Gliński Kazimiez Z ZATRUTEGO GRODU


Gliński Kazimierz

Z ZATRUTEGO GRODU

„Straszna chwila."

W prześlicznej miejscowości leży Zakuty- Gród. Srebrzysty wążMgeki, ujęty w ramio­na skał wije się nieopodal miast#- granitowe łomy mają postać zaczarowanych zamków, czu­by drzew wyzierają z rozpadlin; zielone doli­ny i wzgórza łagodne, gaje i lasy sosnowe, wille, bielejące gdzie nie gdzie między ziele­nią drzew, fantastyczne mostki rzucone nad przepaścią, altany w kształcie grzybków — wszystko to jest dopełnieniem obrazu, godne­go pędzla artysty. Same jednak miasto odda­liło się od skalistych brzegów i rozsiadło na wklęsłej a błotnistej płaszczyźnie.

Był to ogród iście patryarchalny.

Oddalony mil kilka od kolei żelaznej, do której można się tylko dostać za pomocą trzę&r- cycli wózków pocztowych lub wehikułów żydowskich—dalekim był od tego wszystkiego, co świat postępem zowie. Wszystko tam było jak za starych dobrych czasów. Miasteczkiem jednak Zakutego-Grodu zwać niemożna, miał on bo­wiem kilkadziesiąt tysięcy mieszkańców (a/4 ży­dów)—kościołów dwa, z których jeden był ka­tedrą, a na czterech pierwszorzędnych ulicach ciągnęły się długim szeregiem kilkupiętrowe kamienice, dom zaś gubernatora, plac bisku­pi, teatr, seminaryjum i gmach sądu okręgo­wego—dodawały wspaniałości naszemu miastu. Nieszczęście jednak, a może szczęście—ęh,cia- ło, że miejscowość, w której się rozłożyło, by­ła jak się rzekło — dość oddalonym zakątkiem od reszty świata. Nie dziw więc, że się nieco opóźniło w swoim cywilizacyjnym pochodzie i niezatrute duchem czasu, pod osłoną kościoła, spokojny żywot wiodło. Głęboka wiara, cisza gołębia i spokój dusz były cechą Zakutego- Grodu.

Śmietanką towarzystwa, czyli arystokracy- ją—bo możeż być u nas choć najlichsza mieś­cina bez swojej arystokracyi? byli naturalnie księża, doktorzy i wyznawcy prawa, na lewo często chodzący. Ci pierwsi jednak mieli głos stanowczy we wszystkiem. Kierowali opiniją, strzegli owieczek swoich od postępowej zara­zy, płeć słabszą szczególnie mieli w swojej o- piece, jako podatniejszą dobru wszelakiemu, choć i ród męzki w przeważnej liczbie uledz musiał potężnemu ich wpływowi. Nie lada po­trzeba było odwagi, by się sprzeciwić ich zdavi

niu lub woli. Innych prawd naukowych, prócz, (i to z zastrzeżeniem podawanej), że ziemia na­około słońca się obraca, wygłaszać nikomu nie było wolno. Byli wpawdzie śmiałkowie, któ­rzy, chcąc nieco z duchem cflhsTi się obeznać, otrzymywali przez miejscową księgarnię pisma postępowej barwy, ale -większość z nich trzy­mała takowe w ukryciu, i nie chcjf* się niepo­trzebnie narażać, za najmniejszem poruszeniem dzwonka, zamykała na cztery spusty. Wszy- jstko było pod kontrolą ojców—i zaiste! wcale dobrze było. Dusze sobie spały spokojnie, wiel­kie zagadnienia ludzkości nie trapiły umy.słówj nowe prawdy nie zakłócały sumień. A jeżeli się zgrzeszyło przeciwko wszystkim przykaza­niom bożym, to kośeioł stał otworem, konfe- syjonał przyjmował grzesznika i grzechy od­puszczał. Kwitły więc cnoty wielkie, dopóki znów się czasem noga nie pośliznęła — (bo też dyjabelnie czegoś ślisko jest na tym świecie), ale ratunek był pod ręką, nie zaprzepaszczało się duszy na wieki.

Pewnikiem jesij#iiie potrzebującym żidnych dowodów, że kto sam chodzić nie może, tego muszą prowadzić. Zakuty-Gród kalek podo­bnego rodzaju miał sporą liczbę, prowadzony być musiał i był.

Kto siłę ma, ten ster bierzą i łodzią kie­ruje.

Tym razem sternik był silny, a wyższym będąc moralnie i umysłowo od całej załogi-1^ umiał pusłuch sobie nakazać. Mieszkań^ Ł&-

kutego-Grodu radzi byli? że ktoś drugi za nich czuł i myślał. Ta praca jednak za kogoś nie zawsze rajem bywa. Znaleźli się plus catholi- ques que le pape, ci więcej świętości zaczęli do­strzegać sami w sobi£ niż w nauczycielach swoich. Sędziowie stawali się podsądnymi— prawda, że to spotykało tylko niżej stojących w hierarchii kościelnej — stare panny jednak, wdowy i niewiadomego stanu niewiasty po­stanowiły mieć nadzór tajemny nad serniua- ryjum całem, wierząc w nadprzyrodzone swo­je powołanie i szepcząc w duchu o kanoniza- cyi własnej. Tym sposobem młodzi klerycy pod podwójną zostawali kuratelą, a świeżo wjś}vię- ceni księża tyranizowani byli nielitościwie. Dy­my kadzideł dławiły ich, zakrystyje pifzepeł- niałyfpię niewiastami, szukającemirad i różnych na uświęcenie się środków.

Jedną, z wielce szanownych postaci w Za- kutym-Grodzie był, sławny na powiat cały, doktór medycyny pan Aleksander-Ratatyński. Postawę miał okazałą, twarz nąstrpępioną wą­sami, tuszę dość przyzwoitą i ruchy gwałto­wne. Ulubionem jego przysłowiem' było: „tę­dy i tędj^i albo „powiadam ci, muzyka! miło słuchać!" Lat liczył z górą pięćdziesiąt. W po­życiu małżeńskiem był bardzo szczęśliwy, bo żoąę (jimiał przyzwyczaić do posłuchujffcrzy có­reczki ©ś, ktćftemi go niebo obdarzyło, wy- w wielkiej pobożności a w subordy- nacsri tfr^nał. Sam odznaczał re­

ligijnością i niezwykłą siłą odporną przeciwko

wszystkim ideom nowym. Jako. lekarz praktykę miał niemałą, a będąc pod każdym względem czcicielem tradycyi, ludziskom krew puszczał, apertarę przepisywał i kołtunom zwijać się po­magał. SZdrowie więc kwitło w Zakutym-G-ro- dzie, a pacyjentom pana Aleksandra kołtuniły się głowy:* Sprzeciwiali się wprawdzie tej me­dycynie lekarze młodszej generacyi, ale on na tych smyków nie zważał. Dzieło zaś dr. Do- brzyckiego p. n. „Plica polonica" wydobyło tyl­ko okrzyk zgrozy z piersi pana Aleksandra.

— Kołtunów niema! to jedno coby powie­dzieć, żer źródlanej wody niemal r

Ratatyński był człowiekiem wcale zamożnym. Podwoje jego domu otwierały się parę razy na miesiąc dla łaskawych gości. Przyjęcie by­ło wystawne, towarzystwo wyborowe, kolacyja wyśmienita, do której- zasiadano po odmówie­niu modlitwy przez asystującego zawsze takim zebraniom kapłanał 4

Dnia pewnego niezwykły ruch panował w Za- kutym-Grodzie. Najstarsza córka pana Aleksan­dra „aniołek Józieczka" dochodziła lat siedin- nastu; miano jej dać długą suknię i w świat wprowadzić, lecz, co najważniejszem było dla znajomych doktora, to świetna wieczerza, ja­ką uroczystość zakończyć się miała. O tej ucżtie mówlondg już od tygodniami •zawczasu z ust się ślinka toczyła na samą myśl o ma­jonezach i sztucznie przyprawionych mięsi­wach. Widziano na targu kucharza pana Ale­ksandra, kupującego kuropatwy, głuszce i sar-

iiy; wypływano go o szczegóły przygotowu­jącej się uczjty ; i lotem błyskawicy przez tele­fony w -spódnicach — bo innych Zakuty-Gród nie znał i znać nie miał potrzebj^gdyż te wy­starczały aż nadto—od domu do domy wieg^fbie­gła o rozkoszach chwili oczekiwanej, tak, że na dni przed uroczystości wiedziało ca­łe niemal miasto, wiele się drobiu zarznie, jaj roztłrtfize i d^giej wanilii zużyje. I oto nasz gród zwykle spokojny i senny,ro^wił się: krzy- żo^ły ,'!»/§ poj ftjicacjn dorożki, mężowie gesty­kulując napełniali chodniki, biegły niewiasty zdyszanela na każdego ustach był zając w śmietanie, nadziewiMi* raki lub piec^eś z po­midorową przyprawą.

W wigiliję uroczystości odbyła się walna na­rada u pani Adeli Wytykalskieijj wdowie po \tyaśćicSełii ziemskim, niewieście cnót wielkich i wpływów nie małwli. Bez niej nie mog™ się obejść żadna składka na ornat lub kapę dla Mfiregoś z prałatów; w czasie wielkanocnej kwesty ona najgłośniej o srebrną tackę dzwo­niła, tym spogebem zwracając uwagę wchcjj- dzącyeli do kościoła. Jeden tylko miała grzecji na swojej dusz$<o którym nie wahała się jtu- bjicwnie mówić, a to, że przez dziwią jak^ roztargnienie, w wielki piątek zjadła połowę pieroga z lnijjsdm, za co też shtaznie ukarauą została, bo wuj-prałat zabronił amatorskiego pftsedstawienia, któęst u niej odbyć się miało, i w którem miała wystąpić we wdzięcznej roli Hilary ze i-Ślubfiw panieńskich". Wszystko już

było gotowe, ale pieroż^ly^janął lia przeszko­dzie miłej rcHRwce. Pani Adela miała lat pra#'ie cztęiyjlzieąjji, była bardfco białą, bo bar- «) się gjtarannta bielifcftl o nieboszczyku mężu wspominała z głębokiem westciujiełlifijn, ładny bo jej liiM^teczek zqgtawił na osłodzenie wdo­wieństwa. Zbierano się u niej chętnie i teraz walna narada cieszyła się doborem i ilością zainteresowanych. Na onej naradzie jednogło­śnie postanowiono, po krótkim pana Kleofasa Sadłowskiego proteście, by: w dniu przyjęciu u doktora nic nic. jeść, lecz nienadwerężony apetyt na o- czekiwaną ucztę zostamć.

