Gliński Kazimierz 3 NOWELE


Gliński Kazimierz

3 Nowele

KOWALOWA GÓRA.

(Z podań ludowych galicyjskich.)

Chata nie chata, lepianka nie lepianka — w połowie siedziba ludzka, a w połowie mogła być schroniskiem dla zwierzęcia jakiego; i gdyby zamieszkaną nie była przez człowieka, zająłby już dawno w posiadanie swoje tę klecionkę duch albo wilk. W trzeciej części zapadła się w ziemię, ściany pokrzywiły się i powyginały w garby, a jedno malutkie okienko o czterech szybach podało się w stronę ścian pochyłych, jakby lepiej przyjrzeć się chciało rosnącym bujnie pokrzywom i białym kwiatom szaleju. Prawie większą część tej chaty zajęły drzwi o dwóch skrzydłach, tworzące równoramienny, ukośny jeno kwadrat, bo i one, ściśle połączone będąc z całością budowy, musiały się zastosować do tej linji

pochyłej; różnej zaś wielkości powypalane w nich dziury i czerwone skry, wybiegające co chwila nad dach ziemianki, pozwalały domyślać się łatwo, że w części chałupy była kuźnia, a gdzie to okienko — kowala mieszkanie.

Do gliniastego boku góry przypierała chałupa owa; dach jej, pokryty bujną warstwą ziemi, z tą górą spojony był szczelnie; mech i trawa rosły na nim szeroko; karłowata brzoza zielone rozpuściła gałązki — nasionko jej ptak albo wicher może przyniósł.

Niedaleka była im droga.

Na górze las wyrastał szeroko, daleko — dużo w nim było brzóz o korze białej i dębów o wspaniałych konarach. Między lasem a dachem chałupy pusta rozciągała się przestrzeń, trawą zarosła, ale na niej tu i tam młode pędy brzeziny pojawiały się coraz gęściej, biorąc pod swoje władanie nawet chatę kowala, której dach oddawna gruba warstwa ziemi pokrywała. Nad chałupą był więc las, a przed nią pole szczere, równe, zielone, jakąś dużą zakończone mogiłą. Dziwiłbyś się, coby w tej pustyni mogła robić chata

kowala, gdyby nie dalekie szczekanie psów, odzywające się co chwila, które mówiło, że wieś jest blisko.

Tak, o staj kilka, w leśnym rozdole, nad stawem błękitnym, usiadła wieś duża, a wyżej, w otoczeniu świerków i wrzosów — biały dwór dziedzica. Dziedzic zwał się Różycem, kowal Jaremą; pan Różyc miał syna Jana, Jarema żonę Marynę. Ody żył nieboszczyk pan Kazimierz, dziad Jana a ojciec dzisiejszego dziedzica, Jarema we dworze służył i był nie na jednym bankiecie panów, i by? na jednym wielkim bankiecie, na którym pan Kazimierz na śmierć się zapił, a inni z nim razem. Pił i Jarema to wino straszne, ale wytrzymał. Pan Różyc, umierając, kazał synowi pić — taka już była natura tego rodu. Lecz nie nadchodziła chwila stosowna do tak wielkiego bankietu, burzyło się wino w piwnicach Różyców, a Jarema twierdził, że pan Kazimierz niespokojnie w grobie się przewracał.

Dawniej zachodził często Jarema do dworu, ale od lat kilku krokiem prawie z chaty się nie ruszył, bo za daleko było

na jego stare lata do sioła, a lat siedmdziesiąt siadło na pochylony kark Jaremy. Dawniej u dworu i we wsi miał robotę, ale teraz napróżno stukałby o kowadło — z rozżarzonego żelaza sypałyby się skry, lecz nie podałoby się żelazo. Nie nawiedza nikt już niedołęgi, a i on zapomniał, którędy do wsi wiedzie droga. Jeżeli Marynie, o trzy lata młodszej od siebie, każe miechami poruszać, a sam weźmie kawał żelaza i kuć pocznie — nie z potrzeby to czyni, ale z przyzwyczajenia. Głodu jakoś nie zna, bo nieboszczyk pan stary za służbę wierną a krwawą dał parę morgów pola i drzewa z lasu, z którego sobie tę chałupę sklecił i w której spory kawał czasu przeżył, bo lat trzydzieści. Oddawna nie widział dworu, ni wsi, ni ludzkiej prawie twarzy. Czasem na stepie zamajaczy jeździec jaki, czasem w śnieżną noc zimową zaświecą oczy wilka, czasem w skwar letni złocisty piorun zablyska, odpowie echo mu w borze, a wichry zakołyszą drzewami i w bezbrzeżną dal pogonią, pędząc czarne przed sobą chmury, na których po przejściu burzy barwny pas tęczy zawi

sa. Ten jeździec, wilk, piorun, echo, wicher i tęcza — to jedyne obrazy, na które od lat kilku patrzy Jarema. A gdy mu jakie dawne wspomnienia myśl poruszą i mocno w sercu załaskoczą — za młot chwyta, a żonie każe dąć w miechy. Kuje wtedy, co starczy sił, pot mu uperla czoło, a z ust piosenka wybiega:

Kują młoty kowalowe...

Aż powietrze drży stepowe...

Czach! — czach! Bucha, pryska płomień zloty... Kowalowe kują młoty...

Strach! — strach!

Ot i teraz iskry się sypią i słychać drżący głos Jaremy; ale słabo uderza młot o kowadło, z wyschłej piersi urywanemi dźwiękami pieśń wypada:

Kują młoty kowalowe...

