Gliński Kazimierz
ZALOTY KRÓLA JEGOMOŚCI
I.
Strażnik domu pana Downara.
Król jegomość, choć to sobie na Wawelu przesiadywał, a w pozłocistych izbicach mieszkał, że człek prosty, gdy w progach pańskich stanie a pojrzy przed się, to — bez obrazy niczyjej — ale się w gapę zamienić musi; choć miał bogaty i liczny dwór, z różnych składający się nacyi, bo nie tylko Polaki i Litwiaki, jako już pobrali się na dobre i rzekli sobie: — W boju i w pokoju będziemy zawżdy razem, — ale i Węgrowie, i Rusy, i Ormianie cisnęli się do stolicy pańskiej, z której, niby od przedniego słońca, światło biło i ciepło: mimo to wszystko, lubił nocką potajemnie z dworca się swojego wykradać, bez straży żadnej a pilności, jako, ze nie było w Polszcze całej zbója takiego, któryby na majestat śmiał rękę podnieść i dotknąć głowy pomazańca. Dziwowali się nieraz
posłowie krain zagranicznych, że każdy król polski tak spokojnie pomiędzy ludem swoim chadzał, ale na to jedna odpowiedź tylko była: — Abo to nie dziatki moje, abom to ja nie ociec ich?...
Mówili tak Piastowie, powtarzali tak Jagiellonowie — i w słowach onych nijakiego samochwalstwa nie było, jeno prawda szczera.
Od tego prastarego zwyczaju nie odstał i Olbracht król i nie tylko, że w dzień jasny pomiędzy tłumy ludu swojego się mieszał, ale czasami i nocką przez ciemne ulice Krakowa sunął i nieraz głowę zadzierał, patrząc na okna tej, libo tamtej kamienicy.
Tajemniczym wycieczkom onym towarzyszyli panu zawżdy dwaj jego ulubieńcy: Zawiłek Jaśko i Piotr Konewka, wierni mu do zdechu, oddani duszą i ciałem.
Zawiłek młodziankiem jeszcze był, o włosach, ni to len, jasnych, o oczach, ni to błękit w dni wiosenne, o ustach, ni to koral szczery, a rozżarzony pocałunku pragnieniem; Konewka zaś lat męskich już dobiegał, ogorzałą miał twarz, jako parób każdy, na słońcu się wylegujący, a zarost ciemny i gęsty, ni to litewski las, bucił się z siły niezwyczajnej, bo nic mu było żelazną podkowę złamać, wrota ramieniem wysadzić, libo rozzłoszczonego byka za rogi wziąć i poigrać z nim chwilę. Obu ich lubił król, oni zaś zawżdy coś mieli do siebie: Konewka po
drwiwał z bujnych a rozrzuconych kędziorów Zawiłka, ten zaś z jego szczecinowatej czupryny, dla której na nicby się i zgrzebło końskie nie zdało. Byle okazya, sztorcem do siebie stawali, niby kozły dwa. Godził ich król jegomość, najczęściej stronę Zawiłka biorąc, może dlatego, że młodszy był a dzieckiem mieszczańskiem; może dlatego, że, na lutni grając, rozrzewniał lubujące się w gędźbie serce pańskie i nieraz czułą serenadę wygrał pod oknem wskazanej przez króla jegomości kamienicy.
Nie bez racyi jednak były one ponocne wycieczki miłościwego pana, który dziwną słabostkę do mieszczek krakowskich miał, a prawdę rzec, to każda z nich była grzechu warta, boć to i przednie róże na jagodach ich kwitły, w których się ukrywały perły przedziwne, że jeno jedwabną bierz nić, a naniżesz różaniec najprzedniejszy, któregoby się i skarbiec wa welski. nie powstydził; gwiazdy zaś niebieskie tak nie iskrzyły się, jako ich oczy, ani tak po ciągały do siebie, jak one, a cóż o innych pięknościach mówić, za których posiadanie żywotby swój dał i człek najstateczniejszy. To też nie było dnia, w którymby ta libo owa gładyszka królowi w oko nie wpadła, a wtedy przez dzień cały nie swój już się czuł, gdy zaś zmierzchło się na dobre, a kury po raz wtóry do piania się zabierały, do Konewki i Zawiłka niby od niechcenia się zwracał i rzucał lekko:
— Pódziem ta przejść się sobie po ulicach Krakowa.
Wtedy na wywiady Konewka przed nim szedł, Zawiłek zaś struny lutni naciągał, by grały rozmiłowanemu sercu gwoli.
Noc była — dawno już stróże w deski uderzyli, wzywając mieszkańców, by na spoczynek szli a przygasali ogniska; pociemniał i dwór wawelski, jeno w jednej z baszt narożnych czerwone migotało światełko, ale to była króla jegomości izbica w baszcie onej, Lubranką zwanej, z czasów jeszcze piastowskich zabytek, z której lubił patrzeć na gród i miasto, zalane potokami słońca, bądź, jak teraz, blaskami miesięcznymi.
Król jegomość w głębokiem krześle siedział, a znać było frasunek na jego czole. Konewka patrzał na pana i uśmiechat się z pod wąsa, wzrok czasami na Zawiłka przenosząc, który przy oknie otwartem stał, niemniej niż król zafrasowany. Zefir polatał i bawił się z kędziorami młodzieniaszka, ale nie zwiewał smutku czy niepokoju, który widocznie rysował się na twarzy pacholęcia. Konewka przymrużał oko, uśmiech z jego ust nie schodził, jakby rad był z zakłopotania towarzysza.
Król się poruszył...
Zawiłek drgnął.
— Konewka! — rzekł pan.
— Do usług miłości waszej!
— Wiesz, że ta gładyszka, którą dziś na rynku zaobserwowałem, ćwiekiem we łbie mi siedzi. —
— Zauważyłem to, miłościwy panie! Król głowę podniósł.
— Zauważyłeś?
— Powiedziałem już miłości waszej. Król popatrzył chwilę i głową pokiwał.
— To takiś mi wierny? także to dbasz o sprawy pana swego, że, zauważywszy frasunek jego, z pomocą mu nie przychodzisz?... Jak widzę, to zaciężyła ci już służba u mnie i muszę sobie innego przyjaciela poszukać, któryby więcej o dobro moje dbał.
— Przyjąłbym z pokorą wyrok twój, panie mój miłościwy, gdyby był słuszny, ale tak nie jest.
— Jakto — nie jest?
— Bo, zauważywszy ów ćwiek w głowie waszej królewskiej mości, starałem się go wybić.
Król podniósł się.
— Prawże, kiedyś taki mechanik — rzekł. W tej chwili Zawiłek pociągnął Konewkę za
połę ubrania, ale ten, jakgdyby nie zauważył tego, tak dalej gadał:
— Zali dla mnie nie dosyć jest, że mój pan się zafrasował? Zali, kiedyście spojrzeli na oną białkę, a mnieście za łokieć ułapili, nie zrozumiałemci odrazu, że potrza się dowiedzieć, kto
ona jest, a przynajmniej, gdzie mieszka?... Zawiłek!... — zwrócił się do młodzieniaszka — po co mnie szturgasz i szturgasz?
Król spojrzał na przygodnego swego lutnistę, którego jagody silnym rumieńcem się oblały, lecz nie powiedział nic, jeno do Konewki się zwrócił:
— Praw dalej, praw!... Jako się zowie i kto jest?...
— Zofka Downarówna... Zawiłek!... na co mnie szczypiesz?...
— Piotrek! — jakimś błagalnym głosem wyszeptało pacholę.
— Co tam wyprawiasz — mruknął król — i mojemu Konewce nie pozwalasz przyjść do słowa? Zali nieszczęście się jakie stanie, gdy dowiem się, gdzie ona Zofka mieszka? A choćby i nieszczęście, toć mnie spotka, nie ciebie.
— Nie Zofka mnie obchodzi, panie królu — ino...
— Ino kto?
— Eufrozyna.
— A co ci do Eufrozyny?
— Smęcić się będzie, gdy miłość wasza odwróci się od niej.
— To jej rzecz, a tobie nic do tego!
— Zofka Downarówna — ciągnął Zawiłek — jest... jest... Jak to wam rzec... niezamężna jeszcze.
— Tem lepiej, nikomu rogów nie przyprą
wię, a to wciąż narzekają na mnie, że w Krakowie już jest jeleni więcej, niż w puszczy Białowieskiej. Choć raz sarkać na mnie nie będą.
— Ale... może się to... nie godzi...
— Co? co? co?... nie godzi się?... komu to, żółtodziobku, mówisz: nie godzi się?... Nie godzi się królowi przez okieńce na Zofkę spojrzeć? Nie godzi się jej piosnki posłuchać, którą dzisiaj dla niej wydzwonisz, by liczkiem swojem na króla błysnęła? Czy myślisz, że o czem innem myślę? Ty — zbereźniku! ty — niecnoto, Eufrozyny żałujący, a dbający o niepokalaność Zofki Downarówny!
Wstał z siedzenia i rzekł:
— Słuchaj, Konewka! nieźleby było po Krakowie nam dzisiaj się przejść... Okrutnie w tej izbie duszno! Daj mi płaszcz, który z króla zwykłego śmiertelnika robi, a biret na głowę, który ksiądz rektor przez roztargnienie wczoraj u mnie zostawił, a waćpan, nie wiem dlaczego, w łapęś go wziął i rzekł: — Przyda się!... — Coś miał w tem, pojąć nie mogę, ale, że mi na dziś się przyda, to przyda. Stary to człek, nikt go o zbereżeństwo żadne nie posądzi, choćby ktobądź za niego mnie wziął... Okrutnie w tej izbie gorąco!... Zawiłek! nastrój lutnię!
Zawiłek wziął się do gędziebnego narzędzia, a palce mu drżały. Pokręcił kluczem... i jedna, i druga struna pękła. Zaczął szukać strun in
nych, ale ich znaleźć nie mógł. Konewka się uśmiechał, król zaś marsz jakiś zabębnił palcami po rzeźbionej krzesła poręczy i wyszedł.
Młodzieniec obejrzał się, a widząc, że króla nie było, jeno sam Piotrek, z drwiącym uśmiechem patrzący, skoczył ku niemu, jak żbik, z lutnią nad głową wzniesioną,
Napastowany w czas się usunął.
Lutnia z brzękiem trzasnęła o ziemię.
Konewka parsknął śmiechem.
— Czego ty zęby wyszczerzasz, jeżu! — krzyknął Zawiłek.
— Zali Zofka ma się do ciebie, mieszczuchu? — Konewka na to.
— Ona, jak i ja, jest dziecko mieszczańskie.
— Mimo to stan rycerski spodoba się jej więcej.
— Znasz ją?...
— Downarówna!
— To co?...
— Rajcowstwem krakowskiem pyszni się jej rodzic, a skrzynie jego ciężą od złota i klejnotów.
Mnie nic do nich!...
— Jak jej do ciebie!...
— Zmierz się ze mną na ostre!...
— Ty... bezherbowy!... — odpowiedział Konewka głosem lekceważenia,
Król stanął w drzwiach, płaszcz miał na ramieniu, biret na głowie.
Spojrzał na Zawiłka i rzekł:
— Czegoś się zaperzył, jak indor? i na kogo rzucasz się, smarkaczu?...
— Lutnia mi usunęła się, panie królu... i... pękła — wyszeptał Zawiłek.
Król brew zmarszczył.
— Aha! to znaczy, że lutnia twoja dziś na nic. No, ale bez niej i ty niewiele wart. Pozwalam więc ostać tobie i spać się położyć, dziś mi Konewka wystarczy. Chodź, Piotrek!... Okrutnie parno jest w tej izbie!
To rzekłszy, biret na głowie poprawił, płaszczem się otulił, a że wygolony był, jak rektor Akademii Krakowskiej, niktby w nim króla jegomości nie poznał. Zawżdy zresztą w birecie profesorskim na one wycieczki wychodził, dziś zaś oryginalny księdza rektora miał, który mu lepiej jakoś pasował. Niewielką krzywdę tem księdzu rektorowi uczyni, gdyż i tak już wieści po mieście chodzić zaczęły, że szanowny ksiądzprofesor od czasu pewnego nockami wałęsać się począł, a raz go nawet zauważono, jak wedle kamienicy pani Eufrozyny się zatrzymał i coś, jakby na gitarze, pobrzękiwał. Ale za poważna to persona była, by zaraz wiarę dać gadkom onym; nie zawsze nawet oczom własnym dowierzać można, bo cień się może załamać libo przedłużyć i przybrać kształty dziwotworne.
Król wyszedł...
Za nim wysunął się Konewka, skłoniwszy się wpierw Zawiłkowi uprzejmie.
Cicho — jeno odzywają się schody kamienne pod stopami idących, jeno wietrzyk przez okno wpada i adamaszkową kotarą porusza, jeno w ogrodach zamkowych słowiki się rozdzwoniły, że trudno głowę na pierzynie ułożyć i spać, a nie słuchać tych pieśni przedziwnych.
Pod oknem Zofki krzew jaśminowy rośnie, w jaśminach tych słowiki się gnieżdżą i zawodzą, zawodzą noc całą.
Jakże może być, by Zofka głowiny z okienka nie wychyliła, by nie przysłuchiwała się tym pieśniom czarodziejskim?
Wie o tem zdrajca Konewka, wie!... Sam Zawiłek czasu swojego o Zofce mu powiedział:
— Lutni nie potrzeba, ni pieśni nie potrzeba, by do okna, lubiącą marzyć dziewczynę, przyzwać.
A choć się cofnie zrazu, nieznajome persony widząc, zatrzyma ją psyknięcie Konewki.
— Kto tam? — zapyta.
— Król! — padnie odpowiedź.
Jakże odejść teraz? jakże szybkę przy mknąć? nie upieścić uszu dźwiękiem królewskich słów?...
Zawiłek czuje mróz, a później gorąco...
To krew mu buchnęła do twarzy.
Ogień! szczery ogień!... zarazem — strach!
A wkoło cisza — jeno skrzypnęła furta ogrodowa.
Zawiłek zdmuchnął kaganek i do zbrojowni skoczył.
Przestraszony szczur przebiegł przez plamę księżycową, potrącił o tarczę jakąś, na ziemi stojącą, i zniknął gdzieś.
Chłodno było i cicho w tej zbrojowni królewskiej, jeno przechadzał się po niej blask miesięczny i przypatrywał się mieczom starym, toporom zapomnianym, blachom pancernym i kopiom rycerskim.
Znał zakątek każdy tej izby, znał dobrze Zawiłek. Niedługo też w niej ostawał. Chwycił jedną z halabard, w rogu komnaty stojącą, w drucianą koszulkę się odział, chełmik na głowę nasadził, krótki mieczyk do boku przypasał i wybiegł z izby.
Zadudniły schody za nim, w ślad furtka skrzypnęła i trzasła, aż echo wzdłuż murów zamkowych pobiegło, i znowu cisza objęła podwórze i zamek cały, na chwilę tylko słowiki umilkły i znów zaczęły nawoływać się a dzwonić, że się zdawało, iż to krzewy jaśminowe a bzy tak grają same, płacząc kroplami ros, rozsrebrzonemi w blaskach miesięcznych.
Król z Konewką dążyli pod murowany dworzec Downarów. Przypierał on do bramy Rynku Małego, poza sobą mając kościół Świętej Barbary, od którego oddzielał go dziedziń
czyk niewielki, opasany murem z furtą żelazną, znajdującą się niemal przy samej ścianie kamienicy. W zakątku tym parę pachnących bzów rosło, i śnieżył się krzew jaśminowy; mur wkoło ociekał pleśnią i barwił się mchami zie lonymi, wśród których ciemniało zakratowane okno, może piwnicy, a może kozy magistrackiej; wyżej zaś, ponad wykuszem muru, rozwielmożniły się trzy okna, bo tylko stan rycerski do czterech libo więcej okien miał przywilej. Jedno z nich do pięknej Zofki należało, dwa drugie do izby gościnnej, gdzie pan Baltazar ławników i panów rajców przyjmował, abo buńczuczną ślachtę, dom jego czasami nawiedzającą. Sypialne izby państwa Downarów po drugiej stronie domostwa były, ścianką od komnatki Zofki odgrodzone, służba zaś mieszkała na dole, baczenie na murek i furtę mając.
Nie głównemi ulicami szedł król z Konewką, a choć biret profesorski i płaszcz rektorski na sobie miał, zawżdy po fizyognomii jaki taki strażnik grodowy mógł króla jegomościa poznać i honory mu czynić, coby niekoniecznie na rękę panu miłościwemu było.
Odrazu tedy na Kanoniczną skręcili, później na Poselską, gdzie ich pijany drab jakiś od ścierwów poczęstował, wreszcie przystanąć musieli i skryć się pod murem franciszkańskiego klasztoru, bo przechodziła straż miejska i spotkanych włóczęgów do kozy brała. Ale udało
się im bez szwanku żadnego ulicę Grodzką przekroczyć i wedle Dominikanów na Szeroką przejść, gdzie nos w nos z jakimiś akademikami się spotkali, lecz ci czapy wnet z głowy zdjęli, a jeden z nich, mijając króla i Konewkę, szepnął do kolegi:
— Ksiądz rektor...
Król w bok dworzanina swojego potrącił.
— Słyszysz, Piotrek?
— Słyszę, miłościwy panie! — odpowiedział Konewka.
— To ci dobrą opinię księdzu rektorowi robię!
— Byleby wasza miłość z Zofką rozmówić się mógł, to już o opinię księdza rektora mniejsza. Pewnikiem ku miesiącowi teraz wzdycha, a słowiczym śpiewaniom się przysłuchuje, przez okno się przechyla i mary goni a sny.
— Bóg daj! Bóg daj! bo mi dyabelnie ta dzierlatka w serce wlazła.
— Czy aby na długo? — Konewka spytał.
— Pytasz, jakbyś nie wiedział, że niebywale stały jestem w miłowaniu.
Tu stanął i rzekł:
— Pamiętasz Praskę?
— Tę, ze Lwowa?...
— No jużci, że nie tę, którą przygodnie w Gródku spotkałem. Nie było malowanie z niej — co?
— Trudno zaprzeczyć.
— A Baśka z Przemyśla?
— Dozgonną miłość przysięgaliście jej.
— A Eufrozyna?
— Dziewięć miesięcy waszymi się względami cieszyła.
— Bagatela!... dziewięć miesięcy!... A przecie żadna z nich nie umywała się do Zofki Downarówny. Wyobraź tedy, jak ja ją miłować będę!
Dwadzieścia siedm miesięcy, to jest — trzy razy tyle, co każdą z tych dawnych.
— Jeszczeć mało?... Przez czas ten można Suczawę Wołochom zabrać, a nawet Niemców na proch miałki zetrzeć; nowe królestwa stworzyć i trzech pretendentów dla nowych tych państw uformować.
— Pst! — syknął Konewka.
Palec do ust przyłożył i szepnął:
— Dom sławetnego Downara.
— Postój, niech otchnę!... Serce mi się w rzetelny bęben zmieniło.
Szli wedle murów kamienicy, na której ścianie odbijały ich cienie czarne. Konewka o krok szedł naprzód, rozpatrywał i nasłuchiwał, ale naokół niezamącona cisza panowała, jeno słowiki wyśpiewywały w malutkim pana Downara ogrodzie, skąd dolatywały zapachy jaśminów i bzów.
Konewka zwrócił się do króla:
— Pies ze mnie — rzekł — jeżeli Zofki w okienku nie ujrzym.
— Bóg daj! Bóg daj! — odszepnął Jan lbracht, a zęby mu, jak w zimnicy, zadzwoniły.
Zawrócić mieli ku furcie, gdy nagle posłyszeli kroki miarowe, które oddalały się, to się zbliżały. Czasami słychać było pobrzęk halabardy i szczęk zbroi blaszanej; czasami zatrzymanie się długie przy furcie i jakiś szept, niby pacierzy powtarzanych.
Król z Konewką na palcach do zakrętu się znowu zbliżyli, postali chwilkę, zapierając dech w piersi, a gdy miarowe kroki zadudniły znów głucho i oddaliły się nieco, z za węgła naprzód Konewka wyjrzał, później król jegomość — i ujrzeli strażnika, w halabardę i krótki mieczyk zbrojnego, który przechadzał się tam i sam, nie oddalając się jednak od furty na kroków dziesięć.
— Psia mać!... — mruknął Konewka — nie wiedziałem, że pan rajca tak skarbu swojego pilnuje.
— Piotrek! coś źle!... — wyszeptał król jegomość.
— Suczawa broni się... Niełatwo będzie o pretendenta na trzecie królestwo, miłościwy panie!
Kroki zawróciły się, król z dworzaninem znowu się skryli za mur.
— Co teraz robić mamy, królu mój najmiłościwszy?
Król w biret się podrapał.
— Zbliż się do furty, jako niby swój człek. Zobaczysz, jako tam jest?
— A jeżeli niedobrze jest?
— Dasz czerwieńca...
— I to czasami pomaga — rzekł Konewka. I ruszył.
Ale zaledwie z, spoza muru wyjrzał i do furty skręcił, gdy halabarda z brzękiem przegrodziła mu drogę.
— Nie zaczepiaj mnie, chłopie, a odejdź, jeżeli ci żywot miły — postawił się Konewka. — Nie chcąc wreszcie panu rajcy smacznego snu przerywać, masz ony pieniądz złoty i za Świętą Barbarę skryj się!
Stróż skarbu pana Downara zamierzył się halabardą...
Konewka odskoczył.
— Nie próbuj ze mną w zapasy iść, bo wióry z ciebie polecą — zgrzytnął przez zęby Piotrek. — Rzucasz się, jak żbik, ale mi się widzi, że niewiele mi szwanku halabarda twoja przyniesie. Na trefnego młodzianka patrzysz, nie zaś na strażnika groźnego. No, dwa czerwieńce masz — i ślepie przymknij!
Za całą odpowiedź stróż skarbu downarowego poskoczył do deski, na dwóch łańcuchach u muru zawieszonej i, młot porwawszy, grzmotnął nim, co sił starczyło, w sosnowe deszczułki.
— Ramtata, ramtata — rozległo się po
rynku całym, aż echa uderzyły o mury Panny Maryi, o Sukienice się otarły i henhen w dal gdzieś pobiegły.
Nie sposób było konwersacyi dalszej prowadzić z wiernym sługą pana Downara.
Konewka do króla poskoczył, który, korzystając, że wszczęty alarm nie rozbudził jeszcze mieszczuchów śpiących, wyciągnął pedały i umykał, co sił starczyło, pod ścianami kamienic, a »ramtam tam« brzmiało wciąż głośniej, jakby Tatarzy pod Kraków się zbliżali.
Konewka przypadł do króla jegomości.
— To ci zbój! — odezwał się Jan Olbracht. Mijali przecznicę jakąś, z której głos młodzieńczy do uszu uciekających dobiegł:
— A dokąd to rektor nasz tak dyma?... Widzisz, Wacek?...
Znać znowu akademików spotkali.
»Ramtam tam« ustało, a czas był wielki, bo już w sąsiednich kamienicach ruch się zrobił, i niejedna głowa mieszczańska przez szybę wyjrzała. Błysnęła i lilijka jakaś w oknie domu pana Downara, do której wnet halabardnik się zwrócił, ręce wyciągnął i wyszeptał:
— Zofko, ukryj mnie!...
Coś wionęło, jak błyskawica, a Zawiłek przez mur skoczył.
Zazgrzytał klucz w drzwiach okutych, niźkich i wązkich — i winowajca w ciemnej sionce się znalazł wraz z dziewczyną umiłowaną.
— Co to za awantura, Zawiłku? — spytała Zofka.
— Pst! pst!...
Dało się słyszeć tupotanie.. To przebiegała straż miejska.
— Co za strój? — odezwała się rajcówna.
— Strażnika! — odpowiedział Zawiłek. Tupotanie ucichło, znać straż przeszła, nie
rozumiejąc alarmu wszczętego.
— Co ci jest, Zawiłku? — spytała Downarówna.
— O, Zofko!....
— Nie wzdychaj, jeno mi praw, co ci jest?...
— Nie chciej tego ode mnie, jeno pamiętaj, że żywot za ciebie dam, że żywot stracę przez ciebie!... Nie pytaj, jeno mnie... słuchaj, jeno mnie... miłuj!...
Głos młodzieńca zabrzmiał, jak harfa o strunach srebrzystych, i znać było, że pieścił mile ucho Zofki. Pochylała się, to odchylała od wyciągniętych ramion młodzieńca, przez szubkę słychać było niespokojne bicie jej serca, coś popychało ją ku niemu, ale przezwyciężyła to coś tajemnicze i, znikając, jak cień, w ciemnej korytarza szyi, rzuciła mu na dobranoc:
— Gdybyś ty rycerzem był! gdybyś ty był rycerzem, Zawiłku!...
Głos spłynął szeptem i skonał w ciemności i ciszy.
II.
Śmierć w pieśni.
Zawdzięczać należy mocnemu snowi pana rajcy, że ona przygoda rozgłosu nie nabrała i niezbyt nią nazajutrz ludzie się zajmowali. Pan Downar spał, jak zabity. Przyczyniła się do tego i wizyta księdza rektora, który wieczorkiem nawiedził gościnny dom pana Baltazara i wraz z gospodarzem różne gatunki win i miodów wypróbowywał. Od waćpana do waćpana, jedna i druga i trzecia kolejka poszła: ululał się trochę pan rajca, ululał się trochę ksiądz rektor i, gdy starowinę, przed gaszeniem świateł jeszcze, pachołek do dom odprowadzał, szedł, kiwając się nieco na prawo, to na lewo, »Marność nad marnościami« głosem zbiedzonym powtarzając.
Gdy nazajutrz w auli zebrali się akademicy, ksiądz rektor zauważył, że szepty jakieś pobie gły i dwuznaczne skrzyżowały się uśmiechy. Zrazu nie rozumiał nic, później przypomniał sobie wizytę u imci pana Downara i powrót nieco nierówny, więc się zawstydził. Zasromanie się to dolało oliwy do ognia: każdy z młodzieńców pewien teraz był, że to nie kto inny, jeno ksiądz rektor, tak »dymał« Grodzką ulicą, gdy »ramtam tam« dobrze już po pół
nocku odezwało się, a cóż dopiero, gdy po skończeniu wykładu jeden z kolegów wyjął z zanadrza biret księdza rektora i jął go współtowarzyszom pokazywać, biret tak dobrze znajomy, pocerowany, zatłuszczony, z inicyałami księdza rektora na poszewce.
— Gdzieś go znalazł?
— Na Grodzkiej.
— Cha — cha — cha!...
— A ma lat siedmdziesiąt ksiądz rektor!...
I gadka nieobyczajna pobiegła wzdłuż murów akademii.
Nieswój był i król jegomość, a jako pies — zły. Nieudana wyprawa wzburzyła go, lecz i podnieciła zarazem. Każdy ze zwykłych śmiertelników mógłby jako tako rozprawić się z halabardnikiem, ale nie on. Bryknąć czasami i majestat może, ale w cichości i w niewiadomości niczyjej. Pukał tedy na dworzan, gdy mu przy samem już wstawaniu posługi różne czynili; szatnego potrącił za nieuważne podawanie sukni, rękodajnemu coś także niemiłego powiedział, ale gdy mu na myśl ksiądz rektor przyszedł, któremu, biret jego gubiąc, niechcący stołka przystawił, udobruchał się wnet i, do posiłku się zabierając, już, jako cukier, był słodki. Spojrzał jeno z pode łba na Zawiłka, gdy ten z lutnią swoją przyszedł, by panu przy śniadaniu grać, i, gdy do ręki królewskiej się pochylił, dłoń swoją na złocistych włosach pacholęcia położył
i palcami przebierał po nich, jakby po strunach harfy strojnej.
— No cóż, chłopaczku, jakoże ci tam się spało?
— Spałbym lepiej, gdyby miłościwy mój pan nie rozsierdził był się wczoraj na mnie, alem niezgorzej spał, niezgorzej!...
— Zapomniałemci już o tem — rzekł król, gładząc jedwabisty włos Zawiłka.
— A jakże miłości waszej wczorajsza wyprawa się udała? — Jaśko spytał.
— Hm... dobrze!... — mruknął król. I spojrzał na Konewkę.
— Wiedziałemci ja, że, gdzie jegomość pan Piotr się najdzie, tam ino dobrze pójść może — odpowiedział Zawiłek.
Konewka się poruszył, król chrząknął. Po chwili zwrócił się do Jaśka i rzekł:
— Słuchajno, chłopaczku! czy chcesz łaskę moją królewską zaskarbić?...
— A któżby nie chciał jej mieć, miłościwy panie?...
— Chyba głupi człek abo desperat, to jasne!... — odpowiedział Jan Olbracht. — Zważ tedy, a w swej pamięci miej, że każdy człek, własnym tylko rozumem się kierujący, niedaleko zajdzie. Ja słucham kalimachowych rad, ty ku moim ucho nachyl, a nijakiej żałości mieć nie będziesz. Zasłyszałem twój spór wczorajszy z Konewką; na ostre z nim zetrzeć się
chciałeś, lecz on ci odmówił wyzwania, boś nie herbowy. Ale to nic!... Znam ja takich, co wedle mej woli postąpią i przyjmą ciebie, chłopaczku, do klejnotu swojego. No, jakoże ci się to zda, co mówię?...
Zawiłek milczał, tylko lekka brózda zrysowała mu czoło.
— Sam nie wiesz, co masz rzec — odpowiedz jednak.
Zawiłek milczał.
— Sierota jesteś, biedny sierota — ciągnął król dalej — a ja ci krewniaków dam i łaską swoją obdarzę...
— Za co, panie mój miłościwy? — spytał nagle Zawiłek, piękne czoło swoje podnosząc. — Czym się przyczynił radą do wspomożenia ojczyzny swojej? czym miecz skruszył w boju przesławnym, na razy nieprzyjacielskie pierś nastawiając? A zda mi się, że za krew tylko, mężnie przelaną, dają króle on klejnot czcigodny?...
— A możeszże ty za miecz ująć, koniem zatoczyć i przez łeb ciąć?...
Zawiłek nic nie odpowiedział.
— Sam tedy widzisz, jako to niełatwa rzecz bez pomocy niczyjej ślachcicem ostać. A ja ci chcę dopomódz, chłopaczku.
— Słucham was — wyszeptał Zawiłek tak cicho, jako to, kiedy zefir adamaszkową kotarą potrąci, a ona się poruszy, i westchnie.
Nie patrzył na króla, lecz przed się oczy miał utkwione; nie patrzył na Konewkę, który opodal stał i jakoś dziwnie się uśmiechał. Powieki miał opuszczone ku ziemi, ciemnozłote rzęsy rzucały cień błękitny na jagody, które żywymi barwiły się rumieńcami. Na lekko ochmurzonem czole pacholęcia rysowały się myśli jakieś palące; w głębi jego duszy stał obraz Zofki, w uszach dzwoniły jej słowa:
— Gdybyś ty rycerzem był, gdybyś był rycerzem, Zawiłku!
A wtedy co?
Nie odchylałaby się od ramion wyciągniętych; jako zdrój wody przezroczej, przelałaby mu się przez ręce, a onby szalał od szczęścia, oszalał od rozkoszy!...
Marzył tak, a król się uśmiechał. Zdawało mu się, że czytał w duszy Zawiłka, jak w księdze otwartej.
— Słucham was — powtórzył Zawiłek. Król mówił powoli:
— Znasz mnie, żem szczodry dla tego, kto do woli mojej się nagnie; znasz, żem bezlitosny, kto jej sprzeciwić się odważy. Albo ja, mój dwór i moja łaska, albo na dróg rozstajach szukaj pana i szczęścia.
— Słucham was — odezwał się Zawiłek po raz trzeci.
Król poprawił się w krześle i rzekł:
— Znasz Zofkę?...
— Znam.
— Mówił mi Konewka, że bywasz kiedy niekiedy u Downarów.
— Bywam.
— Ta dziewka mi się spodobała.
— Wiem...
— Posłem miłośnym ode mnie do niej będziesz.
Zawiłek drgnął, ale król nie zauważył tego, nie zauważył, jak głowę podniósł powoli i wzrokiem nienawiści na Konewkę spojrzał. Milcząc zmierzyli się oczyma. Konewka widział ból i groźbę jakąś w spojrzeniu młodzieniaszka, za którą odpłacił pogardliwym uśmiechem. Zawiłek cierpiał, Konewka tryumfował, a król tak dalej mówił:
— Widzisz, chłopaczku, jak rzeczy niewielkiej chcę od ciebie. Ty mi lepiej w materyi onej, niż Konewka, usłużysz. On dobry byłby, gdybym w konkury do niedźwiedzicy się udawał; lecz z taką gąsieniczką, jak Zofka Downarówna, samby nie wiedział, co czynićby miał. Na lutni nie gra, pieśni nie śpiewa... Do trąby czasem się weźmie, ale tak rży, że uszy trzeba zatykać. Ja od ciebie, chłopaczku, niewielkiej usługi chcę: uśmiechniesz się do Zofki a szepniesz, że niby to się uśmiecha król, niby król szepce. A gdy, nie rozumiejąc niby, zrozumie, powiesz, że rycerz pewien w majową, miesięczną noc, gdy się słowiki rozśpiewają, gdy się
jaśminy rozpachną, pod jej okienko podejdzie by skłonić się i biały kwiat róży na dobranoc jej rzucić. Halabardnik tam u furty się przechadza, zły jucha, jak pies, ale to już jej rzecz, by go nie było. Niewiasta wszystko, co jeno zechce, uczyni, tak ci bywało od początku świata i po wiek tak będzie. Pomarzę ja, pomarzy ona, i rozsnujemy pomiędzy sobą nić tęczową, a gdy zaczarowane krosna połamie los, pozostanie tkanina wspomnień jasnych, przędza ze złotogłowiu i purpury.
Głos królewski zniżył się, ścichł, aż się rozpłynął w przestrzeni, niby echo dzwonu srebrnego.
Król marzył.
Zdziwiło Konewkę ono zadumanie się pana, ono zanurzenie się w snach jakichś, które tak nie licowało z miłostkami dawniejszemi. Powagę na czole miał, melancholię w oczach, lekka zmrużone powieki, przez które przesączał się smutek dziwny.
Na twarzy Zawiłka nie zdziwienie było, lecz strach. Przeczucie mu mówiło, że taka powaga a smutek na twarzy męskiej łacno podbijają serca niewieście; że nie jemu walczyć z tym współzawodnikiem królewskim, lecz i nie jemu do wiktoryi mu pomagać.
Cisza panowała w komnacie, taka sama cisza na dworze była, bo zaledwie słońce z porannych się otrząsło ros i ukośnym złotym
promieniem ucałowało czerwone dachy Krakowa, prześliznęło się po miedzią krytych świątyń wieżycach, z czcią otoczyło koronny pierścień Panny Maryi, rozlewając się falą złocistą po różnobarwnych murach stolicy.
Dusza Zawiłka błąkała się pod rzeźbionym pułapem domu Downarów, klękała u stóp Zofki, jęcząc i żebrząc zlitowania. Musiała tam być i króla dusza, jeno groźna w postanowieniach i pewna siebie, bo oto wstał, jak lew, się otrząsł z snów przemożnych i, widząc w zdumieniu stojącego Konewkę, z czupryną najeżoną, z barami niedźwiedziemi, z któremi nijak miłości być posłem, do Zawiłka się zwrócił, trzymającego bezmyślnie lutnię w swych rękach i w struny pobrzękującego, z których się sączyła pieśń jakaś senna, i krótko a rozkazująco rzekł:
— Wóz lub przewóz!... Dogodzisz królowi — wór złota masz! jeżeli nie — nie wracaj!...
Zawiłek skłonił się panu nizko, nizko — do ziemi prawie; bujne rozsypały się kędziory i złotem kapnęły. I tak, z ręką na sercu, z głową pochyloną, zwróconą twarzą do króla, do drzwi się cofał... Lutnia, opuszczona do ziemi, uderzała o kamień posadzki — i płakała.
Wyszedł.
Milczenie zaległo komnatę.
Król zwrócił się do Konewki i, ręką za Zawiłkiem wskazując, rzekł:
— Słysz, Piotrek!... czy wróci?
— Krewniaków, klejnot ślachecki i wór obiecałeś mu złota, panie, i miałby nie wrócić?
— A wiesz, że tęsknoby mi było bez tego smarkacza.
— Obawy niema!
— Jak on się skłonił nizko!
— Na znak zgody.
— Jak jego lutnia zajęczała!
— Drzewo uderzyło o kamień, drżenie strunom się udzieliło, i dlatego pobrzękiwała tak smutnie.
— Tłómaczysz mi te fenomena, jakbym ci to nieuczonym żakiem był... Wyjrzyjno wolej przez okno!
— Już minął furtę.. W dół już zeszedł... Na Grodzką skręcił... Już...
Tu dziwnie załamał się glos Konewki.
Dostrzegł Zawiłka, jak szedł, lutnię miał na ramieniu, dołman na plecach, pod ręką zawinięcie jakieś. Król nie zauważył tego załamania się głosu Piotrka, a ten się odwrócił od okna, lecz nic królowi nie powiedział, choć chmurny był.
— Piotrek! — po chwili król się ozwał.
— Co wasza miłość rozkaże?
— Czy ten smarkacz ma się do Zofki? Konewka zaśmiał się.
— Pocieszasz mnie, bo jeno on zacnie usłu
żyć tu może. Ni Pachna, ni Basia, ni Fruzia takim czarem nie wionęły na mnie, jak ona dziewka Downarów.
Zawiłek szedł krokiem powolnym, potrącał przechodniów, natykał się na jeźdźców, którzy, widząc królewskiego lutnistę, sami ustępowali mu z drogi. Zawiłek nie wiedział nic, dokąd szedł, wiedział tylko, że kroki go niosły do Zofki Downarówny, że coś się zerwało za nim, coś się związało przed nim, że nowy a tajemniczy wątek żywota się jego rozpoczyna.
— Pomarzę ja, — pomarzy ona powtarzał słowa królewskie, które dziwnie teraz odpowiadały nastrojowi jego duszy. — Rozsnujemy pomiędzy sobą nić tęczową, a gdy zaczarowane krosna połamie los, pozostanie tkanina wspomnień jasnych, przędza ze złotogłowiu i purpury...
Obudził go z marzeń hejnał z wieżycy Panny Maryi, wydzwaniający pieśń poranną,
Zatrzymał się i spojrzał przed się.
Furta otwarta, chwieją się grzędy kwiatów, jakby tylko co je zefir ucałował. Ale poranek był cichy, nie zrywały się zefiry z pościeli bzów i jaśminów, nie od ich więc pocałowania, nie od ich pieszczot te kwiaty się chwieją.
— To ty, Zofko! to ty przebiegłaś po nad nimi — szepnął Zawiłek.
Zakołatał do drzwi okutych, a snać wiedziano u Downarów o sposobie kołatania Zawiłka,
bo wnet ze schodów ktoś zbiegł, i drzwi się otworzyły.
Nie byle jaką personą był pan rajca Baltazar Downar, nie tak z urzędu, który piastował, jak ze skrzyń malowanych, w których czerwieńce i co zacniejsze klejnoty przechowywał. Od paru już wieków na swoich mieszkał śmieciach i chlubił się swojem pochodzeniem mieszczańskiem, które, niestety, coraz więcej na walorze w społeczności ślacheckiej traciło i usunęło się nieco w mrok a zapomnienie.
Lecz dom pana Downara niewiele z dawniejszego blasku stracił i nie tak bardzo lubił ustępować najprzedniejszemu nawet rodowi ślacheckiemu. Na przodek się nie wysuwał, lecz i nie chował się bojaźliwie po za plecami oklejnoconemi. Otworzysto dla wszystkich stał, to też go nie tylko nawiedzał czcigodny rektor Akademii i inne nauką słynne profesory, ale czasem i klejnotnik niektóry zajrzał do wnętrza izb rzeźbionych, strojnych w police i szafy gdańskie, w których dzwoniły farfury kosztowne, z zamorskich krain sprowadzone, złote misy, puhary weneckie i dzbany staroświeckie, pamiętające czasy przedjezusowe.
Barwiście i pozłociście było w przestronnych izbicach downarowego mieszkania, wykadzanych codziennie bursztynem żółtym, zdobnych kobiercami wschodnimi. Ale nad wszystkie kosztowności, jakiemi świeciły, nad wszystkie klej
noty, jakimi malowane skrzynie wypełniono, Zofka najprzedniejszym klejnotem była, najcenniejszą perłą domu Downarów.
Siedmnasta wiosna uśmiechała się z jej oczu, brylantów czarnych; gorąca krew przepływała przez serduszko dziewicze; na koralowe usta kładły się pożądania nieznane, pragnienia przeczuwane, które podczas marzeń sennych na pół rozchylone te ustaróże całowały. Kręcili się zalotnicy różni wedle domu pana Downara, ale w materyi onej wybór pan Baltazar Zofce swojej ostawiał. Nie spieszno zresztą i jej było dom rodzicielski opuścić, jako i rodzicielom jedynaczki się swej pozbyć, której, jeśli prawdę rzec, najbardziej Zawiłek do smaku przypadł, w którym i Narcyza, i Amora, i Bóg wie nie kogo widziała. Tęskniła za nim, gdy nie przychodził; smuciła się, gdy odchodził, ale, gdy rozmarzone pacholę ręce ku niej wyciągało, płoniła się, jak róża, drżała, jak woda bieżąca, i pochylała się, i odbiegała, »nie« i »nie« powtarzając.
Dlaczego tak?
Ni ociec, ni macierz, ni sam Zawiłek nie wiedzieli.
Coś się roiło dziewczynie, jakieś światy nieznane, jacyś rycerze, w stal zakuci, wydmuchnięci z bajki niańczynej, z własnej wyobraźni zrodzeni.
— Gdybyś ty by rycerzem, Zawiłku! gdy
byś ty był rycerzem! — powtarzała w marzeniach swoich.
Ale już rycerze o dziewkach mieszczańskich nie myśleli, a zresztą żaden z tych, których znała, nie zaniepokoił jej serca dziewiczego. Zawiłek odgadywał myśli jej, wiedział, że miał jej serce i nie miał, że jakaś zapora pomiędzy nim a nią stawała, której nie przebić dziecku mieszczańskiemu. To też uczuwał strach, gdy jakiś koń rycerski zatrzymał się u furty downarowego domu, i niewypowiedzianą radość uczuwał, gdy rycerz odjeżdżał, a Zofka z lekkiem sercem odjeżdżającego żegnała.
Ni ten, ni ów nie owładnął duszą jej całą, marzenia jej zawisały gdzieś na obłoku, w jakichś fantastycznych kołysały się krainach.
Pan Downar chmurne miał czoło, bo imaginacya Zofki w bezmiar rosła i przybierała kształty chorobliwe. Sam nie poradzi nic, a medyków nie pytać. Coraz więc częściej odbywał narady z księdzem rektorem. Jedna i druga kolejka szła zacnej małmazyi. Ululał się pan Downar, u lulał się ksiądz rektor i: — Marność nad marnościami! — odchodząc powtarzał. Zawiłek, w dołmanie na plecach, z lutnią na ramieniu, z zawinięciem pod pachą, zatrzymał się w drzwiach komnaty gościnnej. Zofce się zdało, że stanął przed nią sen smutny, taka jakaś mgła dziwna otaczała postać młodzieńca,
taka dotykalna melancholia wiała od niego. Dwudziestej pierwszej wiosny dobiegał, jedwabny puszek na górnej złocił się wardze, która zadrżała lekko, gdy oczy błękitne na swoje ukochanie podniósł.
— Zofko!...
Zdawało się, że lutnia brzękła, a to Zawiłek: » Zofko!« wyszeptał.
Zadziwionemi oczyma spojrzała Zofka na młodzieńca.
— Wczora halabardnik, dziś pątnik!...
— A jutro może — trup!... — dokończył Zawiłek.
— I to tak mówi rycerz, który, miast walić przeszkody, płacze?...
Zawiłek się zźymnął, brwi ściągnął, ale rozbroiła go wnet postać Zofki. Stała przed nim pochylona, jakby powstrzymana przez wichr jakiś, który nie pozwalał jej w ramiona mu się schylić; na ustach igrał uśmiech niewinnej kusicielki, ząbki śnieżyły się, jak perły, w otoku czerwonych korali, oczy świeciły, jak gwiazdy szczere. Zawiłek aż zachwiał się, taką mdłość koło serca uczuł.
— Chwiejesz się, zamiast zwyciężać — szepnęła Zofka.
— Jest ociec? — Zawiłek spytał, miasto odpowiedź dać.
— A wżdy dziś na wietnicy *) rajcują miasta oćcowie — i mój tam.
— A macierz?
— Na pacierzach u Świętej Barbary.
— To my sami — zawołał — sami! sami... I podbiegł, i ręce wyciągnął, ale uchwycić
jej i przytulić do piersi swojej bał się. A ona, jako to we zwyczaju u niej było,, zakolebała się, niby fala przezrocza, pochylała się i odchylała, podbiegała i odbiegała, i znów się podała naprzód, i znów się cofnęła: — »nie, nie, nie!« swoje powtarzając.
— Zofko! Zofko! Zofko!...
— Nie, nie, nie... Janku!... nie — nie!
— Pódź, pódź, pódź! bo jeśli za próg wyjdę... jeżeli wyjdę za próg..
— To co?
— Nie wrócę już!...
— Bóg cię skarze!
— A ciebie, że niby miłujesz i nie miłujesz, że niby chcesz i nie chcesz, że przyciągasz i odtrącasz... To grzech, Zofko!... to — Zofko — śmiertelny grzech!...
Na rzęsach zawisły łzy, poczerwieniały i oczy Zofki.
— Miłujeszże mnie? — szepnął — No! rze
*) Wietnica ratusz. Wyraz staropolski od: wiec, wiecowanie. Dobrzeby było powrócić mu odebrane obywatelstwo.
knij: »nie!« libo: »tak«!... Tak — wskrzesza; nie — zabija!...
Wahała się z odpowiedzią, choć na oczach świecące łzy miała, choć zbielały korale ust.
Znać było, że jakieś uczucia silne rodziły się w sercu dziewczyny, że jakieś moce przeciwne bój wiodły z sobą, że zapalały się, to gasły słońca nieznane nikomu, jakieś gwiazdy obłąkane wirowały nad nią i pod nią. Korale świeciły na ustach, błyskawice jarzyły się w oczach, pierś oddychała szybko. Nagle uniosła się, piękna, jak bóstwo, dumna, jak w baśni królewna. Twarzyczka zbladła, lekka brózda zarysowała czoło i głosem silnym rzuciła:
— Nie!
Zawiłek drgnął.
— Nie? — wyszeptał.
Oddychał ciężko, ciężko oddychała i pierś Zofki.
— Żegnaj!... jak szmer, wybiegło z ust Zawiłka.
Ku drzwiom się zwrócił.
— Stój! — wypadł rozkaz z ust dziewczyny. Zatrzymał się.
— Daj mi lutnię!...
Dał.
— A teraz słuchaj!...
Trąciła w struny i pieśń zawiodła:
W mem sercu chcesz ostoi,
Kochania chcesz!...
A czy ty, chłopcze, wiesz,
Co mi się śni, co roi?...
Rycerz w złocistej zbroi,
Wspaniały, dumny lew!...
Winem mu — krew!
Krew pije i krwią poi!...
Widzę go wśród głów mnóstwa
I krwawych pól —
Nie król, — a niby król,
Nie bóg — a ma coś z bóstwa!
Sztandaru wieje złotem,
W rycerski zwity pas —
Blask słońca zgasł:
On śćmił go swym klejnotem!
Ach!... zwij go! otwórz wrota!...
Zwij do tych ścian,
Kochanek to mój, pan,
Snów moich mara złota!
Za nim mój ból, tęsknota
I twarz bladości chust...
Zechce mych ust —
Ja dam i dech żywota!...
Jak dzwon, jak organ, ozwały się dźwięki ostatnie strun i pieśni. Falowała pierś Zofki, rumieńce jarzyły się na jagodach, drżały jakąś burzą wewnętrzną, a piękna była i straszna zarazem była.
Zawiłek nigdy nie widział jej takiej.
Złamany i zgnieciony się uczuł w obliczu tych snów oszalałej dziewczyny.
Gdzie jemu, mieszczańskiemu dziecku, do
czynów tak rycerskich? gdzie mu sławy się dobić na chlubnem polu walki — bez imienia, bez herbu, bez przeszłości i bez przyszłości?...
Wiruje nad nim strop rzeźbionego pułapu Downarów domu, usuwa się ziemia pod nim. Jagody pobladły, jednej kropli krwi nie mają usta młodzieńca. Gdy czarodziejskie krosna los złamie, nie będzie miał jasnej tkaniny wspomnień, przędzy ze złotogłowia i purpury.
Krosna pękają, nić rwie się!...
Blademi oczyma patrzy Zawiłek na Zofkę, jakby chciał rzec: — Zmień pieśń, inną zaśpiewaj! — Widzi ją z falującą piersią, z płomieniem na ustach, z płomieniem na jagodach, zapatrzoną w dal jakąś, przez niego nie widzianą. Lutnia u stóp jej leży; milczą usta, a zda się, że słyszy słowa jej i śpiew lutni, jakby każdy załom pułapu, każdy zakręt ścian ją powtarzał:
Nie król — a niby król...
Nie bóg — a ma coś z bóstwa.
— Żegnaj, Zofko! — wyszeptał. Ku drzwiom się zwrócił...
— A lutnia twoja?
— Ostaw ją na pamiątkę po mnie, niech ci przypomnieniem mojego miłowania będzie.
I wyszedł...
A wtedy Zofka zerwie się, jak senna; przeciera oczy, dotyka czoła, a z piersi się dobywa
jęk cichy, skomlenie — płacz. Skoczy do okna — niema ci już go przed kamiennymi schodami domu, tylko furta chwieje się na zawiasach i skrzypi, tylko świeżą raną świeci gałązka jaśminu, jakby się skarżyła na ból, jej zadany.
— O Jezu! Jezuniu! — zawiodła w głos Zofka Downarówna.
I w dłonie obie utuliła twarz, i kołysała tak głowiną nieszczęśliwą, uwiedziona marzeniami swej młodej, a gorącej duszy.
A Zawilek szedł przed się i szeptał:
— Czarna nić się wysnuła, niemasz ze złota i purpury tkaniny... Jedna ostaje mi śmierć, jedna śmierć!...
III.
Czapeczka o piórku strusiem.
Król jegomość oczekiwał Zawiłka.
Byle furta ogrodowa skrzypnęła, abo w jakiejbądź komnacie kto drzwi otworzył, wnet ci wzrok zwracał i nasłuchiwał, ale to abo Konewka wszedł, abo z dworzan niektóry wsunął się pocichu, abo nawet dygnitarz jakiś próg izby pańskiej przestąpił, lecz ten, na którego czekał, nie pojawiał się wcale.
Minął ranek, południe przeszło, już się ku wieczorowi miało, a nie zaszeleściła złota szatka
Zawiłka, nie zabrzękła luteńka jego, ni koralowe usta pacholęcia nie pochyliły się do ręki pańskiej.
Król spochmurniał, Konewka nawet niepokój dojrzał w twarzy Jana Olbrachta.
Nie tak ta chmura, jako niepokój ony, nie podobały się Konewce. A król raz wraz przez okno wyzierał, ku Grodzkiej ulicy patrzał, wreszcie zasępił się i pryskać naokół zaczął.
— Masz ci, jako powrócił! — odezwał się w końcu do Konewki.
— Próbuje cierpliwości waszej, panie miłościwy!...
— Niefortunny koncept ozór twój wyplwał... Cierpliwości?... mojej?...
— Przeczże niema go dotąd?
— Jać mogę o to pytać, nie ty mnie! — fuknął król.
— Dałem już odpowiedź, ale ona nie podobała się waszej królewskiej mości.
— Bo moja sroka mądrzej mi odpowiada, niż asan.
Nie śmiał zaprzeczyć Konewka, a potaknąć słowom pańskim nie było mu przyjemnie.
Przygryzł tedy wąsa i milczał.
Ale zła żółć wzburzyła mu się w wątrobie w oczy zaś zazdrość zielona spojrzała.
Widocznie król jegomość tęsknił za Zawiłkiem, o Downarównie nawet nie wspomniał,
jakby gładyszka ona het precz wyleciała z głowy królewskiej.
— Słuchajno, Piotrek! — rzekł pan po chwili — oby się jakie nieszczęście nie stało!
— Z Downarówną?
— Czyś ty się uwziął na mnie dzisiaj? — krzyknął król.
— Myślałem...
— To mnie ostaw, a klepek nie pogubisz.
— Zanadto miłość waszą ten niewdzięcznik obchodzi.
— A co on za zbereżeństwo zrobił, że go z zacności wszelkiej obierasz?
— Obiecaliście mu klejnot ślachecki...
— No tak!
— Łaskę waszą...
— Mówiłem o tem.
— Dawaliście mu wóz i przewóz...
— I co?
— Z przewozu skorzystał, na wóz siadł, zabrał wszystkie manatki i precz poszedł.
Król podniósł się z siedzenia.
— Co? co? co?... mój Zawiłek... precz poszedł ode mnie?
— Zajrzyjcie do izby jego — pusta!
— Czy ty nie łżesz czasami, jak mój szpak w klatce, który, ilekroć ciebie zoczy, prawi zaraz: Sokrates!?...
— Pozostawił jeno łańcuch złoty, któryście w podarunku niedawno mu dali, jako też czer
wieńce, otrzymane od was. Wziął tylko malowany konterfekt wasz, wielkości orzecha, także wasz dar za wyśpiewaną pieśń jakąś, i, nie chcąc się ku woli waszej nagiąć, dwór wasz opuścił.
— Ku woli mojej się nagiąć? — szepnął Jan Olbracht.
— Panu swojemu nie rad był usłużyć — oskarżał Konewka.
— Czerwieńce i łańcuch złoty ostawił? — mruczał król.
— Jabym się nie rozstał nigdy z podarunkami waszymi, choć tak zacnych nie otrzymałem od was dotąd.
— Jeno mój malowany konterfekt wziął... Kawał blachy, wielkości orzecha, na sznurku jedwabnym, wartający groszy szesnaście... — na wpół do siebie szeptał król dalej.
Zmrużył powieki, jakby rozmyślał nad czemś.
Konewka zrozumiał myśli pańskie i nie chciał, by one zawładnęły umysłem króla. Pochylił się i rzekł:
— Zostawił także list...
— Do mnie?
— Nie, do mnie, najjaśniejszy panie!
— Przeczytaj!...
Konewka wyjął z zanadrza skrawek żółtego papieru, rozwinął go, podszedł do okna i czytał:
— »Bodaj gdy będziesz miłował, kamień ci upadł pod nogi; bodaj za czystość twych myśli zapłacono ci wygnaniem« — i nadto nic, najjaśniejszy panie — dodał, składając świstek papierowy.
Król sponsowiał — z zaciśniętych ust słowo wypadło:
— Smarkacz!...
Konewka skorzystał z gniewu pańskiego, postąpił szybko, wyjął z zanadrza łańcuch wraz z monetami złotemi i, oddając je królowi, rzekł:
— Oto, jak dary wasze cenił!...
— Niegodzien był łask moich, niegodzien! — rzucił król.
— Gdybyś mi dał, panie, łańcuch taki, po wiekbym się z nim nie rozstał, a i czerwieńców z taką lekkością nie ostawił.
— I kto mi dziś zagra o zmroku? — westchnął Jan Olbracht, ręce boleśliwie składając.
— Możebym ja, panie?
— Na trąbie?
Teraz Konewka westchnął, bo czuł, że ani królowi jegomości, ani podwice żadnej nie spodobałaby się serenada taka. Łańcucha jednak ani czerwieńców nie rzucał, wtykając je raz wraz królowi, aż ten krzyknął:
— Czego ty mi wciąż pod nos włazisz?
— Mnie się zdaje, że wasza miłość nie tknie już rzeczy onych — odezwał się Konewka.
— Nie mojeć! — na to król.
— Ale już i nie jego — Konewka dodał.
— To ciśnij je precz!...
— Bym się na gniew twój srogi naraził, że pogardzam tem, co twoje było?... O nie, miłościwy panie!... Wolę czerwieńce do kieszeni, a łańcuch na szyję wziąć i pocieszyć was a uprosić, byście nie sarkali zbytecznie na tego niegodziwca, który, nie chcąc, zacnie wam jednak usłużył i furtę do domu Downarów otworzył.
Król się patrzył w niego, nie rozumiejąc.
— Tak, miłościwy panie, tak! — powtórzył Konewka.
— Co ty za banialuki prawisz?
— Wżdy wszyscy wiedzą, iżeście do swego nadwornego śpiewaka miłościwem sercem swem przylgnęli...
— Nie przeczę! miłym mi był ten nicpoń, ale, bym się tak bardzo rozpadał nad nim, to nie!
— Możesz się jednak, wasza miłość, komu potrzeba, smutniejszym wydać, niż jest w rzeczywistości.
— Jakto? komu potrzeba?
— Przed Downarami, na ten przykład.
— Na co? po co?... Mówno wyraźniej, bo coś rozumiem i nie rozumiem niby.
— Chyba o Zofce już nie myślicie?
— Ja?!
— Jeżeli tak, to możecie dziś właśnie dom Downarów nawiedzić.
— Dokładasz drewien do pieca przygasającego... Jakże to?...
— Zaniepokojeni o tego Zawiłka niby, dzisiaj, wraz ze mną, udacie się do nich. Nie piechtą tylko, jeno na koniu, z dworzany. Ja skoczę i lament podniosę, że wczesnym rankiem jeszcze ono umiłowane pacholę wasze tu poszło, a już długi dzień Boży minął, a jego niema i niema. — »Król jegomość sam osobiście przybył i stoi przed domem waszym, panie rajco, z niecierpliwością i serca umartwieniem wielkiem, na wiadomość o nim czekający.« — Tak prawić będę, a jużci pan Downar nie kloc żaden, by, widząc króla przed progiem domu swojego, nie wybiegł, nie pokłonił mu się i gościnnej mu ławy nie podsunął. Zaszumi i pani Downarowa robronem, zaświeci i Downarówna kiecką jedwabną, a już rzecz wasza, jako tam dalej ma być!...
Król się poruszył.
— Czy ty u Kallimacha mądrości się uczyłeś?... — spytał.
— O kaftan jego otarłem się parę razy.
— Nie kiep jesteś, jak widzę!
— Wżdy codziennie z waszą miłością przestaję.
— Dobra myśl, dobra rada... Tak — to rozumiem! Z głowy mi wyjąłeś. Poszło chłopię
umiłowane rano jeszcze — i przepadło! Niepokój mię trapi, a coś nie coś Downarowie wiedzieć o nim muszą. Na ziemię już się mrok ściele, a o nim ani słychu!... Konie kaź siodłać!... a te czerwieńce i łańcuch weź... A! jużeś wziął? Do Downarów!... Oni muszą coś wiedzieć o moim chłopaczku nieboraczku.
— Widzicie, jako wam jest tęskno!
— Sierotka był, ni swata, ni brata nie miał, i jakże mi się nie markocić?...
— Poczerwieniały oczy wasze od łez słoności.
— Głupiś!
— Ale do Downarów pódziem?...
— Jużci, baranie, że pódziem... Wżdy u nich musiał być... A jeżeli nie był?... — spytał po chwili.
— A wam skąd wiedzieć, że nie był? Dość, że wiecie, iż poszedł do nich.
— Prawda, że mi o Downarównę chodzi.
— Nie o chłopaczka nieboraczka — dorzucił Konewka.
— Nie kallimachuj ty, bo cię precz za drzwi wyrzucić każę. Wolę, byś o koniach pomyślał, czerwieńce zaś i łańcuch możesz sobie... A prawda, że jużeś wziął...
Pokręcił głową i do szatni się skierował.
Konewka uśmiechnął się, wydobył z zanadrza świstek Zawiłka, spojrzał nań i zamruczał:
— Głupiś ty z ostrzeżeniem swojem i tem dobrem życzeniem. O mojem miłowaniu nie paplałem tak przed tobą, jako ty o swojem. Gdy przyjdzie czas, wtedy królowi jegomości powiem: — Niewiastę biorę, muszę dom wasz miłościwy opuścić, a na swoich śmieciach osiąść. — Nikt nie wie, kto ona jest i gdzie jest, ty zaś z Zofką się swoją pożegnaj.
Dotknął łańcucha i brzęknął czewieńcami, które do kieszeni schował.
— Dwa razy tyle będę miał, gdy zacnie królowi usłużę... Łańcuszek zaś ten dam ci niewieście mojej w dzień ślubu...
Schował kartelusz i za królem jegomością się udał.
Na parę godzin przed onem postanowieniem odwiedzenia domu Downarów przez króla imć pan rajca, przechodząc około murów akademii, spotkał był czcigodnego profesora od Świętej Teologii, który zdawał się strapionym być i jakąś złą myślą przybity. Zobaczywszy z daleka już idącego naprzeciw pana rajcę, stanął, głową pokiwał, i gdy ten podszedł, a rękę do powitania wyciągnął, westchnął tak boleściwie, że i pan Downar, nie wiedząc sam dlaczego, podobnem odpowiedział westchnieniem.
— A prawda? — zapytał ksiądz profesor.
— A no! — odpowiedział jeszcze nic nie wiedzący pan Downar.
— Straszne rzeczy! straszne rzeczy!...
— Jako zawżdy na ziemi... — dodał pan Baltazar.
— Tego nie bywało! tego nie bywało! — lamentował ksiądz profesor.
— No? no? no? — zapytał teraz pan Downar, dorozuiniewając się, że rzecz się jakaś niezwykła stała
— I co asan na to? co asan na to?... — załamując dłonie, aż palce w stawach zatrzeszczały, ciągnął dalej ksiądz profesor od Świętej Teologii i, kiwając głową, jął powtarzać:
— Koniec świata! koniec świata!
— Niby tak! — musiał odpowiedzieć pan rajca.
— Niby! niby!... — prawił ksiądz teolog, głową kiwając.
Pan Downar niepokoić się zaczął, a ksiądz profesor trząsł głową i szeptał:
— Co się dzieje! co się dzieje!...
To już przestraszyło pana Baltazara.
— Ale co takiego, księże dobrodzieju?
— Prędzejbym się trzęsienia ziemi spodziewał, libo zarazy morowej — szepnął ksiądz profesor, składając ręce, jak do Zdrowaśki, i znów westchnął tak żałośliwie, że to samo pan Downar uczynił.
— Wiesz przecie asan?
— Nic nie wiem, księże dobrodzieju!
— Miasto całe już gadać zaczyna.
— Ja jeno zmiarkować mogę po fizyognomii
księdza dobrodzieja, że coś się niezwykłego stało.
— I ktoby się spodziewał, ktoby się spodziewał? — według swojego zwyczaju powtórzył dwa razy ksiądz profesor.
— Ale co? co? księże teologu? — spytał już na dobre przestraszony pan Downar.
— Że nasz czcigodny rektor... zbisurmanił się!...
Żaden jeszcze baran na wodę tak nie spojrzał, jak w tej chwili pan rajca na księdza teologa, a ten, pochyliwszy się do ucha Downara, choć pusto naokół było, głosem przyciszonym tak szeptał:
— Od czasu pewnego coś nie coś dolatywało do uszu moich, ale człek wiary nie dawał... ba! — jakże można było dawać wiarę rzeczom podobnym? Zali nie była znana srogość obyczajów męża tak ze wszech miar godnego? Zali od lat młodzieńczych nie była godłem jego lelija białości niepokalanej? Zali na placach miejskich ludowi wszelakiemu, a w dziedzińcu akademickim młodzieńcom go słuchającym, nie prawił o pięknościach żywota obyczajnego, biblijnego Józefa za przykład im stawiając? I było tak, aż oto nagle wszystko się zmieniło, wszystko się zmieniło!
Najgłupsza wrona więcej inteligencyi w fizyognomii swej miała, niż pan Downar w tej
chwili. A ksiądz teolog, jakby zdumienia tego nie widząc, głową pokiwał i szepnął:
— Stary człek! stary człek!
— Ależ, księże dobrodzieju...
— Sam widziałem, sam widziałem!
— Na miłosierdzie Boże! cóźeście widzieli? — zawołał Downar.
Ksiądz teolog do samego ucha rajcy się pochylił.
— Jak wczora dymał w poprzek ulicy Grodzkiej, szaty zakasawszy, aże mu biret profesorski z głowy zleciał...
Tu wyjął corpus delicti z zanadrza i panu Downarowi pod nos tyćnął.
— Jegoć to jest? — zawołał rajca.
— Zatłuszczony, pozszywany, a na poszewce, patrz asan, znane nam wszystkim inicyały.
To mówiąc, obracał biret księdza rektora, pokazując go Downarowi.
— Jej, jej!... — odezwał się pan rajca.
— Drugi to już gubi — szepnął, jakby do siebie, ksiądz profesor.
— Drugi?... prawda, prawda! przypomi nam sobie, jak użalał się przede mną ksiądz rektor, że gdzieś mu się ony biret zapodział... Było temu... ze trzy niedziele, w sam raz na Świętego Mamerta, jeżeli mnie pamięć nie myli.
Ksiądz profesor obiema rękami zatrzepał...
— No co?... — spytał Downar.
— Pamiętny dzień! pamiętny dzień!...
— O godzinie jedenastej na wieczerz do mnie zaszedł, za spóźnienie się przepraszając i narzekając na stratę.
— A przed jedenastą — dodał ksiądz teolog — przechodząc około domu pani Eufrozyny, posłyszałem, jak ktoś na gitarze serenadę grał pod jej oknem.