Ratatyński, dowieftaawszy ąię o tem, zatarł ręce z radości—^nała jednak chmny<a spoczęła na jego czole. Do uczty jeden tylko ksiądz Anioł mógł zasiąść, gdyż kapitulni dygnitarze musieli być dnia tego u biskupa na jakiejś wa­żnej ^tyczącej się dyecezyi, naradzie. Smutne to byłe, ale życie ludzkie bez trosk obejść się nie może. Prosił węc pan Aleksander biskupa, by naradę na dzień następny odłoży^, a sam raczył zająćijjaiegsce u niego pyzy stole, gdzie znajdzie specyjalnie przyrządzonego dla siebie kapłona—ale biskup odpowiedział z uśmiechem, że kapłonów nie jada i»4-ad nie rad odmówić musi gorącej proźbie doktora. Pozostał więc tylko ksiądz Anioł, który zresztą zdawał się by "prawdziwym aniołem.

Wyświęcony niedawno, młody, skromny, z jakąś zadnjaig na czole i dzieyiczym rumieHr- raem na twardy. Mówiono wiele o jego naŁe,

bo choć z usposobienia był milczący, zdanie każde, każde słowo nacechowane nią było: Nie wiedziano nic tylko o cnotach młodego księ­dza (rzecz szczególna w Zakntym-Grodzie, gdzie wszystko wiedziano), ale ksiądz Anioł cnót jeszcze żadnych zapewne nie miał, nie wątpiono jednak, że takowe się okażą, choć długa zwłoka zaczynała już niepokoić umysły -nabożne.

Nadszedł wreszcie oczekiwany dzień—nie cnót księdza, lecz wieczerzy u doktora. Brukowa­ny dziedziniec zadudnił przed domem pana A- leksandra od licznych powozów, goście płci o- bojej wtłoczyli się do [salonu. Zaledwie we- śzH,- wzrok fea'żdego skiferówał- si^ do jadalnej sali, gdzie w podkowę ustawiono stół duży n- brany girlandą talerzów, solniczek i pieprzni- czek, szklanek i kielichów o kształtach prze­różnych, a upiększony wieńcami butelek. Z kry­ształowych kloszów wyzierały kompoty i pi- kle; sosierki o kształtach konch były wypeł­nione przedziwnemi przyprawami do mięsiw. Nie rozchodziły się jeszcze wonności spodzie­wanych specyjałów, a już drgały z lubością nozdrza męzkick nosów, przeczuwając rozkosz chwili, nadejść mającej. Delikatność jednak i dobre wychowanie nakazywały trzymać się zda­ła od jadalni, Sadłowski tylko narzekał na głód okrutny. To też niezwłocznie wysłał do kuchni na zwiady Kajcia Jakokowicza, który był nlnbieńcem, pań szczególnie, bo przezeń

wiedziano wszystko,^ co się w Zakutym-Gro- dzie działo.

Pan Kajetan Jakokowiez herbu Łupa, nale­żał do błękitno-krwistych. Arystokracyję czcił i zaklinał się na błękitną krew własną. By­wał wszędzie nieproszony i niedziękowany, a gdy znalazł się dom jaki, któi^ przed nim drzwi zaiS&j 011 to ni© zważał, właził o- knem, zawsze ze słodziutkim uśmiechem na twał^y, z chęcią służenia na zawołanie każde. Próg biskupiego mieszkania przekraczał na klęczkach, pochylał się w pokornym ukłonie na salonach; ludzi zamożnych, noszących tytu­ły otaczał czcią niezwykłą, ściskał przyjaźnie dłonie kucharek i pokojóweISŁ których miał zachowanie wielkie.—P^zez nie dowiadywał się, co się działo we^jĄftrz zamkniętego domu i tym sposobem', posiadłszy Skarby wiadomości urod­nych — przebiegał miasto całe.Mtzucając zdo- Ifyte tajemnicę w uszy uprzywilejowane. " Gdy co opowiadał, w ruchach był cały: przysia­dał, odskakiwał, dopełniając słowo każde ge- stykulacyjf? rąk i mimiką twarzy. Wzrostu śre­dniego, chudy, o policzkach zapadłych, zamiast zarostu, gdzie-niegdzie tylko krzaczki siwieją­cych włosów siedziały; 'bpwin zawsze podnie­sione miał, oczy jakiegoś kociego koloru, ru­chliwe, niespokojne, jak pieprz małe — za to uszy potężne sterczały po obu stronach gło­wy, a że ta kf^trzjjżoną była prz$»skórze sa­mej, wielkość tych "usteów niezwykłą się zda­wała. Posiadał też dziwną zdolność porusza­

nia niemi- i tą sztuką bawił dzieciaki, za co mamy ntóijąjbńczenie wdzięczne mu były, bo w czasie towarzyskich zebrań pociechy im nie dokuczały, lecz obsiadały Kajcia, -śmiejąc się i targając go za słuchy. Gdyi jakieś mazgaj rozkaprysił się, a Kajcia nie było, posyłano wnet po niego: zjawiał się natychmiast i strzygł uszami na zawołanie.

Jakokowićz był niegdyś obywatelem ziern- sfeirn^ ale majątek prześwistał; nie narzekał jednak ua losjj; bo umiał się ludziom zasłużyć powyższymi zaletami. Zao^iatry^ai^o więc go we wszysfebo—i taty aui siejąę* ani or,ząę, miał bardzo przyzwoite utrzymanie. Rozłożył po­datek* nai pewne kółko towarzyskie i shnulu- latnie, w naznaczonym przez ejebie tebainie, należnośóiyapją wybiajał. Nieakuratności nie lubił i w razie opieszałej wypłaty groził od- kryciein przed współobywatelami kompromitu- jąofjs tajemnicy. A że to ludzie nie zawsze bez grzechu bywają, więc kto wie,i czasem o tem lub owem Jakokowićz się nie dowie­dział? Na co wywoływać wilka z lasu?... Roz­poczynały się pertraktacyje. Jakokowićz zży­mał się, groził, wreszcje* naznaczał ostatecz­ny termin — i wszystko .szło, dobrze. Wołano go mieć za sobą niż przeciw* bo Kajcio był kroniką chodzącą, każdego metrykę znał do­skonale (co było obawą ,pę>ń) — wiedział, kto kogo rodzi, *<it^enj| sic kto pieczętuje, posiadał sekreta wszystkich i niejednego umjgłby wja- - ką kabałę wprowadzić.' Mężczyźni zwali go

Kaj ciem, panie—brylantem. Dla doktora Ra- tatyńsSiego był z prawdziwym zachwytem, bo ten go brzydkiego liszaja na uchu pozbawił, nie każąc się głowie skołtunić. ^Zaledwie goście zebrali się w salonach jgna Aleksandra, Kajcio obiegł wszystkie pokoje, wpadł do kuchni, zajrzał do gardertby i kilka nowinek ułowił.

W licznem tem gronie znajdywała się Dosia Troińska, młoda i ślicsraa mężatkH z nią ra­zem przybyła Zosia Olska. rówifflniczka Józi, wesoła, śmiejąca się dziewczynakz oczami cie- mno-lazurowemi, o włosach jasnych jak len. Przepysznie odbijały'te oczy ciem®, duże od płci płzej^oczysjto-białej i włosów lnianych z lfckkim odbłyskiem złota. Jakokowiez z za­chwytem patrzał na te obie „niewiastkitf i co chwila powtarzał:

— Świętości moje, świętości moje.

U godzinie dziewiątej wypito herbatę pół- g ębkienijj-o" tlziesAtej przybyKteiąd|^ Anioł.

Wchodzącego kapłana powitało towarzystwo taje-, nie Włączając mężczyzn, pows^niem i ucałowaniem ręki, której nie bronił; tylko, gdy usta Zosi złożyły się do pocą^uj] Jęli,, ksiądz w stosownej chwili usunął dłoń lekl&itak, że panienka puste pocałowała powię^rze. Zau­ważyła Zosia ten ruch i spojrzała zdziwiona w twarz księdza Anioła...

Spojrzenia ich spotkały się.

Zosia pierwsza spuściła oczy.

Mimo tłoku zauważyły panie, że jedna tył-

ko Dosia Troińska powitała księdza zwyczaj- nem iiściśnięciem ręki.

To się nie podobało.

Dosia zgorszenie siała.

— Księże Aniele! prosimy do nas, do nas!... —ode^wały^się głosy wdów i mężatek.

— Jakie piękne ksiądz imię nosi!—podnosząc oczy ku niebu —■ odezwała się pani Wytykal- ska. — Powtarzałabym je bez końca.... bez końca...

— Nie jam jtywybraS-odpowiedział ksiądz Anioł.—Imię to nie jest właściwe dla ludzi.

— Ale ojciec kapłanem jęgtpś—odezwały się panie.

— Nie przestałem przeto być człowiekiem— odpowiedział ksiądz Anioł.

— Wielkie słowa! święte słowa!...—tti i ow­dzie zabitemiało. Jakokowićz przypadł do rę­ki księftz^Jpanie z zachwytem patrzały na te "Religijności oznaki.

Przez usta księdza lekki przeleciał uśmiech.

—' Ależ panowie i panie!—zaczął głosem po­ważnym — ani wielkości, ani świętości żadnej w nich niema. MówK^c to, chciałem powie­dzieć tylko, że jestem, jak kafctly z was, pe- ffert win i błędów.

—"D-o...!—zaprotestowano.

— Jak oni mnie męczą! — szepnął w duchu ksiądz Anioł.

Ale się wyrwać nie było sposobu. Kobiety otocMły go ściśniętem kołem i prześcigały się

w pochwałach. Ksiądz Siedział pośrodku, jak boz^k chiński otoczony czołobitnikami.