Zasapał się, młot ze zmęczonej dłoni wyleciał.

— Nie zdużam!... — rzekł.

— Wypij stary, czarkę, a lepiej pójdzie odezwała się Maryna, miech puszczając.

— A skąd ty ją masz, ha?...

— Czy jaby dla ciebie nie schowała, Jaremko?

Z uśmiechem dobyła flaszki, w kątku schowanej, i podała dziadowi. Jarema drżącą ręką nalał po brzegi, wychylił duszkiem, zmarszczył się, chrząknął i podał babie."

— Do waćpani!

Wypili... Jarema młot ujął, Maryna do miecha się wzięła. Uderzy! dwa razy i znów się zasapał.

— A widzisz, że lepiej! — odezwała się baba.

— Daj jeszcze! — zagadał, bełkocąc już nieco — to zupełnie dobrze będzie.

Baba podniosła butelczynę.

— Do waćpani!...

Wypróżnili flaszkę, ale już nie dc miechów i młotów im było. Jarema kiwnął się na lewo, Maryna na prawo, i już we dwa głosy śpiewać zaczęli:

Kują mioty kowalowe...

— Z nieboszczykiem Różycem, świeć Panie nad jego duszą, śpiewaliśmy tę

piosenkę... ot tam, gdzie ta mogiła, babo!... Tylko że wtedy na jej miejscu

ogromna kuźnia stalą... a pan wyprawił w niej bankiet. — Bhu! nie doczekać już mnie... ni wnukom moim, których nie mam... okazji takiej...

Kują młoty kowalowe...

— Chodź babo, a potańczymy trochę. Ledwie za próg wyjść zdołali, musieli usiąść na przyźbie.

— Czy widzisz, że nasza chata pochyliła się czegoś? Nijak prosto oprzeć się o ściany nie można... — odezwał się kowal, macając rękami chałupę.

— A prawda, że czegoś bokiem stoi — odpowiedziała baba.

Zaczęli przypatrywać się i dziwowali się bardzo, że dzisiaj dopiero spostrzegli tę krzywiznę. Nie dziw! pochyliła się razem z nimi powoli, powoli. Wzrok się przyzwyczajał do krzywej linji słupów, a przyzwyczajał przez lat trzy dziesiątki.

— Ano! nie dzisiaj się to stać musiało — tłumaczył Jarema. — Ja zauważył oddawna, że czegoś pleców prosto nie trzymam, jak siądę koło niej; ale myślał, że to tylko mój kark się wygiął, a tymczasem i chatyna garbu dostała...

Wpatrzył się w przestrzeń i kiwnął się parę razy, jakby sen miał na oczach.

— Czy ty wiesz, co to za mogiła tam? — odezwał się po chwili.

— A wiem.

— A znasz waćpani historię o niej?

— A znam!

— To posłuchaj!... Kuźnia tam była przed laty i bankiet... rozumiesz, babo!.... Pan Kazimierz Różyc był i ja był — cią

gnął dalej plączącym się językiem. — Muzyka, jakby gromy niebieskie biły; a z piwnic pańskich beczki, wielkie jak armaty, przytoczyliśmy. Co tam młoty kowalskie przy bankiecie, na który ja patrzał; co tam wino na dzisiejszych stołach przy winie, jakie my tam pili!... Mocne, aż grzało krew... czerwone, jak z ognia żelazo wyjęte, a takie, że gdy kroplę jedną wypijesz, wiadrami już pić się chce i kąpać się po uszy...

Kiwnął się, że o mało z przyźby nie zleciał...

— Hej, hej! — bełkotał dalej. — W żadnej kuźni takie młoty nie biły, jak w tamtej kuźni... bo też takich kowali już niema, ot co!... Pan Różyc łeb sobie

przepalił, taj wieczny mu odpoczynek! Inni winem się tem na śmierć zapili... Taka już natura, nic na to nie poradzisz. Pił dziad i kazał synom, wnukom i pra

wnukom pić, ot co!... Grzmiało, powiadam waćpani, a pryskało, jakby kto gorące żelazo do wody zanurzył... A czy wiesz, babo, jaki testament pan Kazimierz zostawił?...

— A wiem — wpółsennie odpowiedziała kowalicha.

— To słuchaj!...

Maryna chrapać zaczęła na dobre, ale kowal zdawał się nie zważać na to i senną bajkę swoją ciągnął dalej:

— „Jaremo!" rzekł do mnie, „zanieś to wino synowi i powiedz, niech pije! To rozkaz mój... słyszysz., Jaremo!..." Ba! dobrze powiedzieć: pij! ale jak niema bankietu, to na nic wszystko!...

Kiwnął się i ochrypłym, półsennym głosem śpiewać zaczął:

Kują młoty kowalowe...

Siwa głowa na pierś zwisła; zmrużyły się powieki, parę razy otworzył usta: „Kują młoty..." wyszeptał i zasnął głęboko.

Ku zachodowi schyliło się sionce, gdy obudzi} się Jarema. Maryny już przy sobie nie zastał; sen z powiek jej wcześniej odlecieć musiał, lecz budzić męża nie chciała — wyniknęła się cicho do roboty w ogrodzie, pierzynkę mu tylko przyniosła i włożyła za plecy, by miękciej było staremu.

— Hołubka! — szepnął Jarema. — Muszę na zimę buty jej podkuć.

