Gliński Kazimierz AVE

KAZIMIERZ GLIŃSKI

AVE!



Na niewielkiej pochyłości wzgórzu, które się kończyio pięknem wybrzeżem wąskiej, lecz o wartkich nurtach rze­czułki — rozłożyła się wieś szeroko. Białe chaty z gospodarskiemi zabudowa­niami kryły się w cieniach drzew wiś­niowych, a że to było w pierwszej poło­wie wiosny i drzewa zakwitły obficie, cieszyły się wiejskie dzieciaki i wróble szare nadzieją słodkiej przyszłości.

Spójrzta, Jontek, będzie wisien jak maku...

Byle ino dojrzały prędzej!

A poradzimy już z niemi... nie­prawda?

Ćwirk! ćwirk!... — glosom dziecię­cym odpowiadały wróble z pobliskiego płotu, jakby potakiwały małej gromadce chłopaków, bawiącej się gwarliwie na środku ulicy.

We wsi było pusto, bo gospodarze mieli pilną robotę w polu: dosiewano owies, doorywano zagony pod grykę, kobiety w bujną ziemię rzucały ziarna konopi i lnu, a musiano się śpieszyć, bo zima przeciągnęła się za długo i zda­wało się, że nierychło ustąpi, — gdy na­gle jeden ciepły promień słońca stopił śniegi, ziemię osuszył, kazał listkom roz­winąć się prędko, drzewom zakwitnąć, że ani spostrzeżono, jak ziemia cała wzięła na siebie strój gotowy: zaziele­niły się trawy, zadzwoniły komary nad rzeczką, „kum-kum“ odezwały się żaby, słowik zaczął pierś stroić, a bociany na gniazdach swoich zaklekotały.

To czarodziejstwo wiosny znane jest tylko siół mieszkańcom. Ziemia drży« szumi, brzęczy, płyną wonie i światła, mistrzyni natura kładzie farby na farby i ruchem gorączkowym tka wspaniały kobierzec zieleni. Takie dźwięki płynęły nad wrioską naszą; zapachy bzów i cze­remchy unosiły się w powietrzu; żółte jaskry, białe pierwiosnki zakwitły na ur- wach i wzgórzach.

Po obu stronach rzeczułki szerokim tnasein rozciągnęły się łąki. Puszysta, ja­sna trawa, przetykana gdzie niegdzie żół­tym albo błękitnym kwiatem, okrywała przestrzeń równą, gładką, obramowaną gęstą frendzlą pięknego lasu, który na horyzoncie czerniał w oddali, Rzeczka, jak wąż srebrny, skręcając się na lewo. to na prawo, płynęła wśród tej zieleni, a widocznie miała źródełko swoje w po­bliżu, bo zrazu strugą wąziutką wysunęła •się z leśnych zarośli, koło wioski szerszą przestrzeń zajęła, dalej zaś rozlała się w staw7 szeroki, na końcu którego, za­trzymana nasypem sztucznym, chcąc biec dalej, musiała obrócić koło młyń­skie, pienistą falą w głąb zlecieć, znowu się zwęzić i poszukać przejścia między zieloną ścianą świerków i lip, wśród których rozsiadł się starożytny pałac hrabiów Wapowskkh. Wspaniały park obiegał półkolem jasną szybę rozlanego stawu; piękne gazony dotykały brzegu, przy którym drżała, poruszana lekkim tańcem fal. w kształcie gondoli wenec­kiej łódź biała. Kamienna grobla łączyła 'wieś z siedzibą pańską.

Była godzina piąta po południu. Ku lasom chyliło się słońce, złociło jasnym promi-eniem miedziany dach pałacu, ty­siącem świateł łamało się w nurtach szybko płynącej rzeczki, oblewało włoś­ciańskie chaty i sady wiśniowe jakiemś miękkiem, wiosennem ciepłem. W błęki­cie, zieleni i świetle tonęła wieś cała.*, lasy, łąki i pola; krzyż na wyniosłej ko­pule wieżyczki kościelnej jak gwiazdk świecił, rozszerzył ramiona swoje i mó­wić się zdawał: przyjdźcfe do mnie!

Choć daleko do wieczora, daleko db nocy było, cisza jednak panowała we wsi. Ludzie przy pracy, konie i wołki w bronach lub radłach, bydło na łąkach. Chaty zdawały się drzemać pod osłoną białego kwiecia drzew wiśniowych, gdzie niegdzie tylko warczały psy, a gromadka wróbli pierzchała nagle, obłokiem kurzu zasypując oczy rozigranych chłopaków wiejskich.

Nad samym brzegiem stawu stała chata, większa od innych, którą można byłoby domkiem nazwać, bo i komin mu­rowany wybiegł nad strzechę i ganek

o dwóch słupkach naprzód się wysunąf.

Bawiąca się dziatwa co chwila spozie­rała na drzwi owego domku; niejeden malec skradaj się na palcach do okien, stojących otworem, i wzrok ciekawy wewnątrz zapuszczał.

Drzwi się otwarły i wyszedł na ga­nek człowiek bardzo młody, lat dwudzie­stu pięciu; jasny zarost okalał twarz do Chrystusowej podobną, strój miał na so­bie szary. Dziatwa się zerwała z rados­nym krzykiem otoczyła „pana profeso­ra“, który, gładząc z uśmiechem płowe główki dzieciaków, przemówił do nich siów kilka i na czele gromadki całej wszedł do szkoły.

Kilka rzędów ławek stało pośrodku niewielkiej izby, przy oknie zaś był stó? z krzesłem, na którem usiadł pan Jerzy Ławski. Po chwili mała komnatka za­brzmiała gwarem różnych głosów; nau­czyciel coś mówił, dziatwa powtarzała; kilkoletni zaś malcy, nie mając miejsc so­bie preeznaczonych, rozłożyli elementa­rze na kolanach profesora.

B-a, ba... c-e, ce... — powtarzał sześcioletni chłopak, wskazując palcem' na każdą literę zosobna.

Bal, bąk byk — jąkał drugi pę­drak, za każdym wyrazem ruszając gło­wą, jakby mu to pewną ulgę przynosiło w czytaniu.

Pan Bóg stwo-rzyi nie... Pan Bóg ^stworzył nie-bo i... Pan Bóg stworzy! niebo i zie-mię... Pan Bóg stworzy! nie­bo i ziemię — czytał znów trzeci trzyma­jąc łokcie wsparte o kolana nauczyciela.

A naco ciebie stworzył? —- za­pytał Jerzy.

Ażebym kochał chatę ojcową i zie­mię, na której ona stoi — odpowiedział malec.

Ławski ujął głowę chłopca, przytulił ?do piersi, ucałował i zaczął słuchaczom swoim wykładać znaczenie miłości.

Promieniała radość na twarzy mło­dego nauczyciela, gdy każde słowo zro­zumiane zostało, pojęte dobrze, — gdy widział, że rozwijają się umysły, szla­chetnieją serca uczniów. Piękne jego usta poruszał uśmiech wielkiego szczę­ścia, błękitne oczy zapalały się ogniem jasnym.

Po półgodzinnej nauce z elementarza ’Ławski dał malcom do przepatrzenia

4

11

książki z rycinami; starszym kazał napi­sać z pamięci wiersz, wczoraj zadany do wyuczenia się; sam zaś zwrócił się do okna, z którego widać było błękitną szy­bę stawu, a za nim rozciągający się ga­zon z pałacem na końcu. Wzrok jego na

t

pałac padł i nie mógł się oderwać od ścian jego. Wpatrzył się, zamyślił i nie słyszał dwukrotnych wołań uczniów:

Panie profesorze, już!

Za trzecim dopiero razem ocknął się z zadumy i wziął kajety do poprawiania błędów.

Wtem zadzwoniła lekko szyba w ok­nie, przy którem siedział. Ławski wsta! szybko, wyjrzał nazewnątrz, ale dokoła było pusto, — poruszały się tylko krza­ki bzów, jakby je kto przed chwilą w lek­kim przebiegu potrącił... Powrócił więc do przerwanych zajęć, podkreślał błędy, tłumaczył prawidła gramatyczne, gdy znów. lekko szyba zabrzękła i Ławski dostrzegł wyraźnie małą, kobiecą rącz­kę, która gałązką bzu, usianą pękiem li- ijowych kwiatów, dotknęła szyb szkla­nych. Podniósł się, silny rumieniec na twarz mu wybiegł: dal znak. że lekcje

skończone — i, ucałowawszy pilniej­szych uczniów', wyszedł za nimi na ga­nek. Baczne oko dostrzegłoby łatwo, że drżał lekko, a serce gwałtownie mu bić musiało.

Dziatwa, w skokach, śmiejąc się i wy­wracając koziołki, rozbiegła się na wszy­stkie strony. Jerzy wsparł się o słup drewniany, niepewnem okiem patrząc' dokoła. Wiatru nie było, a kołysały się lekko krzewy bzów, które rosły przy ścianach domu.

Jerzy podszedł do miejsca, skąd ci­chy szmer dolatywał.

Pani? — zapytał zdziwiony, stając nagle.

Za krzakami stała ukryta prześliczna postać młodej kobiety. Lekka, błękitna suknia, złocistym paskiem w kibici ujęta, v otulała ją całą; na obnażone ramiona spadały bujne warkocze kruczych wło­sów, koralowe usta śmiały się, • oczy czarne, duże patrzyły przenikliwie w twarz zbliżającego się.

Była to mieszkanka pałacu — panna Irena Wapowska.

Pani?... — powtórzył Jerzy.

Co pana tak dziwi? — zapytała, wychodząc z ukrycia.

Usta jej wciąż się śmiały; oczy, jak dwie gwiazdy promienne, trzjTnała ut­kwione w źrenice stojącego przed nią mężczyzny.

Powieki Ławskiego zaczęły drżeć lekko, jakby je raził blask tych oczu, które ze wzmocnioną siłą patrzyły wciąż uparte, piękne... Podała mu rękę małą, śliczną — paluszki były różowe, kształt­ne, jakby tylko co wj'sz!y z pod dłóta rzeźbiarza.

Jerzy ujął podaną dłoń; ręka jego w miękkim uścisku panny Ireny zadrża­ła. Przelotny uśmiech poruszył usta ko­biety.

Wolałeś pan, żebym go w inny sposób zawezwała?

To dla mnie obojętne...

Obojętne?... — przerwała Irena, usuwając rękę.

Pozwól pani dokończyć — ciągną! Ławski.

Zapewne, że powinieneś się pan wytłumaczyć.

Nie mam z czego, panno Ireno» gdyż powiedzieć chciałem, że obojętnym mi jest sposób, nie wezwanie.

Aaa! — zaśmiała się hrabianka — to co innego!...

Różowemi ustami zaczęła muskać trzymane w ręku kwiaty; powieki mia­ła teraz spuszczone, ale czuła, że wzrok młodego człowieka spoczywał na niej. ślizgał się po niej, zatrzymywał się na czole, ustach, dotykał ramion. Stała tak chwilę przed nim, pozwalając jego oczom pieścić się sobą.

Ławski pannę Irenę przed paru mie­siącami poznał u proboszcza. Panna Wa- powska wiedziała, że na wsi jest jakiś nauczyciel, który uczy dzieci chłopskie; nie wiedziała tylko, że ten nauczyciel był przed niedawnemi czasy studentem uni­wersytetu. Zdziwiło ją to... Obojętne lecz ciekawe oczy zwróciła na niego. Śmie­szyły ją trochę jego ruchy niesalonowe, ukłon niezgrabny, strój bezpretensjonal­ny — lecz niebrzydkie wcale miał oczy, nawet ładne, nawet bardzo ładne, pełne wyrazu, jakiejś myśli głębokiej, niezni- kającego smutku w tych chwilach nawet,.