— Jezusie! — krzyknął Downar. — Byłże ci to ksiądz rektor?...
— Widziałem, sam widziałem! szatę, biret ten pierwszy... Jakże to wszystko wytłómaczysz asan?...
— Zabij mnie, księże profesorze, ale nie uwierzę!... — zawołał Downar. Toć to siedtndziesiąt lat z okładem ma ksiądz rektor!...
— Bywają takie anomalia, bywają!... — ksiądz profesor szepnął i, uścisnąwszy drżącą ręką prawicę pana rajcy, wszedł w bramę Akademii, gdzie mieszkał.
Jużci na dobre mrok snuć się zaczął na bruku krakowskim i zazierać do kątów wszystkich, gdy pan Downar do swojej izbicy wszedł, uśmiechający się do siebie, »nu nu« kiedy niekiedy pomrukujący, jakby dziwował się nad czemś, czego odrazu zrozumieć nie mógł. Szubę zrzucił, czapkę na kołku zawiesił i, choć w komnacie małżonkę swoją zastał, która w tej chwili dłoń od jakiejś roboty niewieściej odjęła, nie spojrzał na nią, jeno przechadzkę po izbie rozpoczął, »nukając« wciąż pod nosem. Nagle
szerokim śmiechem parsknął, aż pani Gertruda zdziwiła się, bo pan rajca nie często wesołości folgę dawał, a jeśli się i śmiał, to śmiał się umiarkowanie, jako przystawało mężowi, piastującemu urząd wysoki.
— A skąd ci ta wesołość? — spytała pani Downarowa, dwuznacznie jakoś głową kręcąc.
— Koniec świata! koniec świata! jak powiada ksiądz profesor od Świętej Teologii — rzucił Downar.
— Antychryst się przecie nie narodził? — odpowiedziała pani Gertruda.
— Abo ja wiem! — odparł Downar. I parsknął znów śmiechem.
Po chwili stanął przed małżonką, podejrzliwym wzrokiem wciąż na niego patrzącą, i rzekł:
— Piłem ci co dzisiaj? rzeknij sama...
— W domu — nie!
— Masz dowcip niewieści!... Pewnikiem myślisz sobie, kochaneczko, żem do handelku zazierał. Bóg mnie skarz, jeźelim dziś spojrzał nawet na szklenicę, a jednak tak mnie otumaniła rzecz pewna, jakbym pod każdą wiechę w Krakowie zachodził i raczył się uczciwie.
— Cóż ci się przytrafiło, panie mężu?
— Słuchaj jeno.
Tu się obejrzał...
— Zofka jest? — spytał.
— Jest, ale markoci się u siebie.
— Podsłuchiwać więc nie będzie... Słuchaj tedy, matko!...
Podsunął stołek, wzorzystą materyą kryty a frędzlisty, naprzeciw małżonki swej usiadł, pochylił się i szeptać coś począł. Nie skończył, aż tu jak wrzaśnie pani Gertruda, że słuchać było niemiło. Za uszy się wzięła i chwiała się,»jej! jej!« ciągle powtarzając, nie wiedząc sama, mali wierzyć małżonkowi swojemu.
Opowiadanie pana rajcy przerwał niezwykły ruch na dworze, szczęk broni, tętent kopyt i w drzwi gwałtowny stuk kołatki. Oboje małżonkowie skoczyli do okna, wpadła do izby i Zofka, jak błyskawica srebrzysta, a pan rajca zawołał:
— Król jegomość!...
Zrazu zdziwienie, a potem niepokój odmalowały się na twarzy pani rajcowej!
— Król? — powtórzyła.
— Król? — szepnęła i Zofka.
I pokraśniała, nie wiedząc sama, dlaczego pokraśniała.
Nagle zbladła.
— Nieszczęście się jakieś z Zawiłkiem stało, Pan go tak miłował!... — krzyknęła.
Serce stukało mocno, że musiała je dłonią przytrzymać... a tu Konewka już w progu i woła:
— Wybaczcie, waszmość państwo, za gwałt, ale króla jegomości niepokój trapi, że dotąd
niema nadwornego śpiewaka jego. Rankiem jeszcze do was wyszedł, a to już mrok... Śpiesz waćpan do króla jegomości — do Downara się zwrócił — a dzban mu wina podaj, bo osłabł ze zmartwienia.
Downar we drzwi runął...
Okrutny rum się zrobił, bo widać przez okno było, jako pan rajca do króla przypadł, a do ziemi mu się kłaniał, snać go na wieczerzę zapraszając. Król niby się wahał, wzdragał niby, wreszcie się zgodził, skorzystał z podtrzymywanego strzemienia, lewicą o barki Downara się wsparł, na ziemię zszedł, a pachołek przy koniu pańskim stanął, za uzdę go trzymając.
— Światła! — wołała na służbę pani rajcowa. — A ruszże się! — do Zofki się zwróciła.
Ale ta wołań matki nie słyszała. Oparła się o wysoką poręcz rzeźbionego krzesła z zapartym oddechem w piersi, z sercem coraz mocniej bijącem, niby liliowy kwiat, nad którym ma burza przepłynąć i delikatnymi zatargać listkami.
Błyszczały już światła w alabastrach lamp oliwnych, wschodnich kadzideł rozlewały się wonie, kamienne schody dzwoniły od kroków idących mężów zbrojnych, a ona, z głową podaną naprzód, z postacią pochyloną, z jedną ręką przy sercu, z drugą po biodrach spływaącą, stata tak, jak posążek, nieruchoma,
wpatrzona w drzwi, za któremi wciąż bliższe kroki idących było słychać i męski głos króla. Teraz i pani Downarowa ruch powitalny nadała postaci swojej, jeno Konewka w Zofkę Downarównę wpatrzył się, jej pięknością olśnion, jej czarem podbity.
— Mojać także ma wdzięk — mruknął do siebie — a że wdową jest i doświadczenie ma większe, niełatwo jej pierwszy lepszy gładysz w ślepki wpadnie. Pewniejszym ja swojej, niż ty, niefortunny śpiewaku jego królewskiej mości, Zofki Downarówny panieństwa. Zresztą jam mu Zofkę twoją pokazał, a król jegomość mojej nie ujrzy...
Drzwi się otwarły.
Wszedł król, za nim Downar w ukłonach.
— A witajże pana miłościwego, małżonko moja miła, który gościną naszą nie wzgardził i bez wzdrygnięcia się próg mieszczańskiego naszego domu przestąpił. Wino jest i puhar jest!... Ucałuj rękę miłościwego pana naszego, córko moja najmilsza, i podaj dzban królowi.
Sięgnęła po rękę królewską Downarowa, lecz król nie pozwolił pocałunku na niej złożyć.
— Majestat ostawiłem na Wawelu — rzekł — a tum gość, jak każdy inny.
Zofka drżącą ręką puhar nalała i podniosła go panu.
— Nadpijcie — rzekł król z uśmiechem — może trutka w nim jest.
Nadpiła, lecz kropel kilka uroniła na ziemię, taka febra nią trzęsła.
— Czar! — szepnął król do siebie. Z lubością spełnił kielich.
— Zacne wino masz, panie rajco — do Downara się zwrócił. — Nie szafuj niem, bo mnie chwyci oskoma, nie raz jeden jeszcze dom twój nawiedzić.
— Jeżeli tak, miłościwy panie, to codziennie ten puhar stać będzie na progu domu mojego — odpowiedział Downar.
— No, no, no! — zaśmiał się Jan Olbracht — zabraknie ci beczek w piwnicy.
Jako u dobrych znajomych, król się rozgościł. A toć nie nowina dziedzice korony polskiej na ucztach u swoich poddanych. Więcej miłowania, niż panowania, w myślach swoich mieli, to też bez straży żadnej chodzili po ulicach stolicy swojej, czemu się dziwowali posłowie zagraniczni, których monarchowie miru takiego pomiędzy ludem swoim nie mieli. Jako Kazimierz król nawiedzał chaty kmiecie i do chrztu dzieciaki krzyczące trzymał, tak i Jagiellonowie od dawnych nie odstawali zwyczajów. Toż złotymi czasami ich czasy historykowie zwą, że i dziś, gdy człek za się spojrzy, serdeczny zbiera go żal za tem wszystkiem, co w groby zapadło.
A niech tam nieukiem abo wstecznikiem mnie zwą, ale nie powiem, że czasy dzisiejsze miodem pachną; że ludzie nie żrą się, jako wilki złe; że jeden przed drugim na przodku nie chce stanąć, choć ci o równości i braterstwie na gardła całe krzyczą. Ładna mi ci równość, gdy jedni, zakasawszy po łokty rękawy, dobro cudze, jak swoje własne, zabierają, bo mają siłę pięści, a naokół niezbożność świata; ładne ci mi braterstwo, gdy człek się cienia własnego lęka i nawet z Panem Bogiem niełacno mu pogadać w języku macierzy swojej. Trwoga a strach rozlały się po ziemi, a synowie sromocą przeszłość swych ojców, do cnót ich nie dorósłszy, niegodni grzechów ich nawet. »Złotymi« czasami czasów naszych nie nazwą rzetelni kłamcy nawet, i nie powieje od nich czar onych wieków zapadłych, choćby nie wiem w jaką dal usunęły się przeszłości. Historyk, nim słówko o nich nakreśli, rękawicą wpierw palce swoje opatrzy, a inkaust mu się zakwasi, ciężkiemi kroplami na papier spadając. Nie jestem ci chwalcą wieków dawnych, dobro li tylko w nich widzący. Były tam zbrodnie i grzechy, większe nawet, niż dzisiaj, lecz doradcą a przewodnikiem w złach tych była krew wartka, jak potok, coś, co w ich żyłach ogniem płynęło, piorunem się zapalało, spadało piorunem. Człek grzeszył, jako grom, skały rozstrzaskujący, a gdy opamiętanie przyszło, kajał się,
leżąc w prochu i pyle, w świątyniach, ludem licznym wypełnionych, żebrząc zmiłowania Bożego. Do cna się rozbierał z szat swoich, złoto sypał, dobra rozdawał, a sam się w klasztorze zamykał i Chrystusowym wypełniał się duchem. Dziś ni grzeszyć tak, ni tak kajać się nie umieją. Z za plota wymierzą cios — oko w oko nie staną. W zbrodniach i cnotach mali, gębiarze... brudni!
Król jegomość w dobrym humorze był. Przypatrywał się szafom gdańskim i chwalił, raz wraz puhar słodkiej małmazyi brał z rąk Zofki — i pił. Podawała go często, ale ze drżeniem, z niepokojem jakimś w oczy mu patrząca.
Król się radował, że, jako mu się zdało, wrażenie dobre na dziewce zrobił, i gdy pani Downarowa na chwilę opuściła komnatę, znak jakiś mężowi dając, by z nią szedł, wnet się do Zofki podsunął, aleć i ona krok ku panu zrobiła, co niemało królewskiego gościa zdziwiło.
— Panie!... — szepnęła. I zaparł się jej dech.
— A co wam jest, piękna Zofko? — król spytał, widząc drżenie jej ust i kolebanie się postaci całej.
Chciała coś rzec, ale słowa odmówiły posłuchu woli dziewczęcej.
— Śmiało!... wżdym król — dodając odwagi Zofce, szepnął Jan Olbracht.
— Dobrze wam jest tu, panie... — zaczęła.
— A może być źle tam, gdzie ty jesteś, zieloną wiosną patrząca?...
— Niepokój żaden serca waszego nie porusza, nie siada troska na czole waszem — głosem cichym mówiła Zofka dalej.
— Niepokój? troska?... a po co one mi tu?...
— Pan Konewka wbiegł tutaj, o waszem wielkiem strapieniu mówiąc...
— Strapieniu?... To zełgał, jako to mu się codziennie przytrafia.
— Zawiłek... — szepnęła Zofka. Król jegomość za łeb się chwycił.
— A jużci, żem strapion jest, jakby mi dziecko rodzone przepadło! — zawołał.
Zofka pochyliła się do kolan pana.
— Co z nim jest?...
— A dyabli go wiedzą — mruknął do siebie król.
— Niema go tu, u was niema!... Kazaliżeście szukać go, panie?
— Wżdy ziemia go nie pochłonęła!... a moje słowo królewskie masz, że pojutrze zagra serenadę pod oknem twojem. Rycerz pewien rozmiłował się w waćpannie, on wam o tym rycerzu zaśpiewa.
Na twarz Zofki płomienie uderzyły.
— Bóg daj! Bóg daj! — szepnęła.
Ujęła rękę królewską, pocałunek na niej składając. Usta były gorące, wilgotne, takie,
których dotknięć niełatwo się zapomina. Jeno nie wiedział król, za co mu dziękowała: czy za Zawiłka, czy za rycerza?
A oto drzwi się otworzyły, i oboje Downarostwo weszli, niosąc panu dar bogaty, jako podziękę, że gościną ich nie wzgardził. Był to kobierzec wzorzysty, tkany w ziemiach Wschodu dalekiego, jarzący się od barw przedziwnych, a miękki, jako serce dziewicy rozkochanej.
Król cmoknął, w dłoń uderzył i rzekł:
— Śni mi się uczta Wierzynkowa. Ale, panie Downar, nie chciej króla zawstydzać. Dar za dar! — zawołał.
Tu z palca swojego pierścień zdjął, świecący klejnotem pysznym, a złoty łańcuch z szyi, i pierścień Downarowi, a łańcuch Downarowej wręczył.
— A wam co? — do Zofki nagle się zwrócił.
— Rycerza miłującego — Konewka szepnął, a szepnął tak cicho, że jeno król i Downarówna szept ten słyszeli.
Zofka skraśniała i pochyliła się lekko, jakby zgodę ukłonem tym wyrażając, a król z uśmiechem dodał:
— Serenady czekaj, mościa panno!
I pewien był, że Zawiłek wróci i zagra, bo jakoże mu dwór królewski opuścić i pana tak łaskawego? Przemknęła wprawdzie myśl przez mózg Jana Olbrachta, że Zofka Downarówna
musiała młodzieniaszkowi wpaść w oko, ale ba! komu ona nie wpadła?... Wżdy i on sam, król, lubą omdlałość wedle serca czuje i depce po pawimencie izb mieszczańskich. Rozdąsało się chłopię, że Amor nie tylko w jego serce ugodził, ale uspokoi się łacno — i jeno patrzeć, jako do izb wawelskich zastuka. Może u siebie już jest i lutnię stroi, i jeno czeka powrotu królewskiego a słów przebaczenia.
Ale nie marzyło się królowi jegomości o powrocie do dworca swojego, choć czas uchodził. A tu zakurzyły już misy i imbierem zapachły, złota dzbany w kryształowe puhary przelewały win zdroje, smakiem rozkosznym podniebienie łechtały.
Zacne wino dodawało animuszu; do stołu biesiadnego i Konewka się przysiadł. Okrom pieśni, nie brakło nic ucztującym. Poweselała Zofka nawet, uśmiech jakiegoś rozmarzenia około ust się błąkał, z czego rad był gość królewski i na niejedno sobie niewinne swawoleństwo pozwolił.
Gwar zapanował w komnatach downarowego domu, boć i dworzanie królewscy, którzy z panem razem przybyli, w sąsiedniej biesiadowali izbie, folgę wesołości dając. Wino rozmarzało, a jako się było nie cieszyć, gdy król jegomość wesół był?
Król na Zofkę patrzał, a uwagi jego nie uszło rozmarzenie dziewicze. Kochliwe serce
miłościwego pana tajało, jak wosk, gdy czasami jej oczy dłużej na jego zatrzymały się oczach. Konewka pod wąsem się uśmiechał, król rad był, że mu podsunął myśl onych odwiedzin i że Zawiłek w sam raz dziwnie się rozsierdził. Na wspomnienie jednak o tem pacholęciu, które szczerze miłował, wzdychał niekiedy i żal swój kielichem małmazyi zapijał... Weselono się i gadano, nawet pani rajczyni, która także do króla musiała przepijać, roztrajkotała się na dobre; Zofka tylko w jakiemś sennem zostawała marzeniu, śniąc może o rycerzu rozmiłowanym, o którym szepnął był jej król.
Wśród gwaru i wrzawy nie zauważył nikt, jako od sieni dębowe drzwi się otworzyły i wsunęła się postać jakaś. Zdziwienie odmalowało się na twarzy nowego przybysza, ale nie cofnął kroku, jeno dwukrotne: — a! a! — zabrzmiało wśród komnaty.
— Ksiądz rektor! — zawołał Downar. Król na Konewkę spojrzał, a Downar zaśmiał się w głos.
— Może nie w porę? — ksiądz rektor się odezwał.
— A któżto widział, by kiedy mądrość nie w porę była? — król na to.
— Ludendo discimus *) — odpowiedział ksiądz rektor — a zatem wolno i mnie na szarym końcu miejsce zająć.
*) Bawiąc się, uczymy się.
Ale ani król, ani gospodarz nie pozwolili na to.
Długo certował się ksiądz rektor, lecz musiał w końcu na ustąpionem miejscu przez gospodarza przy królu usiąść.
Ksiądz rektor był smutny, na wszystkich z pode łba patrzał, zdawało się, że był zmieszany czegoś, co panu Downarowi myśl nasunęło, że musiał z księdzem profesorem od teologii widzieć się. Gdyby nie wino, możeby się nie zdradził z wiadomością, jaką od księdza teologa zasięgnął, a i tak musiał powstrzymywać świerzbiączkę języka; lecz, usiadłszy naprzeciwko księdza rektora, trudno mu już było nie spojrzeć nań jakiemiś roześmianemi się oczyma. Mrugnął tedy raz i drugi, jakby mrugnięciem onem coś wesołego przypominał księdzu rektorowi — i pożądany wywołał efekt, bo ksiądz rektor zarumienił się.
To dolało oliwy do ognia. Pan Downar mrugnął raz jeszcze i rzucił przez stół:
— Jakże tam było z wczorajszym powrotem ode mnie, księże rektorze?...
Ksiądz rektor płomieniem się oblał. Przypomniał sobie, jako nierówno szedł, macając trochę murów kamienicznych; uczuł się winnym grzechu nadużycia napoju w gościnnym domu pana Downara, więc, uderzając w pierś, szepnął:
— Mea culpa! mea culpa!... ale za rozmarzające wino masz, panie rajco!...
Westchnął i dodał:
— Marność nad marnościami!... Król szepnął do siebie:
— Jak miły mi Bóg, księdza rektora w kabałę jakąś plączę.
A Downar rzekł:
— Że zacne wino mam, to na świadka i króla jegomości wziąć mogę, ale za silnie rozmarza was, księże rektorze.
— Non est facile mutare naturam *) ksiądz rektor na to — a stara krew rozgrzewki czasem potrzebuje...
Pan Downar, że to już dobrze w czubku miał, wesołym parsknął śmiechem, prychnął i król jegomość.
Konfuzya księdza rektora powiększała się. Zda się, że, gdy powracał, puste ulice były, a tu i akademicy jakoś podejrzliwie patrzyli nań a szeptali, dwuznacznemi słowami zasromał go i ksiądz teolog, teraz zaś pan Downar folgę wesołości daje i król jegomość prycha. Lecz urażony się uczuł onym pana rajcy śmiechem, poruszył więc głową poważnie i rzekł .tonem napomnienia:
— Non decet! non decet!... i raz jeszcze powtórzę, że nie uchodzi, panie rajco, ze zwykłej słabości człowieka naigrawać się.
*) Niełatwo naturę przemienić.
— Gniewu niema, księże rektorze, w domu przyjaciół, ale dlaczegoście wczora nocką Grodzką ulicą tak dymali?
Król się zatchnął, a ksiądz rektor zdziwiony rzekł:
— Ja — dymałem?...
— A gdzież wasz biret?... Ksiądz rektor przybladł.
— O jakim birecie aspan mówisz, bo jeden na głowie mam, a drugi...
Tu rozkrzyżował ramiona.
— Zatłuszczony, pozszywany, na poszewce inicyały wasze mający — dokończył pan rajca.
— Wręczył mi go wczora ksiądz teolog, alem go znacznie dawniej zgubił... gdzie? jak?... Bóg mi świadkiem, że nie pamiętam.
Pan Downar, że mu to już małmazya wszystkie klepki w głowie pomieszała, rzucił w stronę księdza rektora jakiś żart dwuznaczny o Eufrozynie, lecz ten znów głową z powagą poruszył i rzekł:
— Non licet, non licet!... I westchnął.
— Wzdychacie, księże rektorze!... — zaśmiał się Downar.
Ksiądz profesor nic nie odpowiedział.
Smutny był i tym smutkiem zatruwać począł wesołość ucztujących.
— Nie gniewajcie się, przecie każdemu noga uśliznąć się może i czapka z głowy spaść...
— Marnaść nad marnościami, a waćpan przypominaniem ułomności moich odtrącasz mnie od małmazyi tak zacnej.
Mówiąc tak, odsunął nowo nalany kielich.
— Nie może tak być!... — zawołał pan rajca — wżdy zeszłaby na nice przysłowiowa gościnność Downarów...
Powstał z krzesła:
— W ręce wasze, księże rektorze!...
— Nie trącę, nie trącę... waćpan mnie na pokuszenie wiedziesz, a później drwisz...
— Kajam się! — zawołał Downar, w pierś się uderzając.
— Ni kropelki!...
— Zdrowie króla jegomości! — krzyknął Downar.
— Aaa!... — na to ksiądz rektor. I tchem jednym puhar wychylił. Brzękły kielichy, gromki okrzyk:
— Niech żyje! — wstrząsnął ścianami izby.
Na nowo puhary nalano, kolejką inne zdrowia poszły, których wypicia już się nie zarzekał ksiądz rektor, za każdym łykiem jeno: — Marność nad marnościami! — powtarzając. Ale jakoś całkiem inaczej oddziaływało na niego spijane dziś wino, smutniał wciąż bardziej, a raz po razu wzdychał, że wzdychań onych niemiło było słuchać.
— Jesteście nie swój — rzucił Downar.
— Jako człek każdy, który nie może rozwiązać tajemnicy życia ludzkiego.
— Cóż się przytrafiło? — król spytał.
— Wracam z nad Wisły, z codziennej swojej przechadzki.
— I tak cię Wisła posępnie nastroiła?
— Ona — nie ona... ale zda mi się, że pochłonęła życie jedno.
Dał się słyszeć szloch w końcu stołu, gdzie Zofka siedziała.
— Siedziałem na brzegu, pacierze szepcąc, aż oto jedna i druga fala uderzyła o stopy moje, wyrzucając na brzeg piaszczysty jakiś kołpaczek chłopięcy... Czyj? — nie wiem!...
Tu wydobył z zanadrza o piórku strusiem czapeczkę błękitną.
— Jezus! Marya! — król krzyknął, zrywając się od stołu, na którego końcu coś się niezwykłego musiało stać, bo rzuciła się Downarowa, rajca podbiegł, a Konewka:
— Wody! wody! — zakrzyknął.
Przez ręce jego przelewała się Zofka omdlała...
Poznała czapkę Zawiłka.
IV.
Coś nie coś o konewce i o poradzie lekarskiej.
Od onej wizyty u Downarów zmieniło się usposobienie króla jegomości. Szloch Zofki brzmiał
mu wciąż w duszy, a postać Zawiłka raz wraz stawała mu przed oczyma. Aby tylko w izbicy sam ostał, wnet słyszy popłakiwanie. Aby jeno wzrok na Wisłę rzucił, wnet widzi, jako się na jej falach błękitnych kołpaczek umiłowanego grajka kołysze; jako nieraz nurt wzburzony w wielkie kolisko się rozleje, niby lutnia zadzwoni, i skoczy pianą białą, i o skalisty brzeg wawelskiego wzgórza uderzy... Noc cicha, miesiąc bez chmur, a fala wzdycha... śpiewa... gra.
— To ci mi serenadę chłopaczek mój zawodzi! — szeptał wtedy król, wzdychając ciężko.
I, pomrukując pacierze za umarłe, wracał do się ze wzgórza zamkowego, na którem stał i przypatrywał się falom wiślanym, i uchem łowił ich szepty tajemnicze.
— Winienźe ja jestem?... Bóg mnie skarz, że nie!...
I myśl jego ku Konewce się zwracała.
Szedł zadumany, mijał basztę, »Dorotką« zwaną, na dziedziniec kościołów wchodził, zanurzał się w cień między bocznemi ścianami katedry a prawym murem zamczyska, gdzie stajnie królewskie były i pokoje służebnych. Straż prezentowała broń, do ramion halabardy chwytała, ale on głową nawet nie ruszył. Posuwał się w milczeniu, znikał w cieniach bramy wjazdowej, z której łukowego sklepienia gotyckie róźyce kapały. Nie zatrzymywał go gwar,
z kordygard płynący, gdzie w kości grano, libo na inne pozwalano sobie swawoleństwa, myśląc, że król śpi.
Pomiędzy kolumnami rycerskiego dziedzińca zarysowywał się wtedy cień Konewki.
Znać było, że chciał panu drogę zastąpić a pocieszenie w strapieniu przynieść, lecz król przechodził mimo, a jak Piotrkowi się zdawało, przechodził z zaciśniętemi usty i brwią gniewnie zmarszczoną.
Nie swój tedy był i Konewka, jakby się winnym czuł onej śmierci dawnego towarzysza swojego, boć ongi, na zapytanie pana:
— Czy Zawiłek do Zofki Downarówny ma się? — zaśmiał się jeno, czem królowi do zrozumienia dał, że bez grzechu na Zofkę spojrzeć można. Myślał, że teraz wszystką łaskę pana zaskarbi i niepodzielnie serce jego mieć będzie, ale snać przerachował się niegodziwiec: Zawiłka utopił, na konfuzyę miłościwego pana naraził; teraz, jak wilk w zaroślach, tak on między kolumnami zamczyska się kryje, panu swojemu w oczy spojrzeć nie mogąc.
Nie trzepnął jednak ani razu siebie po pysku, większą tylko nienawiść do nieboszczyka uczuł, jako że przez niego łaskę królewską utracił. Ale to już taka natura ludzka jest, że człek stołek niewinny nogą kopnie za to, że sam nań nalazł i ekwilibrum stracił.
Nie wątpił jednak, że zło się naprawi i król, posmęciwszy się, niejednej jeszcze rozrywki zapragnie, a do kogoż, się zwróci, jeżeli nie do niego, znającego tak dobrze usposobienie i zachcianki pana miłościwego. Jeno w tem mądrość jest, ażeby szczęśliwą chwilę ułapić i z niej skorzystać umieć, a że dobre mniemanie o sobie miał, nie tracił nadziei, że z królem jegomościa do ładu jeszcze dojdzie.
Tymczasem nie nastręczał mu się osobą swoją; nie wołany nie przychodził, nie pytany nie odzywał się, a pierścień i łańcuch, własność niegdyś Zawiłka, na samo dno puzdra schował, by nie podrażniać niemi oczu zasmuconego pana, z którego rozkazu w kilku miejscach Wisłę niewodami i sieciami przecięto, by nie pozwolić zwłokom Zawiłka do Gdańska popłynąć.
Ale wszelkie wysiłki, czuwanie straży, niezmordowana praca rybaków na nic się nie zdały. Snać rzeka zazdrosna nie chciała wydać młodocianego ciała królewskiego śpiewaka, jako to czyni człek chciwy, zacny skarb posiadający: ukrywa go przed oczami ludzkiemi, na samo dno skrzyni chowa, sam się tylko nasyca nim, bawi i pieści.
Po dwóch tygodniach jednak król się uspokoił i łaskawemi oczyma na Konewkę spozierać raczył. Różne też sprawy państwa zajęły umysł królewski, bo oto i Wenetowie posłów swych
wysłali, namawiając króla jegomości, by przeciwko Turkom ręka w rękę z nimi szedł (jako, że ono plemię pogańskie za nieprzezpieczne już się staje), o czem dowiedziawszy się sułtan Bajazet, wnet od siebie niechrzczeńców wysłał, by umysł królewski ku sobie obrócić i wzajemnym sojuszem się wzmocnić. Król manewrował, aby i jednym, i drugiemu dogodzić, a narodu swojego na szwank nie narazić, choć rad byłby po grzbiecie sułtanowi dać, jako że w myśli wciąż mu stała nie pomszczona jeszcze krew Warneńczyka stryja.
Owóż, sprawy one, jakoteż i czas — na utrapienia ludzkie medyk najlepszy — zacierały w pamięci królewskiej smutne wspomnienia dni niedawnych, że zapominał o wszystkiem, co było, i znów do Konewki twarzą uprzejmą zwracać się zaczął, usługi jego mile przyjmując. Rad z tego był Konewka i, jako umiał, tak nadskakiwał panu miłościwemu, usuwając mu z przed oczu wszystko to, co przypomnieniem ś p. Zawiłka byćby mogło. Wszystko wracało do czasów dawnych, czekać jeno, kiedy król się ozwie:
— Okrutnie parno w tej izbie jest! Możebyśmy się po Krakowie przeszli?...
Ale pewnego dnia, po tych tygodniach paru, około kopca Wandy, wypłynął srebrzysty Zawilka dołman, oplątany w zielska i trawy. Przyniesiono go zaraz królowi, który się, jak
bóbr, spłakał i raz jeszcze rozkazał Wisłę w jej zdradzieckich miejscach przeszukać. Ale już żadnego śladu nie odkryto, mruczała jeno rzeka, jakby gniewna, że jej spokoju nie dają. A wżdy ona samowolnie niczyjego nie wzięła dobra, ukołysała tylko nieszczęście jedno, spokój dała i zapomnienie wieczyste.
— Bodajbyś już raz Gdańsk minął i z szerokim Bałtykiem się zapoznał!... — mruknął Konewka, strapienie królewskie widząc. — A to, jak zaczniesz się rozbierać, sandały i portki po kolei zrzucać, raz wraz przypominając się królowi marnościami takiemi, to mi nie sposób będzie do ładu z panem moim dojść i jeszcze się o łańcuch i pierścień upomni, ażeby wzrok swój nasycać pamiątkami po tobie... Ot, i teraz łapą machnął, jakby odpędzał owad kąśliwy, gdym go pocieszyć chciał i razem z nim popłakać.
Rzeczywiście, król jegomość znów bokiem patrzał, nie zaczepiający wedle Konewki przechodził, jakby go nie widział cale; a gdy nocka gwiaździstą płachtą niebo okryła, i miesiąc, niby bania, winem zacnem nalana, zaczerwienił na wschodzie, nikomu nie mówiąc nic, wyszedł z izb swoich, na skraju wzgórza wawelskiego stanął, wzrok w Wisłę utkwił i zawodzeń jej a skarg nieuśmierzonych słuchał. I aby tylko fala się zjeżyła i uderzyła o brzeg, wzdychał i kiwał głową boleści wie, i słyszał Ko
newka, który, jak cień, za panem sunął, jako z ust jego biegł szept:
To ci mi serenadę chłopaczek mój zawodzi... i w mać klnie zdrajcę tego, Konewkę.
Nie sposób było teraz królowi na oczy się nawijać, dopóki o zawiłkowym dolmanie nie zapomni, który w izbie swojej rozwiesił i razy dwa przypatrywał mu się codziennie.
Ale oto wieści doszły, że Tatary splondrowały Podole. Król szykował przeciwko nim wyprawę, lecz, zanim wici rozesłane zostały, zanim rycerstwo, letniego zażywając wczasu, do kupy się zebrało, pohaniec, co spalić miał, spalił, wziął, co miał wziąć, i ze zdobyczą na swój Perekop powrócił. Konewka błogosławił onej imprezie tatarskiej, bo myśl pana od codziennych oderwała kłopotów, i juź nad brzeg wiślany nie chadzał, by przysłuchiwać się serenadzie zawiłkowej.
Teraz już Konewka nie usuwał się z przed oczu pańskich: aby król jegomość zamlamlił, wnet podsuwał mu wina szklenice; aby się utknął, wnet pod pachy go chwytał i libo go prowadził, gdy iść chciał, libo mu stołek pod siedzenie podsuwał, gdy siąść mu się spodobało.
— Nie sandałuj mi teraz i nie portkuj, a pies ze mnie, jeżeli ktobądź zaskowyta już po tobie — mruczał Konewka, na krok nie opuszczając boku królewskiego.
I powoli dawny, dobry humor powracał
królowi jegomości, miłościwszemi znów słowy do Konewki przemawiać jął, tylko, ile razy wzrok na dołman zawiłkowy obrócił, zawżdy westchnąć żałośnie musiał i rzec o swojeni niepocieszeniu.
Ośmielił się tedy Konewka dołman ony z przed oczu królewskich usunąć i do szaf schować. Król manewr ten zauważył i nie rzekł nic. Wchodząc do szatni tylko, co rzadko się przytrafiało, drzwi do schowania onego otwierał i patrzał chwilę na dołman zawiłkowy. Ale razu pewnego nie dostrzegł go i — szafę przymknął, nie spytał: — Gdzie jest?... — To upewniło Konewkę, że król do równowagi przychodził. Dołman na wszelki wypadek w schowaniu u siebie miał, lecz, gdy o niego wcale już nie pytano, to znaczy, że do niepotrzebnych zaliczono go już gratów. Chwycił go tedy w ręce obie i darł z rozkoszą, i szarpał, i targał, jako jakąś rzecz żywą, która czuć może one bezecne pastwienie się nad sobą. Kołpaczek także chwycił i zgniótł niemiłosiernie nogami.
— Nic teraz po waści nie ostało, smród żaden po tobie nie zaleci, takem cię wywiał serdecznie! — zawołał, dmuchając na wsze strony.
Mimo to, jako człek każdy, który jakąś nieprawość popełni i lęk ma, by ona na jaw nie wyszła, tak strach pewien Konewka czuł w sobie, by przypadkiem król jegomość o one zawiłkowe przynależności nie spytał.
Lecz król, zda się, całkiem o wszystkiem
zapomniał. A no, niemasz takiego bolu, któryby w duszy ludzkiej wiekował, rany takiej, na którąby balsamu nie było. Król jegomość powzdychiwał czasami, lecz już coraz rzadziej o Zawiłku wspominał; zresztą sprawy państwa odrywały myśl jego od spraw codziennego żywota, to też uspokoił się rychło i już jeno na myśli miał pocieszenie Zofki Downarówny.
Zły jednak a zepsuty do cna byłby ten człek, któryby dzisiaj w onej chęci pocieszenia królewskiego dostrzegł jakąś myśl skrytą. Był ci takim Konewka, to prawda! ale i ten nie śmiał z razu żadnej myśli podstępnej podsunąć, dopóki się król jegomość z pamięcią o Zawiłku nie uporał; później dopiero o Zofce mu napomknął i, gdy król wspomnieniom tak niedawnym folgę popuścił, a ucho chętliwe dał i nieco rozmarzać się począł, Konewka półszeptem prawił, myśl swoją wynurzając:
— Bo to, widzicie, miłościwy mój, smutek smutkiem ostaje, ale i z niego można dla siebie korzyść niejaką wyciągnąć. Głupi byłby ten człek, któryby, mając krzesiwo w kieszeni, a krzemień na drodze, iskry nie wykrzesał.
— Jakto to rozumiesz? — zapytał Jan Olbracht.
— Zali krzesiwa nie macie?
— A krzemień gdzie?
— Niech, na ten przykład, pragnienia wasze nim będą.
— A hubka?
— Niech, na ten przykład, będzie nią Zofka Downarówna.
— Zofka?
— A no!
— Pamiętająca o topielcu? smutna i niepocieszona?
— A nie krześcijańska to jest rzecz pocieszyć?
— Silnym krześcijaninem jesteś, jako widzę.
— Mogę być dobrym, wy zaś — silnym!... — Konewka na to.
— No, no, praw dalej!
— W smutku ciągnął Konewka — niewiasta każda podatniejsza jest do uległości i czegoby dawniej, mając serce niewolne, nie uczyniła, dziś, smutek w niem mając a pocieszenia potrzebę, skłonniejszą do tkliwości a czułości się staje, a jak raz się zacznie pocieszać, tak ci już można pocieszać ją bez końca.
Król porwał się z siedzenia, a czerwony był, jak alkiermas...
— Szelma jesteś — wrzasnął.
Konewka struchlał.
— I to taki szelma, który nie umie boleści cudzej uszanować, a cnotę niewieścią za nic ma!...
Konewka bełkotać coś począł, ale król nie starał się zrozumieć bełkotu tego. Głowę podaną
naprzód, ściągnięte brwi a oczy złe miał, któremi przeszywał przestraszonego... Nagle wyprostował się i krzyknął:
— Gdzie dołman? Konewka zdrętwiał.
— Gdzie kołpaczek? Konewce niedobrze się zrobiło.
— Psia mać — pomyślał — jeszcze o łańcuchu i pierścieniu zagaba...
Kallimachem potrzeba być, by z onej opresyi się wydostać i nie tylko ze stanowiska nie zejść, lecz jeszcze umocnić się na niem. Zebrał więc zmysły w rozproszeniu będące i, śmiało przeciwko królowi stając, rzekł z mocą:
— Ani dołmana, ani kołpaczka niemasz już, miłościwy panie!
— Co?., co?..
— Zdarłem, potargałem, na cztery wiatry rozrzuciłem.
— Co?... co?., co?..
— Może wasza miłość skórę ze mnie zedrzeć, na pał wbić, do seraju Turczynowi zaprzedać, by ze mnie tam rzezańca zrobiono, alem rzeczy one w ogień cisnął, by na nic już niezdolnem przypomnieniem nie zatruwały krótkich godzin żywota pana mojego.
— To ty mnie, psi synu, uśmiercić już zamierzasz? — król krzyknął.
— Żyj, wasza miłość, lat sto, ale nic to nie
jest w obliczu wieczności — poprawił lapsus swój Konewka.
— I to niby dla dobra mojego uczyniłeś?
— Narażając się nawet na szelmowanie waszej królewskiej mości.
— Zali tak miłujesz mnie?
— A kogóż mam miłować? Czy tego niegodziwego zatraceńca, który was w takiej żałości a niepocieszeniu ostawił?.. Bodaj on..
— No, no, no! — król przerwał. — Nie urągaj ty mojemu miłemu nieboszczykowi. Pozbawiłeś go żywota, a teraz złorzeczeństwem duszę
. nieszczęśliwą gubisz... Pilnuj się, Piotrek! bo pomstę na siebie sprowadzasz, a nie wiedzieć przez czyje ręce dokonaną ona być może. Ja, król, hamować się będę i nie pozwolę na świat wyjść łajdactwu twojemu, by cię zła kara jaka od innych nie spotkała; ale mój miły umarły względów tych może dla ciebie nie mieć i — bacz! ażeby nocy jakiej upiorem nad łożem twojem nie stanął i białemi nie zaklamkał zębami. Boga mi! że z ratunkiem nie przydybię do ciebie, bo mi odwagi stać, choćby na kosz tatarski samemu uderzyć, ale potykać się z upiorami ?.. do tego i mać rodzona mnie nie zmusi.
— Nie bardzo ci tam wierzę w mary pogrobne — mruknął Konewka.
— No, no, no!., bacz lepiej, by za niegodziwości twoje pomsty nie było.
Konewka chciał pochylić się do ręki królewskiej, ale król palcem wzkazał na wiązankę kwiatów, leżącą na stole i rzekł:
— Zofce to zanieś!..
Ze słowami temi opuścił komnatę.
Konewka rad był, że ułagodził gniew królewski i niebezpieczną burzę zażegnał. Postanowił teraz na baczeniu się mieć, by nadal nie urazić pana słowem głupiem i łaskę jego zachować, która potrzebną mu była do chwili przynajmniej, w której z umiłowaną przez siebie niewiastą nie stanie na ślubnym kobiercu.
— Coś nie coś mi jeszcze brak, by własną mieć zagrodę i na swoich śmieciach usiąść — szeptał do siebie Konewka. — Zacny łańcuszek z pierścieniem w spadku po Zawiłku mi przypadł, teraz jeno szkatułę miedzianą, którą po nim uchapiłem, czerwieńcami dopełnić i — Toraj nad Sanem, w pobliżu Przemyśla, kupić, z rybnem jeziorem i mytem za przewóz przez rzekę. Truduś! Truduś moja! będziesz pani a ja — pan! — zawołał z rozczuleniem i wydął pysk, i z dumą dmuchnął przed siebie.
Tu spostrzegł wiązankę, wskazaną przez króla.
Zaciął zęby, wziął kwiecie i wypadł przed dwór.
— Po kiego licha to? — rzucił. I kroku przyśpieszył.
W domu Downarów rzetelny panował smutek.
Zofka rozchorowała się.
Codziennie odbywały się konsylia medyków. Downar opróżniał skrzynie, setkami czerwieńców poradę każdą opłacał, ale nawet medyk królewski głowę tracił i żadnej nadziei uleczenia nie miał. Bo jakże miał radzić, kiedy widocznej dolegliwości nie było? Gdyby kaszel podrywał pierś chorej, toby się nalazła jakaś mikstura łagodząca, a łój kozłowy napewnoby pomógł; gdyby strzykawka w łopatce spać nie dawała, to najlepszym medykamentem na dolegliwość oną byłaby gorczyca tarta; gdyby w żołądku coś się popsowało, toć napar z mięty jest, abo i inny skuteczny środek. A tu doktory macają na wsze strony, łbami trzęsą — i nic!
— Może tu poboliwa?
— Nie.
— Może tu?
— Nie.
— A tu?
— Także nie!...
Bądź mądry — i radź!..
Mruknął jeden, mruknął drugi eskulapus, do tej i do owej księgi mądrej zajrzeli i dowiedzieli się tyle, że nic nie wiedzieli. O humorach tam szeroce pisano, o flegmie i wilgoci złej, ale tu nic z tego nie było. Jeden zimne, drugi gorące obwijanki aplikował; ten był za leżeniem a za
chodzeniem drugi; lekarz zaś królewski macerunek zalecał i — jeno do tego przyszło, że okrutnie poswarzyli się między sobą, aż przyskakiwać zaczęli do się z instrumentami różnymi, pyskując srodze.
A Zofka leżała cicha, nieruchoma, bielejąc z dniem każdym. Ociec i matka na palcach chodzili przy niej; dziękowała im za starunek, za kłopot sprawiony przepraszała, tłómacząc się głosem cichym:
— Cóżem ci winna, że takie mnie nieszczęście spotkało?...
Medycy nie wiedzieli nic o tem nieszczęściu, a nijako Downarom mówić im było, że ona słabość w nieszczęsnem miłowaniu początek bierze. Zawżdy to dziewce wstyd do takiego sentymentu się przyznawać, tak bardzo za chłopem tęsknić, choćby umarły był i po katolicku pogrzebion. Wreszcie po konferencyi z małżonką pan Downar, drzwi zamknąwszy, w czem rzecz, medykom na ucho szeptem powiedział.
Wtedy zrozumieli, że tu na nic dryakwie, ciepłe libo gorące obwijanki, macierzanka czy mięta. Jeden z nich rzekł, że takiej choroby nie widział; drugi z nich rzekł, że nie widział choroby takiej: trzeci zaś rzekł, że takiej choroby także nie oglądał, jeno lekarz królewski za macerunkiem był.
— Wżdy sami widzicie, jako z nią jest... — ozwał się Downar.
— Nic nie widzimy.
— Przecie choruje...
— Przez imaginacyę.
— Ni wstać, ni chodzić nie może...
— Każ asan wstać i chodzić.
— Ależem wam mówił...
— Nie uchodzi młodej dziewczynie tak lamentować.
— Nie uchodzi!
— Nie uchodzi! — drugi i trzeci medyk powtórzył.
— A jeśli mi zemrze? — zapytał Downar z trwogą.
— Eee! — ozwał się pierwszy.
— Nie umiera się od tego — drugi dodał.
— Fiksum się czasami dostaje, alem ja i takiego wypadku nie widział, odkiedy z medycyną się param.
— Jestże na to ratunek?
Spojrzeli na siebie ratownicy ciał ludzkich, i każdy z nich wydął usta, odpowiedzi narazie nie najdując.
W tem krzyk Zofki doleciał do ich uszu...
Skoczyli i pobiegli do chorej.
Matka już była przy niej.
Zofka siedziała na łożu, rozszerzonemi źrenicami patrząc przed siebie, jakby niemi łowiła widmo jakieś.
Nagle osunęła się na pościel białą i wybuchła płaczem.
— Co tobie? co tobie? — z drżących ust rodzicieli pytanie padło.
Jeden medyk ucho do serca przyłożył, drugi w dołku rozcierać począł, a trzeci... a no, trzeci nie robił nic, jeno lekarz królewski ruchem rąk swój sposób zalecał.
Długa była narada dnia tego w izbie pana Downara, ale snać do przekonania pana rajcy nie trafiła.
— To na nic! — odpowiadał.
— Nie mogę! — odzywał się później.
— Jako jej rzec — dodawał — tego libo tamtego bierz, bez inklinacyi żadnej?
— A jakoże w Polszcze od wieków bywało? — odezwał się jeden z lekarzy. — Mająli być mądrzejsze kury od jaj?
— Jaja od kur — kolega poprawił.
— Lapsus... a kolega zaraz przytyknąć rad. Jakoże bywało? — do Downara się zwrócił.
— Nie sposób! — pan rajca się ozwał.
— Waćpan za czerwieńca odwagi nie masz!
— Za grosz — poprawił kolega.
— Swoje!...
— To tyraństwo! — zawołał Downar.
— Ratunek pewny.
— Śmierć pewna! — dokończył pan rajca.
— Umarła ci Jadwiga, gdy miasto Jagiełły Wilhelma jej dano?
— Miasto Wilhelma Jagiełłę, kolego!
— Czy kolega u mitygujesz się dzisiaj? Ci aćpan na to? — do Downara się zwrócił.
— Niech się ochapi, do mocności sił przyj dzie, teraz rzec mi się nawet nie godzi: tego libo tamtego bierz, a cóż dopiero rozkazać? — prosił się Downar.
— Niech się ochapi, ino pamiętaj ać nie zwlekać — rzekli na wychodnem.
Downar pozostał sam.
— To ci rada tatarska! — rzekł do siebie. I pogrążył się w dumaniu, przypominając
sobie, jako dziewce swej umiłowanej pozwalał na wszystko, jako pył z pod stóp jej zmiatał, jako się w niczem sprzeciwić jej nie mógł, takie to miłujące, takie to ukochane było. Miałżeby teraz?...
Aż zaśmiał się, ramionami wzruszając.
Dni zaś uchodziły za dniami, Zofce ulgi żadnej, rodzicielom żadnej nie przynosząc pociechy.
A król jegomość, mimowolny winowajca w sprawie onej, co drugi dzień przez Konewkę dowiadywał się o zdrowie Zofki i kwiaty na pocieszenie jej słał. Z wdzięcznem sercem przyjmowała Zofka one oznaki pamięci królewskiej; cichemi, urywanemi słowy dziękowała za dobroć panu miłościwemu, po kwiaty zaś drżące wyciągała palce, zbliżała do ust ruchem powolnym, na każdym z nich pocałunek kładła
i wręczając je napowrót Konewce, szeptała ledwie dosłyszalnym głosem:
— Rzućcie je do Wisły... proszę!... Może utoną — może... te, ucałowane przeze mnie... spadną na jego czoło... na jego pierś... spadną. Rzućcie je do Wisły... proszę!
Konewka wychodził, a za nim biegł szloch.
Lecz, niecnota, nie wypełniał gorącej prośby Zofki. Zaledwie na pierwszą bliższą ulicę zboczył, miął, szarpał i targał te kwiaty ucałowane — i precz ciskał.
A Zofka liczyła minuty, czas przejścia Konewki od izby, z której wyszedł, do brzegu wiślnego. I oto rozszerzały się oczy jej, podnosiła się dłoń alabastrowa, z ust szept wybiegał:
— Płyną... płyną... Zatonął jeden... drugi... trzeci... Przylgnął do piersi... przylgnął do oczu... w usta się wtulił... ten, najmocniej ucałowany przeze mnie.
A w ony czas właśnie Konewka mamrotał:
— Będziesz miał kwiaty, będziesz je miał, niedoczekanie twoje!... Za życia rad byłem sadła ci za skórę zalewać, a teraz miałbym ciebie pomiędzy rybami szukać i niezapominajki, dyabła tam, jak zwać resztę — na łeb oblazły sypać? I ciskał je precz, abo dziewce przygodnie spotkanej w upominku dawał, za co nierzadko miły otrzymywał uśmiech i dyg wdzięczny.
A Zofka szeptała:
— Płyną... płyną... Ten do piersi... ten do oczu przyległ, a w usta się wtulił... ten, najmocniej ucałowany przeze mnie...
Król nic nie wiedział, że kwietne dary jego tuliły się do ramion mieszczek krakowskich. Konewka, zapytywany, jako je przyjmowała Zofka, odpowiadał bezczelnie:
— Rada była! a całowała z uniesieniem, snać o was myśląc.
— Ej, łżesz! — król na to.
A stając przed Konewką, dodawał:
— I co ci winien nieboszczyk mój miły, że go nawet po śmierci prześladujesz? dlaczego mu nie pozwolisz dobrego mniemania o Zofce i o mnie mieć? Piotrek! Piotrek! miej się na baczności, mówię ci ja, król, boć i w niebiesiech nawet znajdą się usłużni, którzy doniosą mu o twoich zamysłach niegodziwych. Jeżeli nie przestaniesz mnie kusić a dołków kopać pod nieboszczykiem niewinnym: — Takiś zacz? — pomyśli sobie i wymodli u Pana Jezusa, że za niezbożność twoją srogie ukaranie mieć będziesz. Przeczucie mam, że to ci nie ujdzie na sucho.
Choć Konewka nie przywiązywał wiary do onych gróźb króla jegomości, mimo to markotno mu się zrobiło. Zawżdy to niemiło raz wraz słuchać o mającem spaść nieszczęściu. Aby nieboszczyk, w Empireum będący, libo mieszka
jący nawet w suterynach dworu niebieskiego, szkodzić mu miał, tego nie przypuszczał wcale; ale ono dwukrotne ostrzeżenie królewskie, ono »przeczucie« niby, całkiem inaczej rozumiał, a to: że król jegomość niekoniecznie z usług jego zadowolony jest, i aby okazya — na cztery wiatry każe mu precz pójść, pomagając nawet do tej peregrynacyi kolanem własnem.
Zaczerwienił się tedy i nie odpowiedział nic, a w duchu postanowił nie wspominać już o Zofce Downarównie. Nie chcąc zaś do przedwczesnej przygotowywać się peregrynacyi i wiedząc, że król jegomość bez zalotów i amorów żyć nie mógł, bo miękkie serce i okrutną do niewiast słabość miał, w inną stronę uwagę jego chciał zwrócić, aby choć rok jeszcze jeden przytrzymać się klamki pańskiej. Król tymczasem przypominał się Downarom pamięcią o Zofce nieszczęśliwej, kwiaty jej słał, które zaledwie białych jej palców dotknęły, już dostawały się wnet rozweselonym mieszczkom krakowskim.
Konewka nawiązywał z niemi stosunki i o królu jegomości im szeptał.
— A jużci! — padała odpowiedź.
Lecz uśmiechały się.
Tedy Konewka, jako dbający o zdrowie królewskie, od niechcenia niby pytanie panu rzucił:
— Czy czasem nie parno jest w izbie waszej królewskiej mości?
Ale król chłodny był i wcale gorąca nie czuł.
To niepokoiło trochę królewskiego dworzanina, znającego dobrze usposobienie pańskie. Zaczął podsłuchiwać, podpatrywać, rozpytywać kompanów swoich, czy przypadkiem czem się królowi jegomości nie naraził? czy na usługi jego miłościwy pan się nie krzywił, nie napomykał niby coś... tak... o wyrzuceniu go za drzwi? Ale dwór nic o tem nie wiedział i dziwował się, skąd one myśli ulubieńcowi pańskiemu przychodzą? To uspokajało Konewkę, choć napadały go chwile dziwnej obawy i utrapienia niezrozumiałego. Czasem ni stąd, ni zowąd gorącym się potem oblał; czasem imaginacya jego tak podrażniona była, że słyszał za sobą czyjś chód, czyjś szept, choć cały dwór spał nieraz, a mur gruby żadnych wzdychań ni szeptów przepuścić nie mógł. Wtedy zaciskał pięści i, w stronę Wisły się zwracając, rzucał w mrok nocy:
— Mścisz się?... wątrobę mi macasz i żółć burzysz?... Jeżeli nic nad to nie potrafisz, to wolej nie fatyguj się!... Trzewa mocne mam, nie wyciągniesz z nich nic ku satysfakcyi własnej.
I znów, jako bywało dawniej, hardo do góry łeb podnosił, nie unikał wzroku królewskiego, nie wołany przychodził i szmergał przed nosem króla jegomości i nieraz rozweselił pana jakimś żartem krotochwilnym.
O nieboszczyku tylko nie wspominał, bo tak mu nakazywała polityka.
Zofka tymczasem nie utulała się w boleści i żalu, a nikła, jako cień mizerny. Na nic były starania rodzicielskie, konsylia medyków, poufne ich pogadanki z Downarem, dowiadywania się króla, po wszystkich kościołach Msze odprawiane. Zawiłek wciąż się przedstawiał chorej imaginacyi dziewczyny, nawiedzał podczas snów gorączkowych, do lutni, przez się zostawionej, białe wyciągał ręce, i wtedy słyszała wyraźnie śpiew strun, smutną a pożegnalną pieśń. Zrozumiała teraz dopiero, że, jak się z ogniem nie igra, tak i z onym ogniem duszy, który miłowaniem jest — igrać nie wolno.
— Popełniłam ci ja grzech śmiertelny — szeptała, chowając w dłoniach głowinę skołataną — ale i ty od niego nie wolen jesteś, Jaśku mój nieszczęśliwy!
Miesięcy dwa przeleżała Zofka Downarówna na łożu boleści. Aż wreszcie ulitował się Bóg nad jej młodością i żalem rodziców: dnia pewnego otworzyły się oczy, jakby ze snu długiego się budzące; usta blade, na których dopalał się już cień gorączki, uśmiechnęły się bezwiedną radością życia powracającego; w drobne, wy chudłe dłonie ujęła rodziców ręce i mocno całować zaczęła, jakby przepraszając za długie, bezsenne ich noce, za ból, im zadany, niepokój śmiertelny, jaki przeżyć musieli.
I jakości w środku lata pierwszy rumieniec na jagodach jej się pojawił; rychle też poszła sama na Mszę Świętą do kościoła Panny Maryi; pomagała już w pracy macierzy swojej, nawet o Zawiłku wspominać już można było bez wywoływania płaczu serdecznego, jeno wówczas łzy w czarnych zakręciły się oczach, jeno z piersi wypadło westchnienie, a z ust przyciszony popłynął szept:
— Nie miłował mnie po Bożemu, gdy mnie na taką mękę skazał.
I ognie dawne w jej czarnych zapalały się oczach, a gdy lato pokłoniło się jesieni, znać było, że umysł do równowagi przyszedł, że zabliźniła się rana serdeczna.
Wtedy medycy, nawiedzający dom Downarów, zaczęli każdy sobie z osobna przypisywać leków skuteczność. Ten swoje dryakwie, tamten miksturę swoją zachwalał; przyskakiwali do siebie a urągali, lekarz zaś jego królewskiej mości w niebogłosy się darł, swojemu tylko sposobowi całą zasługę przyznawając:
— Macerunek, mości panowie! mój macerunek, ot co!... — wołał, obiema wymachując rękami.
Taki się podniósł gwałt i rwetes, że kupka przechodniów ciekawych zebrała się przed domem pana rajcy, myśląc, iż jakieś nieszczęście się stało libo bijatyka nieobyczajna. Ale pan
Downar pogodził zaperzonych medyków, czerwieńcami w drzwiach zadzwoniwszy.
Dom pana Downara znowu napełnił się gwarem i odwiedzinami młodzieńców wesołych. Zofka usługiwała gościom, dla wszystkich uprzejma była, nie wyróżniała wśród nich nikogo. Matka wspominała o tym, to o owym, jako z zacnego rodu był a rad nawiedzał próg ich gościnny, ojciec o małżeństwie coś napomykał, ale ona głowiną jeno poruszała i spokojnym, cichym, ale stanowczym głosem odpowiadała:
— Gdybymci miała kogobądż z tych, co u nas bywają, kawalerów za małżonka wziąć sobie, to najzacniejszy Zawiłek był dla mnie, bo serce moje miał. Rok, dwa pobędę jeszcze z wami, rodziciele moi, byście się Zofką waszą nacieszyli, a później zamkną mnie mury klasztorne, do których już w myślach serce moje przywykło.
Rok! dwa!...
W ciągu tego czasu mężów wytrawnych przekonania zmienić się mogą, a cóż dziewczęcia młodego? To też możeby się nie strachał pan Downar, ni matka smutkowi się oddawała, gdyby o postanowieniu swojem nie z takim spokojem, lecz gorącością większą mówiła. Trapił ich właśnie ten spokój dziewczyny, ta niezmącona już niczem pogoda smutku na twarzy, to
coś niewiadome a silne, wypływające z głębi jej duszy dziewiczej.
Przybył ksiądz rektor... (pan rajca zauważył, że od pewnego czasu posunął się starowina i pomarkotniał, a wyglądał tak, jakby w zanadrzu konfuzyę jakąś nosił)... przybył, mądremi słowy jął Zofkę pocieszać.
— Klasztor! — odpowiedziała spokojnie.
— Zacna myśl! zacna myśl!.. nie godzi się w poprzek jej stawać. Kiedy klasztor, to klasztor! nie można nic mieć przeciw temu natchnieniu Bożemu. Marność nad marnościami — oto nasz żywot i przyjemności jego!... Rad jestem z onego postanowienia aspanny.
Po onej konferencyi wszedł uradowany do pokoju Downarów.
— Jakże tam? — spytał niespokojny pan rajca.
— Bardzo dobrze! — odpowiedział ksiądz rektor.
— Co? co?...
— Zgadza się.
Pan rajca zerwał się z siedzenia.
— Więc mogę porównać siebie do Łazarza, powstającego z grobu?...
— Omnis comparatio claudicat — ksiądz rektor na to. — Waćpan nie umarłeś, więc zmartwychwstania nie potrzebujesz, a panna Zofia, umierając dla świata, zmartwychwstanie dla chwały niebieskiej.
— Co?.. jak?..
Na twarzy pana rajcy zarysował się przestrach.
— Do klasztoru się ma, jako mi powiedziała.
— A ksiądz co na to?
— Dodatem otuchy, wzmocniłem pragnienie, rozogniłem do służby Bożej jej myśl.
Pani rajczyni zachlipała.
— Azali Bogu dziecięcia swojego żałujecie?... — ksiądz rektor spytał.
— Niech się stanie wola Pana na wysokościach! — wyszeptała Downarowa, łzy tłumiąc.
— Nie — nie — nie... — zajęczał pan rajca. I powtarzał, ręce załamując:
— Otoś mi dogodził! otoś mi, księże rektorze, dogodził!...
Ksiądz rektor nie zrozumiał lamentu pana rajcy.
Odwiedził raz i król jegomość dom Downarów i szepnął Zofce o rycerzu, jej obiecanym.
— Nie, panie, nie!...
Król pomarkotniał — i przestał mówić o rycerzu, ba! nawet przestał nawiedzać dom Downarów.
Z powrotem zdrowia wraca chęć życia i pożądania wracają, ale serce Zofki dla żadnych już czarów nie było dostępne. Wróciło zdrowie ciała, lecz dusza była chora. Medycy doradzili panu Downarowi, by gwarną stolicę opuścił, a przeniósł się na czas jesienny bliżej Karpa
ckich gór. Bądź co bądź, w murach mieszkania Downarów wspomnienia błądzą, zerwać z niemi potrzeba, nowymi obrazami przyrody duszę olśnić, zrobić tak, by nic nie przypominało przeszłości.
Zaledwie kłośne minęło lato, a złota, polska jesień trwałą rozjaśniła się pogodą, Downarostwo, wraz z Zofką, ku górom pomknęli. W Poroninie przestronny wynajęli dom, ze wspaniałym widokiem na góry.
Zarysowały się ich kształty potężne na oblanem czerwienią zachodu tle nieba. Czasami piersi chmur dotykały ich szczytów skalistych; czasem ostre turnie łono ich przebiły, słońca szukając. Nieraz wiatr halny powiał, niosąc kurzu tumany i dziką żądzę lotu w bezkres nieznanego świata; nieraz nawalny spadł deszcz, na szczytach grom zawarczał, pioruny się zwinęły.
Zofka na te cuda patrzała...
Wiatr czesał jej warkocze, błyskawice przymrużały powieki, chłonęła w siebie całe piękno, jakiem te góry darzą, ale głębia jej duszy okryta była smutkiem i melancholią spowita, której deszcz nie spłucze, wiatr nie wywieje, nie spali grom. Na pytania rodziców odpowiadała, jak dawniej:
— Rok, dwa z wami!... Nacieszcie się Zofką, mili moi, bo później... klasztor!...
V.
»SI TACUISSES, PHILOSOPHUS MANSISSES«.
Ksiądz rektor siedział u siebie, a przygnębiony był. W bronzowym lichtarzu paliła się łojówka, mały krąg światła rzucając wokół. Knot nie obcięty poczynał się jarzyć i na bok pochylać nieco, świeca tajała, tłuszcz spływał po niej i zastygał w sople stalaktytowe, ale ksiądz rektor, w jakiś smętnych myślach pogrążony, nie zważał na to.
Słońce przygasło...
Czerwień zachodu umalowała pół nieba i na miasto całe rzuciła odblask koralowy. Paliły się dachy, paliły się wieże kościołów, gorzał zamek królewski od tego pożegnalnego przepychu króla dnia.
Purpurowe łoże uścielał sobie władca świata. Abo ci to mało on klejnotów ma? abo to nie on barwi tęcze, łąkom szmaragdem każe świecić, brylantami iskrzyć się rosom?... Mali sobie żałować złotogłowia i purpury pan taki?...
Ale, im w głębszy zapadał sen, tem się szczelniej zanurzał w cienie fioletów i mroki szare, aż płaszcz, gwiazdami dziergany, nasunął na niebo, zdmuchnął światła wszystkie, głosom wszystkim uciszyć się nakazał i usnął... Służba niebieska zapaliła kaganek księżyca, który mdlił
sierpem srebrzystym, i postawiła go na progu ziemi, by zadośćuczynić melankolikom wzdychającym.
W mieszkaniu księdza rektora już dawno zapadł mrok i paliła się łojówka, choć gród i miasto zalewała jeszcze czerwień zachodu. Przez wązkie okna gotyckie, przez malutkie, ośmiobrzeżne szyby, w ołów oprawne, nie przeciskały się blaski żadne. Rzetelny mrok panował w sklepionych dwóch izbicach, zawalonych wolumenami w skóry oprawnemi i foliantami o malowidłach barwnych. Rzeźbiony klęcznik czernił się w kątku, na nim leżał rozłożony brewiarz; na ścianie wisiał krzyż z umęczonym Chrystusem; pod ścianami ław parę stało, szafa z księgami i stół na krzyżownicy, przy którym właśnie, zanurzony w krześle o poręczach wysokich, siedział przewielebny ksiądz rektor, z jakąś troską na czole i w przygnębieniu, które znać było w jego oczach zapadłych i fizyognomii całej. Kiedy niekiedy głową pokiwał, kiedy niekiedy westchnął, drżące palce rąk obu do góry uniósł i wyszeptał:
— Marność nad marnościami!...
Czcigodny ksiądz rektor, znany z cnót, nauki niemałej i obyczajów nieskazitelnych, mieszkał w dwóch izbach, które tak niedawno wypełniał sobą święty Jan Kanty. Oficyalnie wprawdzie nie był świętym jeszcze, bo dopiero w r. Pańskim takim go uczynił Papież
rzymski, ale pomiędzy ludem z dniem każdym rosła pamięć o nim i coraz więcej przybywało kwiecia do onego wieńca, jaki później otoczył aureolą czoło święte. Dziś komnaty one, na kaplicę śgo Jana Kantego zmienione, mogą jeno być miejscem rozmyślań i modlitwy; ale w czasach, przez nas opowiadanych, były przewielebnego księdza rektora mieszkaniem, który okrutną inklinacyę czuł do tych ścian szarych, do tych sklepień łukowych, do tej woni, jaka po błogosławionym mężu została, a unoszącej się z ksiąg i pargaminów, do tej ciszy, jaka w tych grubych panowała murach i, zda się, szeptała słowy ostatniemi, jakiemi świat ten żegnał ony wybraniec Boży.
Od pewnego czasu ksiądz rektor do niepoznania się zmienił. Włos mu osiwiał jeszcze więcej, głowa jeszcze więcej się trzęsła, a coś nurtowało w jego duszy, jakby nie odpokutowany grzech jakiś, jakby wstyd ukrywany.
Grzech?
Osądź go, Panie Jezu!... on się tak wszystkich grzechów wystrzegał, że już zapomniał nawet, jak one wyglądają, i w ludziach wszystkich jeno dobro same a zbożność widział.
Więc skąd wstyd?..
Panie Downar, panie Downar! w malmazyi twojej szatan widocznie siedział.
Zabawialże się nią gdzieindziej?
Przenigdy!...
Jeno u ciebie, panie rajco krakowski, i u siebie, w samotności.
Ale stara krew potrzebowała rozgrzewki, a że kropla jedna więcej mózg mu nieco zmąciła, jestli to grzech, którego wstydzić się musiał? Od tak dawna małmazyę oną spijał i sromu nie czuł... a teraz?