Na drugim końcu salonu zebrało się niewiel­kie gronko panien i młodych mężatek, gdzie rej wodziły Dosia i Zosia. Do nich przysunął się i pan Agapit Pistroński, malutki, chudziu­tki, z podwójnym garbem, która pfeĘsa jegę," wydął, a plecy ku ramionom podniósł; chpć pRćdąjf siątki już sięgał, był kawalerem do wzięcia i posiadaczem dwupiętrowej kamieni­cy. Pan Agapit grał piraślisznie na flecie i był bezwzględnym czcicielem Kraszewskiego. Kraszewski był dla niego alfą i omegą pi­śmiennictwa—j}0 za nim jug istniało ni* coby jakąkolwiekbądź wartośći^miało. Każdą roz­mowę zaczynał od wielkiego autora. Podcho­dził, siadał, kręcił małą główką o włosach, ru­dych i przystrzyżonych bokobrodach, cmokał, wreszcie zaczynał:

— A co, panie... Kijlssfewski?...

Podnosił brwi, ramiona, kręcił głową i

liczał tytuły dzieł nieśmiertelnego pisarza.

— Noe tnujoysą? panie, ajaj!... a Sąsiedzi}:.. flll-fiuL Jasełka... stracił! a Stara baśń?... pi-pi!...

Kiwał głową i szedł dalej, by w ten jsam sp^ób rozmowę o Kraszewskim rozpocząć.

Właśnie zbliżał się do tego drugiego kółka, gdy uprzedzając go, Dosia wskazała mu miej­sce obok siebie i odezwała sias

— A co, panie... Kraszewski?

— Pi-ni!—odpowiedział pan Agapit, i nie zważając na serdeczny panienek, za­

czął Mrugać i rzecz swoją w wiadomy sposób prroyadzić.

Aniołek Jóifeczka nie należała do tego gj-o- na. Z większą częścią swoich rówieśniczek nie opuszczała pań starszych, bawiących księ­dza, który, wysłuchawszy całej litanii pochwał, po raz tysiączny słuchać jeszcze musiał wy­rzekania na Włochy, nieOddające władzy świe- C0iej Ojcu świętemu. Jakokowićz pioruny ci­skał i radzil| ażeby nakoniec Zakuty-Grród e- nergiczify protest wysłał do władcy Italii.

— Zapomnijmy o sobie, brońmy Rzymu! Nie- pSawda, ojczfi Mlety?—wołał przypadając do kolan łasftędza.

Waf^P księdza zadrgały; milczał chwilę, wre­szcie poradził panu Kajetanowi, ażeby zreda­gował menrerandum.

— Pisz! pisz!—odezwały się mężatki, wdo­wy i nieraasty niewiadomego stanu... Pisz— brylancie!

— Świętości moje, świętości moje—Aprobuję, jeżeli mi ^Ąm Anioł dopomoże.

Ale ksiądz Anioł nie myślał o pomaganiu Jal&kowiczowi,1— wrok miał utkwiony w owe gronko niewielkie, gdzie rej wodziły Dosia K Jrosia.

Do rozbawionego tego kółka należał i pan He|Mq mąż Dosi. Uśmiechnięty, pktrfeał w tmiił ukochanSj żony, zachwycony jej śliczne- mi ruchami i głosem srebrzystym. Młode to było a kochające Hę małżef$two: nic nie zmą­ciło dotąd szczpfcia tych dwojga ludzi.

Welonie było gwarno. Zmieszany dźwięk rozmowy, wybuchy śmiechu,inagły okrzyk pod­skakującego Jakokowiczaj menuetowe iPfistroń- skiego: a co ■panie—Kraszewski?.,, tworzyły gwar szczególny, któryby można było przyrównać do jakiegoś potpouri muzycznego, złożonego z dysonansów samych i źle powiązanych akor­dów, granego na kilku naraz fortepianach przy niemiłosiernie naciśniętych pedałach. ,Śmiech tylko Dosi i Zosi brzmiał czystemi tencyjami w odstępach pewnych. Rozmowa się plotła, snuła szybko jak nić pajęeza? chmurzył się je- uo pan Sadłowski, po tłustym się macał brzu- ck*i i co chwila do jadalnego pokojn zazierał. Ałe tam było cicho i gospodarz domu rzadko się pojawiał. Wpadał jak bomba, powitał te­go yfc^ego, łzircił jakimś dowcipem, na fetósy liaJsrebiŁy&Sej odpowiadał śmiech Dosi—i przez jadalnię do df^SJych gdzieś wybiegał konmat> a ^Łjiim płynął szept Sadłowskiego:

— Olesiu, śpiesz się!

Zapalono światła, seaea gości 'szybciej za­biły.

Z zaproszonych nieijMpo nikogo; kilku na­wet mężczyzn zupełni^ nieznajomych doktoro^ wi pojawiło się naJ sali, ale tych Sadłowski na usilne ich proźby wprowadził. - • Tłok był ogoimny, podzielone towauzystiw,o na kółka włafeeiwą sobie pfoę^2^0 rozmowę. Poważne matrony obgadywały bliźnich, wdo­wy i niewiadomego stanu ifi&wia'sty nie dawały spokoju księdzu Aniołowi,^ mężczyźni kryty­

kowali politykę angielskiego gabinetu, Piętngń- ski podsufi^ł się z Kraszewskim,? Jakokowićz potakiwał wszystkim i na zdania wszystkich się zgadzał, Zosia zaś opowiadała towarzy­szkom o cudownym krzaczku róż paljowycE? które sama wyhodowała, a jako okaz, jednę z nich, w pełni wdzięków, z półrozwiniętym pączkiem, na lewem miała ramieniu.

— Prześliczna! prześliczna!... — mówiła Do- stenlTroińska, nachylając się do stulistnej róży? ruchem nieznacznym odpięła kwiat z ramie­nia Zosi, i parskając śmiechem zerwała Jteję nagle z siedzenia.

Kwiat paljowy znajdywał się. już w jej war­koczach.

— ZdradzęS—szepnął HenryK) nachylając się do ucha żony.

— Jak tylko wydasz, to...

Coś odszepnęła.

— Oho!—zaśmiał się mąż...

Chciał pocałować, ale ta, śmiejąc się wyśli­znęła się jak wąż z ramion jego i, przebiegł­szy salon, zatrzymała się koło pań bawiących kiędza.

Dosia nie bardzo była lubianą^ przez płeć piękną oczywiści—za to płeć brzydka paliła przed nią uwielbień kadzidła. Znieść tego, co zresztą jest rzeczą bardzo naturalną, nie mo­gły wdowy i niewiasty niewiadomego śthnuj. Jakokowiee i jednak, jakkolwiek wiedział o tej nienawiści pań sobie oddanych, wzdychał je­dnak po cichu do pięknej Dosi i po nocach

rymy do niej układał. Były to jakieś „pieśnlj nad pieśniami", erotyczne okrutnie, brylant \$ęc nie popisywał się z niemi przed nikim. Jeżeli wiersz jaki, który za arcydzieło uwa­żał, ciffiiał przed zgromadzeniem stosownem odczytać—zapowiadał, że to był hymn do Mat­ki Boskiej, skrojony według wzoru pieśni Sa­lomonowej. Władanie rymami, jak: waga-od- waga, biel-topiel, ryś-tyś-®o taczało go nimbem i podnosiło w oczach ogółu. Pomimo jednak tej tkliwej miłości do Dosi Troińskiej, nie miał odwagi wyspowiadać się przed nią ze swojemi uczuciami, które w bezmiar rosły. Bał się po części fpana Henryka... ba! gdyby nie ten stracił?... Czekał więc chwili stosownej i strzygł długiemi uszami, którym kazał nasłuchiwać bicia ferca uroczej Sulamitki. A serce D(fe biło spokojnie, cicho, oddane całe mężowi. Że zaś kręcił się koło niej rój młodzieży, podta- tusiałej nawet—w tem była winną o tyle, o ile róża jest winną, że barwą, wonią i urokiem ślicznego kielicha nęci bezwiednie trzpiotliwy świat motyli, kąśliwe muchy i snujące sieć zdradziecką pająki. Przyjaciółek nie miała; jedna tylko Zosia Olska posiadała jej całe ser­ce i wzajemnością płaciła. Więc—.gdy, wy­kradłszy różę swej przyjaciółce, podeszła do pań, te, zobaczywszy kwiat Zosi w jej warko­czach, trąciły się zaraz nieznacznie łokciami.

— Nie dosyć jej ozdób, któremi się do prze­sady wystroiła—szepnęła pani Adela,-+-jesapze }"rożę wyprosiła u Zosi.

— Przynęta—odmruknęła Honorata—a mo­że nawet coś... brzydszego!

Wzruszono ramionami.

— Świętości mójeb—zwołał brylant...

Podniósł się, przysiadł i ucałował rękę Do-

'sg opuszczoną do kolan.

Nie zgorszyły się panie, bo każdy postępek Jakokowicza był nacechowany głęboką myślą. Według ich nmiemania był to pocałunek Ju­dasza, a rade były tego niewieściego Chrystu­sa na krzyżu zobaczyć.

Gdy tak panie zabawiały się kosztem dru­gich, poważni ojcowie rodzin zmieniali całą mapę Europy, a młodzieży owe filary społe­czeństwa, zajęta była rozstrzyganiem ważnych spraw chwili bieżącej.

•— Panowie!—mówił Zgurski, poruszając ry­tmicznie wskazującym palcem.—Jeżeli ja in- wituję jaki kole® partupi' mój w ten sam od­powiedzieć mi obowiązany. Oto jest główna zasada winta.

— A jeżeli tego koloru brak zupełnie, to co?—odiezwał się pan Heljodor Pikorski.

— Wygrywać swój, *ale nigdy przeciwnika, który jest na ostatniem ręku.

— Kiedy ja żadnego koloru nie miałem... klnę się na honor, że nie miałem. Pan ku­powałeś raz, ja pas,—pan idziesz do dwóch, ja pas,—pan trzy podnosisz^ ja pas!... Skurczy­łeś się pan jak węgorz octem polany,—ja za­wsze pas!

— W takim razie atutować, wówczas za re­zultat pan nie odpowiadasz.

— Atutować! atutować!... — wołał pan Hel- jodcffl—pciedy ja żadnego atutka nie miałem...

— A cóż pan miałeś, do liclia? — burknął Zgurski.

— W ipu^ach-r-młódki, w trjeflach — młódki, w kierach — młódki, a pan rzniesz trzy kara. Co robić miałem?