\

gdy usta się śmiały. Dwa lata temu Wa- powski z Ireną przybył z zagranicy do dóbr swoich i od tej chwili nie opuszczał prawie pałacu. Sąsiadów nie znał i nie myślał wcale zabierać znajomości z ni­mi; byli to zresztą przeważnie koloniści niemieccy, a gdy się znalazł jakiś fol- warczek nie w ich ręku, to siedział na nim zbyt chudy szlachcic, by mógł być przypuszczonym do stołu pańskiego. Pu­sto więc było w starożytnej Wapowskich siedzibie. Czasami tyiko jakiś pan przy­był zdaleka — bawił krótko, potem znów zalegała cisza. Mówiono o złym stanie interesów hrabiego, nie pozwalającym na powtórzenie zbyt kosztownych wycie­czek ; bądź co bądź panna Irena się nudziła.

Niespełna rok będzie, jak Ławski ot­worzył szkołę. Z dworem nie miał żad­nych stosunków, uprzedzony zresztą był może do klasy uprzywilejowanej. Raz pierwszy zobaczył Irenę, na białej łodzi przepływającą staw. Stał właśnie na brzegu, otoczony, jak zwykle, gromadką dzieci. Łódź powolnym ruchem, zatacza­jąc szerokie półkole, przesuwała się nie­daleko, zdawała się nawet bieg zwal­

niać, wstrzymała się na chwilę — i wte­dy dojrzał piękną postać dziewczyny, która, unosząc nieco głowę, spojrzała mu w oczy. Spojrzenia się ich spotkały, lecz ona, jakby gniewna za to śmiałe zwrócenie jego oczu, znaczącym ruchem odwróciła się szybko i dalej popłynęła. Od tej chwili nie wiedząc sam dlaczego, ile razy zoba­czył łódź, odbijającą od przeciwnego brzegu, stawał w oknie swrojego miesz­kania i śledził ją wzrokiem. Do brzegu jednali już nie podchodził, odsuwał się nawet, gdy łódź dopływała za blisko, lecz niewidzialny, stojąc w głębi pokoju, nie mógł oczu oderwać od wdzięcznj^m ruchem kierującej łodzią wioślarki. Ra­zu jednego znów ją zobaczył. Podpłynęła bliżej, niż zwykle, zatrzymała się dłużej, wreszcie podniosła się, stanęła na łodzi i ślicznemi swojemi oczami powiodła wzdłuż brzegu, jakby szukała kogoś. To mu sprawiło przyjemność. Uczuł, że serce zabiło mu mocniej, niż kiedy. Pod­szedł do okna, ale łódź drgnęła i oddaliła się szybko.

Przez kilka dni nie podpływała wca­le; po stronie przeciwnej, w~zdłuż pała-

cowych ogrodów krążyła. Następnie po­wtórzyło się znów to samo: on nie wy­chodził, łódź podpływała coraz bliżej, panna Irena zatrzymywała się na chwilę i wzrokiem szukała kogoś.

Przed trzema miesiącami poznali się u proboszcza. Ody ksiądz Józef przed­stawiał nauczyciela, nie patrzyła wcale • na niego. Co ją mógł obchodzić niedou­czony studencik jakiś?... dopiero słowa: „doktór filozofii!...“ zelektryzowały mło­dą kobietę...

Doktór filozofii... nauczyciel chłop­skich dzieci... a co to?... — szepnęła.

Sam Wapowski pogładził faworyty i ciekawie spojrzał na Ławskiego. Sto­pień naukowy przy dwudziestu pięciu latach wieku zaintrygował obecnych.

Zebranie u proboszcza było liczne, bo dnia tego przypadało jakieś uroczyste święto. Wapowski dumnem skinieniem witaj mało mu znanych sąsiadów, którzy czuli się skrępowani obecnością wiel­kiego pana. Gdy głos zabierał w jakiejś sprawie ogólniejszego znaczenia, „tak, panie hrabio!41 tu i tam dawało się sly-

Ave!

A pan, panie Ławski, jakiegoś zdania? — zapytał Wapowski, zwraca­jąc się do milczącego Jerzego.

Zupełnie przeciwnego, panie hra­bio! — odrzekł zapytany.

Wywiązała się dysputa. Jerzy miai dar krasomówczy, znał przedmiot, o któ­rym rzecz była, mówił z zapałem, był pewny siebie. Proboszcz z zadowoleniem patrzył na niego. Irena nie rozumiała do­niosłości traktowanego przedmiotu, oczu jednak z młodego mówcy nie spuszczała. On czuł to spojrzenie na sobie — ciep­lejsza krew napływała mu do serca, a z ust biegły wyrazy pełniejsze, bar­dziej wykończone okresy. Mówił o po­trzebach chwili, o odłogiem leżących ła­nach olbrzymich, o potrzebie zasiania tych łanów. Panna Irena nie pojmowała nic z tego, widziała tylko, że nauczyciel dzieci chłopskich musiał dużo umieć, gdy tak śmiało z jej ojcem mówił. Wa­powski zaprosił Jerzego na obiad do siebie; Jerzy zaproszenie przyjął, z wiei- kiem zadowoleniem Ireny.

Panna Irena nudziła się. Dwa iata przesiedziała na wsi, ona — przyzwy­

czajona do życia w stolicy, wychowan­ka niemal Paryża. Z niecierpliwością oczekiwała chwili wyjazdu, ale ojciec jej żądaniom zadość nie czynił.

Pas moyen, łrenko! — mó­wi} — muszę wpierw uregulować mająt­kowe interesa.

Jakie? — pytała. — Przecie eko­nomowie i rządcy zajmują się gospodar­stwem.

Tak, ale... widzisz, są należności pieniężne, które uregulować potrzeba.

To niech ojciec ureguluje jak naj­prędzej!

Mam długi...

Dlaczegóż ojciec nie płaci?...

Wapowski potargał faworyty.

Potrzeba nato pieniędzy, nawet dużo pieniędzy...

To proszę pojechać do banku, wziąć, wiele tam potrzeba, i wszystko skończone.

Hrabia uśmiechnął się, ale namarsz- czył czoło.

Gdybym miał kapitały, nie miał­bym dłueów — szepnął.

Jakto? ojciec nie ma pieniędzy?

2*

Tali, moje dziecię, nie mam!

Nie rozumiem!... majątek taki ogromny!...

Wapowski zbliżył się i pocałował córkę w czoło.

Cierpliwości trochę, ma beli e... Paryż nie ucieknie.

Wyszedł do gabinetu.

Panna Irena wzruszyła ramionami i nad staw pobiegła.

Dziecięciem jeszcze była, gdy odu- marła ją matka. Wychowywała się przy ojcu, pod opieką starej Francuzki, która miała pretensję należeć niegdyś do rzędu dam wielkiego świata. Od lat naj­młodszych prawie ciągle z ojcem i Florą przebywała zagranicą, wracając tylko do, kraju na parę miesięcy letnich, w cią­gu których ojciec zaopatrywał kieszeń, zaciągał długi, bo dochody z ziemi nie wystarczały na życie królewskie. Przed dwoma laty wróciwszy do dóbr swoich, rozpatrzył stan fortuny i ujrzał się nad brzegiem przepaści. Nie myślał jednak

o ratunku w szlachetnem znaczeniu te- 30 słowa: mj^ślał o dobrej sprzedaży demi lub zięciu bogatym.

Dobra Wapowskich leżały na kre­sach; ostatnie to były tam już wielkie dobra. Tułały się gdzie niegdzie szla­checkie małe fortunki, ale fortuny pań­skie do rąk obcych przeszły już dawno. Lud jeno siermiężny stawiał zaporę przeciw naciskowi fal germańskiego mo­rza, — ale czy się utrzyma? to było za­gadką przyszłości. Tę zagadkę chciał rozwiązać Jerzy Ławski. Nauka, światło

to siła!... Bez tych potęg wiele już ziem słowiańskich bezpowrotnie zginęło.

Na pannie Irenie przyjemne wraże­nie zrobił młody nauczyciel. Miała do kogo przemówić. Jemu bytność w pała­cu nie zaimponowała wcale. Na wiele przedmiotów zbytku musiała gwałtem zwracać jego uwagę. Zdawał się ich nie widzieć... To ją trochę poirytowało, ale przypomniała sobie, że był uczonym. Ławski urósł nieco w jej oczach. Zaczęła go darzyć swoją przyjaźnią, a wkrótce wszystkie czary wdzięków swych roz­winęła, jakby go fchciała przykuć na wieki do siebie. Podpływając do brzegu, nie umykała już, gdy on się pojawiał: nie wychodziła wprawdzie z łodzi, lecz

zawiązywała z nim rozmowę, czaro­wała go cudnemi oczyma, czasem tkli- wem pogłaskała słowem. Zdawdła się rozumieć cel, do którego dążył. Czasem jego zapał ją ogarniał... ach! jakiemi wtedy oczami patrzyła.

Jerzy' czuł, że jakaś zmiana zachodzi w jego sercu. Szczęśliwy był, gdy, sto­jąc na brzegu, rozmawiał z siedzącą w łodzi Ireną; ogarniała go tęsknota, gdy dzień dżdżysty nie pozwalał tej łódce białej zakołysać się na falach wzburzonego stawu. Wolne chwile od pracy przepędzał w oknie swojego po­koju, z oczyma zwróconemi na pałac.

Tak na tęsknocie oczekiwań i spot­kaniach nad brzegiem stawu przeminęły pierwsze dni wiosny. Ostatni tydzień za­znaczył się niepogodą. Jerzy Ireny nie widział i poczuł, że mu zabrakło części duszy, części serca. Ale po kilku dniach kaprysów natury dzień dzisiejszy wszy- stkiemi czarami wiosny zabłysnął. Śpie­wały słowiki, bzy kwitły, — ciepłe, do­bre słońce nurzało się w morzu błęki­tów, a choć łódka nie zakołysała się na falach szafirowego stawu — kto wie.

czy nie większego szczęścia doznał, za­słyszawszy to lekkie stuknięcie rączki Ireny w okno. Wybiegł — biło mu ser­ce... Ukryta w krzakach bzów, z rozko­sznym uśmiechem na ustach — stała Irena.

Stała ze spuszczonemi oczyma, ró- żowefni ustami muskając liliowe listki kwiatów. Czuła spojrzenie jego na so­bie; nie patrząc, wiedziała, gdzie wzrok się jego zatrzymał. Drgnęły powieki: to on w jej oczy spojrzał; na bialem ra­mieniu poczuła ciepło: to tam wzrok v jego się zwrócił; zarumieniły się silniej jej usta: to on je oczyma całował. Na- gle głowę podniosła i znowu czarne, duże, prześliczne oczy swoje utkwiła w jego źrenicach.

Nielada potrzeba było mieć siłę, by takie spojrzenie wytrzymać. Jerzy jed­nak nie zmrużył powiek. Kto wie: czy, jak dobry nurek, perły jakiej na dnie je­go nie szukał? Panna Irena miała usta uśmiechnięte, ale wzrok Ławskiego był tak głęboki, poważny, nabrzmiały ja- kiemś wielkiem pytaniem, że uśmiech znikł szybkp, tylko silny rumieniec na

24

twarz wystąpił i kazał powiekom usu­nąć się daleko na dól. Zdawało jej się, że to spojrzenie stojącego przed nią mężczyzny mówiło: „kocham ciebie... a ty?“ Zdawało jej się, że pytał: ..dla­czego ty tak patrz3^sz na mnie?“

Wyprostowała się nagle, osunęła wtyf nieco piękną swoją główkę, ubra­ną w bujne warkocze kruczych włosów, i. zaciskając lekko różane wargi, odez­wała się:

Przyszłam wyciągnąć pana na przechadzkę... Czy zechcesz mi pan to­warzyszyć?

