko Dymitr Sokolicz, narzeczony panny Juli Horskiej.
Skłamałaś, wielmożna marszałkowo! Jestem bardzo rozsądnym człowiekiem i kocham swoją narzeczonę.
— Panie Dymitrze! — zawołał nagle za nini głos pana Aleksandra. — Grasz w pre- feransa?
— Prześliczna rozrywka! — odpowiedział Sokolicz. — Na dworach Medyceuszów głupiej czas przepędzali.
— Venez*donc! — odezwał się Horski.
— Brawo! — zaśmiał się Dymitr. — Sykstus V zawsze po węgiersku mówił.
Ziewając, usiadł przy zielonym stoliku, przy którym już czekali nań gracze.
Gra się rozpoczęła.
— Daję panu szczęście! — zawołała, podbiegając panna Julia.
— Dziękuję pani!... Już zgrałem dziesięć bez atu.
— Zatem przyszłam zapóźno?
— A może zawcześnie, czy ja wiem?
nł i i Hrabianka* odeszła,f/czoło jpanan Aleksan- draflekką rzmarsżczyło rSsię Ibruzdą, o)/5jhkI
Pan Dymitr grał gorączkowo, niecierpliwość, czy niepokój malowały się w ruchu ka żdyni; krew napływała mu do twarzy, na czoło wybiegały zmarszczki. Korzystał tylko, gdy gra mu sama do rąk przychodziła; pomagając partnerowi, bąki strzelał.
— Co pan robisz! — krzyknął nagłe Jaskólski, przerażony roztargnieniem Sokolicza.— Przecie nie gramy na pacierze?
— Prawda!... Rzym zagrożony! — mruknął pan Dymitr.
— Bez dwóch!
Obywatel skoczył:
— Jezus, Marya! — zawołał.
— Zwaliło się państwo Attyli — dodał Sokolicz.
Gra skończyła się o pierwszej w nocy.
— Czy pan często siada do preferansa?— spytał Jaskólski.
— Częściej ni£ pan do filozofii Platona — odparł Dymitr.
Obywatel podniósł brwi i pożegnał Sokolicza.
*
.SJliołlori Idijx\ 1F>|
r.iil/nfl ‘ji m*Kj ;ńj>J
Goście rozjechali się, stary hrabia Izydor udał się do komnat swoich. W pałacu pogaszono światła, jedna tylko ścienna lampa przyćmionym blaskiem paliła się w gwarnym przed chwilą salonie.
Pod baldachimem szerokich liści palm daktylowych, na małej kozetce, siedziała panna Julia w towarzystwie brata. Dymitr powolnym krokiem przechadzał się wzdłuż pokoju.
— Panie Sokoliczu! — ciągnął hrabia przerwaną na chwilę rozmowę. — Zatem na staje dwumiesięczna rozłąka. Wcześniej nie będziemy mogli powrócić z Paryża; wyprawa mojej siostry dość dużo czasu zajmie.
— Radziłbym trochę czasu i na Ostendę zostawić. Kąpiel morska bardzo dobrze oddziaływa na zdrowie.
— Dzięki Bogu nie potrzebujemy jej z Julcią.
— Czy pan sądzisz inaczej? — spytała hrabianka.
— Sądzę tak, jak brat pani.
— Dlaczegóż chcesz pan do Ostendy nas wyprawić?
— Ja? — rzucił Sokolicz.
— Któż przecie? — zapytał hrabia.
— Tak chce reguła... Wyprawa w Paryżu, kąpiele w Ostendzie i przez Berlin powrót do domu. Później ja ze swoją małżonką w podróż poślubną do Wiednia się udam, zkąd wróciwszy, porobię wizyty sąsiadom, doczekam się rewizyt, później znowu wizyty i rewizyty — i tak w kółko.
— Parbleu! a cóż chcesz? — zapytał hrabia.
— Zegar naszych zwyczajów — ciągnął Dymitr — nie może żadnej kreski przeskoczyć, zatrzymać lub cofnąć wskazówek. Powinien iść równo, regularnie, wydzwaniać kwadranse i godziny. Jabym jednak radził mały wyłom w tem zwyczajowem kole uczynić. Po wyprawę udać się do Pacanowa, wykąpać się w wodzie studziennej, a w podróż poślubną do Honolulu wyruszyć, gdzie zabrawszy znajomości, utatuowanym wrócić do siebie.
Panna Julia powstała szybko i podbiegła do Dymitra.
— Już? — rzekła, biorąc go za rękę.
— Co, panno Julio ?
— Zaczynasz pan bredzić?
— Ze chcę pójść na prawo, gdy wszyscy na lewo chodzą?... Ach! — dodał po
chwili, — i pani wierzy temu, co mówię?... Paryż, Ostenda, Wiedeń, wizyty i rewizyty ominąć nas nie mogą, a raczej my ich ominąć nie możemy! Zbudowaliśmy cudowną machinę, która raz nakręcona, z nużącą aku- ratnością do końca świata iść będzie.
Hrabia uśmiechnął się i pogładził faworyty.
— Znam nieco historyę Sokoliczów — szepnął.
— Awanturnicy byli — podchwycił Dyr mitr...—Jeden Stanka Bułyhę upiekł we własnym jego domu, gdy nie mógł się wyroku trybunalskiego doczekać i zniknął jak wiatr, aż wypłynął na Dzikich Polach, gdzie postrach siał '"między Tatarstwem. Drugi ożenił się z Cyganką, która go zielem jakiemś otruła; trzeciego szlacheckie pałasze rozniosły, gdy dygnitarską córkę wykradał... Awanturnicy byli, lecz im nie odmówicie lwiej grzywy. Rodzili się na kresach i tam głowami swemi zapierali wejście Mongołom Wyznaję, sporo ich dzikiej krwi do moich żył się wlało, a z tą krwią wspomnienia jakieś o życiu więcej ru- chliwem i mającem krzyczących barw więcej. Nie-znoszę popielatego kólorubrh í>\ —
oq Ir.bnh ’ii") A f.-xlníb nv/’>| j,n /*»;>
Stuknął pięścią o stół, aż zadrżały kryształowe wieszadła u lampy.
Panna Julia utkwiła wzrok swój w jego źrenicach i kilka razy zrobiła kłopotliwy ruch głową.
— Będęż ja miała robotę z panem mężem!—rzekła z naiwną powagą.
Sokolicz zaśmiał się, przytulił jej rękę do piersi, do ust podniósł i pocałował trzykrotnie.
— Nie jedź pani, pozostań tu lepiej!
— O, of — zaśmiała się hrabianka. — Mój narzeczony zawcześnie chce być panem.
— Proszę, jak prosiłbym, gdybym był już mężem pani.
— Niech dziecko uspokoi się i nic kaprysi. .
— A jeżeli kaprysić będzie?
— Ot tak, za czubek je wezmę—dodała, spełniając natychmiast groźbę.
Odbiegła kroków parę i długi, piękny dyg złożyła.
— Dobranoc!
Rzekłszy to, pierzchnęła z salonu.
Hrabia wstał z siedzenia i poszedł do < Dymiira.i^rbyin f.jnwi /ktjo ¡óy/, rnr»i/irnr.l\
— Daj pokój żartom — rzekł. — Za- nadtoś dobrze urodzony na Pacanów lub Honolulu.
— Lecz może źle na Paryż lub Ostendę—odpowiedział Sokolicz.
Podał rękę, uścisnął i udał się na spoczynek.
Aleksander pozostał sam.
Długo stał nieruchomie, zajęty niejasne- mi myślami, wzrok mu posępniał, bruzdami pokrywało się czoło. Dumanie jego przerwał szelest sukni. Odwrócił się i spostrzegł siostrę.
— Czy wyszłaś do mnie?—spytał.
— Oo! — odezwała się panna Julia. — Widzisz przecie, że jestem w nocnym szlafroczku. Zbliżyłam się do drzwi, by waszej rozmowie się przysłuchać, a zobaczywszy, że jesteś sam przybiegłam do ciebie.
Hrabia przycisnął do siebie wiotką postać dziewczyny i patrząc jej w oczy, rzekł powoli.
— Czy ty go bardzo kochasz?
— Jeszcze! jeszcze! jeszcze! — zawołała niecierpliwie Julia.—Stałościćj swojego uczucia złamałam twój opór, twoją niechęć do tego
związku, a ty „czy kocham?“ pytasz jeszcze!
— Za dzika natura, kozacza krew... Su- kolicze!
— Więc co?
— Boję się.
— Czego, czego, czego?
— Nie on prosił o twoją miłość, ty mu ją ofiarowałaś.
— Ośmieliłam go, prawda!... Lecz cóż ztąd ?
— Czy czasem nie nałożyłaś nań więzów?
— Pajęczych, delikatnych jak mgła, jak nić babiego lata.
— Tem gorzej?
— Olesiu, trwożysz mnie!
— Gdyby chciał zadrwić z ciebie, ze mnie, z Horskich...
Łagodna zawsze twarz hrabiego spon- sowiała, oczy błysnęły dziko, a pięście się zawarły.
— Straszny jesteś—zawołała siostra.
— Krwią swoją zapłacićby mi musiał— wybuchnął hrabia.
Julia krzyknęła, on ujął ją za rękę.
— Mówię: gdyby, gdyby, ale tego nie będzie—hamując się, uspokajał przelękłą pan Aleksander.
Dziewczyna, przytulona do piersi brata, drżała lekko.
— Próba, fulisiu, jeszcze próba twojego serca, nic więcej — dodał hrabia swobodnie, uśmiechając się do siostry.
— Brzydki! jak można tak mnie straszyć?—szepnęła.
I oparta na ramieniu brata, wyszła z salonu.
Nazajutrz panna Julia i Aleksander znajdowali się na dworcu kolei żelaznej. Dzwonek uderzył raz trzeci, wskoczyli do wagonu. Dymitr podbiegł i ruchem szybkim ujął raz jeszcze rękę panny Julii.
— Nie jedź pani! — prosił.
— Zapóźno już powracać do domu.
— Pociąg jeszcze nie ruszył.
— Niech dziecko nie kaprysi, raz jeszcze proszę.
— Po ślubie pojedziemy razem.