Niech jeno teraz na ulicy pierwszy lepszy przechodzeń spojrzy nań, libo zatrzyma się na chwilę, nie wiedzący sam może dlaczego to czyni: ksiądz rektor wnet sromne ku ziemi opuszcza źrenice, a serce zaczyna mu bić, jakby zło jakie popełnił. Dawniej widział tych samych ludzi, uśmiechał się do nich, a oni go z szacunkiem i poważaniem witali: dziś każdy, zda się, inaczej patrzy i kłania się i uśmiecha się inaczej. Zauważył już, jako akademicy chichotali pocichu; jako sam król jegomość, gdy do Downarów wchodzącego go zoczył, szturchnął Konewkę w bok i coś mu na ucho poszepnął; jako Downar o Eufrozynie coś napomknął, czego już nie mógł całkiem zrozumieć, a teraz Kraków cały wiedzieć musi o jego peregrynacyi ponocnej, gdy od pana rajcy wracał, niezbyt dobrze na nogach się trymający i nadaremnym wysiłkiem ekwilibrum szukający. A zdawało się, że ulice puste były, że tak równo szedł. Przed dwoma tygodniami biret swój gdzieś zgubił, a że nie wiedział gdzie, okrutnie się tem martwił. Nie wiedział jeszcze nic, że
z onych peregrynacyi, które były tylko przejściem od domu pana rajcy do Akademii, niefortunna się plotka rozsnuła. Zaniepokoiło go szturchnięcie króla, skonfundowały półuśmiechy akademików, ale już rzetelnemu gromowi równało się to, co go teraz spotkało.
Właśnie siedział u siebie, rozmyślając nad ułomnościami ludzkiemi, gdy drzwi się zwolna otworzyły i cicho, jak cień, wsunął się do izby ksiądz profesor od Św. Teologii, trzymając w ręku biret rektorski. Zbliżył się do siedzącego i, nie mówiąc nic, biret ten położył mu przed nosem.
Księdzu rektorowi dech w piersi się zaparł. Zmieszał się, pokraśniał, a powieki opuściły się ku ziemi. A ksiądz profesor od Świętej Teologii spojrzał... westchnął... pokiwał kilkakrotnie głową, jakby całe morze litości chciał wylać przed nim, i wyszedł tak, jak wszedł, cicho, bez szelestu, bez szmeru żadnego.
Ksiądz rektor długo nie mógł podnieść powiek spuszczonych, były tak kamiennie ciężkie. Serce kołatało mocno, to stare, nieszczęśliwe serce, że nieprzyjemnie było czuć jego uderzenia. Przez rzadkie rzęsy widział stojącego przed sobą ks. profesora od Św. Teologii, litościwy ruch jego głowy, w którym dostrzegł pogardy znamię; usłyszał westchnienie, jakby bolesne westchnienie niebios, że jedną duszę tracą na wieki wieków. Nie zauważył chwili odejścia
księdza, bo żółto mu się w oczach zrobiło, a gdy do siebie przyszedł i klepki rozproszone pozbierał, cisza i pustka była naokół, tylko, jako znak zjawiska, leżał przed nim ów biret nieszczęsny.
Ksiądz rektor uczuł się zgnębionym, roztartym na miał, jak proszek aptekarski. Nie starał się był usprawiedliwiać, bo na swoją obronę nic nie miał. Znać widział król, widzieli akademicy, widział ksiądz profesor od Św. Teologii, widział Kraków cały, jako on, wychowawca młodzieży, rektor prześwietnej Akademii, ekwilibrum tracił i macał ściany domostw, do siebie wracając.
Teraz ten biret, zatłuszczony, pozszywany, znany tak dobrze profesorom wszystkim ten biret jego!... Przypomniał, jako podczas wykładów, akademicy, śmiejąc się cicho, pokazywali coś sobie. Gdyby nie przyślepy był, możeby do strzegł, ale krótkość wzroku nie pozwoliła mu dostrzedz, co to było? Teraz straszna prawda stanęła przed jego oczyma: kiwnął się snać za silnie, biret zleciał z głowy, i on nie zauważył tego, tak był zamroczony. Znaleźli go akademicy, ksiądz profesor od Św. Teologii snać doj rzał go w ich rękach, odebrał od nich ów najoczywistszy dowód występku i teraz wszedł cicho, uroczyście, jako sprawiedliwość wchodzi, i, przed nosem mu złożywszy ów corpus delicti, wyszedł, jak po ścięciu skazańca — kat!
Tu mimowoli ksiądz rektor szyi swej dotknął...
Odetchnął...
Na pół łysa, chwiejąca się, otoczona wieńcem puchu śnieżnego głowa siedziała jeszcze na karku.
Zamyślił się.
Tak mu dobrze było podczas tych kilku godzin wieczornych, spędzanych w gościnie u Downara przy lampce wina. Stargane nerwy pracą i żywotem długim, jako zwolnione harfy struny, żadnego dźwięku wydać nie mogły. Otaczający go świat pokrywał się szarością i szarzał wewnętrzny duszy jego świat. Coś cichło, coś zamierało w nim i przed nim, osypywały się pyły jakieś i wiały smutkiem ogromnym. Byłoż grzechem drżące, zwiędłe, chłodne usta ożywić kilku kroplami wina downarówego?... Lube ciepło po zwapniałych rozpływało się żyłach; jakieś tchnienie, słabiutkie bardzo, jak powiew powiewów, jak wspomnienie wspomnień z lat bardzo dawnych, unosiło się dokoła, a było tak krótkie, — jak błysk, tak lekkie — jak mgła.
Tak mu dobrze było w gościnie u Downarów!...
W coraz większą zadumę zapadał, zdawało się, że w śnie pogrążał...
Nagle drgnął — westchnął... i, pochylając głowę, dwukrotnie w pierś się uderzył.
— Mea culpa! mea culpa! — wyszeptał.
Nie wolnoć zapominać się, nie wolnoć do Downarów chodzić i młodzieńcom z siebie zły przykład dawać. Exempla trahunt — dokończył z jakimś bolesnym ruchem głowy. Pomyślał chwilę...
— Tak nie może być, tak nie może być! — silniejszym wypowiedział głosem.
Tu podniósł się z postanowieniem jakiemś...
— Durante causa, durat effectus — rzekł.
I trzęsąc głową a suwając opantoflonemi nogami, zbliżył się do szafy gdańskiej, wypełnionej księgami, którą otworzył, i, przesuwając po ich złoconych grzbietach swój wzrok krótki, zda się, że jakiegoć tytułu szukał.
— Tuś mi, przyczyno nieszczęść — wyszeptał.
Wyciągnął księgę dużą, w skórę karmazynową oprawną i zajrzał w otwór, przez jej usunięcie zrobiony.
— W cieniu się kryjesz, pokuso!... myślisz, że wzrok mam krótki i nie dojrzę ciebie, nieopatrzny wynalazku Noego?
Sięgnął w głąb trzęsącymi się palcami i dostał pękatą, omszoną butelczynę, korkiem zatkniętą. Wziął ją do ręki, do świecy zbliżył, przyłożył do oka i westchnął.
— Błyskasz... zlotem mamisz... wabisz... nęcisz i myślisz, że nie będę mial mocy oprzeć się tobie, na zagładę skazać i śmierć?...
Przyłożył znów do oka — pochylił — do płomienia przybliżył i westchnął raz jeszcze:
— A jednak niemasz takiego zła, któreby w sobie choć krztyny dobra nie miało. I ty rozgrzewałaś starą krew i dodawałaś nogom moim wigoru.
Opuścił rękę z butelczyną ku ziemi, uśmiechnął się melancholijnie i szepnął:
— Wigoru!... Pokręcił głową...
— Obłudnico! oszukiwaczko stokroć gorsza od węża rajskiego... precz!...
Chciał cisnąć o ziemię, ale zatrzymał się.
— Jakżeś zabulkotała dziwnie, jakby wnętrzności twoje płacz podrywał...
Znowu przybliżył do oka.
— Męczysz się... i mnie męczysz! złocistymi łzami ociekasz, a u góry świecisz pierścieniem obrączki, który na palec wziąćby można, gdyby się godziło wiązać z tobą ślubem małżeńskim.
Odjął korek i kusicielkę do nosa zbliżył. Przykładał do prawego, do lewego nozdrza i wdychał woń subtelną.
— Ambra!... Zamyślił się...
— Eliksir!.. zacny eliksir!... Downar mi go dał, a dając, mówił: rara avis, rara avis!... Zali się godzi taką raritas niszczyć?...
Wzmógł się.
— A jednak zniszczoną być musi!...— zawołał.
Po chwili:
— Musi!
Tu westchnął,..
— Janie Kanty! byłżeś kiedy na pokuszenie wodzon tak?...
Pokiwał głową i rzekł:
— Nie lękaj się, mężu błogosławiony, ma granice i słabość ludzka, ma granice! Wstrząsnął butelką...
— Bulkocz, błyskaj, płacz, lamentuj — wyrok wydany!... Rzekłem: Durante causa, durat effectus! Usuń przyczynę i skutek usunięty zostanie. Usuwam ciebie, nieszczęścia mojego przyczyno!
Tu przytknął do ust butelkę i kilka łyków gwałtownych zrobił. Przymglone oczy staruszka rozjaśniły się, blade rumieńce wystąpiły na twarz. Znać było ogień, który wlał do żył stwardniałych, i pobudzoną energię.
— Śmierć! — zawołał.
I parę łyków znów zrobił...
— Aaa! — odezwał się, oddychając głęboko.
I spojrzał przez światło do wnętrza butelki.
— Jeszcze się trzymasz?... Śmierć! — powtórzył.
I znowu przytknął do ust.
Teraz błogość i rozpromienienie znać było w całej postaci księdza rektora. Lewą ręką przytulił butelczynę do piersi suchej, wpadnię
tej, a prawą przytrzymywał się ścian i sprzętów, i tak doszedł do stołu, przy którym siedział przed chwilą, do krzesła ulubionego, jako pozostałości po Janie Kantym, i trochę przyciężko usiadł. Kusicielkę postawił przed sobą i patrzał na nią czas jakiś.
— Mógłbym ciebie od razu zniszczyć... aleś tyle mi złego narobiła, żeś warta... kary powolnej... Męcz się!
Tu powolutku zaczął już sączyć płyn słodki i lubować się.
Męcz się jeszcze!...
Po kropelce już tylko opuszczał napój do ust.
— Nieszczęśliwa!.. ale męcz się!.. — litował się ksiądz rektor.
Pomalutku, pomalutku do dna wysączył. Uśmiechnął się, butelczyna z rąk się wysunęła i z głuchem stuknięciem upadła na podłogę, kobiercem zakrytą. Powieki zwarły się i cichy, błogosławiony sen spłynął na oczy księdza rektora.
Mrok zaćmił komnatę, cisza nocy rozlała się wokół, przerywana czasami silniejszem westchnieniem śpiącego, albo tajemniczym szelestem szaszli, wiercących otwory w sprzętach starych. Z pułapu pająk się spuścił na nici cienkiej i zakołysał się nad księgami; zakołowało molów parę i w pargaminach leżących gdzieś się zaszyło. Łojówka zgasła, z jarzącego
zaś knota szary unosił się dymek, plącząc się w nić cienką, rozrywaną przez oddech śpiącego.
Miałli sen słodki, czy żadne marzenie nie przesuwało się przez mózg, o tem sam ksiądz rektor nie wiedział. Zasunięty w swem krześle poręczowem, noc całą przespał. Dzień biały posrebrzył szyby w ołowiu okien, gdy się poruszył dopiero. Napół senne, napół zdziwione oczy otworzył, pytanie jakieś własnej zadając pamięci. Obiema rękami o poręcz się wsparł, chcąc się unieść... nagle opadł, a przerażenie odmalowało się na twarzy jego. Wzrok księdza rektora leżącą na ziemi, omszoną butelczynę dostrzegł.. Duża, gęsta, złota kropla zatrzymała się u jej brzegu bursztynem zastygłym.
Teraz przypomniał sobie ksiądz rektor, jako wczora pastwił się okrutnie nad tą pokonaną leżącą dziś u nóg jego kusicielką. Zwycięzca był zwyciężony. Do łoża się nie udał, świecy nie zgasił, która dopaliła się sama i festonami zastygłego łoju ubrała pokrycie stołu. Drzwi nie przymknął, co go podwójnie przeraziło, bo mógł sługa, libo — (co stokroć byłoby gorzej) — który z akademików wejść, mający jakibądź interes do rektora; mógłby ci także i ksiądz profesor od Św. Teologii wsunąć się i dobić go pełnem politowania spojrzeniem. Czuł niesmak w ustach, zawrót w głowie, strach w sercu i niepokój w sumieniu. Po raz drugi chciał się
unieść, i znowu mu się próba ta nie udała. Zrozumiał teraz, że zanadto pastwił się wczoraj nad nieszczęść swoich przyczyną, zanadto bez litosnym inkwizytorem był. Ciężar jakiś ramiona jego przytłaczał, uginał pierś, brzemieniem na grzbiecie siedział.
— Peccavi! Peccavi! — wyszeptał bardzo cicho. Wymaga Pan pokory i publicznego przyznania się do grzechu.
Teraz udało mu się wstać; stękając, pochylił się i butelczynę z ziemi podniósł... Złota kropla zadrgała i spadła.
O godzinie jedenastej przed południem ksiądz rektor miał wykład swój w Akademii. Nie spóźniał się nigdy, zawsze przybywał w czas, nieraz nawet minut parę na jakiegoś marudera czekał, a tymczasem uczniom swoim nauki moralne dawał, jako to łatwo jest i do Królestwa Niebieskiego się spóźnić! I wszystko było dobrze pomiędzy nim a słuchaczami jego do chwili onego niefortunnego spotkania się akademików z królem jegomością, który dla zamaskowania godności swojej w biret i togę profesorską się ubrał, a gdy był przymuszony do ucieczki, z powodu larum, uczynionego, przez Zawiłka, biret on zgubił i niewinnego księdza rektora w kabałę wplątał.
Z szacunkiem, jak zwykle, witano i teraz wchodzącego na katedrę księdza rektora, jeno ten i ów od uśmiechu nie mógł się powstrzy
mać, przypominając sobie ono ponocne, niby księdza rektora, »dymanie«. Coś ten szepnął, drugi coś odszepnął, dało się słyszeć chrząkanie i śmiechu tłumienie, co księdza rektora do rozpaczy doprowadzało. Ale dziś niezwykle poważny był, a co szczególniejsza, zaszedł do księdza profesora od Świętej Teologii i prosił go uniżenie, by przybył do audytoryum. Zdziwiło księdza profesora to żądanie osobliwe, ta pokora, z jaką prośbę swoją wygłosił, to coś niezwykłego, co przebijało się w całej postaci staruszka. O nic rozpytywać nie śmiał, na wszystko w milczeniu się zgodził, lecz czuł się niewymownie zmieszanym, gdy ksiądz rektor pochylił się, ujął go za łokcie oba i w ramię pocałował.
— Pater! — wyszeptał ksiądz profesor.
— Gratias ago! — odpowiedział ksiądz rektor.
I wyszedł, nie mówiąc już ani słowa.
Pełno było w sali wykładowej, młodzież z hałasem ławy zajęła, lecz się uciszyła wnet, bo drzwi się otwarły i, poprzedzony przez księdza teologa, wszedł rektor.
Ostentacya ona i szczególna powaga, rysujące się na twarzach obu profesorów, zmroziły nieco akademików. Powiał ci chłód jakiś, jakby nie człek zwyczajny wszedł, lecz mara cmentarna, którą wiódł ksiądz profesor od Św. Teologii, niby Stanisław biskup Piotrowina wskrze
szonego, tak ci onym wskrzeszeńcem ksiądz rektor patrzał, słuszny, suchy, zanurzon w myślach własnych.
Gwar wnet ustał, umilkły żarty, przemożna siła jakaś uśmiechy z ust zwiała; spoważniały fizyognomie, ogólne tylko zaciekawienie, połączone z niepokojem pewnym, znać było. Spojrzenia młodzieży raz wraz przenosiły się z twarzy księdza rektora na księdza teologa oblicze, który zagadkowy miał wyraz, sam kiedy niekiedy podnosił oczy i jakimś pytającym a niespokojnym wzrokiem na księdza rektora patrzał. Zdawało się jednak, że ksiądz rektor ani zaciekawienia młodzieży, ani pytających spojrzeń księdza profesora nie widział. Surowy, zimny, zatopiony w sobie, z rękami wychudzonemi, złożonemi na piersi zapadłej, z głową, ubraną w biret profesorski, a kornie ku ziemi schyloną, podtrzymywany przez księdza teologa, na katedrę wszedł, na której nie usiadł wcale, lecz, stojąc, na kazalnicy niby, zestarzałemi piersiami oddychał chwilę, wreszcie oczyma zmęczonemi powiódł po otoczeniu i imieniem Chrystusa Pana pozdrowił młodzież.
— In saecula saeculorum! — jak na komendę brzmiało.
— Amen! — odpowiedział ksiądz teolog.
— Co to za theatrum ma być, Wacek? — szepnął jeden z kolegów.
— Bo ja wiem, ale mi czegoś mrówki po grzbiecie łażą.
— Stulta pysk! — cicho bardzo zabrzmiało gdzieś z kąta.
Ksiądz teolog na stołku przy katedrze siadł oparł się plecyma o poręcz, wykrojoną w kształt serca, złączone dłonie na wystającym nieco żywocie położył i czekał na coś...
Ksiądz rektor przeżegnał się wolnym ruchem ręki i tak rzecz swoją zaczął:
— »Nie jest ci uczeń nad mistrza« — powiedział Pan... Jeżelim, jako mistrz, postawion tutaj został nad wami, to po to, ażebym przykładem dla was był i wiódł was drogą sprawiedliwości i prawdy. Trudny to, zaiste, jest obowiązek, boć nie kunsztownemi słowy, lecz czynami przemawiać potrzeba; nie dźwięcznymi wyrazy, lecz żywymi przykładami z żywota własnego o umiłowaniu rzeszy świętych mówić. Niewiele fatygi człek ma, gdy na ambonie, libo na profesorskiej katedrze stanie i słowy gładkiemi prawić pocznie o cnoty piękności, o ko nieczności walki ze złem, o tem, jako pokus unikać, a rękami obiema Królestwa Niebieskiego się imać; zasługi niewiele, jeżeli powiadać będzie: czyń tak, a tak, a sam do onych rzeczy zalecanych potrzebnej miłości nie czuje. A jednak jakoże często bywa, że słowa z czynami w niezgodnem małżeństwie żyją! jakoże często
bywa, że na uściech słuchaczów błądzi, nie wymówione może, pytanie:
— A jakoże ty czynisz, mistrzu? azali postępki twoje z twojemi zgadzają się słowami?... Odsuwasz miód z przed warg naszych, mówiąc: — Zatruty jest! — a sam go pożywasz pokryjomu, jako też i innemi bakaliami nie gardzisz.
Tu załamał się nieco głos księdza rektora, może dlatego, że szmer powstał pomiędzy słuchającą go młodzieżą, może dlatego, że ksiądz profesor od Świętej Teologii oczy nań obrócił i spojrzał... Ale wnet zapanowała cisza, szmer umilkł, ksiądz teolog, siedzący tuż przy katedrze, powieki opuścił, tylko dwoma palcami rąk, które złożone na żywocie trzymał, szybkie go młynka zrobił.
Przez tę krótką chwilę milczenia ksiądz rektor wzmógł się, wpadniętą piersią powietrza zaczerpnął, lekki rumieniec policzki zwiędłe zabarwił i, przełamując trudność jakąś, gardziel jego dławiącą, tak dalej rzecz swoją prowadził:
— Nie śpi nieprzyjaciel rodu ludzkiego i z każdej chwili korzysta, aby jeno mógł ułapić duszę nieopatrzną. Nie wolen od nagabywań dyabelskich jest i król, na stolcu swoim siedzący, i mnich, spędzający żywot swój w klasztoru cichości, i pan, i sługa, i rycerz, i kmieć, i starzec, któremu nic już po powabach żywota, i młodzieniec, do którego ten żywot się śmieje, nawet wstydliwą dziewicę, nic nie wie
dzącą o grzechu żadnym, ten srogi nieprzyjaciel namaca. Lecz, jeżeli człek każdy, jakiejkolwiekby kondycyi był, strzedz się powinien ducha onego nagabywań, jakoże stokroć uważniejszym ma być sędzia libo prawodawca, kapłan libo nauczyciel, na których patrzą, od których czekają sądu sprawiedliwego libo nauki krzepiącej?... Nie wolno żadnemu z nich w niezgodzie a rozłamaniu być z samym sobą; nie wolno mówić inaczej, a czynić inaczej, bo mści się sprawiedliwość znieważona nad niosącymi sąd niesprawiedliwości; mści się prawda obrażona nad kaznodziejami i nauczycielami, którzy tylko ją słowy a, nie dobrymi uczynkami wyznają. Lecz, jeżeli trudno jest mędrcom i filozofom, rycerzom i nie rycerzom na onej pochyłości żywota ekwilibrum utrzymać; jeżeli trudno jest w cnocie a umiarkowaniu tak się rozmiłować, by na inne rzeczy kuszące rzetelnym ślepcem być; jeżeli ktobądź zejdzie z prostego gościńca dla złudnego powabu drożyny krętej, potknie się — uśliźnie... i upadnie: zali ma w zatwardziałości serca swojego pozostać? przenieść wstyd nad publiczne, chrześcijańskie do winy przyznanie się? nie uderzyć się w pierś? nie rzec w pokorze ducha: — Otom gorszy jest od was, bom postawion nad wami był?.. — nie zawołać na głos cały, przed światem całym: — Mea culpa! mea culpa! mea maxima culpa!?... Tu głos księdza rektora, jak dzwon, zabrzmiał,
jak grom, uderzył, że zdumienie odmalowało się na twarzy słuchaczów, a ksiądz teolog znów oczy ku niemu zwrócił i spojrzał... I zobaczył, jak sucha, drżąca pięść starcakaznodziei uderzyła trzykrotnie w pierś zapadłą; jak głowa jego, otoczona białym wieńcem włosów, pochyliła się nizko, nizko, do ziemi prawie, a z wązkich, jakiemś wewnętrznem wzruszeniem drgających ust wypłynęły słowa silne:
— Mea culpa! mea maxima culpa!
I była chwila milczenia, nie przerywana przez szelest żaden, przez szmer najlżejszy. Niepokój tylko coraz większy malował się w oczach księdza teologa, zdziwienie coraz większe w spojrzeniach młodzieńców.
Ale ksiądz rektor nie pozwolił żadnemu z nich rozwiązywać zagadki. Wyprostował się i drżącym, cichym głosem znów ciągnął tak dalej:
— Nic się nie ukryje przed Panem, nic nie ujdzie sprawiedliwego sądu Jego. I choćbyś się w czerwień ubrał i władzę nad wszystkimi narodami miał, rozbierzesz się z szat swoich i łyskać będziesz nagością zaprzaństwa swojego. Źle jest grzech umiłować, lecz stokroć gorzej nie przyznać się do zła onego. I jam jest grzesznik, z którego niedołęstwa starości szatan skorzystał; i jam jest winowajca, który z gościńca prawdy zszedł, a jakom i nauczyciel wasz i wychowawca, nie chcę obłudnikiem
i gorszycielem być waszym; nie chcę, byście mówili w duchu swoim: — »Odsuwałeś miód z przed warg naszych, mówiąc: — Zatruty jest! — a sam go używałeś pokryjomu!« — Jeżelim mówił o wstrzemięźliwości, a sam niewstrzemięźliwym był; jeżelim zgrzeszył i was do grzechu pociągnął; jeżeli ktobądź z was, gromiony, miałby rzec: — Nie jest uczeń nad mistrza, a jam tylko śladami twymi poszedł, nauczycielu! — niechże tedy, idąc moimi śladami, z pokorą wyzna grzech swój, jako to ja czynię, a czyniąc tak, niech powie: — Nauczycielu! za twoim przykładem idę!...
Szmer... szmer dziwny, nie uznania, nie pokory, lecz jakiejś wesołości tłumionej powiał dokoła. Na twarzy księdza teologa odmalowało się niezadowolenie, poruszył się lekko na swoim stołku i mruknął:
— Gdzież wina?...
Ksiądz rektor zasłyszał to mruknięcie.
— Gdzie wina?... — odezwał się.
I mówiąc to, palcami drżącymi zdjął z głowy swój biret profesorski, ten biret, znany tak dobrze i akademikom, i księdzu teologowi, i królowi jegomości, pozszywany, zatłuszczony, i, unosząc go nieco ku górze i trzęsąc nim przed zapatrzoną w ten dowód winy jego młodzieżą, drżącym od wzruszenia głosem, zawołał:
— Oto jest oskarżyciel mój! Wzmożony szmer wesołości przebiegł przez
audytoryum, a ksiądz rektor tak kończył rzecz swoją:
— Mamże gniewem prysnąć na niego a rzec: — Dlaczegoś mnie zdradził? — mamźe się tłómaczyć słabością natury ludzkiej, bez skarcenia słabości onej? mamże się uniewinniać przed tobą, księże teologu, przed wami, młodzieży, przed tym trybunałem, dobrowolnie przeze mnie zebranym, i na usprawiedliwienie swoje rzec: — Prawdać jest, żem zgrzeszył, prawdać jest, żem obie ręce wyciągnął do zatrutego miodu, ale krew stara potrzebowała rozgrzewki...
Tu jeden grom śmiechu wstrząsnął murami audytoryum, ksiądz teolog się zerwał, a ksiądz rektor zbladł, jak trup, pochylił się i runął na siedzenie.
Śmiech umilkł nagle, jakby w ziemię wbity — rzucono się do księdza rektora, tu i tam dały się słyszeć okrzyki: — Wody! wody! — kilku młodzieńców skoczyło po nią, ten znalazł w śmiecisku wiadro dziurawe, ów babie jakiejś, ulicą przechodzącej, hładysz z mlekiem wyrwał; baba w krzyk, bo mleko frunęło w powietrze; ale wnet dało się słyszeć skrzypienie pompy na dziedzińcu akademickim i tyle wody do audytoryum naniesiono, że całego księdza rektora wykąpać można w niej było. Tłok, popychanie, każdy śpieszył z ratunkiem, nieszczęście ono na swojem sumieniu mając. Ksiądz
teolog zaczął skronie omdlałego pocierać, a pryskać, młodzież tłoczyła się do katedry, a strach rzetelny z oczu jej patrzał.
Nagle oddech ulgi powietrzem wstrząsnął...
Ksiądz rektor tchnął i senne otworzył powieki.
Nie mógł się jednak dźwignąć o sile własnej, tak że go ksiądz teolog pod ramiona wziąć musiał i przy pomocy jednego z akademików, ze stopni katedry sprowadzić.
Ksiądz rektor osłabiony był bardzo, głowa mu się trzęsła, usta drgały, a nogami ledwo powłóczył. Młodzież, przestraszona wypadkiem i zasromocona nieco, chciała księdza rektora do mieszkania odprowadzić, ale ksiądz teolog znak dał, by fizyognomiami swojemi nie nastręczali się mu teraz, i sam go już przez krużganki i zakręty schodów wiódł bacząc, by się nie utknął i jakiego szwanku nie doznał.
Ksiądz rektor trząsł się lekko, jakby go zła febra nagabać miała; chciał coś mówić, ale przez drżące usta niezrozumiałe sączyły się wyrazy; wreszcie zwrócił się do księdza teologa i rzekł pytająco:
— Dlaczego... dobrodzieju mój... oni... śmieli się?
— Źle uczynili, źle uczynili — powtórzył dwa razy, według swojego zwyczaju, ksiądz teolog. — Ale jakże można było, księże rektorze, do takich rzeczy przyznawać się?...
— Po katolicku zrobiłem.
— No tak...
— Ekspiacya maże winy.
— No tak.
— Uczyniłbyś inaczej?...
— Jabym przedewszystkiem, księże rektorze, środków takich na rozgrzewkę nie używał, nie używał.
— Próbowałem ci innych i na nic!..
— Co mówicie, co mówicie!...
— Ten najskuteczniejszy.
— W waszym wieku, w waszym wieku!...
— Właśnie dlatego, krew chłodnieje, serce, jak zwiędła gruszka, zaledwie się w piersi trzepoce, pierzynka już na nic, a jakem ci spróbował onej małmazyi, to się poczuło, że się jeszcze truposzem nie jest.
— Nic nie rozumiem, nic nie rozumiem!
— Spróbuj!...
— Księże rektorze! księże rektorze!...
— Byleby nie nadużywać, a dobrze robi!... Jam ci sobie zanadto pozwolił i skompromitowałem się...
— Jakże wam na to sił starczy?...
— Właśnie od tego człowiek sił coś nie coś nabiera...
— To przechodzi imaginacyę...
— Czyś ty nigdy...
— Ja?! — wrzasnął ksiądz teolog.
— Nie wypieraj się!... Wżdy niedawno razem ze mną...
— Z wami?...
— Wypierasz się w żywe oczy.
— Powiecie jeszcze, żem i na gitarze przygrywał razem z wami?...
— Na gitarze?... To ja i na gitarze grałem?...
Znowu niedobrze księdzu rektorowi się zrobiło, ksiądz teolog czuł, że mu w ramionach zaciężył. Ale, na szczęście, przestępowali już próg mieszkania.
— Gitara! — szepnął ksiądz rektor, na łoże padając.
— I skądżeście ją dostali, księże rektorze?...
— Zwij, waszmość, medyka... Niech mnie coś poradzi... i tobie zarazem poradzi... Ktoś z nas dwóch zwaryować musiał...
Oddychał ciężko, szybko, na pół przytomnemi oczyma wodząc dokoła...
— Si tacuisses, philosophus mansisses — mruknął do siebie ksiądz teolog, opuszczając księdza rektora mieszkanie.
A ksiądz rektor rozchorował się na dobre.
Przybył medyk jeden i drugi, ale żaden z nich nie wiedział, co czynić ma. Ten stare wino węgierskie, ów małmazyę zalecał, ale ksiądz rektor ani słyszeć o tem nie chciał, na wspomnienie zaś tej ostatniej aż zadygotał cały. Nie rozumieli tego wstrętu medycy i udali
się do księdza teologa, chcąc z wpływu jego skorzystać.
Wieść o tej niemocy nagłej zaniepokoiła ciało profesorskie, wyrzutem zaś dotknęła akademików, którzy zawżdy wielką miłością i czcią otaczali nauczyciela swojego. Przyznanie się księdza rektora do winy jakiejś obiegło wnet miasto całe i do grodu królewskiego dotarło. Król aż się zerwał z siedzenia, gdy mu wiadomość tę Konewka przyniósł.
— To ci piwa nawarzył biret waszej królewskiej mości! — zaśmiał się niegodziwiec.
— Mój? — król krzyknął. — Kto mi go dał, zbereźniku ty jeden ? Kto mi mówił, że się przyda? nie ty?...
— Abo się nie przydał?
— Jak mi teraz ksiądz rektor zemrze, to myślisz, że ja za to pokutować będę?.. Utopiłeś Zawiłka, teraz księdza rektora uśmiercasz? Wczora rozdarłeś serce moje, pozbawiając żywota młodzieńca umiłowanego przeze mnie, a dziś Akademię Krakowską chcesz uczonego pozbawić i myślisz, że to ci ujdzie na sucho?... Strzeż się, bo ja, król, ci powiadam, że jakieś nieszczęście wisi nad tobą. Bodajbym złym prorokiem był, ale, jeżeli i ksiądz rektor ze skargą na ciebie przed Panem Bogiem stanie, to już wtedy i moja interwencya nic nie pomoże!
Przeszedł się parę razy po izbicy, nagle zatrzymał się przed Piotrkiem i spytał:
— Czy ty śpisz spokojnie?..
— Abo co?..
— Nic tam ciebie nie budzi?
— A kto ma budzić?..
— Jaśko, na ten przykład?
— Na co wasza miłość wspomina wciąż o tym topielcu?
— Niemiłoć?
— Aby przyjemnie było, tego nie powiem.
— A teraz ksiądz rektor
— Żywie jeszcze.
— Ale, że przed śmiercią posobaczy na ciebie, to posobaczy!...
Przed wieczorem król jegomość odwiedził czcigodnego rektora... Chory był, ale się jeszcze śmierci nie imał, choć, gdyby ta przyszła, chciał przed Panem Jezusem, jako mąż prawy, stanąć, ze wszystkich grzechów a przewinień oczyszczon...
— Zaszczyt, zaszczyt... — wyszeptał ksiądz rektor, wchodzącego króla spostrzegłszy.
— Co wam jest, księże rektorze?.. — zapytał Jan Olbracht. — Przecie są starsi od was, a nie kładą się na łoże.
— Nie starość, miłościwy panie, ale grzechy mnie powaliły...
— Grzechy wasze!...
— Zanadtom się trunkowi oddawał.
— Downara to wina.
— Niewolno na nikogo win swoich zwalać.
— Zapewne — mruknął król.
— A jam ci, widocznie, razu pewnego, tak miarkę przebrał, żem się i do gitary wziął, jak o tem mię upewniał ksiądz teolog, choć nigdym się jej przedtem nie dotykał...
— Mówiono, żeście nawet pod oknem pani Eufrozyny i serenadę śpiewali król dodał.
— Duchu Święty, ratuj! — zakrzyczał ksiądz rektor.
W tej chwili ksiądz teolog wszedł.
— Umarł? — zawołał, widząc przestraszonego króla, a księdza rektora zmysłów pozbawionego.
Wnet przybył i medyk zawezwany... rozpoczęła się okrutna poranina przy chorym. Pomagał medykowi i król, i Konewka, i jakoś ratunek się znalazł... Przyszedłszy do siebie, ksiądz rektor sam, tylko z księdzem teologiem, chciał zostać.
— Czy to ja, wasza miłość, na żywot księdza rektora nastawałem? — spytał króla Konewka, gdy się na ulicy znaleźli.
— A ty — król wrzasnął bom zdurniał, wciąż takiegoż towarzysza przy sobie mając...
Ksiądz rektor się spowiadał, a ksiądz teolog coraz bardziej oczy rozszerzał, tak go dziwiła jasność duszy obwinionego.
VI.
Zawiłek mści się.
Choćby człek mądrość Seneki, a odwagę zbója leśnego miał; choćby rozumem nad innych się wywyższał, a panoszył śmiałością swoją: jeżeli mu codzień mówić będziesz, że głupi jest, a truposzami i innemi nikczemnemi marami go trwożyć, rad nie rad uwierzy w ono nieszczęście swoje, tyczące się jego inteligencyi, i nieraz jeden obejrzy się poza siebie, nastawiając uszu na szelest każdy, w którym posłyszy głosy jakieś, wołania niesamowite, abo z kąta izby, w mroku pozostającej, marę jaką wywoła, tem straszniejszą, że ani jej ułapić, ani na sztych wziąć nie sposób. Tymczasem imci pan Konewka, w imaginacyi nawet swojej, w żadnej konfidencyi z Seneką nie był, i choć łatwiej mu było być zbójem leśnym, niż mędrcem onym, mimo to z pałką do boru nie chadzał, na drogach rozstajnych nie rozbijał, choć z fizyognomii i usposobienia więcej do zbója leśnego, niż do Seneki podobny był. Jakoże, filozofa mądrości, a rozbójnika determinacyi nie mając, w spokoju ostać się mógł przed wciąż powtarzającą się groźbą królewską? przed onemi: — Ja, król, ci powiadam, strzeż się!? — codziennem pytaniem: — Zali nic ci
nie przeszkadzało spać? zaliś mary żadnej nie widział? — i znowu: — Ja, król! — Jeżeli Seneka mógłby mentem stracić i o swojej mądrości zwątpić, to nie dziwota, że wreszcie skóra pocierpła na grzbiecie Konewki i abominacyę czuł we wszelkich nad Wisłą przechadzkach, a Krzyżem Świętym znaczył drzwi swojego pokoju, gdy spać szedł.
Czy one groźby królewskie były zapowiedzią łask utraty, czy widzeniem proroczem, iż go nieszczęście jakieś nagaba, nie zastanawiał się już nad tem, czuł jeno, że mu czas już było dwór wawelski opuścić; że jakieś zło chodzi za nim i we dnie, i w nocy spokoju mu nie daje. Kiedy to jeszcze żył ś.p. Zawiłek (choć nie było dnia, by sobie do oczu nie skoczyli), zawżdy (jakoś inaczej czas przechodził i czy to z królem jegomością, czy bez króla, nie obeszło się bez śpiewki a krotochwili; za żartem żart gonił, wesołość za wesołością biegła, huczno a gwarno było w świetlicy pomiędzy dworzany, śmiech dzwonił, dzwoniła lutnia Zawiłkowa, i barwił się świat, ni to szlachecki pas lity, i okapywał nadzieją, ni to rosą poranną bór litewski. Dziś napozór nie zmieniło się nic niby: młódź szlachecka, jak dawniej, cisnęła się na dworzec wawelski, król jegomość nawet o rycerskim turnieju zamarzył i głośno o nim już było na grodzie; mówiono o pierwszych
dniach jesieni, w którym to czasie miało się ono igrzysko odbyć.
Właśnie przed paru dniami król jegomość napomknął o tem, kiedy Konewka miał zamiar szczery do pana przyjść i o zwolnienie ze służby poprosić, tak go zmęczyło ono: Ja, król, ci powiadam! — i jakiś niepokój wewnętrzny a strach, który zaczął chodzić za nim i szeptać i przyciszonym głosem po imieniu go zwać, z za kolumn wyzierać i znikać i nawet klarnkać zębami, jak to król jegomość przewidział był. Lecz o tym strachu swoim nie mówił nikomu, szczególnie zaś królowi, któryby zaraz: — A widzisz! — mu rzekł i znowu: —Strzeż się! — wybełkotał, czuł jednak, że coś się zmieniło, jeżeli nie naokoło niego, to w nim. Z dworzany, jako i dawniej, tak i teraz, w dobrej komitywie był; król jegomość, może z przyzwyczajenia, a może i z innej jakiej przyczyny, rad widział go przy sobie i na drogę cnoty nawracał; w kabzie przybywało czerwieńców, z czego najwięcej czuł zadowolenia, bo szczerze o ożenku zamyślał i własnej chudobie, mimo to niepokój go trapił i konieczność opuszczenia zamku, a tu król jegomość o turnieju pomyślał, który jest smakołykiem dla mężów rycerskich.
— Ostanę! — szepnął tedy do siebie — co chce, niech będzie, ale ostanę!... Niech grozi król jegomość, niech strachy z za słupców wy
glądają i klamkają zębiskami, w mać ich załaję, a kopię z niejednym rycerzem skruszę.
I uczuł war krwi w żyłach i jakieś piersi rozdęcie i pewność zwycięstwa. Silny był, jak tur, nie złomi go nikt i nie zwali. I został, stracić nie chcąc onego popisu rycerskiego.
Wieść o tem postanowieniu królewskiem rozeszła się szybko po Polszcze całej. To też zakotłowało we wszystkich dworach szlacheckich i na gościńcach ruch był wielki, a płatnerze po miastach i miasteczkach niemało roboty mieli: zbijano groty kopii na płask prawie, toczono miecze, które w grę pójdą, gdy drzewca się skruszą, a rycerze z siodeł zsadzeni nie będą. To też zawrzało, jak w ulu, w mieście i poza miastem, a dość było za gród się wychylić, by dostrzedz, jako wieść ona poruszyła wszystkich. Aby gdzie tylko sinawy obłok dymu mgły się rozwiał, a dworzec modrzewiowy z za lip wyjrzał, połaskotało mile słuch twój rżenie rumaków, a pobrzęk szablic taką ci gędźbą zagrał, że, choćbyś zającem podszyty był, wąsa nastroszysz, a palce w pięść ściśniesz. Aleć takiego podszycia w rycerskiej Rzeczpospolitej nie było. Ładnieby wyszło strachajło takie, gdyby się pomiędzy bracią pojawiło: uszyby miało dawno obcięte, a z kądzielą co krokby się spotykało, któraby mu obmierziła żywot, a między białogłowy pakując, do desperacyi przywiodła. Ale w onej dawnej Rzeczy
pospolitej nie było takich. Co krok natykałeś się na kozłów niesfornych, aleś barana potulnego nie spotkał, chyba w sutannie a mniszym kapturze, choć i tam nieraz coś psem warknie, jeśli szlacheckiej krwi kapkę ma w sobie zakonnik libo ksiądz taki. To też, zanim turniej się odbył na zamku królewskim, dla spróbowania wytrzymałości łbów swoich rozbijano je przy pierwszej lepszej okazyi na gościńcach i dróg skrzyżowaniach, bo jakże być mogło inaczej, gdy pod rycerzem koń pląsa, a szabla gędźbi przy boku?... Jedzie sobie taki pan Wojciech, a gościniec mu pan Marcin przecina. Jeżeli się znają, to nic, a jeżeli są obcy, to warknąć muszą. Wżdy żaden z nich gościńca nie ustąpi, a przeprzeć się trzeba. Zresztą — dyabeł wie dlaczego — krew zawre w żyłach, a ręka szablę pomaca, abo pan Wojciech wąsa postawi, co się panu Marcinowi nie spodoba. Mruknie jeden, odmruknie drugi, konie nawet zagadają do siebie i lansować poczną. A wżdy, jeżeliś szlachcic, wiesz o tem, że lansowanie ono dźga i podrywa, iż się utemperować nie sposób, a szabla pobrzęka i dzwoni, jakby mówiła: — Tnij!... — Mitygują się jednak, tylko sapią. — Ustąp! — powiada jeden. — Psa w nos! — drugi na to. I ani spostrzeże się pan Marcin, jak go pan Wojciech zajedzie, i ani spostrzeże się pan Wojciech, jak mu pan Marcin
po łbie da. Nierówna satysfakcya, ale do odwetu okazyi nie zbraknie.
Bywało jednak, że po spróbunku takim zawiązywała się amicitia serdeczna.
— Żeś ciął, toś psubrat, ale, żeś dobrze ciął, toś wart mojej przyjaźni!
Tak niejeden Wojciech do Marcina powiadał, i obłapili się a popłakali, jak bobry, jeżeli przedtem pan Wojciech nie zipnął.
To też nieraz potem pan Marcin panu bratu usłużył z narażeniem nawet substancyi swojej: abo mu pomógł dziewkę umiłowaną porwać od rodziców, mu jej nie dających; abo wygodził zajazdem na sąsiada, gdy ten, mimo wyroku trybunalskiego, z nieswojej już majętności ustąpić nie chciał. Niema więc złego, coby na dobre nie wyszło, bo i łeb zrośnięty twardszy bywał, i nie odbierać już dziewki umiłowanej — po harapie, jako też majętności, danej unitis viribus panów braci.
Jeżeli gwarno było w domach szlacheckich, to cóż mowić o dworcach pańskich, o ruchu, jaki tam panował, chęci pokazania się i prezentacyi na zamku królewskim. Ze stadnin, co lepsze rumaki, ze zbrojowni, co zacniejszy wybierano rynsztunek. Niemieckie pancerze i hełmy, tarcze tureckie, klejnotami sadzone, wraz z przepysznemi drzewcami kopii polskich i szabel, w których z upodobaniem niejedna biało głowa przejrzećby się mogła, wydobywano
z szaf rzeźbionych i malowanych skrzyń; zwracano uwagę na siodła, czy osadziste były, na wytrzymałość zbroicy, boć nie tylko kopiami pierścienie zrywać przyjdzie łibo »głowy ture ckie« z ziemi brać, lecz, co zacniejsza, groty tępe o piersi rycerskie gruchną i abo drzewca się skruszą, abo jeździec z siodła wyleci, abo, gdy się oprze potężnemu przeciwnika uderzeniu, niechże się blacha pancerna nie ugnie i szwanku wielkiego cielesna substancya nie dozna.
Niemniej od mężów i białogłowy zainteresowane były onemi gonitwami rycerskiemi. Wżdy niejeden tam rycerz, przez oćców wybrany, a miły sercu dziewiczemu, o palmę pierwszeństwa uganiać się będzie; niejednej tam białce po raz pierwszy to serce w piersi zastuka, ten i ów z rycerzy uśmiech pośle, miłym szeptem słuch połechce i choć noc jedną złotemi marzeniami wypełni. Nawet poważne matrony i niewiasty zamężne ożywiły się i o niczem już więcej, jak o tym turnieju królewskim, nie gadały: jedne rade byłyby synów swoich zwycięzcami tam ujrzeć, inne mężów, a inne... ot, same niewinnie pobałamucić się chciały. Abo to grzech trochę folgi dać czuciu i pierś przyciszonem westchnieniem podnieść? abo to i pan mąż nie uśmiechnie się i nie zapatrzy na tę libo na tamtą niewiastę, byleby gładka była a perły i róże miała w uściech? Minie to wszystko, jako sen nieszkodliwy, jeno na kro
snach pamięci nikły haft zostanie, trochę złota, trochę różanych barw mający.
Gdy tak w dworcach szlacheckich i pańskich pałacach krzątano się a przygotowywano do gonitw, nie mniejszy był rumor i na zamku wawelskim, który nie byle jak przystroić się musiał, by i swoim, i gościom zagranicznym pokazać się godnie, boć niejeden rycerz i z pod berła cesarskiego przydybie, i z Francyi dalekiej przygoni, by zacność swojego narodu pokazać. Okurzano tedy kobierce wzorzyste, którymi zamkowe krużganki obwieszone być miały; oczyszczano pordzewiałe nieco pierścienie, do gonitw przeznaczone; wydobywano ze sklepisk »głowy tureckie« i o dziwotwórnym Herkulesie z palicą w ręku nie zapomniano, który, ugodzony nie w sam środek swej piersi wypukłej, obracał się z impetem wielkim i niefortunnego zapaśnika palicą oną w siedzenie rżnął.
Prawie nikt ze szlachciców nie mierzył się z oną kukłą niemrawą, czy drabem paskudnym, jako, że pałkę, nie miecz trzymał, a choć w sam środek piersi utrafiony, stoma czerwieńcami prosto w nos zwycięzcy rzygał, częściej jednak pałką w zad kropił, na co burzyła się krew szlachecka, choć nielada była pokusa, by one czerwieńce królewskie ułapić.
— Cham ci jest, a obyczajów brzydkich — mówiono.
Świrczalka*) nawet do onego nieobyczajnego Herkulesa plecyma się obracał, do którego, po skończeniu zapasów rycerskich, pospolity zabierał się tłum z wielką uciechą widzów, bo, zanim kto dukaty wziął, cyrkumferencyę miał uczciwie spuchniętą,
Krom tych wszystkich przygotowań, potrzeba było i przestronny dziedziniec zamkowy miałkim piaskiem na grubo wysypać, by rycerz, wysadzony z siodła, na ziem padając, nie utłukł się szkodliwie.
Król jegomość, pomimo zajęć swoich i konferencyi z posłami zagranicznymi, baczne oko na wszystko miał i, zda się, poweselał nawet, czego na nim znać nie było od dwóch, bez mała, miesięcy. Aby co, do Konewki się zwracał i: — Miły mój! — do niego się odzywał, z czego ten okrutnie rad był, po pierwsze że o Zawiłku już nie wspominał, i po wtóre że
o złych swoich proroctwach zapomniał.
Razu pewnego zwrócił się król do Piotrka
i rzekł:
— Jak się ksiądz rektor miewa?... nie wiesz?..
— Masz babo kaftan! — mruknął do się Konewka. — Od rektora zaczyna, a na topielcu skończyć gotów. Nie przyszedł jeszcze do siebie — rzekł głośno.
— Leży?
*) Szlachcic świeżo nobilitowany.
— Bo wstać nie może, miłościwy panie!
— Toś mu dogodził! — król na to. Pomyślał chwilę i rzekł znowu:
— Nie wiesz, czy Downarowie wrócili?...
— Nie wiem, miłościwy panie.
— Dowiedz się, miły mój, i to dziś jeszcze... Jeżeli nie, to do Poronina słać trzeba i na turniej poprosić. Obiecałem Zofce, że zacnego rycerza jej dam. Może mi się uda w materyi onej coś zrobić; zresztą rozweseli się trochę i o swoim ciężkim smutku zapomni.
Tu westchnął.
— Żal, że mego Zawiłka nie będzie!...
— A co! — mruknął Konewka.
— Nieprawda? — zwrócił się do niego król jegomość.
— A co on czynićby miał na turnieju rycerskim?...
— Kto wie, jakby się popisał, gdyby Zofka spojrzała nań a szepnęła: — Spróbuj!...
— Stłukłby mu siedzenie Herkules i tyle! — zaśmiał się Konewka.
— Z tobąby się spróbował, miły mój — król na to — bo jabym go uszlachcił, prawo dając potykania się z tobą, miły mój!
Konewka wargi przygryzł.
— Dziękować mi tedy Bogu, że go niema — rzekł — bo, gdybym go na sztych wziął, toby roztrzęsły się wszystkie kosteczki jego, a jabym łaskę pana mojego miłościwego utracił.
Król popatrzył chwilę na mówiącego, pokiwał mu palcem pod nosem i rzekł:
— Strzeż się!... ja, król, ci powiadam!... Mówili tak, stojąc na blance barbakanu,
z którego widok na miasto i rzekę przedziwny był. Król się ku Wiśle zwrócił, Konewka odwrócił się od niej.
Słońce już zaszło dawno, ale nie wciągnęło jeszcze za sobą karmazynowego płaszcza, który na nieboskłonie, mieniąc się w barwy różne, przygasał. Cichy nadpłynął wieczór, a choć już wrzesień zaczął powoli malować złotem drzew liście i strącać, tak że co chwila zrywały się z gałęzi i na ziemię opadały cicho, lekko, powietrze przepojone było jeszcze ciepłem uchodzącego lata i znikającego czaru słodycz miało.
— Konewka! — rzekł król.
— Co miłość wasza rozkaże?
— Bacz, co ci powiem... Zanim dzień igrzysk nadejdzie i z Poronina Downarowie przydybią, chciałbym Gródek odwiedzić.
Konewka zatchnął się, a oczy mu się rozjaśniły.
— Jako ci się wydaje ta myśl moja?...
— A cóźbym przeciwko niej mógł mieć, miłościwy panie? Choćby przez pamięć dziada waszego, który w lasach tamtejszych słowików lubił słuchać, miłą wam jest miejscowość ona. Gródek pociągał was zawżdy.
— Słowików niema teraz — rzekł król.
— Ale wspomnienia są — dokończył Konewka.
I westchnął.
Nie dziwna, że ono westchnienie wyrwało się z ust Piotrka. W Gródku mieszkała umiłowana przez niego niewiasta, której wdowieństwo od lat już paru ciężyło i radaby była zmienić je co chyżej na lżejsze więzy małżeńskie. Konewka, przed rokiem jeszcze, nawiedzając wraz z królem jegomością Gródek Jagiełłowy, poznał wdowę oną, nie pocieszoną jeszcze, ale już spragnioną pociechy. Spodobali się sobie, jeno że umiłowana jego niewiele miała, on mało, postanowili więc rok, dwa poczekać. Wdowa miała zapis mężowski, o który prawowała się z krewnymi ś. p. nieboszczyka małżonka. Konewka zaskarbiał sobie łaskę króla i kabzę nabijał, marząc o Toraju nad Sanem, który za grosz niewielki mógł kupić. Król często odwiedzał Gródek, szczególnie wiosną, dla gnieżdżących się tam słowików, Konewka wraz z Zawiłkiem towarzyszył królowi i synogarlił przy wdowie swojej. Od wiosny nie widzieli się z sobą, teraz królowi błogosławiona myśl przyszła odwiedzenia Gródka, więc nic dziwnego, że zatchnął się, a oczy mu pojaśniały. Król nic a nic o jego miłowaniu nie wiedział. To było tajemnicą serca Konewki. Ale że i król jegomość jakie takie wspomnienia z Gródka wynosił:
— Dobrześ rzekł — odpowiedział Konewce — a jesień złoci się i tchnie majem. Jakim szkarłatem musi patrzeć teraz las tamtejszy, jakiem złotem obramowywać się a szumieć, a grać, a gędźbić, niby harfa najprzedniejsza. Nie dla onych li zresztą zachwytów pojechać mi się tam chce, ale pismo otrzymałem od Wilczka starosty, że do tureckiego sułtana wysłany przez nas poseł Olizar rozchorzał z powrotem w Gródku i zamrzeć zamierza. Ale ja Olizara znam. On co roku na Abrahama piwo się wybiera, gdy za dużo polskiej użyje gorzały. Tak musi być i teraz. Ale Wilczek starosta pisze, że Bajazet mi podarunku cztery dzianety przez Olizara śle. — Źrebce, jak dziewki — pisze Wilczek — ustać na miejscu nie mogą — a Olizar sam mi je chce wręczyć, jeno teraz kolki go sparły i świętych wszystkich na ratunek wzywa. Okazya się więc nadarza i starostę odwiedzić, i Olizara pocieszyć, i podarunkiem sułtańskim wzrok nakarmić, jako też grodeckiem powietrzem odetchnąć. Pojadę tedy, a ty, Konewka, ostaniesz i dopatrzysz wszystko, jak należy.
— Ja mam ostać, miłościwy panie? — zawołał Konewka.
— Chcesz jechać?...
— Boga mi, że od was nie odstanę!
— A no, to pojutrze wyruszym... Teraz
do Downarów się dowiedz, są li, czy słać do nich potrzeba?
Konewka się skłonił, odprowadził pana do komnat zamkowych i ruszył spełnić polecenie królewskie.
Rzetelny był już mrok, gdy król do izb swoich się udał, a zanim Konewkę wypuścił od siebie, straż miejska uderzyła w deski i nawoływała do gaszenia świateł. Księżyc w lisią czapkę się ubrał i świecił niepewnie. Spóźnionych włóczęgów służba magistracka zabierała do ratusza, ale Konewka na innych prawach był, jako dworzanin królewski.
Nie było jednak tak cicho na mieście, jakbyś sądzić mógł z ostrości rozporządzeń magistrackich. Tu huknął jakiś pijanica, tam skrami sypnęły czekany, muszkiet gdzieś zagrzmiał, aż echo popłynęło wzdłuż murów i ścichło w załomach baszt. Mogłać to być zwada jakaś libo porachunek za krzywdy, mógł na niewinnego przechodnia i zbój napaść... Dało się słyszeć tupotanie straży, sprawiedliwości wymiar po grzbiecie... i znowu cisza, jak makiem siał, i taki spokój anielski, i takie wysrebrzenie się miasta pod promieniami niebieskiego miesiąca, że one głosy ludzkie, czy nie ludzkie, złudzeniem się zdawały. I była chwila snu, przycich jakiejś piersi olbrzymiej.
Potężne mury kamienic krakowskich, wysokie, załamane ich dachy, z wyskakującemi
paszczami gargulców, rysują się na tle nieba w kształty dziwotworne; po grzbietach ich ślizga się blask księżyca, rzuca cienie na mury szare, łamie, wygina i plącze, i jakieś ciche a pełne tajemnic życie im nadaje. Niby wszystko w zamarciu jest, a czujesz dech życia; niby wszystko w nieruchomości zostaje, a cienie przechodzą z miejsca na miejsce, posuwają się, rosną, to skracają, tajemniczym tchem jakimś parte. Palą się błony okien od srebrzystej poświaty miesiąca; pali się miedziany dach zamku królewskiego; złote węże spływają po iglicaah wież świątynnych, które się ku niebu pną wysiłkiem rozmodlenia, pędem wiary, jeno w podsieniach domów prastarych mrok się ukrył, niby smutek, niczem nie rozwiany; jeno spotężniały i spoważniały kamienne słupce kościołów, okrywające ramionami swojemi Świętych Pańskich posągi. Stałbyś godzinami całemi i patrzał na one zaczarowane snem mury krakowskie, i, jak pies, zawyłbyś, gdyby na pięty ci nie nadeptał, nie wziął za kark i do magistrackiej kozy nie zaprowadził halabardnik nieochędożny, melankolii twojej nie rozumiejący.
Nie raz jeden wałęsał się Konewka nocką po mieście sennem — i strachu żadnego nie czuł. Spotkany nawet zły człek obchodził go z daleka, jako że z dworzaninem królewskim do czynienia miałby, a powtóre, że nie każdy
rad byłby zmierzyć się z Piotrkiem, który niejednemu już boków obłatał, gdy mu nieopatrznie pod nos wlazł. Ale dziś cierpła czegoś na grzbiecie skóra Konewce, i raz wraz poza siebie się obzierał, a już włos mu nieco na głowie się podnosił, gdy koło jakiegoś słupca przechodzić musiał, który cieniem swoim przekrawał jasność miesięczną. Jedno tylko powiedzieć się godzi, że nie obchodziło go wcale spotkanie się z . drabem pierwszym lepszym, choćby ten w pałkę sękatą uzbrojony był. Z nim dałby sobie radę i możeby dziś nawet cieszył się ze spotkania tego, bo uniknąłby samotności, która go dziwnym lękiem napawała. Konewka bał się mar jakichś zagrobowych, jakiegoś widma w prześcieradle białem, którego ani ciąć, ani ułapić nie można. Zresztą sam nie rozumiał, co z nim jest, wiedział jedno tylko, że niepokój swój zawdzięcza królowi jegomości, który go strachem onym nadział. Nasłuchiwał i przypatrywał się bacznie każdemu wyskokowi murów; przyśpieszał kroku, to przystawał nagle, abo podejrzane miejsce, bocząc, obchodził. Irytowała go cisza i pustka ulic, czuł silne kołatanie serca, którego nijak uśmierzyć nie umiał.
— Psia mać, a to wali!... — szeptał do siebie, przypatrując się cieniowi własnemu, który na zakręcie drogę mu zachodził.
Nie pod domami szedł, jeno środkiem ulicy dla bezpieczeństwa większego i »Zdrowaśki«
szeptał. Lecz ulice krakowskie nie były pod sznur wyciągnięte: tu wysunął się bok kościoła i ukrzyżowanym Jezusem spojrzał, przed którym ofiarnicza lampka migotała; tam ściana jakiejś kamienicy głazami się wydęła i rzuciła cień garbaty, lub załamała się trójkątem i wykuszem nad nim zawisła; a już zatrzymać się musiał, gdy miał wedle słupców domu jakiego przejść, pomiędzy którymi błądziły promienie miesiąca ciche, tajemnicze, a pełne melankolii niewypowiedzianej.
Cości dziwnego jest w onym blasku globu umarłego: ku niemu się podnosi pierś ludzka, ku niemu się podnosi pierś morza; marzenie i trwoga łączą się razem, czasami człowiek czuje chęć lotu w nieskończoność błękitów, a czasami skóra mu pocierpa, jako Konewce w tej chwili.
Ale — chwalić Pana Boga — bez wypadku żadnego całą ulicę Grodzką przeszedł, przesunął się spokojnie pod murami kościoła Świętego Andrzeja, bokiem zerknął na Franciszkanów, ku Dominikanom skrócił, z niepokojem zanurzył się w mrok ulicy Szerokiej i na Małym Rynku się znalazł, który cały światłem księżycowem zalany był. Pośrodku stały opuszczone przekupek stragany, chwiały się nad nimi opony płócienne i z przelotnymi zefirami rozhowor wiodły; ale, choć bieliły się w blasku miesięcznym i ruchomy cień rzucały na ziemię i zamknięte
stolnie sklepów, nie wzbudzały obawy żadnej, boć zacniejsze miejsce dla postrachu mara zagrobna wynalazłaby sobie, niż ono przekupek gderających straganisko. Jeszcze kroków kilka — i zakręt, i ogrodzenie, i załom muru domu downarowego.
Dopiero teraz na myśl Konewce przyszło, że, choćby rajcostwo i powrócili do Krakowa, spać już muszą, a jakoże budzić ich nieumiarkowanem w drzwi kołataniem i pytać: — Zali już przyjechaliście?... — Jeżeli ich niema, to mniejsza o pofatygowanie służby, ale, jeżeli są?... Dyabli nadali jego królewskiej mości rozkaz taki nieforemny wydać, jakby to nieskładniej było w biały dzień zrobić? Ale trudno!... Prysnąłby król jegomość, gdyby żadnej wiadomości o nich nie ułapił i z niczem powrócił. Wszak wyraźnie rzekł:
— Czekać na cię będę, miły mój!
— A no! — pomyślał sobie — rymnę tak w kute drzwi domu downarowego, że się strachu najedzą... Aleć nie ja temu będę winien, ino król!...
Zawrócił na lewo, idąc ku furcie małego ogródka, przy której nasienne kity bzów chwiały się, lekkim wiatrem trącane, szeleszcząc coś cicho.
Nagle stanął, jak wryty, a w piersi dech mu się zaparł.
Obydwoma łokciami o ogrodzenie wsparty,
zapatrzony w okna mieszkania Zofki, Zawiłek stał... Dolmana nie miał na sobie, jeno jakiś płaszcz srebrzysty, który do ziemi samej spływał; z pod szerokiego kapelusza złote kędziory włosów na plecy opadały; twarz miał na księżyc zwróconą, w którego blasku tak dobrze znajome Konewce srebrzyły się rysy zawiłkowego oblicza.. Cichy, nieruchomy patrzał w okno komnaty Zofki, jeno w oczach migotały światełka drobno i, świecąc, osypywały się na liście bzów więdnących.
— Duch! upiór! przybył tu, tęsknicą przywołany, niezgaszonym żarem rozwianego miłowania.
W żyłach Konewki zatrzymała się krew, w piersi stanęło serce.
Zmartwiał.
A tu coś czapkę ze łba ciągnie...
Nagle poruszyło się widmo Zawiłka... poruszyło się i — prosto skoczyło mu w twarz.
Konewka wrzasnął... i w nogi!
A tu za nim jeden i drugi kamień gwiznął, trzepnął po uchu, w kark grzmotnął, w zad uderzył.
Konewka uciekał, ile tylko mu sił starczyło, za siebie ani przed siebie już nie patrząc. Rznął naprzód, przemożnym strachem opętany, czapkę wiatr mu ściągnął, rozwiał długie poły żupana i gwizdał w uszach, wyraźnie gwizdał głosem króla jegomości:
— A widzisz!...
Ale on nic nie widział, jeno przed siebie parł. O mury kamienic i słupce domów dzwoniła szabla jego. Za nim jakiś gwar płynął i szczęk, i brzęk, i tupot. Konewce zdawało się, że wszystkie moce piekielne sprzysięgły się na niego, że goni za nim cała czereda mar, że trupem padłby, gdyby wzrok ku nim obrócił, a zobaczył ich fizyognomie paskudne.
Gonią!...
Nie zgonią!...
Grzmotnął piersią o przedmiot jakiś, który mu się nawinął po drodze...
Zwalił, aż coś stęknęło tylko i załajało w mać.
Ale Konewka nic nie widział, na nic nie zważał, rznął przed siebie bez tchu i przytomności, choć dawno ustał grad kamienny, brzęki, szczęki i tupotania umilkły, a tylko echo dzwoniło łoskotem jego butów, żelaznymi gwoździami podkutych. Opamiętał się dopiero przed samą bramą zamkową, gdy ujrzał światło strażnicze i już bezpieczny się czuł od nagabywań wszelakich.
Jakoże mu teraz bez ochłonięcia i uspokojenia się przed obliczem króla jegomości stanąć, libo za młot wziąć i czuwającego strażnika przywołać i konfuzyę swoją mu pokazać? Włos jeszcze na głowie szczeciną mu stoi, piersią nie może powietrza uchwycić, łydy trzęsą
się, a własnej fizyognomii samby teraz oglądać nie chciał.
Runął przed bramą zamkową i dyszał, niby ryba zdychająca. Abominacyę do samego siebie czuł i okrutną pogardę żywota.
Ale król jegomość czekał, zresztą w furcie bocznej ciężki, żelazny klucz zgrzytnął i odwaliła się zapora. Snać dojrzał go strażnik i, nie czekając na kołatanie w bramę, furtę otworzył.
Dojrzał?
Ba! — ale kiedy dojrzał?
Czy wtedy, gdy gnał, jak opętany, czy kiedy już przed furtą stanął, na nogach się chwiejąc? Wolał, by go słaniającego się widział, bo łacniej wyłgaćby się mógł, na pierwszą lepszą wiechę niedyspozycyę swoją składając.
Furta otworzyła się.
Konewka stał chwilę i spluwał.
Strażnik przypatrywał się, głową kręcąc.
— Choróbsko was jakieś chwyciło? — spytał.
— Daj łapę, niech otchnę nieco — Konewka szepnął.
Obejrzał się za siebie i przed się, na przebieżoną drogę wzrok jakiś niepewny rzucił.
— Co wam?
— W podłej kompanii byłem.
— Piliście?
— Jak Bela nieboszczyk.
— Ni piwem, ni winem, ni miodem nie trąci od was?
— Powietrze świeże wszelki aromat zabrało.
— A czegoście tak gnali, jakby za wami stu dyabłów pędziło?
— To ci się wydało... Niech mnie zaraza morowa zabije, ale to ci się wydało!...
Wyjął z zanadrza pieniądz srebrny i wsunął go w łapę strażnikowi.
— Naści, a nie gadaj nikomu, żem tak się nieobyczajnie spił, bo — tam to... Niech mnie morowa zaraza zabije, ale się tobie wydało.
Konewka nie był hojny i nigdy złamanego szeląga nikomu nie dał. To też odźwierny długo patrzał na pieniądz otrzymany, zanim do kabzy go schował.
Przeszedł Konewka furtę i zanurzył się w mrok barbakanu, z którym połączona była brama wjazdowa. Snać szedł nierówno, a o wystające ściany się ocierał, bo wszystkie nietoperze popłoszył, a tuż nad nim wionął puhacz okrutny.