Czy zechcę?... powinnaś pani na­wet pytać o to?

Eh, bieni... więc chodźmy!...

Dokąd się udamy? — zapytał’ Ławski, idąc blisko Ireny.

Do lasu... Ojciec pojechał do ba­rona Dreimundta, Flora na migrenę cier­pi, a ja...• śmiertelnie się nudzę!

Nudzi się pani? — zapytał Jerzy- podnosząc wzrok na nią.

• — Czy pan tego nigdy nie doświad­czałeś ?

. — Nie miałem czasu.

Szczęśliwy pan!

Takie szczęście, sądzę, że pani łatwo potrafiłabyś sobie stworzyć.

Tu? na wsi?...

Pani się w Paryżu nie nudziłaś?

W Paryżu? — zawołała Irena, a oczy jej zamigotały jakby odblyskiem przelatujących błyskawic... — Bale! tea­tral koncerty! tysiąc rozrywek, tysiąc przyjemności na każdem miejscu pan znajdziesz... W Paryżu... Pan nie zna Paryża!!

Znam, pani.

Irena zmrzymała się, nie mogąc ukryć swojego zdziwienia. On był w Paryżu! ten nauczyciel wiejskiej dziatwy, idący tu koło niej krokiem po­ważnym, . ale nie salonowym wcale, w ubraniu Bóg wie jak skrojonem?...

Byłem tam, pani, dwa lata... na studjach... a pani myślałaś?... — zapytał z uśmiechem.

Pan, zdaje się, ma dyplom doktora filozofji ?...

Tak, pani.

^ Panna Irena zaczęła szeptać:

Paryż!... doktor filozofii...

I nauczyciel chłopskich dzieci — dokończył, śmiejąc się, Jerzy. — Czy to nie śmieszne? nieprawda, pani?...

To tnoże być smutne — dodała jakby z przestrachem.

Smutne?... przeciwnie, pani. To tylko byłoby dowodem pewnej dojrza­łości społeczeństwa naszego, które zro­zumiało, że u nas mniej są potrzebni do­ktorzy filozofii, a więcej tacy nauczy­ciele, jak ja.

Zadziwienie panny Ireny kazało Je­rzemu zająć się wykładem niezrozumia­łych dla niej faktów. Wszystko, co mó­wił, było dla nie] obce, ale miało powab nowości. Zrazu słuchała z zajęciem wiel- kiem, wkrótce jednak przysłoniła się pę­kiem bzów i ziewnęła nieznacznie.

Rozumiem trochę pana — odez­wała się po chwili. — Dla idei zaprzeć się siebie... to wzniosłe! A mógłbyś pan przy swoim rozumie zdobyć pieniądze, pozyskać sławę!...

Tak, pani! Możebym fortunę zdo­był i jakieś liche imię pozyskał. Jadłbym Homary i czytał drukowane nazwisko

swoje na szpaltach prowincjonalnego dziennika. Jedno i drugie ma pewien po­wab, nie przeczę! Przenoszę Jednak nad życie sybaryty rolę dobrego siewacza. Pretendentów do katedr nie zbraknie, a niema rąk, któreby urodzajne ziarno na grunt leżący odłogiem rzucały. Pra­ca to ciężka, ale potrzebna, pani, gwałto­wnie potrzebna. Ci, co mają pieniądze, powinni część dać tym, którym ich brak zupełnie; ci, co mają rozum, powinni światłem wiedzy swojej z drugimi się podzielić. Potrzeba koniecznie oddać część siebie, a wtedy... nudzić się nie bę­dziemy.

, — Czy to naprawdę jest tak skutecz­ne lekarstwo? — zaśmiała się panna Irena.

Spróbuj pani!

Irena podniosła oczy na 'mówiącego i, nie spuszczając swoich czarujących spojrzeń, odezwała się miękkim głosem:

Daj mi pan rękę!...

Jerzy zawahał się... Szedł przy niej

o krok oddalony, a nie mógł bicia serca -swojego powstrzymać. Co będzie teraz? czy ono mu z piersi nie wyskoczy, gdy

ręka w rękę iść będą dale]?... On wspo­mniał o konieczności oddania choć cząst­ki siebie — i w tej chwili ona zbliżyła się do niego i zażądała jego ręki. Co tam mówią o jakiejś dumie magnatów! Irena jest inną! Opowiada? jej, że był synem biednych rodziców, że bosy do szkól biegał, że skończy! uniwersytet mrąc nieraz z głodu. Opowiadał krótkie dzieje swego życia, a!c tak krwawe, tak ciężkie, że pod razami, przez które prze­chodził, człowiek albo w proch pada. albo lirasta w olbrzyma. On nie upadł!... Zdobył naukę, lecz dla idei pogardzi? może świetną przyszłością, dającą mu życie bez trosk... Jest biednym nauczy­cielem biednej dziatwy wiejskiej, a Wa- powska nie gardzi nim przecie. Idą ra­zem... Teraz, choć serce run drży, swoje ramię jej podał, czuje na niem jej ciężar lekki: nachylić się tylko, a ciepły od­dech jej ust posłyszy. Nie czuł się nigdy tak szczęśliwym, tak pewnym siebie nigdy mu świat tak pięknym się nie wy­dawał. Przyciszonym głosem opowiadał jej o wielkiem zadaniu, jakie miał speł­nić, o wciągnięciu do zamierzonej pracy

ludzi dobrej woli, o istnieniu których nie wątpił‘dzisiaj. Ona z zachwytem słucha­ła jego słów, paliła go spojrzeniem, z co­raz większą swobodą gibkie swoje ciało opierała na jego... Ach! gdyby przygar­nąć ją mógł do siebie!...

Jakaś chmura zawisła mu nagle nad czołem...

Szaleństwo!

Wapowska... i on!...

Uczuł ból silny — zrozumiał, że ko­chał, kochał bez pamięci i... bez nadziei!

Ha! Czy to jedna jest miłość bez pa­mięci?... Są miłości tak wielkie, że naj­większy skarb stworzenia, życie, na jej ołtarzu się kładzie... a jednak zawsze tli jakaś iskra nadziei, że owa ofiara na marne nie pójdzie. On znał tę miłość — wiedział, że cierpieć może, umrzeć może lecz nie przestanie wierzyć! Teraz zro­zumiał miłość, drugą, od tamtej wagi mniejszej, a jednak, zaledwie narodziny jej spostrzegł, już ból uczuł i stracił wiarę-. Miłość pierwsza dodaje sił, ta ła­mie skrzydła i w proch wali.

Mgłą zaszły mu oczy, zbielały usta, zadrżał...

Co panu? — spytała Irena. — Vous-vous sentez ma 1?... Usiądź pan na tym zwalonym pniu drzewa!...

Ławski posłuchał, usiadł.

Panie Jerzy, co panu jest? — py­tała troskliwie Irena. Usiadła przy nim blisko, pochyliła prześliczną swoją twa­rzyczkę i z trwogą niekłamaną w oczy mu spojrzała. Ławski to spojrzenie spo­strzegł, niespokojne, a zawsze piękne. Odetchnął głęboko, jakaś myśl przebie­gła mu przez czoło, fala krwi w tw'arz uderzyła. Chwilę patrzał na pochyloną

była tak blisko niego, że czuł tchnie­nie jej ust; jak dwa brylanty czarne jej; oczy patrzyły w jego oczy; jeszcze chwilę upajał się czarem jej spojrzenia, później nieśmiało rękę wyciągnął'i ujął jej drobne paluszki...

Zatrzymał w uścisku.

Nie broniono.

Wróciła dawna nadzieja, oczy zabły­sły pełnią wiary. Przytulił rękę do ust

i długi, długi pocałunek na niej wycisnął.

Panna Wapowska uśmiechnęła się nieznacznie i, za uścisk lekkim uściskiem płacąc, spytała głosem srebrzystym;

,í!

Jak panu teraz? ,

Ireno! — szepnął Jerzy. Oíos mu drżał, serce jak młot bilo. Chcia! obie jej ręce chwycić, do piersi przytulić, ale ona umknęła lekkim ruchem gazeli i, bie­gnąc wzdłuż łąki, zawołała na niego:

A dogoń mnie pan!

Ławski się. zerwał, zrobił kilka sko­ków niezgrabnych i stanął przy zmęczo­nej gonitwą.

Zaczęli się śmiać.

. — Jak na doktora filozofii. pan do­brze skaczesz! — wołała Irena, nie mo­gąc się powstrzymać od śmiechu, wy­wołanego przez niezgrabne ruchy Ław- skiego.

A śmiej się pani, ale do gonitwy podobnej nie jestem przyzwyczajony — mówił, ocierając pot z czoła, podwójnie szczęśliwy, że zdobył się na krok sta­nowczy i ten go nie zawiódł. Jakieś bło­gie uczucie nim owładnęło — pewność szczęścia, wiara w duchową wyższość tej istoty, która stanęła na drodze jego życia.

Nie doszli do lasu, bo zaczęli zbierać kwiaty na łąkach i- chwytać motyle. Do-

brze już po zachodzie słońca było, gdy Jerzy odprowadził Irenę do pałacu.

Nie proszę pana do pokojów, bo pan się znudzisz w towarzystwie Flory. Do widzenia!... — rzuciła już ze scho­dów; miała wbiec, ale się zawróciła i, zbiegając szybko do wpatrzonego w nią Jerzego, odezwała się swoim melodyj­nym głosem:

Zamieniajmy się na kwiaty!

Wiązankę rwanych przez siebie smó­łek i dzwonków podała Ławskiemu, sa­ma od klapy jego surduta odpięła bukie­cik. który on ułożył, i przypięła sobie do sukni. Jerzy rękę jej ujął i chciał do ust przytulić, ale Irena wysunęła ją szybko, mówiąc tajemniczo:

Flora nous regarde!...

Z pod rzęs rzuciła na niego czarnemi oczyma, uśmiech zadrgał w kącikach jej ust, skłoniła głowę i szybko jak błyska­wica wbiegła do marmurowej sali pałacu.

Flora! Flora!... comme il est b e t e!... cha, cha, cha!... — wołała, rzu­cając się na fotel aksamitny, stojący koło otwartych parapetów.

Panna Flora śmiała się, słuchając opowiadań Ireny. „Och“ i „ach“ wycho­dziło z jej ust co chwila. — Pas p o s- sible!... — zawołała, dowiedziawszy się. że Jerzy po imieniu Irenę nazwał; ?zy biegły jej z oczu, gdy Irena naślado­wała przed nią niezgrabne kroki Ław- skiego.

Tymczasem Jerzy krokiem szybkim szedł przez groblę, oddzielającą pałac ode wsi. Kołysał w sercu swojem ideal­ną postać Ireny, otaczał ją blaskiem, ja­kim promieniała dusza jego w tej godzi­nie. Wszystkie skarby uczucia, całe pięk­no, jakie miał w sobie, przeniósł teraz na tę istotę i w tem pięknie rozkochał się, saionął cały.

Noc całą nie spał. przemarzył, prze­siedział nad stawem. W lekko drgają­cych falach migotały złociste blaski księ­życa, cichy szmer sitowia szumiał jakąś pieśnią miłości, w tchnieniach wiatru drżały dźwięki niezwykłe.

Boże! żeby ona mi rękę podała

i chciała pomocnicą być moją!... — szep­tał zamiast pacierza, podnosząc oczy

X.ve! 3

w błękity. — Jak prędko bujnym psze­nicznym kłosem pokryłyby się nieupraw- ne dziś łany!