— Jedź pan teraz!
— Ba! muszę dom dla żony przygotować.
— Będziesz więc pan miał zajęcie, które ci nie pozwoli tęsknić bardzo za 111114...
Konduktor dał znak, gwizd rozległ się, pociąg ruszył.
W jednej z komnat starego dworu So- koliczów, na skórą wilczą obitem krześle, siedział pan Dymitr. Widać, że tylko co powrócił z podróży, bo krótki giermak miał na sobie, ściśnięty w biodrach skórzanym pasem, buty długie, za kolana sięgające, i małą czapeczkę z karakułów, którą zdjął z głowy
i na stół cisnął W sieni słychać było przytłumiony gwar rozmawiającej służby; mówiono o panu, który zdaleka od narzeczonej przyjechał dom urządzić i ot, lada chwila, żonę sprowadzi. Dziwił się tylko stary Ostafi, dziadowski sługa jeszcze, jak delikatne dziecko hrabiowskie przywyknie do panujących tu zwyczajów? Chyba młody pan wszystko przemieni i sam się trochę przemieni. Nie bę
dzie, gdy gromy biją, dosiadał dzikiego rumaka i latał po stepie, bo choć to dobrze krwi jego robi, ale o nieszczęście nietrudno. Nie na to żonę weźmie, by ją trwożyć fantazyą swojej natury.
A psy?
'I oć się wylęgają na kanapach w salonie
i rzucane ze stołu kości po kątach włóczą; a hałas myśliwych, rżenie koni, trąbienie w rogi, skowyt chartów i muzyka niecierpliwych ogarów, gdy jesienny czas polowania nastanie — czy ucho hrabianki przywyknie do tego?
Stary Ostafi kręcił głową i wątpił.
Nie znał przyszłej żony swego pana, bo od Sokoliszcz do Horek czterdzieści mil było z okładem, lecz wiedział, że było to wypieszczone dziecko pańskie.
— Przywyknie—upewniał starego ekonom Marchocki.
— Trudno! — mówił Ostafi.
— Co trudno! do wszystkiego ułożyć się można Pani Trylska, kiedy jeszcze była panną to była, poprostu, jak słomka delikatna, doktorzy nawet mówili, że nie wytrzyma małżeństwa, a tymczasem tak się przyzwyczaiła,
że corok to prorok.
31 15
— To, panie Marchocki, nie psy i trą bienie!
— Spróbowałbyś choć jedno dziecko urodzić, a zobaczyłbyś co to za smak!...
Na taki argument stary nic odpowiedzieć nie mógł, ekonom odwrócił się i wszedł do pokoju dziedzica z powitaniem.
— Dzień dobry, panie Marchocki! Co słychać? — spytał Sokolicz.
— Wszystko dobrze, proszę jasnego pana.
— Nawet jasne pioruny nie biły, jak słyszałem.
— A niech Bóg broni! — zawołał Marchocki.
— Ziemia się nigdzie nie zawaliła?—pytał pan Dymitr.
— Tylko koło lumusa po deszczu ostatnim i to nie bardzo, ot, możebym się ja jeden schował.
— Tfu!—splunął Sokolicz—nawet dwóch nie nakryje cymbałów... Cóż tam w polu, panie Marchocki?
— Wszystko dobrze, proszę jasnego pana! Posiewy, niech dyabli wezmą jakie, siano jak perfumy, a rzepak kwitnie, że patrzeć, popro- stu, oczy bolą.
— Stodoła skończona?
— Wygląda jak kościół, jaśnie panie!
— Stadnina?
— Sześć łoszaków przybyło, prosto aniołeczki, proszę jasnego pana.
— A jak się ma „kniaź?“
— Zastał się i żłób zerwał po tygodniu, widać zatęsknił za jasnym panem. Chciałem go przejechać, ale zrzucił mnie odrazu, bisur- manin i później przystępu nie dawał, niech go paraliż ruszy!
— Cóż chcesz, żeby ekonom na “kniaziu“ jeździł?
— Chi, chi, chi!... dobrze jasny pan mówi—zaśmiał się Marchocki.
— Co jeszcze?
— A no nic!... Na Zakarawaniu tylko rozsiadła się banda Cyganów. Chciałem przepędzić, ale dobrego kowala mają. Pokuł nam wozy, że niech go kaczki zdepczą, prosto cudo, proszę jasnego pana...
— Dobranoc, mości Marchocki! — Jutro obejrzę gospodarstwo i zobaczę, jak tam.
Kiwnął głową, Marchocki skłonił się i wyszedł,
Słońce zachodziło, wbiegło przez okno czerwonym promieniem i krwawym, gasnącym
blaskiem oblało ściany pokoju. Zaświeciła jasna broń wisząca na kolkach, jelenie rogi zdawały się być rozpalone jak żar, gwinto wane strzelby i stare pałasze przybrały na się barwy purpurowe. Ale pan Dymitr patrzył w tej chwili na potrety na ścianach wiszące.
Oto Fedor, oprawca Bułyhy, później prześladowca hord krymskich, żołnierz kresowy, dwukrotny jeniec tatarski. Nikt go z jasyru nie wykupił, wykupił się sam, gdy nocą więzienie swoje podpalił i umknął w popłochu. Czerwono potem było na Dzikich Polach, w bi- surmańskiej krwi się po uszy kąpał i chana za łeb pochwycił Fedor Sokolicz. Dziadem starym był, gdy umarł, nie na łożu śmierć go wzięła.
Ten drugi...
Spytajcie fal dniestrzańskich!
Przerzucał wzrok z portretu na portret, aż na ostatnim zatrzymał spojrzenie swoje.
Ojciec!...
I jego grobu on nie znaj!
Ale zato on, Dymitr, umrze jak na rozsądnego człowieka przystało. Przedtem ożeni się z panną Julią i w podróż poślubną do Wiednia pojedzie. Daremnie we krwi jego da
wniejszym szałem coś bije—zmieniły się czasy, porozumnieli ludzie!
Dokoła cisza, spokój, sen...
Zerwał się, pięścią o stół trzasnął, aż blat dębowy jęknął z głuchym łoskotem.
W drzwiach stanął Ostafi.
— Konia! — huknął Sokolicz.
Y\ pięć minut „kniaź“ zarżał przed gankiem.
Dymitr skoczył na stepowca...
— Hop! — krzyknął.
Pędem wichru wypadł z dziedzińca.
— Oho, znowu! — mruknął Ostafi... —
I ojciec taki był, i dziad taki!
Pan Dymitr pędził stepem ku Zakarawań- skiej dolinie...
Nagle powstrzymał konia i stanął na wzgórzu.
Szeroka, zielona rozciągała się przed nim równina, wązki pasek srebrnego strumienia płynął środkiem i drżał migotliwie. Nad samym zakrętem potoku rozłożył się duży obóz cygański. Wielki namiot rozpięty nad wozami stał pusty, bo cała gromada koczowniczego plemienia szerokiem kołem rozsiadła się przed nim. ęzerwone i żółte płachty świeciły jaskrawo na wpółobnażonych plecach kobiet,
które, zmięszane z mężczyznami, siedziały na ziemi, kołysząc dzieci przy piersi, to karcąc rozbrykanych malców. Dzikie dźwięki cygańskiej muzyki drżały w powietrzu, czasem śmiech, czasem krzyk zabrzmiał, głuszony śpiewem czystym, silnym, młodym. Dzwoniły żele, kilka drumli naraz jęczało brzękotliwie; wprawna ręka starego Cygana uderzała drążkami w struny cymbałów, bęben huczał, grzmiał, dzwonił w dłoniach młodej dziewczyny, która wpośród koła, pieśnią wtórując muzyce, na zielonej pląsała murawie.
Sokolicz dał ostrogę koniowi i ruszył ku bandzie.
Snadź zauważono młodego pana, bo szyb- szem tempem uderzyły drążki cymbałów, głośniej odezwały się żele, a bębenek zahuczał przeciągle i wzniósł się wysoko ponad głową tancerki.
Tancerka była młoda i piękna, czerwoną spódniczkę uniosła do kolan i rzuciła się w wir szalony. Czarne włosy po śniadych rozbiegły się ramionach, złote cekiny na szyi, porwane gorączką jakąś, drżały błyskotliwie. Nagle stanęła, podniosła się na końcach palców, wysmukłą kibić naprzód wygięła i. oczy ciemne, duże, jak żar palące, utkwiła w źrenicach So-
kolicza. Stała tak chwilę, z głową w t)ł po chyloną, piersią wydatną, z ramionami wznie- sionemi wysoko, piękna, wyzywająca...
W tem błyskawiczne dźwięki cymbałów się posypały, ozwały się struny wszystkie, Cyganka rzuciła się w powietrze, jakby ją wichr porwał w tan jakiś zawrotny. Zdawało się, że ją kołysały fale dźwięków, krążyły nad nią, pod stopy jej biegły, chwiały w lewo
i w prawo i unosiły nad ziemią. W tanecznych susach przeskoczyła zakreślone koło i lekkim skokiem łani i do siedzącego opodal na koniu Sokolicza podbiegła. Nogi miała dziwnie zgrabne i małe, palce 11 rąk w pierścienie ubrane.
— Ruczku, paniczu, daj!—zawołała głosem srebrzystym, wyciągając dłoń ku niemu.
Dymitr sięgnął w zanadrze, wyjął garść papierków i rzucił na dłoń Cygance.
— Desz a jak! — zawołała, uderzając w dłonie radośnie.
Wpadła między swoich, chwaląc się darem otrzymanem.
— Dziesięć i jeden! — powtórzyły stare Cyganki, licząc dane przez Dymitra pieniądze. .
Sokolicz stał w oddaleniu sześciu, kroków podał się nieco ku tyłowi, ręce na kulbakę
położył, przymrużył powieki i patrzył, patrzył na czarodziejsko piękną dziewczynę, która oparta o drabinę wozu podtrzymującego płótna namiotu, nie spuszczała na chwilę swych oczu, mieniących się jak rubiny, z zapatrzonego w nią mężczyzny. Promienie zachodzącego słońca oblały ją całą światłem purpurowem, czerwieniły się w drżących migotliwie cekinach, na usta się kładły, niby dwa krwawe płomyki.