Konewce się zdało, że chmara ptactwa nocnego ze wszech stron go otoczyła. Dokoła egipskie panowały ciemności, a on słyszał wiew ich skrzydeł i cichy jakiś a nieuchwytny szelest. Miał uczucie, że tonął w ruchomej masie puszczyków i nietoperzy, które wypełniły ciemną szyję barbakanu po to tylko, by go zadławić. Za szablę więc chwycił i rąbał naokół
sztuką krzyżową. Parę razy o mur trzasnął, aż skry się posypały. Lecz mrok się przerzedzał, zaczęło się przesączać blade światło księżyca. Otworem stała furta w bramie wjazdowej, przez którą widać było »dziedziniec kościołów«, zalany białymi promieniami miesiąca. Skoczył więc naprzód — i odetchnął. Nietoperze go nie udusiły, na katedralnej wieżycy wybijał północ dzwon zegarowy, w kordegardzie paliło się światło.
Konewka zatrzymał się chwilę i medytować zaczął.
— Król jegomość czeka, no tak!... ale co ja powiem panu miłościwemu?.. Sąli Downarowie czy w Poroninie siedzą?... Dyabeł ich wie!.. ale dlaczego, ja nie wiem?...
Płomienie uderzyły mu w twarz.
— Jeżeli ktobądź widział, jakem ci drałował?... a któżby dworzanina królewskiego nie poznał?...
Przypomniał sobie, jak natknął się na kogoś i z nóg go powalił...
Kto to był? dyabli go wiedzą!... Grzmotnął się uczciwie i haniebnie załajał... Konewka rad byłby wieczny odpoczynek za duszę jego zmówić, byleby po ziemi świętej już nie chodził i z czasem konfuzyi go nie nabawił.
Ale do króla potrzeba iść...
Iść!...
On wie o tem, ale powiedzieć mu, że marę
zobaczył i zląkł się jej i umknął... to jemu, Konewce, drwiącemu z mar nocnych i zagrobowych widm, nie uchodzi!...
Otrząsnął się, przeszedł krużganki, a zbliżywszy się do podwojów komnaty królewskiej, przeżegnał się i śmiało zapukał do drzwi.
— Konewka? — dał się słyszeć głos króla.
— Jam ci to jest!...
— Chodź, miły mój, chodź!...
Konewka przestąpił próg, a miną nadrabiał, by król nie poznał po nim, iż go jakaś zła przygoda spotkała.
— Cóż tam, Downarowie — są?
— Są, miłościwy panie!
Zagabany tak nagle, ani spostrzegł się, jak zełgał. Dopiero posłyszawszy dźwięk słów własnych, a znaczenie ich zrozumiawszy, poczuł, że może w niemiłą kabałę wleźć, z której niełatwo mu przyjdzie wywinąć się potem.
Ale przecie mogą tak dobrze być, jak nie być. Mógł więc skłamać libo prawdę powiedzieć.
To już zależało od przypadku. Teraz na nic już rozumowania wszelkie, na szczęście swoje liczyć musiał. Łatwiej mu wprawdzie było rzec, iż napróżno do drzwi zamkniętych kołatał, z czego naturalny wniosek wypadał, że, jeśli byli, to nikt kołatania nie słyszał, nazajutrz zaś peregrynacyę swoją do downarowego domu powtórzyć; ale król zagabał go tak
nagle, że, mimo woli, odpowiedź twierdząca z gęby mu się wyrwała, namyślać się zaś nad nią nie mógł, bo to zwróciłoby uwagę pytającego, a czuł, że jeszcze do równowagi i przytomności zupełnej nie przyszedł. Bez namysłu rzekł tedy:
— Są!...
I trochę mu się niedobrze zrobiło, bo, raz zełgawszy, łgać dalej musiał.
— Są?... to dobrze!... A kiedy powrócili? — król spytał.
— Wczora przed południem, miłościwy panie!
— Na turnieju będą?
— Z ukontentowaniem, miłościwy panie, a jakże!
— Z Zofką się widziałeś?
— Jużci!
— Jakże się ma?
— Zdrowa.
— Chwalić Pana Boga! — odezwał się król.
— Kłania się waszej królewskiej mości — dodał zaraz Konewka, widząc, że król się zamyślił, a on milczenia nie znosił w tej chwili, bo coś go we wnętrzu podrywało, a ogniem pięty paliły, że ustać nie mógł.
— A jako że z Downarami jest? — pytał król dalej.
— On przytył, a ona przychudła nieco — łgał Konewka.
— A Zofka, czy przepomniała o Zawiłku?
— Prze... prze...
Tu Konewka zatchnął się.
W myśli mu stanęła przygoda z topielcem onym, a koło serca zamdliło.
— Prze... prze... — powtórzył, w żaden sposób zdania dokończyć nie mogąc.
Słowa stanęły mu w gardle kością. Król spojrzał.
— Dlaczego tobie, miły mój, włosy tak się zjeżyły? — spytał.
— Przepomniała!! — wrzasnął nagle Konewka, nie mogąc już głosu swojego umiarkować, aż w niewielkiej komnacie powietrze zaklaskało.
Król się porwał..
— Czyś się zbiesił? — krzyknął.
— Gdybym się zbiesił, wściekł, zwaryował, padaczki libo coś podobnego dostał, lżejby mi było, najjaśniejszy panie! — z desperacyą zawołał Konewka.
Król zabiegł szybko za krzesło i nieco przestraszonemi oczyma patrzał na Konewkę, którego twarz mieniła się, jak kaflowy piec izby królewskiej, świecąc barwami żółtą, zieloną i błękitną naprzemian, a wargi trzęsły się i zęby dygotały.
— Piotrek! — zawołał król.
Konewka zmiarkował się i ostatnim woli
wysiłkiem ratować się chciał. Zapanował nad sobą, a w duchu szepnął:
— Kiedy łgać, to łgać!... I kroków parę postąpił.
— Stój! — król krzyknął.
— Miłościwy panie... — zaczął Konewka.
— Stój! — tupiąc obiema nogami, wrzeszczał już król jegomość.
Konewka cofnął się o kroków parę, ku piersi głowę pochylił, ręce ku ziemi zwiesił, szepcąc tylko głosem przyciszonym:
— Przytomny jestem, panie mój miłościwy! Król mruknął:
— Przytomny?
Postawił krzesło, lecz stanął za niem i poręczy z rąk nie puścił.
— Przytomny?... — powtórzył. — Żeby cię dyabli wzięli z tą przytomnością twoją!... Piłeś? — podniesionym zawołał głosem.
Konewka uderzył się w pierś.
— Piłem!
Czuć było, że ciężar jakiś spadł mu z ramion. Król sam podsunął deskę ratunku. Teraz wszystko naprawione być może, bo człek, który trunkiem łeb zalał, za czyny swoje odpowiedzialny nie jest.
— Piłem i spiłem się! — głosem rezygnacyi powtórzył.
— Piłem i... spiłem się? — król na to.
— Tak, miłościwy mój!
— A kiedy... piłeś? Przed czy po wizycie u Downarów?.
— Przed i po — odpowiedział Konewka.
— Ładnie wasan sprawujesz się, ładnie dbasz o dogodzenie królowi swojemu! ładnie polecenia moje spełniasz!... Nie śpię, czekam, niepokoję się, a wasan tymczasem szynki krakowskie odwiedzasz i śmiesz w takim starcie niepoczytalnym przed oczy mi się jawić?... A służba gdzie? a subordynacya gdzie? a poszanowanie dla króla gdzie?...
Sięgnął po bizun.
Konewka odetchnął... Coraz lżej mu się robiło.
— Sam tu! Zbliżył się.
— Portki! Opadły wnet.
— Łeb na moje kolana! Konewka buchnął na klęczki.
Król lewą ręką za czuprynę go wziął, obizunioną zaś prawicę wzniósł ku górze. Świst ostry przeszył powietrze.
— Jezu Nazareński!.. — wrzasnął Konewka. Świsnęło znowu.
— Święty Janie Chrzcicielu! — zawrzeszczał.
Raz trzeci zafurczało w powietrzu...
— Matko Boża i wszyscy Święci Pańscy, wstawcie się!...
Potężnych razów kilka spadło na winowajcę.
Konewka czuł się bardzo dobrze.
Po skończonej operacyi wstał, suknie do porządku doprowadził i, całując rękę królewską, rzekł już cale przytomnie:
— Dziękuję waszej królewskiej mości za naukę ojcowską. Stokroć więcej zawiniłem, niż razów otrzymałem.
— Nie napraszaj się, miły mój — król na to — bo jestem w tak dobrem usposobieniu, że coś nie coś dołożyć ci mogę.
— To też, nie chcąc, by ono dobre usposobienie waszej królewskiej mości minęło — odpowiedział Konewka — poprosiłbym o dołożenie ze dwudziestu pięciu dukatów.
— Mądryś! — zaśmiał się król. — Nibym ci to o takiej dokładce myślał?...
Ale, że już w dobrym był humorze, wyjął ze szkatuły dwadzieścia pięć czerwieńców i dał je Konewce na pocieszenie.
— A pojawiaj mi się, moro, sto razy dziennie — szepnął do siebie Konewka, siedzenie pocierając o marmurowe oddrzwia komnaty — byłem taką dokładkę za strach swój miewał. Że niezmiernie tył mnie boli, to tak! ale swędzenie łagodzi bolesławowych czasów przypomnienie, kiedy to własną ręką karcił rycerzy swoich król Chrobry.
Pocieszał się, jak mógł, pocierając się wciąż o oddrzwia kamienne.
— Słuchajno! — rzekł król po chwili.
— Co wasza miłość rozkaże?
Król wskazał na klepsydrę, w której tylkoco piasek przesączył się.
— Nic nie rozumiem — ciągnął — jako to wszystko się stało?... Gdym cię do Downarów wyprawił, przewróciłem klepsydrę, chcąc wiedzieć, jak długo bez ciebie będę. Oto teraz dopiero ostatnie ziarnko spadło, czyli że godzina minęła. Nic nie rozumiem, jako mogłeś w ciągu jednej, krótkiej godziny rozmówić się z Downarami, spić się przed wizytą u nich, spić się po wizycie, wrócić i w skórę wziąć jeszcze? Jak na to wszystko czasu ci starczyło? Wytłómacz mi arkana one, bo abo klepsydra zepsuła się, abo ci Merkury lotu swego użyczył.
Konewka podrapał się w głowę.
— Chciałem miłości waszej pośpiechem dogodzić i ot, com zyskał — dodał, wskazując na bizun w ręce królewskiej.
— A dwadzieścia pięć czerwieńców to nic? — król na to.
— To też bez dokładki onej okrutnie pokrzywdzonbym był.
— Dziwny jednak pijanica z ciebie, pił, spił się, a cale nie odbija gorzałką.
Mówiąc to, patrzał w oczy Konewki, który
kręcić się zaczął, wzroku królewskiego wytrzymać nie mogąc.
— Zdejm buty, suknie, do snu pana swojego ułóż i otrzeźwi się sam po onem pijaństwie szpetnem.
Konewka, spełniwszy rozkaz królewski, na palcach wyszedł i do swojej skierował się izby.
Król lekko pochrapywać zaczął.
Nagle drzwi się z trzaskiem otworzyły i wpadł Konewka.
Król krzyknął:
— Kto tam?
— Jja... jja...
— Czyś się zbiesił?
— Mmimiłłościwy paaanie! — zabełkotał Konewka.
— Czego ty czkasz?...
— Zza... Zzawiłek...
— Coo?...
— Przechadza się po krużgankach zamkowych...
Król porwał się z łoża.
— Zawiłek?...
— Tak!
— Żyw?
— Dyabłatam żyw!
— A jako że?
— Truposz paskudny...
Król chwycił płaszcz i na ramiona swoje narzucił.
— Co zamyślacie? — głosem drżącym Konewka pytał.
— A wżdy muszę marę oną zobaczyć!
— Nie strach wam?
— Zalim ja go utopił?
— Choć czekanik weźmijcie z sobą!
— Tybyś nawet umarłego uśmiercić chciał!... Wody święconej weź, a kropidło daj mi do ręki! — król fuknął.
Naciągnął szybko płaszcz na ramiona, podane kropidło wziął i, tak uzbrojony, skierował się przez izb kilka na krużganki zamkowe. Za nim, zębami dzwoniąc, Konewka się posuwał.
Miesiąc w połowie nieba stał, srebrnozielone promienie zalewały dziedziniec pałacu, łamiąc stupce, galerye podtrzymujące, i cienie ich wiotkie na ścianie odbijając. Nie przechadzał się wiatr, nawet ćmy nocne zaszyły się kędyś; cisza taka, że słychać było serca gadające; jasność taka, że najmniejszy kamyczek żwiru czernił się i połyskał szkłem rozbitem na dziedzińcu, wysypanym piaskiem żółtym. U bramy wjazdowej, przy kordygardzie, powinien strażnik stać, ale snać łeb swój w słomę ukrył przed marą oną, która na krużganku pałacu się zjawiła.
— Gdzie, gdzie jest pacholę moje najmilejsze? — król pytał.
Idący za królem Konewka oglądał się trwożnie.
— Niema nieboszczyka mojego... — król szeptał.
— Był, miłościwy panie, był!
— Krużganki puste.
— Wżdy w ślepie mi nie zajrzał strach marny — tłómaczył się Konewka.
— Jakoże wyglądał chłopaczek mój? Objedzon był bardzo?
— Nie rzeknę, iżby rybom smakował, bo nie naruszyły go wcale.
— Ale pewnie zła woda wymyła mu kędziorki z głowiny i pacholątko moje łysiną musi świecić ?...
— Rzekłbym, że nawet włosy urosły truposzowi temu.
— Dziw! dziw! — król szepnął. Nagle Konewka za bok go chwycił.
— Jest!... jest!...
— Co? gdzie?...
— Tam!... tam!... Idzie mara, idzie mara, idzie mara!...
Tu palcem wskazał, sam kryjąc się za plecyma królewskiemi.
Król zaparł dech w piersi, pochylił się, zapatrzył...
Naprzeciw, po drugiej stronie krużganków, gdzie przejście było do wieży Senatorskiej i z dziedzińca na ogród wyjście, wskazana przesuwała się mara. Jeno, zamiast dołmana, srebrzysty płaszcz rycerski z ramion widma
tego opadał i słał się lekko po ziemi; zamiast znanej czapeczki z piórkiem szeroki kapelusz czernił się w rozwiane dwa skrzydła nietoperze, z pod których włos płowy bujnymi wypływał kędziorami. Widmo po schodach łamanych spłynęło na dół, na piasku stanęło i zwróciło się ku furcie, do ogrodów prowadzącej. Pod stopami idącej mary cicho zaskrzypiał żwir.
Król, oczu nie spuszczając z widziadła, szepnął do trzęsącego się Konewki:
— Kropielnica!...
Umoczył kropidło w wodzie święconej i, pryskając nią w stronę zjawiska, głosem uroczystym mówić począł:
— »Exorciso te...«
— Powtarzaj, durniu, za mną! — do Konewki się zwrócił.
— »Exorciso te...« — powtórzył Konewka. Mara znikła w furcie ogrodowej.
Król stał chwilę i pacierz szeptał.
Zawołany strażnik pałacowy przyznał się do winy. I on dojrzał ducha zawiłkowego, błądzącego po krużgankach, zląkł się i łeb w pierzynę ukrył. Król jegomość przebaczył mu strach ten, a powracając do komnat swoich, mruczał do siebie:
— Zatęsknił snać za mną, miły nieboszczyk mój, i w odwiedziny przyszedł.
— Że go tam dyabli puścili od siebie! — mruknął Konewka.
— Piotrek! Piotrek! — postrofował go pan — nieszczęście jakieś sprowadzisz na się... Strzeż się! ja, król, ci powiadam!...
Nocy tej Konewka spać nie mógł. Po izbie coś łaziło, o sprzęty wszystkie się obijało, wzdychało w kominie, obłupywało tynk ze ścian, że wielką miał ochotę obwiesić się na pierwszym lepszym powrozie, gdyby pod ręką go znalazł, tak go własna imaginacya zmęczyła.
Ale jakoś białego doczekał się świtu.
Złe myśli rozpierzchły się.
Król go przyjął łaskawie, z westchnieniem
o Zawiłku wspomniał, za którego duszę na Mszę dał, i zaczął o Downarach prawić, rozpytując Konewkę o szczegóły wizyty wczorajszej. Konewka mykał trochę, ale dość gładko łgał. Za często tylko Zofka kłaniała się królowi, zanadto Downarowa chudła, a Downar w sadło obrastał. Skorzystał jednak z chwili wolnej i do rajcostwa skoczył dla rzetelnego upewnienia się, czy są już w Krakowie, czy jeszcze w Poroninie siedzą. Wróżył, dwa palce nastawiając,
i z wróżby wypadło, że są. Raźniej więc podszedł do furty i zakołatał.
Niedługo na odpowiedź czekał, w drzwiach stanął stary sługa Downarów.
— Kiedy rajcostwo z Poronina wrócili? — spytał Konewka, jakby pytaniem onem przeznaczenie chciał skusić.
— Co?.. hę!.. — zapytał stary.
— Kiedy rajcostwo z Poronina wrócili?
— Abo wrócili?
— Wżdy o tem nie mnie wiedzieć!.. — fuknął już nieco poirytowany Konewka.
— My o żadnym powrocie nie wiemy — trzęsąc głową, odpowiedział stary.
— Więc niema dotąd?..
— A no!
— Napewno niema?
— Kiedy mówimy niema, to niema!
— A kędyż są?
— W Poroninie.
— Dziś, jutro — wrócą?
— Nie mieliśmy wiadomości o żadnym po śpiechu.
— Żeby cię morowa zaraza zabiła, po królewsku »my« powtarzający! — mruknął Konewka i powrócił do zamku, markotny okrutnie.
Ale, zaledwie na dziedziniec wszedł, niezwykłe ujrzał widowisko. Król jegomość stał w otoczeniu dworzan i panów, a przed nim młodzieńców dwóch, którzy lektykę z ramion swych zdjęli i postawili przed królem. W lektyce leżał jakiś człek stary, a okrwawiony miał łeb, młodzieńcy zaś owi, draby dorodne, przekładali coś królowi, mówiąc jeden przed drugim, to jednocześnie coś bełkocąc, że nikt ze słuchających z razu mądrego słowa ułapić nie potrafił. Z fizyognomii nawet jego królewskiej mości znać było, że nic a nic nie rozumiał. Ale, spostrzegł
szy wchodzącego Konewkę, znak dał, by się przybliżył.
Konewka podszedł.
— On ci to jest! on, on, on! który tatuńcia naszego uśmiercił!... — zawołali jednocześnie młodzieńcy dwaj.
I jeden za łeb, a drugi za kark Konewkę chwycił.
— Hola! — król krzyknął, widząc dworzanina swojego w opresyi takiej.
I po łapie młodzieńcom onym dał.
— Skarżcie, to wasza rzecz! lecz nie do was wymiar sprawiedliwości należy — rzekł groźnie.
— Kto wy jesteście, skurczybyki? — zawołał Konewka.
— Jam jest Macio...
— Jam jest Wojciuś...
— A tatuńcio nasz Onufer Kurzyjamski jest! — zawołali jednocześnie.
— Nie znam was, tatarskie syny!
— Nie znasz?
— Nie znasz? — zawołali jednocześnie bracia.
I znów za łeb Konewkę.
— Hola! — krzyknął król.
— Panie królu, pozwólcie go nam zakatrupić! — zawołał Macio.
— Zakatrupić go pozwólcie! — powtórzył za bratem Wojciuś.
— Coście się tak uwzięli na dworzanina mojego, psie krwie? — zawołał król.
— Tatuńcia naszego pobił.
— Ledwie żyw — wpadł w słowo Macio Wojciusiowi.
— Nie wiem ci, czy żyw nawet już jestem, robaczki moje! — zastękał ojciec Kurzyjamski.
Bracia przypadli do nóg rodziciela.
— Tatuniu, nie pomierajcie!...
— Synaczki moje, robaczki moje — przytulając do piersi na zbójów raczej, niż na robaczków wyglądających synalów, zajęczał Kurzyrjamski. — Teraz dopiero widzę, jaką pociechę z was mam.
— Konewka! co to za awantura? — zapytał król.
— Skarz mię Bóg, jeżeli cobądź rozumiem z tego!...
— Nie rozumiesz?
— Nie rozumiesz? — zawołali bracia. I znowu za łeb Konewkę.
Palnąłby na odlew i Macia, i Wojciusia nie lubiący takiej poufałości Konewka, boć, w opresyi podobnej zostając, obecność króla nawet nie mogłaby go powstrzymać od bronienia ślacheckiego honoru; ale snać winowaty się czuł i dlatego tylko bierny stawiając opór, za plecy króla się chował, który już rzetelnym gniewem pryskać zaczął.
— Łapy w dół! — wrzasnął.
Bracia Kurzyjamscy, by dwa, słupy nieruchome, stanęli. Głos królewski uderzył, jak grom, i grzmotem długim pobiegł wzdłuż krużganków.
— Robaczki moje, brońcie rodziciela swojego! — zajęczał Kurzyjamski.
— Panie królu...
— Panie królu...
— Pozwólcie go nam zakatrupić! — dokończyli razem bracia.
— Ja was zatrupię tak, w wieży Złodziejskiej sadzając, za nieposzanowanie majestatu mojego i burdy w obliczności mojej wyprawiane, że was mać rodzona nie pozna! — odezwał się król.
— Matuś pomarli.
— Pomarli przed rokami dwoma! — dodał Wojciuś.
— Sirotki moje! — zajęczał Kurzyjamski, obie ręce do synów wyciągając.
Ryknęli bracia, jakby skrzypie dwoje w ton jeden uderzyło, i padli na łono ojcowskie.
— Wiesz, asan, że to tragedya, z której do łez uśmiać się można — zwrócił się król do jednego z panów. — Ale bądź co bądź ten Kurzyjamski ma łeb rozbity, a skarży ciebie, mości Konewka. Gadajno mi, co to wszystko znaczy, tylko nie łżyj!...
— Boga mi... — zaczął Konewka.
Ale nie skończył, bo bracia Kurzyjamscy znów się wzięli do niego.
Tu król nie strzymał i sam po pysku dał napastnikom nieumiarkowanym.
— Brońcie mnie, synaczkowie! — zajęczał Kurzyjamski.
— Słuchajno ty, stary — zwrócił się król do Kurzyjamskiego — jeżeli chcesz sprawiedliwego sądu mojego, to umitygować się robaczkom swoim rozkaż, dopóki ja ich nie umityguję. Rozumiem furyę synów waszeci, za pokrzywdzonym rodzicielem stawających, ale, gdy sami sobie satysfakcyę czynią, to czego ode mnie chcą i czego tu przyszli? Czy aby napełniać dwór mój gwarem nieobyczajnym?... Niech jeszcze raz pomkną ku miłemu dworzaninowi naszemu, a w skórę im każę dać, jako się przynależy porządku gwałcicielom.
Tu zwrócił się ku braciom i groźnie spojrzał im w twarz.
— Zawinilim! — odezwali się Macio i Wojciuś.
— Czego chcecie? — król spytał.
— Zakatrupić imci pana Konewkę.
— A to zbóje zakazane! — zawołał król. — Cóż wam jegomość Konewka zawinił?
— Tatuńcia naszego poturbował — zaczęli razem bracia.
— Kiedy? gdzie? jak?...
— Wracalim wczoraj z tatuńciem Grodzką...
— Tylko niech jeden z was mówi, a porząd
nie, bo trąbicie, jak przedęte puzony dwa, że nijakiej melodyi ułapió nie można.
— Tatuńcia naszego poturbował — zaczął Macio.
— No wiem, wiem! — przerwał król niecierpliwie.
— Kiedy już wiecie, to prosim o wyrok sprawiedliwy — rzekł Wojciuś.
— I przyjdź do ładu z tym rodem sobaczym! — zawołał król. — Mówię: wiem! ażebyście raz drugi nie powtarzali rzeczy, raz powiedzianej; ale nie wiem, jako się ono poturbowanie odbyło. Zrozumieliście?...
— Zrozumielim — odpowiedzieli obaj.
— No, chwalić Pana Boga!...
Tu przysiadł na podsuniętym przez jednego z panów stołku.
— Dalej! — rzekł.
Macio chciał rzecz swoją ciągnąć, ale Wojciuś łokciem go potrącił.
— Czego szturgasz?
— Poczkaj, braciszku! ja dokumentniej to panu królowi wyłożę.
Ino prędzej! — rzekł król!
— Wracalim wczoraj z tatuńciem Grodzką..
— No wiem, do stu tysięcy dyabłów!
— Kiedy już wiecie, panie królu, to prosim o wyrok sprawiedliwy — dokończył Macio.
— Czego wy chcecie, basałyki? — wrzasnął król.
— Zakatrupić imci pana Konewkę. Król za łeb się porwał.
— Salomonie, ratuj! — zawołał.
— Cicho, synaczkowie moi! ja już sam panu miłościwemu rzecz całą przełożę — odezwał się Kurzyjamski.
Król zwrócił się do starego, który ruch zrobił, jakby się chciał unieść w swej lektyce.
— Tatuńciu, nie fatygujcie się! — odezwali się synowie.
— Podsadźcie mnie trochę, robaczki moje...
Wnet obaj skoczyli i zaczęli tatuńcia swojego w siedzeniu poprawiać, pod boki mu pchać całe snopki słomy, którą lektyka wysłana byłaStary kwękał, podnosił się, wreszcie siadł i, kiwając głową przyjaźnie, rzekł do synów:
— Tak!... dobrze!.. Dziękuję wam, robaczki moje!
— Praw, panie Kurzyjamski, a chyżej, bo nie myśl, że tylko sprawę twoją na głowie mam — król się ozwie.
Kurzyjamski pochrząkiwać począł.
— Szedłem ci wczoraj, królu mój miłościwy, z synaczkami swoimi Grodzką...
Król chrząknął.
— ...a tu naraz łopot, tupot... i buch! prosto w żywot!
— Nie tak, tatuńciu! — Macio się ozwał.
— Ostawże, braciszku! — Wojciuś na to.
— Dlaczego ostawić mam? że tobie się tak spodobało, co?
— Nie dlatego, braciszku, ino, by już król jegomość żałoby naszej wysłuchał i wyrok sprawiedliwy wydał.
— To też mówię, nie milczę, a ty mnie skarżyć nie pozwalasz.
— Jakoże tam było, synaczku? — zwrócił się do Macia Kurzyjamski.
Macio zaczął:
— Wracalim z tatuńciem wczoraj Grodzką...
— Cicho! — krzyknął król — ociec niech mówi!
— Widzisz, synaczku, że król mnie chętniej słucha, jako poszkodowanego najbardziej; widzicie, robaczki moje, żem ci nie taki jest, jako wam Się zawżdy wydaje — ciągnął Kurzyjamski i dalej możeby ciągnął, nauki moralne synaczkom swoim dając, ale król jegomość zniecierpliwił się i zawołał:
— Do rzeczy, stary!
Kurzyjamski poprawił się w siedzeniu i zaczął:
— Szedłem ci wczoraj, królu mój miłościwy, z synaczkami swoimi Grodzką...
Król jęknął...
— Patientia vincit omnia — szepnął jeden z panów, słysząc królewski jęk.
— ...aż tu łopot, tupot... i buch! prosto w żywot!...
— Nie tak, tatuńciu — wtrącił teraz Wojciuś.
— A przecz mówiłeś: ostaw! kiedy »nie tak!« jam rzekł? — zawołał Macio.
— Konewka!... wyprowadź ich! — powiedział król.
I panom znak dał, by do izb szli za nim.
Teraz Konewka w prawie był wynagrodzić sobie za despekt, doznany od braci Kurzyjamskich. Lewą ręką Macia, prawą Wojciusia za kark wziął i tak wiódł ich dziedzińcem za gród. Nie spodziewali się drągale mocy takiej, w pięści ich trzymającej; napróżno się słupili, jak źrebce tabunne, rękami i nogami wymachując, trzymały ich pięciopalcowe szpony rąk Konewki, aż pyski granatem nabiegły. Nie mogąc się wyrwać z tych uścisków żelaznych, rymnęli na ziemię, fortelem onym chcąc się z więzów uwolnić, ale eksperyment się nie udał. Konewka po ziemi ich wlókł, choć pedałami z sił wszystkich o grunt się opierali, pozostawiając po sobie ślad na piasku, jakby sanie ładowne przeszły, i tak do kordegardy się zbliżał, gdzie stała straż, na okazyę łapczywa. Ryczeć wtedy, jak bawoły, zaczęli, nie miarkując, że rykiem onym, zamącając ciszę siedziby królewskiej, sprawę tatuńcia do reszty psuli. Konewka cisnął ich w ręce strażników, wołając:
— Poprawcie!...
Rwetes wszczął się i gwałt.
Ostawiony w lektyce swej Kurzyjamski który miał łeb nadwerężony, lecz nogi całe, krzyk słysząc, porwał się nieopatrznie za synaczkami swoimi, co widząc, dwornia królewska w głośny uderzyła śmiech, a zewsząd dały się słyszeć wołania:
— Cud! cud!... z łoża swojego wstał Łazarz!.. Jako tam było za bramą zamkową, tego nie
wiedział już nikt, sam król nawet. Konewka dokończenie krotochwili kordegardzie zostawił, sam zaś wpadł do izbicy swojej, może zadowolony z zakończenia sprawy, lecz nie z początku. Bądź co bądź, nadwerężoną czuprynę miał i okrutne głowy swędzenie. Raz wraz za łeb się chwytał, powtarzając:
— Psie krwie! rodzony ociec tyle mi nigdy włosia nie wyskubał, co te skurczybyki!... Dalipan, że ten topielec mścić się zaczyna.
Wymazał się sadłem topionem, rozmyślając nad marnościami żywota ludzkiego.
— Oby już król jegomość do Gródka się wybrał i ten turniej się odbył! — szeptał. — Jako widzę, nie dla mnie tu służba!... Aby ręką pomacać, kosmyki lezą... Złodziejska ich mać porodziła!...
Po chwili zawezwał go król do siebie, by sprawę sumiennie zdał z owego z Kurzyjamskim wypadku.
— Zełgać, czy prawdę rzec? — pomyślał.
Ani tak, ani owak zrobić nie sposób!
— Medio tutissimus ibis — mruknął. — Tego i owego trochę. Jedno z drugiem sparzyć... Syty wilk, koza cała, a iżem spostponować się nawet pozwolił przez uszanowanie dla majestatu królewskiego, toć onej krzywdy mojej król jegomość bez wynagrodzenia nie puści.
Powiedział tedy przed królem, że, pijany będąc, zestrachał się okrutnie, by pan miłościwy za długo na jego powrót nie czekał. Ruszył więc wezwał przez Grodzką i po drodze Kurzyjamskiego rozbił. Wypadek, ale spowodowany był przez dbałość o króla. Sam też ucierpiał, i to podwójnie, bo, rozbijając pana Onufrego, sam sobie boków nadtłukł, a teraz, w obecności już pańskiej, synaczkowie Kurzyjamskiego poturbowali go dość szpetnie. Mógłby ci on od razu po tatarsku się z nimi obejść i uczciwie pyski im sprażyć, ale przez szacunek dla majestatu, sam spostponować się dał, sierotka!
Jakżeby król miłosierny nie zrozumiał onej skargi żałośliwej?
Zrozumiał — i coś niecoś czerwieńców mu dodał do podarunku wczorajszego.
— Miły mój — rzekł — w niemałych termedyach byłeś, ale Bóg miłosierny niejedno ci tam łajdactwo daruje za to, coś tu ucierpiał. Ucierpiałeś — rozbijając Kurzyjamskiego; ucierpiałeś — gdym wczoraj skórę ci zrypał; ucierpiałeś — gdy ci synaczkowie czuprynę nader
wali. Może ci tam w przedsionku niebieskim jakie takie miejsce Święty Pioter upatrzy.
VII.
Jako król jegomość Konewce w gródku wygodził.
Jakkolwiek wypełniał się trzos Konewki zacnymi talarami i czerwieńcami dostojnymi, jakkolwiek nic nie zapowiadało, by łaska pańska kiedybądź pstrego rumaku dosiadła, mimo to trapił go jakiś niepokój duszny, niby zapowiedź przyjścia fortuny złej, onych »nieszczęść«, przepowiadanych przez króla, które, nie dziś, to jutro, lecz gradem rzęsistym sypnąć się na niego miały. Kto inny, na miejscu Piotrka będący, miększej nawet, niż on, natury, głowyby swojej po próżnicy nie kłopotał, tem bardziej, że nic nie mówiło o odmianie rzeczy codziennych, ale Konewka całkiem inaczej dziś wszystko rozumiał, i zdawało mu się, że coraz głębiej wpadał do przysłowiowych dołków onych, niegdyś pod nieboszczykiem Zawiłkiem kopanych. Będąc zawżdy imaginacyi ciężkiej, teraz wodze jej popuścił, i aby marny komar w nos go uciął, wnet ci widział prognostyk zły, choćby ono cięcie komarowe sowicie wynagrodzone później było.
Od chwili, w której spotkał się z zapatrzo
nym w okna Zofki duchem Zawiłka, wiodło mu się i nie wiodło zarazem. Król jegomość uwierzył, że z Downarami się widział i na turniej ich zaprosił, ale on tak przejęty był zjawiskiem onem, że, łżąc dalej, króla jegomości uraził i w skórę wziął. Wprawdzie zapłacił mu pan za krzywdę datkiem sowitym, ale zaraz nazajutrz ze skargą na niego Kurzyjamscy przydybali i tyle mu włosia z czupryny nadarli, że, gdyby eksperyment ów ze trzy razy się jeszcze powtórzył, rzetelnąby łysiną świecił, nie mogąc jej ani na choróbsko, ani na żaden inny szlachetniejszy ewenement złożyć. Prawda, że podwójną satysfakcyę miał potem, bo imć panom Maciowi i Wojciusiowi uczciwie wygodził, a król jegomość coś nie coś tam do kabzy jego dołożył, ale cóż, gdy Downarowie z Poronina nie wrócili, a on nie tylko o tym powrocie króla upewnił, lecz i kłaniał się mu od Zofki, panu rajcy przytyć, a pani rajczyni schudnąć kazał.
Nieforemnie jakoś plątało się wszystko. W imaginacyi własnej siebie samego widział, jako żywy obraz onej kobyły nieszczęśliwej, która w błocku paskudnem ugrzęzła i — co skoczy — to miast do brzegu przybić, brnie dalej i coraz głębiej zapada. Nie sposób było obrazu się tego pozbyć: aby na chwilę się zadumał, libo powieki przymrużył, zaraz ona kobyła w myśli jego stawała zziajana, zdyszana, postękująca, nie mogąca dostać gruntu pod no
gami. Za uszy się brał, łeb pocierał, nic nie pomagało: obraz ony stał mu wciąż przed oczyma. Ślepie przymknie, tem ci jest gorzej! najwyraźniej wtedy szare, gęste rozlewało się błocko przed nim, a nieszczęśliwa kobyła bije się w grzęzawisku i jego własną fizyognomię przybiera, jego oczyma patrzy, wzdycha jego westchnieniem, znikąd ratunku nie spodziewająca się. Waryacyi można dostać, zmorę taką widząc wciąż przed sobą; to też Konewka blizką jej był i jeno już marzył o najrychlejszem opuszczeniu Krakowa, wyjeździe do Gródka, igrzysk odbyciu się i zawiadomieniu Downarów, zostających wciąż w Poroninie, o zbliżającym się turnieju, na którym król jegomość rad był ich widzieć. I jeszcze jedna troska opanowała Konewkę, a to, by król jegomość z odwiedzinami do Downarów się czasami nie wybrał.
W rozmowach tedy, z panem prowadzonych, starał się unikać wszystkiego, coby mu Downarów przypominało. Chciał z duszy całej, żeby król jegomość o ich egzystencyi na ziemi całkiem zapomniał. Przechadzając się z nim po Krakowie, odwodził go zawsze od wstąpienia na Mały Rynek. I nieźle fortel ony udawał się Konewce, który wciąż przypominał królowi, że Olizar w Gródku nań czekał, a dzianety sułtańskie rżą z niecierpliwości ujrzenia oblicza pańskiego.
Nie przepomniał król o Gródku, pamiętał
o Olizarze, ale to i owo zatrzymywało go jeszcze w stolicy. Wreszcie się wybrał. Turniej naznaczono na dzień ostatni września, a dnia dziesiątego tegoż miesiąca król miał już w Gródku być i miłego sobie Olizara, w strapieniu i niemocy zostającego, pocieszyć.
Konewce kamień młyński spadł z serca.
Bez wiedzy królewskiej wysłał do Poronina list odręczny, w którym, w imieniu króla, na turniej zapraszał imci pana rajcę dobrodzieja wraz z imci panią rajczynią dobrodziką i córą ich dorodną. Zdawało się mu, że zła fortuna znowu okiem łaskawszem nań spojrzała, że król jegomość o niczem się nie dowie, a jeśli się i dowie, to on, Konewka, będzie już w Toraju z umiłowaną niewiastą swoją, mało już dbający o dawnego dobrodzieja względy. Wiedział dobrze, że ani wojewodą, ani kasztelanem krakowskim nie zostanie, bo na one dostojeństwa za głupi był; »sobiepaństwo« miłe da mu Toraj, wraz z niezależnością i spokojem sielskim, do czego każdy ślachcic dobrze urodzony niemałą inklinacyę czuje. Marząc tak o podwice i zagrodzie ślacheckiej, czuł ciepło lube, rozlewające się po żyłach. Jesień wiosną mu zapachniała. Niby odrodzonym się czuł, a próżen trosk wszelakich. O topielcu już nie myślał, o przepowiedniach króla zapomniał; wypadki dni wczorajszych, wraz z Za wilkiem i Kurzyjamskim, zatarły mu się całkiem w pa
mięci, a gdy czasami i wspomniał o duchu, zapatrzonym w okna pokoju Zofki, o marze, przesuwającej się przez krużganki zamkowe, o strachu swoim, który gnał go przez puste ulice Krakowa, to sam przypomnieniom onym nie wierzył, tak to wszystko nieprawdziwe mu się wydało.
— Senci to był, nieforemny sen!... Ja — uciekający przed marą głupią! Chachacha!... — śmiał się i powtarzał: — Jak to człek, rozumny nawet, ogłupieć może!
Wigilię wyjazdu do marzonego Gródka na miasto po sprawunki wyszedł. Zacny prezent niewieście swej kupił: perłowe kolce do uszów i złotą manelę w kształcie rajskiego węża, patrzącego ślepiami szmaragdowemi. Sprawunek mu się udał, niedrogi był, a wbierający oczy w siebie. Do szerokich hajdawerów go schował, raz wraz rękami po nich macając, dla upewnienia się o cennej zawartości. Z Rynku na Grodzką zawrócił, gdy go coś za rękę ułapiło.
Pojrzy...
A tu pan Downar z Downarową szedł.
— Witajcie, mości Konewka! — zawołał rajca, trzęsąc pochwyconą prawicą, aż w szczękach zęby zaklekotały Konewce. — Jakżem rad was ujrzeć, a o tem i owem popytać!
I znów trzęsie, a o radości spotkania się prawi.
— To wy, panie rajco?... — zawołał Konewka, oczy wybałuszając.
— Nie poznajecie?
— I pani rajczyni dobrodzika wraz? Zaśmieli się, tak jakoś głupią fizyognomię miał pytający.
Dobrze było Downarostwu śmiać się, nie wiedzącym nic o wrażeniu, jakiego Konewka doznał. Powrót ich z Poronina i spotkanie się ono może i na rękę w tej chwili mu były, ale przeraził go zewnętrzny wygląd rajcostwa. Rajca, któremu przytyć rozkazał, okrutnie zmizerowany był, pani rajczyni zaś patrzyła księżycem w pełni.
— No cóż waćpan tak patrzysz na nas, jakbyśmy z antypodów przybyli? — zaczął Downar.
— Schudliście, panie rajco! Downar westchnął.
— Okrutnieście schudli!
— Każdy to samo mówi, co i waćpan, panie Konewka. Za to małżonka moja...
— Potłuściała, panie rajco!
— Mnie ubyło, jej przybyło, ekwiwalent jest zawżdy.
— Ale pani rajczyni zanadto was skrzywdziła.
— Nadzieję mam, że na własnych śmieciach poprawię się chyżo i znowu do dawnej korpulencyi wrócę.
— Wracajcie, panie rajco, wracajcie, bo tak, jak teraz, nie możecie wyglądać — rzekł Konewka.
— Troski nadjadły mnie, panie Konewka!
— A pani rajczyni nie troszczyła się?...
— Zacznijcie waćpanowie o czem innem mówić — wtrąciła pani Downarowa.
— Jakże się miewa panna Zofka? — Konewka spytał.
Westchnęli oboje.
— Pamięta?...
— Nie zapomniała.
— Ale zdrowa?
— Chwalić Boga! zdrowie wróciło, jeno melankolia nie odeszła.
— Ktoby się spodział, że taka gorącość w miłowaniu być może! — zawołał Konewka.
— Gdyby się nie utopił, zapomniał, porzucił, łatwiejby pocieszenie przyszło.
— Prawdę rzec, to nie w porę się uśmiercił, boć i woda w Wiśle zimna jeszcze była, i nic nikomu o postanowieniu swojem nie powiedział — rzekł Konewka.
— Tak, tak! — westchnęli Downarowie.
— Jakże się miewa pan nasz miłościwy? — Downar spytał.
— Chciałem właśnie o królu jegomości wam powiedzieć, który ostatniego dnia września wielkie turniejowe igrzysko na dworcu wawelskim wyprawia i was, z familią całą, zaprasza. Dni
temu pięć byłem u was z zaproszeniem onem, aleście wówczas jeszcze z Poronina nie wrócili.
— Czemżem zasłużył na pamięć pana miłościwego! — zawołał Downar. — Biedz mi do niego zaraz, a do nóg paść i podziękować za łaskę niemałą.
— Nie! nie! nie! — zawołał przestraszony Konewka.
— Jakto nie? a wżdy inaczej nie może być!... Cóżby król jegomość pomyślał o Downarze, nie umiejącym dobroci jego uszanować?...
Tu do małżonki się zwrócił:
— Waćpani sama już do dom idź, a ja do króla!
— Nie nie nie! — powtórzył szybko Konewka, drogę sobą Downarowi zapierając. — Król jegomość do Gródka wyjeżdża i srodze zapracowany jest.
— Wyjeżdża?...
— Dzisiaj jeszcze.
— Zatem chwili jednej nie wolno mi stracić!
— Ale król jegomość rodzonego brata terazby nie przyjął! — krzyknął już niemal Konewka. — Wściekły jest, jak pies!...
— Wściekły?...
— Ojej! — zajęczała rajczyni.
— Dlaczego wściekły? — Downar spytał.
— Ba! — odparł Konewka, nie umiejący nic innego powiedzieć.
— Przepraszam was, ale to mi na jakieś
bzdury wygląda — rzekł Downar, Konewkę wymijając.
— Panie rajco — zastanówcie się!
— Może przyjąć, libo nie przyjąć, ale zawżdy wiedzieć będzie, żem był — rzekł rajca.
To mówiąc, ku zamkowi zawrócił.
Nie było sposobu powstrzymać pana Downara, a tak łatwo było Konewce powiedzieć, że król jegomość do Gródka już pojechał. Czuł, że w nowe termedye wpadał i że ratować się potrzebował. Bo czem teraz królowi w oczy ćwikać będzie, gdy we własnej personie Downar przed nim stanie i rzeknie, że dziś dopiero z Poronina powrócił? Jakże i z otyłością oną będzie, której tak dobrze przyjrzał się podczas wizyty u pana rajcy? Choćby, przy krótkiem posłuchaniu, na podzięce tylko za pamięć się skończyło, pewnikiem zwróciłby się król ku niemu i rzekł: — Cóżeś mi to łgał, że rajca przytył, gdy on bez mała, jak Piotrowin, wygląda? — Na jawby wyszła nieprawda sroga wizyty onej i kompromitacya bez reparacyi.
Podszedł do Downara i rzekł:
— Panie rajco! z poćciwości serca chciałem was zatrzymać, ale widzę, że moja perswazya na nic!
— Na nic! — odpowiedział Downar.
— A no, może i racya przy was!... Przyjmie, nie przyjmie, zawżdy ślad będzie bytno
ści waszej, co się nie może panu miłościwemu nie spodobać.
— A widzicie, że przy mnie słuszność! — odezwał się, wstrzymując kroku, Downar — a już nawracać chciałem, wiedząc, że gość nie w porę gorzej Tatarzyna jest.
— Chcieliście nawracać?
— Bez zastanowienia mi ono wypadło, aleś w sam raz w sukurs mi przyszedł, mówiąc, że — jakby tam było — wizyta moja nie może. się nie spodobać panu miłościwemu. Teraz to śmiało już mogę rzec, że wszelka perswazya już byłaby na nic!
Konewka w głowę się drapał, za Downarem podążając. Sam sobie popsuł sprawę i teraz medytował nad tem, jakby zło ono naprawić. Zrazu nie dopisywała mu imaginacya, a strach wzrastał za każdym krokiem, zbliżającym ich do siedziby królewskiej. Nie mówił nic, jeno myśl skupiał, deski ratunku szukając. Nagle klasnął w palce, aż się Downar obrócił i spytał:
— Co waćpanu?
— Głupim był, odwodząc was od myśli onych odwiedzin dziękczynnych.
— Widzisz asan, żem miał słuszność, a jużem nawrócić chciał.
— Zapowiem królowi, żeście z podzięką doń przyszli i namawiać go będę, żeby was przyjął, choć strasznie zakłopotany jest.
— Dziękuję za życzliwość waćpana — odpowiedział Downar, ściskając serdecznie dłoń Konewki.
Konewka mruknął pod nosem:
— Podziękujesz mi wtedy, jeżeli z królem jegomością się zobaczysz, a zobaczysz go, jak ucho swoje własne. Postoisz w poczekalni, a ja ci odpowiedź dam, jaka mi się żywnie spodoba. Nie będzie król nawet wiedział, żeś przyszedł.
Pokręcił głową i znów szeptał:
— Wyrwę się, jak Roman z pokrzywy, i zaraz w desperacyę popadam; ale jakiś duch dobry snać czuwa jeszcze nade mną i nie pozwala obałwanieć do reszty. Poczekasz w antykamerze pustej, panie rajco, dopóki z posłuchania nie wrócę i nie rzeknę: — Król jegomość z odwiedzin waszmości rad jest i z rozrzewnienia łzę nawet jedną uronił, ale tak zapracowan, że przyjąć waćpana nie może. — Nie czuwającyli duch dobry nade mną radę mi taką podsuwa?... — dodał w myśli swojej i uśmiechnął się.
Zbliżyli się do wrót. Straż przepuściła idących. Weszli do barbakanu — i nos w nos spotkali się z królem jegomością... Konewka zdrętwiał.
— Bies ze mną! — szepnął, słysząc powitalny okrzyk króla i widząc Downara, pochylającego się do ręki pańskiej. Ale przytomności
nie stracił i, nie pozwalając panu rajcy do słowa przyjść, rzeki szybko:
— Jegomość Downar czuje się w obowiązku podziękować wam, miłościwy panie, za zaprosiny wasze, przez usta moje mu przesłane, na turniej on sławny, który będzie chwałą panowania waszego. Nie odwodziłem go bardzo od onej wizyty, choć wiem, że wasza miłość czasu na przyjęcia podobne dziś nie ma. Ale jegomość Downar królewską tylko rękę waszą ucałuje i zaraz pójdzie... zaraz, zaraz pójdzie!
Tu pociągnął pana rajcę za połę od sukni.
— Ależ stać mi na chwilę czasu do pogawędzenia z tobą, panie rajco, i na spytanie o rzeczy niektóre — odparł król. — Jakże się ma małżonka waszeci?
— Przychudła nieco, miłościwy panie — odpowiedział bez namysłu Konewka. — Przynajmniej taka oczom się moim przedstawiła.
— Czy tak przychudła, jak rajca jegomość utył? — zaśmiał się król.
— Rzeczywiście, że jegomość rajca zmizerowanie nieco wygląda — odpowiedział Konewka, przypatrując się panu Downarowi — a gdym go ujrzał, cale przytyły mi się wydał. Jako widzę, to ślepia ludzkie instrumentem doskonałym nie są. Nie nadużywaj asan cierpliwości królewskiej!... — przyciszonym głosem szepnął, znowu Downara za połę pociągając.
Pan rajca tymczasem kiwał się, wciąż się kłaniając królowi.
— Nie dziwota, żeś się zmizerował, panie rajco — zwrócił się król do Downara. — Serce rodzicielskie odczuło nieszczęście dziecka rodzonego i zabolało tak, aż ucierpiała nad tem i konstytucya cielesna. Jakże się miewa zawżdy miła sercu naszemu panna Zofia?
— Kłania się miłości waszej — pochwycił Konewka wnet, nie pozwalając Downarowi dać od siebie odpowiedzi. — Jakże się nie ma kłaniać — ciągnął — widząc serce waszej królewskiej mości przepełnione najszczerszą życzliwością ku niej?
Tu znowu szarpnął Downara za połę.
— Zapomniała choć trochę o tym miłym nieboszczyku moim? — do Downara z pytaniem król się zwrócił.
— Zapomnieć nie zapomniała, ale, prawdę rzec, to nie było tam bardzo i pamiętać o kim — odpowiedział zaraz Konewka, widząc, że rajca do mówienia się zabierał. — W młodości zawżdy tak: lament, płacz, a potem pocieszenie następuje.
— To mnie cieszy, to mnie cieszy — odezwał się król. nie miarkując jeszcze, że to do niego Konewka mówi, nie Downar. — Ale powiedz, tak, po przyjaźni, panie rajco, nie czuje tam do nikogo żalu za ono nieszczęście?
— Ale skądże? odparł Konewka. — Z ja
kiej racyi żal i do kogo żal czuć może panna Zofia?...
Downar tymczasem wciąż kłaniał się królowi, myśląc, że na dworze obyczaj taki jest, iż za pytającego dworzanin królewski odpowiada.
— Chwała Bogu — rzekł król — iż i pocieszenie już nastąpiło. Owóż tedy, miły panie rajco, ostatniego dnia września rycerskie wyprawiamy gonitwy. Radzi będziemy widzieć ciebie z małżonką i córą najmilejszą na wiadomym ci już turnieju. Przyrzekłeś więc zadość prośbie naszej uczynić i na onej zabawie być, jako nas o tem upewnił pan Konewka przed pięciu dniami, w mojem imieniu odwiedzając was...
— Nie może inaczej być — odpowiedział wnet Konewka, rozumiejąc, że niby król jegomość już skończył, a w rzeczy samej obawiając się, by król nieforemnem pytaniem jakiemś nie zmusił Downara do odpowiedzi. — Nie pogardza się łaską tak miłościwą — dodał.
Tu szarpnął tak za połę pana rajcę, że ten o mało w tył się nie wywrócił. Nie spostrzegł tych manipulacyi król, bo w barbakanie rzetelny mrok panował.
— Umyśliliśmy niegdyś pannie Zofce zacnego rycerzyka wyswatać — zaczął król jegomość — i może nam się postanowienie ono uda.
— Dziękuje waszej miłości za pamięć miłościwą i za dobroć jego niezasłużoną — zaczął Konewka — jegomość Downar, a nie chcąc już dłużej nadużywać cierpliwości waszej królewskiej mości, najuniżeniej żegna was.
— Więc będziesz? — zwrócił się Jan lbracht do Downara.
— Będzie, miłościwy panie będzie! — upewnił Konewka... — Idź waćpan, bo już się król biesi! — rzucił w ucho rajcy.
Pan rajca pochylił się do ręki pańskiej i, cofając się ku wyjściu, zniknął w zakręcie omszałego muru, przez Konewkę odprowadzon.
— Dziwny obyczaj na dworze króla jegomości jest, że, miasto pytanego, kto inny odpowiada — zwrócił się do Konewki pan rajca, gdy już ku wrotom się mieli. — Dziwny obyczaj!...
— Od niedawna to weszła ceremonia taka — Konewka odparł. — Ale inowacya ona nie wszystkim się podoba, i król jegomość zaniecha jej wkrótce.
Gdy pan rajca za gród wyszedł, Konewka tchnął głęboko. Zdjął czapkę, rzęsisty pot otarł z czoła i ciężko dyszał.
Phu! jakbym ci cepem kopę żyta omłócił!.. — wyszeptał — ale jakiś duch zacny czuwa nade mną.
Wrócił do króla i zastał go jeszcze w barbakanie stojącego. Brwi podniesione miał, jako
człek, jakowejś rzeczy nie pojmujący, wargi odęte, obie ręce zatrzymane w ruchu nad jakiemś nie rozwiązanem pytaniem. Zauważył to Konewka i snać zrozumiał, skąd ono zdziwienie króla jegomości pochodziło, bo, choć humorem nadrabiał, psią jakąś miał minę. Spostrzegł go król.
— Pódźno tu! — zawołał.
Konewka podszedł śmiało, jakby żadnego przewinienia nie czuł, a król do niego:
— Zda się, Downar był tutaj?
— A był, najjaśniejszy panie!
— Niby chciał mi podziękować za zaprosiny na turniej?
— A tak, najjaśniejszy panie!
— Jakoże się stało, że on milczał, jak pień, a wasan tarabaniłeś za niego?
— W Poroninie od powietrza górskiego zadyszki dostał: aby słowo rzekł, czka zaraz. To też, idąc z podzięką do waszej królewskiej mości, molestował mnie, bym go w konwersacyi wyręczył.
— Zadyszki dostał?
— Tak, miłościwy panie!
— Nie słyszałem, żeby człek, tak zmizerowany, na astmę chorzał. Jako przypominam sobie, jednego słowa przemówić nie mógł.
— Dziwowałem się i ja onej niemocie — rzekł Konewka.
— Nienormalne rzeczy się tu dzieją, od kie
dy mojego nieboszczyka zabrakło. Duchy chodzą, waćpan mentem tracisz, w skórę bierzesz, a Downar zadyszki dostaje. Ślij ać doń zaraz medyka mojego.
— To przejdzie, najjaśniejszy panie! Nawet, gdy za bramą ze mną się znalazł, już cale uczciwie zagadał. Raz jeden tylko koguta uciął.
— Patrz, jak to niekażdy człek powietrzem górskiem oddychać może!... — rzekł król.
I zaczął przyglądać się murowanemu sklepieniu barbakana.
W pewnem miejscu pęknięcie się pokazało, na co król jegomość zawczora jeszcze uwagę zwrócił był. Nadworny budowniczy snać dopatrzeć go nie mógł, ale sokoli wzrok króla szczerbę oną wnet dostrzegł. Kazał tedy przywołać do siebie niemrawego Niemca, który, podczas niebytnosci króla na zamczysku, szczerbę oną miał poprawić. Z racyi reparunku tego król jegomość w barbakanie się znalazł i panu Downarowi ono osobliwe posłuchanie dał. Widocznie, że tą szczeliną umysł króla zajęty nie zwrócił, jako się należało, uwagi na ono wtrącanie się Konewki do konwersacyi, z imci panem Downarem prowadzonej. Udało się jakoś i tym razem Konewce obronną ręką wyjść, ale czuł, że kiedyś przyjść musi chwila, i one nieprawości wszystkie na jaw wyjdą. Kalkulował tak tylko, aby w ony czas niefortunny na swoich już śmieciach, w Toraju, był. Opuścić chciał
dwór królewski, jako przynależało kawalerowi grzecznemu, nie wygnanym zeń być i tem żywot sobie popsować.
Nazajutrz rano król jegomość, w otoczeniu dworu swojego, wyruszył do Gródka. Poczet panów był liczny, a lśniący od czerwieni i złota; lansowały rumaki pod nimi i pięknemi podrzucały głowami, tupotem podków i srogiem rżeniem napełniając ulice miasta, przez które on orszak się przesuwał.
Aczkolwiek jesienią już pachniało i czasami spadały liście drzew, niby pieniądze złote, niebieskie ciepło przesączało się przez powietrze i nie pozwalało ludziom o tylko co minionem lecie zapomnieć. Jeszcze wiatr chłodny z gór Tatrzańskich nie powiał; jeszcze ni razu niebo błękitne nie omgliło się szaremi chmurami, niosącemi deszcz drobny: złota jesień rozpoczęła panowanie swoje, jakby chciała powiedzieć ludziom, lata żałującym:
— Nie gorszam ci jest od niego, jeno więcej purpury a złota mam; jeno większy żal poczujecie, gdy złożę berło królewskie, a zimie miejsca swojego ustąpię. Cieszcie się, pókim jest! cieszcie się, póki w czerwieni a złotogłowiu chadzam!...
To też wysypało się mrowie ludzkie i zawaliło ulice wszystkie, okna, ganki i krużganki; nie było też wykuszu żadnego, muru i przymurku, gdzieby nie usadowili się ciekawscy,
chcący się przyjrzeć wspaniałemu orszakowi pańskiemu. Na rynwach nawet pouczepiali się okrakiem żakowie, oczekujący pocztu królewskiego, a tymczasem za łby się brali, jeden drugiego spychając. To też ten i ów bęcnął, jak kluska, na ulicę, ale wielkiego nie doznawał szwanku, bo na oczapiony łeb spadał, libo na wysokie czepce niewieście, że więcej poszkodowani byli ci, na dole stojący, niż spadający żak ony. Na chwilę podnosił się wrzask, coś zakotłowało, zawrzało, a później śmiech buchał i trzepanie skóry żakowskiej, jeżeli niewieście jakiej nadwerężył karku szkodnik, bo mężowie małp na to zwracali uwagi, myśląc, że chrabąszcz zleciał, libo inny jaki owad nieopatrzny. Tłok był okrutny, wrzenie u góry i u dołu; nie było jeszcze widać orszaku królewskiego, a jakiś szmer i poszum, niby poczęcie burzy, niby pomruk fal wzbierających, płynął od ulicy Grodzkiej.
Nagle uderzył dzwon...
Tłum się poruszył...
Oczy wszystkich zwróciły się w stronę zamku.
Cisza... jeno dzwon bije...
Znak to, że siedzibę swoją opuszcza pan.
Oczy wpatrzone, piersi bez tchu — a tu do jęku dzwonu przyłączyły się szczęki i brzęki, i jakiś stłumiony grzmot, i jakiś pogwar wojenny. Jużci wyraźnie słychać różnych instru
mentów głosy: bębny i piszczałki, dżele i szałamaje, sztorty i pomorty, trąby i fujary łączą się z pobrzękiem szablic, tętentem podków, hukiem kopyt, rżeniem koni. I przedziwny wyłania się śpiew, gędźba niezrównana dzwonów, szabel, bębnów, trąb i rżeń rozegrzanych rumaków. Każda kościelna wieżyca, pod którą orszak się pański przesuwa, uderza dzwonem swoim. Pobudkę zamkowy dał, odpowiedział mu jeden, drugi, trzeci, poruszając śpiżowe serca wież jeszcze milczących. I oto uderzyło sto dzwonów naraz, na Rynek grom wpłynął, przy uniesieniu i wrzasku tłumu.
Poprzedzony przez trębaczów, król wjechał.
— Vivat! — zagrzmiało.
Król głową skinął, uśmiechnął się miłościwie, na ukochany i kochający lud patrząc.
A trębacze, w sukniach białych, obszytych galonami złotymi, o rękawach niżej kolan spadających, trzymając trąby półłokciowe przed sobą, z których wstęgi amarantowe i chwasty złote zwisały do ziemi prawie, nadymali pyski i rżnęli marsz pochodny.
Za nimi, a przed królem jegomością, miecznik jechał; dalej, na koniu jabłkowitym, sam pan, w otoczeniu wojewodów i kasztelanów, którzy, choć nic do czynienia z trąbami nie mieli, nosili policzki wielką pychą odęte, bo przez nich rozszerzała się i rosła w potęgę i sławę ojczyzna miła, ku trzem docierała morzom, boć
i Adryatyk jagiełłowemu nasieniu się już kłaniał. To też znać było, że nie bylejaki pan jechał, że nie bylekomu służbę swoją oddawali możnowładcy tej ziemi; to też ponad nimi górowała postać królewska, wykuta, jakby z granitu, o czole wysokiem, o twarzy bez zarostu, a dumnej, patrząca siłą i wolą nieugiętą. Ku niej zbiegały się promienie wszystkie, od niej szły blaski potęgi i chwały. Król był słońcem, a wedle niego krążyły gwiazdy, grzejące się w cieple oczu jego.
— Jagiełło!..
— Jagiellończyk! — tu i tam odzywały się głosy.
I znowu zrywała się burza okrzyków:
— Vivat!..
Król się kłaniał, wzrok rycerzy po ukwieconych przesuwał się balkonach. Wiedzieli, że część tych okrzyków i ku nim jest skierowana. To też pokręcał misternego wąsa młody pan a grabia na Tenczynie, a że piękny był, krzyżowały się z jego spojrzeniem urodziwych niewiast oczy, zalotne przelatywały uśmiechy, niby z róż zrywające się motyle. Widział to młody grabia, a czując, jaką satysfakcyę, patrząc nań, niewiasty mają, krygował się na swoim dzianecie i szeptał do się:
— Niech tam se polubują się gładyszki a w miłej imaginacyi zostają, że palpituję ku
nim. Krwi im to nie popsowa, lube tylko śnienie mieć będą.
I w boki się brał, i konia lekko ostrogą naciskał, większej fantazyi mu dodając.
Przy Tenczyńskim otyły mąż jechał, lat więcej niż średnich, z sędzielizną już trochę zaznamiający się, a pochodzący z zacnego Odrowążów rodu. Tenci jednak wszetecznych obyczajów był i pijanica niepowściągliwy, ale animusz rycerski miał i nie od parady tylko łeb wysoki na karku nosił. Widząc, jako niewiasty się uśmiechają, strzelają ślepkami a szepcą, uśmiechy one i szepty do siebie brał, raz wraz do Tenczyńskiego się zwracał i prawił:
— To tak zawżdy, mości grabio! bylem się gdzie jeno pokazał, zaraz między gładyszkami zaniepokojenie sprawiam.
A Tenczyński odpowiadał:
— Mająć jeszcze gust mieszczki krakowskie. A w duchu doszeptywał:
— Pewnikiem myślą: po co ten drygant, niby fasa, wyglądający, Tenczyńskiego nam zasłania?
Tuż przy Odrowążu, na rumaku ognistym, lansował Piotr Pruchnicki; dalej nieco kniaź Gliński, świeżo na dwór królewski przybyły, mało znany, ale zamiarów szerokoramiennych pan, który już się wsławił na króla hiszpańskiego dworze, jako rycerski mąż, zdobiący laurem swe skronie w srogich bitwach, z Mau
rami staczanych. I Mieleckich dostrzegłeś, i Kurozwęckich — i Kamienieccy, co w zaszczyty już porastali, a wszyscy prawie synowie ziemi ląckiej, w czerwień szat, złotogłów libo w błękit jarzący odziani. Król młody był i wolał rycerzami młodymi się otaczać, niż sędziwymi mężami, którzy do króla żal mieli, iż myśli swoje przed nimi ukrywał.
Za panami posuwali się dworzanie królewscy, z Konewką na czele, i dwory panów; dalej tabór wozów, łowce i psiarze, kuchmistrze i służba pośledniejsza.
Miasto było odświętnie odziane, barwiły się chorągwie i kobierce w oknach, a i strop niebieski rozjaśnionem patrzał słońcem.
Wśród huku dzwonów, dźwięku trąb i grzmotu okrzyków przejeżdżał stolicę swoją pan. Stojące w oknach i na krużgankach niewiasty w dłonie uderzały, to powiewały chustami.
Nagle upadł kwiat róży.
Uderzył o pierś królewską... i zawisnął, uczepiony kolcem o suknię.
Król oczy wzniósł w górę.
W oknie jednej z kamienic, pochylona, z wyciągniętą ręką w powietrze, z rozwartymi jeszcze palcami, które kwiat ten rzuciły — stała Zofka Downarówna.
Król się zapatrzył, łeb podniósł i Odrowąż.
Piękna była, jak zawżdy, lecz, zdawało się,
że była tylko dawnej Zofki cieniem. Oczy czarne, rozwarte szeroko, nie świeciły dawnego ognia blaskiem. Duże były, czarne były, ale jakieś umarłe były. Jagody bez rumieńców, usta bez uśmiechu miała. Cisnęła różę i, zda się, że okamieniała w ruchu.
Król patrzał chwilę, jakieś myśli szybkie przebiegały przez jego czoło. Może przypominał sobie dawną Zofkę, wolną od smutków wszelkich, nie znającą żywota tego trosk i bolów, złocistemi jeno marzeniami żyjącą; może pamięcią króla targnęło przypomnienie jakieś, które jemu samemu lekkie nie było. Nagle snać myśl jaśniejsza błysnęła w umyśle pana i blaskiem dziwnym zapaliła się w jego oczach, gwałtownie ściągnął wodze koniowi — i stanął.
Orszak się zatrzymał.
— Waszmość! — do Tenczyńskiego się zwrócił król.
Młody grabia podjechał.
— Znasz tę dziewkę?
Ruchem głowy wskazał na Zofkę. Tenczyński spojrzał na miejsce wskazane i rzekł:
— Nie znam, miłościwy panie.
— Przypatrz się jej dobrze!.. Tenczyński patrzał, Odrowąż mlamlić począł.
— Cóż? — spytał król po chwili.
— Hmmm!.. — zaskomlił Odrowąż.
— Wśród róź królową, wśród gwiazd słońcemby była — odpowiedział grabia.
— A wśród dziewic niejednego dostojnika wybranką — dokończył król, patrząc zmrużonemi nieco oczyma na mówiącego.