On widział przed sobą pola ogromne, które wciąż szerzej i szerzej zarastają złe chwasty. Jakieś źdźbło żytnie, za­niesione może przypadkowym wiatru po­wiewem, tu i tam kiełkować zaczęło, ale zagłuszyły je osty, zakryły od słońca ra^ miona kolących bodziaków. Jałowieje ziemia wciąż szerzej. Wapowscy śpią, nikt gruntu nie uprawia, zdrowego ziar­na nie rzuca. A czas wielki do siejby wziąć się, czas tak wielki, jak' grzech tych, w ręce których złożone klucze do, spichrzów.

Żeby ona mi rękę podała i chciała pomocnicą być moją! — szeptał, wraca­jąc nad ranem do zajęć zwykłych.

Dni następne nie różniły się w niczem od tego dnia szczęśliwego, w którym mu serce uderzyło raz pierwszy, ale tak sil­nie, że czuł, iż w tętnie onem zawarł się cały, pełny, skończony wyraz miłości. Kochał i wierzył, — bo trudno było nie wierzyć tym oczom, tak płomiennie pa­trzącym, tym szeptom słodkim ust kobie-

35

cych. Poranki cale przepędzał nad książ­kami, których mu dostarczała zasobna

l

bibljoteka proboszcza; jeżeli zaś dziatwa byta swobodna od zajęć domowych, bo to czasem i cieląt dopilnować i gąsek do­patrzyć trzeba było — wychodzi} z nią na łąki, na pola i dziwne historje opowia­dał, o których nie słyszała dotąd. Jakieś szumy, chrzęsty i szczęki z ust jego bie­gły; w głosie słyszano sztandarowe sze­lesty, jakby nie mówił, lecz grzmiał i szu­miał, a czasami piorunem uderzał. Z roz- wartemi szeroko oczami słuchała dzia­twa czarodziejskich opowiadań i łatwo dostrzec można było, że czar działał. Pod tego czaru urokiem rozgrzewały się ser­ca, duch się uskrzydlał. Jerzy to czul, widział, lecz cud ten przypisywał miło­ści Ireny. Ona te dźwięki do ust mu wkładała, głosem czarów mówiła — ona!

Po skończonych zajęciach szkolnych wychodził do parku, albo błądził nad

I

brzegiem stawu. Wiedział, o jakiej go­dzinie, w miejscu jakiem spotka się z nią dziś, jutro. Najczęściej lekkie stuknięcie w szybę okna odrywało go od pracy. W pałacu nie bywał prawie; raz tylko

3*

hrabia zaprosił go, u proboszcza będąc: później zaprosin nie powtarzał: prawda, że uzyskał prawo uczęszczania na obia­dy i herbaty wieczorne, z prawa jednak tego ńie korzystał, chyba na osobiste za- prosiny Ireny. Wapowski od pewnego czasu gościem tylko był w domu. prze­kładał zresztą Jerzy rozkoszne wyciecz­ki z Ireną do lasu lub na pola nad duszna atmosferę pałacu i towarzystwo traktu­jącej go przez nogę Flory. Czyniąc za­dość formom światowym, możeby wypa­dało jakąś ceremonjalną wizytę złożyć, gdy hrabia zjeżdżał, — lecz on zapom­niał o coś mówiących zwyczajach, wsłu­chany w koncert dwóch serc, żadną fał­szywą niezamącony nutą. Przechadzki odbywały się prawie codziennie, upajało go słodkie sam na sam, słuchał szczebio­tu ust ukochanej kobiety, poddawał się władzy jej czarujących oczu, kochał, wierzył, w wielkie szczęście wierzył. Przychodziła mu czasem myśl niedobra: że on jest tylko towarzyszem spacerów’ panny Ireny. Kazała wieźć się łodzią.: za wiosło chwytał i mknął jak ptak po błę­kitnej powierzchni stawu ;• czasem pod­

jeżdżała pod ganek jego mieszkania pię­knym kabrioletem, powożąc sama, i za­bierała go z sobą: jechali do lasu albo do wsi sąsiedniej... I przychodziła myśl nie­dobra, ale ją prędko precz odpędzał, bo Irena słowem jednem umiała roztrącić wątpliwość, jakimś szeptem tkliwości pełnym z czoła zetrzeć smutek. Była t^f dobrą, kochającą, dobrą! była tak pięk­ną, czarodziejsko piękną!... Raz na stu- iistnej róży złożyła pocałunek — i kaza­ła, by on to samo uczynił; ucałował kwiat podany i czuł ciepło, czuł rozkosz jej pocałunku. Był wtedy u szczytu szczęścia, choć wieczorem dnia tego panna Flora nie mogła łez od śmiechu powstrzymać. Nie powiedział jednak do­tąd Irenie: kochani! Pozwalała mówić mu oczami, uściskiem niemym, gdy wi­tając albo żegnając, wyciągała rękę do niego, — lecz słowem broniła. Nie gnie­wał się na to, tylko czuł, że serce wy­pełniało się po brzegi, że się chwila wy­znań zbliża. Pragnął i bal się — dlacze­go? sam nie wiedział. Czul tylko, że tak, jak jest, jest dobrze. Obawiał się zbytku szczęścia.

\

Hrabia rzadko kiedy był obecny w do­mu, za interesami dóbr swoich wyjeż­dżał często. Mówiono, że sprzedawał la­sy, że szukał nawet kupca na dobra wszystkie.

Wieść ta dotknęła Jerzego.

Od wieków kęs po kęsie ziemi sło­wiańskiej odpadał, a to byj odłam ogrom- riy!... Skracano ojczyznę bez drgnienia powiek, bez wyrzutów sumienia.

Uczuł ból w sercu.

Ogromne majętności Wapowskich były ostatnim wielkim kawałem w ręku polskiego pana. Leżały, jak wyspa ol­brzymia, pośród fortun barona Dreimund- ta, który umiał korzystać z chwili sto­sownej, jak pająk zarzucał sieci, opląty- wał łatwą pożyczką, namawiał, radził nie żałować wydatków na przedsiębior­stwa różne — doprowadzał do ruiny

i mienia kupował.

Ławski wiedział, że interesa majątko­we hrabiego zachwiane były, ale wie­rzył, że poczucie obowiązku cuda czyni. Wiedział o ogromnych długach, jakie Wapowski u Dreimundta zaciągnął, ale znal wartość obdłużonej ziemi. Postano-

39

%

wif rozmówić się z Ireną: ona go tak dobrze rozumiała, tak kochał ją ojciec... Ona będzie duchem opiekuńczym tej idei. której on życie poświęcił.

Nauki z dziatwą wiejską pokończył wcześniej, niż zwykle, i wyszedł w stro­nę parku. Przechodząc przez groblę, spo­strzegł zdała Irenę, wchodzącą na most przy młynie. Młyn był w ruchu, poru­szały się potężne koła, opasywała je wstęga srebrna z łoskotem płynącej wo­dy, która, spadając w kotlinę, rozpryski-

\ . *

wała się w skier tysiące. Irena zatrzy­mała się, oparła o barjerę mostu i bacz- tiemi oczyma śledziła bieg fal, które, spie­nione, z szumem w dół spadały i strugą wąską, między zaroślami wikliny, drżą­ce, srebrne, przeplatane błękitem i zło- temi nićmi drgającego w nich słońca — płynęły...

Z uśmiechem powitała Ławskiego, i gdy on wspomniał o wieści, która go tak ubodła, twarz jej pokryła się rumień­cem.

Pan znasz barona Dreimundta? — spytała szybko.

Z zaborów jego, pani.

On, zdaje się, ma syna, który jest wyższym oficerem w gwardji?

Tak, pani!

Wilhelm mu na imię... niepraw­daż? (

Zdaje mi się, że Wilhelm.

Wilhelm... — powtórzyła — brzmi bardzo ładnie.

Ławski zasłyszał szepi, ale nie zro­zumiał znaczenia.

Chciałem z panią pomówić w spra­wie onej groźnej wieści, bo mam nadzie­ję, że jeżeli jest prawdziwą, wpływ pani zamiary hrabiego odwróci.

Czy panu co na tern zależy? — spytała, patrząc mu w oczy tem spojrze­niem, które go zmysłów pozbawiało.

Czy mi co zależy? Nie, pani! Mó­wię nie w swem imieniu, lecz w imienh ogółu.

Masz pan mandat?

Ławski drgnął lekko, tak głos jej za­brzmiał sucho.

Mam — odparł krótko.

Kto panu go wręczył?

Sumienie! — rzekł głosem silnym.

Irena patrzyła mu w oczy; wzrok się jej mienił: zrazu był chłodny, później przybrał wyraz jakiś miększy, nakoniec wionął ciepłym jakimś rozkazem.

Panie Jerzy! — odezwała się, cza­rując go swem spojrzeniem. — Ja panu coś powiem, ale pod wielkim sekretem. Rzecz się nw zupełnie przeciwnie! Nie- tylko fortuna mojego ojca przy mnie zo­stanie, lecz znaczna część nawet dóbr barona Dreimundta do mnie należeć bę­dzie.

Do... pa-ni? — szepnął Jerzy.

Lekka bladość twarz mu pokryła.

Tak! — powiedziała Irena.

Jakim sposobem? Czy wolno wie­dzieć? ■— dodał.

Ach! pan chcesz spowiednikiem być moim. Dobrze!... Otóż wiedz pan, że interesa mojego ojca nie są wcale tak złe, jak o tem łaskawi rozgłosili sąsiedzi. Są lasy . ogromne i są kapitały. Mnie śmieszy, gdy mówią: Wapowskirn pie­niędzy brak! Bądź co bądź. niejeden ma­jątek z rąk obcych w nasze ręce przejdzie.

To nasze wymówiła z przyciskiem.

#

Czegoś pan tak spochmurniał ? — spytała nagle.

Niedobra myśl powstała w mózgu .moim.

Przy mnie!... A! brzydki pan je­steś!... Czy pan chcesz, żebym się gnie­wała?

Pochyliła głowę i, w oczy mu patrząc, rzuciła z przymileniem:

Pan pewnie tego nie chcesz!

Czar podziałał... Jerzy zapomniał

o myśli, co w duszy jego niepokój za­siała — zostawał pod urokiem jej spoj­rzeń. '

Takie oczy kłamać nie umieją!,.. Za­wistni ludzie rozpuścili złą wieść o Wa- powskim (czemu święcie Irena wierzy­ła); w oczy ich kole fortuna pańska, ród, przeszłość historyczna! Wieleż to kłamstw ta zawiść zrodziła!... Zaprze­czeniem są w tej chwili słowa Ireny. Komu miał wierzyć? — tamtym, czy jej ?...

Ujął dłonie ubóstwionej kobiety, do ust przytulił i całował, całował bez pa­mięci.

O, Floro! jakże śmiać się będziesz dzisiejszego wieczora, gdy ci o tem unie­sieniu Irena opowie!

Nie mówili już o Dreimundcie; Irena chciała łódką popłynąć i-wędką spróbo­wać szczęścia.

W mgnieniu oka-Ławski sprowadzi} łódź, zamaszyście nią zawinął, aż śnież-' na piana na brzeg prysnęła. Podał rękę Irenie, która, unosząc nieco białą sukien­kę, skoczyła do środka.

Łódź drgnęła i pochyliła się...

Ach!... — krzyknęła Irena.

Straciła równowagę i zawisła nad głębią...

Ławski skorzystał z podającego mu dłoń sojuszniczą wypadku. Poskoczyl szybko i wpół Irenę ujął...

Nie puścił...

Ona podała się wtyl nieco i w oczy mu spojrzała...

Wzrok nie był groźny.

\

Ławskiemu musiała myśl jakaś za­błysnąć w źrenicach, bo Irena lekko ru­szyła głową, jakby mówiła: nie można’.