Powstał z zamiarem odszukania swojej baby — nagle się wstrzymał i, przykładając dłoń do oczu, dla zakrycia ich od czerwonych promieni zachodzącego słońca, wpatrzył się w przestrzeń daleką.

Hen, hen — na stepowej równinie przesuwały się szybko postacie na koniach, wlot puszczonych. Jedna, druga, trzecia, dziesiąta mignęła; pędziły drogą, do wsi prowadzącą, okrążając legendową mogiłę. I zdało się Jaremie, że na jej wierzchu stanął pan Kazimierz Różyc z pełnym puharem wina i wyciągniętą ręką wskazywał w stronę dworu — a później wino rozlał na step szeroki i puhar cisnął o ziemię.

Błysnęło — wino rozlało się, zajęło przestrzeń ogromną i wzdętym popłynęło strumieniem. Nagle posłyszał tuż koło siebie głos starego Różyca:

— Jaremo, czas!...

— Wszelki duch! — krzyknął przestraszony kowal.

Przetarł oczy — obejrzał się...

Cichy, samotny step był przed nim — czerwone słońce dotykało kraju ziemi, wilgotny powiew wiatru przynosił zdaleka zapach pól. Po chwili odezwał się dzwon cerkiewny, na nieszpór bijąc.

— Maryno! — krzyknął Jarema.

Z za węgła ukazała się przyzwana.

— Pan mnie woła!

Maryna wypatrzyła się na starego, nie rozumiejąc znaczenia słów.

Nagle przed chatą zadudniły kopyta końskie — młody Jan, syn teraźniejszego dziedzica a wnuk Kazimierza, stanął przed kowalem.

— Zdrów, Jaremo? — zawołał.

— A...a...a! — wybąknął stary, zdejmując powoli czapkę z osiwiałej głowy.

Młodzieniec zeskoczył z konia i ucatował w ramię dziada.

— Bankiet! — wykrzyknął.

— Aaa! — pełnym głosem wypadło z piersi Jeremy.

— Widziałeś narzeczoną moją, kochankę moją, Polę? Za dwa tygodnie nasz ślub; zaprasza ciebie, a ja chcę, by podarunek ślubny był dla niej ręką twoją, wykuty. Rozumiesz, stary?

— Rozumiem!

— Ja ci pomogę, bo ręka twoja już osłabła, młota nie dźwignie.

Jarema wyprostował się.

— A widzieli wy, panie, lampę, kiedy gaśnie? Mruga słabo i nie oświeca nic dokoła, ale przed samem zagaśnięciem płomieniem buchnie.

— Tylko sza! — odezwał się Różyc — będę do ciebie przychodził z drużbami swoimi; niech nikt nie wie o tym przedślubnym podarunku, nikt z gości obecnych...

— A co ma być, panie? Młody Różyc się zaśmiał...

— Mówiła, że zabije mnie, jeżeli ją zdradzę. Więc mieczyk jej dam, niech nim w serce niewierne uderzy!

— I hukniem, panie: ,,Kują młoty"!

— Brawo! — zawołał Różyc. — Znać dobrą w tobie krew.

— Jak ojciec wasz? — zapytał Jarema.

— Czeka jutro ciebie... Bywaj, stary! Podniósł się duży słup pyłu i młody

Różyc zniknął z przed oczu kowala.

Pół wieku ubyło dziadowi — dumny był, szczęśliwy był, że nie kto inny dłoń przyłoży do ślubnego podarunku dla narzeczonej wnuka pana Kazimierza.

Zaszedł do kuźni i miechy spróbował... Jak wściekłe dęły. Młot ujął — lekki mu się wydał jak piórko. Dźwignął dużą sztukę żelaza, aż się Maryna zdziwiła powrotnej kowala sile.

— Lampa, lampa, waćpani! — rzekł stary. — Nagotuj czystą koszulę a gromnicę... i obraz świętego Mikołaja...

Maryna zawiodła...

— Nie płacz, stara; nie wiekować nam przecie na ziemi!

— A co ja pocznę bez ciebie, sierota biedneńka?...

— Za mną pójdziesz!...

— Gdybyż?...

— Pójdziesz!

Zapaliło się światło w małżeńskiej izbie kowala, staruszkowie uklękli przed obrazem i modlili się o śmierć wspólną.

Na drugi dzień, o świcie, niewidziany oddawna gość we wsi się pojawił.

— Jarema! — zawołali zdziwieni włościanie.

— Do dworu poszedł! — szeptali, gdy znikł im z oczu.

Ten i ów udał się na zwiady, ale nic pewnego powiedzieć nie umiał.

Jarema zabawił długo w zamkniętym pokoju dziedzica, kredensowy chłopak słyszał rozmawiających głosów kilkanaście... Mówiono szeptem, z czego rad nie był podsłuchujący chłopiec.

Po paru godzinach stary kowal dwór opuścił, w połowie wsi zatrzymali go Indzie.

— Kowalicha żyje?

— Oj, oj!

— A co was przygnało? — Jenteresa własne.

— We dworze? ha?

— Ano!... tak wypadło!

— Zwaćpaniał Jarema! ni do gospodarza którego, ni do karczemki zaszedł, a do pana Różyca to zaraz!

Stary nasrożył się.

— A daliście mi roboty przez te ostatnie cztery lata? Nie Jarema wam konie kuje, lecz Cygan złodziej.

— Gdyby podkowy z l e m i e s z k i były, tobyśmy. do was przyszli; ale żelazo już was nie słucha — odezwał się młody parobczak.