— A no — tak! — odpowiedział Tenczyński.
— Downarowego rodu to córa, który szczyci się przyjaźnią naszą. Zamożny to dom, o zacności niemałej.
Przez cały ten czas rozmowy Odrowąż ze łbem podniesionym patrzał na Zofkę, a gębę miał, jak wrota, otwartą.
— Słucham rozkazów waszych — rzekł grabia.
— Rzuciła mi ten kwiat — król mówił. — Podziękuj waszmość jej ode mnie za ten tak miły mi upominek i powiedz, że pamiętam o przyrzeczeniu jej danem.
Tenczyński miał odjechać.
— Stój waszmość!... Ten pierścień daj jej ode mnie. Przy zrękowinach niech go włoży na palec wybranego. Ten pierścień będzie miał moc otwierania królewskiego serca skarbnicy.
Tenczyński skłonił się i pierścień piękny wziął z ręki królewskiej. Miał ruszyć, gdy Odrowąż poskoczył ku niemu i zawołał:
— Z waszmością ja!
— Odrowąż! — zagrzmiał w tej chwili głos króla.
— Co wasza królewska mość rozkaże?
— Poufne to poselstwo, więc waćpan zbyteczny jesteś. Do szeregu!..
Odrowąż się skrzywił, jakby pieprzycę rozgryzł, ale rozkazowi pana sprzeciwić się nie mógł. Król skłonił się Zofce i dał ostrogę koniowi.
Po chwili widać było w oknie kamienicy, z którego róża zleciała, ukłon Zofki, pochyloną przed nią piękną Tenczyńskiego postać i zdziwienie znajdujących się tam białogłów.
Król mijał miasto, które żegnało go biciem dzwonów, szmerem proporców i okrzykami ludu.
Orszak królewski wypłynął na trakt lwowski. Tu dognał go Tenczyński i z doniesieniem o spełnionem poselstwie do pana się zbliżył.
— Jakże się waszmości dziewka ona spodoba? — spytał Jan Olbracht.
Tenczyński milczał.
— A składnieś rzekł był: wśród róż królową, wśród gwiazd słońcemby była.
— Niejeden rymopis składniejby one słowa moje uformował — grabia na to.
— Ja z rymami się param! — wtrącił Odrowąż.
— Ty? — rzekł Tenczyński — z takiem przedsięwzięciem? — dodał, wskazując na potężny żywot Odrowąża, złocistym podtrzymywany pasem.
— Zali myślisz, że Muzy chętniej tyk chmie
lowych się imają? — odciął Odrowąż, patrząc na smukłą Tenczyńskiego postać.
Ale grabia nie uczuł się dotkniętym, uśmiechnął się jeno i rzekł:
— Wiem ci ja, że tyki i zacny powój owija, a podły łopian do dyni zawżdy ma się.
— Gdzie prawda jest, niech Muza rozstrzygnie... — Odrowąż na to. — Chyćże ją, mości grabio!..
— Waści ostawiam rękawicę oną!...
— Poczynaj, Odrowąż! — do sporu król się wmieszał. — Nie Tenczyński konfidencyą Muz się chwalił.
Odrowąż podniósł prawicę i zaczął:
»Gdybyś, dziewko moja, różą była...
— Nie twojać jeszcze! — Tenczyński przerwał.
— Ale to jeno w rymach wypadło tak — Odrowąż na to.
— No, słucham... słucham... Odrowąż znów zaczął:
»Gdybyś, dziewko moja, różą była,
Tobyś królowała między niemi —
Gdybyś gwiazdą na niebie świeciła,
To słońcem byłabyś dla ziemi —
Ja zaś...
— Co waść? — przerwał Tenczyński.
— Wenę mi psowasz! — zawołał Odrowąż.
— No słucham, słucham — mruknął grabia, ale znać było, że kolera go brała.
»Ja zaś, Bogiem będąc...
— Ot, zachcianka! — mruknął Tenczyński.
— Czy waćpan się umitygujesz? — wrzasnął Odrowąż.
— No słucham, słucham!...
— Waćpan myślisz, że, jak grzanki w polewce, tak rymy łapać można... Spróbuj, a zobaczysz, jaka to fatyga jest!...
— Kończ, kończ, bo mnie już ziewaczka bierze.
»Ja zaś, Bogiem będąc, siadłszy w chmurze, Którą moja wielmożność zjedwabi,
— »Odrowążu! — rzekłbym — naści różę! Łopian ostaw Tenczyńskiemu grabi.«
Śmiech buchnął pomiędzy słuchaczami rymów onych, a Tenczyński sponsowiał, jak alkiermas, i najechał koniem na Odrowąża. Ale pohamował się wnet, na króla spojrzawszy, jeno warknął:
— Ja ci dam łopian!...
— Sprzeciwiłbyś się Panu Bogu, gdyby On takie rozkazanie wydał?
Król się uśmiechał nieznacznie, rad będąc z rymów Odrowąża, które podrażniły grabiego. Widocznie młodemu panu spodobała się Zofka Downarówna. Pochylił się tedy ku Tenczyńskiemu i szepnął:
— Nie pięknali?
— Za piękna nawet, miłościwy panie!
— Aż tak! — król rzucil.
— Mimo to... nie dla Tenczyńskiego!... Westchnął.
Król znowu szeptem:
— Zali stalowy pancerz masz przeciw pociskom Amora?
— Jeszczem go nie wdział, ale, gdybym poraźon przez nie miał być, od stóp do głów zbroją oną okryłbym się.
— Bajbaju!...
— Jakem Toporczyk!...
Rzekł tak, ale smęt jakiś pochylił głowę rycerza.
Jechano zwolna, bo orszak królewski był duży i pakowny, mimo to, wozy, żywność wiozące i zacnego wina baryły, o stajań kilka za pocztem rycerskim ostawały, tak że, gdy posiłku czas nadchodził, dobrą godzinę czekać musiano, zanim furgony nadjechały i kucharze do imbiru, muszkatołowej gałki a czosnku się wzięli, bez których to rzeczy żaden w on czas szlachecki żołądek obejść się nie mógł. Prawdać, że każdy pachołek pański wędzonkę przednią i manierkę okowity przy sobie miał, czem zaspakajano głód pierwszy, ale zawszeć to nie kuchnia królewska, w której niedźwiedzie łapy i łosie chrapy przednim specyałem były, a na pieczeń żubrzą oblizywał się nawet wiel
moża niejeden. Przydłużały także podróż gonitwy przygodne za jakimbądź zwierzem, tu i tam napotkanym, bo lasy sarn skocznych i jeleni rogatych pełne były, a nie od parady prowadzono na smyczach psy myśliwskie i okapturzone sokoły sadzano na ramionach, które to przednią zabawą każdego podróżującego orszaku były.
To też sokolnicy, gdzie jeno srebrna szyba stawu się pokazała, musieli na baczności się mieć, bo tu, libo tam, czapla się zerwać mogła, a wtedy pańskie kobuzy, z kapturów zwolnione, śmigały w powietrze — i rozpoczynał się wspaniały gon pod nieobieżnem sklepieniem niebieskiem, w błyskawicowy lot czapli wpadał grom dzioba sokolego, wiatr unosił śniegi piór ptasich, niejedna krwi kropla czerwona wysączyła się z błękitów i rozbryznęła się na stalowym naramieniku rycerza. Nieraz czapel dziesiątek w nieopatrzny lot się porwało, dwa razy tyle za niemi pognało sokołów, którym zawżdy przodował kobuz królewski, mistrz nad mistrze, ze złotem kolcem na szyi. W niebiosach bój, na ziemi tętent, i szczęk, i gwar, i fantastyczne nawroty koni, bo każdy z rycerzy kierował się za lotem swojego sokoła, a loty były szybkie, niespodziane, nieobliczalne, zastosowane do zwrotów broniącego się od ciosów śmiertelnych ptaka. Niejeden pomiędzy panami spór powstawał o danego sokoła dzielność: ten swojego, tamten swojego kobuza chwalił — powstawały zakłady
niemałe o sto i więcej talarów bitych, a czasami, gdy się rozgrzała krew, a taki Tenczyński libo Kamieniecki na ambit wziął, losy niejednej włości zacnej zależały od sprawności kobuza, od jego fortelów w walce prowadzonej, od śmiałego ciosu, wymierzonego z góry w czubaty łeb czapli.
Nieraz, bywało, czapla z nad stawu, a jeleń z lasu się porwie, wtedy w szum skrzydeł sokolich skowyt psów gończych wpadnie i orszak rycerski na wsze rozpryśnie się strony, że nieraz roginawoływacze ozwać się muszą, by wszystkich do kupy zebrać, a nie pozwolić zbłąkać się w puszczach obłędnych.
Nie dziwota, że przy takiej fantazyi rycerskiej, łowach, gonitwach, od których nie usuwał się i sam król jegomość, on primus inter pares, na trzeci dzień dopiero do jagiełłowego zbliżyli się Gródka. Gdy błękitne jeziora, w obramowaniu »lasów słowiczych«, błysnęły w oddaleniu, gdy czerwone dachy miasta zaiskrzyły się od promieni zachodzącego słońca, a sygnaturka na strzelistej wieżyczce kościołka zabełkotała srebrzyście — komu a komu — ale imci panu Konewce zadygotało serce w piersi, że tchu ułapić nie mógł, a kręcił się na kulbace, iż jadący przy nim dworzanin nieforemne pytanie rzucił: — Zali go czasami kąśliwe jakie nie opadły insekta?... — Konewka nie odpowiedział nic, jeno do morowej zarazy pytającego posłał,
folgę dając wzdychaniom nieumiarkowanym, tak że znów go jadący przy nim dworzanin, zapytał: — Zali sobie siedzenia nie popsował? — Tu Konewka nie strzymał i w gębę mu dał. Wnet za czuby się wzięli, i sroga rozpoczęła się bitwa, ale mordujących się szybko uśmierzyli dworzanie przezorniejsi, bo obecność majestatu nie pozwalała na eksces podobny, i łatwo można było na srogi gniew pański narazić się. Dobrze i tak, że nikt z przodowników batalii onej nie spostrzegł, bo oczy wszystkich zwrócone ku Gródkowi były, skąd się wyłonił orszak wspaniały a barwny i szablisty, i posuwał się hucznie a buńczucznie przeciwko królewskiemu gościowi. To zawiadomiony o przybyciu pana starosta Wilczek, z jegomością Olizarem i szlachtą okoliczną, na spotkanie króla jechał. Za nimi ośmiu hajduków szło, prowadząc dzianety sułtańskie, które drabanta tańczyły, hardo podrzucając pięknemi głowami, ubranemi w czepce z sieci złotolitej, gęsto perłami i różycami rubinów wytkanej, a sznury ze złota szczerego, którymi na wodzy trzymano onych synów pustyń arabskich, ni to węże złe, oplątywały silne pięście hajduków, wspierających się ramionami o piersi ich potężne, posiekane drgających żył siatką. Dzianetów było cztery, a ośmiu chłopów ich prowadziło, w sułtańską mać łając, a one raz wraz na zadach siadały, to ciskały się w powietrze, jakby co chyżej dojrzeć pragnęły króla
jegomości, który zoczywszy z daleka pląsy ich napowietrzne, uśmiechnął się, głową poruszył i szepnął z zadowoleniem:
— Koniki moje!...
Orszak pana starosty na jeden rzut strzały tatarskiej zatrzymał się przed królem. Panowie i szlachta wnet z koni zsiedli i szli już pieszo na króla spotkanie, a Olizar, jako mówca był przedni, naprzód wystąpił i mowę foremną o swojej podróży w kraje muzułmańskie jął prawić, o życzliwości dla korony polskiej Bajazeta sułtana, który w dowód braterstwa i pamięci cztery one jeździeckie rumaki śle krwi najzacniejszej, jako, że od siedmiu kobył Mahometa pochodzące, o czem wręczony dokument zaświadcza, pieczęciami i podpisami stwierdzony, malowany w esy i floresy, pomiędzy którymi dostrzedz nietrudno było i samego sułtana sigillum.
Król wziął do rąk on sprawdzian zacności rodu końskiego, patrzał długo a uśmiechał się, jakby cobądź z onych wykrętasów wyrozumieć mógł; później go Tenczyńskiemu dał, ten Odrowążowi, i tak z rąk do rąk przechodził on kartelusz sułtański, nad którym dziwował się każdy a rozumiał tyle, co wół, przed szafą gdańską stojący.
Po perorze Olizara i Wilczka starosty submitacyi pachołkowie podprowadzili rumaki.
Król nie strzymał i ku nim wnet skoczył.
Rwące się przed chwilą dzianety, jakby przeczuły zbliżającego się pana, wyciągnęły ku niemu łby śliczne, węsząc różycami nozdrz rozwartych, to skubiąc wargami złotogłów szaty królewskiej. Król miłościwie pieścić się z nimi zaczął, a niby do dzieci rodzonych przemawiać, że dziwno wszystkim było widzieć spokorniałe teraz i tak łacno pieszczocie się poddające, przed chwilą harde i buntujące się zwierzęta.
— Toś mi dogodził, Olizar! toś mi dogodził!... — raz wraz powtarzał król, nie mogąc oczu oderwać od onego prezentu bajazetowego. — Rad jestem, jakbym królestwo zacne zdobył, abo Niemcom po skórze dał. Niech Bóg miłosierny przebaczy pogaństwo Bajazetowi, a trochę mu nieba swogo udzieli, że tak obdarzył mnie godnie. A jakoże ze zdrowiem twojem, Olizar? boć nie rzekę, abyś na truposza patrzał, a Wilczek pismem mnie swojem przestraszył, donosząc, iżeś srodze zachorzał.
— Zagorzał, miłościwy panie! — Wilczek na to.
Szlachta w śmiech, a ogadywany submitować się począł, nie na gorzałkę chorobę swoją składając, jeno na powietrze złe, które inaksze jest tutaj, niż w krajach południowych.
Ale czas było do grodu już śpieszyć, bo słońce żegnało ziemię, szczerym karmazynem niebo zalewając, a miasto czekało wjazdu kró
Spiął konia, czapkę uniósł i ku jednemu z balkonów powiał złocistem trzęsieniem piór czaplich.
Snadno się domyśleć, kto stał na onym balkonie.
Ale orszak pański przepłynął szybko przez strojne ulice miasta, jedną i drugą bramę minął i na gród zajechał, znajdujący się w ustroniu lesistem, w onym słowiczym lesie jagiełłowym, w którym to Władysław król na śmierć się słowików zasłuchał. Straż sprezentowała broń, bębny warknęły, opadły mosty zwodzone — i król jegomość powitał umiłowane ściany myśliwskiej siedziby swojej.
Dworzec ten nie należał do tych murowańców kazimierzowych, którymi się ongi Polska sławiła. Ciesielską robotą, z modrzewi i sosen, zbudowany był, a suchy, ni to drzazga, że jeno skałkę przytknąć, a cały w płomieniachby stanął, jako dziewka sromliwa, na widok nagle zjawiającego się młodzieńca, do którego ma się. Okrutne bale, żywicą przesiąknięte, z kunsztem a smakiem niemałym, uformowały ściany i podsienia rzeźbione; dach, w podwójnych przegubach, piętrzył się nad niemi i ptactwu ćwierkającemu bezpieczne schronienie dawał; podwojów nie bylo, jeno drzwi jednoskrzydłe na wieszach drewnianych, które kiedyniekiedy smarowano sadłem, by nie skrzypiały, jak dusza potępieńcza. Kominy tylko z kamienia były we
wnątrz komnat przestronnych, a polerowane zacnie i malunkami zdobne. Podczas lata skwarnego dworzec cały pachniał od świerków i sosen rozgrzanych; złote krople żywiczne występowały na ścian krajnikach i dachach obrzeżu, iż zdało się, jakoby cały był klejnotami sadzony, a perlił się, a świecił, iskrząc się złotem w blaskach słońca, szczerem srebrem błyszcząc w noc miesięczną. O takich to budowlach, zapełniających po wiek XVIII niemal Polskę całą, rzekł trefnie swojego czasu nuncyusz Malaspina, że »nigdy w życiu nie widział tak pięknie ułożonego paliwa«". Ale łatwo było dworować panu Włochowi, mającemu w patryi swojej tyle marmurów i inszego kamienia, co drzew było w Polsce.
Za to we wnętrzu takiego dworca świeciło się od bogactw niepomiernych. Ściany arrasami pokryte były, to skórami tłoczonemi roboty gdańskiej, na których niemało złota widziałeś, splątanego w węzły rycerskie, czewienią przetykane libo znaczone herbami; podniebienia zaś komnat takich kasetami i różycami świeciły, żeś nieraz drętwicy w karku dostał, gdyś zadługo, łeb zadarłszy, onym pięknościom się przypatrywał...
Takie to dworzyszcze było i w onym sławnym »lesie słowiczym«, do którego teraz król jegomość zajechał, a że nieco sfatygowany podróżą był — po wypiciu więc paru szklenie
wina i zakąsce, pożegnał asystujących mu panów, służbie pilność wedle ognia nakazał i wraz z Konewką do sypialni się udał.
Tak tedy król do siebie, a Odrowąż, Tenczyński, Olizar i Wilczek starosta, wraz z panami innymi, do swoich się pokojów udali, w oddaleniu pewnem od komnat królewskich znajdujących się, by jeszcze przy dzbanach o politycznych sprawach różnych pogadać.
Król jegomość miał zwyczaj chodząc odmawiać pacierze, a później dopiero rozbierać się dawał. Ale, zanim pas odpiął, suknię zrzucił, nogi uwolnił z półbutków z czerwonego kordybanu — niemało czasu uchodziło; przed samym spoczynkiem zaś jeszcze o tem, libo o owem zagadał, a wżdy bez wyraźnego rozkazu i pozwoleństwa pana nie wolno było dworzaninowi sypialni opuścić, choćby go kolka sparła, libo inne przyrodzone prawo wyjść rozkazowało. Tak było i teraz.
Po pacierzach król jegomość o Zofce coś wspomniał, o Zawiłka zawadził, potrącił o księdza rektora, raz wraz z różnemi pytaniami do Konewki się zwracając. Kurzyjamskich nawet nie minął, a gawędząc tak o rzeczach przeróżnych, nie zauważył, iż Konewka, jak na rozżarzonych węglach stał i roztargnienie na wszelkie odpowiadał pytania.
Okna w sypialni otwarte były, drzewa cicho bardzo szumiały, zapach sosen wypełniał ko
mnatę, jakby to nie jesień była, a, wiosna woniejąca. Dziwne ciepło przesączało się przez powietrze, nad las słowiczy wzniósł się miesiąc i zajrzał do królewskiej izbicy. Król spojrzał w okno.
— Szkodać, że to nie maj!.. — rzekł. I westchnął.
Ale Konewka rad był, że to maj nie był, bo król jegomość, dziadowskie usposobienie mając, zarazby na spacerunek do lasu poszedł, z sobą go zabierając, a zasłuchawszy się w pogwizdy czarownych słowików, palcemby kiwnąć nie pozwolił, jakby to każdy człek miał upodobanie jednakie i do melankolii usposobienie. Ckniło się mu teraz do niewiasty umiłowanej, która za złe mieć może, iż czasu już tyle upłynęło, a on ci jeszcze nie przydybał do niej i wdowieństwa jej nie pocieszył. Kręcił się, jak piskorz na niepogodę, ni w pięć, ni w dziewięć królowi odpowiadał i niezbyt składnie przysługi przy nim dziś spełniał, a takie go ciągoty porwały, że z ledwością przy panu chodzić mógł, a wszystko na opak czynił. Król zrazu nie zauważył niemrawości onej, na łożu siadł, twarz na lunę obrócił i znów się ozwał:
— Jako tam na dworze jest?
— Miesiąc świeci — odpowiedział Konewka.
— Wżdy w oczy mi patrzy, a ślepcem nie jestem — król na to. — Ciepło być musi, jakby
się ku wiośnie miało, a tu już wrzesień jest i farbuje na żółto drzew liście.
— Widzi mi się, że mróz na dworze, bo gwiazdy skrzą się — Konewka rzekł.
— Mróz? — król się ozwał. Konewka skrzywił się.
— Sośnina pachnie, ciepło ogarnia mi nogi — gdzież mróz?
Konewka zastękał, jak oś u wozu nie smarowanego.
— Co aści?...
Konewka tchnął ciężko a skrzywił się, jakby zły insekt go ugryzł.
— Kolka? — król spytał.
— Mam prośbę do waszej miłości.
— To czemu nie gadasz?.. Głową pokręcił.
— Pewnikiem podwikęś jaką jużeś upatrzył i pana swojego w samotności ostawić chcesz.
Konewka pochylił się do nóg królewskich.
— Krewniaków tu mam i jak najśpieszniej odwiedzićbym ich rad.
— To czemużeś odrazu nie gadał, a dawnobym cię już zwolnił. A jacy to krewniacy?...
— Ciotka.
— Lat dwudziestu, o buzi malinowej, hę? — król dodał.
— Starowinka, królu miłościwy, obym tak żyw był!...
— Starowinka? I takie cię do niej ciągoty biorą, jakem zauważył?...
— Mam ci po niej spadek przyobiecany.
— A to gnaj, bo jeszcze ktoś cię w spadku onym ubieży.
Konewka znikł, jak kamfora. Król się uśmiechnął...
— Starowinka! — mruknął. — Sambym może tę starowinkę z satysfakcyą niemałą zobaczył.
Westchnął, ułożył się na łożu, nogi niedźwiedzią okrył, a sennym będąc, chrapać zaczął.
Konewka pośpieszył, a przesuwając się pod ścianami dworca, w izbach mieszkania Wilczka starosty światło dojrzał, przy brzęku kielichów posłyszał gwar wesołej rozmowy i wymienione parę razy imię Zofki Downarówny. Ale pośpiesznych nie wstrzymał kroków, dopadł furty znajomej, po wale zamkowym w dół spłynął i biegł ku uśpionemu miastu.
Na zakręcie jednej z ulic jakiś cień przeciął mu drogę. Konewka ominąć go chciał — nagle w bok skoczył i gnać na oślep począł. Parę kamieni gwiznęło za nim, lecz jeden tylko w ucho nieszkodliwie mu dał. Konewka dopadł kamienicy dobrze sobie znajomej i silnie w drzwi zakołatał. Ktoś szybko po schodach zbiegł i zapory odsunął. Konewka, widząc drzwi otwierające się, spojrzał za siebie. Dostrzegł postać
Zawiłka, znikającą za węgłem narożnego domu. Zamiótł płaszczem pył ulicy — przeszedł... i zniknął.
Drzwi się otworzyły, Konewka przez próg skoczył.
— Czekałam...
— Jestem.
— Tak późno?
— Ciężka służba u króla jegomości, ciężka! — wyszeptał Konewka.
Głosy umilkły, kroki przytłumiły drzwi, które zawarły się ciężko.
W izbie Wilczka starosty gwarno i parno było. Gwarno, bo wino, korzeniami zaprawne, dodawało animuszu; parno, bo na przestronnym kominie, w którymby się i królewska karoca zmieścić mogła, żywiczny palił się stos bierwion sosnowych, komnatę łuną czerwoną oświecał i grzał, jakby człek w rzetelnej był łaźni. Nie otwierano jednak okien, by rzeźwiejszy powiew nocy jesiennej oną parnotę uśmierzył nieco, a to z racyi, by król jegomość, podróżą utrudzon, miał sen nieprzerwany, a wesołości mitygować i głosu przyciszać nie radzi byli, bo rozweselały wszystkich krotochwilne żarty Odrowąża i ruskie śpiewki Olizara przy dźwięku bandury, na której hajduk jego przygrywał. Z brzękiem szklenic, śmiechem i trefnymi żartami Odrowąża dziwnie się łączyła ona pieśń strun i śpiew Olizara. Wszystko to razem kotłowało się, mie
szało, zda się nawet, że nie licowało z sobą, ale sprzeczności one godził możny bóg wina — i dźwięki kłócące się w jedną harmonię zlewał.
Ale tej chwili Odrowąż miał głos, prawił o dostrzeżonych pięknościch Zofki Downarówny i zwróceniu jej uwagi na siebie. Tenczyński raz wraz: — Łżesz! łżesz! — powtarzał, podrwiwał z opowiadacza, słuchając, nie bez irytacyi jednak, przechwałek onych, boć wszem wiadomo musiało być, że, gdzie Tenczyński jest, tam miejsca dla innych drygantów być nie może. Odrowąż tymczasem (jakby to ci on przed Zofką stawał i zazierał w głębiny jej oczu) tak szczegółowo wdzięki jej opisywał, że przed słuchaczami jako żywe stawała malowidło, nie widziany dotąd dziw jakiś na ziemi, o czem człek, imaginacyi najbujniejszej, wyśnić zaledwie może. Zrazu niebardzo wierzono opowieści Odrowąża i raz wraz zwracano się z zapytaniami do Tenczyńskiego, ale ten nie zaprzeczył i rzekł:
— Że piękna, jako zorza niebieska, to prawdę Odrowąż powiedział; ale żeby przypatrywała się mu, to jako pies zełgał.
Na to Odrowąż:
— Abom prawdomówca, abom łgarz!... Tedy tak tylko być może: piękna jest — i nie kto inny, jenom ja uwagę jej zwrócił; libo — simia szczera jest z niej, a wtedy z lubością grabiemu przypatrowała się.
— A naopak nie może być? — spytał Tenczyński.
— Nie może! — odpowiedział Odrowąż.
Nie zdało się dobrem spór o to wszczynać Tenczyńskiemu, uśmiechnął się wzgardliwie i wino popijać zaczął; Odrowąża zaś słuchano dalej, który słów klejnotami obraz swój wysadzał, że nie wiedząca nic o tem Zofka Downarówna mieniła się, jako obraz cudowny i jako zjawisko przedziwne w onej biesiadnej znajdowała się sali. Ten i ów słuchał, jako rzeczy o bajce arabskiej, jeno starosta Wilczek ognistych wypieków dostał, nie pytał, nie gadał, siedział przy stole, o poręcz wsparty, wpatrzony w Odrowąża oczyma błyszczącemi, z brwią ściągniętą, rozdętemi nozdrzami, zalany krwią cały.
Może to krew, a może odbicie ognia takim płomieniem czerwonym zabarwiło policzki starosty, bo właśnie stos się rozżarzył i płonął ogniem pełnym. Parokrotnie rzucił ukośne spojrzenie na Tenczyńskiego, któremu niełatwo było dorównać w piękności męskiej i pańskiej dystynkcyi; parokrotnie białe zęby zgrzytnęły
i parokrotnie, od niechcenia niby, ku zwierciadłu się zwrócił, własnej przypatrując się postaci.
Grabia piękny był, Wilczek groźny. A i to jest pięknością męża, która niewiasty niewoli. Czoło wysokie miał, nos orli, wąs z fantazyą do góry podkręcony, pod którym dwie wiśnie
się kryły, wilgotne, lśniące, rozgrzane ogniem wewnętrznym. A kiedy Odrowąż, rzetelnie pijany już, folgę dając imaginacyi swojej, na swój rodowy klejnot się zaklął, że opisywana przezeń dziewka Downara ma się ku niemu i jego... będzie!... — nad śmiechem wszystkich zagórował śmiech Wilczka starosty, dziki, straszny, łamiący, aż echa ozwały się w rogach biesiadnej komnaty, jakby potwierdzenie czegoś, o czem nikt nie mówił, czego nikt nie wiedział, a co się ma stać, jako fatum nieuniknione, konieczne!...
Dobrze już po północku było, gdy gród usnął. Odrowąża pijanego zupełnie hajducy do komnat gościnnych wynieśli. Jeden tylko Olizar został i na bandurze grać kazał pachołkowi, jako to w jego zwyczaju było usypiać przy strun brzęczeniu.
Nie na długo król jegomość do Gródka zjechał. Trzy dni zabawić miał, dzianety przyjąć, miłego Olizara pocieszyć i, dowiedziawszy się odeń, jako tam w Turczech jest, a zachłysnąwszy nieco powietrza lasów ulubionych, do dom wrócić, do onej stolicy swojej, która niemniej od gedyminowego grodu miłą już była nasieniu jagiełłowemu. A jesień złociła się, czerwieniła; stroiła się w złoto i purpurę, niby dziewka zalotnica, przykuwająca do siebie oczy wszystkich; a takie ciepło lało się ze sklepienia niebieskiego, że nawet ptactwo wędrowne o powrotnej
nie marzyło podróży. Nikt nie widział ni wieców żórawich, ni sejmów bocianich; żadnych nie było słychać pomiędzy nimi klekotów i garłowań, onych rozmów o krainach auzońskich, znać, że jeszcze czas dłuższy zamierzają na ukwieconych łąkach, na rozzielenionych niwach Polski pozostać.
Pójrz w niebo.
Bławat czysty, nie przerwany najmniejszem pasmem chmur, wklęsły, niby kopuła świątyni wielkiej, z dzwonem słońca pośrodku. Aby świt, zaraz seledynem się okrywa, rubinami osypuje, dzierzga złotem szatki; aby wieczór, wnet szarłat królewski bierze na się; aby noc, wnet płaszcz gwiazdzisty naciąga, a ku ozdobie większej, niby klamrą srebrzystą, półmiesiącem libo całym miesiącem błyska.
Pójrz na ziemię.
Drzewa w szczerej jeszcze zieleni stoją; aby liść który pożółkniał, wnet osypać się musi, a choćby ostał i od gałęzi oderwać się nie chciał, to takie królewskie barwy na się bierze, takim szczerym karmazynem się farbuje, miesza szmaragd ze złotem — że nie wiesz sam: piękniejszali jest wiosna, czy jesień taka? zacniejszyli jest ony płaszcz dojrzałego dostojeństwa, czy rozwijanie się wesołe barw niepewnych?
Głośna jest na świat cały ona jesień polska, ale takiej ludzie najstarsi nie pamiętali, bo okrom słońca, barw i ciszy, lała ciepło pieściwe, niby
uścisk macierzy serdecznej, która zamrzeć już ma, białym całunem się okryć, na śnieżnej usnąć pościeli, więc ostatnie spojrzenie rzuca, ostatnie pożegnanie śle gorące, kojące, umiłowania pełne. Wczesnym rankiem król jegomość się obudził i pierwsze spojrzenie jego na Konewkę padło, który na stołku przy drzwiach już siedział, czekając na zawołanie pana.
— Pódź tu! — rzekł król, na łożu siadając. Konewka porwał się nagle, znać było, że
drzemał.
— Jakże tam ciotunia twoja ma się?
— Dziękuję waszej miłości, żywie jeszcze!
— A spadek?
— Niby ma być.
— Nieswój czegoś jesteś.
Konewka zbliżył się do ręki królewskiej.
— Jakże miłość wasza noc przespała?
— Marny sen miałem!
— Cóż się śniło waszej miłości?
— Wciąż mi przed nosem umiłowany nieboszczyk mój szmergał.
— Potępieniec, to jasne! — rzekł Konewka. Na niebo nie zasłużył, bo grzesznie żywota się zbył; na piekło także nie bardzo zapracował, więc jeno po ziemi chodzi i ludzi stracha.
— Po ziemi chodzi ?
W oczach króla niepokój się zarysował.
— Prawdę rzekłem — odezwał się Konewka.
— A czyściec? — król na to.
— Snać i tam nie dla niego kompania, a wolejby czas, oznaczony w nim, już przesiedział, raz już ochędożył się z przewinień ziemskich i do Empireum poszedł, niżby spokojnym ludziom snu nie dawał.
— Znów ciebie nagabał? — zapytał król.
— Nie zełżę, miłościwy panie, ale i wczoraj drogę mi przeszedł ten zatraceniec.
— Tu, w Gródku?
— Snać jakiś bies rogaty mu powiedział, żem tu jest.
— Patrz! patrz, Konewka! jako on ciebie ma jeszcze w pamięci swojej pośmiertnej. Strzeż się, miły mój! bo on coś niedobrego przeciwko tobie knowa, ze snów swoich to widzę.
— Jakże się on wam przedstawił, miłościwy panie?
— Ku mnie nic nie miał, jeno na ciebie okrutnie sarkał.
— I czego on chce ode mnie? — zawołał Konewka.
— Bo ja wiem!... twojać to rzecz, nie moja!... Na baczności się jednak miej, boku się mojego trzymaj. Zawżdy uważanie na mnie mieć musi, który obroną twoją będę.
Konewka ucałował rękę królewską...
— A zmów tam jaki taki paciorek za niego!... — król dodał.
Dzień szybko minął i każdy zadowolony był: król, panowie i dworzanie. Nasamprzód pan po
słuchanie Olizarowi dał, który rzecz swoją zakończył opisem wspaniałego dworu sułtańskiego. Zagabał go wnet Odrowąż, o seraj pytając, ale niepolityczną odpowiedź otrzymał, iże do przybytku przyjemności sułtańskich żadna baryła, winem nalana, wejść nie może, jako to srodze jest przez Mahometa wzbronione. Nie zachwycał się onym zwyczajem i poseł królewski, bo nieraz suchość wielką miał w gębie, którą jeno wodą różaną, po zjedzeniu sorbetu, przepłukać mógł, tak że dopiero, gdy się przygodnie z Greczynem jakimś zapoznał, kiedyniekiedy cypryjskiego wina popijał, z utęsknieniem wspominając miłą ojczyznę swoją. Po relacyi Olizara próbowano dzianetów sułtańskich, które żar i wiatr pustynny przyniosły z sobą, a król nalubować się nimi nie mógł, i głaskał, i pieścił, i w łby je całował, dostąpienia już całego Królestwa Niebieskiego Bajazetowi życząc. Nie obeszło się też i bez różnych popisów rycerskich, pojedynków udanych i wzmagań się siłaczy, pomiędzy którymi Konewka. rej wodził i Olizara nawet
o ziem zwalił, któremu nikt inny pola, dać nie chciał, co wielce uradowało Konewkę, bo nie tylko, że potykał się z panem tak możnym, ale i nosem kazał mu w ziemię się zaryć.
— Jaka tebe maty rodyła — leżący już w piasku Olizar zapytał — szo takij medwid', jak ja, radu tobi nie daw?...
A gdy dowiedział się, że matka Konewki,
w pasyi będąc, cielaka dwurocznego uderzeniem pięścią w łeb uśmierciła:
— Traścia na neju! — rzekł...
I ną, szklenice wyzwał Konewkę, stanowczą tu wiktoryę otrzymując.
Pomimo zabaw onych rycerskich i tryumfu, odniesionego nad Olizarem, Konewce tęskniło się do »cioci«, ale wyrwać się nie było sposobu. To król go potrzebował, to podczas uczty musiał podejmować dworzan panów, na gród przybyłych, który to obowiązek na niego król jegomość włożył, a gdy wieczór nadszedł, otrzymał pozwolenie na jedną godzinkę tylko udania się go niej, bo król, zaniepokojony zjawieniem się ponownem Zawiłka, nierad był sam ostawać. Ale Konewka przekroczył nakaz. Co tam, że król jegomość gniewem pryśnie! Zresztą łokciem nie mierzyć godziny, która przedłużyła się trzykrotnie, tak że księżyc już dobrze skłon niebieski oświecił i pierwsze kury przepiały, zanim na gród wrócił i wszedł do sypialni pańskiej, a zamiar miał prawdę już całą o »cioci« onej powiedzieć, tak mu już ckniło się do gospodarskiego żywota na śmieciach własnych.
Ale króla nie zastał...
Pewnikiem zaraz przyjdzie, bo gdzieby się dział?... Sam nie zwykł na przechadzkę wychodzić, a dworzanie są wszyscy i śpią po libacyi całodziennej, że jeden chrap słychać tylko.
Siadł tedy pod piecem — i wzdychał...
Choć ciężkiej imaginacyi był i rzadko go nawiedzały marzenia senne, teraz majaki jakieś zaczęły się przesuwać przed jego oczyma, mrówkami łazić po mózgu, miłymi obrazami łaskotać. Kupił już Toraj, z niewiastą swoją w nim zamieszkał. Zaszumiał sad wiśniowy, miodna zapachniała pasieka... Karmne woły porykują w oborze... łan pszeniczny chwieje się... chwieje... W złotą się splątał kolebkę, nad którą zadzwoniła pieśń cicha:
»Śpij, dzieciątko maluśkie,
Spij, mój synku królewski!...«
I chrapanie wypełniło izbicę.
Konewka spał.
Tymczasem król jegomość, nie doczekawszy się miłego dworzanina, na spacerunek sam poszedł. Mógłby wprawdzie tego, libo owego z dworzan na towarzysza wziąć sobie, bo pełen ich był dwór; ale, jako dawniej, gdy Zawiłek nieboszczyk żył jeszcze, upodobał sobie w nim i w Piotrku, przed którymi niejedną myśl, wagi mniejszej, wypowiadał i do poufałości ich przypuszczał, tak teraz jeden tylko. Konewka został, który czasów tak niedawnych był przypomnieniem, gdy brzmiała luteńka zawiłkowa, a o różnych ponocnych wycieczkach krakowskich, krom onych ulubieńców dwóch, nikt z żywych nie wiedział. Zabrakło nieboszczyka
miłego i król, stratą oną przejęty, smęcił się pokryjomu i zaniedbał swych wypraw ulubionych. Głuchy był na pokusy wszelkie, przez Konewkę stawiane, i zbereżeństwo mu a niecnotę wyrzucał.
Dziwny smutek oprządł dziś duszę króla jegomości. Dworzanom pójść precz rozkazał, w komnacie został sam — i powzdychiwał. Aby suche deski podłogi skrzypnęły, aby drzwi lekko zaklekotały, obracał się wnet z niewypowiedzianem pytaniem na ustach:
— Zali to ty, miły mój?
Ale nikt nie wchodził, i cisza znów rozlewała się w pustej komnacie zamku.
Nad »las słowiczy« miesiąc się wzniósł i zaczął srebrzyć drzew nieruchome wierzchołki, wybielać ściany zamczyska, łamać cienie dachów, bram i wieżyc, po konarach dębów i sosen zbiegać w puszcz uroczyska, błądzić wśród pni omszonych, blaskiem pełnym kłaść się na pierś jeziora i pieścić fale jego miękkie. Jak teraz srebrno być musi w tych lasach, nieruchomie stojących! Jeno słowików brak, a człek od uroku zamrzeć mógłby.
Chwyciła serce królewskie pokusa wielka, by pójść tam i zanurzyć się w ich szarość srebrną.
Obejrzał się — wytężył słuch...
Nikt nie nadchodził.
— Łeb ci urwę, że tak dbasz o pana swojego! — mruknął.
Nałożył czapkę na głowę, laskę o gałce złotej do rąk wziął i już ku drzwiom zwrócił się...
Gród stał w lesie, lecz od tej puszczy, o której teraz marzył, oddzielony był palisadą i wałem obronnym. Nijako było samemu panu zapuszczać się w one głębie boru głuchego, bo i zły człek noclegować tam może, i z dzikiem zwierzem potkać się łatwo.
Zatrzymał kroku.
Po chwili laskę precz odrzucił i szepnął:
— Niech tam!... większa pokusa nad niebezpieczeństwo!...
Wziął czekanik, głębiej czapkę na głowę nasunął — i wyszedł.
Zdziwiły się straże, widząc króla, odmykającego furtę, do puszczy prowadzącą. Starszy nad nimi zapytał, zaliby pan miłościwy nie zechciał kogo wziąć z sobą, ale król mu rzekł, że melankolia go wiedzie, a ona asysty żadnej nie potrzebuje. Widząc jednak zakłopotaną twarz starego wojaka, spytał:
— Cóżeś tak nierad mnie puszczać? Zali zbóje są w lesie ?
— Nie słychać o nich, miłościwy panie!... jeno...
— Co — jeno?...
— Niedźwiedzica z małemi przechadza się po borze.
Król lekceważąco ręką rzucił...
— To ci strach — niedźwiedzica!...
Wał przeszedł, zagłębił się w las.
Szeleściły liście pod stopami idącego, niektóre opadały z drzew, wirując przez chwilę w powietrzu cichem, niby motyle srebrne. Miesiąc przesiewał się przez konary dębów odwiecznych i sosen, wolne przejście znalazłszy, niby kaskada srebrna, pełną rzucał się falą. Cicho było w powietrzu, a las gadał; gadał szmerami onych liści spadających; gadał szelestem stóp idącego króla; gadał sennym pomrokiem fal jeziora, które lekko o brzegi gdzieś uderzało.
— To ci noc! — król szepnął. Stanął i obejrzał się wokoło siebie.
— I miesiąc świeci, i jezioro wzdycha, i liście drzew tajemniczo a miłośnie tak szepcą. Brak jeno dziewki gęby różanej — szeptał dalej — a jużby człek nic nie miał do wyrzucenia, że w opuszczeniu takiem po lesie chodzi.
Ku jezioru się zwrócił, przedzierał się przez paprocie i inne zarośla, rozrywając siecie pajęcze, jakiemi był posnuty las niemal cały.
Nad brzegami wód rosły drzewa o pniach olbrzymich, i tarnie, i powoje dzikie, że niełatwo było ku falom się dostać, a świeciły tak srebrnie, a dzwoniły tak śpiewnie, że król jegomość nie zważał na kolce cierniowe, które mu szatę darły, na rozerwanie czapką sobolową misternej sieci tkacza pająka, który nogami dłu
giemi za czaple pióro się chwycił i na samym środku, jak wielki karbunkuł, siadł. Przedziwny klejnot o barwie pozłocistej, świecący drobnymi rubinami oczu żywych.
Wtem coś plusnęło.
Król się pochylił i spojrzał przez sieć krzewów.
Znowu plusk...
— Szczuka się rzuca — szepnął. Rozgarnął cicho gałęzie.
— Aha, szczuka!... — mruknął.
Ukrył się za pień drzewa, głową nieco naprzód się podał i patrzał.
Szybko, cicho, kierowana ręką wprawną, płynęła łódź. Śmigała iście lotem jaskółki, nawróciła się ku brzegom i, biegu zwolniwszy, zaczęła wzdłuż płynąć, jakby do wylądowania szukała miejsca dobrego. Rytmicznie uderzały wiosła o tonie srebrne, białe, lecz silne ręce białogłowskie niemi kierowały, i uginały się fale pokorne, i łódź posłuszna była, wciąż ciszej płynęła, wciąż wolniej, jakby nie wiedziała jeszcze, gdzie stanąć ma.
Król obserwował ruch łodzi i kierowniczkę jej. Dostrzegł rysunek twarzy (a nadobny był), który kształtnym cieniem zarysował się na wód srebrze.
Z razu na myśl królowi przyszło, że to rybaczka być musi, oswojona z topielą, obeznana z głębiami i wirami jeziora, bo, jakkolwiek od
wagi nie brak było niewiastom naszym, zawżdy niebezpieczną mu się wydała ponocna podróż taka, dopłynięcie samotne na brzeg, przeciwny od miasta, i ona chęć wylądowania w puszczy obłędnej. Pewnikiem w pobliżu muszą być niewody libo siecie rybackie. Tak myślał zrazu.
Ale, gdy lepiej strojowi się jej przypatrzył, pierwsze ono mniemanie upadło.
Piękne czoło wioślarki obramowane bylo chomlą pozłocistą, a snać zacnymi kamieniami nasadzoną, bo iskrzyło się to blaskiem rubinowym, to mętnym połyskiem pereł. Z atłasu lekkiego szatkę miała na sobie, barwy popielatej, złoty sznur biodra opasywał i chwastami , połyskał. Na szyi było goło i ręce po łokcie obnażone; z pod chomli jeno wysuwał się włos kruczy i w pewnym nieładzie po ramionach się rozsypywał.
Łódź płynęła wzdłuż brzegów, płynęła coraz wolniej, zwracała się ku nim, to odchylała się, jakby natrafić nie mogła na miejsce dogodne. Okryty krzewami, król posuwał się cicho w jej siady. Aż oto brzeg się zniżył, krzewy rozeszły się, łódź lekko otarła się o piasek, a król jegomość za burt ją uchwycił, na piach szybko wciągnął i wnet sam w całej okazałości się pokazał.
W tej chwili »rybaczka« ona uniosła się szybko, gwałtownie chwyciła za wiosło, wymię
rzając cios silny niespodziewanemu napastnikowi.
— Zali królobójczynią chcesz być? — król krzyknął.
Wiosło opadło, piękna postać pochyliła się nieco i przypatrywała się, chwilę rosłej postaci króla, który uśmiechał się, a głową lekko poruszał.
— Król?.. wypadło z ust nieznajomej.
— Któżby odwagę miał tak postąpić, jeżeli nie on?
— A zbój?...
— Ale ponieważ nim nie jestem, ostaje tylko tamten.
— I... jeszcze coś.
— Śmiałość!
— A... może... — dodała.
— Nie kończ, nie kończ, bo możesz słowem niepolitycznem noc tak piękną mi popsować i gorzkością napełnić. O małoś już mnie nie uśmierciła, a wżdy sam zamiar taki niemałem już jest przewinieniem i srogiej kary wymaga.
Pochylił głowę nieco i w oczy jej spojrzał. Stała na łodzi, nie zastrachana wcale, przed nią król. Więc przypatrywała mu się z ciekawością, na jej licach lekkie rumieńce grać poczęły. Oczy miała głębokie, czarne a ogniste, w których tonęło spojrzenie królewskie. Dwie błyskawice uderzyły o siebie, dwa ciche pioruny się zmagały; bezmowny trwał bój, lecz
ustępliwości z żadnej ze stron walczących nie było.
Niepewnie jakoś, nieśmiało i bardzo powoli król jegomość wyciągnął prawicę i ujął hardą wioślarkę za rękę.
— Zali to ma być początkiem wyroku za przewinienie? — spytała.
— Jako widzę, nie obcą jest waszmość pani jurisprudencya. Nie obeznana z tem, takbyś spokojnie wyroku nie zniosła. Znasz więc srogi paragraf kodeksu za przewinienie podobne — i nie drżysz?.. Śmierć lekką będziesz miała...
Mówiąc to, dłoń jej trzymał i ściskał w swojej.
— Kat czeka — poszepnął, pociągając ją miękko ku sobie.
— Lęk mam... — odpowiedziała, trwożnie tuląc ramionka.
I cofnęła się, a wargi ust migotliwie zadrżały, jakby po to tylko, by szczere perły pokazać.
— Lękasz się?... czego?
— Kata!... .
— Ani spostrzeżesz, jak zemdlisz, wprawny jest?...
Zaszeptał tak miękko, że nie sposób było twardą się okazać. Pociągana szeptem króla,
zrobiła krok naprzód chwiejny, ociągający się...
Już stopkę na brzegu łodzi postawiła, szatkę
uniosła nieco — nagle wstrzymała się.
— No, czemu tak? — król się odezwał, już nie bardzo władający sobą, bo lekkie drżenie znać było w głosie.
— Abo ja wiem! abo... abo... ja — wiem!... — odpowiedziała bardzo cicho.
— Miesiąc tak świeci, las tak szemrze, jakby nawoływał do siebie — prawił król dalej. — Azali można stać kamieniem i sercem nie zagrać?...
— Gra... gra... — odszepnęła.
— Graj, serce, graj! — powtórzył król.
— Jeno mię las ten trwoży...
— Taki cichy, taki wonny, taki upajający!...
— Zły duch w nim jest, przewrotny namawiacz...
— Gdybyś własnym słowom wierzyła, dawnoby wrzaskiem twoim las ten się wypełnił... Chodź!... chodź!... chodź!...
Znów stopkę na brzegu łodzi postawiła — i znów ją cofnęła.
— Maryś! — król szepnął.
— Domicela mam imię.
— Tej chwili wszystkie są ładne, choćby cię i Kunegundą mać nazwała.
— Boję się... boję się!
— Choć szczyptę litosierdzia okaż królowi nieszczęśliwemu.
Pochyliła się nad tonie i szepnęła:
— Rubikon!...
— Jacta alea est! — król krzyknął, pory
wając ją w silne ramiona i na brzegu stawiając.
Przy brzegu, na piach wsunięta, ostała łódź samotna. Raz wraz podpływała pod nią falą srebrzysta i cicho, lekko ją kołysała, rozbijając się o brzeg i z westchnieniem konając przy nim. Dokoła stał nieruchomy on bór olbrzymi, »słowiczym lasem« od czasów jagiełłowych zwany; na drugim brzegu jeziora rysowały się domy i białe wieżyce kościołów; dalej, w omgleniu srebrzystem, majaczył dworzec królewski, gdzie pod piecem Konewka siedział i czekał na powrót pana, na gniew jego przygotowany będąc.
Omylił się jednak.
Coś wedle północka król powrócił.
Zasłyszał Konewka, jak szedł, czekanem postukując, jak stojącej straży pytanie jakieś rzucił, zaśmiał się, snać w dobrym homorze był i, podśpiewując pod nosem piosnkę litewską, zaczynającą się od słów:
Cziru, cziru
Dok pipiru...
— otworzył drzwi do sypialni i z wielką fantazyą wszedł.
Konewka zerwał się na równe nogi.
— Jesteś? — król spytał.
— Po wyjściu waszej miłości przybyłem zaraz, alem zawżdy opóźnił się trocha, za
co jak najpokorniej przepraszam ciebie, panie mój miłościwy.
— Nic to, miły mój! nic — nic... Może się i lepiej stało, jak się stało. I ty, i ja zadowoleni jesteśmy...
»Cziru, cziru«...
— Jakże ciocia ma się? — dodał, przerywając śpiewkę.
Konewka przestąpił z nogi na nogę.
— »Dok pipiru« — zaśpiewał król. — Co? — odezwał się nagle.
Konewka w łeb się podrapał.
— Odmówiła spadku?
Konewka pochylił się do kolan pańskich i rzekł:
— Dawnom już chciał wyspowiadać się przed miłościwym panem moim z zamiarów swoich, ale zawżdy mi coś na przeszkodzie stawało. Z jednej strony: niepewność, czy aprobatę dla nich od waszej królewskiej mości otrzymam; z drugiej: smutek ciężki, że on zamiar zmusi mnie do opuszczenia służby u waszej miłości, która, Boga mi! jeno rodzicielską opieką dla mnie była.
— Wedle możności starałem się zawżdy dogodzić tobie, miły mój!...
Konewka ucałował rękę pańską.
— Ckni mi się bez niewiasty — rzekł.
— Komu się nie ckni bez niej! — król odpowiedział i westchnął.
— Chciałbym już o statecznym żywocie pomyśleć.
— Czas! czas! a zda się, że, obcując ze mną, stateczności onej nabrać mogłeś.
— Z łaski miłości waszej mam coś niecoś grosza uciułanego, a że i przyszła małżonka moja także jaki taki dostatek ma, tom już upatrzył Toraj pod Przemyślem na przyszłą siedzibę moją.
— Odwiedzę ciebie w Toraju, abyś znał, że król nie zapomina o sługach wiernych.
— Trzymam za słowo miłościwego pana mego — podchwycił Konewka.
— Oby jeno Bóg nie poskąpił żywota, a zjadę gościną do ciebie w czas stosowny i ojcem chrzestnym pierworodnego będę.
— Dziękuję miłości waszej za tę myśl zacną.
— Więc już upatrzoną niewiastę masz?
— Od dwóch roków.
— Jakże na imię jej?
— Domicela...
— Co?!.. — król krzyknął.
— Nie spodobało się ono waszej królewskiej mości?
Król wpatrzył się w Konewkę, który równie oczy wytrzeszczył, i tak przez chwilę pa
trzyli na się. Król pierwszy otchnął i siadł na zydlu rzeźbionym, aż ci coś trzasnęło pod nim.
— Co waszej miłości jest? — zaniepokojony Konewka spytał.
— Nic mi nie jest, miły mój!... Domicela?.. może Piwońska?...
— Ona sama — Konewka na to, a znać było, że niepokój w nim wzrastał. — Czy... wasza... królewka mość... zna ją? — zapytał po chwili.
— Gdzież mi ją znać?... Wżdy ty niezgorzej ode mnie wiesz o wszystkich znajomościach moich.
— Toć prawda!...
— Idź spać, miły mój!... a ja przydybię do Toraja i ojcem chrzestnym będę pierworodnego twojego.
Konewka pożegnał pana i wyszedł z izby królewskiej, poplątując nieco nogami.
Król nie wstawał z zydla, obydwiema rękoma o kolana się wsparł i głową kiwał.
— Wieżo z kości słoniowej — zawołał po chwili — a uprośże u Syna Swojego zmiłowania nade mną!... Obrałeś mnie, Panie Boże miłosierny, jako widzę, za narzędzie wymiaru sprawiedliwości Swojej. Mści się nieboszczyk mój, mści się!... A jam, snać proroczym duchem nawiedzon, powtarzał raz wraz Konewce: strzeż się!...
Spojrzał na księżyc, na kołyszące się cicho w oddali drzewa lasu dziewiczego — i westchnął.
Konewka wyszedł na dwór, deliberował nad czemś, szedł naprzód, wracał, wreszcie, myślą jakąś tknięty, krokiem szybkim ku miastu ruszył. Po chwili znalazł się pod kamienicą wdowy, a że okno było otwarte i światło w niem dojrzał, łeb do góry podniósł i klasnął w dłonie.
Nie czekał długo, wezwana tak białogłowa przechyliła się przez okno.
— To wy? — spytała.
— Jesteście? — rzucił Konewka.
— Abo co?..
— Nic, nic — jeno krótko a bez namysłu powiedzcie — tak czy nie?
— Nie — padło z wysokości okna.
— Chwalić Pana Boga! — zawołał Konewka.
— Co wam się śni?..
— Poszedłem o zakład z królem w rzeczy pewnej. Rozstrzygnięcie od was zależało. Powiedzieliście: nie!... czy... tylko naprawdę: nie?...
— Jakem powiedziała, tak być ma!...
— Mentem mię pozbawiła imaginacya... Dobrej nocy wam, dobrej nocy!...
— Śpijcie spokojnie, a królowi jegomości powiedzcie, że Domicela Piwońska powiedziała: nie!..
Konewka od ust posłał jej pocałunek i w po
wrotną pospieszył drogę, a jejmość wdowa po Piwońskim spojrzała na księżyc, na kołyszące się cicho w oddali drzewa lasu słowiczego — i westchnęła.
VIII.
Rycerzwidmo i księdza rektora niepowodzenie.
Nazajutrz król jegomość opuścił Gródek, z wielką żałością przez mieszczan żegnany, którzy zawżdy pamiątkę jakąś od pana miłościwego dostawali, jako na ten raz przywilej łowienia ryb w jeziorze zamkowem, bez żadnej na rzecz skarbu królewskiego opłaty. Nie obeszło się i bez innych łask monarszych; anielskiej natury człek nie ma, a wzburzona krew nieraz zdrowemu rozumieniu rzeczy na przeszkodzie stanie, to też na utemperowanie humorów złych jest koza magistracka i wieża szlachecka, w których winowajcy, z wielkiem uciśnieniem serca a w utrapieniu dusznem, oczekiwali końca wymierzonej kary na nich. Aż oto król jegomość zjechał i z ojcowską pobłażliwością winy rozpatrzył; wypadku zaś nie było, by folgi miłosierdziu swojemu nie dał, a przebaczeniem nie obdarzył. Zbój chyba libo niewinności gwałciciel litosierdzia pańskiego nie zaznawał.
Gdy król jegomość dosiadał dzianeta bajaze
towego, podprowadzonego przez Olizara, a Konewka strzemię podtrzymywał, litościwym wzrokiem a ze stłumionem westchnieniem w piersi spojrzał na Piotrka, kładąc zaś dłoń miłościwą na jego ramieniu, spytał:
— I kiedyż to wasze wejść w związek małżeński z panią Domicelą zamyślasz?
A zanim Konewka na odpowiedź się zebrał, dodał zaraz:
— Spiesz, śpiesz, miły mój, bo mam przeczucie, że coś ci na zawadzie po trzech miesiącach stanąć może.
Ale Konewka nie lękał się już teraz żadnych przeczuć królewskich ni pomsty zawiłkowej, przepowiadanej mu wciąż, bo jejmość pani Domicela, która z razu aż do karnawału chciała odłożyć dzień pobrania się, wczoraj właśnie, bez molestowań i próśb żadnych ze strony Konewki, sama dawne postanowienie swoje zmieniła i tak zaczęła termin onych słodkości małżeńskich skracać, że Piotrek nie opamiętał się nawet, jako, urywając dzień po dniu, tydzień po tygodniu, zgodziła się, by zaraz po odbytym turnieju ślub ony nastąpił, do tego zaś czasu sama rzecz całą o Toraju załatwić miała, do czego już uczyniła kroki przedwstępne, tak że nie tylko ona posiadłość w ich władaniu już będzie, lecz i dom, zacnie wyporządzony, w ściany swoje nowych dziedziców przyjmie. I jakże było nie radować się imci panu Konewce, nie
wsadzać ostrogi w brzuch koniowi, kiedy we wnętrzu swojem czuł żar i serca bicie nieumiarkowane? To też lansował na swoim bachmacie uśmiechnięty a rad, czekanik ciskał w błękity i, pędząc śladami jego lotu, pewną dłonią w powietrzu go chwytał, z wielkim aplauzem rycerzy wszystkich.
Byli już na polu szczerem, równem, gładkiem, na którem można było harce podobne wyprawiać. Konewka pierwszy dał impuls zabawie onej, król przyklasnął, a młodzieńcom w to graj!.. Wysunął się tedy wnet Tęczyński, ale z szybkością piorunową czekanik spadający o mało go w głowę nie uraził, tak że odskoczyć z koniem na bok musiał, a czekan w ziemię się zarył. Spróbował potem Olizar zręczności swojej — i w kark potężnie dostał, a łaska Boża jeno nad nim czuwała, że zlatający czekan ni toporzyskiem, ni ostrzem go nie ugodził, lecz środkiem palnął i roztrzaskał się na dwoje. Jan Pruchnicki za daleko przed siebie go rzucił i, choć pomknął z kopyta, o kroków kilkanaście przed nim broń padła, Odrowąż zaś sam się o ziemię trzasnął, przez łeb koński zlatując, ale, że w jakieś gnoisko runął, więcej z wypadku tego śmiechu, niż nieszczęścia było. Starosta Wilczek nie odstawał także od kompanów, ale niezbyt dobrze szermierka ona mu się udawała. Po kilku jednak próbach temu i owemu udało się czekanik w lot chwycić, jeden tylko
Konewka nie zmylił ni razu, taki miał rzut pewny, wzrok orli, siłę ujęcia.
Rycerska zabawa ona rozgrzała wszystkich; ciurowie nawet, wlokący się za pocztem panów, zręczności swojej próbować zaczęli, a że broni rycerskiej im brakło, ciskali w górę opróżnione z gorzałki flachy i butle, ale żaden z nich nic nie ułapił, jeno guzów kilka na łbach, a sińców niemało na pyskach siadło.
Ranek był piękny a rzeźki, ziemia ścierniskiem, nito złotogłowiem, okryta, po którem ciepłe rozlewało się słońce, wydychała woń słodką, przypominającą zapach piwa grzanego. Okrzyki wesołości, wybuchy śmiechu, tętent koni, błyskawice toporków i lot ich piorunowy zachęciły Króla jegomościa. Porwał od Konewki czekanik, w strzemionach się uniósł, potężnym zamachem prawicy cisnął broń w błękity, ostrogę koniowi dał i pomknął naprzód.
Orszak rycerzy się wstrzymał.
Na króla nie patrzył nikt, jeno na lot topora, który z gwizdem ostrym wyprysnął z dłoni królewskiej, zarysował się nicią srebrzystą w powietrzu, w niebiosach gwiazdą błysnął, stał chwilę w obłokach, jak myśl niepewna, wahająca się przed czynem zbyt śmiałym, i z niepowstrzymaną szybkością, zakreślając półkole dalekie, zlatywać ku ziemi począł.
Lecz coż to?
Czekan runął, aż ziemia gradami bryznęła, a król gnał dalej i dalej.
Zrazu nie rozumieli nic rycerze patrzący, aż nagle Tęczyński się porwał i zawołał:
— Koń uniósł!..
Krzyk ten przebiegł szeregi i zabrzmiał, jak alarm wojenny.
Na czoło wysunął się Wilczek.
— Naprzód! — krzyknął. — Co sił, co tchu przeciąć drogę panu, bo tam urwiska i głazy.
Wilczek starosta znał dobrze miejscowość oną; przestrach, jaki odmalował się w jego oczach, o grożącem niebezpieczeństwie mówił.
— W lot konie! — krzyknął. Pognała burza.
Nie żałowano płuc końskich, nie żałowano nóg. Gnał wichr, aż ziemia grać zaczęła dygotem. Skłębił się obłok pyłu, i biegł za nimi. Bliżej — bliżej — i bliżej, ale z onym zbliżającym się ratunkiem, zbliżały się w pędzie szalonym i przepaść, i głazy, których — widzieli już to wszyscy — nie mógł uniknąć król. Pochyła przestrzeń zdwajała jeszcze bieg rozhulanego rumaka; na czole króla żyliska nabrzmiały krwią siną, zda się, że sam już oną grozę położenia zoczył, bo naprzód się podał i z mocą całą targnął za wędzidło.
Daremny wysiłek!... Koń gnał na oślep ku onej kotlinie skalnej. Sto kroków — trzydzieści — krok — i...
Płaszcz czarnej błyskawicy wionął przed oczyma króla.
Zadygotało coś, zadudniło...
Rumak królewski słupem stanął, kilkakrotnie kopytami zgarnął powietrze pod siebie i opadł na ziemię. Za uzdę go trzymała jakaś dłoń silna nieznajomego rycerza, na którego ramionach kołysał się płaszcz czarny, a twarz szczelnie przyłbicą okryta była. Stał tuż nad przepaścią, plecyma zwrócony do niej. Pół kroku w tył, a runąłby, przygnieciony cielskiem królewskiego konia. Zjawił się nagle przed zwierzęciem, opętanem szałem dzikim, które zbierało się do skoku piekielnego, i błyskawicą płaszcza w oczy mu dmuchnął. Koń przysiadł na zadzie, w tej chwili mąż on za uzdę go pochwycił. Daremno się targał, rwał, chrapał i pienił — nie on już panem był. Król w zdumieniu spojrzał przed siebie, orszak rycerzy dobiegł i stanął nagle. Ciężar trwogi, przygniatający piersi mężów, ustąpił miejsca zdziwieniu.
— Któżeś ty, dzielny rycerzu a zbawco mój? — król zawołał, widząc teraz, jakie groziło mu niebezpieczeństwo.
Rycerz odparł:
— Nie jestem rycerzem, miłościwy panie, miecz twój nie dotknął ramienia mojego.
— Dotknięcie królewskiego miecza — król
na to — jest tylko potwierdzeniem godności już nabytej. Brak ci go było?.. Oto masz!
Tu miecza wydobył i dotknął nim ramienia nieznajomego męża, a dwoma palcami policzka. Uczyniwszy to, zdjął złoty pas z siebie i wręczył go rycerzowi.
— Za świadków biorę was — dodał, do królewskiego swojego orszaku się zwracając — dokonanego tu rycerskiego obrzędu.
Błysnęły szable z pochew szlacheckich i pochyliły się przed nowowyniesionym.
— Ktoś jest? — pytanie król powtórzył.
— Cień — mara... — odrzekł rycerz. I usunął się w rozpadlinę przepaści. Posypały się grudy, zaszeleściły głucho krzewy, rosnące w głębi, i dziwna cisza zapanowała wokół. Po chwili głuchy tętent zabrzmiał w kotlinie — i umilkł, jakby go ziemia wchłonęła.
Do przepaści narazie nie zajrzał nikt, a gdy zajrzano po przejściu pierwszego wrażenia, żadnego już śladu nie było po onem widmierycerzu, jeno w pewnem miejscu ziemia skopana była, jakby zaryły się w niej kopyta końskie.
Król spojrzał po otoczeniu.
— Co o tem myślicie? — spytał. Milczenie.
— Przez otwory przyłbicy widziałem oczy... — mówił.
— Jak patrzyły, miłościwy panie? — spytał Wiczek starosta.
— Obserwowałeś kiedy gwiazdy podczas nocy zimowej?
— Palą się jasno — odparł starosta.
— Słyszałem głos — ciągnął król dalej.
— Jakże brzmiał, miłościwy panie? — Tęczyński zagabał.
— Rozmiłuj się, umiłowany strać przedmiot i wtedy dotknij strun harfy.
Milczenie zagadki rzuconej było na słowo królewskie odpowiedzią.
— A teraz — z konia, panowie!... i paciorek za dusze zmarłe.
Szmer — szczęk szabel...
Po chwili orszak cały klęczał na ziemi, złoconej słońcem jesiennego poranka, a na czele rycerzy król klęczał i w piersi się bił. Jeno Odrowąż kazał pachołkowi swojemu kubrak z siebie zrzucić i podesłać go sobie pod kolana. Uroczysta była cisza, płynął tylko półszept modlitwy. Gdyby kto w tej chwili przy Konewce się znalazł, zamiast słów pacierza, pomrukby posłyszał:
— Psia mać jego krakowska!...
Król się przeżegnał i wstał; za przykładem pana ruszyli wszyscy w podróż dalszą. Konewka podjechał do króla i szepnął:
— Miłościwy panie, co to za zacz był?..
— Pewnikiem nieboszczyk mój miły,
— Zaliby on?...
Poruszył głową z niedowierzaniem, a król:
— Ty nie wiesz, Konewka! ty — nie — wiesz, jak on się nad tobą mści!...
Dziwnie było słuchać słów tych Konewce, który o żadnej zemście zawiłkowej nie wiedział.