Nagle Sokolicz drgnął, ścisnął konia, zwrócił na miejscu i jak ptak poleciał.
Bezsennie noc mu przeszła, nad ranem dopiero usnął snem ciężkim.
Obudził się wzburzony.
Czekającego na rozkazy Marchockiego zburczał, że Cyganom pozwolił na łące się zatrzymać; gdy zaś ten chciał wyprawić ich zaraz, krzyknął, żeby pilnował swojego nosa. Poszedł na folwark, stadninę przejrzał; obejrzał łany, patrząc ciągle na słońce, które dzisiaj leniwiej, niż zwykle drogę swą odbywało.
Nad wieczorem osiodłać kazał konia.
Nie wyleciał pędem za bramę, jak to zazwyczaj bywało, rwącego się pohamował rumaka i stępa wjechał pomiędzy bujne zbóż łany.
Pochmurny był; koń rzekłbyś, że się do jego myśli stosował, szedł wolno, schylając czasami głowę po kłos pszeniczny, albo piękny kwiat maku.
Sokolicz targał wąsa, brew ściągał i niecierpliwie wodził okiem dokoła. Dwa razy zbliżał się do Zakarawania i dwa razy nawracał w stronę przeciwną.
Nagle stanął i słuch wytężył.
W powietrzu ciche płynęły dźwięki, stłumiony huk bębenka przynosiły powiewy wiatru.
Czy Sokolicz potrącił konia, czy koń długiem staniem zniecierpliwił się, krokiem powolnym, rzucając piękną głową, przez część stepu zarosłego trawą, skierował się ku cygańskiemu obozowisku. Dymitr zatrzymał wierzchowca na wzgórzu i spojrzał przed siebie.
Na tle zielonem doliny szatra cygańska wydawała się plamą różnobarwną. Siedzące w spój nem kole kobiety i mężczyzni tworzyli girlandę żywych kwiatów, a pośrodku unosił się motyl duży, piękny, trzepocąc skrzydłami w rytm muzyczny. Obraz był ten sam co wczora, wydal się tylko dziś patrzącemu stokroć piękniejszym.
Tancerka zauważyła Sokolicza, przeskoczyła więżące ją koło i szybko iść do niego zaczęła. Czarne jej oczy świeciły jak gwiazdy, usta się śmiały, przepełnione krwią żywą.
Podeszła i wyciągnęła dłoń.
— PowTÓżę wam, Sokoliczu! — odezwała się.
— Jak ciebie nazywają? — zapytał Dymitr.
— Irma!
— Umiesz wróżyć?
— Ojoj!
Wpatrzyła się w Sokolicza długo, badawczo.
— Dajcie ruczku!
Dymitr wyciągnął dłoń, Cyganka ujęła.
Dreszcz przeszedł po ciele Sokolicza, takie to ujęcie było miękkie, ciepłe, rozkoszne...
Irma wróżyła długo, ale Dymitr nie rozumiał słów, patrzył tylko na stojącą przed sobą i słyszał, że serce mu drży, i czuł w oczach swoich błyskawice zapalające się, jak żar czerwone.
Irma skończyła wróżyć. Dymitr dobył dukata w złocie i na dłoń jej położył. Nagle uczuł jakiś ogień na ręce: to usta Cyganki w dziękczynnym spoczęły pocałunku.
Sokolicz zachwiał się, krew falą płomieni przez żyły mu przebiegła. Nagle pochylił się, ujął szybko za ramiona Irmę i rzucił na siodło przed siebie.
Dziewczyna krzyknęła, lecz, chroniąc się od upadku, za szyję go objęła.
Sokolicz wpił się w jej usta.
W obozie cygańskim groźny krzyk powstał.
— Hop! — krzyknął na konia pan Dymitr.
Wzbił się kłąb pyłu, zadrgała ziemia głuchym odgłosem grzmotu.
Rumak gnał szybko, Irma kołysała się w ramionach Sokolicza, uściskiem za uścisk płacąc.
*
* *
Zmienił się dom Sokoliczów od chwili przybycia Irmy. Obóz cygański za sumę paru tysięcy rubli zrzekł się perły swojej, która czar lała w rozszalałe serce Dymitra.
— Sokolico ty moja!
— Sokole ty mój!
Brzmiało od świtu do nocy.
Irma trzepotała się jak ptaszę królewskie, dwór cały był na usługi pięknej cyganki, jeno stary Ostafi spochmurniał i jak noc chodził.
— Szkoda krwi Sokoliczów—mruczał — zabrakło jej morza na wylanie się i ot co!
Dymitr rozszalał się w Irmie, spełniał jej wszystkie zachcianki i nieraz cierpliwie znosił tyraństwo rozkapryszonej kobiety. Dom przybrał pozór jakiejś szatry olbrzymiej: ściany pokryto różnowzorzystym jedwabiem, drumle, żele, bębenki wisiały na kołkach, to rozrzucone walały się po podłodze; odpłacała jednak Irma szczerem przywiązaniem i pieszczotami, które Sokolicza zmysłów pozbawiały.
— Co to za pierścień masz? — raz spytała, zoczywszy piękny, brylantowy pierścień na palcu u niego.
Dymitr pobladł.
Kobieta czarne, palące oczy utkwiła w twarzy jego.
— Druga... Irma?—spytała.
Zerwała się z siedzenia, usta jej drżały, płonęły policzki, źrenice sypały snopem iskier.
— Bądź zdrów, Sokoliczu, ja idę precz!
Odwróciła się.
— Stój — krzyknął Dymitr, chwytając ją za ramię.—Była tamta póki ciebie nie było, teraz tylko ty... tyłko ty!
Przyciągnął uciekającą i począł okładać pocałunkami.
— A!... kochasz mnie!—krzyknęła, czaro- wne ramiona zarzucając mu na szyję.
— Szaleję... przepadam... ginę! — szeptał w uniesieniu miłosnem.
Omdlewał w uścisku rozkoszy.
Upłynęło tygodni kilka, jak sen gorączkowy. Irma przypominała nieraz dawny taniec cygański, chwytała bębenek, unosiła ramiona do góry, palcami lewej ręki wodziła po naciągniętej skórze instrumentu i w pląs się rzucała. Nieraz Sokolicz schodził ją podczas tego tanecznego szału, zatrzymywał się i patrzył na nią godzinami całemi.
Pewnego razu Sokolicz zaszedł do pokoju i zastał ją stojącą w otwartem oknie, zapatrzoną nieruchomemi oczyma w przestrzeń daleką! Zwykle go witała głośnem uderzeniem w dłonie i skokiem wiewiórki na pierś mu się rzucała. Teraz choć drzwi skrzypnęły mocno, nie odwróciła się, nie poruszyła się nawet choć podszedł do niej; nie drgnęła, choć kibić jej ujął.
— Irmo! — szepnął, nachylając się So- kolicz.
— To tam ta dolina, gdzieś mnie raz pierwszy zobaczył?—spytała.
— Tam!
— Zawieź mnie do niej.
Pojechali.
Irma wyskoczyła z powozu, zatrzymała się i rozglądać się wkoło zaczęła.
— Załóżmy tu obóz cygański—rzekła.
— Czy źle ci w domu moim? — spytał Dymitr.
— Każ zbudować wóz duży i w świat ze mną!
— Co tobie, szalenico, do głowy przy- chocki? — zawołał, tuląc ją do piersi.—Poje- dziemy dokąd chcesz, lecz nie sposobem cygańskim. Ty Sokolicza żoną jesteś, słyszysz!
— A pierścień ten jeszcze u ciebie na palcu!
— Dziś go nie ujrzysz—odpowiedział.
Wrócili do dworu.
Irma czuła się znużoną i spać poszła, Sokolicz pozosłał sam w salonie.
— A jednak... to podłość!—zgrzytnął.— Sokolicze nigdy tak nie kłamali, jak ja skła
małem przed tamtą! Szal mię opętał i dziś jestem pod jego władzą. Trzeba raz skończyć, raz! Tamta nie może być moją, nienawidzę jej... Irmę kocham! Co Julii po sercu nio- jem?—szepnął drżącemi usty, — kajdany dałbym jej nie szczęście. Nie uczciwiej-że powiedzieć prawdę całą, niż dalej kłamać i zabić ją chłodem swej piersi? Niech będzie co będzie, ten pierścień na moim palcu być nie powinien.
Podszedł do drzwi do sieni wiodących.
— Ostafi!—krzyknął.
Stary zbliżył się do pana.
— Jedź do Horskich i powiedz wszystko, co wiesz! Ten pierścień oddaj tej, która miała tu być panią. Hrabiemu Aleksandrowi powiedz, że jestem gotów na wszystko.
Odszedł kilka kroków, Ostafi się nie ruszył.
— Słyszałeś? — zawołał Sokolicz.
— Nie cyganka za żonę wam, panie — szepnął dziad.
— Prrrecz!
Ostafi skłonił się i wyszedł—Dymitr szybkim krokiem przechadzać się zaczął.
Księżyc wyjrzał z za lasu i bladym promieniem wpadł do pokoju, po którym cho
dził, zajęty myślami, Sokolicz. Krew mu napływała do twarzy, to bladość kładła się na policzki i czoło; posadzka skrzypiała od kroków' ciężkich, których stuk mącił nocną ciszę. W szczelinie ściany ukryty świerszcz odzywał się nieśmiało, wreszce oswoił się z szelestem stóp chodzącego pana Dymitra i ćwierkać zaczął na dobre.
Po chwili Sokolicz opuścił salę, przeszedł parę komnat i cicho wszedł do pokoju Cyganki.
Irma spała, Dymitr cicho do łoża się zbliżył.
— Spisz? — wyszeptał.
— Co.tam? — odezwała się, zbudzona.
— Kochasz mnie?
— O, Mrodenoro! teraz dopiero pytasz?
— Pierścienia nie mam.
— A! — krzyknęła Cyganka, pochylając się mu przez ramię.
— Irmo! lrmo! Irmo! — wołał nieprzyto mny Sokolicz, szukając jej ust koralowych.
Na drugi dzień długo czekał na Irmę. Przesiedziała na dolinie cygańskiej do połu* dnia niemal.