— Dowcipny! — mruknął kowal. Zaczęli śmiać się z niedołęgi i pytać,

czy dużo koni podkuł od czasu, kiedy wieś innego kowala dostała.

Jarema nie odpowiadał na żarty i śmiechy nie zważał i tak przez całą wieś przeszedł wśród drwinek parobczaków, krzyku dzieci, docinków dziewcząt, którym pomagały psy sielskie, warcząc zajadle.

Upłynęło dni kilka.

Jednej ciemnej, bezksiężycowej nocy stróż, pilnujący kołowrotu, ujrzał daleko na stepie, w stronie, gdzie była chata kowala, ogniste snopy iskier. Party ciekawością, pobiegł do kuźni Jaremy, ale

zajrzeć do wnętrza bat się. Rzęsiste skry buchały, silną ręką ciskane mioty uderzały grzmotliwie w kowadło, a kilkanaście głosów naraz śpiewało:

Kują mioty kowalowe...

— Czach, czach! — towarzyszył pieśni podniecony głos kowalichy.

Stary Maksym splunął.

— Pfu!... zwiedźmiala Maryna, Jaretna z czortami biesiaduje.

Przeżegnał się i do wsi poszedł z wieścią niezwykłą.

Zaczęto nawiedzać Jaremę.

— A co tu u was po nocach kuje?

— Młot o kowadło — odpowiedział zapytany.

— Hm, hm... samo kuje? Jarema pokiwał głową.

— Durne wy ludzie, durne! — mruknął.

— Wam staremu spać, nie w kowala zabawiać się po nocach...

— Spać! — burknął kowal — a jak spać nie można, to co robić? Ot, człowiek jak zacznie machać młotkiem, zmę

czy się, spotnieje jak ruda mysz, to i sen przyjdzie.

Chłop poruszył głową.

— Kiedy to u was nie w pojedynkę robota idzie...

— At! tak się wam zdaje, a cichą nocą to i grzmotu więcej słychać...

— Bo to, widzicie, Jaremo, ludzie gadają...

— Że djabeł kuje — zaśmiał się kowal.

— A baba z wami mu pomaga... Nieczysta sprawa i koniec! Zwiedźmiła się Maryna, mówią... ot co!

— A święty Mikołaj nad łóżkiem u mnie, co?...

— Można obraz do ściany obrócić, ta swoje robić.

— A Hospod' na niebie? Czy i Jego do ściany obrócić każesz, ha?

Chłop podrapał się w głowę.

— Gadają, taj koniec!

— Wielka sztuka, że gadają! Od czego mowa, ta rozum głupi?

— I to prawda! Ale wy wiecie, Jarenio, że jak w nocy coś kuje, to mówią, że nieczysta siła.

— Zobaczymy, kto z Bogiem! — odpowiedzią! kowal. — Ja w grzechby się nie bawił, mając śmierć za plecami.

Chłop pożegnał Jaremę, ale przekonać się nie dał. Co noc w kuźni pryskanie iskier, huk miotów zaniepokoiły wieś całą. Poszli do pana Różyca, ale on im to samo, co Jarema, powiedział; udali się do panienki, która bawiła we dworze przy narzeczonym, ale panienka nic nie odpowiedziała, tylko się przestrach jakiś odmalował na jej twarzy. Tymczasem we wsi bydło padać zaczęło i kilka węziów splątanego zboża na polu dostrzeżono.

— Jarema! — uderzyli w głos jeden i odgrażali się zemstą staremu kowalowi.

Zbliża! się dzień zaślubin Poli z młodym Różycem, liczni goście napełnili dwór dziedzica. Dobyto puhar dziadowski, by nim Jan uroczystość rozpoczął. Gwarno było przez dzień cały, dopiero wieczorem wrzawa umilkła.

Wieś spała, ciemno było w dworze pańskim, a hen, daleko, na stepie, z podwojoną siłą wybuchnęły iskry ogniste.

Przed karczmą zebrała się gromada ludzi i uderzyła w radę.

— Jarema kuje, Maryna złe ziele warzy... Krowy przestały mleka dawać. u Maksyma klacz zdechła, Hrehorowi wół się utopił, a Dmytra krew zabiła... Do kowala! do kowalichy!... Cepy na plecy, kamienie do rąk, niech idzie do cerkwi z pokłonem, inaczej... śmierć!

Gromadnie na step wyszli i kierowali się na skry kowalowej kuźni. Szli cicho, z zabobonną trwogą w sercach, ale w poczuciu zemsty słusznej za złe, którego doznali.

O kilkanaście kroków przed chata Jaremy zatrzymali się z nieokreślonem wahaniem. Snopy iskier wylatywały falisto za każdem poruszeniem kowalskiego miecha, silne dłonie uderzały młotami. Słychać było ciężkie oddechy piersi i szczęk żelaza, a głosów kilkanaście śpiewało:

Kują młoty kowalowe...

— Kamienie w drzwi! — zakomenderował Maksym.

Rozległ się huk straszny, sto granitowych odłamów grzmotnęło w stare

ściany Jaremowej chałupy i ze stu piersi naraz rozległ się okrzyk, do wycia zwierząt dzikich podobny. Runęły stare drzwi kuźni; a promienny snop światła nazewnątrz wybiegł. Tłum skoczył do progu chaty z klątwą na ustach... Nagle drgnął i cofnął się przerażony.