Zdarzyło się tak, że na godzin parę przed odjazdem z Gródka króla jegomości, więc o świcie zaledwie, do zajazdu »pod Czerwonym Baranem« wtoczyła się trzęsąca kałamaszka, a z niej wysiadł człek stary, w szacie duchownej, podtrzymywany przez famulusa, będącego w równym z nim wieku, jeno mającego na sobie kubrak spłowiały, wytartymi baranami podszyty, nie suknię księżowską. Człek pierwszy schorzały był i wygolony do cna; drugi także głową potrząsał, jakby pacierze odmawiał, jeno długi, choć przerzedzony, pokryty mleczywem starości, wąs mu zwisał: obaj zaś postękiwali za każdym ruchem kałamaszki, a wyschłemi klekotali kośćmi, znać daleką podróżą umęczeni. Na widok zajazdu jednocześnie prawie zwrócili się do woźnicy, wołając:
— Nawracaj! nawracaj!...
— Chciałem ci wprawdzie do proboszcza zajechać — rzekł ksiądz — jako przykładniejby było duchownemu uczynić, ale kilka stajań jeszcze do plebanii, umęczon zaś tak jestem, że
duszy już w grzesznem cielsku swojem nie czuję.
— Jako i ja — odpowiedział towarzysz.
— Sen mnie morzy — ciągnął duchowny.
— Mnie już dawno powieki posłuszeństwa odmówiły — odpowiedział sługa księżowski.
— Starość nie radość — westchnął ksiądz rektor.
— Gdyby nie strzykawka w boku, pomocowałby się jakoś człek jeszcze — rzekł na to stary Radwański.
— Prześpimy się »pod Czerwonym Baranem« — odpowiedział ksiądz rektor. — O ile wiem, to tutejszy gospodarz zacnej reputacyi używa.
— Na żadne pokusy nie narazi nas — Radwański odparł.
Kałamaszka wtoczyła się do środka zajazdu, o próg zawadzając, aż jadący w niej krzyknęli.
Przed gośćmi wnet gospodarz się zjawił.
— Będzie tam u was izba jaka, by znużone członki złożyć a snem się posilić? — ksiądz rektor spytał.
— Znajdzie się i pierzynka dla ojca dobrodzieja — odpowiedział właściciel gospody.
— To — to — to!... — zawołaj uradowany ksiądz rektor. — Ale — zwrócił się do gospodarza — nie zapomnij, domine, i o moim Ra
dwańsiu. I dla niego pierzynka musi być, bo inaczej — jadę... Zaraz nawracać każę — i jadę!.. Nie czekał jednak odpowiedzi, ale, opierając się ręką o brzeg kałamaszki i postękując, wstać próbował, z drugiej zaś strony pomagał mu do powstania Radwański, także postękując.
— Trudno o to będzie, ojcze dobrodzieju — gospodarz odpowiedział. — Zajazdy wszystkie i pierzynki wszystkie zajęte przez panów i dworzan, którzy tu zjechali na powitanie króla jegomości.
Ksiądz zwrócił się do Radwańskiego.
— Jakże?... — spytał. — Na plebanię jechać?
Radwański głową pokręcił.
— Nie dojadę.
— Ja także!
— Godzinkę, półgodzinki, ale kułak pod głowę położyć muszę.
— Oddam ci przyobiecaną dla mnie pierzynkę — mój Radwańsiu.
— Pozwoliłbym na to, jużci! — Radwański się zaperzył.
— Nie stawiaj się!...
— Niech ta ociec nie marudzi, a dźwiga się!
— Kiedy dźwignąć się trudno, a ty mi żadnej pomocy nie dajesz.
— Pomocy nie dajesz, gadanie!... Pcham, pcham, ale jegomość uparł się i siedzi.
— Rucham się, rucham się, ot... widzisz!...
Nnooo!.. Ani rusz!.. na śmierć w siedzenie ugrzązłem.
Nadaremne były usiłowania księdza, zmarnowane wszelkie Radwańskiego zabiegi... Stękali oba, ale bez rezultatu żadnego.
— Nogi zaklęsły.
— Ręce czegoś nie służą — odezwali się prawie razem.
Nie wiem, jak długo tarmosiliby się tak, gdyby z pomocą gospodarz nie przyszedł.
Izba była przestronna, łoże wygodne, a pierzynka nęcąca. Pod piecem zydel stał, u jednej ze ścian ława szeroka. Ksiądz zawadził nogą o próg, to samo i Radwańskiemu się przytrafiło. Obaj byli śmiertelnie znużeni. Gospodarz raczył ich mlekiem świeżem libo piwem grzanem, lecz żadnego poczęstunku nie przyjęli, taki ich sen owładnął. Radwański na ławę się rzucił, ale ksiądz rektor na pierzynkę go gnał.
— Ot koncept!... — protestował Radwański.
— Radwańsiu, nie stawiaj się! — upierał się ksiądz rektor.
— Kiedy mówię: nie! to — nie!
— A jeżeli ja powiem: nie! to także będzie — nie!
— Jegomość starszy, niech spocznie!
— A ty młodszy?... patrzcie go!...
— Jegomość po chorobie jest.
— A ty przed chorobą być możesz — to gorzej!
— Mnie ława wystarczy.
— A mnie zydel.
I pozostali tak: ten na zydlu, a ten na ławie. Ksiądz głowę pochylił, Radwański oczy przymknął. Cichy oddech śpiących napełnił izbę, w której nagle gęsty mrok zapanował.
To gospodarz dwuskrzydlne okiennice przymknął.
Po chwili cichy skok dał się słyszeć... W ciemnościach nocy zapaliły się dwa światła zielone... To biały kot gospodarza z pieca na ziemię się zsunął, dał susa na łoże nie zajęte i, mrucząc z zadowolenia, rozciągnął się na pierzynie. Oddech śpiących i mruczenie faworyta gospodarskiego zlały się w jedną harmonię senną.
Jako się stało, nie nam to wiedzieć, że po godzinach kilku, gdy promienie słoneczne zajrzały przez serca wycięte w skrzydłach okienicy, ujrzały księdza rektora i Radwańskiego śpiących razem na pierzynie, a pomiędzy nimi bielał puszysty łeb kota.
Na godzinę przed południem, zajechała kałamaszka księdza rektora przed ganek plebanii. Pleban, poznawszy nadjeżdżających, z powitaniem do przybyłych poskoczył.
— Laudetur...
— Laudetur...
Pocałunek już w pewnym wieku będącego
proboszcza, spoczął na suchej ręce księdza rektora.
— Jakoże witać mara gościa takiego? — zawołał teraz ksiądz pleban.
— Czem chata bogata! — odpowiedział przybyły — a jeżeli mam prawdę rzec, to odrazu tak powiem: wyspaliśmy się pod »Czerwonym Baranem«, ale strawę jaką taką ty już nam daś musisz.
— Pod »Czerwonym Baranem?« — zawołał ksiądz pleban — a czemużeście odrazu do mnie nie zajechali, księże rektorze?
— Sił nie miałem, sił nie miałem, tak na śmierć byłem znużony.
— Cóż was tu, w wieku waszym, aż z Krakowa sprowadza?
Ksiądz rektor głową pokiwał i westchnął:
— Nieszczęście!
— Nieszczęście?... — powtórzył ksiądz pleban, podkowy z brwi robiąc.
— Nie wolny człek jest od nagabywań złego ducha i języków ludzkich. Ogadano mnie, oczerniono, ażem chorobą ciężką niegodziwość oną przypłacił.
— Co? jak? — zaniepokojony pleban spytał.
— Nie mówić mi tobie o tem, reverendissime, bo, jako dziewka, spłomienieję i febry znów dostanę; zresztą, nie do ciebie ze skargą ani po wymiar sprawiedliwości przyjechałem. Widzisz
tylko, iż ledwom jest żyw, a na drogę taką odważyłem się. Ale dobrą sławę w większej wadze mam, niż niebezpieczeństwo, choćby żywota nawet, onego płomienia znikomego, który za lada podmuchem gaśnie. Gdym się dowiedział o nieporozumieniu, które mnie w niepewnej sytuacyi postawiło, nie czekałem już na powrót króla, ani wzmożenie się na siłach — (bo król jeden rzecz oną naprawić jeno może) — i w tropy za nim. Przespałem się pod »Baranem«, u ciebie się posilę i na gród po wyrok sprawiedliwości. Ksiądz pleban ręce obie załamał i aż krzyknął.
— No, czego tak lamentujesz, reverendissime? — rzekł ksiądz rektor. — Reputacya zacniejsza jest rzecz, niż mój wygląd.
— Do króla przybyliście, pater?
— Dziś jeszcze na gród udam się, jeno odetchnę a sił nabiorę.
— Do króla przybyliście? — powtórzył pleban, a głową kiwał, jakby ruchem onym mówił: — Aj — aj— aj!...
— Słyszysz dobrze, co mówię, a pytasz! — odezwał się ksiądz rektor. — Przyjechałem, jestem i na gród zaraz.
— Wżdy król odjechał dzisiaj! Ksiądz rektor zmartwiał...
— Kiedy?.. dziś?.. — wyszeptał.
Nogi zachwiały się pod nim, a trząść się zaczął, jak osina przydrożna...
— Dziś, dziś, znać wtedy, kiedyście odpoczywali pod »Czerwonym Baranem«, on gród opuścił.
— Domine, misericordia mea! — wypadło ciche z drżących ust księdza rektora. — Radwańsiu, słyszysz?.. Co czynić? co czynić?..
— Co do mnie, księże rektorze.. — Radwański zaczął.
— Mów, mów...
— Wędzonkąbym nie pogardził.
— Kamieniem mi ona dziś stanie!.. Tu niema rady innej, jeno na kałamaszkę zaraz i za królem gnać.
Chciał powstać, ale siły go opuściły. Wyperswadować jednak postanowienia tego nie pozwalał ni księdzu plebanowi, ni Radwańskiemu nawet. Raz wraz powtarzał, że jedzie, zaraz jedzie, ale słaniał się, omdlewał, wreszcie zrezygnował z zamiarów daremnych gonienia króla — i do łóżka położył się na całą zimę długą. Radwański także się rozchorował...
IX.
Jako dusza Zofki Downarówny na dróg rozstaju stanąła.
Wieść o onem widmierycerzu, o tem cudownem niemal uratowaniu króla jegomości szerokiem kołem pierścienia wodnego rozeszła się
w strony dalekie i, zanim król do Krakowa powrócił, wiedziano już o tym wypadku i w sławetnym domu Downarów. Jeno, że wieść każda, podobna będąc do grudki śniegowej, która, z góry strącona, im większe przestrzenie przebiega, tem większą i nieforemniejszą się staje, nim do stolicy dobiegła, takie rozmiary przybrała, a tak róźnolicą stała się, że prawdy rzetelnej niełatwo dopatrzeć w niej było można. Jedni wierzyli w ono zjawisko nadprzyrodzone; inni całkiem po ziemsku rzecz tę tłómaczyli; zagadka zagadką pozostawała i wszelkim domysłom wolne dawała pole. Pomiędzy naocznymi świadkami nawet był spór: mniej wierzący przypuszczać nie chcieli, by jakaś mara zagrobowa, wśród dnia białego, w ślepia ludziom lazła; inni, zabobonni więcej i fantazyi bujniejszej, wierzyli w zagrobowca jakiegoś pojawienie się, tem bardziej, że król ku temu ucho pochylał i za dusze zmarłe pacierze odmówić kazał. Jeden Konewka tylko zły był i rozdwojenie czuł w sobie, nie wiedząc sam, gdzie prawda leżała. Zapytywany, krzywił się, brwi ściągał, wargi zaciskał i rzucał niewiele mówiącą odpowiedź:
— A dyabli wiedzą, co to takiego było!... Jeżeli człek żywy — to ryzykant i rycerz niemały; jeżeli duch — to paskudny duch jakiś.
Paskudztwa jednak tego nijak wytłómaczyć nie potrafił; mówiąc zaś o tem, Zawiłka na myśli miał, do którego czuł złość taką, że nawet
duszy nieboszczyka przebaczyć nie mógł. Prawdę rzec, to tylko król jegomość wierzył ślepo w ono zjawisko nadprzyrodzone, czem do rzetelnej irytacyi Konewkę doprowadzał, który na wszelkie duchy zgodziłby się, byleby wśród nich Zawiłka dopatrzeć nie zdołał.
Z drżeniem serca słuchała Zofka opowiadań różnych o tym duchu, nie duchu, który nad ciemną głębią przepaści zaczerniał nagle, skrzydliskiem płaszcza swojego królewskiemu rumakowi w oczy dmuchnął, dłonią rycerską za uzdę go pochwycił, wszystkiemi kopyty w ziemię się wryć rozkazał, na zadzie siąść, uśmierzyć wściekłość i szał — i onym czynem bohaterskim żywot króla uratował. Marą li był, złudą, czy duchem ony wybawiciel pana z opresyi tak ciężkiej, pytań tych nie zadawała sobie Zofka. W jej umyśle ten rycerzzbawca w ludzkiej zarysowywał się postaci: gorąca, czerwona krew w jego żyłach płynęła, serce wypełniała odwaga męska, rozumiał grozę niebezpieczeństwa, gdy nad brzegiem otchłani stopę swoją a pierś przeciw piersi postawił piorunowego lotu konia. Nie zachwiał się, nie zdrętwiał, gdy groza śmierci minęła, a przypomnienie chwili straszliwej czarnemi zgłoskami odbiło się w mózgu oprzytomniałym — upomniał się jeno o pas rycerski i, otrzymawszy go z ręki króla w obliczu zdumionych rycerzy, nie chciał powiedzieć, dla chwalby własnej, kto jest i skąd
jest, rzucił jeno zagadkę, mówiąc: — Cieńmara!.. — zadowolenie czując w spełnieniu czynu, a nie w oklaskach za czyn. I może nie zapadł się w ziemię, jako wieść bałamutna niesie, lecz przeszedł, jak każdy człowiek przechodzi, i okrył się mgłą oddalenia, ciszą wielkości. Tylko kroków oddalających się nie posłyszało ucho niczyje, wzrok żaden nie uchwycił znikającej postaci rycerza, takie olśnienie było, równające się nocy najczarniejszej. A on, na rycerza pasowan nie za to, że życie komuś wziął, lecz, że dał życie i, unosząc z sobą złoty, królewski pas, odszedł, jak siła odchodzi, jak moc odchodzi, nieżądny podzięki ni pochwał, stokroć wyższy nad poklask marnych rąk ludzkich. I zapaliły się na twarzy Zofki rumieńce dziwne, nie widziane od półrocza rumieńce; w uszach zabrzmiały słowa piosenki dawnej, urodzonej podczas jej snów gorączkowych:
Nie król — a niby król...
Nie bóg — a ma coś z bóstwa!...
Rozgorzała znów dusza do marzeń nieuchwytnych, do rojeń o rycerzach, w stal zakutych, którzy w piersiach swych noszą serca, z rozpalonego korala rzezane, przez które nie krew przepływa, lecz fala żywego ognia.
A jakie ją nawiedzały sny!
Przeraziłby się Downar, gdyby ich obraz zobaczył; zdrętwiałe serce w piersiach poczu
łaby matka, gdyby — jak to nieraz bywało, wszedłszy cicho do pokoju śpiącej, pochyla się i w twarz jej patrzy — zajrzeć mogła w jej duszy zwierciadło, przesuwające się w niem mary senne wzrokiem uchwycić, ciałem swojem żar ich odczuć, posłyszeć szepty ich gorące, płomienne, jak oddech pracujących kuźnic.
Lecz nie ma nikt możności zanurzania się w głębie duszy ludzkiej, w której walą się i tworzą światy nowe, palą się ognie nieznane i nieraz przepalają rdzeń życia.
Oboje Downarostwo radzi byli z rumieńców tych, tak dawno nie widzianych na licu Zofki. Wedle ich mniemania, uspokajała się dusza dziewczyny, umysł do równowagi przychodził, w świat niepamięci ulatywały wspomnienia, zatruwające życie jej młode, rozwiewały się marzenia klasztorne, o których nie wspomniała już ni razu. Nasuwała się jej czasami natrętna myśl o Zawiłku, znać było wtedy na twarzy podmuch bladości, lecz się wstrząsała wnet — i zapalał się znów rumieniec silny, świecąc płomieniem lampy, w alabastrowym kielichu ukrytym.
Tak niedawno jeszcze, gdy Downar przyniósł do domu wiadomość o zaprosinach królewskich na turniej, nie poruszyło się na wieść tę serce Zofki, a zapytana, czy rada z zaprosin, odpowiedziała głosem bezdźwięcznym:
— Król chce, jakoże nie być?
Słowami temi rozsądek mówił — nie brało
udziału serce; nie zaciekawiało jej igrzysko, nie widziane dotąd, do którego palą się oczy dziewcząt, a serca biją tętnem przyśpieszonem. Wspomnienie śmierci zawiłkowej do uciech wszelkich trzymało wrota zaparte.
Teraz z niespokojem oczekiwała dnia onych igrzysk rycerskich. Nieobojętnym dla niej jest strój, w jakim się ukaże na galeryach zamkowych; kwiat klejnotu, którym zepnie warkocz dziewiczy; łza perły, libo krwi koral w zausznicach. Przebiega z matką sklepy wszystkie, ruchem gorączkowym rąk przerzuca jedwabie i atłasy; nie co droższe, wybiera, lecz co piękniejsze. Przypatruje się odbiciu postaci swojej w zwierciedle wiernem, o czemś marzy, do czegoś wzdycha, całuje siebie spojrzeniem aksamitnem, motyl uśmiechu cichem skrzydłem drga na ustach gorących. Raz tylko, jedyny raz wybuchnęła płaczem głośnym, bo zdało się jej, że, gdy tak stała, wpatrzona w siebie, marzeń pożarem oblana, jękła w kątku zapomniana lutnia Zawiłka, cień jego mignął, zaszarzał... i zgasł.
Odezwało się serce i zwiodło bój z prawami życia. I uczuła ból, że bolu nie czuje; że zabliźniona rana nie tryska już krwią, nie pali, nie przygniata duszy ciężarem dawnym; że pamięć słabnie, wspomnienia szarzeją i gasną, jak ony cień zawiłkowy.
I pierś zerwała się płaczem, ale ten płacz
strach wycisnął, nie żal, który poprzysięgała na wieki w sercu swem nosić.
O, serce ludzkie! o, ludzka pamięci!..
Zofka czuje, że na nowo rozwijają się skrzydła pragnień, że ściemnione rozjaśniają się błękity, nowemi gwiazdami wysadza się życia jej gościniec.
Nie strącić tych gwiazd, nie zdmuchnąć największym wysiłkiem piersi!...
Palą się — palą się — palą!...
Czuje wyrzut, jakby odzew sumienia...
Chce się zanurzyć w mrok, wezwać żal duszy, ból duszy.
Wzrok Zofki pada na złotogłów szat, na muzykę barw, w klejnotach rozsianych, na powab pereł, na żar koralów.
Rozjaśnia się wzrok.
Uspokaja się pierś rozełkana.
Na ustach wilgotnych znów cichem skrzydłem zakołysał się motyl uśmiechu.
Tętent!..
Tuż — tuż, pod samem oknem prawie.
Chrzęst zbroi, szczęk miecza...
Skoczy — i połową postaci przez okno się wychyli.
Wtem cofnie się — ale nie umyka. Zanurzy się w cień komnaty i patrzy tak nie widziana, albo mało widziana.
Pod oknami domu Downarów rycerz przejeżdżał. Polerowana zbroja na nim świeci cie
mną barwą stali, na rybich łuskach pancerza migoce złoto. Głowa okryta hełmem, zdobnym piórami strusiemi; przez ramię czarny narzucony płaszcz, sobolem podszyty. Koń parska, podrzuca piękną głową, rozwija róże chrapów, uderza kopytem o bruk, aż ziemia drży.
Ten koń, ten rycerz, ten czarny płaszcz na ramionach...
Oczy Zofki płoną, jak gwiazdy, piersi brak tchu, usta szepcą:
— Nie tyżeś to, rycerzu, stojący ongi na skraju przepaści, potężnym ruchem swej prawicy zatrzymujący rozszalałego rumaka króla?.. nie tyżeś to?..
Serce uderza rytmem szalonym, w uszach szum słyszy, jakby uderzyła w nie fala wód.
Pochyla się...
Krok — pół kroku...
Za okna obrzeżem staje, opiera dłoń o mur ścienny, głowę o dłoń — i patrzy.
Mur chłodny — rozpalona dłoń czuje rozkosz tego chłodu...
Czoło płonie — o mur opiera czoło.
— Tyżeś to, ty?.. — szepcą usta nieposłuszne.
Rycerz zwalnia kroku koniowi... Ku górze czoło podniósł, kogoś szuka pałającemi oczyma.
Czoło wysokie miał, nos orli, wąs z fantazyą do góry podkręcony, pod którym dwie wiśnie
ust się kryły, wilgotne, lśniące, rozgrzane ogniem wewnętrznym.
Patrzy — nie widzi.
Ruchem ręki wskazuje mu miejsce ukrycia się Zofki rycerz drugi, jadący przy nim. Otyły był, o twarzy pijackiej a sprośnem wejrzeniu.Gdzieś go widziała Zofka, ale pamięć zawodzi przypomnieniu.
Pracuje myślą...
Coś się jej marzy, coś się przypomina:
Tłum ludzi, — ruchoma fala barw — huk dzwonów — okrzyki, proporców szum...
Stolicę swoją król opuszcza.
Cisnęła kwiat róży...
Upadła na pierś królewską i ostrym kolcem zawisła, uczepiona czerwieni szat.
Przed Zofką stanęła postać rycerza...
— Kto on?... Błysk w oczach.
— A!.. Tenczyński!...
Teraz przypomina sobie otylca tego, który ją wzrokiem pożerał, zatrzymany przez króla, gdy wysłanemu do niej rycerzowi towarzyszyć chciał. Lecz tego, w płaszczu czarnym, nie było w orszaku pańskim.
A może był?... może tylko na nim nie spoczęły jej oczy?...
Wyjrzała.
Rycerz uśmiechnął się, uniósł żelazną prawicę i posłał od ust pocałunek.
Płomienie oblały twarz Zofki... Skoczyła w komnaty głąb.
— Pięknaś, wiedz o tem!.. Wezmę cię, pamiętaj o tem!.. — zadzwonił głos rycerza.
Drgnęła ziemia, snać rumaki pognały w dal.
Zofka z bijącem sercem zbliżyła się do okna.
Cicho... pusto, jeno lekki obłok kurzu kłębił się i biegł, jakby gonił kogoś.
Zofka czuje bicie serca, szalone bicie serca.
» Piękna!«
Mówiono jej o tem.
»Wezmę!«
Nie powiedział nikt dotąd takim głosem, nie znającym oporu.
Skoczyła do klejnotów, muślinów i szat złotych — i z dziwną gorączką przymierzać je zaczęła, w perły i korale ubierać szyję i czoło. Nieuważna ręka potrąciła o struny lutni zawiłkowej.
Jękły...
Zatrzymała się chwilę — spojrzała.
I wzięła lutnię i przytłoczyła jej pierś okryciem miękkiem, by głosu już wydać nie mogła.
— Nie chciałeś wziąć, chciałeś, bym szła!... Wzięta, rozmiłowałabym się na śmierć w tobie.
Z tem przytłumieniem strun lutni przycichły wspomnienia, przygasła pamięć.
Matka zastała ją owiniętą w bławat jedwabiów, czerwień atlasów, w śnieg muślinów, osypaną skrzącymi się klejnotami, którymi związała warkocze kruczych włosów, obciążyła ramiona i biodra. Wyglądała, jak bóstwo indyjskie, cudne i straszne zarazem, w tem bogactwie barw olśniewających. Szał bił od niej, żar bił od niej, jakaś moc druzgocąca piękności.
Matka się uśmiechnęła...
Wzrok jej ślizgał się po powierzchni szat Zofki, nie wszedł w głąb duszy.
Dwaj rycerze już byli daleko od domu Downarów.
Odrowąż trącił w bok Wilczka starostę i rzekł:
— Jakże ci się zda ta dziewka?
— Nie zełgaliście ni ty, ni Tenczyński — odparł Wilczek.
— Zali naprawdę, jakoś był rzekł, o chwyceniu jej zamyślasz? — spytał Odrowąż.
— Słowo wiatr! — mruknął Wilczek, unikając spojrzenia Odrowąża.
— Chyba tak — ten na to.
— Abo co, gdyby było — nie tak?..
— Niebardzo przezpiecznie byłoby z tobą, panie starosto! Za domem Downarów stanie całe mieszczaństwo krakowskie i król.
— Więc?.. — zarzucając płaszcz sobolowy
na ramiona i w boki się biorąc, spytał dumnie starosta.
— Niemniejszy od ciebie był Andrzej Tenczyński, a zamordowan został w bramie Floryańskiej przez tłum za zabicie płatnerza.
— Ty, Odrowąż, jeno oblizywać się lubisz, ale żywot dać za ugaszenia ognia wewnętrznego, toś tchórz, jako opijus każdy.
— Nie przymawiaj, bo dźgnę!...
— Spróbuj, a spłyniesz sam juchą!...
— Lituję się młodości twojej i dlatego darowywam ci żywot... Podziękuj!...
Tu łapę wyciągnął do ust starosty Wilczka.
— Masz!...
Rozległ się trzask głuchy... Łosiowa rękawica Wilczka trzepnęła o wyciągniętą rękę Odrowąża.
— Niesubordynacya w narodzie jest, kiedy młodzian na starszego wiekiem porywa się. Widzę upadek Rzeczypospolitej naszej! — mówił Odrowąż, dłonią machając a podmuchując ją, bo ciarki bolesne chodziły po niej.
Jechali na gród, gdzie wrzało i kipiało od przygotowań do igrzysk rycerskich.
Jesień była piękna, niebo błękitem wymalowane; nie zapowiadało nic zmiany żadnej, choć rankami wiatr już chłodniejszy pociągał i, zanim słońce podniesie się, mróz kędzierzawy na trawach przysiądzie i obrzeży żółte mchy w la
sach, rozlana przy studniach woda się zetnie i pryśnie, jak szkło, pod lada stopy naciskiem. Z dniem każdym wypełniała się stolica rycerzami nacyi różnych, nabierała blasku i wielmożności, dostojeństwa i powagi. Kupy rycerstwa przesuwały się raz wraz pod oknami domów: po dumnej postaci poznałeś polskiego szlachcica; po gapieniu się — cudzoziemca, który na lewo i na prawo oczyma wodził, przypatrując się murom kamienic potężnych, pałacom pańskim i grającym dzwonami kościołom. Nie było chwili, by nie dudniło kopyto końskie, miecz libo tarcza nie zaszczękała. Tu jakiś pan węgierski, w pysznym dołmanie, o szamerunku szat pozłocistym, z bogatem trzęsieniem na czapie sobolowej, przejeżdżał ulice miasta w otoczeniu drabów i sług; tam rycerz niemiecki, zakuty w stal, jakby przyrosły do konia, lepiej rzec: z nim razem z jednego metalu ulany — w boki się wziął, nieustępliwy a pyszny, mijał kamienice, zęby szczerząc do mieszczek roześmianych, jakby to one li tylko dla przypatrzenia się jego fizyognomii na blanki i krużganki wyszły; poznałeś łatwo i rycerza, z Francyi dalekiej przybyłego, bo włos trefiony miał, a gęba mu się nie zamykała, a oczyskami po wszystkich balkonach strzelał. A cóż dopiero o swoich mówić: o Wielkopolanach, z których każdy na króla Piasta patrzał; o krępych Mazurach, o których gadka chodziła, że, jeśli którego
z nich żmija jadowita ukąsi, to sama zdycha a Mazurowi nic; żywie, jeno zaczepiony, w pysk wali odrazu. Odróżnisz też łatwo mieszkańca ziemi ruskiej od Litwina, jak wilka stepowego od kudłatego niedźwiedzia. I z Carstwa Moskiewskiego bojaryna poznałeś, bo aby obraz święty na murze jakiej kamienicy zobaczył: — Dzierży! — do pachołka swojego zaraz mówił, z konia schodząc, i pokłony bił, stukając kolanami wpierw, a później łbem o ziemię. Takto wszyscy, którzy animusz rycerski a silną pięść mieli, do czyjego jeno słuchu wieść o tych zapasach rycerskich doszła, do królewskiego Krakowa po laurus zjechali a upominek zacny. Huk, gwar, pobrzękiwanie tarcz i mieczów, dobijanie się do bram zajazdu, spór jakiś i krzyki, i mitygowanie nieporozumienia przez straż miejską, to wszystko mieszało się z hałasem codziennym ulicy i jakąś gorączką paliło.
Dawno Kraków nie widział ludu tyla i takiej rozmaitości strojów i barw. Kościoły otwarte, grzmot i pieśń organów z murów na miasto wypływa, przy każdym ołtarzu ksiądz.
Na dzień przed turniejem wypełniły się gospody wszystkie i domy mieszczańskie. Kto jeno mógł, ścieśniał się, a za dobre pieniądze wynajmował izby i poddasza nawet, jeno tacy patrycyusze, jak Gąskowie, Fokiery a Downarowie, nie pozbywali się wygód dla grosza marnego, mając zaś urodziwe dziewki w domu, lękali się
swawoleństwa, o które tak łatwo było, przy podatności słomki do ognia chwytliwego. Na to rodziciele baczenie musieli mieć, dbając o dobro swoich dziatek. To też częściej, niż to zawżdy bywało, doświadczone panie matki poszeptywały coś córkom na ucho — i na żadnym wirydarzu nie widziałeś róż tyle naraz rozkwitniętych, ile rumieńców na jagodach dziewic, i nigdy mary senne, takim ogniem owiane, nie błądziły wśród zimnych murów komnat mieszczańskich, jak po onych szeptach a przestrogach matczynych.
Kraków w mrowisko się przemienił, a jednocześnie w instrument o tonach stotysięcznych, którego muzyka ustawała dopiero nocką późną, i to w samem sercu miasta, na jego powierzchni, bo w dalszych przedmiejskich dzielnicach, w piwnicach sklepionych, gdzie władał Bachus nieumiarkowany, tłumno a gwarno było, i niejeden czekanik porywczy zagrał po łbie nieopatrznym. Co zacniejsze domy szlacheckie i mieszczańskie, baczyły, by drzwi były dobrze wrzeciądzami zaopatrzone, okiennice zawarte, a z podwórzów drabiny zabrane, boć to nieraz i z nich użytek uczynił Amor niepłochliwy i pokierował stopą rycerza po szczeblach trzeszczących do okna, libo do balkonu mieszczki co urodziwszej, a rzadko kiedy omylił się, bezecnik! — Znając one figle synaczka Wenery, niejeden stary libo zazdrosny mąż sznury nawet wszystkie zabierał do się a w skrzynię chował, by z nich
przebiegła niewiasta plecionki jakiej nie uczyniła, choć nie na wiele przydawała się ostrożność taka, jeżeli już na ten koniec zazdrośnikowi libo niezdarze przyszło. Bywało nieraz, że tu i owdzie, pod tem Jibo pod tamtem oknem, flet zagwizda, gitara się ozowie... Jakoże szybki nie otworzyć, miłymi dźwiękami nie pogładzić słuchu ? Zwyczaju tego nie było w Polsce, by ludziom nie dawać spać, a po pacierzach niewiasty bałamucić. Poznawano zaraz, że to przybysz ze stron auzońskich serenadę wygrywa a o zmiłowanie prosi. Obeznany z modą taką pater familias, praktykującą się w krajach zagranicznych, gdzie luna pobudza do waryacyi i do wzdychania, żadnego wstrętu rozamorowanemu śpiewakowi nie robił, z zadowoleniem słuchał nawet brząkania, jeno dziewce libo małżonce swojej przez okna wychylać się nie pozwolił, sam to czynił, gdy flet gwizdać przestał, gitara umilkła i dukata rzucił, ze słowami:
— Naści!.. boś pewnikiem, jako pies, głodny, gdy wyjesz po nocy.
Ale było i tak: że nagle okno się otworzyło i muszkiet huknął prosto w gitarę.
Kraków wrzał, temperatura grodu całego była podniesiona, rżenie rumaków zapełniało powietrze, czuć było febrę, którą uśmierzyć miał ów, od tak dawna zapowiedziany, turniej królewski.
Na wałach zamku moździerz zagrzmiał.
Po obu stronach gościńca, wiodącego na gród, stanęła straż królewska.
Szaty barwne, tarcze przy ziemi, halabardy w prawicach.
Konni i piesi tłoczyli się do bram zamkowych, do głównego dziedzińca, żółtym piaskiem wysypanego, gdzie już »Herkules« stał, okrutną palicę w ręku trzymający, na którego widok śmiech buchnął, a pomiędzy rycerzami żarty pobiegły.
— Zmierzysz się z nim, panie bracie?
— Nie szlachecka to rzecz narażać się na grzbiętobranie.
— Dukaty sypie.
— Nim je uchapić da, sto kijów wsypie!
— Nie chudopacholski grosz mieć można.
— Ostawiam waści te delicye: huknięcie w kark, śmiech na galeryach i plaster z dukatów, jeżeli go mocen będziesz wziąć, bo tamte bez fatygi przyjdą.
Ruchoma fala mężów i niewiast wypełniała galerye. Wił się wąż barwny, lśniący, ze szmerem nieustannym, opasywał dziedziniec sznurem nieskończonym od dołu aż do okap dachu.
Na przyziemiu, po stronie północnej zamku, gdzie była loża królewska, zajmowali miejsca dostojnicy państwa, mężowie z mienia i imienia znani, osiwiali w radzie i w boju, choć i młodszej a zacnej generacyi nie brakło, panu i ojczyźnie wiernie służącej. Przodek trzymały nie
wiasty, które siadały na ławach, wzorzystymi kobiercami okrytych, młode a piękne, ruchliwe a świegocące, niby ptactwo pod wiosnę; mieniące się od szat różnowzorych, oklejnocone, jak obrazy cudowne, dyszące ciepłem, wonne, jak dni majowe, w których to pierwsze róże i jaśminy zakwitają... Jeżeliś zdała stanął a spojrzał, za balustradą galeryi tej widziałeś małe, smukłe kolumienki i sploty powojów, kołysane przez wiatr, przez słońce i błękit pieszczone. Przy każdej grupie tych kwiatów, dla podpory a podtrzymania ich, niby żerdź, od czasu i słońca wyschnięta, siedziała matrona poważna w robronach i aksamitach, uwieńczona czepcem wysokim z koronek, wyrobionych, zda się, nie przez dłoń ludzką, lecz przez trud pracowitych pająków, takie w nich były cuda wiązań misternych, takie przezrocza głębokie, taka snownica nici cienkich, uchwytnych tchem jeno. Czepce one piętrzyły się ostro, rozchodziły się od nich welony śnieżne, po ramionach ku ziemi spływały, niby mgła, niby obłok rozwiany. Niektóre głowy matron otoczone koroną były, z pod której wytryskała zasłona, niby z cebra lej wody przezrocze], zatrzymany w powietrzu mrozem siwym. Złote łańcuchy na piersi, na palcach pierścienie złote, w oczach powaga, na ustach uśmiech pogodny, pobłażliwy, przebaczający.
Za matronami temi i malw kwiatami sie
dzieli mężowie poważni, i przesuwali się młodzi rycerze, raz wraz pochylając się ku malwom i szepcąc coś. Wszędy był ruch i gwar, oczekiwanie i zaciekawienie.
Nie tylko jednak przyziemna galerya ona przez szlachtę i panów zajęta była. Patrycyat miejski miał tu także miejsce dla siebie przeznaczone, zajmował ławy od strony wchodniej zamku, a niemniej barwisty był i świecący. Pomiędzy Gąskami i Bonarami znaleźli się tedy i Downarowie wraz z Zofką, na którą zwróciły się oczy wszystkich, taki czar bił od niej, taki niewysłowiony powab dziewiczości.
Pomiędzy kolumniskami galeryi drugiej, do której królewskie prowadziły schody, tłoczyła się szlachta pośledniejsza wraz z rodzinami, strojami i błyskotkami nie odstająca tak bardzo od magnatów. »Zastaw się, a postaw się« godłem było takiego szlachcica, bo w niczem impozycyi możniejszych od siebie nie znosił, więc barwnie i pozłociście i w onej galeryi na piętrze było, i więcej gwaru i śmiechu, i między niewiastami raodestyi więcej.
Drugie i ostatnie piętro zamku zachowano dla ludzi kondycyi podlejszej, drobniejszej szlachty i mieszczaństwa. Nie sadzono się tam na stroje, bo na to miernota fortuny nie pozwalała, ale może więcej szczerości i prawdy było w słowach i w śmiechu, i wierniejszą tam służbę Rzeczpospolita miała, niż na onym przy
ziomie, gdzie pycha wciskała się już do serc ludzkich, ona trucicielka dusz, dziecko szatana.
Huknęły bębny — ozwała się fanfara...
Wszyscy powstali z miejsc.
To król jegomość, przy grzmocie kotłów, ryku trąb, uniesienia okrzyku, w otoczeniu towarzyszącej mu świty, wesoły, uśmiechnięty, dziękując ukłonem za powitanie, zajął rzeźbiony, okryty karmazynem stolec w swej loży.
Zanim sygnały się ozwały i dały hasło do spotkań rycerskich, starosta Wilczek przebiegał galerye zamkowe, posyłał ukłony i uśmiechy, lecz się nie zatrzymywał nigdzie. Podszedłszy do ławy Downarów, przystanął, skłonił się i rzekł, do pana rajcy się zwracając:
— Z woli jego królewskiej mości, zabawy dzisiejszej podgospodarzem będąc, czuję się w obowiązku przedstawić się waszmość państwu i służby swoje polecić.
Zofka, pochylona nad balustradą, nie widziała, kto mówił, jeno zasłyszała głos. Drgnęła... Głos ten gdzieś już słyszała... dzwonił:
— Piękna!...
I jeszcze, jeszcze coś...
Zabiło serce, płomienie oblały twarz.
Chciała obrócić się, spojrzeć, ale lęk ją przejął, by te ognie, których żar czuła, nie zdradziły szału jej duszy, tajemnicy jej serca...
Pochyliła się więc jeszcze więcej ku balu
stradzie, walcząc z dreszczem ciała, przywołując zmysłów równowagę.
Downarowa poruszyła się, Downar wzrokiem pytającym spojrzał na mówiącego.
— Jestem starosta Wilczek.
Mówił tak, a zezem patrzał na Zofkę.
— Miło mi poznać was, panie starosto,
o którego fantazyi rycerskiej nieraz ucho moje słyszało — odpowiedział pan Downar, ściskając dłoń starosty. — Król jegomość nie wahał się raz przestąpić progu domu mojego, może i wam za nizki się on nie wyda. Teraz, jeżeli choć odrobina czasu wam zbywa, to usiąść proszę
i krótką chwilę rozmowy poświęcić nam.
Downarowa lekko trąciła Zofkę, a Downar się odezwał:
— Zofka!...
Powoli zwróciła się do Wilczka, powoli podniosły się opuszczone powieki, i oczy czarne, głębokie, okryte łzą, spojrzały w twarz pana starosty. Dwie gwiazdy, dwa brylanty spotkały się ze śmiałem spojrzeniem rycerza.
Była chwila ciszy.
Oczy starosty zapłonęły.
Downar wraz z małżonką zrozumieli ono mocowanie się spojrzeń, ale zaniepokojenia nie czuli. Poznali już trochę szalone serce dziewczyny, jej rojenia, jej sny, wybiegające poza obręb życia codziennego.
Kto wie, co ta walka przyniesie?...
Może uspokojenie żądz wybujałych?
Może spełnienie jej pragnień?
Może... szczęście?...
Wilczek — młody, dumny, piękny pan!..
Król jegomość wspominał niegdyś o rycerzu, godnym serca Zofki...
Może przysłał go król?
I jakby cichą umową związani, Downarowie usunęli się nieco...
Wilczek nie spuszczał z oczu Zofki; bezczelnie, śmiało patrzał.
— Wezmę!... — czytała Zofka w onem spojrzeniu rycerza.
— Bierz!.. — odcyfrowywał Wilczek w zapalających się ogniem oczach dziewczyny.
Śmiałość spojrzeń i żar w oczach Zofki, jak przepaść, ciągnęły Wilczka.
— Widziałem was wczoraj, przejeżdżając wedle domu waszego — szepnął.
— Z wami był rycerz drugi...
— Lecz wzrok wasz nie tego drugiego rycerza szukał?
Czekał odpowiedzi. Zamiast niej, dziwnie zadrgał u piersi, po stronie serca, kwiat przypięty. Wprawne oko Wilczka dostrzegło ten dreszcz kwiatu. Uśmiechnął się — pochylił — i szepnął:
— Milczeliście — odpowiedziało mi więc serce wasze.
— Serce moje?... — rzekła cicho.
— Wżdy kłamać nie umie?
— Ale wy macie — nie wiem — wzrok za bystry, czy słuch za ostry...
— Zdradził was kwiat.
— Zdrajców nie lubię!.. Precz więc z nim!.. Odpięła go szybko... Wilczek równie szybko
uchwycił winowajcę z rąk Zofki.
— Prawem starościńskiem daruję mu żywot — rzekł.
I umocował go przy brylantowym guzie żupana.
Downarowa rada była z tych figlów; Downar nie wiedział, co myśleć o nich. Zofka czuła lekki zawrót głowy, na odpowiedź nie znalazła słów żadnych, serce biło mocno, dech w piersi się zaparł; Wilczek zaś, zauważywszy umyślne usunięcie się Downarów, tem śmielszy był i coraz większym ogniem gorzał... Zofka, pod gorącem słów rycerza, uginała się, jak fala pod dłoni naciskiem i zostawała całkiem pod władzą słów starosty, ale ją zbudził odgłos trąb — znak rozpoczęcia igrzysk...
Drgnęła...
Dwóch heroldów w czerwieni szat wyjechało z bram zamkowych...
— Zapasom się przypatrzym — rzekł Wilczek, siadając przy niej.
— A wy nie weźmiecie udziału w tej walce rycerskiej? — spytała.
— Zamiaru nie miałem.
— Nie?... — spytała przeciągle.
Glos zabrzmiał tak, jakby nim potrąciło uczucie zawodu.
— Chcecie? — rzucił pytanie Wilczek.
— Chciałabym was widzieć wszędzie i zawsze zwycięzcą.
Wilczek pochylił się, długo patrzał w jej oczy, potem spytał, mówiąc powoli a rozdzielając wyrazy:
— A... jeżeliby przy spotkaniu miecz wytrącono mi z dłoni?... a... jeżeli zsadziłaby mnie z konia ręka przeciwnika?...
Lekka chmura przesunęła się przez czoło Zofki.
— Wtedy... co?... Wilczek czekał odpowiedzi. Nie było jej.
— Ja ci ją dam — dokończył w duchu starosta.
Podniósł się.
Zofka nie poruszyła się. Stał chwilę... Milczała.
Pół kroku w tył zrobił... Nie zatrzymała go.
Skłonił się tedy, pożegnał Downarów i znikł w tłumie.
Zofka palcami pogładziła czoło. » Było blade.
Przypomniała sobie wypadek z królem i tajemniczą postać rycerza zbawcy. O Wilczku nie wspominał nikt.
— Więc nim nie ty byłeś, panie starosto?
Uczuła ból zawodu.
Przygasały znowu marzenia jej płomienne, szarość opadła na życie, na ludzi, na świat cały.
— Zofko! — szepnęła Downarowa.
— Co, mamo?...
— Jakże ci się spodobał starosta Wilczek?
— Abo go znam?..
Odpowiedź była rozsądna, Downar ruchem ręki zadowolenie swoje okazał.
Tymczasem trąby heroldów raz drugi i trzeci się ozwały.
Igrzyska rozpocząć się miały od pochwytywania pierścieni na lekkie kopie w pełnym biegu konia: pokaz zręczności; pokazem siły było podnoszenie z ziemi ciężkich głów tureckich, przytem drzewce się nieraz łamało, a szermierz nieumiejętny ekwilibrum tracił, gubił strzemiona, przez zad koński na ziemię się zsuwał, z wielką kompromitacyą swojej sławy rycerskiej. Pod koniec mieli wystąpić rycerze w szranki, kopie skruszyć, zetrzeć się z sobą w wichrowym biegu rumaków, ostać się w siodle libo w powietrze wylecić, od króla jegomości nagrodę Walną, z rąk niewieścich poklask otrzymać, a może uśmiech obietnic słodkich, a może po
całunek ust wybranych, gdy się okazya nadarzy. Spotkanie z Herkulesem na sam zostawiono koniec. Prawie wszystkie wtedy opróżniały się ławy galeryi przyziemnych, choć też i wielu z szlachetnych widzów zostawało dla wesołości i śmiechu. Zabawa ona przeciągała się do zmroku prawie, a brał w niej udział tłum nieherbowny, służba panów, nie lękająca się maczugi Herkulesa.
Pomknęły lotne rumaki, rycerz za rycerzem pogonił, dużem kołem okrążając dziedziniec. Płaskie miecze w prawicach dzwoniły raz wraz nadziewanymi pierścieniami. Gdy który z zapaśników zmylił, to drugi pochwycił. Trwał wir nieustanny, dopóki kolco jedno, do schwytania przeznaczone, na wyciągniętych ramionach słupów ostało. A słupów było sześć, zakończonych głowami śmiejących się Satyrów, urządzonych tak misternie, że za każdem zdjęciem pierścienia wytrzeszczały oczyska, jakby się dziwowały zręczności rycerza. Rytmiczny, grzmiący a szybki tętent kopyt końskich odbijał się echem miarowem o mury zamku, a wszystkie słupce goworzyły z sobą klekotem cichym. Obłok ciężkiego, piaskowego kurzu nie unosił się do góry, nie rozpływał w powietrzu, jeno wirował przy ziemi samej, niby kierat olbrzymi, w którym tonęły, z którego wynurzały się szybkie nogi rumaków w plątaninie nieuchwytnej, niby połamane zębiska koła. Lekkie stroje rycerskie,
bez blach i żelaziw, w gonie szybkim a regularnym, tak jak ruch zegarowej machiny, tworzyły wstęgę barwną, bogatszą w kolory i blaski, niż tęcza, na ołowianych chmurach zarysowana. Cichy szmer piór, któremi ozdobione były szyszaki rycerskie, miał coś w sobie z żałosnych zawodzeń wiatru jesiennego, płaczącego lamentem nieustannym, w którym nurzały się utopione grzmoty piorunów, już dawno umarłych.
Przedziwny obraz!
To też pochłaniał oczy wszystkich: przy ziemi samej wirujące koło żółtego piasku, nad niem zwinięta wstęga stokolorowa, wyżej wiew piór poszumnych i błyski brylantowe, a jeszcze wyżej mieczów sznur czarny, na który nadziewały się z klekotem śpiewnym pierścienie żelazne, niby perły olbrzymiego różańca.
Zerwane wszystkie — pozostał jeden tylko...
I o ten ostatni rozpoczął się bój.
Skoczył Wilczek... i chybił.
Za nim francuski duc jakiś i graf niemiecki, lecz ze skutkiem nie lepszym. Pomknął ten i ów, nie zmieniając porządku w gonitwie, ale pierścień nie dawał się zdjąć; zadzwoniło kolce o broń Tenczyńskiego, lecz osunęło się mimo.
Nadział je Konewka.
Na dany znak przez pana wojewodę krakowskiego, który przy królu siedział i złotą buławą rozkazy wydawał, szermierze wstrzymali się,
stając półkolem przed lożą królewską, z wzniesionymi mieczami u boków.
Zbliżyli się rachmistrze i obliczali ilość schwyconych pierścieni.
Najmniej miał starosta Wilczek. Środek Tenczyński trzymał.
Wyprzedził go Konewka.
Zwyciężył duc francuski.
Gromkie vivat zabrzmiało.
Zwycięzca, z uśmiechem zadowolenia, dziękował za oklaski i okrzyki. Zawezwany przez wojewodę przed króla oblicze, zsiadł z konia i w ukłonach zbliżył się do loży po należną sobie nagrodę. Był nią pierścień złocisty, rzeźbiony misternie, z rubinem dużym w otoku brylantów.
Duc przyklęknął na jedno kolano i przyjął podarunek z rąk Jana Olbrachta, który tak rzekł po łacinie:
— Accipe hoc, carrissime domine! Niech ci on miłem przypomnieniem będzie dnia dzisiejszego, gdy czasami z Francyi dalekiej myślą ku Polszcze pogonisz. A że kawalerom przygodzi się zawżdy i zawżdy miłym jest dar, z rąk niewieścich otrzymany, zbliż się do najpiękniejszej, jaka ci się nią zda, po zasłużoną nagrodę drugą.
Duc podniósł się z klęczek, powiódł oczyma po galeryach wszystkich, rękę do serca przyłożył i rzekł:
— Do... najpiękniejszej?... Mógłbym magnatem być, gdybym po rzeczoną przez ciebie, najjaśniejszy panie, nagrodę się upomniał. Patrzę, szukam jej wzrokiem olśnionym. Niemasz tu najpiękniejszej, wszystkie są równie piękne!..
Burza oklasków runęła z galeryi wszystkich, i spadł deszcz kwiatów na grzecznego rycerza, który ku krużgankom zamkowym, na pięcie się okręcając, pocałunek od ust posyłał.
Teraz się zabrano do podnoszenia kopiami z ziemi ciężkich głów tureckich.
Po gonitwie do pierścieni wzmógł się animusz i okrutna chęć zabawy. Stanęli w szrankach ci nawet, którzy zrazu, dla powagi wieku libo korpulencyi swojej, trzymali się na uboczu, li tylko ubiegłe latka wspominając.
To też zawrzało na wszystkich galeryach zamku, gdy wśród harcowników znalazł się nagle i Odrowąż otyły, na przodek się wysunął i poprowadził za sobą szereg rycerzy.
Przy pierwszem uderzeniu w łeb turecki, drzewce mu się wnet skruszyło, a z takim impetem i pewnością tryumfu grzmotnął w muzułmanina, że stęknął, aż echo odklasnęło i przez łeb konia na ziemię runął.
Zabrzmiał okrzyk przestrachu.
Ale sadło uratowało od nieszczęścia niefortunnego rycerza. Potłukł się szpetnie, siadając na piasku miękkim, pachołkowie w tej chwili go
podnieśli, ale podprowadzonego konia już nie dosiadł, odzywając się w głos:
— Dość rai tej satysfakcyi!...
Oklaskami nagrodzono go za to.
Nie tylko zręczności, lecz i siły dużej potrzeba do zbierania z ziemi, w stosownych odstępach umieszczonych, głów tureckich. Nadawała się tu dobra sposobność do popisu Konewce, ale, że niemrawy był i ciągle żórawie posyłał ku galeryi, gdzie pani Domicela siedziała, mimo że dobrze koniem toczył i na kulbace, jak przyrośnięty, siedział, ani razu nie mógł utrafić w wygolony łeb bisurmanina, na sztych go wziąć i w górę podnieść. To mimo przeleci, to kopią w ziemię ugodzi; ze cztery kopie skruszył, siebie i konia zmachał, aż go kolera chwyciła, splunął i kopnął się za bramę.
Teraz tryumfował Olizar.
Żadnej głowy nie minął, żadnej kopii nie skruszył; łby ciężkie, nito piórka nieważkie, na ostrze nasadzał, a za każdem wzięciem wykrzykiwał z ruską:
— Majesz, néchryste, pałanyciu!.. *) Czternaście głów podjął, gdy żaden z szermierzy połowy tej liczby nie dosięgnął — to też otrzymał szablę, w jaszczur oprawną, klejnotami sadzoną, i puhar, z górskiego kryształu rzezany, wypełniony winem zacnem, który przy
*) Masz, bezbożniku, placek!
oklasku, śmiechu ogólnym i grzmocie trąb do dna wychylił.
Zanim hasło do nowych zapasów dano, król dojrzał na galeryi pierwszego piętra siedzącą panią Domicelę Piwońskę.
Przypomniał sobie zemstę Zawiłka — i westchnął.
I pani Domicela dostrzegła króla jegomości. Lekki rumieniec zabarwił jej policzki; wachlarz, trzymany w ręku, poruszył się szybko.
Teraz zbliżała się chwila najponętniejszych zapasów rycerskich, gdy z długiemi kopiami u boku rzucą się na siebie rycerze.
Był przystanek.
Pachołkowie roznosili napoje chłodzące, ciasta i słodycze dla niewiast; krajanki sera i wędzonki litewskie do piwa dla mężczyzn.
Galerye się poruszyły, szmer rozmowy zadzwonił, wnętrze dziedzińca zabrzęczało, niby ul pszczelny.
Przed panią Domicela Konewka stanął.
— Nie udaje się waćpanu — rzekła głosem, pełnym tęsknego ubolewania.
— Gościom pierwszeństwo trzeba dać — odpowiedział Konewka. — Obaczycie teraz, gdy nie ze ślizkim pierścieniem, nie z bałwanem niemrawym rzecz będzie, lecz gdy o pierś uderzy pierś żywa. Podarujcie mi nałęcz, którą na przedramieniu macie. Barwa wasza pewne zwycięstwo mi da.
Uśmiechnęła się.
Lecz wstęga zielona nie została w ręku Konewki, który szybko ze schodów zbiegł i znikł w różnobarwnym tłumie.
W loży królewskiej podniósł się pan wojewoda i buławą znak dał.
Uciszyło się...
Słychać było oddechy piersi, zda się też, że słyszałeś bicie serc.
Z nad bramy wjazdowej trąba się ozwała.
Wjechali heroldowie.
Przywódca ich ozwał się głosem donośnym:
— Rycerz, z nad Renu przybyły, graf Heinrich von Rottenberg, niepokonany zwycięzca w zapasach rycerskich na dworach hiszpańskiego i francuskiego królów, wyzywa na bój chcących się z nim zmierzyć rycerzy szlachetnych!
Rozstąpiły' się barwne szeregi heroldów; i wjechał mąż okazały, budowy potężnej. Bary szerokie miał, pierś wydętą. Uosobieniem był siły i mocy nieprzełamanej. Zakuty cały w żelazo, na koniu miary ogromnej, robił wrażenie bryły skalnej. Spuszczona przyłbica miała kształt dziobu ptasiego; otwory na oczy, puste, ciemne, patrzyły głębią czaszki trupiej i chłodem wiały. Na czubie szyszaka chwiały się trzy czarne pióra strusie. U nagolenników sterczały dwa kolce ostre; stopa w strzemionach kończyła się wygiętym nieco ku dołowi języ
kiem. Ciężki, krzyżacki miecz zwisał u lewego boku, lecz on był tylko dopełnieniem rynsztunku, bo, choćby się kopie skruszyły, używać go nie wolno było. Na prawem ramieniu, ryjąc się
złotem w twardem żelazie blachy, świecił rodowy klejnot rycerza: wilczy z dwoma koralami ślepi błyszczących.
Oczy wszystkich spoczęły na postaci grafa.
Jechał zwolna ku środkowi dziedzińca, oczodołami onemione galerye mierząc. Koń uderzał kopytem ciężko, aż w murach zamkowych czuć było drżenie.
Stanął.
Żadnego ruchu znać nie było.
Rycerz obejrzał się.
Milczenie.
Ruchem powolnym zdjął rękawicę z ręki. Wyzywał.
Z bramy zamkowej wyjechało kilku rycerzy i w milczeniu stanęli na końcu dziedzińca wprost loży królewskiej.
Syn Germanii cisnął rękawicę.
Podniósł ją Tenczyński...
W tłumach zaniepokojenie.
Widziano odwagę, nie widziano nadziei zwycięstwa.
Rycerze się skłonili — i odjechali na miejsca wskazane, czekając hasła. Wojewoda buławą skinął.
Obaj zapaśnicy na ten znak spuścili kopie, opierając je o silne ramiona.
Postawy pochylone — oczekiwanie — milczenie...
Rumaki zjeżyły grzywy i wyciągnęły łby.
Wojewoda raz drugi skinął.
Jak dwa pioruny, skoczyli ku sobie zapaśnicy...
Szum — tętent — trzask!...
Tenczyński, zsadzony z konia, na ziem runął. Szwanku nie doznał. Podniesiony, zbliżył się do zwycięzcy i w kawalerskim ukłonie winszował mu mocy uderzenia.
— Nie czułem wysiłku odpowiedział lekceważąco Niemiec.
W żyłach Tenczyńskiego zakipiała krew, lecz czuł, że powtórzenie boju drugą przegraną byłoby. Zmagał się nieraz z rycerzami przednimi, lecz takiego gromu, bez oparcia żadnego, nie doznał jeszcze. Graf prawdę mówił: nie czuł wysiłku.
Chcąc pomścić Tenczyńskiego, wystąpiło rycerzy kilku, ale każdego z nich zsadził graf niemiecki. Tedy wyzwał go Jan Próchnicki, szermierz zawołany, ale się nie opatrzył, jak w miękki piasek się zarył.
— Traścia joho mamu! — mruknął Olizar — a widząc butną postać Niemca, który z poła nie schodził, lecz, pewny siebie, wyzywający wzrok posyłał dokoła z drwiącym ruchem głowy, cisnął rękawicę.
Graf niemiecki zmierzył od stóp do głowy przeciwnika nowego. Olizar w zbroi wspaniale wyglądał, choć w budowie ogólnej grafowi niemieckiemu dorównać nie mógł.
Błysnęła buława.
Konie pomknęły, głuchy stuk rozległ się w powietrzu.
W straszliwem uderzeniu rycerze zwarli się z sobą. Konie siadły na zadach, kopie w łuk się wygięły, tworząc rozwartą arkadę.
Dwukrotne jeszcze nastąpiło spotkanie się, z całą zaciętością pragnienia zwycięstwa. Za każdym razem następował grom uderzeń; za każdym razem gromu tego nie wytrzymały rumaki, tylnemi kopytami w ziemię się ryły i siadały na zadach.
Walka nie była rozstrzygniętą...
Grom okrzyku zatrząsł ścianami zamku.
W blasze pancerza Olizara lekkie wklęśnięcie znać było od potężnego uderzenia kopii niemieckiej: w ramieniu czuł ból szczypiący, że nieradby był raz jeszcze walki wznowić. Z wyzywającej postaci grafa odczuwał chęć powtórzenia boju. Uprzedzając tę możliwość, wyciągnął prawicę i rzekł w głos:
— Skrutylob tebé, Nimcze proklatyj!.. Seien wir Freunde*).
*) Skręciłoby ciebie, Niemcze przeklęty!... Bądźmy przyjaciółmi!
Po wszystkich galeryach zagrzechotał śmiech i wznowione oklaski. Buskiego życzenia nie zrozumiał graf niemiecki, podarowanej przyjaźni odrzucić nie mógł. Widział w tem zwycięstwo moralne, przyznanie się rycerskie do przegranej. Odczuli to także widzowie, i szmer niezadowolenia przebiegł po krużgankach.
Wojewoda dał znak, wzywając grafa pod lożę królewską, ale ten z miejsca się nie ruszył. Snać nie takim połowicznym tryumfem chciał bój zakończyć. Doświadczony rycerz zrozumiał łatwo, że po Olizarze, którego uderzenie kopią gromowi się równało — nie stanie już nikt z nim do walki. Chciał tryumf mieć zupełny: byłoby nim niepodjęcie już przez żadnego z rycerzy rękawicy rzuconej. Tegoby zaś nie chciał ni król, ni pan wojewoda, ni coraz bardziej szemrzący Tłum widzów.
Wojewoda powstał i miał już głosem uprzej mym wezwać zwycięzcę po odebranie nagrody stosownej, gdy ten z pychą niezmierną cisnął rękawicę.
Wojewoda opuścił wzniesioną dłoń.
Graf pośrodku dziedzińca zamkowego stał, jak posąg, nieruchomy — i czekał...
Cisza — czuć było oddechy, zaparte w piersiach wszystkich.
Jeszcze chwila, krótka chwila oczekiwania, a tryumf Niemca byłby zupełny.
Na krużgankach szmer, jak przed nadej
ściem burzy, gdy o drzew konary uderzy wiatr pierwszy.
Graf nie poruszył się, choć pierś mu rozsadzała rozkosz tryumfu.
Dały się słyszeć wołania:
— Starża! Jastrzębce! Toporczyki! gdzie wy?...
Milczenie.
Stalowy koń grafa, wraz z nieruchomym jeźdźcem na sobie, zda się, że urasta w posąg o rozmiarach potwornych i na wieczność oka mienieje tak na onym dziedzińcu wawelskim.
Przesądnego strachu czuć wiew, wybuch burzy.
Porwał się Wilczek.
Skoczył — i ostrzem grotu podniósł rękawicę...
— Aaa! oddech głęboki przebiegł przez galerye wszystkie.
Niemiec zlekceważył krępą, lecz niezbyt rosłą postać starosty. Gdy rycerze stanowiska zajęli, szmer niepokoju przebiegł przez krużganki, lecz nie było serca tak mocno bijącego, jak serce Zofki. Z zapartym oddechem czekała spotkania.
Cisza.
Buławy błysk.
Zakotłowało coś, zawirowało — i na ziemię runął Wilczek starosta, jak zdmuchnięty przez wiatr liść jesienny, który w tej chwili z balu
strady z przed oczu Zofki uleciał. Bladość pokryła jej twarz, jakimś niesmakiem usta się skrzywiły i, gdy galerye zabrzmiały od oklasków, sama w dłoń uderzyła z jakąś gorączką szaloną doznanego zawodu.
W tej chwili coś zadudniło.
Przed zwycięskim grafem nowy zapaśnik stanął i wyzwał go na bój.
Był to Konewka.
Z galeryi drugiego piętra dał się słyszeć oklask pojedyńczy...
Król podniósł głowę — i westchnął...
— Toraj! — zadzwoniło w uszach Konewki.
Niemiec przyjął wyzwanie z zabijającym ruchem lekceważenia.
Odjechali na stanowiska, miejsca zajmując po dwóch przeciwnych stronach rozdzielających ich szranków. Czekali chwilę na dany znak przez wojewodę, na dwukrotny błysk jego buławy.
Błysnęła.
Kopie u boków, postacie rycerzy ku szyjom rumaków się pochyliły.
Błysnęła raz drugi.
Dwa wichry się porwały i uderzyły na siebie.
Wypadł grom..
Rumak grafa zdębił się, a odrzucony w tył, jakby burzą gwałtowną, na zadzie siadł... i ru
nął na ziemię wraz z grafem. Cios był potężny — stalowa blacha pancerza niemieckiego przybrała kształt misy o dnie ostro wklęśniętem.
Galerye zatrzęsły się, kwiatów ulewa spadła na zwycięskiego Konewkę, a z galeryi drugiego piętra wionęła w powietrzu nawojka blado zielona, przewleczona przez pierścień o pięknym brylancie, który, jak gwiazda, świecił, ruchem powolnym ku dołowi spływając. W lot go pochwycił Konewka i do ust przytulił. Ale, pomimo nawojki onej, kwiatów i oklasków, za mało było tryumfu Konewce. Rzucił wyzwanie, pewny będąc, że nikt się już nie odważy zwieść z nim boju. Graf niemiecki miał utrąconą wątrobę i żółte koła przed oczyma.
Już czas pewien leżała na ziemi rękawica Konewki, a nikt się do jej podniesienia nie kwapił. Jeden z dworzan królewskich, widząc dwu braci Kurzyjamskich, w bramie zamkowej stojących, namawiał ich do spotkania się z Konewką, by odwet na nim wziąć na zniewagę dawniejszą, ale obaj bracia wzrokiem łakomym na Herkulesa patrzyli, który, choć palicą w kark wali, lecz i dukatami sypie.
— Przezpieczniejszy i skuteczniejszy dla was Herkules, robaczki moje! — synaczkom swoim stary Kurzyjamski powtarzał, snać aspiracyi rycerskich nie mający.
Rękawica Konewki nietknięta leżała.
Wtem z bramy zamkowej wysunęli się heroldowie, ozwała się trąba, a przewódca głosem donośnym zawołał:
— Rycerz jakiś nieznany, wyzwanie jegomość pana Konewki przyjmując, chce zmierzyć się z nim.
Szmer, poruszenie...
Konewka w boki się wziął. Znał siłę swoją, której i Olizar rady dać nie mógł, a oto przed chwilą i Niemca zmógł, i żadnej fatygi nie czuje.
— A niech tu stanie — rzekł. Po chwili:
— Jeno czy szlachcic?
— Ma pas rycerski na sobie.
— Czekam!.. Ozwały się trąby.
Spojrzenia wszystkich zwróciły się ku bramie.
Na koniu czarnym, jak noc, w zbroi ciemnej, bez ozdób żadnych, jeno z przerzuconym pasem złotym przez ramię i wątłą jedwabną nicią na szyi, zakończoną medalionem półokrągłym, wjechał rycerz dość szczupłej postawy. Leżącą rękawicę podjął, przed królem jegomościa głowę nizko pochylił, potem zwolna powiódł oczyma po galeryach wszystkich, nie zatrzymując się długo na żadnej z dostrzeżonych postaci, i na koniec szranków, bez
wskazówek żadnych, odjechał. Przez ramię przerzucony płaszcz czarny zafalował lekko, na szyszaku krucze zachwiały się pióra. Nie dzwonił miecz, zwieszony u boku, nie zaklekotała zbroja rycerska. Koń stąpał miękko, bez szelestu tonęły kopyta jego w piasku żółtym, żadnych prawie śladów nie zostawiając po sobie. Król wychylił się z loży, brodę oparł na ściśniętej pięści ręki lewej, czoło zmarszczył i jakby przerażonemi oczyma patrzał na rycerza nieznajomego.
Zapaśnicy rozjechali się i stanęli naprzeciw.