Dymitr był w pełni szczęścia.—Irma czasem w zamyślenie wpadała. Będąc razem, za-
pominali o ś wiecie całym, lecz gdy Irma zostawała sama, o władało nią znużenie jakieś, nerwowe ziewanie otwierało usta, wyciągała ramiona do g Vy i, ponad głową splatając palce, mówiła głosem zmęczonym:
— O, Mrodenoro!...
— O, Boże — powtarzała i rzucała się na sofę znużona, albo wsparta o okno, patrzyła w dal przed siebie.
Dom stał na wzgórzu, wdali złociły się bujne łany i droga wiła się jak wąż stalowy, ginąc w cieniach czarnego lasu. Na tę drogę nieraz patrzyła Irma godzinami całemi póki jej nie obudził Sokolicz. Wtedy zapominała o myślach własnych, oddawała się lubym pieszczotom rozkochanego lwa, którego miłość potężniała z dniem każd) m.
Miało się ku końcowi zbiorów, gdy pod dom Sokolicza zajechało dwóch panów.
Zimno a dumnie pan Dymitr ich przyjął, rozmowa trxwała krótko, dwa wyrazy dosłyszała tylko Irma przez drzwi zamkniąte:
— Broń?
— Pistolety!
Panowie odjechali. Ostafi z pokoju pana wyniósł szerokie a płaskie pudełko i Irma
92 16
przez okno dostrzegła, że za gośćmi pojechał do lasu.
Wszedł Sokolicz, Cyganka podbiegła do niego.
— Co to? — spytała.
— Jadę na polowanie — rzekł spokojnie Dymitr.
Wyjął z kieszeni opieczętowaną, grubą paczkę z pieniędzmi.
— Schowaj to!
Pochylił się, wpół objął i długi jak wieczność pocałunek na usta jej złożył.
Koń zarżał przed gankiem.
— lrmo!... — zawołał Sokolicz. — Pamiętaj o mnie!
— O Mrodenoro! — szepnęła, wyciągając się Cyganka.
Słońce skryło się za obłoki i szybko biegło ku zachodowi. Cisza była w powietrzu, dwa motyle uganiały się nad pożółkłym gazonem lekko, pierzchliwie, dalej i dalej...
Irma stała w otwartem oknie i patrzyła na las ozłocony promieniami zachodzącego słońca, na drogę czerniejącą między srebrnem ścierniskiem żyta.
Spokojnie było, cicho, uroczyście. .
Nagle Irma zadrżała, wyprostowała się jak struna i nasłuchiwać zaczęła.
Hen, hen, daleko, jak brzęk skrzydeł muszych, odezwały się struny cymbałów.
Gorące rumieńce wybiegły na policzki Cyganki, pochyliła się, nastawiła ucho, rozwarte szeroko oczy skierowała w dal stepową.
Może to wiatr w przelocie potrącił o nie- widziale struny jakieś i w sercu jej zbudził wspomnienia koczowniczego życia?
Nie!
Brzęk cymbałów się zbliżał, jękliwe ozwa- ly się drumle.
Pierś Irmy zaczęła falować, jakby zama- ło jej było powietrza w przestrzeni; oczy sypnęły skrami, usta rozchyliły się w uśmiechu pożądań jakichś. Nagle klasnęła w dłoń, dech zaparła i stała chwilę nieruchoma, wpatrzona w punkt oddalony, poruszający się zwolna.
'lo ciągnął obóz cygański. Zielone i czerwone płachty poWiewały na tle złocistego lasu; sunął się wąż barwny krętą ku dolinie ścieżyną. Irma słyszała wyraźnie uderzenia drążków o naciągnięte struny cymbałów, płakały drumle, jęczały żele, nie było tylko bębenka.
— Cyganie! — krzyknęła Irma.— A, brak wam jednego dźwięku w muzyce, brak ,wam Irmy!...
Skoczyła, wbiegła do pokojów, gdzie tyle chwil z Sokoliczem przeżyła; z gorączkowym pośpiechem zaczęła zrywać jedwabne obicia ze ścian, stroić się w perły i korale, dary Dymitra; dane pieniądze schowała w zanadrze, z nad łóżka chwyciła bębenek i, strojna w cekiny, kolce i pierścienie, płaszcz z czerwieni obramowany złotem na ramiona rzuciwszy, za drzwi wypadła, na drogę, którędy ciągnął obóz cygańskj.
— Irma! Irma! — zawołano.
Zatrzymały się wozy, Cyganie okrążyli
Irmę piękną, strojną, bogatą przepychem ubioru.
— Do was! do was! — wołała. — Dość mi Sokolicza miłości! W świat! w świat!...
Zadzwoniły potężnie struny cymbałów, odpowiedziały im drumle i żele, głuchy huk bębenka i śpiew taneczny zabrzmiały w powietrzu. Wozy ruszyły przy pieśni Irmy i dzikiej muzyce cygańskich instrumentów, napełnił się gwarem las, przez który przejeżdżali.
Nagle dał się słyszeć grzmot, wystrzał jeden i drugi...
Mściwa kula hrabiego Aleksandra utkwiła w sercu Sokolicza.
Świadkowie walki śmiertelnej podbiegli do broczącego krwią.
Konał...
— ^Ostatnia wola twoja, Dymitrze!? — zapytał brat (ulii.
— Nie róbcie krzywdy jej — odpowiedział.—Ona mnie czeka, tam!...
W powietrzu odezwał się huk bębenka przy dźwięku cygańskiej pieśni.
• — lrma! — wyszeptał z uśmiechem.
Wielka bladość twarz mu okryła, wyciągnął się, stężał...
Zapadła noc...
Na niebie błysnęło gwiazd kilka, górą przebiegał wiatr i o czemś tajemniczem szeptał. Kołysały się dęby stuletnie, odwieczną pieśń' nad zabitym szumiąc.
O dwieście kroków rozłożył się noclegiem obóz Cyganów. Nie rozpalano ogniska, by blaskiem swoim nie zwabiło pogoni Dymitra Sokolicza.
Słońce zaszło z wielka jasnością dnia tego, mrok spływał bardzo powoli i lekkim fioletem zabarwiając wzgórza skaliste, silniejsze cienie w wądołach kładąc, rozlał się po ziemi całej.
Mrok—cisza!...
Na piaszczystych wydmach Judei majaczeją wiotkie kolumny palm z rozpostartemi baldachimami swych koron, tu i tam czernieją wyżyny skał nagich, na łagodniejszych wzgórz stokach marzą drzewa oliwne, niżej uprawne pola srebrzą się ścierniskiem białem po zbożach zżętych.
Na tern ściernisku w oddaleniu od drzew i skał rozłożyli się pasterze, pilnujący powie
rzonego sobie stada. Przewodniczył tym pacholętom Symon, najstarszy z nich, bo już dobiegał pełnych lat młodzieńczych, gdy towarzysze jego zaledwie wychodzili z dziecięctwa, a najmłodszy nawet dziesięciu lat wieku nie liczyk Na czole jednak wyrostków znać było smutek i zgnębienie — nie lekką snadż służbę mieli. Niech wołki krną brne na obcy łan zajdą, niech dziki zwierz zdradziecko owieczkę białą pochwyci, a kij właściciela stada wszystkie wnet żebra policzy w tych ciałach wychudłych.
Lecz dziś nie trudną była rola strażnicza. Niesforne zwykle stadko nie rozchodziło się po polu, by świeższej poszukać trawy lub ziół pachnących; nie kryło się za wzgórza, nie zabiegało w doliny, gdzie zwierz mógł je chwycić lub inna przygoda spotkać. Krowy i woły uparte ułożyły się cicho na ściernisku, potulne owieczki, białe jak kulki śniegu, to czarne jak grudki zwilżonej ziemi, zbite w gromadkę jedną układły się niedaleko pasterzy, stróżliwe psy nawet nie usiadły na czatach z nadstawionemi uszami, lecz zbliżyły się cicho do stóp swych władców nieletnich i przyległy koło nich.
Mrok coraz gęstszy się stawał, grube cienie słały się dokoła, pastuszkowie jednak nie zapalali ognisk na polach, najmłodszy tylko z nich przyczołgał się do bliższego towarzysza i szepnął:
— Czy ty nie czujesz nic?
— A ty? — odpowiedział szeptem pytany.
— Mnie straszno!...
Inni zasłyszawszy szept cichej gawędy, zbliżyli się do rozmawiających.
— Dobrze, rzucił z nich jeden, że któryś z was odezwać się ośmielił. Może nam raźniej będzie, gdy jeden drugiego głos posłyszy, bo taka cisza straszna zapanowała, że zagłośny wydawał się stuk mojego serca.
— Prawda?
— Prawda?—rzekło kilku razem.
— I wyście to spostrzegli?... A — lżej mi!—odezwał się z kolei czwarty.
Mówiłi szeptem, jakby się lękali czegoś, lecz czego—niewiedzieli sami.
— Powiem wam otwarcie — szepnął Sy- mon, źe już oddawna odezwać się chciałem, lecz wciąż mi się zdawało, że nie będę umiał głosu do tego dziwnego milczenia zastosować,
i że on, jak grom zagrzmi w tej ciszy i przerazi was i stado krzykiem ogromnym.
— Tak, tak—i mnie się to samo wydawało—zawołał szeptem jeden.
— I mnie.
— I mnie!
— Dla tego i ja milczałem.
— ł ja dla tego.
— 1 ja!
— Mnie zmusił strach do odezwania się— szepnął najmłodszy, który najpierwszy przy- czołgał się i rzekł: „Straszno mi!u
— Czy ty pamiętasz Symonie, ty, który ^ wśród nas najstarszy jesteś, choć jednę noc
taką?... — spytał do lat Symona wiekiem najbliższy.
— Nie, nie pamiętam!
— Co za cisza, co za spokój niezwykły! Ta palma, stojąca hen—tam na wydmie piaszczystej, zawsze miała listki ruchome, bo wiatr od fiiorza bieży wciąż górą i, choć na chwilę krótką, potrącić niemi musi. Od kiedy słońce zaszło, od kiedy mrok zapadł, na jedno mgnienie powieki nie spuszczałem z niej swych oczu. I czy wiesz? Nie drgnęła ani razu, jak ani razu nie zaszumiały
drzewa oliwne, stojące na wiatrów przelocie.