W powietrzu rozległ się grzmot wielki, wiatr się zerwał szalony, szum burzy zakołysał powietrzem, zabrzmiał jęk okropny i nieprzenikniona ciemność zaległa dokoła. To góra się usunęła i przywaliła masą ziemi chatę starego kowala.

Jarema padł ostatni pod strasznym naciskiem gruzów. W chwili śmierci stanął przed nim pan Kazimierz Różyc z puharem wina. że słowami na ustach:

— Prawnukom moim!

Na drugi dzień Pola wzięła długą, ciężką żałobę.

Nikt nie odkopywał zwłok zasypanych kowalów — gdzie stała kuźnia Jaremy, wznosi się dzisiaj mogiła wielka, Kowalową Górą nazwana.

NA WIDECIE.

Było to pod Gravelotte. Szare chmury zasłaniały niebo.

Oparty na bagnecie, nieruchomy, wytężonem okiem patrzył w ciemność. Drobne płatki śniegu padały mu na twarz, siadały na wąsach, a rozgrzane ciepłym oddechem, topniały, lecz wnet, pochwycone zimnym uściskiem mrozu, zmieniały się w długie sople lodu. Noc stawała się coraz głębsza, nieprzejrzane ciemności ogarniały świat zewsząd, cisza i spokój posępny rozlane były w całej przyrodzie, tylko duże, zimne płatki śniegu spadały równo i cicho i słały się na zjerni szerokim, białym całunem.

Żołnierz się nie poruszał — wytężył oko i słuch, ale dokoła panowało milczenie, nieprzerwane szmerem najlżejszym śpiącego gdzieś wiatru; wzrok czatownika mógł dojrzeć tylko nad sobą

niebo czarne i bielejącą przestrzeń wokrąg siebie. On sam był jedynym przedmiotem, który, jak słup biały, na tle ciemnem rysował się nocy. Sen go morzył — lecz stojącemu na widecie wzbroniony sen. W dali — hen, precz za nim, stał obóz i spały armaty. Do dnia było daleko.

Nie wolno spać, ni ruszyć się z miejsca, a tajemnicza ręka, zawieszona nad nim w niewidzialnej głębi niebios, rzucała śnieg coraz gęstszy, który zasypywał stopy, do kolan niemal sięgał, słał się warstwą grubą na ramionach, plecach i kirysie stojącego na czatach. Żołnierz szczelniej otulił się w szynel, bo mróz niegodziwiec zaczął go po grzbiecie łaskotać i malutka struga wody spłynęła po szyi wzdłuż ciała. Wsparł się silniej o bagnet, rozszerzył źrenice i patrzył.

Stał tak długo nieruchomy, kamienny. Ale czy sen zwyciężał przyzwyczajoną do długich czuwań naturę żołnierz?, czy pamięć uderzyła w stronę wspomnień tkliwych — poruszył głową, wsparł brodę o dłoń, spoczywającą na

załomie bagnetu, a czoło w dwie głębokie zmarszczyło się brózdy. Westchnął cicho — zawilgotniało mu w oczach...

...Go tam Staszka porabia w opuszczonej niedawno przez niego chacie? Ładną miał chatę i pólka sfory kawał! Roku zeszłego zazłociło się pszenicą, zazieleniło bujnemi liśćmi ziemniaków, zakwitło koniczyną. Zebrał jedno, i drugie i trzecie, pomagała mu w pracy niewiasta jego śpiewając. Dziwowali się ludzie śpiewowi jej, bo to czasem jak słowik zadzwoni, to zapłacze jak wilga. Dwa lata dopiero jak się pobrali i dobrze mu było z tą kobietą ładną, młodą, wesołą jak woda, co strugą wąską przez jego przepływała sianokos, — żywą jak wróbel, co to wlot chwyta rzucone ziarno pszeniczne. A dużo tych małych szkodników gnieździło się w słomianym dachu jego chałupy, lecz on żadnej nie robił im krzywdy, bo Staszka broniła tych ptasząt i własną dłonią sypała im ziarna białe. Miałże żałować tych kilkudziesięciu ziaren parę razy dziennie rzuconych ręką Staszki, kiedy rok rocznie dobra matkaziemia hojną je sypała mu dłonią?

Najwięcej szkody robiły w wiśniowym sadzie, bo drzewko niejedno tak serdecznie nieraz oskubią, że tylko poczerniałe pestki między zielonemi świecą listkami, toć i drzew wiśniowych nie brak — dla wszystkich wystarczy. Lecz niech ino Jasio podrośnie, a wtedy już siatką ponakrywa, nie wszystkie, bo Staszka rozkaże parę drzewek dla wróbli zostawić. I dlaczego ona lubi tak te wróble? Wie on dobrze dlaczego! Parobkiem jeszcze był — żyła wtedy i matka jego Makryna (świeć Panie nad jej duszą — zmarło się jej jakoś koło ZielonychŚwiątek) — wracał razu jednego z roboty dworskiej, z przewieszoną przez ramię kosą, bo to dnia tego na pańskiej łące ludzie kosili siano i on z nimi poszedł, pracował dzień cały, a że był młody i silny, nikomu nie dał siebie wyprzedzić i jednem tęgiem machnięciem kładł ogromne pokosy, że zazdrościli mu młodzi, a starzy ruszali siwemi głowami, ze zdziwienia cmokając. Wracał tedy po skończonej robocie do chaty ojcowej, która nad strugą srebrzystą, przykryta białemi kwiatami jak miód pachnącej