Z postawy Konewki znać było, że drwił z przeciwnika, który ani wzrostem, ani rycerskiem ujęciem kopii nie mógł mu dorównać. Wynik walki był z góry przewidziany. Za wątła to postać była na zwiedzenie boju z takim, jak Konewka, siłaczem. Nie był nawet cały w zbroję zakuty, jeno pierś osłonioną miał blachami czarnemi, jeno hełm o tych piórach kruczych głowę mu osłaniał, żelazne zaś nagoleniki podwójnym przywiązane były rzemieniem, a z pod nich wyzierały nogi suche, ubrane w obuwie z miękkiej, czarnej skóry.
Uczucie przygnębienia niewytłómaczonego owiało widzów.
Grobowa zapanowała cisza
Zofka chwiała się, serce jej ściskał niepokonany strach.
Zapaśnicy stanęli na dwóch krańcach szra
nek i zwrócili się ku sobie. Rumak nieznajomego rycerza stanął, jak wkopany, nastawił tylko uszy, jakby czekał na hasło spotkania i stał nieruchomy; koń Konewki grzebał ziemię kopytem, od tańca powstrzymywało go tylko wędzidło. Jeździec i rumak budową i siłą mięśni górowali nad tajemniczym przeciwnikiem.
— Chce ci się nagrody rycerskiej, nieszczęśniku? — mruknął Konewka, śledząc ruch buławy wojewodzińskiej — będziesz ją miał!.. Olizara w Gródku, tu Niemca dużego zwaliłem, a ty, chudziaku, mierzyć się ze mną chcesz?... Trzasną kosteczki twoje, aż ci się niedobrze zrobi, chrabąszczu zuchwały!..
Buława błysnęła...
Ku poziomowi spłynęły kopie...
Rumak Konewki kark wydął.
Błysk drugi...
Zapaśnicy skoczyli ku sobie.
Dziwo!
Nie było słychać uderzenia kopii o blachy żelazne, zwykłego starcia się dwóch sił, grzmotu uderzeń, tylko wiatr rozwiał płaszcz czarny nieznajomego rycerza, rumak Konewki wysunął się z pod jeźdźca, Konewka zaś, jak kloc drewniany, na ziemię runął. Wszystko to tak nagle, tak niespodziewanie się stało, że dostrzeżono dopiero on upadek Konewki, gdy rozszalały rumak jego sam już hulał po przestronnym dziedzińcu, a rycerz zwycięzca plamą czarną
zarysował się w bramie zamkowej, na chwilę ciemnością ją wypełnił — i znikł..
W tłumach zamieszanie i zagadkowy szmer z niezrozumiałego wypadku. Z kordy gardy wypadła straż zamkowa i pogoniła za rumakiem Konewki, który szranki rozbijał; inni do samego pana Konewki się wzięli, który, rozebrany ze zbroi, zimną wodą pokropiony ze studni królewskiej, do której zaniesiony był, choć ślepie wytrzeszczył, mimo to obałwanionemi oczyma patrzał, a widząc tłok ludzi dokoła siebie i samego króla jegomościa i panią Domicelę, pocierającą mu czoło z troskliwością matczyną, dźwignął się zwolna, macając wszystkie przedmioty, wkoło siebie znajdujące się, i na płycie kamiennej, pod samą studnią siadł, z której jeszcze ściekały krople wody. Medyk królewski omacywał Konewkę, ale żadnego żebra uszkodzonego nie znalazł, żadnego sińca nie dostrzegł, jako i rycerska zbroja żadnego śladu uderzenia kopii nie miała. Zapytany Konewka mamrotał tylko, a z urywanych słów jedno tylko »psia jego mać« zrozumiałem było.
— Co waćpanu dolega? — pytała pani Domicela.
— Gdzie cię ugodził ten zbój, żeś tak, miły mój, z kulbaki zleciał? — król pytał.
— Jakim sztychem zsadził waćpana? — Olizar badał.
Ale słowa odpowiedzi Konewki w jedno
tylko zrozumiałe »psia jego mać« wiązały się, z czego pani Domicela chcąc wyrozumieć więcej, siadła przy nim, tkliwie ramieniem go otoczyła i szepnęła:
— Czyjąż ta mać, ta psia mać była, panie Piotrze?
— Dyabli jego wiedzą!..
— Kogo, panie Piotrze, kogo?..
— A jego.
— Jakiego jego?..
— A jego tego.
— Któż nim był, panie Piotrze?
— A dyabli go wiedzą!.
Niewiele więcej dowiedziała się i pogoń, na rozkaz króla za nieznajomym rycerzem wysłana. Goniły go co przedniejsze rumaki ze stajen królewskich, lecz ten za daleko już był się odsadził, pędził, jak wichr, i, jak mgła, się rozwiał w łokietkowego Ojcowa rozpadlinach skalistych.
Na zamku nie przerywano zabawy. Co chwila grom śmiechu wybuchał, bo teraz złotego skarbu Herkules bronił, okrutną palicą swoją niezdary waląc. Przyziemne galerye opustoszały, na pierwszem piętrze parę rodzin mieszczańskich ostało, drugie tylko piętro roiło się od ciekawych, którzy schodzili na dziedzi niec, nieumiarkowaną pokusę czując do spróbowania szczęścia. Na dane hasło do walki z Herkulesem wystąpili zaraz dwaj bracia Kurzy
jamscy, ale ten wnet tak ich obłupił paskudnie, że przysiąść nie mogli dla chwilowego spoczynku nawet, a wszystek łój kozłowy, który stary miał z sobą, wyekspensowali. Wreszcie buchnął dukatami, gdy jakiś pachoł w sam środek go ugodził, z wielkim braci Kurzyjamskich lamentem, na nieszczęśliwą dolę swoją narzekających.
Wśród gwaru i tłoku nie zauważył nikt Zofki Downarówny, która, trzymając się balustrad, za słupce się łapiąc, blada, drżąca, chwiejąca się, schodziła ze stopniów. Pan rajca dziewkę podtrzymywał, osłaniała ją mać przed oczyma ciekawych. Dopiero, gdy na ostatnim stopniu schodów królewskich stanęła, zjawił się nagle przed nią starosta Wilczek i szepnął:
— Szukałem was!...
Ciemne łuki brew dziewczyny ściągnęły się. Przeszła, nie mówiąc nic.
— Panno Zofko!... — z pewnym odcieniem irytacyi powtórzył Wilczek, krok szybki stawiając za nią.
Rajcostwo zatrzymali się, a rajca rzekł, do Zofki się zwracając:
— Starosta mówi. Zatrzymała się.
— Słucham — rzekła.
— Chciałbym odwiedzić was — rzekł starosta.
Zofka na rodziców wskazała — i postąpiła naprzód.
Oczywiście, że oboje Downarostwo radzi byli z onych odwiedzin przyrzeczonych. Miało to nastąpić za dni parę. Naznaczono dzień i godzinę.
Płomiennemi oczyma patrzał starosta za odchodzącą. Złe błyski strzelały mu z oczu, wargi zacisnęły się niecofniętem jakiemś postanowieniem.
— Skręcisz mi się w ramionach, krasko, jak wiór, dotknięty płomieniem — rzekł.
I zanurzył się w korytarze, do pokojów królewskich śpiesząc i macając boku prawego, gdzie wątroba nie w porządku była.
X.
Oblubienica upiorów.
— Słuchaj, miły mój — rzekł król jegomość do Konewki, gdy po biesiadzie, która na zamku się odbyła, pod baldachimem na łożu siadł, o śnie zamyślając, z jednym papuciem, na nodze, a drugim w ręce. — Słuchaj, miły mój, a rzeknij, jakim sposobem pokonał ciebie on rycerz tajemniczy?... Czy mnie omylił słuch? czy jaka zła mucha w ucho wpadła i zabębniła, żem ani trzasku kopii nie słyszał, ani o blachy grotów
uderzenia, jeno, zaledwieście dobiegli do siebie, zsunąłeś się z kulbaki, jakby cię wiatr zdmuchnął, ażem zasromał się, że po zsadzeniu z konia Niemca tęgiego tak nierycersko nieznanemu poddałeś się szermierzowi? Jako się to stało, panie Konewka, powiedz królowi swojemu, a nie łżyj, miły mój?...
Na ono wspomnienie Konewka wstrząsnął się.
— Co tobie, miły mój?
— Nic... najjaśniejszy panie!
— Zdało mi się, że zaklamkałeś zębami?
— A no — tak!
— Więc jakże nic?...
— Byłbym zsadził z kulbaki tego — dyabeł wie — kogo, gdyby nie... — zaczął Konewka.
— Gdyby nie — co?.. — król spytał.
— Gdyby nie konterfekt waszej królewskiej mości.
Król wypatrzył się na Konewkę.
— Jaki — mój konterfekt?
— Na blasze malowany, który ten zatraceniec miał...
Nie dokończył, bo król skoczył, aż papuć z ręki mu się na ziemię wysunął.
— Mój konterfekt? — wyszeptał. — Tak... przypominam... coś miał na szyi zawieszonego... Przez ramię spadał mu pas rycerski.. mój pas!..
a na szyi był... powiadasz... konterfekt mój, na blasze malowany?
Na twarzy królewskiej niepokój zarysowa! się.
Konewka spojrzał na króla.
— Wasz pas?.. upiorowi dany? Tegom nie dostrzegł, a możebym przed pierwszem złożeniem kopii z kulbaki zleciał. Błysnął mi tylko w oczy konterfekt wasz, a groza taka uderzyła we mnie, żem, jak wiór nieważki, na ziemię się osunął. Nie żywy człek wiktoryę nade mną otrzymał, nie żywy człek, miłościwy panie mój — dodał Konewka z mocą, w pierś się bijąc.
— A nie mówiłem ci zawsze: Pietrek — strzeż się!...
— Zemścił się, jucha! — zawołał Konewka.— Oby tylko po raz pierwszy i ostatni!..
— Nie gadaj, miły mój — po raz pierwszy!.. Dałby Bóg, aby to po raz ostatni było — król rzekł.
— Nie ostawać mi już na służbie u waszej miłości — zawołał Konewka.
— Antychryst narodzić się musiał — szeptał do siebie król.
— Wasza miłość nie zapomni o słudze swoim — rzekł Konewka, pochylając się do kolan pańskich.
— Pamiętałem o tobie — i o dzieciątku twojem pamiętać będę.
— Dlaczego miłość wasza w liczbie mnogiej nie mówi tego?
— Bo mi się zdaje, że jedno tylko coś warte będzie.
Objął Konewkę za głowę.
— Bywaj, miły mój!.. Za służby wierne wynagrodzęć sowicie. Zrazu ciężko mi będzie bez ciebie, ale człek przywyka nawet do grzechów własnych i jakości tam niezgorzej z nimi żyje. Ze ślubem nie zwlekaj, z serca całego radzę ci to. Ja już tam nieboszczyka mojego prosić będę, by ci w drogę do czasu nie właził. Jeno pośpiesz się, miły mój, bo kto wie, czy już krzywd swoich całkiem zapomniał. Masz tymczasem trzysta czerwieńców; służbowe z naddatkiem podskarbi ci wypłaci, a nie zapomnij o królu, który, czem mógł, obdarzał ciebie.
Rozrzewniony Konewka pochylił się do ręki pana, który go w czoło pocałował, okapując łzami serdecznemi.
Nazajutrz Konewka do Gródka jagiełłowego się udał, towarzysząc pani Domiceli w jej drodze powrotnej.
Igrzysko, jakie król stolicy swojej wyprawił, miłe wspomnienie zostawiło po sobie. Wszyscy mówili o onym turnieju sławnym, o grzecznym Francuzie i Niemcu gruboskórym, o niepokonanym Olizarze i zwycięskim Konewce, którego gromowego uderzenia nie mógł wytrzymać graf pyszny, choć później imci pan Konewka uległ,
przez tajemniczego pokonany rycerza, który niejednej gładyszce śnił się przez nocy kilka i nawiewał marzenia niespokojne — żadna z nich jednak nie miała duszy tak rozbitej, tak rozkrwawionego serca, jak nieszczęśliwa Zofka Downarówna. Dla każdej z nich była w wypadku onym jeno przygoda niezwykła, dla niej — jedna kartka z jej własnego żywota rozdarta.
Oddawna już, od chwili onej śmierci zawiłkowej, chodziła, jak senna, po ziemi, każdy izby zakątek marami wypełniając. Zrazu wszędzie widziała przesuwający się cień Zawiłka, nieuchwytny, znikający po każdem przetarciu powiek. Aby potrąciła wypadkiem pozostawioną przez niego lutnię, wnet jego głos słyszała, jego skargę zamogilną, żałośliwe wołanie duszy niespokojnej. Aż oto ze snu ją obudził on rycerz tajemniczy, ręką silną zatrzymujący nad przepaścią konia królewskiego. I rozbudziło się serce, i zatrzymała się myśl na nim. Dawne powróciły marzenia. Później połaskotał ją głos Wilczka, rozgrzało jego spojrzenie gorące, zniewoliły słowa, które rzucił w okno jej komnatki:
— Wezmę!...
I uroiło się dziewczynie, że onym rycerzem, stojącym na skraju przepaści, ratującym króla z ofiarą życia własnego, był on — starosta Wilczek. I była pewna — tak ją łudziło serce, oszukiwała wyobraźnia własna — że on, Wil
czek starosta, zostanie tryumfatorem na onym turnieju sławnym i po nagrodę przyjdzie do niej, do... najpiękniejszej!...
Nigdy jeszcze nie drżał tak liść osiki, jak ona drżała, gdy pole walki zajęli szermierze, walczący o wawrzyn rycerski. Dla nich ta walka była popisem zręczności i siły — dla niej powrotem marzeń i życia.
I spotkali się zapaśnicy, nie wiedzący nic, że w onej chwili wielka tragedya odgrywała się w jej duszy.
Spotkali się...
I przegrał starosta Wilczek.
Nie!.. to nie on przegrał, to Zofka przegrała stawkę życia.
Tryumfujący graf niemiecki był w tej chwili obelgą dla niej; upadający Wilczek — nicością.
Ogarnął nią szał rozpaczy.
Gdy oklaski posypały się z krużganków wszystkich, za które dumnem pochyleniem głowy dziękował graf zwycięski, a służba podnosiła powalonego Wilczka, wychyliła się cała przez balustradę i z twarzą zbielałą a zaciśniętemi ustami w dłoń uderzyła, jakby w tem ulgę czuła za zawód doznany, jakby jej sercem zawładnął zły duch zemsty.
Wilczek to dostrzegł...
Słuch twój, dziewczyno, nie pochwycił zgrzytu jego zębów; wzrok twój nie dostrzegł błysku jego źrenic.
Strzeż się!...
Zniewagi takiej nie przebaczy Wilczek starosta.
Może odczuła srom i gniew, jaki w tej chwili splotem wężowym owinął duszę Wilczka — lecz nie poczuła litości.
Odwróciła się.
Usta jej wykrzywił uśmiech wzgardy.
Po raz setny marzenia jej się rozwiały, duszę wypełniła próżnia bezdenna...
— Przegrał!... — brzmiało w jej duszy. — Precz z myśli, precz z pamięci... Nie takim chciałam cię widzieć, panie starosto!...
Zwycięzcą został Konewka.
Z piersi Zofki głuchy śmiech wypadł.
Wtem czarnym płaszczem powiał rycerz nieznany i podniósł rzuconą rękawicę.
Skoczyły konie — lecz kopie nie uderzyły...
Coś dziwnego się stało.
Konewka runął...
Rycerz zniknął...
W piersi Zofki zatrzymało się serce.
Zaniepokoili się Downarostwo, gdy do dom wrócili. Zofka nie mówiła nic, ale znać było, że coś załamało się znów w jej duszy, że ją przygniatał głaz jakiś; a gdy rajca coś wspomniał o Wilczku staroście i o jego odwiedzinach przyobiecanych, uśmiechnęła się smutnie, w dal jakąś zapatrzona, i rzekła:
— Mnie już do żywych nic, oblubienicą umarłych jestem.
I dnia tego, gdy światła zagasły, gdy usnął dom Downarów, w noc późną rozbudził rodziców Zofki płacz lutni zawiłkowej. Od tak dawna nie dotykała jej strun, zdawało się, że całkiem zapomniała o niej, a teraz płyną po tych strunach lutni zawiłkowej palce jej białe i perły dźwięków niżą na sznur kryształowy.
— Słyszysz? — odezwał się Downar rozbudzony.
— Zofka gra! — odpowiedziała matka strwożona.
I przypomnieli sobie słowa jej straszne, i z małżeńskiego porwali się łoża, zdjęci niepokojem ogromnym...
— Panie, ratuj!
— Panie, zmiłuj się! — drżącemi szeptali usty. Nie zapalając światła, szli oboje po schodach
kamiennych do pokoju Zofki. Drzwi do połowy otwarte były, srebrna smuga księżyca sączyła się przez nie. Z przyciszonemi dźwiękami strun lutni łączył się śpiew Zofki, którego słów nigdy jeszcze Downarostwo nie słyszeli.
Z zapartym oddechem zatrzymali się przy drzwiach. Dwie głowy razem zajrzały w głąb komnaty.
Naprzeciwko okna, w które księżyc patrzał, siedziała Zofka.
Okno było otwarte — noc ciepła...
Wiatr nie poruszał firanek, nie igrał z ich przezroczami, a czarny, rozpuszczony włos Zofki, spływając po szyi jej i ramionach, drżał ruchem fali. Może ciałem dziewczyny potrząsał dreszcz, może oblubienicę umarłych umarli nawiedzali, i niewolna, a przestraszona dusza jej w jeństwo ich idzie.
Poruszone drzwi skrzypnęły lekko.
Zofka nie słyszała skrzypnięcia.
Dotykała strun — z piersi śpiew płynął...
Dziwny śpiew!...
Powstrzymując dech w piersi, słuchali Downarostwo tej pieśni.
Zofka śpiewała:
Po co drżysz w piersi, serce szalejące?...
Wołane nie przyjdą swaty!
Miłowań moich zagasło już słońce,
Pieszczone zwiędły kwiaty.
Jeżeli w nocnej tej, cichej godzinie,
Gdy duch ulata w błękity,
Płyną widzenia, z niemi i on płynie,
Przez moją pieśń zabity.
Jeśli chcę kochać, to sny się wnet wydmą
W mar nieuchwytne półcienie,
Mój oblubieniec przemienia się w widmo,
W mogilny dół mnie żenie.
Przez chmur odmęty, przez garby ich sine,
Choć mnie wiatr głębin zastrasza...
Z wami, umarli! i do was popłynę,
Oblubienica wasza!...
Pieśń umilkła, palce, jakby w omdleniu, po strunach płynęły.
Zapanowała cisza.
Nie!..
Zaledwie przebrzmiały słowa pieśni, zaledwie struny się uspokoiły, jak się ozwała pieśń inna, cicha, przytłumiona, niby z pod ziemi wypływająca.
Zofka zerwała się, ale nie podbiegła do okna.
Zabrakło jej sił.
Jedną ręką pochwyciła za poręcz krzesła, drugą za pierś, z której stłumiony krzyk wypadł — i tak stała, wpatrzona w blaski miesięczne, skąd, zda się, ta pieśń płynęła. Wiatr jakiś warkocze jej rozwiał, drżały cicho, lekko unosząc się ku blaskom miesięcznym, jakby tajemniczą siłą ich przyciągane.
Downarowa przytuliła się do męża, który, przerażony, trzepał pacierz po łacinie, a w okno pokoju Zofki wpadały słowa pieśni dziwnej, przy dźwięku strun przytłumionych, rzec może lepiej, przy dźwięku jakichś ech dalekich. Pieśń rwała się w rytmy wyraźne:
Czego chcesz?... wołasz kogo,
Samotna ty?..
Iszczą się twoje sny,
Nieziemską płyną drogą —
I ujrzysz wśród mar mnóstwa
Wznowionv dawnv ból — —
Idę... ja — król —
Do mego idę bóstwa!...
Pełni się twoja wola,
Ow słodki sen — —
Wybrany twój to ten,
Co dzisiaj wśród walk pola,
Laur wyrwał z prawic mnóstwa,
Stłumiony wzbudził ból — —
Upiorów król,
Do mego idę bóstwa!...
W ramie okna zarysował się cień czarny.
Z piersi Zofki krzyk wypadł.
Skoczyła.
Rozwarła, ramiona...
I piersią przypadła do piersi upioru.
Była chwila bezpamiętnego uścisku, w którym znika świat rzeczywistości, króluje tylko rozkosz. Usta upioru szukały ust rozszalałej Zofki.
Znalazły — Wpiły się w nie z całą żądzą pocałunku.
Krucze warkocze dziewczyny oplotły hełm rycerski, nad którym strusie chwiały się pióra... Dech zaparł się w piersi, stanęło serce, przez które sączyła się słodycz...
Po chwili ramiona opadły, usta, spragnione tchu, od ust odstały.
Upiór znikł.
Na miękkie kobierce osunęła się postać Zofki..
Wtedy dopiero strach opuścił Downarów...
Podbiegli do omdlałej, zaczęli cucić, nawoływać służbę... Ale, nim z oczu domowników odleciał sen przemożny, omdlenie przeszło, Zofka podniosła się i, widząc rodziców około siebie, zdziwionemi patrzyła oczyma, jakby ze snu zbudzona, ze snu, który pozostawił po sobie niezwykłości wspomnienie.
Nazajutrz Downar zauważył niezrozumiałe dla siebie ślady na murze przy oknie pokoju Zofki.
XI.
Starosta Wilczek.
W jednej z izbic pałacu starościńskiego, stojącego przy Rynku Wielkim, leżał schorzały starosta Wilczek.
Aczkolwiek blachy żelazne zaledwie się ugięły pod potężnem uderzeniem kopii niemieckiej; choć pancerz, wewnątrz wysłany szerścią wielbłądzią, ochronił pana starostę w chwili upadku od żeber połamania i innych gnatów nadwyrężenia, mimo to tak silne wstrząśnienie było, że wątroba, jako to medycy orzekli, pod samo serce podlazła i tak dużo z siebie żółci wylała, iż jaśnie wielmożny starosta niby z wosku ulepion wyglądał, a w gębie okrutną gorzkość czuł, z której to racyi najzacniejsze
wino i najsmakowitsze bakalie żadnego mu zadowolenia nie sprawiały.
Król jegomość nie spodziewał się takiego spostponowania starosty swojego. Dowiedział się o tem przed samą biesiadą, gościom zagranicznym i dostojnikom Rzeczypospolitej wydaną, lecz chociaż, jako polityka mu nakazywała, grafa niemieckiego narówni ze wszystkimi godnie przyjął, mimo to ten i ów zauważył, że ansę ku niemu czuł i rad do innych biesiadników z rozmową się zwracał, przepijał do nich i pełnym potrącał kielichem. Nie uszło to uwagi pana Niemca, lecz sobie z tego nic nie robił, a raz nawet zwrócił się do siedzącego tuż przy nim Olizara i w głos zapytał:
— Gdzież to przebywa jaśnie, wielmożny starosta, że go nie widzę w onej kompanii zacnej? Zda mi się, żem go nie wysadził na księżyc bezduszny?
Posłyszał to król i odpowiedział:
— Spostponowałeś mi, grafie, starostę, że brzydką żółcią plwa teraz.
— A ledwiem go tknął! — niby litując się, ozwał się Niemiec.
— Zacniej z tobą mój Konewka postąpił — król odparł — bo i z konia zsadził i gnatów ci nie nadwyrężył.
— Znać nie były tak kruche, jak starosty waszej królewskiej mości.
— To też nie przechwalaj się łatwo odnie
sioną wiktoryą — król na to — boć ostatecznie jegomość Konewka polską ci ziemię ucałować kazał.
— Natrafił jednak na mocniejszego od siebie.
— Toć, gdyby Prowidencya nie postawiła go pomiędzy tobą a moim Konewką, możebyś się zapoznał z zostawioną dla mojego starosty luną.
Nic już nie odpowiedział graf samochwalski, jeno ręką sięgnął po piwa dzban, ale mu coś strzyknęło w łokciu, ukłuło pod łopatką, że dzbana unieść nie mógł. Jako się okazało później, to nie miał miejsca od sińca wolnego na ciele całem, a niekruchliwe kości paskudnie go bolały.
Tymczasem pan starosta leżał w przyćmionej izbie pałacu starościńskiego i, jak cytryna, wyglądał. Znający go towarzysze i przyjaciele dziwowali się, że tak cierpliwie nieszczęście swoje przenosił, nie urągał, w mać nie łajał, raz jeden tylko pachołka spsiał, że mu do jakiejś potrawy, zamiast słodyczki, papryki nasypał, co w dwójnasób powiększyło gorzkość, jakiej podostatkiem i tak już w uściech czuł swoich.
Nie było dnia, ażeby go który z druhów zacnych nie odwiedził i na pocieszenie jakiejś nowinki, uchapionej na mieście, nie przyniósł. Nawiedził go raz i król jegomość, Tenczyński nie zapominał, Olizar także łbem zawadzał
o oddrzwia z szlifowanego kamienia sypialni; ale nieodstępnym prawie i najmilej widzianym gościem Odrowąż był, jako że on jeden tylko wiedział o inklinacyi starosty do Zofki Downarówny i jeden tylko, bez zastrzeżeń, mógł mu pomódz w amorach niepewnych.
Ale schorzały starosta o Zofce nie wspominał, bo jakoże mu było o cukrze myśleć, mając żółć gorzką w uściech rozlaną? Nie wiedział jednak Odrowąż, że wcale inna przyczyna była milczenia starosty, a może i przedłużania się jego choroby, z którą mocował się medyk królewski, różnemi dryakwiami ją strasząc, a podkurzeniami wypędzając.
— Jucha Niemiec! — rzekł raz Odrowąż do Wilczka, przypatrując się jego fizyognomii zmizerowanej.
— Abo co? — starosta spytał.
— Tak ci bezecnie wątrobę pomacał, że wszystkie korytarze musiały inny kierunek wziąć i żółć nie może do żadnego z nich już trafić.
— Nie Niemiec winien onemu żółci rozlaniu — rzekł Wilczek.
— A kto? — Odrowąż spytał.
— Kto? — burknął Wilczek. — Ta dziewkakrasawica, ta córka Downarowa, ta... rusałczany urok mająca.
— Zaliś się potykał z nią?
— Żaden z szermierzy tak nie ugodził mnie jeszcze w pierś, jak ona!...
— Toćbym na twojem miejscu cukrem plwał i innemi słodkościami, a i na fizyognomii barwę miałbym inakszą.
— Gadaj zdrów!
— Wżdy jako zdrów gadam.
— Nie wiesz nic — mruknął Wilczek. Odrowąż wypatrzył się.
— Mówiłem ci — ciągnął powoli starosta — że nie potykałbym się z Niemcem onym, gdyby nie wola jej. Olizar jeden mógł z nim o lepsze walczyć, a i ten go nie pokonał; ja rzuciłem na losy niepewne swój wigor rycerski. Uniosły mnie dziewki tej słowa, że radaby była wszędzie i zawsze tryumfatorem mnie widzieć. Czego nie dokaże pięść (myślałem sobie), amor dokona... Masz — dokonał... psia krew!...
Zacisnął zęby, aż zazgrzytały...
— Wątrobę ci utrącił, ale może i serce dziewki zniewolił — rzekł Odrowąż.
— Może! — zgrzytnął Wilczek.
— I pewnikiem tak jest.
— I pewnikiem tak nie jest! — syknął starosta.
— Skądże wiesz o tem?...
— Nie mówiłbym tak, gdybym nie wiedział. Brwi ściągnął, a nozdrza zawachlowały mu
gniewnie.
Po chwili wyszeptał:
— Powiem ci to, o czemś nie wiedział, czegoś nie dostrzegł, a co mnie stokroć gorzej, niż grot niemiecki, uraziło.
— Jeno nie gadaj, jako w malignie człek — rzekł Odrowąż.
— Słuchaj, a wtedy w koncept baw się!.. Odrowąż ze stołkiem do łoża się przysunął. Wilczek oddychał ciężko, zbierał myśli, brwi ściągał, wykrzywiał usta — wreszcie zaczął:
— Nie wstyd jest rycerzowi od mocniejszego pokonanym być — i Samson słupce zwalił, a pułap go przydusił. Zrobiłem, co chciała... Walki nierównej nie uląkłem się... Grzmotnąłem z furyą, runąłem z impetem, wysadzony z kulbaki ręką potężną. Gdy gromem oklasków nagradzano zwycięzcę, ja zwróciłem wzrok, mgłą przysłoniony, na galeryę, gdzie ona była. Niepokój, strach — myślałem — dojrzę w jej oczach, a... zobaczyłem ją... pochyloną przez balustradę, jak w dłoń uderzała, wynagradzając oklaskiem zwycięzcę mojego. Po uśmiechach jej, po rumieńcach, po słowach, wypowiadanych do mnie przedtem, tegom się nie mógł spodziewać. Niech rycerze nacyi wszystkich, i Olizar, i król, i ty, Odrowąż, w dłońby uderzali, ale nie ona!... niechby niewiasty wszystkie, panny i nie panny, vivat! jak kocięta, wrzeszczały na głos cały; niechby wszystkie kamienne słupce wawelskiego zamczyska klekotały z uciechy wielkiej, ale nie ona! Cisnąłem
spojrzenie: co to? pytając... Rzekniesz, że dojrzeć nie mogła wyrazu oczu moich, przyłbicą osłonionych. A jednak... słuchaj, Odrowąż!.. ja czułem jej spojrzenie na sobie. I w chwili tej, gdym zapytywał ją wzrokiem o tego oklasku znaczenie... odwróciła się... Słuchaj, Odrowąż!... odwróciła się z dumą i pogardą... Wtedy to, wtedy rozlała się żółć po żyłach moich... Ha!... nie mocen jestem, by jej zapłacić za ten oklask, Niemcowi posłany; nie mocen jestem, by jej podziękować za ono odwrócenie się wzgardliwe... Ale... Boga mi!.. nie zapomni jej tego po wiek starosta Wilczek; nie zapomni, choćby głowę jego wziął kat!...
Nie dokończył...
Piana wybiegła na usta, a oczyma, jak zwierz, łyskał...
— Słuchaj, Odrowąż! — po chwili rzekł. Odrowąż ze stołka przesiadł się na brzeg łoża starosty.
Wilczek za rękę go wziął.
— Czyś druh mój, czyś tylko gębacz a nicpoń? — spytał.
— Maligna zaczyna przez ciebie gadać, inaczej w pyskbym cię rznął, na choróbsko nie patrząc nawet.
— Owo — zaczął Wilczek — kiedy mnie to choróbsko opuści, nie wiem! a choćbym i zaraz się wzmógł i ono łazarzowe łoże porzucił, niepolitycznie byłoby, jako limonia, wyglą
dającemu, przed dziewką urodną stanąć. Pilnuj mi ją tedy i donoś, co i jak tam jest? Sentymentu tam ku mnie nie będzie, ni litosierdzia nie znajdziesz. Nie smyk ze mnie, na dziewkach się nie znający. Nie o to zresztą już dziś mi chodzi. Wolnoć mnie nie miłować, ale odwracać się nie wolno!... Owo bacz, by gładysz jaki tam się nie wścibił i nie sprzątnął mi jej przed terminem, bobym się wściekł, a ciebie zadźgał. Jeżelić się uda, to niewol ją ku mnie. Tem lepiej, gdyby do mnie rozgorzała. Rajcostwu baki świeć, a praw o splendorze rodu Wilczków i moim ku ich dziewce sentymencie, a to z racyi, by nos podnieśli na równą mi wysokość. Wtedy niełatwo będzie pierwszemu lepszemu z ulicy progi ich domu przekroczyć. Później już sam poprowadzę rzecz swoją i, com zamierzył, uczynię; com rzekł, stać się musi!... Odrowąż jedno oko przymrużył.
— Poślubisz?... — spytał. Wilczek milczał.
Po chwili rzekł;
— Jeżeli...
— A jeżeli nie? — przerwał Odrowąż.
— I bez ślubu czepiec jej na głowę nałożę...
Wypieki wystąpiły mu na twarz, a że cytrynowa barwa przeważała, przybrały siność granatu z zieleni domieszką, że niemiło było patrzeć na fizyognomię pana starosty.
Nie mówili już nic.
Odrowąż obiecał pilnować sprawy Wilczka i już po dniach kilku nawiedził dom Downarów, z wielką atencyą i uniżonością przyjęty przez gospodarzy, ale Zofka nie wyszła z powodu niedyspozycyi. Napomknął tedy o staroście i jego niemocy srogiej, którą przypisał więcej zmartwieniu, iż pannie Zofii usług swoich polecić nie może, niż szwankowi, jakiego doznał od uderzenia kopii niemieckiej. Zauważył, iż Downarostwo mile wynurzeń onych słuchali; że radzi byliby jak najprędzej imć pana starostę w progu domu swojego powitać, a gdy Odrowąż o zdrowie panny Zofki zapytał i jej niedomagania przyczynę, nie mogli jakoś jasno odpowiedzi sformułować, do zrozumienia jednak dali, że i niemoc ich dziewki dorodnej ma łączność pewną z imci pana starosty Wilczka niedyspozycyą.
Wieść taka, przyniesiona przez Odrowąża Wilczkowi, skuteczniej, niż eliksir medyka jego królewskiej mości, nań podziałała. Zrazu nie wierzył, później uwierzył na pół słowom zasłyszanym, wreszcie na pułap się zapatrzył, miłym jakimś medytacyom się oddając.
Ale choroba niełatwo ustępowała: gnaty przestały boleć, niebezpieczeństwo minęło, z łoża się zwlókł i już wszystkie nowo przepisane mikstury za okno wyrzucił. Zachciało mu się nawet i kulbaki dosiąść, i awanturę jakąć zrobić, lecz żółtość fizyognomii irytowała Wilczka
i zatrzymywała go jeszcze w izbicy, tak że jeno o zmroku z Odrowążem na miasto wychodził i przypatrywał się ścianom domu downarowego, rozpytując się o wszystkie szczegóły wewnętrznego jego rozkładu, mierząc okiem wysokość muru, kędy jarzyło się światłem okno komnatki Zofki, gdzie czasami jakiś cień się przesuwał i łamał się w ośmiokątnych szybkach, ołowiem obramowanych. A już śnieg puszysty ziemię pokrył, mróz usadził się na dachach domów, klejnociły się sople lodowe na rynwach i okapach kamienic krakowskich.
Wilczek się niecierpliwił, raz wraz w zwierciadło patrzał, chuchał, dmuchał, przecierał stalową jego powłokę, wreszcie wpadł w pasyę i cisnął zwierciadło na ziemię.
— Wszelki duch!... Co z tobą? — Odrowąż krzyknął.
— Dziesięć czerwieńców za tę podłą blachę zapłaciłem i zajrzeć do niej nie sposób, by małpy szafranowej nie zobaczyć.
Podniósł rzucone zwierciadło, i, podsuwając je pod sam nos Odrowąża, zawołał:
— Spójrz!... Odrowąż spojrzał.
— Co widzisz? — spytał Wilczek.
— Wszystko, ino małpy szafranowej nijak zobaczyć nie mogę.
— Zali nie wyglądasz, jak bania żółta?
— Kto — ja?...
Wilczek pochylił się.
Dwie twarze w polerowanej odbiły się stali.
Odrowąż, jak centyfolia, Wilczek, niczera cytryna, wyglądał.
— Wątroba pękła, że nie sposób tej żółtości się pozbyć! — zawołał z rozpaczą.
Medyk królewski uspokoił Wilczka starostę w mniemaniu onem; powiedział jednak, że ona żółtość miesiącami całymi usuwać się będzie.
Wilczek zgrzytnął...
Postanowił Kraków opuścić i do Gródka jagiełłowego na czas pewien wyruszyć, ale przedtem u Downarów być i zjednać ich względy dla siebie.
Od czasu pewnego Odrowąż niewyraźne przynosił wiadomości o Zofce. Nie widział jej ani razu: albo niezdrowie nie pozwalało jej wyjść, albo u Śtej Barbary była, jako to czynić ma zwyczaj dusza każda pobożna, strapienie jakieś na sercu mająca. Wprawdzie powracający z gościny u Downarów Odrowąż nie raz jeden, gdy Zofki nie zastawał, do Śtej Barbary zachodził, ale w kościele rzetelna panowała pustka, li tylko cienie majaczyły nieruchawe i koral światła drgał przed ołtarzem.
W onem stałem niezastawaniu Zofki Odrowąż jakąś manipulacyę zauważył, której zrozumieć niełatwo mu było, bo stary Downar cale krzyw nie był jego odwiedzinom i z troskliwością rozpytywał zawżdy o zdrowie miłego mu
pana starosty. Nie mówił Odrowąż nic przyjacielowi swojemu o tem stałem niezastawaniu dziewki Downarowej, zapytywany zaś przezeń, jak wygląda i czy coś nie coś wspomina o nim, mruczał niezrozumiale, unikając oczu pytającego, czem w podejrzenie u Wilczka popadł, że sam niegodne jakieś zamiary knowa, jako że na wszelkie gładyszki łakomy był. Wybrał się tedy sam do Downarów, ale Zofki nie zastał. Do Śtej Barbary poszia, gdzie, wedle słów pani rajczyni, do zmroku zostawać miała.
Wilczek nie bawił długo, choć mu się spodobała serdeczność przyjęcia pana rajcy i zaprosiny do częstszego bywania w jego domu. Niemniejsza uprzejmość i samej gospodyni była, i wina smak zacny, i afekt szczery, i stawianie go na przodku przed Odrowążem letnim. Zatrzymywano go, a nie puszczano z komnaty gościnnej, lecz pan starosta wymawiał się sprawami różnemi, jakie przed swoim wyjazdem do Gródka załatwić miał; obiecał przyjechać, jak tylko nieco na siłach się wzmoże, w zastępstwie zaś swojem Odrowąża zostawiał i, polecając się pamięci nie widzianej panny Zofki, pożegnał Downarów i do Śtej Barbary skręcił...
Ale i tym razem w kościele rzetelna panowała pustka.
Zima usłała się na dobre.
Panu staroście ckniło się w Gródku.
Odrowąż listy, według umowy, pisywał,
dwukrotnie sam nawet przyjaciela nawiedził, ale nic nowego o Zofce napisać ni powiedzieć nie umiał. Nie widział jej ani razu; albo niezdrowie zatrzymywało ją w komnatce jej dziewiczej, albo do Śtej Barbary poszła, gdzie miała do zmroku ostawać. Pan rajca sowiał coraz bardziej, pani rajczyni wzdychała, coś plątało ich języki, humory psuło, ale z tego nic a nic Odrowąż wyrozumieć nie umiał... Chodziło mu o to, by choć raz Zofkę zobaczyć, o Wilczku jej napomknąć, poruszyć jej serce wspomnieniem dawnem, ale o jakiejbądź dnia godzinie zaszedł do Downarów, zawżdy Zofka libo cierpiąca była, libo u Śtej Barbary na pacierzach. Bywało i tak, że Odrowąż bez ceremonii na pięcie się obracał, wychodził wnet, mówiąc rajcowstwu:
— To i ja do Śtej Barbary!... Muszę koniecznie z dziewką się waszą zobaczyć.
Ale w kościele wciąż rzetelna panowała pustka, li tylko cienie majaczyły nieruchawe, i koral światła drgał przed ołtarzem.
Odrowąż nic a nic nie rozumiał, a Wilczek się wściekał i nosił się z niecofniętym zamiarem ponocnego napadu na dom Downarów.
Zwierzył się z tem przod Odrowążem.
— Niema rady innej — odpowiedź otrzymał.
Zamiar dojrzewał, Wilczek zbierał drużynę
wiernych przyjaciół, Odrowąż dom Downarów na oku miał.
Zima miała się już ku końcowi. Wilczek tę zimę całą przemarzył o dziewce Downara, która w jego imaginacyi iście rusałczane czary przybierała a rozkwitała, niby kwiat najpiękniejszy, i nieuśmierzonym żarem paliła serce.
Choroba minęła, żółtość ustąpiła z twarzy, a wiosna, która ciepłem, dźwiękami i barwami świat powitała, jeszcze silniej rozgrzała krew w żyłach Wilczka.
Na dwór starościński poczęli się ściągać zaufani i przyjaciele starosty, którzy mu pomódz mieli w napadzie na dom mieszczański Downara. Czekano tylko wieści z Krakowa, który król miał na dwie niedziele opuścić, do Oświęcimia jadąc, gdzie miał się z królem węgierskim spotkać. Czekał tylko zawiadomienia Odrowąża, który jakoś z odpowiedzią się spóźniał i pożądanego listu nie wysyłał...
Wilczek niecierpliwił się.
Nie mogąc wiadomości żadnej od pozostawionego na straży w Krakowie Odrowąża otrzymać, zaszedł był razu pewnego do księdza rektora, który stale u proboszcza w Gródku przebywał, nie mogąc jeszcze przyjść do siebie. Jak się położył był jesienią, tak zimę całą przeleżał, narzekając na niegodne plotki ludzkie i marząc o osobistem zobaczeniu się z królem jegomością, który sam tylko mógł go z podej
rzeń niesłusznych oczyścić i oszczerców srodze ukarać.
Ale nie było sposobu dźwignąć się z łoża.
Byle księdzu rektorowi sił nieco przybyło, że mógł o podróży krakowskiej pomyśleć, to Radwański kładł się i wyjazd powstrzymywał; gdy zaś Radwański krzepił się i kazał osie u kałamaszki smarować, to ksiądz rektor pod pierzynę się wsuwał, nijak nie mogąc pozbyć się słabości swojej.
I tak naprzemian.
To jeden, to drugi.
Aż wiosna zapukała w okna probostwa i lepszą nadzieją ich natchnęła.
Wilczek szedł do księdza rektora, który codziennie prawie listy z Krakowa otrzymywał, jako, że interesował się Akademią i dużo przyjaciół miał, pamiętających o nim...
Odrowąż milczał, to ksiądz rektor mieć będzie wiadomość pewną: jestli jeszcze w Krakowie król, czy już do Oświęcimia się wybrał? Jest — siedź zatem, panie starosto, i na zawiadomienie Odrowąża czekaj; niema — z dobraną ruszaj drużyną, a szybko bież, a szybciej wracaj, by nikt cienia twojego nie spostrzegł, ni szeptu nie posłyszał:
— Stać! iść! chwytać!...
A potem?...
Ksiądz nie ksiądz, ślub nie ślub... Niech się
jegomość król biedzi, by sądy potępiły Wilczka starostę!...
Zaszedł tedy na plebanię i zastał księdza rektora, siedzącego w krześle glębokiem, w drżącej ręce trzymającego list.
— Laudetur.
— In saecula.
— List jakiś otrzymałeś, księże rektorze? Ksiądz rektor zatrząsł głową.
— List, dobrodzieju, list.
— A skąd?
— Z Krakowa.
Coś zadygotało we wnętrzu pana starosty.
— Jest wiadomość o królu?
— Do Oświęcimia wyjechał.
— Aa! — wypadło z ust Wilczka. Ksiądz rektor westchnął i głową pokiwał. Wilczek zbliżył się i przysiadł przy księdzu
rektorze.
— Kto pisał do was?
— Downar.
— Downar?...
— Stało się, co się stać miało — wyszeptał ksiądz rektor.
— A co się takiego stało? — spytał wesoło Wilczek.
— Zofka wstąpiła do zakonu Norbertanek. Grom roztrzaskał się nad głową Wilczka.
XII.
W mrokach klasztoru.
Od chwili wstąpienia Zofki do zakonu panien Norbertanek nikt nie odwiedzał domu Downarów, taki tam smutek był a przygnębienie. Ten i ów z patrycyuszów miejskich zazierał zrazu do rajcostwa, ale, okrom łez w oczach pani rajczyni, okrom wzdychań i pochrząkiwań pana rajcy, który to czynił dla powstrzymania pła czu, nic nie widział i nic nie słyszał innego, tak że, nie chcąc sebie wesołości dnia popsowac i oddawać chwil wiosennych radości smutkom i westchnieniom nie swoim, wolał unikać progu ich mieszkania, niż na ich nastrajać się nutę i treny żałobliwe, libo gorzkie żale wraz z nimi wywodzić. A toć wiadoma rzecz, że, gdy szczęście opuści ściany domu twojego, nie szukaj przyjaciół: powieją chłodem i pustką, szary pył zapomnienia podgarnie wszysko pod siebie, że dziwno ci będzie i tak ciężko na duszy, jakbyś grzech jaki popełnił — i rzucisz sam sobie pytanie nierozwiązane:
— Dlaczego tak?... Wżdy tylko ciebie nieszczęście nawiedziło, położyło się na twojej piersi, na twojej głowie, a wichr jakiś zmiótł nawet ślady stóp dawnych przyjaciół z przed progu mieszkania twojego...
Nie chciej rozwiązania...
W niem spoczywa zagadka zbrodni i cnót ludzkich.
Najbardziej odczuł ową niedolę Downarów król jegomość. To też, jak tylko dowiedział się
o spełnionem przez Zofkę postanowieniu, przybył zaraz, strapiony wielce, bez fanfary i dworzan tumultu, jako zwyczajny człek, pocieszenie w strapieniu ciężkiem niosący. Szary płaszcz, czapę na głowę, czekanik do ręki wziął
i o zmroku przemknął się bocznemi ulicami do domu pana rajcy.
Przestępując próg tak sobie znajomej komnaty, głowę pochylił, jakby barki jego przygniótł on pułap rzeźbiony, jakby zaciężył nad nim strop tej izby wysokiej, przytłoczyło pierś królewską powietrze jej ciężkie.
Nie spodziewano się odwiedzin takich...
Downar się podniósł, podeszła Downarowa, i oboje pochylili się do ręki pańskiej.
Usunął król jedomość dłonie pomazane od pocałunków rajcostwa; ujął dwie głowy ich siwe i do piersi swojej przycisnął.
Zaskomlił rajca...
Zakwiliła rajczyni...
Nie strzymał nawet sam król jegomość — i beknął.
One odwiedziny królewskie, one łzy monarsze podziałały, niby balsam kojący. Co jeno było na dnie ich dusz znękanych, to się wszystko
wylało przed królem, tak że on jeden tylko był świadom trosk wszystkich i umartwień i najskrytszych domu Downarów tajemnic.
I zbielało czoło królewskie, gdy dowiedział się o onej nocy poturniejowej, w której to Zofka pieśń dziwną śpiewała, oddając się w małżeństwo upiorom. I upiór przybył, i ona z krzykiem rzuciła się ku niemu, bezpamiętna, opętana szałem miłosnym.
Oni widzieli, widzieli to wszystko...
Uścisk trwał chwilę może, ale im się zdawało, że wieki trwał. Nie mogli krzyku wydać, głosu wydobyć:
— Ledwie mi sił na pacierz bezładny starczyło — mówił Downar.
— Jam tylko milczeniem grozy krzyczała — mówiła Downarowa...
I dopiero, gdy Zofka, zemdlona, osunęła się na kobierce ziemię pokrywające, z krzykiem podbiegli oboje.
Upiór znikł...
Usta Zofki, jak dwa rozżarzone korale, paliły się.
— Nieboszczyk mój ją nawiedził... (Świeć, Panie, nad jego duszą) — szeptał król, przypominając sobie czasy dawne: rozmowę z Zawiłkiem; wezwanie przez niego na bój Konewki; wyzwanego odpowiedź drwiącą; podsuwane przezeń pokusy wycieczki ponocnej; strażnika, pilnującego domu Downarów; alarm, ruch miej
ski, ucieczkę, tajemnicze zniknięcie Zawiłka, kolpaczek jego w ręku księdza rektora, płacz fal wiślanych, dwukrotne ducha pojawienie się i dokonana zemsta nad Konewką w Gródku jagiełłowym, za której to narzędzie ulubiony nieboszczyk jego królewską mość obrał.
— Jak on mnie miłował!... — szeptał do siebie król jegomość... — Pamiętał o mnie nawet, pomstując!...
Widząc teraz, że obecność jego kojąco wpływała na ciężkie umartwienie Downarów, do dwóch godzin bez mała gościnę swoją przedłużył, o wszystkich arkanach dowiadując się i — wedle możności swojej — pocieszenie strapionym sercom ich niosąc.
Dowiedział się tedy, że nieblizko jeszcze do wypełnienia przez Zofkę ślubów zakonnych, bo dusza jej, pełna o nieboszczyku wspomnień, uspokojenia a pogodzenia się z Panem Bogiem potrzebuje. Modli się, gdy modlić się każą; śpiewa, gdy śpiewać każą, ale w śpiewie onym i onej modlitwie udziału serce nie bierze. Nachodzą na nią sny dziwne, nawiedzają ją po nocach upiory, że strachem a niepokojem, nieznanym dotąd, przejęte są serca panien świętych, które czuwają nad tą bezgrzeszną grzesznicą, iście anioły niebieskie; żaden kwiat nie wbłądzi do niej, żaden wiew nie przyniesie jej szmeru ze świata złudzeń i pokusy... Przez okno malutkie u góry jeno patrzy na nią nieba
wąziutki skrawek... Otacza ją cisza i cisza, kołysze modlitwa i modlitwa, i dzwonu wieczny jęk, i hymnów wieczny płacz, aż się roztopi w Bogu, o czarach świata zapomni, pokonana, zwyciężona przez one panny święte, modlące się za zbawienie jej duszy, pokrapiające co wieczora wodą święconą próg i drzwi jej celi i wszystkie wejścia i wszystkie wyjścia klasztoru, stojącego w oddaleniu od miasta, samotnie, nad brzegiem Wisły.
Warowny klasztor, wysokie mury i baszty zębate go strzegą. Dębowe kłody wzmacniają wrota, żelaznymi wrzeciądzami spięte; psy na łańcuchach warczą, łódź żadna nie zakołysa się na fali w pobliżu ścian klasztornych, jeżeli znakiem omówionym nie porozumie się z przełożoną zakonu.
I nie wiedziały nic, nic panny święte, że starosta Wilczek te mury przemierzył, wypełnił je w myśli swojej łoskotem stóp żelaznych, sypkiem złotem przekupił miękkie sumienie furtyana i czeka jeno chwili, stosownej chwili do napadu... Pilnujcie, bo wrota się otworzą! czuwajcie, bo mocno przyciska zły duch źrenice półsenne!...
Nie wiedzą nic o tem, a mają w sercach strach. Powiał od dnia wstąpienia w ich mury onej oblubienicy upiorów. Dziwne szelesty chodzą, czarne się cienie łamią w zalanych mrokiem korytarzach klasztornych. Omgli się, przyziem,
ćmi czasami światło kagańca; pierś wiatru otrze się o słupce kamienne i westchnie, jak ludzka pierś; mąci wodę w cysternach i słyszysz ludzki płacz. Niedawno, ot — wczoraj, podczas rozsrebrzonej nocy miesięcznej, w kształt, nie widziany dotąd, wydęła się fala wiślana, skoczyła na brzeg, rozbiła się o mur klasztorny z szelestem, nie słyszanym jeszcze, jakby kto przygarść pereł na głazy sypnął. Tak mówiła przełożona zakonu odwiedzającej mury klasztorne pani rajczyni; mówiły o tem poważne, potakujące głowy sióstr zakonnych, znaczących pierś swoją znakiem krzyża świętego.
— Bóg da, że uspokoi się dusza dziecka waszego — pocieszał król jegomość rodziców strapionych — i wróci do was dziewka umiło wana, za radościami tego życia stęskniona.
— I myśmy tak myśleli... dawniej — westchnął Downar.
— Zda się, że ku dziewce waszej uśmiechał się Wilczek starosta? spytał król.
— Byłoć tak...
— Cóż ona?
— Zdawało nam się, że niezgorzej zaloty jego przyjmowała.
— I może byłoby co z tego — dodała rajczyni — gdyby...
— Gdyby?... poderwał król.
— Nie ten upiór — dokończyła Downarowa
— Dalibóg! zawołał król — że nie łacno mi w tego upiora uwierzyć... Nieboszczyk mój, choćby przez wzgląd na mnie, który was w sercu mam, nie utrapiłby tak Zofki najmilejszej...
— Widzieliśmy — westchnął Downar.
— Widzieliśmy — powtórzyła Downarowa.
— Słup kurzu, a wam, Boga mi! upiór się wyśnił!... — zawołał król.
Późną nocą, zalterowany mocno, opuścił dom Downarów.
Wychodząc, dostrzegł żebraka, stojącego u furty domu. Dał mu pieniądz i odszedł szybko.
W drzwiach, nie przymkniętych jeszcze, rysowała się postać Downara, patrzącego za odchodzącym królem.
Widział, jak pieniądz srebrny dziadowi dał, jak odszedł, przeprowadzony wzrokiem, w słup zmienionego nędzarza.
Downar włóczęgów tych nie lubił; dziady kościelne nie żywiły się datkami pana rajcy. Żaden z nich nigdy nie zapukał do drzwi domu jego. Wiedział, że napróżnoby przestał dzień cały: drzwi się nie otworzą, z okna pieniądz nie spadnie. Czasami Zofka, podczas procesyi, wtykała ukradkiem grosz w dłonie wyciągnięte, szepcząc:
— Bierz!.. jeno nie dziękuj, dziadujcie pan rajca wydziwiał im od próżniaków
i hultajów i nieraz, gdy zauważył, że Zofka do kasety po grosz sięga, dłoń jej powstrzymywał, mówiąc:
— Małoć dajem tym, którzy pod kościół nie chodzą, a żebrać się wstydzą?...
Teraz jednak litosierdzie jakieś uczuł dla tego żebraka, którego przed chwilą król obdarzył, a który nieruchomie stał i patrzał za odchodzącym.
— Dziadu!... a pódźno tu! — zawołał. Dziad spojrzał...
— Pódź! powtórzył pan rajca. Żebrak zawahał się...
Zbliżył się do furty — i stanął... Postąpił — i cofnął kroku...
Downar szepnął do siebie:
— Może ukarał mię Bóg, żem nigdy nędzy ich nie wierzył.
I widząc wahającego się dziada, sam podszedł ku niemu.
— Nie bój się, a wybacz! — rzekł, dłoń kładąc na ramieniu starca, z trwogą jakąś uchylającego się przed nim... Wybacz — powtórzył — jeżeli, nie wierząc nędzy twojej, nigdym cię datkiem żadnym nie obdarzył. Dziś — wyszeptał głosem złamanym — nędza do nędzy, nieszczęście do nieszczęścia się zbliża.
Dreszcz dziwny pod żebraczymi przebiegł łachmanami.
— Drżysz? — spytał Downar,
— Cości mną potrzęsło...
— Zimnoć?...
— Tak, panie!
— A wiosna tchnie ciepłem takiem!
— Kiedy w duszy żebraka mróz luty — wyszeptał nędzarz.
— Pewnieś głodny?
— Nie nakarmisz mnie, panie!...
— Nie gadaj tak, dziadu, nie gadaj, bo jakbyś tamie słowami temi w serce moje wbijał... Nie ten ci już jestem, com dawniej był!... Inny człek ze mnie, inny!... Litować się nauczyłem, litości sam potrzebujący.
Znowu się zatrzęsły łachmany, jakby zadygotały pod nimi piszczele żebracze.
Downar, nie zdejmując dłoni z ramion nędzarza, wiódł go do izb swoich. Dziad się prowadzić dał... O próg zawadził, na schodach się utknął, przed drzwiami wchodowemi zachwiał się...
— Słaby jesteś?...
— Sto lat dźwigam na sobie, a każdy rok sto niedol, a każdy dzień sto nieszczęść!...
— Jej — jej! — zawołał Downar.
W sieni zatrzymał się i, podsuwając ławę skulonemu w pałąk dziadowi, rzekł:
— Przysiądź, stary! otchnij, stary!... Przyniosęć wina dzban i chleb biały i pieniądz srebrny... A pomódl się...
Tu się zamyślił.
— Pomódl się...
Urwał znowu...
— Pomódl...
Ku ziemi ręce spłynęły...
Zapatrzył się... w dal...
W sieni był mrok, pełgający słabym ogniem kaganek nie rozświetlał szarości wieczoru. Downar nie widział postaci dziada, lecz posłyszał skrzypnięcie ławy i stołu zadygotanie, przy którym on człek siadł. Światło kaganka odbijało się od czaszki nagiej, mleczna, rzadka broda trzęsła się, jakby od niepowstrzymanych drgań szczęki bezzębnej.
— Modlić się... za kogo?... wyszeptał. Downar głową pokiwał...
— Umarł... tu... kto? — spytał znów nędzarz.
— Umarło... szczęście — rzekł Downar.
— Szczęście!... — pełniejszym głosem odpowiedział stary. — Żywie ż gdzie ono... to... — szczęście?!...
Pan rajca siadł ciężko na ławie, w ziemię patrząc.
— Nie philosophus z ciebie, a rzekłeś, jakbyś nim był... — wyszeptał. — Tu niema... tam niema — ciągnął, jakby do siebie. — Boć trudno uwierzyć, by zimne, oschłe mury klasztoru dziewiczemu, marzącemu sercu mogły dać szczęście!...
Znów zadygotał stół, skrzypnęła lawa...
— Prawda, dziadu? zapytał po chwili Downar, nie obracając głowy.
— Jak jaki klasztor — dziad odpowiedział.
— A choćby i ten... Zwierzyniecki...
— To tam?... — padło pytanie przez krtań ściśniętą.
— Nie sposób strzymać jej było!... Siostra umarłych... oblubienica upiorów! — szeptał Downar, zajęty więcej myślami swojemi, niż prowadzoną rozmową.
Zapanowała cisza...
Po chwili głowę podniósł i rzekł:
— Ale, Bóg wie, czem bawię ciebie, a ty na posiłek czekasz...
Nagle podniósł się i spojrzał przed siebie.
W sieni było pusto i cicho, przed panem rajcą rysował się na ścianie odbity cień jego własnej postaci.
Obejrzał się.
Dziada nie było.
Przetarł oczy.
Żadnego szelestu, żadnego znaku po gościu.
— Zalim z sobą rozmawiał? Zalim siebiem tu wwiódł w tych... łachmanach żebraczych?... — zawołał przerażony. — A król?... a srebrny pieniądz przezeń dany temu, co to... W Imię Ojca i Syna! w imię Ducha Świętego!... Nie sen, a sen, nie mary, a mary stawały przede mną.
Nie mówił nic o widzeniu swojem ni żonie, ni służbie, tylko noc całą przewracał się na
łożu szerokiem, zmęczonemi powiekami nie mogąc snu uchwycić, tylko raz wraz przesuwała się przed zmęczonemi oczyma postać dziada, szemrało jego pytanie dławiące:
— Żywięż gdzie ono... to... szczęście?...
Żebrak tymczasem szybkimi krokami przebiegał ulice Krakowa. Starcze niedołęstwo gdzieś precz poszło, nieznana moc jakaś zesztywniałe wyprostowała nogi, wyrównała grzbiet zgarbiony.
Dawno już stróże w deski uderzyli i światła pogasły; ale księżyc wysrebrzył się na niebie i świecił jasny, nietykalny, jak patyna kościelna, a noc wiosenna, noc majowa rzucała czary i uroki, jakich niezdolne są wyśpiewać najmisterniejsze rytmy poetów, najwdzięczniejsze instrumenty wygrać, ni pendzel malarski wykoloryzować. Niejeden człek, czulszego sentymentu nie pozbawion, wysunął się z ciemnych murów kamienic, by soczystowonnem zachłysnąć się powietrzem; na niejednym balkonie zarysował się wdzięczny odrys postaci niewieściej, przypatrującej się niebu ugwiezdzonemu, miastu uśpionemu, odzywającemu się czasami jękami dzwonu, który uchodzącego żywota ludzkiego wybijał godziny.
Żebrak szedł szybko, biegł prawie. Jak cień, przesuwał się pod ścianami domostw, jak liść jesienny, znikał, wichrem zmieciony, gdy zasłyszał miarowy tupot stóp straży miejskiej. W obie
dłonie łachmany wtedy zgarniał i pierzchał, jak ptak. O ile mógł, unikał ulic głównych, przebiegał je szybko i zapadał w cień przecznic; przy spotkaniu się z pierwszym lepszym przechodniem kulił się, garbił i mruczał pacierze, wreszcie ku Wiślnej bramie doskoczył, ale tu szybko w bok skręcił i rozwiał się w ciemnościach murów o szkarpach potężnych. Nagle cichy szelest dał się słyszeć, jakby osypanie się gruzów. Czarna postać na zębatym zarysowała się murze... Stała chwilę, jak drgnienie powieki.. Łachmany rozwiały się w skrzydła nietoperza.. Stan upadku... Pluchot wody w fosie fortecznej... i — cisza!...
Rozsrebrzyły się przed okiem tajemniczego żebraka błonia krakowskie; dalej, na tle nieba, zabielały, oblane światłem miesięcznem mury klasztoru ciche, senne, uświęcone dobrowolnem męczeństwem dusz, wyrzekających się radości i uciech świata.
— To tu!... — szept wybiegł z piersi zdyszanej.
Spojrzał na grube, szare, niedostępne mury samotni.
Nie dostrzegł okien zewnętrznych. Skupił je wszystkie dziedziniec i gmach znajdującego się wewnątrz kościoła. Na kościół jeno patrzeć, na wązki pas nieba jeno wam patrzeć, Bogu poświęcone, dziewice czyste... A wokół tak piękny świat, rozmarzająca woń ziół łącznych, nocy wiosennej urok, upajający czar życia...
— A ty... tam!... — znowu szept wybiegł z ust tajemniczego nędzarza.
Czoło do muru przyparł, z piersi wypadł ryk stłumiony.
Po chwili tchnął i do wrót się zbliżył...
Zaparte...
Przy furcie bocznej wisi żelazny krzyż, kołatka.
Nie tknąć ci tego krzyża...
Z wieży nadbramnej, pierwej nim furta się otworzy, wyjrzy surowa twarz starego furtyana, zgrzytnie pytanie:
— A ktoś ty? a skąd ty?...
Furta się nie otworzy, poszczute psy wyprują żyły łyd twoich, żebraku!
Odszedł od wrót i, wedle muru idąc, do wiślanego brzegu się skierował.
Bujna trawa spadziste pokrywała brzegi, do murów klasztornych przytulały się krzewy wilczego łyka, w rosiste perły ubrane. Pod murem, nad samym brzegiem biegła ścieżyna wązka, kończyła się przy furcie nizkiej, wklęśniętej w mur półłokciowej grubości, od której szło kamiennych schodów kilka do samej rzeki prawie. Przy tych schodach zatrzymywały się znać łodzie rybackie; widać było obierzyny łusek poronionych i parę płoci, z sieci wypadłych. Do pala, wystającego z głębiny, grubym łańcuchem przykuta była, od rybackich różniąca się kształ
tem, łódź zakonna. Podbijały ją fale wzburzone, więc pląsała.
Na stopniach kamiennych usiadł on człek — i patrzał.
Brzegi były pełne, woda do stóp mu niemal przybiegała. Pale płynęły szybko, rozbijały się
o brzeg skalisty, zwijały się w pierścienie i leje, pokrywając je grzywą srebrną nadpływających fal nowych.
Żebrak zapatrzył się, zasłuchał w ich pieśń.
Zrazu szum tylko słyszał i łoskot spienionych wód. Później z gwaru tych fal wiślanych wyłonił się lament i płacz. Przytłumił je jęk dzwonu i jakiś śpiew chóralny, niby ogromnego nieszczęścia skarga, niby krzyk serc, zawiedzionych w urojeniach swoich.
To śpiewał klasztor.
Żebrak się podniósł i podbiegł do muru.
Grube ściany klasztoru tłumiły śpiew, ale jęk płynął — jęk — jęk, nie przygłuszony niczem, wzmożony jeszcze hukiem organów. — Jezu! — krzyk cichy wypadł z piersi żebraczej.
Chwycił obiema dłońmi łachmany i szarpał
i darł je w kawały.
Wtem w słup się zmienił... Posłyszał tętent podków, brzęk strzemion i głosy ludzkie.
Nie chcąc widzianym być, przesunął się
pod samym murem do krzewu, rosnącego o parę kroków od furty, i ukrył się w gęstoliściu wilczego łyka.
Tętent umilkł...
Rycerze zsiedli z koni — (widział ich łby na zakręcie muru klasztornego) — rzucili wodze pachołkom, sami zaś wązką drużyną szli ku onej furcie tajemniczej.
Było ich dwóch.
Jeden z nich zatrzymał się chwilę, głowę podniósł i rzekł:
— To tu!...
Wilczego łyka krzew zadrżał...
— Któż to rzucił wyrazy moje w tę noc głuchą?... — szepnął do siebie żebrak.
Drżącymi palcami rozgarnął liście krzewu i patrzał na zbliżających się.
— Wszystkiegobym się spodział po tobie, Odrowąż — mówił starosta Wilczek — ale, byś tak zacnie sprawy mojej dopilnował, to o tem śnićbym nawet nie śmiał. Jejmość panna Downarówna ani marzy o odwiedzinach podobnych.
W krzewie coś brzękło, coś błysło, niby dobyty miecz z pochwy. Ale fala uderzyła o brzeg
i brzęk zgłuszyła, księżyc nad dach klasztoru wypłynął i rzucił snop światła na krzew.
— Oskomę czujesz? — mówił Odrowąż do Wilczka.
— Sen o niej pali trzewie, a coż dopiero w ramionach się jej skręcić!...
— Gromie, bij!... — wypadło z ust ukrytego nędzarza.
— Nie dziś jeno, nie dziś pannę oną pochwycisz — zaśmiał się Odrowąż. — Rzecz całą ułoży Jurwa Gdakuń, pilnujący furty onej i cnoty panien zakonnych, do którego, dla zrozumienia rzeczy, zacnymi czerwieńcami przemówiłem, w dwójnasób obiecując jeszcze, aby miał czem sobie Królestwo niebieskie kupić. Pryskał, fukał a zwymyślał mnie od ostatnich mieszkańców kręgów piekielnych, zanim go nie przekonał, iż głupi jest!...