— To nic, że palma na takiej wyżynie nieruchomo stoi — szepnął Symon; to nic, że dalekie gdzieś morze usnęło, że gaje oliwne zwykłym szelestem nie szumią — ale gdzie się podziały zgrzytania świerszczów polnych, szmer pająków przechadzających się wśród ścierniska, zwykły gwar owadów o tak spóźnionej wieczorem godzinie? — Czy to my pierwszą noc śpimy na polu, czy to po raz pierwszy milczenia jesteśmy świadkami? A przecie — choć wiatr spał, choć nie drgnął nawet liść lękliwej osiny — cichy szelest, pełzających wśród suchych traw owadów, nie umilkał na chwilę. A teraz?... Pochyl się ku ziemi— wytęż ucho!
— Czy słyszysz co? — zapytał po chwili.
— Nie.
— I ja nie!
— Cisza!
— Ale jaka—jakby śmierć przeszła!
Mróz przebiegi po ciele pacholąt, ruchem instynktownym przytuli się do siebie, przerażeni ogromnem milczeniem świata.
— A jaki bezruch!—szeptał Symon. Psy między łapy przednie ułożyły łby swoje, ża
den się z nich nie ruszy, by stado obiedz kołem, na czatach usiąść w oddaleniu i warczeniem ostrzedz o grożącem niebezpieczeństwie. Ale co dziwniejsza, to ten bezduszny spokój stada. Czy słyszycie, żeby wół który przeżuwał połkniętą strawę? czy choć jednego zwierzęcia pierś westchnie? Niebywały to sen jakiś!...
— Prawda! — żaden wół nie przeżuwa strawy.
— Żadna zwierzęca pierś nie wzdycha.
— Nie słychać nawet szmeru wchłaniań powietrza.
— Okropna noc!
— Okropna noc!
— Okropna!...
— Mnie straszno! — szepnął znów najmłodszy, przytulając się do piersi Symona.
Siedzieli na małem wzniesieniu pola, które dalej biegło już równą płaszczyzną, jednym pasem łanów dotykając ścian skalnych, drugim wzgórz, na których rosły drzewa oliwne reszta ginęła w pomroce fioletowych cieniów, kończąc się u wądołów i wydm piaszczystych.
O kilka kroków przed pasterzami nieruchome spoczywało stadko, przerażające ich milczeniem swojem; daremnie nasłuchiwali, śpią
cych zwierząt nawet oddech zwyczajny nie- dolatywat do uszu. Jeden ze śmielszych, podrażniony tą ciszą niebywałą, posunął się po ściernisku do psa i kopną! go nogą w żebra. Ale pies nie poruszy! się, nie zaskowyczał. Choć uderzenie było potężne, mały oprawca nie posłyszał odgłosu żadnego, jaki zwykle przy silnem kopnięciu słyszeć się daje. 1 ogarnął go strach ogromny i wstyd za tę bezmyślną chęć zadania bólu zwierzęciu; czuł, że podłość uczynił, przynajmniej w tej chwili niepojętej a uroczystej ciszy — podłością to mu się wydało. Zbliżył się znów do swoich cichy i zasromany w duchu i usiadł opodal, nie mogąc pokonać uczucia lęku z czynu dokonanego.
Zkąd to? dla czego?
Nie wiedział.
Nieraz z za muru kamieniem cisnął w przechodnia, podbił nogę kalece i nie czuł wyrzutów sumienia. Teraz miał ogień w twarzy, na czole duże krople zimnego potu.
Niezwykła to noc była i ciemności dziwną miały przezroczystość w sobie. Na żółta wem posłaniu ścierniska, doskonale rysowa ły się kontury spoczywających wołów i krów i czarne to białe owiec gromadki, wiotki
slup palmy, który daleko na wzgórzu pia- szczystem wyrastał, odstawał ostro od fioletowego tła nieba, od pnia do szczytu owity wąz- kiem paskiem światła, niby aureolą splecioną z blasków niewidzialnego księżyca. Głębokie cienie w gajach oliwnych nie przeszkadzały rozróżniać postaci drzew, przestrzeń pomiędzy niebem a ziemią, zdawała się być wypełnioną kryształem ciemnym, w którym łamały się światła niewidzialne, dziwną przezroczystość powietrzu nadając. Siedzący na wzgórzu pasterze widzieli się dobrze, choć był czas nocy bezksiężycowych — i gdyby nie to milczenie, nie ta cisza ogromna — popłynąłby może gwar wesołej rozmowy lub śpiew. Lecz niepojęte zjawisko zawiązało im usta, niewytło- maczona trwoga nie pozwoliła w szmer głośniejszy uderzyć.
Nagle, niedaleko od nich, zarysował się cień. Pacholęta zerwały sie i przytuliły do siebie, jakby w danym wypadku jeden u drugiego ratunku chciał szukać.
— Kto tam? — odezwał się Symon.
Odpowiedzi nie było.
— Może zbój! — szepnął jeden z wyrostków.
— Duch może! — zadrżał jękliwie głos
inny.
Czarny cień podchodził powoli — pastuszkowie byli bliscy ucieczki.
— Sa tu! — wyszeptał jeden z nich do psów—lecz psy się nie ruszyły.
—. Kto jesteś i czego chcesz?—nabierając odwagi, odezwał się znów Symon.
— Szukam śmierci—cień odpowiedział.
— Nikodem—odezwało się naraz głosów cztery.
Zbliżyli się szybko do człowieka, którego Nikodemem nazwali.
— Przelękliście się—rzucił przybyły.
— Co robisz tu, tak daleko od domu pana swego?—spytał Symon.
Śmiech nagły, suchy wypadł z piersi ni- kodemowej. Pasterze drgnęli, zdawało im się, że echa wszystkie wrzasną, ale śmiech znikł, nie znalazłszy odgłosu nigdzie. I stokroć straszniejszą wydała się im ta cisza nocy której nic, nawet dziki, suchy śmiech tego człowieka zamącić nic mógł.
— Tak—daleko od domu pana swego jestem — powtórzył Nikodem. — Ha! pozwolenia on mi nie dał — jam od progu komnat sam odszedł. Gdy wrócę—spotka mnie kara pletni,
93 17
gdy wrócić nie zechcę—odnajdą mnie posłuszni wysłańcy,, czujne psy wytropią i pójdę pod pręgierz.
Ujął się za czoło.
— Niewolnik!—jęknął z rozpaczą.
— A któż z nas wolny? -- szepnął Sy- mon głosem stłumionym — czy wielu takich znajdziesz? Wolnych jest garstka tylko, lecz trzeba być na to albo obywatelem rzymskim, albo kapłanem, albo... albo—urodzić się wolnym—czy ja wiem! Lecz to nie nam, Nikodemie, ani twoim ni naszym dzieciom w udziale padnie. My i kobieta nie znamy wolności, bić i zabić nas można, sprzedać i kupić. W łonie matki już płód nasz przeklęty, przeklęty w ziemi nasz trup. Nic nie zmieni po* porządku świata ustanowionego od wieków— na wieki!
— Nic nie zmieni—wyszeptał głucho Nikodem.
— Lecz cóż się tobie stało? Czy stłukłeś może wazę etruską, którą panu twojemu z Rzymu wysłał Cezar, jako znak łaski? czy może w łaźni go myjąc, paznogciem zadrasnąłeś pieszczone patrycyusza ciało? Co ci się przytrafiło, Nikodemie?
Syn niewolnicy, sługa Antinousa, zarządzającego częścią wojsk rzymskich w Judei— poruszył się.
— Waza etruska... Tak! alem nie ja ją rozbił.
Wymawiając te słowa drżeć zaczął, blade usta skrzywiły się do płaczu, z piersi stłumiony jęk wypadł.
— A!—rzucił Symon—sam Antinous szkody sobie wyrządził, a gniew swój spędził na ciebie. Cóż chcesz — wina jest zawsze przy nas. Mój ojciec zginął pod rózgami okrutnego Szamana, że śmiał się wypierać winy nie- popełnionej. Gdy wił się i ryczał z bólu, inni, jak on niewolnicy, śmieli się, bo śmiać się kazano. Nie ulitował się nikt ni nad nim, ni nademną, który ze skomleniem małego szczeniaka‘garnąłem się już—do trupa. Kazano precz pójść, a gdym kroku nie mógł zrobić, wyrzucono za ogrodzenie domu, przyłożeniem pięści upamiętniając ten dzień strasz- szny. No — ale jak tam było z tą wazą etruską?
— Rozbiła ją Mira...
— Ta, ta najpiękniejsza z niewolnic Antinousa?
— Tak—szepnął Nikodem—ona, ten kwiat uszczknięty u podnóża Libanu, przez Anlinou- sa za dziesięć talentów kupiony.
— Nic nie rozumiem—rzucił pasterz — Dla czegóż ty rozpaczasz?
— Za drogi był dar Cezara, za wielki Antinousa gniew! Rzucił się na Mirę z podniesioną ręką, ale nim policzek na pobladłej twarzy spoczął, dłoń moją zatrzymała cios straszny.
— A cóż ci do tego było, niewolniku?— przerwał Symon.
— Kochałem ją—szepnął Nikodem.
— Miałżeś prawo?
— I byłem kochany.
— Pozwolił że na to Antinous?
— Zbliżyła nas wspólna niedola.
— I dla tegoś popełnił czyn karygodny?
— Jam do nóg mu padł i błagał o przebaczenie Mirze. Za oszczędzenie jej chwili bólu, za całość jego życia i mienia, obiecywałem mu własne oddać życie!
— Cha, cha, cha!—zaśmiał się pasterz.— Ofiarowałeś, to, co było nie twojem, to, co musiałbyś zawsze uczynić. I darowałże ci Anto- nous to nowe zuchwalstwo?
— Kazał pod pręgierz wziąć Mirę.
— Co? — zawołał pasterz, rozszerzając przerażone źrenice.
— Wiedział, że to mi będzie karą kar, męką mąk.
— 1 poszła? — zapytał Symon.