— Atutować!—Mwrzasnął Zgurski.

— Ł|jjwn chyba własnyihl-i—pisnął zaperzony pan Heljodor.

— Atutować, nie zważając na nic!—grzmiał Zgurski.

— Ale czem?

— Choćby dwójką.

— Kiedy u mnie nawet dwójki nie było!

— A-tu-to-wać!

— Boże święty!—wołał pan Helijodor,—zstąp tu i zadecyduj!...

— I pan Bóg mnie nie przekona; kiedy rzecz idzie o winta.

— Atutować! — jęczał Pikorski...—Dało mi się raz to atutowanie we znaki! Onegdaj, ja­kem u Roniszewicza zaatutował od trzeciej damy, to wielkiego szlema dostałem.

— A któż panu winien, że od trzeciej damy atutowałeś, kiedy to był przeciwnika kolor? Tak grają tylko fiyary...

— Panie!

— Nowicyjusze, chciałem powiedzieć, którzy raz pierwszy karty do rąk wzięli,1 nie Indzie,

którzy strawili nad niemi noc niejedną. Za­sadą moją jest: jeżeli inwituję, odpowiadać w mój kolor.

— Wygrywać nasamprzód swój,— piszczał pan Helijodor...—Oto moja zasada!

— Bardzo głupia!

— Panie!

— Bardzo głupia—powtarzam!

— Pan mnie obrażasz!

— Przekonanie nie jest obrazą.

— Czy to pan mówisz na seryjo?

— Najzupełniej!

—;»Masz pan szczęście, bo żartów bym ta­kich nie zniósł.

— Panowie! — odezwał się głos trzeci,—ja trzymam się Dubczewskiego: puszczać syngiel- tona, oczyszczać sobie pole, by potem małemi atntkami walić.

— Ależ mój panie! Dubczewski nie jest ża­dnym autorytetem.

— Co? DubPzewski nie jest autorytetem!

— Gra jak fujara!

— Dubczewski gra jak fujara?... Pierwszy winciarz na całą guberniję, chluba nasza?... Ależ to zbrodnia mówić coś podobnego! On, który jak z rogu obfitości szlemami sypie?... Chyba pan nie masz wyobrażenia o...

— Ja nie mam wyobrażenia>~huknął Zgur- ski,—ja?!... Mój panie! ćwierć wieku straw*1 łem nad wintem, w kołysce będąc, już asy roz­różniałem wyśmienicie, a tak mu duszą i cia­łem oddany byłem, że gdy raz pierwszy obja­

wiłem: „szlem wielki"!... mając cztery atuty tyłko*czte-ry a-tu-ty! nie zauważyłem, jak żo­na moja w tej właśnie chwili z Przygodziń- skim uciekła. I ja nie mam wyobrażenia o szlemie!...

Spór przybierał groźfce rozmiary. Jedni trzy­mali stronę Zgurskiego, inni Dubczewskiego, tymczasem gracze przyskakiwali do siebie, gro­żąc wzajemnie. Skończyłoby się może na ja­kiejś nieprzyzwoitości, ale nagle z przyległe- głego pokoju szeroko drzwi się otwarły, w któ­rych stanął Ratatyński i zawołał:

— Panowie i panie, kolacyja!

Głosem takim nie krzyknął Archimedes: eu­reka!

Na to wezwanie ruszono tłumnie do drzwi stojących otworem. Sadłowski parł się naprzód, potrącał sąsiadów, nadeptywał treny pań i mó-^ wiąc: „przepraszam!" sunął dalej, druzgocząc wszystko, co mu na drodze stawało. Wywró­cił etażerkę z porcelaną, rozpłatał zawieszoną u drzwi kotarę, wreszcie potężną stopą swoją przygniótł kota, którjwokrutnym miaukiem na­pełnił powietrze. Żydzi, wchodząc do ziemi obiecanej, nie robili podobnego rejwachu.

Radosna nowina tak podziałała na wszy­stkich, że zapomniano na chwilę o księdzu A- niele, który, zamiast iść za falą głów ludz- kipli, przystawał, cofał się, aż wreszcie, uwol­niony od wszelkiej asystencyi, dobył chustki i otarł czoło potem zroszone. W drzwiach, za niemi i przed niemi panował szum, gwar;

czasem tylko słychać było głos Sadłowskiego, jęk przyduszonej niewiasty i krótkobrzmiące: „przepraszam!"

Wtłoczono się wreszcie; ksiądz Anioł pozo­stał sam...'

Nie.

Zjawiła się Zosia przy nini.

— Zapomniano o księdzu — zawołała z ro- skosznym uśmiechem na ustach.

— To dobrze, to dobrze, panno Zofijo!—od­powiedział ksiądz Anioł.—Obowiązkiem moim jest pamiętać o ludziach, o mnie... mniejsza!... Ale... pani zgubiłaś paljową różę.

Zosia sięgnęła ręką do ramienia.

— O biedny mój kwiatku — szepnęła.—Nie żałowałabymi ciebie, gdybyś, sięHylko do,.rąk przyjaznych dostał.

— Kwiat ten piękny — rzekł ksiądz...—wy­chowany przez panią, oddechem jej ust ogrza­ny; tyle pani musiałaś spojrzeń na niego rzucić... Szkoda, by go zdeptano!

Głos księdza był dziwnie miękki i tkliwy, drżał jakąś nutą rzewną i smutną niewymo­wnie. Zosia spuściła oczy do ziemi i różowe- mi paluszkami muskała płową koronkę sta­nika.

— Zatrzymuję księdza — rzekła przyciszo­nym głosem,—a tam bez niego wieczerzy nie zaczną.

— A... chodźmy!—szepnął ksiądz Anioł.

— Do nas!" do nas—odezwały się głosy wdów i mężatek do wchodzącego księdza.

Ksiądz Anioł usiadł na wskazanem miejscu z widóóznem zmęczeniem. Naprzeciw siedzia­ła Dosia Troińska, która, spojrzawszy w twarz niecmjtiffe siadającego księdza między panią Adelą, *a Honoratą Tryńską, niewiastą niewia­domego stanu — uśmiechnęła się nieznacznie, lecz uśmiech ten dostrzegł ksiądz Anioł i od­powiedział podobnym. Pani Honorata wpa- Vfyła się w księdza, jak gęś, gdy ją coś nie­zwykłego zastanowi, zatrzymuje się i skręci­wszy nieco głowę na lewo, zezem patrzy.

Powietrze jadalnej sali napełniło się cudo­wną wonią aromatycznych potraw. Ogromne kawały roastbeefu o barwie różowej, przypie­czone z lekka na ogniu, delikatnym zapachem drażniły powonienie, a majowej zieloności sa­łata, którą otoczone były, jakąś słodyczą pa­chniała dzikie kaczki z zapachem kilkodnio- wpraszały się ■^Mik do ust; kuropatwy, tylko co zdjęte z rożnów, wydawały z siebie rozkoszną woń przyrumienionego masła; jędrne, kruche trufle—odurzały. Klasyczna polędwi­ca dwułokciowej długości zdawała się mówić: „zjedz mnie!" a delikatna, biała pieczeń cielęca wiała jakimś romantyzmem. Pan Helijodor po­równał ją nawet do ertftyoznych sonetów wie­szczów doby dzisiejszej.

Nie czekano zajjrosin gospodarza. Widelce zanurzyły się skwapliwie w łona kaczek i kur; kawały roastbeefu z niebywałą szybkością prze­nosiły się z półmisków na talerze;-n Sadło wski

obwąchiwał każdy kawałek i potniał. Miano pierwsze kąski do ust podnieść, gdy nagle...

— Ach!—zabrzmiało w powietrzu.

Pan Aleksander stał przed stołem z potę­żnym kawałem mięsiwa na widelcu, lewą rękę trzymał przy czole, a w twarzy malowało się przerażenie wielkie.

— Co to jest? co to jest?)—ojdezwało się gło­sów kilka.

Doktór medycyny nieprędko do słowa przy­szedł.

— Panowrełgzaczął dławiącym się gfoSmiSfc- dzisiaj... piątek, tędy i tędy!...

Trzask piorunu mniejby przeraził.

Milczenie było ogólne i ogólne przerażenie.

W fatalny dzień urodziła się Józieczka! To też z nienawiścią spojrzał na nią bliski roz­paczy Sadłowski. Piątek! dzień postu!... Za­pomnieli o tem rodzice i goście, ale dlaczego nie przypomniał ksiądz Anioł? A&gdział przed tygodniem o dniu uroczystości i milczał. Co to jest? dlaczego tak zrobił?...

Zaczęto szeptać.

Pani Honorata chude ramiona podniosła, a głowę skręciwszy na lewft patrzała zezem, jak gęś, gdy ją coś niezwykłego zastanowi.

— Możeby wieczerzę do dwunastej godziny odłożyć?—rzuciła myśl pani Adela.

— Ba!—jęknął doktór,—kiedy po piątku za­wsze bywa sobota.

— Prawda!—zabrzmiało westchnień kilka.

— Możeby do niedzieli poczekać?—odezwa­ła się Zosia Troińska.

Sadłowski zaprotestował gwałtownym ruchem głowy i jakiemś ponnrem mruczeniem; ksiądz Anioł opuścił oczy.

Co robić?... goście głodni, a wonna para z ka­czek i kur unosiła się w powietrzu. Nigdy tak aromatycznie nie pachniały potrawy, jak w onej fatalnej chwili.

Przygnębienie oniemiło usta wszystkim, wi­delce z brzękiem na talerze upadły, smutek osiadł na czołach mężczyzn i kobiet. Tylko ksiądz Anioł pogodnemi oczyma patrzał przed siebie- wzrok jego mimowoli skierował się do Dosi, która ze skromną minką spoglądała na talerz i wzdychała ciężko nad leżącem przed nią kurczęciem. Dosia podniosła oczy, spoj­rzała w twarz księdza i o mało nie parsknę­ła śmiechem serdecznym.

Wtem pan Aleksander się poruszył i wska­zując ręką na okna, przez które widać było oświetlony dom biskupi, rzekł uroczyście:

— Chwileczkę, chwileczkę poczekajcie; zba­wienie nasze... tam!

Ujął kapelusz i pędem strzały wybiegł z po­koju.