\

Jerzego ogarnął szał... Już miał ją dc piersi przytulić, gdy nagle z nad brzegu odezwał się glos młynarza:

A nie potrzeba panience przynęty tam czasami?...

Ławski ramiona usunął, Irena parsk­nęła śmiechem.

Mam jej poddostatkiem — odpo­wiedziała, — a i ten pań na brak jej uskarżać się nie będzie.

Usiadła. — Jerzy musiał stanąć przy sterze.

O, młynarzu! — szepnął z west­chnieniem.

Oparł wiosło o brzeg, odbił z silą

i 'pomknął szybko, jak ptak, gdy się po powierzchni wód suwa.

Wypłynęli na środek stawu.

Dalej! — odezwała się.Irena.

Łódź zbliżyła się do sitowia.

Tu! — szepnęła.

Podniosła się i, z wdzięcznym ukło­nem zwracając się do Jerzego, dodała:

Teraz... siedź pan cicho, a proszę być grzecznym...

Zręcznym ruchem rzuciła zdradziec­ką wędkę.

W tern miejscu woda była zupełnie spokojna, wiatr cicho szumiai. wieczór majowy tchnął rozkoszą.

Cisza!... w krysztale stawu odbijało się niebo, łódź zdawała się wisieć wśród błękitów...

Jerzy na Irenę, Irena patrzyła na nie­ruchomą wędkę.

Poplawek drgnął...

Pst! — odezwała się cicho, przy­kładając paluszek do ust wpółotwar- tych...

Jerzy patrzał w nią jak w tęczę.

Popławek drgnął raz drugi...

Ławski spojrzał w wodę.

Łapie się! -r szepnął.

Czy pan myślałeś, że mogło być inaczej? — spytała.

Popławek zadrżał silniej i ukrył się pod wodą. Irena szarpnęła, ale wędki wyciągnąć nie mogła. Spora rybka ucze­pić się musiała haczyka i targała nim silnie.

Irena znała się na sztuce łowienia. Puściła wędkę wolniej i, robiąc ruch na lewo, to na prawo, powoli ją zbliżała do lodzi. Gdy zauważyła, że jeniec był nie­

daleko powierzchni, ujęła ręką nitkę włosienną i szybko podniosła ją ku gó­rze. Złowiony mieszkaniec podwodnych pałaców zatrzepotał się gwałtownie

i możeby się zerwał z wątłej nici, ale go wnet chwyciły białe dłonie Ireny i rzu­ciły na dno łodzi.

Początek był dobry...

W łódce trzepotał się młody, ale wcale pokaźny szczupak.

Nie wierz zdradzieckiej wędce... — mówiła z uśmiechem rybaczka, uwalnia­jąc więźnia z ostrych kolców haczyka. — Tak; zawsze śmiałkom bywa, którym się zachciewa więcej, niż posiąść mogą. Zwabiła ciebie muszką o barwach tęczo­wych... ba! kiedy ona nie na twoje ząb­ki, choć ostre je masz!... Złapałeś się sam... nie miej mi za złe!... Ja się tylko bawić chciałam!

Ławski śmiał się z tej przemowy Ireny do szczupaka, śmiała się i ona ser­decznie. Później zwróciła się do niego

i, szeroko otwartemi oczyma nań pa­trząc, spytała:

Prawda, panie Jerzy, że panbyś tak złowić się nie dał?

Jerzy dziwnym wzrokiem spojrzał w twarz pytającej... Uśmiech na ustach, mu zamarł, czuł silne ukłucie w serce..

Kto wie, pani! — wyszeptał po­woli — ale wtedy nie ominąłby i mnie los... taki!

Wskazał na szczupaka, który miał oczy mgłą zasnute i u nóg Ireny leżał nieruchomy, martwy!

Powiedział to bezdźwięcznym, ale pewnym głosem.— obrócił twarz ku lek­ko kołyszącym się falom, w głąb się wpatrzył.

Irena pochyliła się ku niemu i, doty­kając różowemi palcami jego dłoni, ode­zwała się łagodnym głosem:

Zasmuciłam pana... przepraszam... o! bardzo przepraszam!...

Głos jej tyle miał w sobie uroku, że Ławski zapomniał o myśli, która mu serdeczny spokój zakłóciła, i dłoń jej uchwycił, chcąc do ust przytulić, a wzro­kiem dziękował, że mu ostry kolec z ser­ca wyrwała.

Poczekaj pan — wysuwając ręce z uścisku, zawołała Irena. — Przed chwi­lą trzymałam w nich tego łatwowierne-

go szczupaka i on pozostawi! jakiś za­pach błotny... Pfe! Umyj wprzód pan te rączki, a później całować będziesz, wiele ci się podoba.

Uklękła w lodzi, zawinęła rękawki lekkiej sukni do ramion i jak dziecię rozpieszczone, kazała ręce sobie umywać.

Ławski był szczęśliwy — zlewał wo­dą delikatne jej ciało, pocierał lekko za­różowione paluszki i do ust przytulał.

Po chwili szepnął:

Pani! Ireno! czy kochasz mnie?

Ja teraz łowię szczupaki — odpo­wiedziała głosem swobodnym, wesołym, zarzucając wędkę daleko od siebie.

Nie gniewała się, nie broniła... czego mógł więcej chcieć? Do celu zbliżał się powoli ale zwycięskim krokiem.

Połów się udał. O zmierzchu Jerzy odprowadził Irenę do pałacu. Szedł z nią ręka w rękę; ona, oparta na jego ramie­niu, szła spokojna, wesoła, pozwalając mu szeptać jakieś słowa wyznań na ucho. Sama nie mówiła nic, ale na pożegnanie znacząco uścisnęła mu rękę.

Kocha!... kocha! — wołał w myśli własnej, wracając do siebie. — Gdybym

/

się łudził— piekło!... febbym sobie roz­trzaskał o te marmurowe płyty pałacu.

Imagine-toi, Flor a... i 1 m’aime! — załamując ręce, głosem ja­kiejś skargi odezwała się Irena, stając przed panną de Prunelle... Doprawdy, że jemu się w głowie zawróciło!...

ŁawskiL. Wapowska!... ah, quelle horreur! — wołała Flora.

Mais tu t’amuse, Irène?...

J’espère bien!... możnaby da­wno już umrzeć w tej pustce wiejskiej.

Taka nuda! — ruszając ramiona­mi, wtórowała Flora. — Ja sama spróbo­wałabym nawet jakiego chłopca zbała­mucić.

Irena parsknęła śmiechem,, patrząc na starą i chudą, jak tyczka chmielowa, Florę. Francuzka nie zostawała jej dłuż­ną: śmiała się z miłosnych zamiarów swoich, aż łzy jej biegły z oczu.

W dziedzińcu zaturkotało — to Wa- powski powrócił. Nazajutrz wraz z Ireną wyjechał do głównego miasta prowincji.

Ławski uspokoił się prędko. Okrzyk, jaki z piersi jego wypadł po rozstaniu się z Ireną, był tytko wyrazem silnej

Ave! 4

jak śmierć miłości, nie głosem zwątpie­nia. Nie znał świata, nie znał ludzi, a naj­mniej znał kobiety. Oddany cały obo­wiązkowi swojemu, który za jedyny

i ostateczny cel życia swego uważał, - oddany tej pracy cichej, która mu nawet rozgłośnego imienia dać nie mogła, — nie marzył, że kiedyś wybije godzina i dla niego, i jego własna istota upomni się

0 przynależną jej cząstkę szczęścia.

Nie odrazu ta miłość zrodziła się w sercu Jerzego. Najpierw zakochały się oczy, później serce, następnie dusza. Dziś czuł, że tych więzów rozkosznych żadna już moc ludzka stargać nie może — chy­ba śmierć.

Ławski był czystej krwi demokratą — nie lubił panów, nie dlatego, że świecą herbami i liberjowanej służbie każą strzec drzwi swoich apartamentów...

1 herby coś mówić mogą, i służba w do­brych rękach na cośby się zdać mogła. Ale dostrzegł, że tarcze rdza przeja­da, — przeraziło go lokajstwo ducha, le­nistwo myśli.

Poznanie się jednak z Ireną, miłość, jaką ona w sercu jego wzbudziła, jej

słowa, które zdawały się być odbiciem myśli przez niego piastowanych, pogo- dziły go z tym światem, o którym wąt­pił. Nie wiedział, że wszystkie skarby owych uczuć rzucił w próżnię, — że serce, które ukochał, zasilało się krwią zepsutą, — że dusza, którą otoczył pięk­nem własnem, nie była duszą zdolną do anielskiej miłości- i anielskich poświęceń. Nie wiedział, że ta istota, dla chwilowej rozrywki, dla zabicia nudnie wlokącego się czasu, igrać potrafi z uczuciem, z mi­łością czyjąś. Na usprawiedliwienie Ire­ny to jedno tylko można powiedzieć, że pewną była, iż owa miłosna sielanka ni­gdy się w dramat zamienić nie może. Nie sądziła ludzi według praw przyrodzo­nych, lecz według spaczonych pojęć wy­naturzonej klasy pewnej grupy społecz­nej. Ławski i Wapowska!... nauczyciel dziatwy chłopskiej i prastarej krwi dzie­cię!... Możeż być miłość między nim a nią? — To śmieszne, tak śmieszne, że nawet o tem poważnie pomyśleć nie mo­gła. Prawda! — powiedział, że ją ko­cha !... Cóż z tego ?... Kochać mu wolno — widocznie doDrze mu z tem! Ale snuć m;

4*

przyszłość zbyt śmiałych projektów zdrowy mu nie pozwoli rozsądek. Cier­pieć będzie?... o! bakalarz wiejski nie umrze z miłości! Była spokojną o ofiarę, przykutą do rydwanu swojego.

Wyjazd Ireny, która mu nie przesiała nawet jednego słowa pożegnania, jakkol­wiek ukłuł go narazie, lecz długiego nie pozostawił po sobie bólu. Pamiętał jej słowa wczorajsze: że nietylko fortuna Wapowskich nie przejdzie do rąk Drei- mundta, lecz zupełnie przeciwnie się stanie. Ten nagły wyjazd musiał mieć związek z tą myślą.

Tak! w tem się nie mylił.

Syn barona, oficer gwardji, Wilhelm, prosił Wapowskiego o rękę córki. Mieli się'spotkać u księżnej Tur, krewnej hra­biego. Irena poznała Wilhelma niegdyś u wód. Czy kochała?... mniejsza! Milio­ny miał — połowa dóbr rycerskich na kresach w je,jo władanie przeszła. Wa- 4 powskiemu groziła ruina — mógł jej

uniknąć, czyniąc zadość żądaniu starego barona; a że syn Ireny Wapowskiej wy­ciśnie kiedyś łzy matce — to co? By­wało to już, a świat się nie zawalił.

Pozbawiony widoku kochanki, Jerzy dnie i tygodnie zapełniał pracą i tęskno­tą oczekiwań. „B-a, ba; c-e, ce...“ brzmiało codziennie w maiej izdebce na­uczyciela; płowe główki tuliły się do ko­lan jego, z zapartym w piersiach odde­chem słuchały dziwnych opowieści. Bu­dziło się życie, radość wypełniała serce dobrego włodarza — kształcił umysły młode i o Irenie marzył. W wohiych chwilach od zajęć szedł na łąkę, gdzie pierwszy kwiat od niej otrzymał; napeł­niał każdy kątek jej obecnością, złotą przędziwa snuł nić, budował zamki na lodzie.

Tak miesiąc cały upłynął.

Zaczął go dręczyć niepokój, tęsknota przybierała znamiona smutku, wreszcie go przestrach ogarnął.

Dziwna bo to miłość była!