Sypnąłem garstką złota, Zniknęła święta cnota... Zaczął mówić do rzeczy O słabości człowieczej...
Oj tak, tak, pani matko!... tak, tak!... westchnął Odrowąż.
— Złoto ma własność głębin. Jak ona wodę, tak ono wsiąka w siebie sumienia ludzkie — rzekł Wilczek.
Stanęli przy furcie.
Odrowąż wziął kołatkę i cicho, bardzo cicho zapukał.
Dało się słyszeć za furtą suwanie nóg starczych, a z poblizkiego krzewu sap dziwny, jakby oddech piersi zranionego zwierzęcia.
Rycerze nie zwracali uwagi na ony złowrogi szmer, z wilczego wybiegający łyka. Szumiały fale Wisły, od rzeki pociągał wiatr, o mury się ocierał, trącał o kamienne gargulce dachów klasztornych i, wpadając w krzewy i trawy nadbrzeżne, miał coś w sobie z jęków i westchnień piersi ludzkiej.
Furta się otworzyła.
Z jej ciemni wysunął się człek stary.
— Jesteśmy — rzekł Odrowąż.
— Kiedy mamy wiadomą ci pannę chwycić? — rzucił niecierpliwy Wilczek...
Jurwa w łeb się podrapał.
— Lepiej kamień na szyję wziąć i do wody!... — rzekł.
— Wisła blizko... chodź!... a dukaty oddaj, gdyś taki na grzech wzdrygliwy — Wilczek na to.
— Większy jest grzech kusicieli, niż skuszonego — ot co! rzekł Gdakuń.
— Toć nasza już rzecz, a ty czyń. jakoś obiecał! — zawołał starosta.
— Pioruny jasne a morowa zaraza na mnie, jeślim co wam obiecywał z dobrej a nie przymuszonej woli, moi jaśni panowie! Gdyby to była Panu Bogu już poświęcona dziewica, nie imałyby mnie pokusy żadne. Mur wtedy byłby ze mnie, mur — mur! ale, że to jeszcze do tej grzesznej ziemi należy, to jakości człek mniej
zaniepokojenia czuje. Zresztą Bóg święty widzi, że niewolon jestem, silnie niewolon!
— Więc... kiedy? — spytał porywczo Wilczek.
— Jutro... po północku... Panny się pośpią, a ona, wedle zwyczaju swojego, czuwać będzie. Litowałem ci się już nad nią i tem jej zamknięciem, a kusiłem miesiącem i wonnościami nocki majowej. Obiecałem z nią wyjść nad brzeg Wisły, by choć zipnęła w powietrze pachnące, spojrzała na one fale grające i na krakowski gród i na królewski zamek... Zapaliły się jej oczy: »Pódziem! rzekła, pódziem!... w tych falach jest mój sen, w tych falach jest mój czar!«... Dosłownie wam powtarzam, panowie moi jaśni, abyście wiedzieli, jako będzie.
Wilczek podniósł głowę do góry.
— Okno jej tam? — spytał.
— Wysoko, wysoko! — dodał Jurwa.
— Od korytarza, na pierwszym jego zakręcie — drzwi — tak?
— Mówiłem o tem jaśnie wielmożnemu panu, który mnie od was — (do Wilczka się zwrócił) — coś tam dać na napiwek przyobiecał.
— Dobrze nie pożałujesz!... — rzekł Wilczek.
I szepnął:
— Kurytarz na lewo, na prawo, przy pierwszym zakręcie jej — drzwi.
— Ta wiadomość wam na nic — rzekł Jurwa.
— Na nic... zdrów gadaj!...
— Abo co? — spytał zaniepokojony Gdakuń.
— Gdy zełżesz, gdy nie wyprowadzisz jej tu, klasztor zburzę, ją chwycę, a ciebie, zdrajco stary, na suchej gałęzi obwieszę!...
Wziął Jurwę za kołnierz i potrząsł nim, niby worem trocin.
— Pamiętaj! — dodał — rzucając parę sztuk złota wiernemu słudze klasztoru.
— Jutro — po północku... rzekł — Jurwa. Obym tak żyw był!
— Korytarz na prawo, na lewo przy pierwszym zakręcie... jej — drzwi!... — szepnął do siebie człek, w krzewach ukryty.
Rycerze się oddalili.
Słychać było, jak dosiedli rumaków i brzegiem Wisły ku Krakowowi odjechali.
Jurwa na schodkach przed furtą stał i patrzał za odjeżdżającymi.
Nagle poruszył się krzew, zaszeleściały liście...
Skok... silny sap piersi...
Jurwa nie miał czasu się obejrzeć, jak czyjaś dłoń silna chwyciła go za gardło i jednym rzutem potężnym na kamienne zwaliła schody.
Padł na wznak.
Uczuł ciężar na sobie.
Piersi jego żelazne przygniotło kolano.
Chciał krzyknąć...
— Śmierć! — głos groźny zasyczał nad nim — i ostrze stali błysnęło tuż przed oczyma.
Jurwa omdlał...
Mąż tajemniczy dźwignął się z ziemi szybko i, jakąś goraczką trawion, zaczął zrzucać z siebie łachmany.
Przez mgłę, osłaniającą oczy, Jurwa dojrzał piękną, młodzieńczą postać. Maska żebraka precz odleciała, włos bujny rozsypał się na ramionach kędziorami złotymi, srebrna blacha pancerza błysnęła na piersi nieznanego napastnika.
Łachmany zrzucone...
Teraz na kawały je darł i związał nimi nogi i ręce oniemiałego ze strachu Jurwy. Pakułami odrzuconej brody gębę mu zatkał, by nie mógł głosu wydobyć, a ukończywszy robotę swoją, za nogi ubezwładnionego porwał i pociągnął nad brzeg rzeki.
— Opiekunko niewinnych, ratuj mnie!... — bełkotał niezrozumiałym głosem Jurwa.
Ale rycerz nie myślał uśmiercić zdrajcy niegodnego. Związanego, jak barana, ułożył na samym brzegu wiślanym i, nachylając się, rzekł:
— Leż, szelmo, a nie ruchaj się!... Bacz, co mówię, bo ekwilibrum stracisz i zliże cię fala wiślana, jak psi kał, ostawiony na brzegu.
Poskoczył ku furcie i zniknął w ciemnościach przedsienia.
Jurwa głowę przekręcił i spojrzał na Wisłę... Prosto w pysk bryzgnęła mu fala.
— Nie ruchaj się... — szepnął do siebie — bo zliże cię fala wiślana, jak psi kał, ostawiony na brzegu.
Nie łatwo było rycerzowi trafić na korytarze nieznanego sobie gmachu. Gdyby nie pełgające światło kaganka, które Jurwa zostawił w niszy murowanej przedsienia, jako ślepiec by błądził i wpadłby może w sieć przez kołatanie się mary nocnej rozbudzonego klasztoru.
Rozejrzał się.
Kamienne schody prowadziły na górę.
Wytężył słuch.
Hen — hen... gdzieś daleko, ostatnimi dźwiękami hymnów dogorywał śpiew chóralny.
Ostatni jęk... ostatni szloch...
I cisza...
Rycerz skoczył na wązkie stopnie kamiennych schodów i z sercem bijącem, z piersią dyszącą wpadł w pustkę jakąś, która wionęła chłodem...
Ogarnęła go ciemność.
Dokąd iść? którędy kroki skierować?
— Korytarz na prawo, na lewo pierwszy zakręt — i... jej drzwi! brzmiało mu w uszach.
Stał prawdopodobnie w izbie jakiejś, z której wyjście było na ony korytarz.
Macając ściany zimne, martwe, posuwał się dalej...
Dłoń uchwyciła próżnię.
— Na prawo... na prawo... — szeptała cisza...
Szelest...
Zatrzymał się...
Kroki!...
Ciche, tajemnicze kroki, niby miarowy ruch zegarowego wahadła, niby liście omdlałego serca w piersi murów.
Rzucił się naprzód, na jakąś framugę natrafił, do której się wcisnął i przylgnął, jak liść wilgotny do żywicznego łona sosen.
Wiał szelest cichy, wzmagał się ruch zegarowego wahadła...
To zakonnice wracały z modlitw ponocnych do cel swoich.
Przeszła jedna — druga... Szare suknie, szare czepce na głowach, w rękach, nabożnie złożonych szare, woskowe świece. Szły cicho, jak mary, jak widma, z pochylonymi ku piersi głowami; szły równo, sztywnie, niby kolumny, z białego marmuru rzezane, które opuściły strop gotyckiej świątyni z rozkazu jakiegoś Ducha Siły, Ducha Mocy Przedwiecznej. Za nimi noc, przed nimi noc, a one idą przed się, do snów zagadkowych podobne, czerwonożółtymi promieniami świec oświecające gościniec tajemniczy. Jedne chłonęły celegrób żywych; inne żegnały się głów skinieniem i ginęły w mrocznych korytarzy zakrętach.
Rycerz widział ich ruchy, ich twarze...
Przeszło dziesięć... dwadzieścia...
Nie było tej, której szukał.
Nagle drgnął...
Z mroków wypłynęła Zofka Downarówna.
Szary czepiec, szara szata, szara, woskowa świeca w ręku... ach! a czar bił od niej, woń róż wiosennych, niezgaszone dotąd ciepło życia...
O mało nie krzyknął... Ale pohamował szał serca.
Oblubienica upiorów w lewym rozwiała się zakręcie.
Skoczył... i biegł — biegł biegł... Na lewo — drzwi pierwsze... Tylko co się zatrzasnęły.
I cisza — i ciemność znowu.
Ale był przy nich, przy tych drzwiach, strzegących skarbów zaklętych. Serce, nie pęknij!
— Puk — puk...
Tak lekko, tak lekko w drzwi uderzył, zaledwie dłonią musnął, zaledwie dotknął palcami drżącymi, a głuchy łoskot przez kurytarze przebiegł i zmarł gdzieś daleko.
Szmer...
— Kto tam? — zadzwonił głos znajomy.
— Nie król, a niby król; nie bóg, a ma coś z bóstwa, bo węże ciska w proch, twojemu sercu łkać każe. Niczem wrzeciądze mu, niczem straż czujna klasztoru... Otwórz... to — ja!.. żyw... żyw!.., złaman i urzeczon przez ciebie...
Szept cichy, drżący, jednostajny, jak pomruk panien, przez kurytarze biegł — i — jeśli był gdzie słuch czujny, — łudził prostotą modlitwy..
— Jezu! — zabrzmiało za drzwiami.
— Cicho... cicho... cicho!... Drzwi się szybko otwarły. Krzyk krótki... Rzucenie się w ramiona... Płacz...
— Cicho... cicho... cicho!...
Serce krzyczeć chciało i szaleć i bić, jak dzwon, ale pocałunek rycerza zamknął ust echo...
Umilknij, serce! ucichnij, dzwonie!...
— Cicho!... cicho!... cicho!...
Oplatani ramiony, przytuleni do siebie, dwie harfy, dwie pieśni o milczących a drżących od uniesienia strunach, z których za chwilę stu akordami wybuchnie hymn życia, hymn szczęścia, Zofka i Zawiłek przesuwali się wzdłuż zalanego ciszą ogromną korytarza. Nie ulata wiatr tak cicho, mgła tak cicho nie płynie, jak oni szli, a za nimi biegł szmer milczenia, echo grało biciem ich serc.
Schody...
Migotliwe kaganka błyskanie...
Powiew nocy.
Szum fal...
— Aaa!... Oddech szczęścia.
— Na łódź! na łódź!... zawołał rycerz, przy
padając do furty, otworem zostawionej... Spiesz!... śpiesz!... śpiesz!...
Dobiegali do progu...
Wtem jakaś postać czarna zaparła im wyjście...
Zofka drgnęła...
Poznała.
Z pobladłych jej ust szmer wypadł:
— Śmierć!...
Był to starosta Wilczek.
Dlaczego wrócił? kto go wezwał?...
Jurwa, wypluwszy pakuły z gęby, gdy żebrak rycerz skoczył w furtę klasztoru, jak wół, ryczeć począł, ludzi nie ludzi na ratunek wzywając. Z biegiem fal wołanie biegło, posłyszał je Wilczek, zrozumiał Odrowąż.. Wrócili — ha!...
— śmierć! — wyszeptała Zofka, tuląc się do ramienia umiłowanego.
— W czas jestem, mościa panno! — wrzasnął Wilczek.
Zamigotała miecza błyskawica, lecz piorun uderzył w łeb starosty...
Stęknęła pierś...
Wznak runął na schody kamienne starosta Wilczek.
Skoczyli przez próg...
Pod murem Odrowąż stał i ryczeć zaczął!...
Wrzask podniósł się — tumult — gwar...
Skrępowany Jurwa darł się w niebogłosy,
pachołkowie starosty, rzuciwszy konie, na ratunek biegli.
— Na łódź! na łódź!... — wołał Zawiłek, przeskakując przez krwią zbroczonego Wilczka.
Czas był wielki, bo słyszeć już było zdyszane piersi nadbiegających pachołków. Zawiłek porwał Zofkę w ramiona silne... Zbiegł ku brzegowi. W łódź skoczył.
Uderzeniem nogi chciał ją odtrącić. Nie puściły jej wrzeciądza żelazne. A Jurwa wrzeszczał:
— Ratujcie!
A Odrowąż ryczał:
— Bij! zabij!...
A pachołkowie starosty tuż, tuż już byli.
Wtedy Zawiłek oburącz miecz chwycił i grzmotnął nim o łańcuch żelazny...
Gwizd, jednoczesny gwizd rozciętego łańcu cha i... echo przebiegło wzdłuż murów klasztornych, niby dreszcz głazów.
Wir fal pochwycił łódź wiotką i uniósł wraz z prądem rzeki.
Nie potrzeba było pracy wioseł, unosiła ją fala wiślana; na ster jeno baczenie mieć, by o głowice skał się nie roztrzasła.
W dal — w dal — w dal...
Nie zgoni nikt, bo fale rwą, jak szalone; nie schwyci nikt, bo na straży kochanków miłość stoi...
A klasztor się obudził.
Uderzył dzwon...
Trwoga!
Słychać krzyk Jurwy, widać ruch w murach... Korale świec biegają — gwar, zamieszanie — a dzwon bije — bije — bije...
Brzegami Wisły, na koniach spienionych, pomknęli ludzie jacyś.
Zmęczy się pierś koni, nie zmęczy się łódź...
W dal — w dal — w dal...
Wiosła w dłoni rycerza kierują wątłej łodzi biegiem; o kolana rycerza wsparta, zapatrzona w oczy umiłowane, spoczywa Zofka.
Minęli Kraków, otarli się o brzeg wzgórza wawelskiego.
Zamek... król...
Oczy obojga na tym zamku spoczęły.
Przesunął się przed płynącymi, jak wizya potężna, legenda wieków, zaklęta w mury kamienne.
Skałka!...
Kazimierzowy gmach Śtej Katarzyny kościoła...
Nadbrzeżnych wierzb kilka...
Łagodne wzgórza pól — i tylko niebo i roziskrzony gwiazdami wąż rzeki.
XIII.
Jurwa.
Niemiłe król jegomość przebudzenie miał. Zaledwie poranne pacierze odmówił, jak wpadło do niego pacholę, posługi przy nim czyniące, z zawiadomieniem o gwałcie, na klasztorze dokonanym, o zrąbaniu starosty, o pochwyceniu Zofki Downarówny, lamencie pani rajczyni, pana rajcy niepokoju i całego Krakowa wzburzeniu. Król wytrzeszczył oczy i słuchał opowiadań pogmatwanych, nic a nic ze słów młodzieniaszka wyrozumieć nie mogąc, ten zaś, chcąc przypodobać się panu, o Jurwie Gdakuniu mu prawił, o którym król jegomość nic dotąd nie słyszał, a któremu żebrak jakiś gębę pakułami zapchał, wszystkie zakonnice pogwałcił (według relacyi Jurwy), Wilczka na śmierć zarzezał, pannę porwał i gdzieści z nią umknął na łodzi klasztornej, którą wzburzone fale pewnie już do Gdańska zaniosły. Opowiadającem onem pacholęciem był Zbyszko Zaboklicki, którego rodzic, szlachcic, na Podolu mieszkający, na dwór królewski oddał dla polerunku i zaskarbienia łaski pańskiej. Pacholę było ładne i wielce się królowi spodobało. Jeno trzepało, jak najęte, samo onym wypadkiem przerażone, a że o tej godzinie nikt nie miał prawa wstępu
do sypialni pana, krom niego, rade było, że ani Downar, który w poczekalni na wyjście królewskie czekał, ani Odrowąż, który z zarzezanym Wilczkiem na dwór przybył, nie mogli pierwsi nowiny takiej miłościwemu panu przynieść.
— Zmilknij, wiatraku! — wrzasnął nakoniec król — bo jakieś duby smolone pleciesz...
— Nie, panie królu, nie!... Jeżeli łżę, niech mnie piorun obije!...
— Poczekaj! niech w ład ułożę słowa zasłyszane, bo takeś mi głowę naterkotał, że jeno kasza jakaś w mózgu się moim zrobiła. Więc co? więc jak?... Bies jakiś na klasztor panien Norbertanek napadł?...
— Bies, nie bies, ale napadł!...
— Klasztor zburzył?
— Do cna!
— Zakonnice pogwałcił?
— Wszystkie!...
— Starostę mojego zarzezał?...
— A jużci!
— Zofkę porwał?
— Wżdy o tem jeno w poczekalni waszej miłości mówią.
— Kto mówi?
— I pan rajca, i Odrowąż, i Wilczek...
— Zarzezany — mówi?
— Na noszach go przyniesiono... Król porwał się.
— To są tu, wszyscy oni poszkodowani?...
— Odrowąż chciał walić prosto do waszej miłości, alem mu: zaś! powiedział, boć to ja tylko bez opowiedzenia się mam prawo wejścia do sypialni waszej miłości.
— Rad jestem, że służbę swoją znasz. Ruszaj, miły mój, i powiedz, że wnet nadejdę.
Zbyszko, dumny z pochwały królewskiej, skłonił się i, jak wichr, wionął, król jegomość zatrzymał się chwilę u wyjścia, a brózda zorała mu czoło.
— Co za bies?... — mruknął.
I przekroczył próg sypialni, do posłuchalnej izby się kierując.
Szmerem ukłonów powitano króla. Król jegomość dostojną pochylił głowę, a wzrok jego padł przez okno otwarte na otoczone tłumem ludu wzgórze wawelskie. Z zewnątrz bił gwar, w komnacie zaś cisza była, przerywana tylko ciężkiem westchnieniem piersi bladego Downara, i rzężenie starosty Wilczka, który z defigurowaną fizyognomią, płachtami obwiązany, na noszach leżał, mający Odrowąża przy sobie i Jurwę, na którym wzrok jego spoczywał.
Król siadł na stolcu, na Downara skinął i rzekł:
— Dajęć prawo usięścia i pierwszego głosu zabrania, jako, zda mi się, najbardziej pokrzywdzon jesteś. Dziewkę twoją porwano?
— Tak, miłościwy panie!... Pierwszą wiado
mość o tem nocy dzisiejszej przyniósł mi jegomość Odrowąż, jako świadek napadu...
— Pódź tu, Odrowąż — rzekł król. Odrowąż zbliżył się.
— Widziałeś? — król spytał.
— Widziałem, miłościwy panie!
— A cóż ty, wraz z moim starostą, nocką, wedle klasztoru robiłeś?...
Odrowąż myknął.
— Ilu było napadających? pytał król dalej.
— To o tem Jurwa waszej miłości powie, bom ja tylko na głos dzwonu, na gwałt bijącego, z panem starostą ku klasztorowi się zwrócił. Jurwa na brzegu wiślanym związany leżał i ryczał, ratunku wzywając, furta była otwarta, do której starosta wskoczył, na ratunek pośpieszając. Ale srogi napastnik w łeb go ciął, a sam z porwaną dziewką Downara na łódź skoczył, cięciem szabli żelazne łańcuchy rozbiwszy.
— Któż był z nim, z tym gwałcicielem klasztoru?
— Nikogo nie było, miłościwy panie! — wyrwał się Jurwa.
— Nikogo? — spytał król. — Jakoże sam jeden mógł pakułami gębę tobie zatkać, wrota klasztoru otworzyć, panny wszystkie pogwałcić, starostę mojego w łeb ciąć, Downarównę chwycić, mieć czas rozbić łańcuchy żelazne, klasztor nawet zburzyć, i to w obecności imć pana
Odrowąża i jego i starosty pachołków?... Gadaj asan, a pomnij, że przed królem gadasz!...
Jurwa zbladł. Oczy Wilczka przeszyły go na wylot...
— Sam był — wyszeptał Gdakuń.
— Kto taki!...
— Żebrak, miłościwy panie...
— Parę słów wam szepnę na ucho — odezwał się Downar — i, gdy król się pochylił, prawić mu zaczął o tym żebraku, który od króla pieniądz srebrny dostał, a zaproszony przez Downara do izby, gdy ten mu się żalił na dolę swoją i Zofki postanowienie, znikł nagle.
— Znowu upiór? — szepnął król.
— Bo ja wiem! bo ja wiem! — powtórzył Downar...
Król powiódł ręką po czole.
— Dziw! dziw!... — rzekł na pół do siebie. Rad nie rad muszę wierzyć relacyi waszmości pana — do Odrowąża się zwrócił — tem bardziej, że niepolitycznie porzezanego starostę mojego widzę, ale jakim sposobem człek jeden, choćby nawet zawarł sojusz z Belzebubem samym, mógł klasztor do cna zniszczyć, święte panny panieństwa pozbawić, to już przechodzi moją imaginacyę. Jakoże jest z klasztorem i pannami onemi? — do Jurwy się zwrócił.
— Ss — strach... mma... wwielkie oczy, miłościwy panie — odezwał się Jurwa, dygocząc
cały. — Klasztor stoi w całości i zda się, że i cnota panien nienaruszoną jest, jeno jaśnie wielmożny starosta Wilczek srodze pokrzywdzony został, i jejmość panny Downarówny już niema w klasztorze. Mnie także despekt spotkał od tego że... żebraka przeklętego.
— Na cóżeś go wpuścił do klasztoru?
— Sam wlazł...
— Jakim sposobem?...
Jurwa coś mówić miał, ale wzrok jego spotkał się ze wzrokiem Wilczka. Bladł coraz więcej i słaniać się począł, rozpaczliwymi ruchami rąk znak dając, że tchu mu braknie.
Król, zda się, nie patrzył na nich, lecz widział wszystko. Podejrzanym mu się wydał ów wzrok Wilczka, na chwilę nie schodzący z oczu przerażonego Jurwy. Jakaś myśl zagadkowa zarysowała się na jego czole, stanęła przed nim tajemnica jakaś, którą nie rozwikłać, lecz zagmatwać starano się. Podniósł się ze stolca swojego i, zbliżywszy się do Wilczka starosty, rzekł:
— Jako że się czujesz, panie starosto? łeb masz rozpłatany uczciwie, ale oczy przytomnością patrzące.
— Mój ociec — odezwał się na to głosem słabym Wilczek — kiedy mu Wołoszyc głowę urzezał i od kadłuba odjął, za włosy ująwszy, by snać fizyonomii jego przypatrzeć się lepiej, jeszcze go w pysk trzasnął za ono spospono
wanie honoru szlacheckiego, choć już żadnej komunikacyi pomiędzy głową a kadłubem nie było. Ród to już taki Wilczków jest, miłościwy panie: żywie, dopóki nie umrze...
— A łże, dopóki żywie — dokończył król. — Aleć teraz nadzieję mam, że jeno sroga maligna konterfekt taki rodzica waściwego wymalowała. Jako tam było w onym klasztorze, toć dowiem się przecie i napastnik, znieważający święty przybytek panien, srodze ukaran zostanie. Ostaniesz tu, panie starosto, pod dozorem medyka mojego, a Jurwa na parę niedziel do Wieży Złodziejskiej pójdzie, że źle klasztoru pilnował...
— Miłościwy panie! — wybełkotał Jurwa.
— Weźcie go, kochankowie odezwał się król do straży. — Niech wszelaką wygodę ma i jedzenia pod dostatkiem. Do się przyjdzie, to opowie nam wszystko po Bożemu. Wżdy panien się nie porywa z dobrze strzeżonego klasztoru bez zmowy poprzedniej... A wstręt czyniła żebrakowi temu, gdy ją przed nosem twoim unosił, hę? — zapytał nagle, do Jurwy się zwracając.
— Widziałem... jako za szyję go ułapiła, i zzda się... że z upodobaniem nawet — wybełkotał Jurwa.
— Widziałeś to, widziałeś i coś więcej może. Po nitce do kłębka dojdziemy, miły mój!...
— Więcej, to już nic, miłościwy panie, nie wiem! — szeplenił Jurwa, wijąc się pod wzro
kiem starosty — a jeżelim co i wiedział, tom rzetelnie o wszystkiem już zapomniał.
— Obawy nie miej! Wieża Złodziejska pamięć ci powróci, miły mój! — rzekł król i do Downara się zwrócił.
Jurwa trętw uczuł.
— Pilnuj go! — szepnął Wilczek, chwytając Odrowąża za rękę.
Na dany znak przez króla opuścili wszyscy komnatę posłuchalną, jeden tylko Downar pozostał i Zbyszko Zaboklicki, który ruszał się ciągle, jakby go sandały paliły.
— Spokój miej, panie rajco — rzekł miłościwie król, dłoń wielmożną na ramię Downara kładąc. — Upiór nie był upiorem, żebrak nie był żebrakiem. Odegrała się przed nami tragedya rycerska, która mojem i twojem zadowoleniem się skończy. Uspokój małżonkę twoją, a myśli dobrej bądź!...
Downar ucałował rękę pańską i pokrzepion na duchu wyszedł.
Gdyby można było myśli królewskie w wyrazy zamienić, brzmiałyby tak:
— Nawarzyłeś piwa, Janie Olbrachcie, a inni piją za ciebie. Uraziłem pacholę moje, swawolnym posłem je czyniąc do Zofki Downarówny, gdy ono właśnie sercem ku niej wiało Może i utopić się chciało, lecz je uratowała dłoń jakaś miłosierna. Przez ciebie, Janie Olbrachcie, Zofka Downarówna o mało do królestwa niebie
skiego się nie dostała, ale Pan Jezus litość nade mną miał i do życia ją powrócił, nie chcąc grzechem obarczać Jagiełłowego potomka sumienie. Przez ciebie, Janie Olbrachcie, o mało ad patres i ksiądz rektor się nie udał z konfuzyi wielkiej, której ty byłeś przyczyną. Nie zapomniałeś i o Konewce, choć to może jedyna rzecz dobra, jaką zrobiłeś, i z tego już sobie wielkiej parady nie czyń. Ale, jako chcesz, toś ty, choć bezwiednie, zaniepokoił panny święte w klasztorze — i musisz jakoś z przewinień tych się oczyścić, Janie Olbrachcie!
Król tak myślał, a Zbyszko dreptał wkoło niego, jakby chciał coś rzec, ale nie miał odwagi zadumy pańskiej przerywać.
Król jegomość spostrzegł to.
— I czego tak tańczysz, frygo, a mlamlisz, jakbyś na języku coś miał? — spytał, patrząc na Zbyszka.
Pacholę podbiegło i ucałowało rękę królewską.
— No — co, co?... rzucił pan miłościwie.
— Jurwa nie powie nic, a wie więcej, niż mów: — Zbyszko zaczął.
— I ja tak myślę — rzekł król.
— Zaciął się...
— No — niby tak!
— Obawę jakąś ma przed wzrokiem jegomościa Odrowąża i Wilczka starosty.
— Bystry masz wzrok, chłopaczku, ale co z tego ?...
— Mam prośbę do was...
— Jaką? mów! mów!...
— Jeżeli do dwóch niedziel nie powie nic, pozwólcie mnie pójść do niego, a pogadać z nim.
Król się uśmiechnął. Domyślił się łatwo, że Zbyszko przypodobać mu się chciał, a łaskę zaskarbić. Dał tedy pozwoleństwo, że, jeśli do dwóch niedziel urzędnicy królewscy nic z Jurwy nie wydobędą, Zbyszko z nim pogada.
I stało się tak, jak Zbyszko mówił. Jurwa się poszył w niewinnego barana skórę, a że stary był i od panien zakonnych dobre świadectwo miał i że raz wraz brał Pana Jezusa na świadka niewinności swojej, łagodni sędziowie dali wiarę słowom starego furtyana klasztoru i rzecz całą dosłownie powtórzyli przed królem jegomością. Sprawa tedy tak się przedstawiała.
Pamiętnej nocy onej ktoś zakołatał do furty klasztornej. Jurwa wyjrzał przez okienko, w niej umieszczone, i zobaczył starego żebraka, który mu rzekł, że albo z przełożoną zakonu, albo z nim samym, w materyi, nie cierpiącej zwłoki, pogadać musi. Jurwa, nic nie podejrzywając, furtę otworzył i za próg wyszedł, a wtedy żebrak ony pięścią go w łeb zajechał, i gdy ten na ziem runął, wnet się z łachmanów swoich rozebrał cały, na strzępy je zdarł, zatkał nimi gębę nieszczęśliwego furtyana, nogi i ręce skrę
pował i wnet go na brzeg Wisły zaciągnął, by ruszać się nie mógł, bo łatwo mógłby ekwilibrum stracić i rybom na pożarcie pójść. Ułatwiwszy się tak z Jurwą, skoczył do wnętrza murów klasztornych. Wtedy skrępowanemu Jurwie dziwy zaczęły się roić, jako to bywa w febrze silnej. Fale szumiały i, skacząc, całowały go w czoło, a jemu się zdało, że burza nawiedziła klasztor, mury pękają i walą się, panny gwałcone krzyczą, że okrutna rzeź niewiniątek odbywa się w klasztorze. Strach go ogarnął i pragnienie ratunku, choćby z utratą życia własnego. Ostatnim wysiłkiem woli udało mu się pakuły z gęby wypluć, wtedy ryczeć począł: »Ludzie nie ludzie — ratujcie!«. Zdarzyło się tak (co już widoczną było łaską Pana Boga), że w ony czas wedle klasztoru przejeżdżali, wracający skądciś, Odrowąż i Wilczek starosta. Zjawili się w chwili, gdy on żebrak, w zacnego rycerza przemieniony, uprowadzał Zofkę Downarównę. Wilczek za nim, a ony rycerz w łeb go ciachnął, że pan starosta ani się spostrzegł, jako furtę czołem swojem zawalił. Odrowąż w krzyk, pachołkowie nadbiegli, lecz już napastnik na łodzi był, ciężkie łańcuchy, jakimi do pala przykuta była, rozbiwszy uderzeniem szabli. Fale porwały łódź... a pierwsze słowa Jurwy były, gdy do przytomności przyszedł: »Co się z pannami świętemi dzieje?...« — »Oto
wszystko, co wiem — sędziom mówił — na Ewangelię przysięgnę!«...
Jako wyznaniu tak szczeremu nie wierzyć było, tem bardziej, że i Odrowąż, i Wilczek, na zdrowiu nieco wzmocniony, potwierdzili słowa Jurwy. Uwierzył im i król jegomość. Tajemnicze porwanie Zofki przez rycerza nieznajomego uplanowane snadź było; zostawało zagadką tylko, jako ona rzecz cała się odbyła w tak pilnowanym klasztorze? a że Wilczek i Odrowąż nie spuszczali oczu swoich ze stojącego przed królem Jurwy, to, jako on mówił, z wielkiej litości ku niemu czynili. Tak tedy król, przekonany o niewinności Jurwy, chciał go już z Wieży Złodziejskiej wypuścić, o czem dowiedziawszy się Zbyszko, jak żbik, skoczył i zawołał:
— A ja!...
— Co ty? — król spytał.
— Zali nie mam pozwoleństwa waszego, że z Jurwą pogadam?...
Król głową poruszył.
— I co ty lepszego zrobić potrafisz, smerdo jeden? — spytał.
— Ubijcie mnie, panie królu, ale ze słowa was nie zwolnię.
Król sam nie wiedział, co czynić, ale danego słowa dotrzymać musiał.
Wieża Złodziejska z dwóch przedziałów się składała. W jednym winowajców na spytkę brano, w drugim podsłuchiwano czasami, jako
się rzecz z delinkwentem odbywa. Nie każdy wiedział o tem, a cóż dopiero Zbyszko?... O naznaczonej godzinie tedy, gdy Zbyszko przed Jurwą stanął, zaciekawiony król był już w onym przedziale drugim i ucho przytknął do zamaskowanej dziury w murze, śmiejąc się w duchu z zarozumiałości ulubieńca swojego.
Zbyszko wszedł...
Jurwa się podniósł z ławy, a radość odmalowała się na jego twarzy.
— Od króla snadź przychodzicie, który, poznawszy niewinność moją, wolnością mnie darzy? — spytał.
Zbyszko westchnął... Król słyszał westchnienie.
— Wzdychacie? — wyszeptał Jurwa.
— Pst!...
— Abo co?
— Ściany mają uszy... Jurwa przybladł...
— Ale, gdy ja tu jestem, tom wszystkie uszy ścianom pozatykał, bo król jegomość skórę. by ze mnie ściągnął, gdyby się dowiedział, żem był u was...
— Co? jak?... wybełkotał Jurwa.
— Źle z wami — szepnął Zbyszko.
— Wżdy wszystko wedle sumienia rzekłem...
— Wilczek w malignie co innego prawił, i dlatego rzecz się cała popsuła...
— A to psu brat! — zawołał Jurwa.
— Widzicie! — szeptał Zbyszko. — Jakoże mieć litość nad takim?...
— A tak mnie fiksował oczyma, żebym milczał, jak pień... Cóż teraz ze mną będzie? — wybełkotał Jurwa.
Zbyszko jeszcze ciężej westchnął...
— Jucha — pomyślał król.
— Co będzie? — zaczął Zbyszko — Dowiedziawszy się o tem, co będzie, litosierdziem dla was przejęty, żywot swój naraziłem, wykradając klucze od pana dozorcy Wieży Złodziejskiej, by wam donieść o wszystkiem i od wielkiego nieszczęścia ochronić.
— Mówcie! mówcie! bo zemrę, nim dokończycie...
— Za godzinę, bez mała, przyjdzie tu mistrz smutnej ceremonii.
— Kat? — wrzasnął Jurwa. Zbyszko potwierdził.
I co? — wyszeplenił Jurwa.
— Pięty wam smolić zacznie, bo strasznie w operacyi onej rozmiłowany jest, tak że, choćbyście wszystko zeznali, co wiecie i czego nie wiecie nawet, nie przestanie w robocie swojej jeno cęgami rozpalonymi za bok was chwyci, bo swąd ludzkiej skóry okrutną mu satysfakcyę sprawia, jakby wąchał pachnidła najzacniejsze...
— Jezu! — jęknął Jurwa.
— A później gnaty wam wyciągać będzie...
— Jezusie! — zastęknął Jurwa.
— A potem hiszpańskie buty wara wdzieje...
— To go morduje — sapnął król. Jurwa wrzasnął:
— Wżdy powiem wszystko, niech tylko król jegomość mnie uwierzy.
— Mów, nieszczęśliwy! a ja już króla jegomościa ułagodzę, który mnie ufa, jak rodzonemu synowi, którego nie ma...
— Panie, panie... Jak wy nazywacie się?...
— Zaboklicki.
— Panie Zaboklicki, to było tak... Wilczek miał oną pannę porwać, skusił mnie, słabego człowieka. Miało to się stać nazajutrz po onem porwaniu niespodziewanem przez nieznajomego rycerza, który znać w krzakach gdzieś siedział i rozmowę naszą zasłyszał. Starosta odjechał, a on, zanim furtę przymknąłem, w łeb mi dał, pakułami gębę zatknął, związał i sam do klasztoru skoczył, wiedząc już, jak i którędy do dziewki upatrzonej iść, bom sumiennie panu staroście o tem wszystkiem powiedział. Gdym, wypluwszy pakuły, wrzeszczeć począł, znać domyślając się nieszczęścia jakiegoś, a niedaleko będąc, wrócili Odrowąż i Wilczek starosta, a wrócili w sam raz, gdy on rycerz pannę z klasztoru wyprowadzał. Wilczek za miecz porwał, ale ten go uprzedził... Oto wszystko — panie Zaboklicki... Na krew Chrystusową przysięgam, że tak było... Ratuj Jurwę, bo zdechnę, nim król zmiłuje się nade mną.
Szelest, drzwi otworzyły się, wszedł król... Jurwa rymnął na ziemie, a w pierś się bił, a skomlił, a wył, jako pies.
— Darujęć winę — rzekł pan — boś wyznał już wszystko, a czułeś ból pięt smolonych, szczypanie ognistymi cęgami, sensacyę zdzierania skóry. Wolnyś, jeno milcz, jak głaz, i nie nastręczaj się oczom ni Odrowąża, ni pana Wilczka starosty. Milczenie, słysz! jeżeli rzeczywiście nie chcesz się zapoznać z mistrzem smutnej ceremonii.
— Nie chcę, miłościwy panie, nie chcę!... — Wieczorem cicho straż niepostrzeżenie przez
dwór królewski wyprowadziła Jurwę z Wieży Złodziejskiej. Zbyszko w boki się wziął i z dumą patrzył na króla, jakby mówił:
— A co?...
— Oprawcę z króla swojego zrobiłeś, lecz wydobyłeś prawdę. Dobrze, żeś w Polsce się urodził, a nie w Hiszpanii, bo zbirem tambyś został, panie Zaboklicki.
— Nie, nie! — zawołał Zbyszko — Gębą smoliłem pięty, ale, gdybym taką operacyę zobaczył, w gębę dałbym operatorowi...
Król dnia tego odwiedził Wilczka starostę, rozpytywał się o Odrowąża, wesoły był i przyjacielski nad wyraz. O Zofce żadnej wieści nie było, po miesiącu dopiero znalazł się na podłodze w izbie Downarów domu, znać przez
okno rzucony, list krótki, skreślony jej ręką, a brzmiący:
»Szczęście! szczęście! szczęście!...
Downar do króla wnet poszedł z tym listem Zofki...
— Czegoż chcesz, gdy pisze: szczęście! — rzekł.
— Gdzie oni są, gdzie są? — pytał Downar, ale już nie trwoga, nie strach dzwoniły w tych słowach.
XIV.
Gdzie są?
— Gdzie są?...
To było pytanie, na które ani król, ani Downar odpowiedzieć nie umieli. Wszelkie wywiady były na nic, nie pomagały najsowitsze obiecanki Downara: wywiadowcy powracali ze spuszczonymi nosami.
Na dobrebyby się zaniepokoili rajcostwo o los dziecka swojego, przypomnienie upioru poruszyłoby znów ich imaginacyę, gdyby nie drugi list tajemniczy, który tą samą, co i pierwszą drogą, do ich rąk się dostał, tak samo krótki, składający się jeno z wyrazów paru, a jakiemś skowronkowem szczęściem dzwoniący. Nie wątpili już ani król, ani pan rajca, że onym tajemniczym rycerzem, Zofkę ich porywającym, nie
kto inny, jeno Zawiłek był; a gdy zaczęli przypominać sobie różne wypadki z dni ubiegłych, miłosną nieśmiałość Zawiłka, nieokiełzane marzenia Zofki, jej sny gorączkowe, rojenia o rycerzach, w stal zakutych, drażniące tak, na śmierć rozmiłowane w niej, pacholę: to rozszerzyło się pole widzeń króla jegomości, rozwiązała się przed nim zagadka niejedna, ona plątanina, do której sam rękę przyłożył i mimowolnym był sprawcą. Głazy, ciskane przez widmo na znienawidzonego przez Zawiłka Konewkę, w chwili gdy ten go spotkał, zapatrzonego w okno komnatki Zofki; później nawiedzenie przezeń krużganków zamkowych, wśród których błąkały się wspomnienia przeżytych lat dziecęcych; ony duch upiór, wiejący czarnym płaszczem w oczy rozszalałego królewskiego rumaka; otrzymany pas rycerski, dający możność dziecku mieszczańskiemu spotkania się na turnieju ze sprawcą nieszczęścia: te wszystkie wypadki wiązały się tylko z jedyną postacią Zawiłka, który zniknięciem swojem chciał wstrząsnąć duszą hardej dziewczyny i niezatarty ślad w jej pamięci zostawić, niezwykłymi zaś czynami kazać rozkochać się w widmierycerzu.
I swego dokonał.
Roztęskniła się, rozmiłowała dusza Zofki. I gdy upiór przez okno ramiona wyciągnął, wpadła mu w ramiona. Z uścisków ich spło
szyło wejście Downarów. Widmo znikło, Zofka uwierzyła w zjawienie się upiora. Po życiu nic już jej, pozostał klasztor. Żebrak, o którym Downar wspominał był, zniknięcie jego, Wilczek, ucieczka z klasztoru, zeznanie Jurwy: ostatni węzeł zagadki rozwiązany. Zostało tylko pytanie: gdzie są ?... dlaczego przed ojcami nie stają, nie dzielą się z nimi szczęściem swojem?... Co ich wstrzymuje?...
To ostatnie pytanie król rzucił.
A Downar pochylił się i szepnął:
— Strach...
— Strach?
— Przed gniewem miłości waszej... Zakonnica uprowadzona, starosta zrąbany... Przebaczycie ź mu li przewinienie — spytał nieśmiało Downar.
— Głupi jest, jeżeli tak myśli — rzekł król.
— Ale gdzie są?...
Downar pochylił się do kolan królewskich.
— Ja wiem, miłościwy panie!
— Wiesz, wiesz, i milczysz! — zawołał król.
— Chciałem się dowiedzieć, zanimbym ich schronisko przed waszą miłością wydał, czy przebaczycie temu, który was tak ciężko uraził...
— Bójże się Boga! toć on czysty, jako łza, z onej awantury wychodzi. Winowajcą kto inny jest, ale to sobie taki pan, że, jeno ja z nim mogę, sam na sam, we dwoje oczu pogadać.
— Jakto we dwoje oczu? — Downar spytał.
— Nie rozbieraj waćpan zbyt ściśle powiedzenia mojego, a praw mi wolej, gdzie mój zmartwychpowstały nieboszczyk się znajduje?...
— W Gródku Jagiełłowym, miłościwy panie.
— A toż mu tam teraz słowiki śpiewają!...
— Oboje pisali mi o tem, zatrzęsienie!
— Zatrzęsienie! — zawołał król. — A święty Wit się zbliża, a mnie sprawy różne nie pozwoliły dotąd do Gródka się wybrać. Ale nie strzymam już dłużej i za dni parę pojadę, boć bez onych koncertów słowiczych wyżyć mi już niepodobna. Ale ty, zdrajco stary, jak mogłeś tak długo oną wiadomość ukrywać przede mną?...
— Przed chwilą dopiero otrzymałem list trzeci od nich?...
— Co piszą, co?...
— Mieszkają pod nazwiskiem przybranem Zawiłowskich...
— Przekażą już je potomkom swoim na wieczystą spraw onych pamiątkę. Zdobył rycerski pas, należy mu się i klejnot szlachecki. Gdzie mieszkają?...
— Wynajęli komnatki dwie w domu pani Domiceli Piwońskiej.
— Masz babo kaftan! — zawołał król.
— Co, miłościwy panie?
— Wżdy mój Konewka jest szczęśliwym
Domiceli onej małżonkiem, a Zawiłek ku niemu coś ma.
— Ale ku niemu nic pani Domicela nie ma, a zawiłkową krewną jest.
— Krewną?...
— Tak, miłościwy panie...
— Tom ci się spowinowacił z dworzany moimi — szepnął król. — Słuchaj, Downar — rzekł po chwili. — Przed świętym Witem muszę w Gródku być, bo słowiki pomarnieją z żałości, żem zapomniał o nich. Zapraszam ciebie z małżonką do grodu mojego, zda się, że rad będziesz z peregrynacyi onej.
Z wesołą nowiną Downar do małżonki swej poszedł, a król się zwrócił do wchodzących Wilczka i Odrowąża.
Jakkolwiek zdefigurowaną fizyonomię starosta miał, bo krwawosiną blizną świeciła, ale twardy łeb zacnie wytrzymał cięcie szabli zawiłkowej i rozluźnione zasklepiły się klepki. Mroczyło mu się w głowie czasami, ale to więcej ze wstydu, że tak się porąbać dał napastnikowi nieznajomemu, niż z mózgu nadwerężenia. Zemstą teraz oddychał i myślał jeno o niej. Nie zapomniał i o Zofce, która paliła mu trzewia: ją zdobyć, tamtego uśmiercić musi. Nie tajne były one zamiary królowi, znał dobrze mściwy ród Wilczków. Nieraz, gdy w malignie jeszcze zostawał, nieoględne słówko wyrwało się z ust starosty w króla obecności, a choć je
Odrowąż silnej febrze przypisywał, król jegomość wiedział, co o tem sądzić ma, udawał, że słów nie rozumiał, że jako tam było w klasztorze, nie wiedział nic, wypuszczenie zaś Jurwy z Wieży Złodziejskiej upewniło Wilczka, że Jurwa wiadomej tajemnicy nie zdradził, że więc żadne przewinienie na panu staroście nie leżało.
Król się uśmiechnął do wchodzącego:
— Jako że się czujesz, miły nam panie starosto...
— Nieźle, miłościwy panie, a czułbym się lepiej, gdybym za mój zrąbany pysk mógł napastnikowi niecnemu zacnie zapłacić.
— Chrześcijanina rzecz jest przebaczać — rzekł król.
— Choćbym, jako chrześcijanin, i postąpił tak, toć prawo Rzeczypospolitej takiego przewinienia darowaćby nie mogło.
— Jakiego przewinienia? — król spytał.
— Raptus puellae...
— Zapiszmy to sobie, panie starosto!...
— Napad na klasztor...
— I to sobie zapiszmy...
— Znieważenie miejsca świętego...
— Sama myśl o tem godna jest kary srogiej — rzekł król.
— Takiej myśli nawet przebaczyć nie można — zawołał Wilczek.
— I to zapiszmy sobie, boś dobrze powie
dział, miły nam panie starosto — a cóż, gdy do tego dodamy i prawdopodobne przekupstwo Jurwy, boć bez jego udziału nie mógłby napastnik wiedzieć, gdzie znajdowała się cela upatrzonej ofiary, jak iść, którędy iść przez plątaninę kurytarzów klasztornych. Kuszenie złotem sług klasztornych toć także przewinienie niemałe.
— Zali Jurwa mówił, że go skusił ten bezecnik? — głosem dziwnym Wilczek zapytał.
— To z mojej kombinacyi tak wypada — rzekł król.
— Być może — pół szeptem odezwał się starosta.
— A gdyby tak było? — rzucił król.
— Przewina się zwiększa — dodał Wilczek.
— Zapiszmy to sobie w pamięci, panie starosto!...
— Zatem? miłościwy panie.
— Winowajca ukarany być musi, i tylko ty mu przebaczyć będziesz mógł, panie starosto.
— A wy? najjaśniejszy panie...
— Miłościwy król ze mnie, a nade mnie sroższym nie zechcesz być...
Wilczek chciał coś mówić, ale Zbyszko, który tej chwili wpadł do komnaty, przerwał mu w pół słowo.
— Gościa mamy — zawołał.
— Kto taki? — spytał Jan Olbracht.
— Dawny dworzanin wasz, panie królu, Konewka...
Piotrek w drzwiach stanął...
— Co widzę?... Piotrek! zawołał król. Przypomniałeś nakoniec o mnie!... A pódź że, miły mój! niechże cię uściskam i co niebądź o tobie i o twojej małżonce się dowiem.
Konewka przypadł do kolan pańskich, z takiego powitania rad będąc.
— Cóż ciebie tu sprowadza? — spytał Jan Olbracht...
— Słowo waszej królewskiej mości... Król lekko mrużył powieki.
— Przypomnij pamięci mojej — rzekł.
— Syn mi się urodził...
— Już? przerwał Jan Olbracht...
— Wcześniak jest, ale pewien medyk mi rzekł, że to przy pierwszem dziecięciu bywa czasami.
— O podobnym fenomenie i ja słyszałem nieraz. W kogoż się wdał? W ojca czy w matkę?..
— Zda się, że w ojca, choć mi narazie waszą miłość przypomniał.
— Tyle lat wpatrywałeś się we mnie — rzucił Jan Olbracht.
— To samo i Domicelka mi rzekła — rad z królewskiego potwierdzenia odpowiedział Konewka. — Przybyłem tedy do was, panie królu, z przypomnieniem danego mi w Gródku słowa, że obecnością swoją zaszczycisz nasz Toraj
i pierworodnego mojego do chrztu trzymać będziecie.
— W sam raz ona okazya się przytrafia. Na słowiki się wyierałem, a do Toraju z Gródka jeden dzień drogi tylko. Słowa mi nie łamać, a za służbę wierną odwdzięczyć ci się godzi...
O Downarach słyszałeś... raczej o Downarównie... o wypadku, jaki się z nią stał?...
— Widziałem ją nawet...
Król się poruszył, Wilczek drgnął.
— Gdzie? — król spytał.
— W Gródku, na Mszy Świętej, w kościele...
— A przy niej był kto? — rzucił Wilczek.
— Upiór — rzekł Konewka — ale Domicelka powiedziała mi, żem głupi jest z mniemaniem onem...
Za dni parę miał król z Downarostwem
i Konewką do Gródka wyruszyć. Wilczek chciał uprzedzić wyjazd królewski i naprzód pociągnąć, ale król, jakąś myślą tknięty, przy sobie kazał mu zostać, podczas podróży bezpieczeństwo osoby swojej staroście polecając.
Ostawszy sam na sam, długo król jegomość z Konewką rozmawiał. Na trzeci dzień orszak królewski na drogę lwowską wypłynął. Downarostwo jechali w kolebce, król jegomość, o słowikach marząc, z Odrowążem i Wilczkiem starostą w karocy, złotogłowiem wybitej. W godzin parę po wyjeździe króla na wzgórzu wawelskiem pokazała się kałamaszka, w dwa konie Zaprzęg
nięta. Dwóch staruszków siedziało w niej, osiwiałymi głowami w lewo, to w prawo kręcąc. Straż nie spuściła zwodzonego mostu, tylko jeden z niej wyjrzał przez okno bramy wieżowej i imieniem Chrystusa pozdrowił zatrzymujących się.
— In saecula saeculorum — odpowiedział staruszek w sukni duchownej.
— Pewnikiem do króla jegomości ojciec duchowny wybrał się — mówił odźwierny.
— Rok ci już prawie, jak go szukam i znaleźć nie mogę — odpowiedział ksiądz rektor.
— I dziś go niema — rzekł strażnik.
— A gdzież jest? — zapytał z przestrachem ksiądz rektor.
— Przed paru godzinami do Gródka ruszył...
— A jam ci dziś w nocy z Gródka wrócił — załamując ręce, zawołał ksiądz rektor.
— Bies nas wodzi, księże rektorze — Radwański szepnął.
— Zawziął się syn dyabelski na mnie, ale nie wskóra nic. Przemogę go, przemogę... Nawracaj! — krzyknął na woźnicę.
— Dokąd, księże rektorze? — Radwański krzyknął.
— Do Gródka, do Gródka, tylko co sił stanie — śpiesz!...
— Nie zdzierżymy już, księże rektorze! — błagał Radwański.
— Wżdy ja nie mogę z takiem czernidłem na duszy żyć — wrzasnął ksiądz rektor. — Wio, Maćku, wio! z kopyta!...
Zadudniała suchemi osiami pędząca z góry kałamaszka; dwie siwe głowy trzęsły się w niej, osłaniając się kłębami pyłu szarego.
XV.
W Toraju.
Rozkoszował się król jegomość słowiczemi pieśniami, któremi dzwoniły lasy zielone, otaczające dworzec królewski. Był to już ostatni śpiew onych bardów nad bardami, ostatnia ich pieśń miłosna. Toć nie było krzewu, z któregoby nie tryskała dźwiękiem srebrzysta kaskada; drzewo każde zdawało się być harfą strojną, że jenoś patrzał a szukał strun, po których przesuwały się palce duchów niewidzialnych. Czasami zagruchotał gołąb wędrowny, wilga gwizdnęła, kukułka się odezwała, ale głosy ich, skargi i nawoływania tonęły w rozszalałem morzu pieśni słowiczej, i nikt gruchotania gołębia, wróżb kukułki nie słuchał, a gwizd wilgi bolesnym jakimś jękiem dzwonił. Król w lasach przesiadywał po nocach całych, o Toraju całkiem zapomniał, a gdy Konewka uniżenie przy
pominał mu się, dłoń na jego ramieniu kładł i mówił:
— Po świętym Wicie, miły mój! po świętym Wicie! jeszcze noc jedną, ostatnią noc ze słowikami spędzę. Ja wierze, miły mój, że ci do Domicelki śpieszno... Wolność odjazdu dajęć... Czekajcie tam na mnie oboje, ale, dopóki słowiki nie ścichną, krokiem nie ruszę. Jak one śpiewają! jak one śpiewają! — wołał w zachwyceniu. — Nie wiem, czy aniołowie niebiescy posiadają kunszt taki, czy tak gwiżdżą, świszczą, wzdychają a kląskają, jako ptaszęta one. Lichebym wyobrażenie o człowieku miał, któryby dzban wina, libo inne delicye nad oną muzykę przeniósł. Całowanie tylko gęby dziewki urodnej dorównywa czarowi temu, to też człek kląska, świszczy i wzdycha, gdy do tych specyałów się zabiera. Po świętym Wicie, miły mój! po świętym Wicie!... O!... słyszysz!... Klam — klam — klam!... cir — cir!... Bodaj was, ptaszkowie moi mili!
Korzystając z oddania się króla słowikom, Wilczek z Odrowążem udali się na przeszpiegi, o Zofce Downarównie języka chcąc zebrać. Ale na nic się nie zdały usiłowania wszelkie, nie wiedzieli mieszkańcy Gródka o żadnej zakonnicy wykradzionej, choć nie brakło podejrzeń, że Downar miał o niej wiadomość jakąś, jeno przed nimi z tem się ukrywał. Mówiły o tem niespodziewane zniknięcie pana rajcy z dworu kró
lewskiego, niefrasobliwa twarz, gdy powracał, zagadkowe milczenie, gdy o Zofkę pytano, jakaś obawa przed Wilczkiem, gdy ten o dziecko jego w rozmowie potrącił.
Tymczasem Konewka dwór królewski opuścił i do swojego Toraju się udał, by godnie się przygotować na łaskawego pana przyjęcie. Niedługo czekał, bo w dniu świętego Wita słowiki umilkły, i ku Przemyślowi orszak królewski pociągnął.
Zdziwił się Wilczek, gdy w otoczeniu króla jegomości znalazł się jakiś rycerz nieznany, prawego boku pana króla pilnujący. Pomiędzy dworzanami szept jakiś posłyszał, ale nic nie wiedzieli o tym przybyszu nowym. Gdy król dosiadał rumaka, on rycerz nieznany strzemię mu podtrzymał, król się uśmiechnął i prawicę, na jego ramieniu położoną, nie odejmował długo. Wraz z królem z komnat zamkowych wyszedł; miał twarz osłonioną przyłbicą, której podczas podróży całej ni raz nie uchylił. Na krok nie odstępował od boku pana, do nikogo się nie zwracał, nikogo nie witał, co irytowało rycerzy jadących za królem jegomością, i niejeden z nich drogęby mu zaszedł a zęby wyszczerzył, gdyby nie obecność pana.
Kto on był?...
Zbyszko jeden mógł wiedzieć. To też wnet ten i ów zagabał młodzieniaszka — i wkrótce cały orzak królewski wiedział, że, gdy król je
gomość nocy ubiegłej na zwalonej sośninie w lesie siedział, zbliżył się nagle ku niemu ów rycerz nieznany i, twarz odkrywszy, do kolan mu runął. Zrazu król krzyknął i niby przestraszył się trochę, a potem zawołał w głos: — »Nieboszczyku mój najmilejszy!« i podniósł przypadłego do stóp swoich młodzieńca, z uniesieniem radosnem do piersi swojej przygarnął, a patrzał mu w twarz, coś szeptał miłościwie i gładził dłonią wielmożną bujne kędziory włosów miękkich i kazał przy sobie zostać i do Toraju towarzyszyć. Znać jakiś to wielki winowajca był a dawny ulubieniec króla.
Teraz do ręki przebaczającej przypadł, całował, tulił do piersi, do serca przyciskał i szeptał:
— Jakiś ty dobry, panie mój! jakiś ty dobry!...
Tak prawił Zbyszko, nie świadom spraw, które przed nim na dworcu wawelskim się działy; ale byli świadomsi od niego i domyślili się łatwo, że rycerzem onym nie kto inny, jeno Zawiłek mógł być, dawny lutnista pana, którego śmierć tajemniczą rzewnemi łzami opłakał już król jegomość.
— Zawiłek! — pomiędzy orszakiem szmer popłynął.
— Widmem wawelskiem, upiorem, ratującym króla, zwycięzcą Konewki, on to był! — mówili dworzanie.
Ale imię Zawiłka obojętne dla Odrowąża i Wilczka było, którzy mało o młodzieńcu słyszeli, o jego miłowaniu do Zofki Downarówny nie wiedzieli nic, nie mogli więc podejrzywać, że jej uwodzicielem był on. Coś przewinił, za coś przepraszał króla, i król przebaczył... Ale po co przyłbicą okrywa twarz swoją? dlaczego, gdy Wilczek podjechał ku niemu a zagadał, nie poruszył się, nie miał pół słówka odpowiedzi, jakby siwym ślepcem był a głuchotą nawiedzony?... Nie spodobało się to panu staroście, wielką ochotę miał na rękę go wyzwać, jeno króla obecność zbiesić się mu nie pozwalała.
Przed wrota zamku grodzkiego zatoczyła się księdza rektora kałamaszka. Radwański ledwo oddychał, ksiądz rektor ni to Piotrowin wyglądał.
Kałamaszka zatrzymała się przed zamkniętemi wrotami, woźnica z kozła zszedł i w bramę uderzył, a ksiądz rektor rzekł:
— Widzisz, biesie, że pokonałem ciebie i sprawiedliwości od króla miłościwego zażądam...
— Kto tam i do kogo? — zapytał strażnik zamkowy.
— Do króla jegomościa w bardzo ważnej sprawie sługa Boży przybywa.
— Króla niema w Gródku.
— Jakto, niema? — ledwo wytchnął pytanie ksiądz rektor.
— Przed godziną do Toraju na chrzciny pierworodnego do pana Konewki pojechał.
— Jezus Marya! — wykrzyknął ksiądz rektor. Radwański płakać zaczął:
— Biesie! biesie! po co nas męczysz — jęczał.
Ksiądz rektor patrzał przed siebie, usta mu drżały.
Nagle krzyknął:
— Maciuś!
— Co wasza przewielebność rozkaże?
— Do Toraju!...
— Pod Przemyśl ?!...
— Galopem!...
— Nie strzymam! — jęknął Radwański.
— To ostań!
— Ostanę!
— Marsz z wozu!...
— Duchem...
Ale konie rwały z kopyta, i słychać jeno było dwa głosy, swarzące się z sobą:
— Fort!...
— Idę!...
— Zaraz...
— A jużci...
— Wolnać droga!
— Ojej — jej... jej!..
— Jej jej...
Kłęby pyłu okryły jadących.
Dom jegomość pan Konewka w zieleń
a kwiecie przybrał; służba obojej płci tu i tam się kręciła, z ust każdego parobka i dziewki każdej wybiegało tylko pani Domiceli imię: »Pani tak, pani siak kazała«, a gdy ktobądź powołał się na rozkaz pana, zmieniało wszystko wymienione imię pani, a jeśli i do pana na skargę kto poszedł, to pan szeptał: »Juźcić, jak pani koniecznie chce tak, to trudno!... rób, jako ona rzekła, a mnie nie tykaj, jeżeli przeciwny rozkaz masz«. Widoczne, że pan Konewka pod niewieścim pantoflem siedział.
To też, gdy kawalkada króla jegomościa zawaliła przed dom torajski, pani Domicela pierwsza na próg wybiegła, a małżonkowi kazała przy krzyczącym dzieciaku zostać. Szczęściem, że malec uspokoił się szybko, i Konewka, choć z opóźnieniem pewnem, na powitanie pana mógł wyjść.
Zaszczyt to niemały gościa takiego witać. Konewka swoim zasługom przypisywać one względy królewskie i bucić się zaczynał, ale pani Domicela mu rzekła: — »Baj — baj!...« i, strojna a pewna urody swojej, grzeczną mową witała króla, prawiąc, że spodziewała się odwiedzin jego.
— Strzyżone, golone! — mruczał do siebie Konewka. — Nijak upartą niewiastę przekonać, żem to ja przecie królowi jegomościowi sługiwał.
Gdy izba gwarem tłoczących się gości
wypełniła, a za królem próg komnaty przestąpił starosta Wilczek — nagle dał szmer się słyszeć i jakaś mgła wionęła, jakaś błyskawica do stóp pańskich przypadła i z szelestem wstęgi jedwabnej owinęła kolana królewskie.
— Zofka! — król krzyknął...
— Odrowąż! — zacharkotał starosta, chwytając za ramię osłupiałego przyjaciela.
— Królu panie! — wypadło harficznym dźwiękiem z piersi Zofki.
— A gdzież twój mąż? — z uśmiechem król spytał.
— Otom jest! — dał się głos słyszeć.
— Mąż? mąż? — wypadł bełkot z ust Wilczka. Przy Zofce rycerz nieznajomy stanął, z pod
odsłoniętej przyłbicy spojrzała twarz piękna, dumna, uśmiechnięta.
Wilczek zbladł...
Poznał pogromcę swojego...
Król jegomość badał ruchy starosty. I dostrzegł, jak rękawicę targnął, jak ją miał cisnąć pod nogi młodzieńca.
— Mości starosto! — rzekł król, mierząc Wilczka okiem groźnem.
— Wasza... królewska... mość — zacharczał Wilczek — to ten... który...
— Jurwę przekupił, na klasztor napaść miał i... kogoś tam porwać... Wiem o tem, mój panie starosto!... — mówił powoli król — wiem o tem!... Katu go daj, ja wyrok podpiszę... Rzekłem —
spełnię... Ja winy takiej przebaczyć nie umiem. Ustąpiłem tobie prawa łaski, mój panie starosto!... Korzystaj!...
Zapanowało milczenie...
Król nie spuszczał wzroku z twarzy Wilczka.
Krwią zabiegły oczy starosty.
Chwiał się... drżał...
Pierś ledwo oddychała.
— Bądź wspaniałomyślny, król prosi! — ozwał się po chwili Jan Olbracht.
Chwila wahania... Niepewności... Gniewu... Wstydu...
Dłoń Wilczka wyciągnęła się do ręki zawiłkowej.
— Wina! — zawołał Konewka.
— Wśród wiernych mi sług i prawych rycerzy jestem — odezwał się król. — W dniu tym nikt krzywdzony być nie może!...
Wtem pod domem zaturkotała kałamaszka księdza rektora. Drzwi się otwarły, i, siwą trzęsąc głową, przez Radwańskiego prowadzony, ksiądz rektor stanął przed królem.
— Oto gość! — wołał król jegomość. — Zjawiasz się, księże rektorze, gdy najwyższy tu sąd sprawujemy.
— W sam raz zatem, w sam raz, mości królu, przybywam po całorocznem niemal szukaniu miłości waszej, byście świadectwo praw
dzie dali, przez złych ludzi popsowanej niegodnie. Oczernion jestem, omazan jestem, i to przewinieniami, których nijak już popełnić nie mogę.
Uderzył się w pierś.
— Księże rektorze — król zaczął — któżby śmiał...
— Oczyśćcie mnie, najjaśniejszy panie! bo snu ułapić, pokarmu przełknąć nie mogę...
Radwański głową pokiwał, ruchem onym: tak! mówiąc.
— Ha! — szepnął król do siebie — czas skruchy i na mnie przyszedł. — Skarż! rzekł głośno...
— Kto w moim birecie umykał przez ulice Krakowa? — zaczął ksiądz rektor.
— Ja! — odezwał się król, w pierś się bijąc.
— Kto w moim birecie grał na gitarze pod oknem Eufrozyny?...
— Ja! — pośpieszył król z odpowiedzią.
— Kto mnie na łoże boleści rzucił, milcząc o onych sprawach swoich?
— Ja! — zabrzmiał znowu głos winowajcy. Wtem dzieciak w kolebce zakwilił, Konewka
uśmiechnął się i potem wskazał królowi dzieło swoje.
— Ja! — rzekł król, znać już do onego zaimka osobowego przyzwyczaiwszy się.
Konewka myknął, podszedł do dziecka i »lala« śpiewać zaczął.
Ale krotochwila owa zakończyła się ucztą wesołą. Zofka czar rozniecała, Zawiłek jej szeptał o życiu swojem tułaczem, tęsknocie swojej, pojawianiach się tajemniczych; pani Domicela czyniła honory domu, jeno starosta Wilczek ponury był, Konewka zaś »lala« śpiewał, a dzieciak się okrutnie rozwrzeszczał, a pani Domicela krzyknęła:
— Pohuckaj!...
Słodka małmazya zakończyła biesiadę; ululał się pan rajca, ululał się ksiądz rektor, a na spoczynek idąc do izby, sobie przeznaczonej, szeptał:
— Marność nad marnościami!...
KONIEC.