Nastała straszna chwila niepewności i trwo­gi. Białogłowy złożyły ręce i nieruchomemi oczyma patrzyły w drzwi wchodowe; mężczy­źni jednak tego namaszczenia pokory w po­stawach swoich nie mieli. Z pochylonym no­sem, 5pfmąc nad talerzami pełnemi mięsiwa,

wyglądali dziwnie komicznie, Sadłowski zaś, w oczekiwaniu powrotu pana Aleksańdra, za-, dąwalniał się delikatnem Obwąchiwaniem na­dzianej jabłkami cyranki. Jakokowiez tylko złożył dłonie nad kuropatwą i cicho szeptał koronkę do Przemienienia Pańskiego.

— Pozwoli-^?

— Nie" pozwoli—?

Brzmiało urywane z różnych stron stołu.

— Nasz brylant się modli,—szepnęła sąsiad­ce pani Adela.

Ksiądz Anioł parę razy otwierał usta, jak-g by chciał coś mówić, uprzedzić może zdanie biskupa, lecz widząc towarzystwo całe w mo- dntewneiii skupieniłi ducha, \:nówu wzrok swój skierował na Dosię, która śmiała się cicho, gryząc białemi ząbkami skórkę od chleba.

Spojrzenie księdza i uśmiech ładnej inęża- teczki nie uszły uwagi piań.

— Czy widzisz?

— Od \vczoraj mnie już "ćóś, ukłuło.

— Ja zeszłej niedzieli już zauważyłam, jak szczerzyła zęby do księdza. Właśnie spowia­dałam się wtedy.

— Kokietka!

— OooL. '

Przy djyigim stole siedziało gronko panien. Zosia, w jakiemś zamyśleniu, odłamała łapkę z kurczęcia i ogryzała powoli. '

— Zosiu! — wrzasnęła nagle, porywając się z miejsca pani Honorata.

Na krzyk ten niespodziany 'całe towarzy­

stwo zwróciło się, Zosia drgnęła, zbladła z prze­strachu, podniosła się, a łapka kurczęcia, trzy­mana lekko różowemi ustami panienki, z brzę­kiem na talerz upadła.

Ksiądz Anioł brwi ściągnął, i zwracając się do siadającej a wielce tym wypadkiem zgor­szonej Honoraty, rzekł półgłosem:

— ®e róbcie panie z błahych rzeczy scen dramatycznych!

— Libertyn!—szepnęła w duchu Honorata, Ljąezy jak dwie szpilki utkwiła w księdzu A- niele^ aż ukłucie ich poczuł.

Nagle grzmot głuchy dał się słyszeć w dłu­giej szyi kurytarza; to biegł pan Aleksander.

Przestano szeptaj, wstrzymano oddech.

— Co M^jS—^pytały oczy wszystkich, zwra­cając się do drzwi, któremi wpadł doktór.

— Biskup... biskup — zaczął, lecz nie mógł dokońfigKć od wielkiego zmęczenia.

— Olesiu, mów prędzej!—Naglił Sadłowski.

— Powiadam wam muzyka! miło słuchać...

—Ale biskup, biskup?... odezwano

— Pozwolił jeść mięso! — wyrzucił jgdnym, tojifcm gospodarz.

Zawrzało. Okrzyk niewysłowion,ej radości wzbił się pod sufit. Rzucono się z impetem na półmiski, wyrywano sobie smaczniejsze ką­ski, oblewano się sosami.

Nieopisane szczęście promieniało na licach biesiadników.

Sadłowski żarł jak krokodyl, dławił się, krztusił, ale pakował; dopomagał mu dzielnie ■>

r

28

pan Aleksander. Jakokowiez- z niezrównaną sztuJflji obrabiał kuromtwę: wysysał sj^iik, roz­dzierał skrzydełka, wysmoktywał delikatne mię­sko, chrupał wątróbkę, zastanowił się nieco nad knperkiem... Czynnościom tym dopomagał delikatny ruch uszów: gdy lewe szło ku przo­dowi, prawe w tył usunęło się nieco—i na od­wrót.

— Ojcze Aniele!—szepnęła pani Adela,—nasz biskup wielki człowiek!

Ksiądz Anioł wpatrzył się w nią wzrokiem tak dziwnym, że Dosia głośnym śmiechem par­sknęła.

Pani Adela przygryzła wargi, a Honorata spojrzała zezem jak gęś, gdy ją coś niezwy­kłego zastanowi.

— A-to, panie.i.&aszewski?... karcąc ękrą- głą, jak kula bilardowa, głową i podnosząc do góry łnki brwi ciemnych, zaczął pan Agapit Pistroński, podchodząc po skończonej wiecze­rzy do pana Helijodora, który z jakimś pro- wincyjonalnym komplementem do Zosi się zbli­żał. Krygując się, już usta otwierał, gdy Pi­stroński delikatnie go łokciem trącił...^

— A co, panie...

— O czem pan dobrodziej mówi? — zwrócił się z zapytaniem Helijodor.

— O Kraszewskim, panie łaskawy.

H.

.Paljowa róża".

Pokręcił głową.

— Prawda, panie... „Sąsiedzi"? — strach! a „Jasełka"... ajaj... pi-pi!

— Wolę Sienkiewicza—odrzekł Pikorsk^— Tam, panie, plastyka, ruch, życie! Obrazy jak­by namalowane, wszystko mi się przed samym nosem kręci.

— E-e...—protestował Pistroński.

— Nie odmawiam talentu i Kraszewskiemu,— dobrze pisze...

— Mistrz, panie, mistrz! — kiwając głową, mówił pan Agapit...

Podniósł brwi i trącił łokciem pana HjąJijo- dora.

— „Jasełka", panie?... strach!... a „Stara Baśń"? pi-pi!

Pokręcił głową i zbliżył się do Zgurskiego, którego potrąciwszy łokciem zagadnął.

— A co panie?...

— Ja gram!—jęknął Zgurski.

% Pisjrgpski z jakiemś politowaniem głową ru­szył i dalej poszedł.

—^gubiłaś różę, Dosiu! — szepnął Henryk na ucho żonie, gdy po skończonej wieczerzy znaleźli się w małym pokoiku, oddalonym od napełnionej wrzawą sali.

Dosia szybkim ruchem ręki dotknęła kru­czych warkoczów^ a widząc brak w niepraw sposób zdobytego kwiatka, powstała szybko i obejrzała się dokoła siebie.

— Niema, niema—mówił Henryk, pomagając żonie w odszukaniu zguby.

— Czy to cz^em nie twoja sprawka?—rzu­ciła Dosia, patrząc bławatkowemi oczyma w twarz męża, a uśmiech poruszał jej śliczne usta.

— Jesteś dziś tak piękną, że nie chciałbym na chwilę rozgniewać ciebie; żartem nawet,— odpowiedział mężczyzna.

Ujął malutką rączkę ukochanej kobiety i uca­łował trzykrotnie.

— Nie wydawaj więc mojego niegodziwego postępku^Ł-z&śmiała się Dosia.

Usiedli, śmiejąc się, przekomarzając, oboje młodzi... szczęśliwi... zakochani...

Noc była ciepłw cicha, łagodny powiew wia­tru przez otwarte wlatywał okno, zakradał się w fałdy zawieszonej kotary i miękkim po­całunkiem muskał czoło Dosi. W dali, hen, precz, rozciągało się miasto, a że tyły domo­stwa pana Aleksandra wspierały się o kraj podmurowanego wzgórza,1*a miasto było w do­linie, śliczny widok przedstawiał się oczom patrzących. Niebo było gwiazd pełne, a pod niem, u dołu, w jakiemś nieprzejrzanem mo­rzu ciemności, świeciły światła krwawe, przy­gasały tu i tam, tu i tam zapalały się, mniej­sze, większe, czasem jak rozżarzone pocho­dnie, czasem małe, błyszczące nieruchomie, jak oczy wilków. Jakaś rudera dawnego browa­ru przybierała kształty fantastyczne ruin-śre­dniowiecznego zamczyska, a szczerbate kominy na ciemnem tle nieba podnosiły się w kontu­rach baszt. W tem morzu ciemności i świateł

grzmiał nieustannie łoskot głucliy, jakby pa- sowaniet się dalekiej burzy. .

W pokoju, 'w którym usiadł pan Henryk "z żoną, niewiele znajdowało się osób. ' Był to gabinet przeznaczony dla tycli, którzyby chcieli odpocząć, albo pomarzyć chwilę. Zawieszona na środku na bronzowym łańcuszku lampa ze światłem ujętem w kielich b barwie ciemno- błękitnej — rzucała blask przyćmiony; tapety były lazurowe, upstrzone centkami złotemi, ni­by żyłki marmuru; dużo kwiatów, zieleni i mebli rozkosznie miękkich napełniało tę ma­łą komnatkę, którą pan Aleksander nazywał miejscem zmęczotij/ch. W tej chwili do zmęczonych, za wyjątkiem tylko Henryka i Dosi, należeli ksiądz Anioł i... Sadłowski.

Sadłowski, po spożyciu ogromnej ilości po­traw, zalawszy (to wszystko kilku butelkami piwa i wina, uczuł pewien ciężar, który je­dnak stanem błogości nazywał.. Zasunął się w głęboki, aksamitny fotel, sapał, potniał... mlasnął czasami językiem, czknął i szepnąw­szy: „idealne!" dalej sapał, potniał, dopóki nie doszedł znów do ostatniego aktu błogości. Wreszcie kiwnął się na lewo, na prawo i mo­cne chrapanie rozległo się w małym pokoiku „dla zmęczonych".

Do takich bezwarunkowo należał ksiądz Aniół.. 3

Oswobodzony' trafem z towarzystwa nieo- puszczającycli go na chwilę pań nabożnych, cichym krokiem przeszedł długi rząd pokojów

i runął niemal na szeslong, ocierając pot rzę­sisty z czoła. Siedział długo, nieruchomy» z opuszczonemi bezwładnie rękami, zmęczone- mi oczyma patrząc przed siebie, a dwie bru­zdy głębokie... boleści czy smutku wielkiego zorały blade czoło kapłana. Błękitny płomień lampy na twarz mu padał, cień siedzącego od­bity na ścianie rysował się ostro.

Ksiądz Anioł siedział, milczący jak posąg.

O przeszłości nie myślał, z nią zerwał na zawsze; przyszłość stawała przed nim, może jako pole walk strasznych; żył chwilą obecną...