Miesiąc cały ukochanej niema, a on nie wie, gdzie jest. Nie uzyskał nawet prawa dowiedzenia się o niej. Dlaczego tak tajemniczo ta nić się plącze? dlacze­go jak występek się ukrywa?

Pod koniec pierwszego miesiąca uczuł jakieś przygnębienie straszliwe. Pałac,

na który patrzał codziennie, wydał mu się ogromnem zamczyskiem, o schodach tak olbrzymich, progach tak wysokich, że wejść tam niełatwoby mu było. Ży­cie stawało przed nim w postaci arleki­na, z twarzą wykrzywioną błazeńskim uśmiechem. Czuł, że mu się myśli pląta­ły, że miał gorączkę... Co przeżył, co przemarzył, wydało mu się snem roz­kosznym...

Ale i sen pierzcha — budzą go...

On i ona!...

'Bakałarz wiejski i córa hrabiowskiej krwi!

Czy rzeczywiście tak wielka jest mię­dzy nimi różnica? przepaść, niezapełnio- na nigdy niczem?

Zimny pot zlał mu czoło.— coś się rwało, okropnie rwało.

Dnia pewnego siedział w oknie, bez­myślnym wzrokiem patrząc na przeciw­ny brzeg stawu. Słońce złotym promie­niem oświecało jednocześnie miedziany dach pałacu i strzechy wiejskie; łagod­ny wietrzyk strącał listki cieplarnianych kwiatów w ogrodach hrabiowskich i mu­skał przekwitłe kity bzów, rosnące u je-

t

go okna. Przy brzegu ruchem lekkim ko­łysała się uwiązana łódka Ireny — sre­brzyły się fale, szmerem cichym mówiły coś oczerety... mówiły może o niej!... Nagle przed oknem zarysował się cień jakiś i lokaj w znajomej liberii stanął przed Jerzym.

List do pana — odezwał się, uchy­lając nieco kapelusza.

Ławski zerwał się, wyrwał niemal z rąk służącego zapieczętowaną kartkę papieru i spojrzał na adres.

...A Monsieur Monsieur G e - orges Lawsk i... posuwistym lecz ostrym charakterem skreślone było.

Rozerwał kopertę i rzucił okiem na podpis.

...„Flora“.

Ręce mu drżały, trzęsły się usta. Ten list mógł zawierać w sobie wyrok śmierci.

...„Mam wiadomości o Irenie — mu­szę się niemi z panem podzielić — cze­kam na pana“.

List był pisany po francusku, krótki, nic nie mówiący — i dlatego, że nic nie mówił, wiał trwogą niezmierną.

56

Jerzy chwycił szybko kapelusz i po­biegł do pałacu.

Mademoiselle Flora w obszernych po­kojach nudziła się śmiertelnie. W stosun­kach z ludźmi była jeszcze dumniejszą, niż Wapowska. Ławskiego ledwo lek- kiem skinieniem głowy witała, ręki nie podała mu nigdy. Jerzy jej nie lubił i nie- rad był z nią się spotykać; ale teraz, je­żeliby miał żal jaki do niej, jakiejkolwiek krzywdyby doznał — przebaczyłby wszystko. Dziś Flora stawał#- jako łącz­nik między nim a Ireną.

Z gwałtownem biciem serca przestą­pił próg pałacu i wszedł do sali. Przez otwarte parapety dojrzał Florę, siedzącą na balkonie od ogrodu i bawiącą się z pa­pugą.

Jacot, dis-moi bon jourT

Bon j o u r! — powtórzyła ochry­płym głosem papuga.

Qui est-ce Georges Law- sk i? — pytała dalej Francuzka siedzące­go na berle ptaka o piórach ponsowych^

Un sot! — z syczącym przyci­skiem odpowiedziała kakadu.

\

Flora zaczęła śmiać się i, wyjąwszy kawałek cukru z kieszeni, podała go zdol­nej uczenicy.

Jerzy siyszal śmiech Flory, lecz za daleko był od drzwi balkonowych, by mógł zrozumieć odpowiedź papugi.

Ach! — odezwała się Flora, wspa­niałym ruchem głowy witając stojącego w drzwiach Ławskiego.

Jerzy podszedł i pochylił się w ukło­nach, wyciągając rękę po dłoń damy, którąby ucałował w tej chwili.

Non! non! — zawołała Flora.“ usuwając szybko obie ręce i trzepocąc palcami, jakby tarantuli dotknąć się mia­ła. Wskazała miejsce naprzeciwko, w pewnem oddaleniu od siebie, sama zaś powolnym ruchem wzięła list, leżący przed nią na małym, okrągłym stoliku, wysadzanym masą perłową, i wyprosto­wując w palcach delikatną ćwiartkę pa­pieru, mówić zaczęła.

Mówili po francusku, co miało dla Je­rzego tę dobrą stronę, że Flora po­wstrzymywała się od wyraźnego afrontu.

Otrzymałam list od Ireny. Bawv u ciotki, księżnej Tur. Patrz pan! zapisa-

la cztery stronice... poczciwe dziecko! Co pisze, to dla pana obojętne, ale tu jest dopisek, tyczący się wprost pana.

Wzięła binokle i, przyłożywszy do oczu, czytać zaczęła:

Droga Floro! zechciej panu Ław- skiemu załączyć ode mnie pozdrowienie

i spytaj go: dlaczego nie chciał pożegnać się ze mną?“

Odjęła od szarych oczu swoich bi­nokle, obojętnym ruchem ręki rzuciła list na stolik i, patrząc przymrużonemi oczy­ma na Ławskiego ciągnęła dalej:

Pozdrow ienie więc panu załączam

I pytam: dlaczego byłeś pan tak nie­grzecznym względem panny Wapow- skiej ?...

Jerzy zerwał się, jak oparzony, aż pa­puga wrzasnęła przeraźliwi^, strwożo­na, i, najeżywszy pióra, zdawała, się mieć ochotę skoczyć mu do oczu.

Jacot! Jacot! — wołała Flo­ra, mitygując rozdrażnionego ptaka. — Przestraszyć ciebie nie chciał pan Ławski.

Un sot! — zacharkotała papu­ga, zasłyszawszy umyślnie na końcu umieszczone dwa wyrazy.

/

Tais-toi, horrible créa­ture!... — krzyknęła, dusząc śmiech w sobie, Francuzka. Wachlarzem uderzy­ła papugę po dziobie i, wyjąwszy kawa­łek cukru, podała jej na dłoni:

Pani! — głosem drżącym odezwał się Ławski. - Wymówka, czyniona mi przez panią, że byłem dla panny Wa- powskiej niegrzeczny, jest niesłuszną. Ja niegrzeczny? dla kogo? dla niej! Nie wiedziałem nic o wyjeździe... wyjechała tak nagle, nie wspomniała mi nic o tem.

Mówił prędko, urywanie — krew za­rumieniła mu poljczki, oczy zdawały się gorzeć. Szybkim krokiem chodził wzdłuż balkonu, powtarzając stłumionym szep­tem :

Ja niegrzeczny dla niej!...

Z pod nasuniętych brwi, z uśmiechem ironicznym lekceważenia, patrzyła Flora na miotającego się lwa w okowach mi­łości. Ławski przypominał sobie wszyst­kie słowa ostatniej rozmowy z Ireną. Może... może zapomniał w uniesieniu szczęścia o tem, za co mu dzisiaj wyrzut czyniono. Zbrodniarzem byłby, godnym pręgierza, gdyby wiedział o jej wyjeź-

/

\

60

dzie i nie pożegnał się z nią. Ale tak nie było; na wszystkie świętości kląć się gotów, że tak nie było.

Ona się gniewa... pojadę... prze­proszę... za niepopełnione winy przepro­szę!.., — szeptał niewolnik kobiety bez sęrca.

Watka, przez jaką przechodził, po­stanowienie wyjazdu do Ireny, tak jaw- nem piętnem wybiły się na twarzy sza­leńca, że Flora niemal myśli wszystkie, jakie w nim wirowały, czytała jak

w księdze otwartej.

0

Nie było myślą Ireny dręczyć szla­chetnego wielbiciela jej wdzięków. Pi­sząc list do Flory, musiała coś wspom- . nieć o Jerzym i choć słów parę mu prze­słać. Bezmyślnie może rzuciła wyrazy, które, jeżeli przykre były, to w dalszym ciągu listu sowicie wynagrodzone zosta­ły. Ale Flora nie dokończyła przypisku. chciała się pobawić zakłopotaniem roz­kochanego lwa. Widząc jednak, że lew do głośnego ryku był zdolny, nasyciw­szy się widokiem cierpienia, skinieniem ręki przywołała go do siebie i odezwała się w te słowa;

O! zanadto pan wziąłeś do serca może niesłuszne podejrzenie Irenki. Że lepszą jest ona od pana, niech powie dal­szy ciąg listu.

Jerzy zatrzymał się, błagając wzro­kiem o odczytanie słów następnych.

Flora znów bardzo powoli wyciągnę­ła rękę po list Ireny i, przykładając do oczu binokle, czytać zaczęła:

Nie gniewam się jednak za to mi­mowolne roztargnienie i posyłam mu, w dowód pamięci, kwiat dzwonka, ze­rwany przeze mnie na polu u cioci. Bądź tak dobra. Floro, i wręcz mu to...“

Kwiat leżał na stole, leżał już od go­dziny prawie, kwiat, zerwany ręką Ireny, dla niego przesłany — i on nie wiedział o tem, choć od pierwszej chwili kwiat ten widział. Spostrzegł go, wcho­dząc z salonu na balkon; patrzał w cza­sie rozmowy z Florą, widział, gdy wy­rzucał sobie zapomnienie czy niewdzię­czność.

Dobra! dobra! — zawołał, przytu­lając do ust zwiędły kielich polnego dzwonka, i nie zważając na energiczny

opór panny Flory, obie jej ręce porwał w uścisk gwałtowny i całować zaczął.

Pani! jakżem ci wdzięczny! — mó­wił do przerażonej niespodziewanym na­padem Francuzki. Ucałował raz jeszcze i wypadł z pokoju. .

Fi!... Jacot!... fi!... — krzyczała Flora, otrzepując się na wszystkie stro­ny. Wtem śmiech ją porwał — rzuciła się na fotel, drgając spazmatycznie. Wtóro­wała Florze papuga, dławiła się gwałto­wnym śmiechem, skrzeczała zadyszką jakąś, chcąc we wszystkiem dorówny­wać mentorce swojej.

Po upływie paru tygodni Ławski znowu został wezwany do pałacu. Flora mu oznajmiła, że Irena rannym pocią­giem przyjeżdża sama, bo ojca na czas pewien zatrzymują jeszcze interesa; prosi więc go uprzejmie, by zechciał na dworzec kolei wyjechać po nią: „Lokaja brać nie trzeba, wrócimy sami.“

Ta krótka uwaga miała niemałe dla Ławskiego znaczenie.

Kto oczekiwał kiedy w dniu pewnym,

o oznaczonej godzinie, przyjazdu uko­chanej osoby, temu nie jest obcy ten nie-

pokój rozkoszny, to drżenie serca, to ja­kieś uczucie błogie a trwożne zarazem, iakiem są wypełnione wszystkie sekun­dy, dzielące chwilę obecną od oczeki­wań godziny. Czas się opóźnia, psuje się mechanika świata, zatrzymuje się słoń­ce, noc skończyć się nie chce.

To wszystko czuł, przez te katusze tęsknoty miłosnej przechodził Jerzy, oczekując upragnionego ‘ poranku. Co chwila dobywał zegarka i patrzał, czy się nie opóźnia czasami, biegł do parku i wzrokiem cień kompasa wyprzedzał. Nie zmieniło się nic, a jednak było nie tak, jak zawsze. Złą miarą porządku świata jest ludzkie uczucie.