— Poszła — ale wprzód z jej białej szyi jedwabny sznur zdjęli, na którym powiesić się chciała; poszła... i białe jej plecy zrysujc bicz rzemienny; poszła — prowadzona przez niewolników do mnie podobnych. Gdy drzwi się zamknęły za nią. za nim i za oprawcami, jeden z wysłańców Antinousa rzekł do mnie: Rozkazano, byś stał tu w progu i wejścia pilnował, ja zaś ci radzę — dodał — byś ucho przyłożył do drzwi. Jeśli posłyszysz gwizd pletni, pomyśl o białych Miry ramionach.
— I stanąłeś? i słyszałeś gwizd pletni!— zawołał Symon.
Nikodem zatulił uszy, oczy przy mknął i zachwiał się połową swej postaci.
'— Nie — nie — jęknął. — Nad siły to było moje, nad siły!... A ten doradca śmiał się, wyciągniętą rąką wskazując na próg drzwi przeklętych. Litości nie miał nademną on nawet!
I zawył jak pies, tarzając się w prochu ziemi.
— Ja nie znam wypadku — szepnął Symon — ażeby w czyjemkolwiekbądź sercu niewolnik litość wzbudził. Nie narodził się ten jeszcze, któryby cierpiących pocieszył i rzucił im dar szczęścia.
A gdy tak mówił, gdy głuchy płacz Nikodema rozbrzmiewał jękiem wszystkich niewolników świata i skargą milionów rozpływał się w tej ciszy ogromnej: z głębin niebios czy z wnętrza ziemi, ze wschodu czy zachodu, z południa czy północy — powiały szelesty dziwne i «zabrzmiał szept:
— „Błogosławieni ubodzy, błogosławieni ci, którzy cierpią...“
— Słyszycie! — /.awołał nagle Szymon, zrywając się z ziemi.
— Dziwny wiatr powiał...
— Wiatr tak nie szumi — odezwał się Symon.
— Błogosławiono ubogich i cierpiących.
— Słyszałem głos...
— Słyszałem słowa...
— Tak, tak — słowa i głos!
I zdziwieni wsłuchiwali się znów w ciszę zaległą.
— Czy czujecie, jak nagle oliwy zapachniały?
— To dziwne, kwiaty w zawiązku a płynie zapach!
— Jeden gaj tylko drzew tych — tam— na stoku wzgórz stoi, a zapach taki, jakby lasy ziemi wszystkiej białe kwiaty rozwinęły naraz.
— Cudowna woń!
— Upajająca woń!
— Rozkoszna woń!
Nagle pośród błękitów zapaliła się gwiazda i łagodnem światłem swych promieni oblała ziemię całą. Na piasczystej wydmie stojąca palma pochyliła się ku stronie wschodniej, zachwiały się drzewa oliwne śpiące dotąd na wzgórz stokach, a od morza wiatr powiał. I stado, nieruchomie leżące, poruszyło się i wstało na nogi. zgrzyt polnych świerszczów dał się słyszeć i szmer pająków przechadzających się wśród ścierniska i chór owadów brzęknął nagle. Rozległ się ryk wołów i radosne kundlów skomlenie — i wzrastał gwar i rozbrzmiewał głosami stworzeń przeróżnych.
Pasterze i Nikodem stali w zdumieniu wielkiem i rozwartemi szeroko oczyma pa
trzy li na gwiazdę dziwną, nie widzianą dotąd i słuchali głosów budzącego się nagle świata. A zewsząd dolatywały krów ryki, drżące beczenie owiec, radośny psów skowyt, gwar ludzki, a gaje i doliny zadzwoniły ptaków pieśniami. I zdjął ich strach przeczucia cudu wielkiego, który objawiał się w owym gwarze weselnym świata i tej gwieździe pośrodku nieba utkwionej.
Wtem szum wielki powietrzem trącił — i anioł srebrzysty zleciał...
A gdy pasterze, olśnieni blaskiem wysłańca Bożego, zadrżeli — zbliżył się do nich i rzekł:
— Nie bójcie się!... zwiastuję wam nowinę dobrą; bo oto narodził się Zbawca świata, marzenie wieków, cierpiących dusz radość. Chodźcie — zmęczeni życiem, niedolą złamani, pokłon oddać Dzieciątku Bożemu... — Zbliża się królestwo wasze. Wywyższony poniżon będzie, maluczki podniesiony, bo taka jest wola Króla królów! A oto znak: znajdziecie Niemowlątko uwinione w pieluchy, leżące w żłobie.
I anioł znikł a poruszyła się gwiazda złota na niebie i wiodła pasterzy do miasta dawidowego, które zwą Bethleem. Z nimi
Nikodem szedł wzruszony do głębi duszy swej niewolniczej nowiną wielką.
— Co nam rzekł ten duch biały? — szeptali, idąc... —Zbawienie! radość!...—Czy nie pomięszały się nam zmysły?... — Lecz biegli, gnani niepojętą siłą jakąś, aż oto drogę im przeciął tabór wielki. Na wielbłądach, objuczonych naczyniami ze złota i srebra, jechali królowie Wschodu. Nie pytali o drogę, bo gwiazda wiodła ich, aż zatrzymała się nad strzechą ubogiej stajenki, gdzie spoczywało Dziecię Święte. Z wnętrza bił blask ogromny—śpiew kołysanki sennej, którą nad żłobkiem synaczka nuciła Marya, łączył się z pieśnią duchów niewidzialnych.
Nikodem runął na klęczki i do Dziecięcia ramiona wyciągnął—a Dziecię uśmiechnęło się do niego. Ten uśmiech niewymowną rozkoszy napełnił niewolnika. Powstał i biegł do domu Antinousa, nie lękając się już śmier- * ci ni cięć pletni; pobiegli i pasterze, zwiastując spotkanym wszystkim nowinę dobrą.
W otoczeniu murów stał dom patrycyu- sza, wejścia do wnętrza broniły wierzeje z drzewa cedrowego robione. Nikodem znał wszystkie przejścia tajne, przesunął się, jak cień, pod murem, dotarł do furty, skoczył
i przez brukowany dziedziniec biegł do mieszkania Antinousa.
Cóżto?
Otwarte drzwi wszystkie, w izbie dla niewolników przeznaczonej nikogo nie było. Cisza panowała w domu całym, tylko posągi bogów rzymskich, kute z marmuru, ozdobione złotem, kryły się w cieniach pałacu, jakby się bały świateł przez górne okna do komnat wpadających.
— Kto tam? — odezwał się nagle głos jakiś zdradzający przestrach.
Z cieniów się wychylił jeden z tych sług Antinousa, który Nikodemowi przyniósł okrutny rozkaz pana, a sam od siebie rzekł:— Jeśli posłyszysz gwizd pletni — pomyśl o białych Miry ramionach.
— 'Io ty? — zawołał zdumiony...
— Mira? — rzucił Nikodem.
Niewolnik podbiegi...
— Strach! — strach! — strach! — szepnął, rozglądając się trwożnie...
Twarz Nikodema zbladła...
— Umarła? — jęknął...
— Kto myśli o śmierci tej nocy cudów? — odezwał się niewolnik.
— Więc?... co?... mów!
— Antinous miał pierwszy raz zadać — nagle błysnęła ta gwiazda i ręka Antinousa nieruchomie w powietrzu zawisła neid schylo- nemi plecami niewolnicy.
Dziwne zamieszanie było na ulicach Jerozolimy. Do bram miasta śpieszyły tłumy i rozpraszały się po wszystkich zaułkach i zakrętach; na twarzach jednych znać było przerażenie wielkie, inne patrzyły z niepokojem i trwogą, w niektórych oczach świecił wyraz blizkiego obłędu. Trwodze tej towarzyszył szum głuchy, jakby pasowanie się sił morskich odmętów, gdy jeszcze w łonie zbliżającej się z daleka burzy śpią wichry zniszczenia a tylko dreszczem niepokoju drżą fale, głębie wód ogromnym kolebem chwieją się, podnosząc kark grzywą zjeżony, aż bryzgną w srebrne pian śniegi i z jękiem opadną. Słychać było głosy zmieszane, ale w tym gwarze ginęły słowa; czasem głośniej krzyk jakiś zabrzmiał, zadzwonił płacz — i skonał w ogólnym szmerze tłumu.
Nie na wszystkich jednak twarzach to piętno przestrachu wyryte było, nie wszystkich oczy patrzyły obłędem czy trwogą, nie wszyscy szli z pośpiechem niepokoju, nie wiedząc dokąd idą. Były postaci mężów i kobiet nie tylko smutne — ale okropnie smutne; tu i tam patrzyły oczy zalane łzami bezbrzeżnej boleści—ale czoła opromieniał blask jakiś niezwykły. Na czoła te zwracały się czasami spojrzenia tłumów, a patrzyły z nienawiścią lub przestrachem.
Zkąd biegli? co ich takiem przerażeniem gnało?... Nad karkami uciekających nie błyskał miecz nieprzyjaciela, grożąc ciosem śmiertelnym, tylko — za nimi — w dali — na czer- wonem tle nieba, czerwonem, jakby je ogarnęła olbrzymia łuna pożaru, na górze „Trupich głów,“ inaczej „Golgotą“ zwanej—czerniały trzy krzyże. Tam przed chwilą odbyła się kaźń, zawieszony na krzyżu skonał Syn Maryi.
Nie jeden już tam poniósł tę śmierć haniebną, na nie jedno męczeńskie konanie tłum patrzał i odchodził spokojny.
A dziś?...
Dziś — gdy pokrytą śmiertelną bladością Jezus z Nazaretu głowę na pierś pochy-
lii ostatnie tchnienie wydając — ziemia zadrżała i ciemność padła na świat. Tych, którzy byli w świątyni, przeraził łoskot suchy rozdzierającej się zasłony, inni słyszeli huk pękających grobów i widzieli ciała umarłe, z przedwiecznych wychodzące mogił. A gdy ziemia drżeć przestała i rozproszyły się ciemności, słońce jakby promienie swoje wc krwi umoczyło, cisnęło blask czerwony i samo było rozdęte, krwawe, jakby lada chwila prysnąć miało i krwią świat zalać. Przedtem przeraził tłumy dreszcz ziemi i noc nagła i trzask pękających na grobach kamieni, teraz umysły pomieszał ten pożar słońca.