czeremchy, widniała zdaleka. Słonko jeszcze nie zaszło było, ale jednym skrawkiem zatrzymało się het, precz nad ziemią, i kilka ukośnych a złotych promieni rzuciło ludziom na dobranoc. Pamięta on wieczór ten dobrze, wieczór majowy, ciepły a gwaru pełen, jak zwyczajnie na wsi, kiedy po pracy całodziennej z pól wracają ludziska na spoczynek. Dziewczęta choć uznojone i spalone od słonecznych promieni, powtykawszy bławatki do włosów płowych, uganiały się za sobą, na głos się śmiejąc, — niejeden im w tej swawoli pomagał parobek, bo jak głodnemu chleb, tak młodemu z dziewczętami figle na myśli, i dużo było śmiechu, krzyku i pieśni. A tu odezwały się zdaleka głosy inne. To trzoda wracała z paszy — gonił ją pastuch wiejski, a z bicza klaskał. Ryczały krowy, zatrzymując się koło płotu znajomej sobie zagrody; — co chwila drżące „meee!" owieczek odzywało się ze stron różnych, a świnki krząkały, starając się ryjami podważyć nie otwierające się zbyt pośpiesznie wrota. Po chwili gwar się zmniejszył, uciszył — gosposie zabrały

się do krów doju, dziewczęta i parobcy do ciągnienia wody z krynic, starzy ludzie tylko zasiedli przyźby koło chat białych i gwarzyli poważnie a mądrze.

Szeroką drogą wioski, z brząkającą na ramieniu kosą, szedł on szybko na ciepłą wieczerzę, z którą nieboszczka matka, Makryna, na jedynaka czekała. Nagle duży kłąb pyłu tuż prawie przed jego nogami się rozwinął i oczy mu zasypał: to stadko wróbli gwałtownie pierzchnęło — i nie opamiętał się jeszcze, jak coś wleciało mu w ramiona. Pochwycił szybko padający na pierś przedmiot i w objęciu zatrzymał. Zatrzymał i nie puścił — i nim pył opadł, dwa razy w czerwone usta Staszki pocałował. Zajęta pościgiem wróbli, nie widziała idącego naprzeciw — i gdy szara ptaszków gromadka wszczęła zawziętą walkę i za czubki się porwała, wydzierając sobie nawzajem jakiś kłosek zeszłorocznego zboża, wskoczyła nagle między zacietrzewione bitwą ptaszęta w chwili, gdy on z brząkającą kosą nadchodził. Przestraszone ptaszki pierzchnęły, wzbił się kurz, a ona niechcący w ramiona jego wleciała. Pierwszy to raz

dopiero pocałował ją, choć oddawna już wzdychał do tych ustek młodych, świeżych, w których świeciły ząbki jak ziarna drobnej, małej fasolki, na sznurek nanizanej. Skręciła się, chciała uciekać, ale on nie puścił; chciała krzyknąć, ale pocałował raz drugi i do swojego serca przycisnął. Śmiała się dziewczyna, jak dziecko się śmiała, gdy już razem, ująwszy się za ręce, szli szeroką ulicą przez wioskę. Trącili się łokciami staruchowie na przyźbach siedzący, dziewczęta zachichotały, spochmurnieli parobcy młodzi, a stare baby rzuciły im zdaleka pytanie jakieś, lecz odpowiedzi nie otrzymały.

Droga, którą szli, skręciła się lekkiem półkolem na lewo, łagodnym spadkiem w dół biegnąc, ku stawowi, przy którym stał młyn dworski i tykotał, a woda srebrna skakała po żebrach koła i z szumem w kotlinę spadała. Nad samym niemal stawem świeciła biała chata Staszki, a przed chatą słały się barwinek zielony i ruta strzepiasta. Zatrzymali się u przełazu, ale on nie wypuścił z swej dłoni ręki dziewczyny.

— Czy kochasz ty mnie? — zapytał nie bez pewnego strachu.

— A czemu nie? — odpowiedziała. Spojrzeli na siebie, zbliżyli się bardziej

i słyszeli jak serca im bili gwałtownie. Szczęśliwy, krokiem przyśpieszonym, poszedł do chaty ojcowej, a Staszka w dłoń uderzyła, mówiąc:

— Dobre wróble... o! dobre wróble wy moje!...

I od tej chwili żadnej krzywdy tym ptaszkom nie pozwoliła wyrządzić.

Ładny to wieczór wtedy był dla niego, jakiego jeszcze nie pamiętał w swem życiu. Wpadł wesoły do chaty, ucałował ręce rodzicielki, a matka Makryna postawiła przed nim miskę klusek z serem, z grubemi kawałami słoniny, zjadł wszystkie tchem jednym, kawałkiem chleba resztę tłustości wybrał i nie pogardził plackiem z makiem, którym go matka, widząc apetyt jedynaka, poczęstowała. Zjadł, nie obejrzał się nawet, z blaszanej kwarty wodę wypił i poszedł do koni, które na nocną paszę na daleką łąkę popędził.

Ody sam się znalazł, wśród pól zielonych, z miesiącem tylko złotym na niebie — huknął piosenkę na gardło całe, aż gwiazdy zaczęły mrugać, księżyc oczy wytrzeszczył i usta szeroko otworzył ze zdziwienia, bo nigdy tak płynącego od serca śpiewu nie słyszał.

Niewiele niedziel upłynęło, gdy swatów posłał i ślub wziął.