Do dworca kolei nie więcej nad pół godziny było jazdy. Szeroka droga wśród zbożnych prowadziła łanów. Złociły się pełne kłosy pszenicy, wiatr poranny srebmem kołysał żytem. Lada dzień uderzą w kosy, żniwiarze ruszą z sierpa­mi. Już ukryte w gęstwinie zbóż prze­piórki nawołują ociągających się z pra­cą gospodarzy.

Zaledwo słońce wzbiło się nad hory­zont, kiedy już przy dworcu zatrzymał1

się Ławski. Nie miał czasu posługaczowi dać koni do potrzymania, gdy pociąg za­trzymał się — i panna Irena, lekka jak ptak, wybiegła z wagonu pierwszej kla­sy, dopytując o Jerzego.

Jestem! — zawołał, stając przed nią — i... dziękuję za pamięć! — szepnął, nachylając się do ucha.

Sam pan przyjechałeś? — spytała.

Spełniłem rozkaz pani, powtórzony nti przez pannę Florę.

A, to dobrze!... Siadajmy.

Wskoczyła do kąbrjoletu.

Ławski cmoknął na konie i ruszył wyciągniętym kłusem.

Poranek był rzeźwy, bujna rosa osia­dła na trawach. Z dalekich stawów chło­dny wiatr dolatywał i rumienił pocałun­kami swojemi twarz panny Ireny.

Jerzy co chwila zwracał się do niej., spokojny, szczęśliwy, jak nigdy przedtem.

Bawiłaś się pani dobrze?

Wybornie.

Tęskniłaś pani?

Bardzo.

Zmęczona pani jesteś?

Tak!

f

i

Odpowiadała krótko, uśmiechając się przytem nieznacznie.

Serdeczniejszej rozmowy niesposób było nawiązać. Albo Irena zdrzemnęła się nagle, albo krzyknęła, przestraszona szybszym biegiem koni, albo zręcznym manewrem ną inny przedmiot rozmowę zwróciłaś Wreszcie sam Ławski zauwa­żył, że nie była to chwila do wyznań szczerych, choć mówić miał bardzo wie­le, choć nawet miał zapytać, czy Wa- powski wie... '

O czem?...

Tu myśli się jego splątały.

...Że on ją kocha!

Więc on tu tylko gra rolę? a Irena?

Nie zdradziła się dotąd słowem żad- nem. Spojrzenia jej, miękkość głosu, cza­sami dłuższy uścisk ręki, jedyną odpo­wiedzią były na jego wyznania. To wiele, to wszystko w stosunku do nich dwojga; ale są jeszcze drogi nietknięte, niepróbowane wierzeje.

Złamię wszystkie zapory! — sze­pnął w duchu. — Ona mi doda sił.

Na balkonie do wjazdu powitała przybyłych Flora z papugą w ręku.

Are!

Irena rzuciła się w ramiona przyjaciółki, ucałowała ją serdecznie, .a potem do pa­pugi się zwróciła.

J a c o t! — odezwała się do niej. — Me te rappelles-tu?

Bon jour, Irène! — wychar- kotała papuga.

Ah, chérie! — zawołała urado­wana Irena. Pocałowała papugę w czoło

i, wskazując na Ławskiego, mówiła da­lej:

Voilà, monsieur Georges Ławski.

Un sot! — syknęła papuga. -

Ach! — zajęczała, niby zgorszona. Flora, tłumiąc śmiech w sobie.

Ton élève! — szfepnęła (rena.

Parsknęły śmiechem wszystkie trzy:

Irena, Flora i papuga.

Zmądrzałaś, papuzio, w czasie mo­jej nieobecności — uderzając po dużym dziobie kakadu, śmiała się panna Wa- powska.

Ławski znał dużo języków, ale do żargonu papuziego nie miał czasu czy zręczności przywyknąć. Sfnieszyły go ruchy silącej się do mówienia papugi —

śmiał się więc, co w lepszy humor pannę Piorę wprawiało.

Do widzenia, kochany panie Je­rzy! — zwracając się do niego, odez­wała się Irena. — Nie wiem, kiedy się zobaczymy, bo tak jestem zmęczona... ach, tak jestem zmęczona!

Przeciągnęła się, jak ci, co tylko co ze snu się obudzą.

Prześliczną była... Obnażone ramiona splotły się nad głową w luk malowniczy, kibicią się lekko naprzód podała, jakby stawała w pozycji' do solowego tańca. Nieznającym przyczyn tego ruchu Ireny zdaćby się mogło, że za chwilę w jakiś pląs się rzuci.

Pożegnała... Lecz Jerzy nie odcho­dził. Żałował w tej chwili, że nie był malarzem, że konturów tej cudnej ko­biety nie mógł na płótno przenieść. Stał i patrzał, i wiekiby stał i patrzai, byleby ona zechciała dotrzymać mu placu.

Był w ekstazie.

Zrozumiała to łatwo Irena.

Uśmiech zadowolenia usta jej poru­szył, podbiegła “i, przykładając swą rękę do ust zakochanego, zawołała:

No! pocałuj pan i idź!

Jerzy rozkaz wypełnił. Wrócił do / siebie, pijany, odurzony szczęściem.

Na moście zatrzymał się nagle — jakby go siła jaka do miejsca przykuła. Wzrok obrócił na pałac, którego cień, długi, chłodny, słał się na operlonym rosą poranku gazonie — i szepnął gło­sem silnym:

Jeżeli to kłamstwo, łeb roztrza- ^ skatn o marmurowe płyty jego.

Trzy dni nie widział Ireny. Na dzień czwarty koło południa poszedł do pa­łacu, ale marszałek dworu oznajmił, że hrabianka jest chora i wydała rozkaz nieprzyjmowania nikogo. Zapragnął wi­dzieć się z Florą — nie zeszła, bo w tej chwili zajęta była uczeniem Jacot‘a dow­cipów nowych. Wrócił więc niespokojny, trwożny, nie o serce swoje, lecz o zdro­wie Ireny.

Na dzień drugi powtórzyło się to sa­mo, trzeciego już nie poszedł. Dzień cały przepędził w śmiertelnej trwodze; gdy usnął, trapiły go sny męczące. Widział Irenę bladą, z twarzą zapadłą, ze świe- cącemi tylko, jak dwie smutne gwiazdy,

oczami. Wyciągnęła ramiona do niego i w jego uścisku umarła.

Krzyknął i zerwał się z łoża..!

Noc jeszcze była cicha, spokojna, księżyc w lisią ubrał się czapkę i rzucał , dokoła blaski przyćmione. Wiatr gdzieś usnął, zamarł szmer wszelki. Przezro­czysta szyba stawu miała pozór wiel­kiego zwierciadła, w którem się odbi­jały: niebo i ziemia, dwa księżyce, dwa pałace, dwie równe linje nadbrzeżne.

Tak! ona chora... — szeptał Je- ^ rzy — i dlatego wzbroniła mi wstępu do siebie, chcąc mi boleści oszczędzić. Ach! ona nie wie, że ta niepewność ró­wna się śmierci powolnej.

Wyszedł na ganek i w dal spojrzał.

W spokojnych wodach stawu ryso­wały się ciemne kontury wspaniałych drzew parku; na brzegu przeciwnym nieruchomie stała łódka Ireny; zdawało się; że łabędź biały przytulił się do trzcin : nadbrzeżnych i usnął.

Spokój... cisza!... w biednej tylko gło­wie Jerzego rodziły się zwątpień upiory i uderzały w skrzydła trwogi. Iść za­czął — przeszedł groblę, most, i znajomą

70

»

dobrze drogą doszedł do małej furtki, do parku wiodącej. Spróbował otworzyć: zamkniętą była. Podpari silnem ramie­niem... zawiasy trzasły, aż śpiące zbu­dziło się echo — i brytan, strzegący wrót wjazdowych, zawarczał.

Jerzy wszedł do lipowej alei. Skręcił na lewo, minął tunel, wycięty w klom­bach brzostowych, i stanął przed samym pałacem, u stóp marmurowych schodów, które na balkon prowadziły. Śpiąca w klatce zaskrzeczała papuga; żaden głos inny nie przerywał ciszy, nie dał odpowiedzi dręczącym pytaniom, które w duszy jego wciąż się rodziły.

Na piętrze były pokoje Ireny. Jerzj oczy podniósł, lecz dojrzał tylko, że ok­na były otwarte, ale miały zapuszczone żaluzje. Wytężył słuch...

Cisza, spokój! wszędzie cisza i spokój!

A ^am ?...

Może gorączką spalonemi usty Irena wzywa go do siebie? Może ją dręczy pytanie: dlaczego on nie przychodzi?...

Ireno! — wołał w duchu — ja... tu jestem... twój kochanek, sługa, niewol­nik twój!

t

*

Oparł czoło o zimne ściany pałacu, a z oczu Izy mu biegły, duże, czyste, jak lego pragnienia, łzy...

Nie wiedział, że płakał, ale jakiś cię­żar spadł mu z serca. Zaczęło świtać, gdy wróci! do siebie, w ubraniu rzucił się na łoże i usnął kamiennym snem.

Zbudził się, gdy słońce pół nieba już obiegło. Zegar, wiszący na ścianie, dwu­nastą wydzwonił, dygotał głośno, ru­szał wahadłem tak szybko, jakby czegoś się spieszył, biegi...

Dwunasta! — szepnął Jerzy, spoj­rzawszy na zegar. — Dwunasta... czy być może ?..., Zegar się pośpieszył... tak! nie pamiętam, żeby tak szybko kiedy

- miotał wahadłem.

Wpatrzył się chwilę.

Stój! — zawołał nagle — czyś oszalał ?

Wyciągnął rękę i wstrzymał ruch drażniącego go zegara.

Myślą był tam; zdawało mu się, że ten zegar liczy minuty jej życia.

Co tam się dzieje? — krzyknął.

Wybiegł i krokiem szybkim, nerwo­wym. wszedł na dziedziniec pałacu.

Hrabianka chora — zabrzmią?» znów odpowiedź marszałka dworu.

Ależ ja musze się koniecznie wi-

r

dzieć z panną Florą. Ja muszę się z nią zobaczyć, choćby na minutę, sekundę je­dną !...

Madmozel — wyniosłym tonem odparł sługa pałacowy — karmi teraz papugę, a jej od tej czynności żaden tam pan Ławski nie oderwie. 1

Błaźnie! — sykną! Jerzy, ale pana marszałka już nie było: wyszedł sena­torskim krokiem, zatrzaskując drzwi za sobą.

I

Znowu męczeński dzień jeden przeżył.

Nazajutrz, około godziny siódmej ra­no, zbudził go hałas niezwykły. Skoczył, przejęty jakiemś uczuciem strachu. Roz­tworzył okno gwałtownie, aż szyby brzękły i strzaskane upadły na ziemię.

Spojrzał na pałac: było w nim cicho, ale na grobli unosiły się kłęby kurzawy; most grzmiał pod tętentem kopyt, parska­ły konie, sunął pojazd za pojazdem, woź­nice z biczów rżnęli;

Wapowski, Dreimundtowie, zaprzęgi hrabiów Zatorskich, powozy księżnej

Tur... i jeszcze... i jeszcze... i jeszcze... Wjazdowa brama stała otwarta naście- żaj, służba w liberji zjawiła się na balko­nach dworu, powozy zatoczyły się przed pałac.

« Oparty o futrynę okna stał Jerzy i wzrokiem obłąkanym patrzył na ruch'' szalony, jakim wrzał pałacowy dziedzi­niec. Rozstrojona myśl jego tworzyła obrazy grozy strasznej. Przed jego ocza­mi wirował świat, przesuwały się kara­wany, trumien pełne, wiatr darł chorąg­wie, jakieś światła zapalały się, gorzały, czerwone jak krew. Tłumy pędziły szyb­ko, jęk dzwonu zagrzmiał w powietrzu...