Kochał, cierpiał... i milczał.

Był więc podwójnie zmęczony: głupotą lu­dzi i sercem własnem.

Usiadł w najciemniejszym kątku pokoju mię­dzy wazonami kwitnących klonów, lecz zale­dwie rozproszone myśli pocliwytał, gdy coś mu w ucho zgrzytnęło niemiłosiernie.

To właśnie Sadłowski się kiwnął i po raz pierwszy zachrapał.

Po drugiej stronie wazonów stał fotel tuż koło szeslonga, na którym ksiądz Anioł usiadł. Sadłowski trzymał głowę pochyloną na lewe ramię i grał na różne tony wprost w ucho księdza.

Ksiądz Anioł pochylił się i wpatrzył w szczę­śliwca.

Uczucie litości zarysowało się na twarzy ka­płana, gdy wzrokiem objął ten ogrom spotnia- łego cielska.

Sadłowski sapał, szepnął czasem: „idealne!"

mruknął, mlaskał językiem, widocznie śnił o ja­kiejś uczcie rzymskiej. Wspaniały brzńch śpią­cego podnosił się, to opadał miarowym ruchem; złota, gruba dewizka genewskiego zegarka migotała odbitem światłem lampy.

Pan Kleofas był niegdyś właścicielem żiem- skjpi—pół ogromnej fortuny swojej przejadł, drugą połowę sprzedał pewnemu kupcowi z Mos­kwy, za którą wziął parę kroć sto tysięcy ru­bli i, ulokowawszy je na różnych domach, osiadł w Zakutym-Grodzie, cały procent prze­jadał do roku najsumienniej. Jeść—było jego godłem. Co tam wszelkie mrzonki? społeczne czy narodowe zadania? Co ma być, to i bez niego się stanie. Sapał więc, przechyliwszy głowę na lewo, mrucząc swoje: „idealne!"

Ksiądz Anioł patrzał, uśmiech bolesny dwie ostre bruzdy zarysował w kątach jego ust.

Ten człowiek cieszył się poważaniem ludzi— miał pieniądze.

Na sali panował gwar, jakkolwiek osób uby­ło nieco, bo znaczna część gości pana Ale­ksandra, zjadłszy sutą wieczerzę, uważała ro­lę swoję za skończoną i po angielsku za drzwi się wyniosła. Winciści w przyległym pokoju kłócili się, Pistroński, jak kura z ijajkiem, z Kraszewskim się nosił, Zosia Olska usiadła do fortepianu i brząknęła skocznego mazurka.

— Ram-tam! odezwało się z różnych kątów salonu—i par kilka ruszyło w tany.

—»' Piątek! wrzasnęły Adela i Honorata, zry­wając się z siedzeń.

Zosia w pół taktu urwała i ustąpiła miej­sca'.. „aniołkowi Józiećzce^,> która jakiś ]psalm pokutny zagrała.

Panna Józefa była wychowanicą wszystkich bogobojnych matron w Zakutym-Grodzie. Z na­tury prędka, co wzięła po ojcu, z dobrą dozą uporu, do czego się przyczyniła krew matki, wychowana przez osoby nabożne, stała się mię- szaniną szczególniejszego rodzaju. Uwierzyła w cnotę, bo mówiono, że jest cnotliwą—w ro­zum" własny, bo wmówiono w nią, że jest rozu­mna-, traktowała więc Wszystkich z góry i ka­żdemu, albo jakąś łatkę po cichu przypięła, albo powiedziała wprost w oczy, że jest cym­bał. Język miała jak brzytew. Obawiano się więc nieco aniołka, na impertynencyje nieod- powiadanó,' t!ęm bardziej! że była córką pana Aleksandra, który miał mir wielki w mieście i dobrego kucharza. Zagrany psalm pokutny kazał na chwilę uciszyć się wszystkim. Roz­brzmiewała po dużej sali posępna nuta—towa­rzyszyły ej tfylkó ponury poWdS:, jakiś, który biegł w pewnych przestankach z pokoju zmę­czonych.

Poważne odezwały się brawa, gdy panna Józefa zakończyła mocnym akordem i wstała od fortepianu.

— Józieczko! niech cię uściskam— zawołała pani Honorata, porywając w objęcia swoje a- niołka.

— Córko moja! — odezwała się zawsze mil­

cząca mama p&ńiiy Jóźe'f^?*przygartl5ając ją do piersi i oczy wznosząc w niebiosa.

Jakokowicza nie było w sali.

W czasie wieczerzy jak w tęczę patrzał na Dosię, która nigdy tak piękną, tak rozkoszną mu się nie wydała. Wypiwszy zaś kilka kie­liszków madery, uczuł jakiś luby zawrót gło­wy, który wziął za narodziny natchnień wie­szczych. Nie mogąc uczuć swoich z powodu obećiibści pana -Henryka wyjawić — sfcbczył szybko do gabinetu pana Aleksandra, chwycił pióro i pisać począł. Ale daremno stukał pal­cem w głowę, nic nie wystukał, a piękna po­stać Dosi, jak promienne odbicie słońca, w o- czach mu stała.

„Najpiękniejsza, najmilej sza..."

— Nie... '

„Chciałbym cię całować i ściskać,

1 ciągle tettl tóbą niby słońce ■ wioseMhfe bły-

— Nierówno! szepnął — poruszył uszami, przemazał wiersz napisany i znów zaczął:

Skarby świata za ciebie dałbym,

I mieć przy swoim boku zawsze chciałbym.

Nieźle, ale za mało uczucia... mruknął.

Wpatrzył się w sufit, ale i sufit z pomocą mu nie przybył...

r^f Świętości iriojie! szepnął—to tó'źa 'kobiet­ka! Kajciu Jakokowiczu byłbyś głupi, gdybyś jej dla siebie nie zjednał. Zdaje się nawet, że ona ma się do ciebie.

Uśmiechnął się.

— Kajciu!—będziesz szczęśliwy.

Rzucił pióro i rozgorączkowany wpadł do salonu.

Józia tylko co skończyła grać —^Henryk wchodził do sali i zatrzymany przez jednę z pań, rozmawiać z nią zaczął.

Jakokowićz się obejrzał.

Byli wszyscy, prócz Sadłowskiego, księdza Anioła, i*-Dosi.

Sądłowski spafc^-tego Jakokowićz był pewny, ksiądz Anioł mógł wyjść, ale gdzie Dosia.

Oczywiście w pokoju dla zmęczonych marzy.

O czem?

Jakokowićz poczuł, że mu serce mocno zabiło, przesunął się przez salę i wyciągając długie nogi, w pół pochylony, szedł do wiadomego miejsca.

Sadłowski chrapał—no, to zwyczajne! ale ja­kiś szmer rozmowy doleciał do ucha Kajcia.

Zboczył, przytulił się do ściany, przyłożył ucho do adamaszkowej kotary i słuchał.

Dosia rozmawiała z księdzem Aniołem.

Mówiono szeptem.

Jakokowićz aż spłaszczył się, tak przylgnął do ściany—nagle się rozmowa urwała i ksiądz Anioł, otarłszy się o kotarę, przeszedł i zni­knął w dalszych pokojach. Jakokowićz wy­sunął ostrożnie głowę z za drzwi i rozejrzał się.

Lampa płonęła przyćmionym blaskiem—Sa­dłowski spał w najlepsze—Dosia wsparta o o- kno patrzyła w niebo.

Właśnie wstawał księżyc ogromny, czer­wony i łagodnem światłem oblał postać stoją­

cej. Na tle rozjaśnionego nieco nieba ślicznie się rysowały ramiona jej, owal głowy i kiÓić. Jakokowiez uczuł mdłość jakąś koło serca, o- czy mu, jak u wilka, zabłysły, skronie krwią biły. Madera dodawała animuszu, mrugał, strzygł uszami i w resorowych podrzutach, skrzyżowawszy ręce na piersi, zbliżył się do Dosi.

— To pan?—rzekła, odwracając się od okna.

— Ja—świętości moje!

Porwał ręce i zaczął okładać pocałunkami.

Wszystkie kobiety w Zakutym-Grodzie przy­zwyczajone były do tych objawów czułości Ja- kokowicza. Nie zdziwiło więc to i Dosi, lecz widząc, że onym objawom coś końca niema, zawołała ze śmiechem.

— Dosyć! dosyć! bo pan się zamęczysz, pa­nie Kajetanie.

— PanL'... Doroto!...—wyszeptał zdławionym głosem Jakokowicz„-r-Ja... ja dałbym się za was na drobniutkie cząsteczeczki posiekać; w cyrku Nerona pozwoliłbym się tygrysicy zagryść... klnę się na wszystkie świętości, na... na... na...

Słów mu zabrakło, zaczął tylko trząść gło­wą, aż duże uszy klapały.

Dosia, z uśmiechem na ustach, dużemi, roz- wartemi szeroko oczyma patrzyła na Jakoko- wicza, nie domyślając się wcale amorów. Jako­kowiez ten wzrok, wymierzony prosto sobie w oczy, za dobrą brał wróżbę. Uśmiechał się, przechylał głowę na lewo, to na prawo, pra­

wą rękę posuwając nieznacznie ku wiotkiej ki­bici Dosi.

Jakokowićz Dosię bawił, ruch uszów śmie­szył ją.

— Wiesz pan—rzekła—że mi przypominasz w tej chwili jednego bohatera z dramatów Szekspirowskich.

— RomeaaP— zapytał uradowany pan Ka­jetan.

— Nie, mam na myśli „Sen nocy letniej".

— Oberon!—wykrzyknął Jakokowićz.

Chwycił w pół Dosię, lecz nagle puścił, bo

tym okrzykiem zbudzony Sadłowski drgnął silnie i straciwszy ekwilibrium, rymnął na zie­mię. Dosia wrzasnęła i pierzchła jak ptak spłoszony; Jakokowićz chciał biedź za nią, ale nie puścił go Sadłowski. Spadłszy z fotela, chciał się podnieść, lecz nie znajdując równo­wagi, uchwycił pierwszy-lepszy przedmiot, jaki mu się pod ręką nawinął. Wypadak zrządził, że ułapił Jakokowicza za nogi.

— Podnieś, bo sam nie wstanę, wybełkotał niezrozumiale.

— Pan dobrodziej upadł?—zapytał ugrzecz- niony dla wszystkich Jakokowićz.