Matki już nie było, ale pobłogosławiła jeszcze syna i zebranych cichaczem kilkadziesiąt srebrnych pieniędzy dała jedynakowi omdlałą ręką. Ha! każdy musi do ziemi iść — to ten, to ten! Padają ludzie, jak śliwki dojrzałe z drzewa, a ziemia zbiera i chowa. Nie poradzić nic na to —nic!...

Jakiś szelest daleki doleciał do ucha żołnierza i myśli przerwał. Wyprostował się nagle jak struna, obejrzał się na lewo, na prawo, badawczem okiem w głąb rzucił — ale dokoła była ta sama męcząca cisza, noc coraz czarniejszą stawała się i śnieg wciąż padał gęsty i biały jak przedtem..?

...Hej! prawdziwe to było wesele, bo szczęście było! W okienku kościelne!

Kawalowa góra. — Na widecie.

Ody sam się znalazł, wśród pól zielonych, z miesiącem tylko złotym na niebie — huknął piosenkę na gardło całe, aż gwiazdy zaczęły mrugać, księżyc oczy wytrzeszczył i usta szeroko otworzył ze zdziwienia, bo nigdy tak płynącego od serca śpiewu nie słyszał.

Niewiele niedziel upłynęło, gdy swatów posłał i ślub wziął.

Matki już nie było, ale pobłogosławiła jeszcze syna i zebranych cichaczem kilkadziesiąt srebrnych pieniędzy dała jedynakowi omdlałą ręką. Ha! każdy musi do ziemi iść — to ten, to ten! Padają ludzie, jak śliwki dojrzałe z drzewa, a ziemia zbiera i chowa. Nie poradzić nic na to —nic!...

Jakiś szelest daleki doleciał do ucha żołnierza i myśli przerwał. Wyprostował się nagle jak struna, obejrzał się na lewo, na prawo, badawczem okiem w głąb rzucił — ale dokoła była ta sama męcząca cisza, noc coraz czarniejszą stawała się i śnieg wciąż padał gęsty i biały jak przedtem..?

...Hej! prawdziwe to było wesele, bo szczęście było! W okienku kościelne!

Kawalowa góra. — Na widecie.

wieżyczki chwiał się dzwonek i tłukł sercem o brzeg mosiężny, ale jego mocniej dzwoniło. Napełnił się domek Boży ludźmi dobrymi, organista z siły całej dusił klawisze, aż dudy piszczały... z zakrystii wyszedł ksiądz proboszcz, staruszek łysy jak kolano, i ślub dał.

Z pieśniami i muzyką, późnym już wieczorem, odprowadzili nowożeńców drużbowie... i poszli po sutej biesiedzie, zostawując ich młodych — samych!...

Izba była wymieciona czysto, ławy pokryte wzorzystem płótnem, drzwi kołkiem zaparte. W kątku paliła się lampka i mrugała, rzucając blade światełko wzdłuż komory i patrząc ciekawie w jeden róg świetlicy, gdzie zasłane białą jak śnieg pościelą dwa łóżka stały.

Sponsowiała Staszka jak mak polny, jak osina zadrżała, gdy do kolan jej przypadł i rozerwał korale i wstążkę czerwoną, która na białej szyi łączyła z sobą dwa rąbki białej koszuli. Wstążka pękła, a on ustami ku piersiom jej pobiegł, prześliznął się po ramionach i w usta się wpił. Zakołysał się w lubej objęciu i sercem w serce zastukał.

— Dobre wróble wy moje! — powtarzała Staszka rano, na dzień drugi, idąc z wiadrem po wodę.

Skrzypiał żóraw, wiadro srebrzystą chwytało wlot wodę, a on pomagał młodej żonie wyciągać i stawiać stągwie na brzegu, i w ucho coś szeptał i śmiał się ze szczęścia wielkiego.

I jak tu nie być szczęśliwym?... Młoda a ładna była ta jego wybrana. Miała oczy błękitne, błękitne Jak woda, gdy w niej się niebo przeziera, włosy czarne i usta jak wiśnie. Kochałże tę swoją niewiastę nazabój! Ba! jak tu nie kochać, gdy wszystko szło mu w ład dobry? Ojczysko trochę chorzało — stary już dziad był z niego, kwęczał; ale jak to koło u wozu, co skrzypi, lecz się wlecze — i on tak! Innego nie było zła: ni choroby w domu, ni na chudobę zarazy, ni braku grosza na przednówku. Zazdrościli ludzie szczęścia, a parobcy żony tak urodziwej — a on się w boki brał, pokazywał białe zęby i kobietę swoją coraz bardziej miłował, a wróblęta karmił ziarnem pszenicznem. I tak upłynął rok jeden, niby w strumieniu woda, co to bieży wśród

kwiatów i traw zieleni. Pod koniec pierwszego roku synek im się narodził. Dali na imię mu Jasio, bo to i ojciec i dziad tak się zwali. Proboszcz go chrzcił w kościele, a organista znów dusił z całej siły stare klawisze organów, bo dostał pieniądz srebrny i różnych prezentów za fatygę. Dobry to był człek ten organista, a nazywał się Koza, nie dlatego, by miano takie od rodu miał, ale go ludzie tak nazywali od jego śpiewu, i on do niego tak dobrze przybijało, że sam siebie nie nazywał już inaczej. Kiedy przy chrzcie zaśpiewał nad Jasiem, to aż się malec wypatrzył i zaczął główką, jak ten co się dziwuje, ruszać.