Później noc, ciemność, cisza...

Zachwiał się, pochylił i runął.

*

*

Za lasy i wzgórza czerwone zacho­dziło słońce. Barwą roztopionego złota oblało w skwarze dnia pożółkłe trawy na łąkach, ślizgało się w rozbite błyska­wice po wierzchu lekkim powiewem wia­tru marszczonych fal, kroplami złota ka­pało z liści drzew ogrodowych. Luk tę-

czy połowę nieba zajął; kwiaty, oper- lone rosą tylko co spadłego deszczu, ko­lorowe rozwarły kielichy, upajająca woń niosąc w błękity.

Zmierzch zapadał, gdy Jerzy otwo­rzył oczy. Leżał na łóżku, dokuczliwy bół czuł w głowie, miał usta spalone...

Obejrzał się.

Nie sam był.

Kilku wiejskich .gospodarzy, ojcowie synów, których uczył, siedzieli przy nim.

Co wam. panie? — odezwa! się jeden.

Co wam? — drugi, trzeci zapytał

Jerzy podniósł się, zdawał się zbierać

rozpierzchłe myśli. Ranek był, gdy jakieś mary straszne po mózgu mu się snuły; teraz wieczorny zapadł zmierzch. Kilka­naście godzin życia spłynęło na falach nicości.

Nic, bracia moi! — odezwał się głosem złamanym — nic!... Padają dęby, wala. się mury twierdz, a cóż człowiek?!

Wyciągnął rękę i, ujmując dłoń naj­bliższego sąsiada, zapytał:

*■ Czy nie wiecie nic, co się tam dzieje we dworze?

Goście przyjechali do grata, nasś i Niemcy.

Goście!... — szepnął Jerzy — na- co ich tyie naraz?

Ano, mówią, że w pałacu bal dzi­siaj...

Ławski zerwał się, jakby poczuł na­gle, że ziemia się pod nim zapada.

Bal!... — krzyknął — co ty mó­wisz?... bal... dzisiaj!... To coś innego być musi. coś innego... Bal!... czyś ty ba! kiedy widział, na którym tańczą trupy!...

Drżał — gniótł palce konwulsyjnie. aż w stawach trzaskały.

Ano. nie wiem, tak mówią — sze­pnął gospodarz.

Ostatnim wysiłkiem woli Jerzy za­panował nad sobą. Chciał ukryć stan swojej duszy, choć czuł, że mu serce tętnem swojfem mówiło: pęknę! Po kil­ku minutach walki wewnętrznej przybrał maskę, spokojnym był... dla świata.

Dziękuję wam — rzekł głosem pe­wnym, — żeście mnie nie opuścili w chwilach choroby nagiej. Już dobrze mi jest, dobrze zupełnie... Do widzenia. Jutro rano niech dziatwa przyjdzie na

76

\

nauki, wynagrodzę dzieciom dzień' stra­cony... Że...gnaj...cie!...

Zaczął się szybko ubierać, z jakimś gorączkowym pośpiechem. Choć cienie zapełniły każdy kąt niewielkiego pokoju, światła nie zapalił — znalazł przecież wszystko, co mu potrzeba było do wy- szukańszego stroju. Z lat dawnych zo­stał mu czarny tużurek; niedawno w bli- skiem miasteczku biały krawat kupił; po ojcu w spadku miał szpilkę złotą z małym brylantem w główce. Nasunął na czoło kapelusz o rondzie szerokiem i wyszedł.

Na ganku wstrzymał się i rzucił wzrok przed siebie.

Co tam się dzieje? —- szepnął. — Boże! ,

Pałac jaśniał od ogni tysiąca, krysz* tałowe szyby wszystkich pięter płonęły od jarzących się świateł wewnątrz, fale bengalskich ogni zalewały park cały.

Ławski wytężył wzrok, słuch... Z pa­łacowych komnat biegły dźwięki trąb i klarnetów.

Walc, rozkoszny walc, kołysał się na falach .powietrza.

/

p

\

/

Jerzy skoczył i biegł przęd siebie. • Dopadł do ogrodowej furty — jedną, drugą minął aleję i nagle stanął.

W potoku tajemniczych świateł, za­lewających park cały, przesuwały się postacie mężczyzn i kobiet. Nie ziemi tej mówiono językiem, ale brzmiał śmiech,

. karnawałowy śmiech jakiś. Przed okiem patrzącego przesuwały się maszkary; stroje, wydobyte z szatni zamierzchłych lat, spływały z ramion niewieścich i bark męskich. Świat starożytny i wieków śre­dnich z grobu powstał i rozpłynął się, rozlał w tysiącach kształtów i barw w alejach ogrodu.

Maskarada!

Płoną ognie, grzmią trąby, śmiejące się pary zbliżyły się . do rozwartych drzwi pałacu i między ruchomemi ko­lumnami wodotrysków, po kobiercach kwiatów aż do wnętrza weszły.

Jak senny, albo olśniony widzenieftji innego świata, stał Jerzy, o dąb oparty, w alei, okrytej cieniami nocy. Gdy bogi

i błazny, arlekiny i w lśniących pance­rzach rycerze przeszli, — ruszył się,

chcąc iść pod mury pałacu, ale... z blu­szczowej altany wyszła królewska para.

Jerzy zadrżał — głuchy jęk z piersi mu wypadł.

To była Irena — szła, a obejmowało ją ramię Wilhelma Dreimundta.

Śmierć! — zawołał w duchu i kro- kiem cichym, równym, jakby pogrążony, w śnie lunatycznym, sunął się za kró­lewską parą.

W parku nikogo nie .było; tu i tarn gasły wypalone ognie — pałac tylko wrzał dźwiękiem gędźb i gwarem tłu­mów.

Irena i Wilhelm skierowali się ku marmurowym schodom. Zajęci byli sobą. oddani tak sobie, że nie słyszeli kroków idącego za nimi. Jerzy nabrzmiałemi od krwi oczami ogarnął postać Ireny. Za­trzymała się, zwróciła do towarzyszą­cego jej mężczyzny. Cudowny jej profil zarysował się na tle drgających świateł. Pochyliła głowę, cudnemi oczyma pa­trząc w oczy Wilhelma.

Jerzy ryk stłumił, który w głuchych akordach grał mu w piersi.

Zna on ten ruch, to spojrzenie!... zna on ten czar, który mu dziś życie zabiera.

Nagle... tak! — może mu się wyda­wało — ale król uchylił czoła, ona unio­sła twarz wyżej... Może to potworna gra cieniów, szalbierstwo świateł — ale jej asta dotknęły ust Wilhelma.

Śmierć! — zawył już teraz Jerzy.

Myśł skrystalizowała się w nim w konieczność czynu. Zanadto cierpiał, zanadto kochał, ażeby mógł żyć jeszcze.

Wiłhelm i Irena weszli do wnętrza pałacu — Jerzy, jak cień, szedł za nimi. Obojętny na wszystko był, bo czuł w swem sercu śmierć, o której mówił. Nie złorzeczył, nie przeklinał tej, którą ukochał nad życie. Zabija go, ale m» da­rowała kilka chwil szczęścia. Chciał zo­baczyć ją raz jeszcze — i umrzeć. Zbli­żył się do kryształowych szyb pałacu, przytulii czoło i patrzał. Musiał mieć zi­mne czoło, bo szkło go paliło jak żar.

Olbrzymia sala pałacu Wapowskicb zmienioną została na starożytny cyrk ce­zarów. U jednej ze ścian, na podniesie­niu, sta! tron. Patrycjusze w karmazy­nowych togach zasiedli półkolem ławy

po obu stronach tronu, niższe miejsca zajęty maszkary. Na tronie Augustów zasiadł baron Dreimundt w wieńcu ceza­rowym — Irena i Wilhelm znaleźli się w rzędzie patrycjuszów.

Twarz starego barona, otyła, bez za­rostu, nadawała się może dobrze do roli, jaką miał odegrać. Rozparty, siedział na aksamitnem obiciu tronu, na widowisko czekając.

Dał znak...

Uderzyły bębny i trąby — drzwi się otwarły szeroko — i weszli zapaśnicy. Zastęp gladiatorów był liczny — szli z dumą przed tron imperatora. Na czele postępował Wapowski, za nim Zatorscy, dalej Turowie i jeszcze — i jeszcze... Zbliżyli się do miejsca, na którem siedział Dreimundt, i prawe ręce w górę pod­nieśli.

Oparty czołem o szybę, stał Jerzy

i widział rzecz całą, rozgrywającą się przed jego oczami. Rozszerzył powieki — •wpatrzył się, wsłuchał...

Ave, Caesar! morituri te s a l u t a n t! — zabrzmiało.

81

Morituri te salutant — jak echo powtórzył Jerzy. — Mający umrzeć witają ciebie, a między nimi... ja... Ja? — krzyknął — ja, 'umierający... mam wi­tać... ciebie?... Z ostatnim tchem swej piersi rzuciibym ci w oczy grot zabój­czy... to moje byłoby ave!...

Umarli! — wrzasnął.

Długiem echem głos poleciał i każdy zakątek parku, każdy załom pałacu po­wtórzył :

Umarli!

Świetnie się bal udał w starożytnym dworze Wapowskich — zakończony zrękowinami Ireny z Wilhelmem. Gięły się stoły od naczyń złotych, lały się reń­skich win strugi, wojskowa kapela grała hymn niemiecki.

Ave Caesar! — powtarzały nad ranem jeszcze przeklęte echa¡ parku.

# *

*

i

u

W małym domku nad stawem tło­czyły się główki chłopaków wiejskich o włosach płowych. Z bladym uśmiechem na ustach, twarzą zapadłą i przygasłemi

Ave! 6

y

82

oczami witał wchodzącą dziatwę Jerzy Ławski.

B-a, ba; c-e, ce... — powtarzały dzieci, patrząc na zbrukane karty ele­mentarza; jasne ich włosy złociły pro­mienie wschodzącego słońca, które zato­czyło krąg wielki na niebie, wbiegło do wnętrza przez małe szybki okna — i du­że, jasne, zajrzało w oczy nauczyciela wiejskiego.

Jerzy schylone czoło podniósł — kil­ka łez zbiegło mu po twarzy — spojrzał w słońce:

Ave! — szepnął.

J


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Gliński Kazimierzc OBRAZKI Z PRZESZŁOCI
Gliński Kazimiez Z ZATRUTEGO GRODU
Gliński Kazimierz BAJKI
Gliński Kazimierz MURŁAJ
Gliński Kazimierz 3 NOWELE
Gliński Kazimierz ZALOTY KRÓLA JEGOMOŚCI
Gliński Kazimierz OPOWIADANIA Z PRZESZŁOŚCI
Gliński Kazimierz PSIA BUDKA
Gliński Kazimierz Z ŻYCIA I FANTAZJI
Gliński Kazimierz Z NOCY BEZSENNYCH MÓJ PAMITNIK
Gliński Kazimierz PAN RADCA
Gliński Kazimierz PIĘKNA DOSIA
Polka Kazimierza Bylicy
Twórczość Kazimierza Przerwy -Tetmajera, Szkoła, Język polski, Wypracowania
Uzasadnij że poznane teksty Kazimierza Przerwy- Tetmajera są, P-Ż
OSP -2006 r, OSP Kazimierz D
Biblijna nauka o grzechu-02, Kazania, Kaznodzieje i wykładowcy polscy, Kazimierz Sosulski, Seminariu
Legendy z Kazimierza Dolnego, Bajki,mity legendy
Ruś Halicka za czasów Kazimierza Wielkiego

więcej podobnych podstron