— Idealne!—mruknął Sadłowski, dźwigając się ęa pomocą Kajcia.

Po chwili w pokoju dla zmęczonych, zanu­rzony w głębokim fotelu, siedział sam Jako­kowićz.

— Oberon, Oberon—szeptał—^iebie zrobiła Tytaniją, a mnie Oberonem!... Święty Boże, jak

te kobiety umieją pod figurami mówić!... Ma się, ma się, a ja, powiedzieć prawdę, nie ko­niecznie pewny byłem... Kajciu! Kajciu! jaki ty szczęśliwy jesteś!... Ale, gdzie to przyjdzie nam się zobaczyć poraź pierwszy?... Och! jak rozkosznie!... W hotelu?... nie! Znają mnie tam wszyscy kelnerzy i posługaczki... Nieźle by­łoby w zajeździe u Szmula, ale to blizko ka­tedry, nie uchodzi!... Gdzieby to miejsce o- brać oddalone, zaciszne i mnie nie kompromi­tujące?... Aaa! na Dołkach... tak, tak, tak! Są tam pewne domki z pokoikami do wyna­jęcia zawsze. Tam się spotkamy... Och! jak rozkosznie!... Pyszna myśl! Dołki!... Sam mi ją pan Jezus poddał... Przedmieście liche, za­mieszkane przez mularzy, smolarzy i inne by­dło. Kajciu! Kajciu! czyś ty się spodziewał takiego marcepana?

Odurzony winem i Oberonem, rozgrzany wła- snemi myślami, powstał z fotela i cichym kro­kiem do sali się wsunął, gdzie właśnie bawio­no się w kotka i myszkę.

Dosia, spłoszona nagłym upadkiem pana Kle­ofasa, nie zauważyła nawet, że była na mgnie­nie oka w objęciach Jakokowicza. Z głośnym śmiechem wbiegła do salonu, gdzie zaraz za­proszoną została do koła...

Pan Henryk był kotkiem, ona myszką.

Na lewo, na prawo, w kółko, za kółko, lek­kim ruchem wiewiórki umykała przed gonią­cym ją mężem... Pan Henryk rozhulał się na dobre, rzucał się jak padalec, brał się na ró­

żne sposoby, już - już miał ją w ramionach, ale Dosia jak wąż się wyślizgiwała, zarumie­niona, uśmiechnięta, drażniąc go przytem ja­kimś słówkiem, co chwila rzucanem.

— Nie złapiesz, panie mężu, nie złapiesz!— wołała.

— Nie, nie, ja w tem! — rzucił Jakokowićz od progu i wszedł do sali.

Ale pan Henryk zrobił szalony skok i nim Dosia zwrócić się zdołała, wpół ją chwycił.

— Masz za to!

Pochylił się, głośny pocałunek zabrzmiał w powietrzu.

— Biedny człowiek! — szepnął Jakokowićz z politowaniem.

— Co za nieprzyzwoitość!—mruknęły panie Adela i Honorata.

Dosia wyrwała się z objęć męża i podbie­gając do przechodzącego przez salę księdża Anioła, zawołała:

— A ksiądz w kotka i myszkę?

— Ja?—stając nagle, zapytał ksiądz Anioł.

Dosia tak serdecznym parsknęła śmiechem,

że ksiądz zawtórować jej musiał.

— To nie do zniesienia! — szepnęła pani A- dela.

— "Kokieteryja w brzydkim gatunku!—doda­ła Honorata.

— Czy pani uważa, że róży paljowej we wło­sach już niema?

— Nie dziwiłabym się, gdyby na pamiątkę? oddała któremu z panów.

— Z pewnością oddała!

— Z pewnością! z pewnością! — powtórzyła aż dwa razy Honorata.

— Zechciej pani rzucić od niechcenia okiem na kawalerów.

— I na żonatych można. Pani Troińska, zdaje się, że do wszystkiego jest zdolną.

Jakokowiez się zbliżył.

— Biedny pan Henryk, brylancie, niepra­wda?—szepnęła Adela.

— O biednjj—zawtórował Kajcio.

Trzy głębokie westchnienia z trzech piersi nabożnych wyleciały.

Pani Adela mówiła dalej:

— Na to pozwolić nie możemy, nie może- my, my, które stoimy na strażnicy moral­ności...

—...i obyczajności—wtrąciła Honorata.

— Pani Troińska—ciągnęła Adela—trzpioto- watem postępowaniem swojem...

...—, że nie chcemy użyć innego wyrazu— dodała Honorata.

...— sieje zgorszenie pomiędzy młodzieżą, którego ziarno...

.iw— już kiełkować zaczyna — przerwała Honorata; dość spojrzeć choćby na Zosię Olską.

— Brylancie! — mówiła Adela—prawa ręko nasza, od ciebie zależy wiele, ażeby zdema­skować tę wiarołomną mężatkę, a mając wy­świetlone jej czyny, otworzyć oczy tym, któ­rzy nieoględnie ciągną za jej rydwanem.

Jakokowićz przyłożył rękę do serca.

— W ogień za wami!—zawołał.

— Zaczniemy więc od małego przeglądu panów.

— Jakto?—gpytał Kajcio zdziwionym nieco głosem.

— Musimy zbadać, komu pani Troińska od­dała wykradzioną różę Zosi.

— Albo oddała?

— O!...—poruszyła głową Adela.

— Z pewnością! z pewnością! ja wiem z pe­wnością! — odezwała się dobitnie Honorata.— Ja wiem!

To mówiąc, wstała i powolnym krokiem za- czgła chodzić wzdłuż salonu; przeszła do dru­giego, trzeciego pokoju, wprawny wzrok za­puszczała do kieszeni męzkich tużurków, wprawnym ruchem palców badała nawet ich zawartość.

— Chodząca zacność jest ta pani Honorata —odezwała się do Jakokowicza Adela, ale o- ryginalną jest z tą swoją pewnością. Ma tyl­ko supozycyję jakąś, a mówi, jakby była nao­cznym świadkiem postępku pani Troińskiej.

—„ Więc on, świętości moje, zakwestiono­wany jest jeszcze?—zapytał Jakokowićz.

— No nie, ale ja wiem z pewnością!

Wstała i poszła śladami Honoraty.

Jakokowićz ruszył uszami i uśmiechnął się

do siebie. «

— I ta „z pewnością", i ta „z pewnością", a tymczasem ja wiem z pewnością, że jeże­

liby komukolwiek dała różyczkę, to tylko mnie!

Lecz, że owej róży nie posiadał, postano­wił i ze swej strony przegląd malutki rozpo­cząć.

Jakokowiczowi było najłatwiej dopiąć celu, bo wpadłszy w ferwor rozmowy, to z tym, to z owym, macał kieszenie, wydobywał bez cere­monii pugilaresy i chustki od nosa, a nawet rękę w zanadrze wpakował Sadłowskiemu, któ­ry, obawiając się łaskotania, wrzasnął stra­szliwie. Nie uszedł i Pistroński rewizyjnego ferworu Kajcia. Zbliżał się właśnie do jednej z pań, gdy Jakokowiez wpadł na niego jak bomba... Pan Agapit dał się sumiennie obej­rzeć; podniósłszy tylko brwi, i głowę do zna­cznie słuszniejszego Kajcia zadarłszy, zaczął nią kręcić na lewo i prawoj -mrugał powieka­mi, wreszcie trąciwszy łokciem obłapiającego go Jakokowicza, odezwał się:

— A co, panie... Kraszewski?

Jakokowiez nie miał czasu na zawiązywanie

konwersacyi; zrobiwszy swoje, dalej ruszył. Po drodze rozminął się z Honoratą, która, wy­prostowana jak tyczka, krokiem powolnym przechodziła pokoje, wysyłając oczy tylko na zwiady. Pistroński zbliżył się i szepnął ta­jemniczo:

— Słóweczko, pani dobrodziko!

Szept tajemniczy zastanowił niewiastę.

Wstrzymała się.

— Niech pani usiądzie na chwileczkę—mó­wi pan Agapit, zbliżając się do krzesła.

Honorata przyśpieszyła kroku.

Usiedli.

— I pan zauważyłeś?—szepnęła.

— Czy można nie zauważyć było, pani do- brodziko?

Honorata poruszyła się niecierpliwie...

— Mów, mów przyjacielu!—szepnęła.

Pistroński zaczął ruszać głową, mrugać, brwi

podniósł, i robiąc charakterystyczny ruch łok­ciem, szepnął...

— „Jasełka?... strach!... a „Sąsiedzi" pani dobrodziko?... pi - pi...

Nie dokończył, bo ujrzał przed sobą tylko plecy Honoraty, oddalające się powoli...

Pistroński podniósł się i zatrzymał w pół drogi przelatującego doktora.

Towarzystwo zmniejszyło się więcej niż o połowę. Starsi opuścili już dawno dom pana Aleksandra, Sadłowski jeden tylko z tej ge- neracyi pozostał, bo zjadłszy parę porcyj lo­dów, wziął się do kilku tortów naraz.

W jednym kątku salonu, nienagabywany przez panie, zajęte poszukiwaniem róży, sie­dział ksiądz Anioł. Czasem powstawał szybko, jakby z postanowieniem wyjścia, lecz siadał znowu, widocznie siłą jakąś powstrzymywany. Wzdłuż salonu przechadzały się, rozmawiając wesoło, Dosia i Zosia.

— Dawno był u was pan Gustaw?—spytała ta pierwsza.

Twarz Zosi pokryła się rumieńcem.

— Zatrzymały go gospodarskie zajęcia—od­powiedziała, — ale za dwa tygodnie przyje­dzie...

— I?

Zosia spojrzała na twarz przyjaciółki.

— Oświadczy się; masz czegoś chciała!...

Zosia była tego pewną; pan Gustaw miał

się oświadczyć formalnie, bo nieformalnie kil­kakrotnie to już czynił. Zawiązała się więc rozmowa na ten temat, młode kobiety zwie­rzały się z najskrytszych tajników swojego serca, obie szczęśliwe: pierwsza chwilą obec­ną—druga, niedaleką przyszłością... Urywane słowa: miłość! szczęście! wpadały do ucha księ­dza Anioła, którego wzrok jakąś mgłą się po­krył, a twarz pobladła.