Hej! co teraz Staszka porabia w opuszczonej niedawno przez niego chacie?... Ano — Jaś się obudził, a ona go huśta; a może malec spać nie chce i figle wyprawia, a Staszka po buzi drażni go palcem, żeby się śmiał i śmiał; a może zapatrzyła się na śpiącą dziecinę, o ojcu jego myśląc?... Ubrana w spódnicę czerwoną, w koszuli białej i koralach na szyi, siedzi u kolebki i duma, albo śpiewa dzieciątku. Chwieje się kolebka, koło mat

czynego łóżka zwieszona, cztery mocne sznury trzyma hak gruby, wbity w belkę sosnową u pułapu. Niedaleko duży, biały komin — pewno na nim łuczywo się pali, żeby dziecinie nie było zimno — a koło łóżka stoi drugie łóżko — teraz puste! Jak ciepło w niem było — jak dobrze!...

W oczach żołnierza stanęły łzy, ale je otarł szybko uśnieżonym rękawem płaszcza i znów się wyprostował jak struna, nasłuchując, bo mu się zdało, że śnieg zaskrzypiał, jakby pod nogą czyjąś. Ale cicho było i biało dokoła — śnieg sypał nieustannie i w oczy mu rzucał płatki strzępiaste. Wsparł się więc znów o bagnet i marzenia snuł dalej.

...W wieczór pewien zaskrzypią drzwi chaty ojcowej i do rodzinnej wróci zagrody. Może to będzie wiosną, kiedy zielenieje ruń; może latem, kiedy żytko się kłania do kolan, a przepiórki "pit — pit" wołają. I Staszka umie naśladować przepiórki!... W wieczór taki wiosenny lub letni otworzą się drzwi chaty ojcowskiej — i on w nich stanie. Zobaczy go nasamprzód pies kudłaty, wierny Sobek,

i wyć zacznie z radości. Staszka zrozumie to skomlenie, i wybiegnie z świetlicy i białe ręce z krzykiem mu na szyję zarzuci. Domyśli się i stary ojciec i zwlecze się z ławy, do drzwi się dowlecze, opierając się o ścianę drżącemi rękoma; i sąsiad jeden, drugi i trzeci, zbudzony hałasem, do wrót dopadnie, a nazajutrz witać go będzie wieś cala z Kozą na czele. Zabełkoce znów dzwonek na wieżyczce kościelnej, ksiądz ze mszą wyjdzie, organy zagrają... Ksiądz proboszcz jeszcze żyć musi — stary był, ale jary i o śmierci mówić nie lubił. Wiele to jednak rzeczy przez te kilka miesięcy zmienić się musiało!... A Jasio czy pozna? Pozna! Dlaczegoby nie poznał? Tłuste rączyny wyciągnie, a gdy go tulić i całować będzie, on wąsiska ojcowskie w kułaczki drobne pochwyci i śmiać się błazenek zacznie i coś tam bełkotać, co już matka tylko zrozumie i wytłumaczy. Znowu u siebie, znowu między swoimi, w tei izbie białej, przy żonie ukochanej! Nie nastarczą usta pocałunków, ramiona uścisków! Druga to weselna noc będzie! A jeszcze słonko z mgły się nie rozbie

rze, ziemia z traw nocnej rosy nie spije — jak z żoną razem pójdą na pole zielone ojczystej pokłonić się ziemi, źródlanej wody się napić, chabrowym kwiatkom się przypatrzyć, z trójlistnej koniczyny przyszłą dolę, dobrą dolę wywróżyć, skąpać się w słońcu, w błękicie i Panu Bogu dziękować za bujnem zbożem zieleniejące się pólko, za żonę ładną i kochaną, za dzieciątko malutkie i tożycie szczęśliwe, którego pozazdrościćmogą niebiescy anieli...

Świst głuchy przeszył powietrze —żołnierz wyprostował się... pochylił naglei padł.

Spokojna i cicha była noc — na wzgórzu wznak powalony leżał trup czatownika. Z milczących niebios padały wciąż płatki śniegu białe, zimne, szybko sypiąc mogiłę. Tylko w miejscu, gdzie serce ciepłe biło, czerwona plama krwi kaziła białą szatę ziemi, nieopodal widniał bagnet w śnieg wbity, skierowany ostrzem ku niebu — a w dali — hen, precz — stał obóz i spały armaty.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Gliński Kazimierzc OBRAZKI Z PRZESZŁOCI
Gliński Kazimiez Z ZATRUTEGO GRODU
Gliński Kazimierz BAJKI
Gliński Kazimierz MURŁAJ
Gliński Kazimierz ZALOTY KRÓLA JEGOMOŚCI
Gliński Kazimierz OPOWIADANIA Z PRZESZŁOŚCI
Gliński Kazimierz PSIA BUDKA
Gliński Kazimierz AVE
Gliński Kazimierz Z ŻYCIA I FANTAZJI
Gliński Kazimierz Z NOCY BEZSENNYCH MÓJ PAMITNIK
Gliński Kazimierz PAN RADCA
Gliński Kazimierz PIĘKNA DOSIA
Polka Kazimierza Bylicy
1 sienkiewicz nowele 1id 9747 Nieznany
nowele konopnicka EFTG77H33VZH Nieznany
nowele(3)
Twórczość Kazimierza Przerwy -Tetmajera, Szkoła, Język polski, Wypracowania
OSP -2006 r, OSP Kazimierz D

więcej podobnych podstron