— Niebo się pali! — wołał tłum prze rażony.
— Zaiste, umarł Syn Boży!... — powtarzały blade usta oprawców.
I tłoczono się w mury Jerozolimy, pełne przestrachu oczy zwracając za siebie, gdzie na tle rozpalonego nieba czerniał Chrystusa krzyż.
A słońce -coraz niżej chyliło się ku zachodowi i coraz krwawiej świeciło. Krwią zdawała się być oblana Golgota, krwią opływały liście drzew oliwnych, na dachach domów, na łukach bram, na gzemsach świątyń, wszędzie byłakrew. Ludzie, głazy i zwie-
04 18
rzęta i drzewa, ziemiai niebo zalane były tą okropną krwią słońca...
Więc tłumy ogarnął strach..,
Tylko ci, którzy zwali się uczniami Jezusa, na których spoczywał wzrok nienawiści lub trwogi pędzącego tłumu — mimo boleści wielkiej — mieli oczy opromienione blaskiem dziwnym; i tylko ci, którzy Chrystusa na śmierć wydali, kapłani w Piśmie uczeni, Saduceusze i Faryzeusze, mimo wewnętrznego duszy lęku, na ustach mieli złowrogi uśmiech radości z dokonanej zbrodni, w oczach szatański blask tryumfu, że Ten, który się mienił Synem Bożym, poniósł śmierć hańby, że ci, którzy uczniami Jego byli, zatrzymywali się czasami w pół drogi i wpółsenni. wpółnie- przytomni, obracali twarze blade na widniejącą zdała Golgotę.
— Grób ofiar swych nie puszcza, umarli nie wstają — szeptał Harus, którego mę- drcem zwano, mistrz Saduceuszów, upokorzony nieraz przez Syna cieśli.—Grób ofiar swych nie puszcza, ze śmiercią kończy się panowanie Twoje, Jezusie Nazareński!
Przedzierał się przez tłum, zapierający mu drogę, stłoczonych łokciami rozbijał i kro
kiem szybkim, z piersią dyszącą, szedł do domu swojego, który, jak i inne, nurzał się w blaskach purpurowych zachodzącego słońca. Niejeden chciał zatrzymać mędrca i spytać go o wytłómaczenie zjawisk—ale, widząc chód jego niespokojny, pośpieszny, ruchy gwałtowne, oczy jakimś dziwnym płonące ogniem—usuwał się z drogi, robiąc mu przejście wolne.
Harus szedł szybko, za szybko nawet na wiek swój. Ale im bliżej był domu tem większy niepokój na twarzy mu się malował; oczy zachodziły mgłą jakąś, krok stawał się chwiejny, prawa ręka biegła w stronę serca i konwulsyjnie ściskała fałdy szerokiej sukni. Zdawało się, że przed progiem domu zatrzyma się nagle, ale on, jakby przeczuwał tę niemoc swoją, dobył ostatnich sił i przez próg skoczył. Tu, jakąś gorączką gnany, przebiegł sień i biegł do komnaty, gdzie córkę jego niewiasty strzegły. Nie przestąpił jednak progu, we drzwiach stanął, mo że dla tego, by powietrza zaczerpnąć, może dla tego, że nogi mu odmówiły posłuszeństwa, może dla tego, że ujrzał córkę swoją, którą nad życie kochał, leżącą na ręku słu żebnic, z zapuszczonemi palcami w bujne war
kocze włosów, które targała w przystępie jakiegoś szału. A była blada śmiertelnie, ramiona i piersi przybrały barwę zimnego alabastru, choć ściany kcmnaty, kamienne płyty podłogi, kobierce i sprzęty paliły się krwawym pożarem zachodu.
Harus się zachwiał—głębokie brózdy bólu, czy wściekłości, zorały mu czoło, ale zaledwie miał czas odetchnąć, gdy Assyka zerwała się i podbiegła ku niemu.
— Skonał!?—krzyknęła.
— Kto — kto — kto?! — wypadło pytanie z zapienionych ust Harusa.
Nie zmarszczki już, lecz fałdy okryły mu czoło, nozdrza rozdęiy się a piana gniewu na usta wybiegła.
Drżał.
— Kto?—rzucił po raz czwarty, z jakimś charkotem piersi.
— Jezus! — wyszeptały usta dziewczyny.
Oczy Harusa zbielały.
— Kto śmiał ci donieść o Jego śmierci?— krzyknął.
Wściekłemi oczyma powiódł dokoła i zatrzymał wzrok na służebnicach Assyki, które przelękłe, blade i nieme stały przed nim.
Była chwila strasznego milczenia, tylko coś grało w piersi Karusa, tylko głucho ząb
o ząb uderzał.
Po chwili wybełkotał:
— Kazałem wam strzedz jej, jak oka w głowie i milczeć! Sam miałem oznajmić
o śmierci Tego, którego ona w szale swym za proroka uważała. Biada wam, żeście przekroczyły rozkaz mój—biada wam!
Na wołanie pana, weszli oprawcy z rózgami, ale Assyka stanęła we drzwiach i tknąć nie pozwoliła służebnic swoich.
Harus zczerniał.
— Ty śmiesz?—zachrapał.
— Ja—odpowiedziała Assyka głosem spokojnym, choć w oczach miała łzy, na ustach drżenie. — Ja niepozwolę skrzywdzić niewinnych. Rozkaz tw'>j wypełniony był z tyran- ską obojętnością. Kazałeś mnie strzedz—strzegły, kazałeś milczeć—milczały. Nie wiedziałam nic co znaczy ta straż i to milczenie, choć w duszy "mojej posiał się smutek bezbrzeżny, przeczucie czegoś strasznego, wielkiego zarazem. Czy tłumy się zbierały na ulicach i placach miasta, czy szły i dokąd szły nie mogłam stąd widzieć. Drzewa oliwne, rosnące tuż pod oknami, stanowiły nieprzebitą
zasłonę dla mych oczu. I one milczały—i była cisza, ogromna cisza. W tem ziemia się zatrzęsła i słońce nagle zgasło, a z mojej piersi krzyk wypadł. I nie wiem nic — i nie wiem jak, lecz byłam tam, gdzie na krzyżu umierał Syn Maryi. Na płaszczu chmur widziałam ciało Jego jasności księżycowej — słyszałam krzyk Jego Matki, widziałam łzy Jana i ciebie... wypłacającego srebrniki...
Dreszcz przeszedł po ciele Assyki. I Ha- rus drżał.
— By łże to sen, widzenie?—ciągnęła As- syka—nic nie wiem! Gdym oczy otwarła, już owa straszna noc przeszła, tylko krwią słońce płakało. Sługi moje leżały w omdleniu, a przedemną stał Chrystus
— Nie, nie—wyszeptał Harus.—On umarł tam, na Golgocie. Zobaczyłaś widmo, cień, sen własnej duszy, marę nieprzytomnych zmysłów.
— Za coście wy Go zabili? — spytała Assyka.
Harus do sług się zwrócił:
— Precz!
Assyka powtórzyła pytanie. Harus na siedzenie padł niemal.
— Przestępca!—wyszeptał.
— Że chorych leczył, ociemniałym wzrok wracał, mówił o życiu wiecznem?
— Bkiźnierca!—dodał Harus.
Assyka uklękła u stóp ojca.
— Harusie! uwierz, że on był Synem Bożym.
Harus się zerwał.
— Czyś oszalała?
— Widzisz, że mówię przytomnie.
— Bóg, dający się zabijać!
— Ażeby z martwych powstać i tem zwycięstwem śmierci stwierdzić Bożą moc swoją.
— I ty w to wierzysz?
— On mówił!
— Słowo a czyn to są dwie rzeczy zupełnie różne. I ja powiedzieć mogę, że dotknięciem palca swego słońce z nieba zrzucę— ale czy to wykonam?
— A jeżeli on zmartwychwstanie?
— Nie szalej!—zawołał Harus.
— A jeżeli on zmartwychwstanie, czy ty uwierzysz?—powtórzyła Assyka.
— Nie męcz pytaniem głupiem rozumu mędrca.
— Ale jeżeli mimo niewiary twojej — odezwała się znów córka Harusa — mi
mo sądu rozumu twego... On —zmartwychwstanie!...
— Wyproszę straż u Piłata, by Go nic wykradziono z grobu — i sami postawimy straż mocną, a wtedy wiara twoja padnie.
— Zbudzi się twoja — szepnęła Assyka.
— Szał cię opętał! — zawołał Harus.
— Trzy dni — niewiele czekać, ojcze — tylko tzy dni!...
— Trzy dni — powtórzył Harus — to wieków trzy, na takie oczekiwanie!...
Słońce zbladło i zwykły mrok wieczoru opadł na ziemię.
To wszystko, co towarzyszyło zgonowi Syna Maryi, zdawało się snem już nigdy nie- powtórzonym. Tłum nie dociekał przyczyn, powoli strach go opuszczał i wracali ludzie do zwykłych zajęć i trosk codziennego życia. Tylko w duszach kapłanów i Faryzeuszów niepokój zdwajał się z chwilą każdą. Ukrzyżowany spoczynku im nie dawał, miał z grobu wstać — wiedzieli o tem. I chcieli, by te trzy dni Chrystusowe albo przeszły szybko jak sen, albo się nigdy nie skończyły. Nie wierzyli w tryumf i bali się tryumfu Ukrzyżowanego. Harus nienawidził Jezusa, jako tego, który słowa zakonu przemieniał, jako
tego, którego umiłowała Assyka. Zrazu nic wiedział nic o tern, ale gdy raz wystąpił z potępieniem Syna Maryi, ukochane, jedyne jego dziecię stanęło w obronie znienawidzonego. Harus zmilczał, lecz córki już z oka nie spuszczał; otoczył strażą, ale umiała uśpić czujność straży — i gdy Harus zagłębiał się w księgach Pisma, ona karmiła serce żywem słowem Chrystusa. Nieraz gdy mówił z nią, dusza jej zdawała się odrywać od ziemi, biegła w światy nieznane, pełna widzeń i marzeń niebieskich. Otaczał ją czar nieśmiertelności, w którą nie wierzył Harus. Czuła obecność Boga przy sobie, co mędrzec uważał za grzech bluźnierstwa.
Raz u studni Jakóba spotkał Assykę z Jezusem.
Gniew go uniósł, ale go pokonał wzrok Syna Maryi.
O! tego wzroku nie zapomni nigdy!
Nie było w nim błysku gniewu, tylko moc spokoju, przed którym bezsilnym się uczuł.
Nienawiść się wzmogła — Assyka stanęła po stronie Nauczyciela.
Zagroził jej klątwą.
— Klnij! — rzekła.
Zastraszył śmiercią.
— Zabij! — powiedziała.
Harus opuścił dłonie. Zwyciężał Syn cieśli — mężowie i kobiety szli za Nim.
— Bóg! — powtarzały tłumy.
— Bóg! — szeptała córka Harusa.
A cuda się mnożyły, a serce Assyki odwracało się od ojca, lgnąc do sprawcy tych cudów.
Harus postanowił zgubić Jezusa, lecz lękał się tłumów. Nie widział winy jawnej, a bez tej tknąć Go nikt nie śmiał. Zachodził więc często Mu drogę, gdy kazał, i rzucał pytania lisie, by wyłudzić odpowiedź potępiającą. Raz cesarski pieniądz pokazał, raz drugi jawnogrzesznicę przed oczy mu postawił. Odpowiedź na pieniądz z twarzą Cezara miała Go zgubić w oczach rządu rzymskiego, przebaczenie winy grzeszącej jawnie—w oczach ludu, chcącego ukamienować ulicznicę.
Sam pierwszy miał głaz cisnąć, lecz Jezus rzeki:
— Jeśliś bez winy!...
Bez winy!... Któż bez winy?...
Czoło Harusa oblało się purpurą — kamień z rąk wypadł. Była chwila, że gniewem wściekły, chciał raz wymierzyć, ale uczuł
w głębi swojego ducha trwogę niezmierną, i zdało mu się, że głaz rzucony w piersi tej niewiasty z połowy drogi by wrócił, i wracając własnąby jego pierś roztrzaskał. Pokornym nie był, a upokorzyć się musiał; uważano go za męża bez skazy, a głazu nie mógł cisnąć. Czuł gniew bezsilny w sobie, czuł piekło w sobie. A syn Maryi nauczał jawnie na placach miasta, w krużgankach świątyni, na wzgórzach okrytych wonnemi oliw drzewami.
Potępili Go dawno kapłani i Faryzeusze i ci, co nie wierzyli w ducha, ale. schwytać nie mogli, bo za Nim ciągnął tłum wielki. Gdyby zejść, gdy sam był, lub w otoczeniu kilku uczniów zaledwie. Ale jak tego dokonać? Gdzie Go znaleźć? Kto Go wyda i za jaką cenę wyda?
Lecz gdy czas się wypełnił, znalazł się Judasz Iskaryola, a znając nienawiść Harusa, poszedł do niego. 1 dobili podłego t^rgu, i Harus pieniądze wypłacił zdrajcy, i rad był, że Ten, co nieśmiertelność głosił, haniebną śmiercią zginie.
Piłat nie znalazł w Nim winy, ręce umył — Chrystusa wydano Żydom.
Harus z niepokojem oczekiwał godziny wyroku. Assyka wiedziała, że Jezusa ujęto,
lecz ojciec ją upewniał, że sąd łagodny będzie.
W dzień śmierci Jezusa wezwał sługi i służebnice swoje i, pod karą rózg, zakazał mówić o tem dziewczęciu, pod straż im oddanemu. Milczeli, jak groby, lecz tajemnicę zdradziło drżenie ziemi, ciemność nagła i słońca krew. Harus myślał, że śmierć Chrystusa położy kres szałowi Assyki, a ona uwierzyła w Jego zmartwychwstanie i na prośby, błagania i zaklęcia ojcowskie, z ogromnym spokojem wiary odpowiadała:
— Trzy dni!
— Trzy dni — szeptał Harus — i* zapomni...
Nie wierzył w moc dźwignięcia się z grobu i on i jemu podobni, a jednak czuli strach ogromny, na myśl o tym dniu trzecim. Nie wierzyli — a grób naznaczyli pie - częcią, nie wierzyli — a postawili straż. Można rzec, że i Harus czuwał u grobu, bo kilkakrotnie dniem i nocą biegł tam.
— Czuwajcie! — mówił do strażników i przykładał ucho do skały, gdzie Chrystus był złożony, nasłuchując, czy coś się we wnętrzu grobu nie rusza. Lecz cicho było --
zmieniona straż czuwała, a miecze u boków, w rękach włócznie błyszczały.
Harus uspokojony odchodził, dusząc w piersi czkawkę śmiechu z głupoty wierzących, a śmiejąc się tak, do stróżów się zwracał i rozkaz rzucał:
— Czuwajcie — aby nie powstał!
1 lisim krokiem zbliżał się do domu Matki Jezusowej, gdzie się zbierali uczniowie Ukrzyżowanego. Chciał posłyszeć płacz biegnący z wnętrza i słowa rozpaczy — posłyszał modlitwy szept i śpiew cichy.
I na modlitwie dni i noce przepędzała Assyka. W oczach nie miała łez, tylko jakiś blask bił z ich głębi, twarz była alabastrowej białości i jasności przedziwnej, jakby ją z wnętrza oświetlał płomień palącej się tam lampy.
Skończył się dzień sabatu, usnęło miasto, usnęła ziemia. Tylko kapłani i Faryzeusze nie mieli snu, tylko Harus pobiegł do grobu Jezusowego. ■ '
Straż czuwała—pieczęci nikt nie tknął.
Przyłożył ucho.
Cisza!...
Blady świt był na niebie, gdy wrócił do domu, spokojny zupełnie. Ale zaledwie prze-
stąpił próg, gdy z komnat swoich wypadła Assyka z krzykiem ogromnym :
— Jezus zmartwychwstał!...
H^rus drgnął strasznie i porwał dziewczę za ramiona.
— Szatan cię opętał!—zawołał przestrachu pełen.
Ale Assyka drżała jakiemś drżeniem radości i urywanym szeptała głosem:
— Grób pękł... straż padła twarzą na ziemię, Jezus zwyciężył śmierć!
Harus w tył się rzucił i wybiegł, jak oszalały, a gdy wybiegał, słyszał za sobie wołanie Assyki:
— Uwierz w Chrystusa!...
Upłynęła długa godzina, nim Harus powrócił. Assyka słyszała chód ojca, szedł jak pijany, opierał się o drzwi i okna, a twarz miał bladą, skrzywioną kurczem okropnym.
— Co tobie jest? — zawołała.
Harus zatoczył się aż na środek komnaty, drżący, straszny, głowa mu się trzęsła w ruchach konwulsyi, białe kości zębów szczękały głucho.
— Grób pusty! — zacharczał.
Assyka do nóg mu padła.
— Uwierz w Syna Maryi! — zawołała.
— Co... ja... ja mam uwierzyć w cud podobny? — wyszeptał.—A co powie rozum mój? a strawione lata nad księgami mądrości?... a śmiech uczonych w Piśmie, a przeszłość moja, a wypłacone Iskaryocie pieniądze?... Czem mi to zapłaci Syn Maryi? ..
— Przebaczeniem win, żywotem wiecznym.
— Wieczność! — wyszeptał Harus. — Gdybym ją czuł!...
— Uwierz!...
— Nie mogę!
— Czy nie słyszałeś drżenia ziemi, gdy Jezus skonał?
— Słyszałem.
— Czy nie widziałeś ciemności, która ogarnęła świat?
— Tak... Słońce okropnie zczerniało.
— Nie rozdarłaż się zasłona w Świątyni Bożej?
— Rozdarła się z głuchym szelestem.
— Czy groby nie pękły?
— Pękły groby.
— Cóżeś ujrzał teraz w skale, gdzie Jezus był złożony?
— Straż powaloną na ziemię, pieczęć złamaną, grób pusty!...
— 1?... i? — powtórzyła Assyka.
— Nie wierzę!... Tamto było złudzenie zmysłów, to szalbierstwo uczniów Jezusa. Nie wierzę!...
Powiał szum cichy, jakby lekki wiatr się zerwał i westchnął. Jakieś tchnienie wiosenne, ożywcze przeszło z szelestem tajemniczym
i wionęło zapachem róż.
Harus i Assyka obejrzeli się wkoło.
W ogrodzie drzewa oliwne stały niepo- ruszone, a wiał wiatr jakiś i napędzał cudo wną woń kwiatów.
— Jaki zapach! — odezwał się Harus.— Czy czujesz tę woń kwiatów?
Tchnął piersią całą.
— Zkąd ten wiew rozkoszny, napełniają cy pierś moją jakiemś tchnieniem nieskończonej błogości?... Assyko! — zawołał, widząc oczy jej rozszerzone, świecące blaskiem nie ziemskim, — co to jest, Assyko?...
— Chrystus przeszedł. . jest tam!... Patrz, patrz—woła na mnie!... Idę, Panie mój, Boże mój, Oblubieńcze nieba, Zbawco świata!...
I jak senna postąpiła za wzywającym ją, a niewidzianym przez Harusa duchem, i gdy odchodziła od ojca, za nią popłynęły wonie kwiatów i owo tchnienie ożywcze, które przed chwilą, napełniało rozkoszą pierś mędrca.
Harus za pierś się schwycił, jakby ja zdławić coś miało.
— Stój! stój! — zawołał do uchodzącej, — na co mi zabierasz tę woń, to tchnienie rozkoszy!
Ale Assyka nie słyszała tych słów, szła za widmem, wołającem ją za sob*.
Z piersi Harusa wypad! ryk okropny, za czoło się porwał, za serce chwycił.
— Duszę się, dławię... Tu pustka — tam pustka!... Tchnienia! — zawołał, wyciągając ramiona przed siebie, — tego tchnienia żywota, które... nie rozum daje, lecz wiara!...
Wił się w mękach zwątpienia, ze strachem nicości grobu, nieprzebłagany wróg Chrystusa.