Henryk podszedł do żony, Zosia zbliżyła się do księdza, który wstał i kierował się do wyjścia.

— Uważam, że ksiądz chce niepostrzeżenie opuścić towarzystwo.

— Dawno już powinienem był to uczynić, panno Zofijo!

— Zatrzymały księdza panie?

— O nie! któżby mnie mógł zatrzymać, gdy­by w tem nie było mojej woli?

— Nie było więc powinności, bo wola księ­dza byłaby przy niej.

Smutny uśmiech poruszył mu usta.

— Nie mogłem—szepnął...

— Cóż z wolą będzie?...

— Stanęła wbrew powinności.

Zosia spojrzała w twarz mówiącego.

— Dlaczego?—spytała.

— Czy pani wiesz, że są pytania, które bez odpowiedzi pozostać muszą?

— Więc zmieniam przedmiot rozmowy, lecz nie wiem, czy z nowego obrotu sprawy ksiądz rad będzie.

— Gzy znowu zapytanie?

— Tak!

— Słucham!... Mam nadzieję, że na to dru­gie odpowiedź znajdę.

— Dlaczego tak dawno, tak bardzo dawno ksiądz nie był u nas?

— Dlaczego? dlaczego? — powtórzył jakimś bezdźwięcznym głosem...—Może pani na myśl nigdy nie przyszło,^że w tem krótkiem „dla­czego?" spoczywa największa zagadka świata.

Popatrzył chwilę na stojącą przed nim Zo­się i szepnął:

— Dobranoc pani!

Pochylił głowę i szybko wyszedł z salonu.

W dużym przedjftfldbju nie było nikogo. Ka­merdyner, ściągnąwszy ze stołu pękatą butel­kę araku, uraczył się nią, co się zowie, więc spał w najlepsze, pomrukując czasami przez sen.

— Psia służba!... Patrz, jak pij%, a samemu ani chłysnąć.

Ksiądz Anioł go nie budził, zdjął z kołka swój płaszcz z peleryną, gdy nagle drgnął, pochylił się i jakiś przedmiot zaplątany w fał­dach kotary podniósł s^tlko i w dłoni ukrył.

Była to paljowa róża...

Drzwi z sieni prowadziły do jadalnego po­koju. W czasie tłoku, jaki powstał na zawo­łanie doktora: „panowie, kolacyja!", źle wpię­ta róża wypadła z warkoczów Dosi, któraś z pań bujnym trenem swej sukni zamiotła ją i biedny kwiat, uniknąwszy tym sposobem zde­ptania, spoczywał piękny, świeży, przytulony do fałdy kotary, zanim go nie podniosła ręka1 księdza Anioła.

Ksiądz się obejrzał szybko...

Duża lampa zawieszona u sufitu paliła się pełnym płomieniem, kamerdyner spał, na psią narzekając służbę, sień była pusta. Nie mógł się oprzeć pokusie, żeby nie spojrzeć na skarb, który posiadł. On tak lubił róże! ...szczegól­nie* te paljowe róże!... Ręka mu drżała, gdy podniósł kwiat upadły; drżały usta, gdy skła­dały pocałunek na listkach bladych.

Kochać mu wolno tylko kwiaty, całować kwiaty...

Nagle zachwiała się kotara... To wiatr niąl ruszył... Noc ciepła, wszędzie pootwierano okna.

Ksiądz ukrył różę i wyszedł szybko...

— Koniec świata! koniec świata!...—zawoła­ła pani Adela,* wpadając do pokoju, gdzie Ja­kokowiez z Honoratą zdawali wspólnie rela- cyje z niefortunnych poszukiwań.

— Co?

— Co?...—zapytano.

— Siadajcie,1" słuchajcie, uważajcie i popie-

— 48 -T-

lejcie ze wstydu!... Ukryłam się za kotarą przy drzwiach jadalni i przedpokoju, pewną będąc, że ten, kto posiadał różę tej kokiety, nie powstrzyma się, nie powstrzyma się za nic, ażeby, widząc się sam w, przedpokoju, nie do­był jej, z ukrycia i tem się nie zdradził.. Do- ppmógł mi Duch święty, którego łaska iście na mnie natchnienie zesłała... I cóż myślicie? komu ta róża., w udziale padła?... kto ją do­stał?... kto ją obcałowywał?... ,<Co myślicie?..:

— Pistroński!... -r- zawołała podskakując na kanapie Honorata., ,

— Nie!-i—rzucił Jakokowićz, gdyby to była Jasełka, ale , róża!

Zamyślił się.

— Zgurski, Pikorski...

— Nie! ...

Wymieniono jeszcze* kilka nazwisk.

— Nie!—było, odpowiedzią. .

Jakokowićz ,i Honorata trzęśli się z cieka­wości ' dowiedzenia się :o tej zbrodni potwor­nej. Adela była tryumfująca, wspaniała.

— Siadajcie, słuęhajcię, uważajcie i popie- lejcie ze "wstydu!...

Zatrzymała się.

— Nip torturuj!-=—jęknęła Honorata.;

jifr No?, no?, no?—powtarzał Jakokowićz. ^ Ksiądz Anioł!—zawołała Adela.

Honorata jak długa runęła na kanapę.

t Zbrodnia!—wołała donosicielka.

— Świętokradztwo!—zawtórował Jakokowićz, ale w duchu nie wierzył, podanej wiadomości.

Nagją^(Honorata zerwała się...

— Do biskupa...

— Pani!—przerwała Adela,—a my czy wła­dzy nie mamy?

— Naturalnie! — potaknął Jakokowiez...—po co pasterza żółcią napawać?

— Zresztą, może w KM ksiądz Anioł nic nie winien. Ta Messalina tylko próbowała mocy swoich niewytwornych wdzięków, ale biada jej.

— Biada!—zawołała Honorat&k—Nie dla niej Zakuty-GródL.

— Pierwej zbadać—szepnął Jakokowiez,—bo bardzo często pozoi^* mylić mogą. Dopiero mając rzecz całą w dłoni, wytoczyć bój nie- moralności.

— A! — zawołała Adela w uniesieniu.—My wiemy, że ty wszędzie wolisz dobro, niż złe dostarczać... Brylancie, brylancie najczystszej wody!

Zgodzono się na oddanie całej sprawy w rę­ce Jakokowicza, który o każdej dnia wsuwał się, gdzie go najmniej się Spodziewa­no, znał wszystkich, bywał wszędzie—panie zaś w pewnych chwilach tylko miały wyru­szać na przeszpiegi. Głównym wodzem całej wyprawy był Jakokowiez, adjutantami: Adela i Honorata.

Około godziny tyciej po północy pusto by­ło w domn pana Aleksandi*a. Roiły się tylko śjjące ulice miasta powracającymi gośćmi, któ­rzy zatezymywali się przy każdym zakręcie, że­

gnali się uprzejmie i w rążne rozchodzili się strony. Najpóźniej wyruszył Jakokowiez i Sa­dłowski. Pierwszego zatrzymały sprawy mo­ralności grodu, ostatni pjzewąchał kawiojjw domowej pana Aleksandra śpiżami. Świtało na dojjg, gdy się na ulicy znaleźli.

— Panie dobrodzieju — szepnął Jakokowiez, ujmując Sadłowskiego pod rękę, — jutro... ter- minek!

— Jaki?

—. Małej należności, którą mi miasto wy­płaca.

— Słyszałem o niej, ale ja byłem do tej chwili wolny od tego haraczu — burknął Sa­dłowski.

— Tak, panie dobrodzieju, ale pan dobro­dziej nie zżył się jeszcze z naszemi obycza­jami.

— A co mię tam wasze obyczaje 'obchodzą?

— Zawsze pana dobrodzieja musi coś ob­chodzić, jak i każdego innego. Ten dba o do­brą reputacyję, tamten jest opiekunem mało­letnich...

Sadłowski stanął.

— A pan dobrodziej wie.-r-jcią$nął Jakoko­wiez,—że opieka nad małoletnimi siostrzeńca­mi, to jest nad dużym funduszem małych siostrzeńców...

Sadłowski sponsowiał, jakby go krew zabić miała.

— Ile się tam... panu... tego haraczu na­leży?...

— Niewiele, panie dobrodzieju. Dwadzie­ścia pięć kopiejek obowiązkowego, drugie tyle gratisowego, trzecie dwadzieścia pięć dodat­kowego, a resztę pozostawiono do woli... ale zawsze bezpieczniej zapłacić. Razem'.-.: rube­lek!... i tak, co miesiąc, panie dobrodzieju:

Sadłowski wyjął rubla, dodał jeszcze pięć­dziesiąt kopiejek i dając Jakokowićzowi mru- kBął.-1

— Masz... tylko tam milcz o tej opiece.

— Pan dobrodziej dziesięć złotych przezna­cza, ślicznie! Tak co miesiąc.

Pocałował w jedno, drugie ramię i ruszył do siebie.

W rozkładzie kontrybucyi Jakokowićz od­znaczał się wielką sumiennością. Trzymał się zasady: według stawu grobla, t Od dziesięciu groszy do rubla miesięcznie najwięcej mu pła­cono; ale Sadłowski to gruba ryba, ofiarował zresztą sam naddatek, jednorazowo wpraw­dzie, lecz Jakokowićz zrozumiał niby ina­czej*

A trudno było do kontrybucyi zmusić pana Kleofasa, Jakokowićz więc zaczął dowiady­wać się cichaczem, czy jakiej tam notabenki na rumby nie znalazł. Wąchał, szukał i wy­szukał, nic nadzwyczajnego, jeno to, że Sa­dłowski był opiekunem małoletnich dzieci nie­boszczki siostry swojej. Ale Jakokowićz znał ludzi, w uczciwość zresztą nie wierzył. Opie­kli ńfrtfie' 'lubią Tizasem pewfie».malwersacyje 'pof,1 pełniać. Po rozum do głowy... ni ztąd ni zo­

wąd nopomknął o opiekuństwie, nożyce się o- dezwały i on zyskał dziesięć złotych pensyi miesięcznej. Rzecz jasna, że płacili mu tylko ci, którzy się do czegoś niedobrego poczuwali. Pan Aleksander, jako doktór od liszaja, zwolnio­ny był na zawsze od haraczu; Adela i Ho­norata pierwsze mu złożyły należność, pan Henryk stanowczo odmówił. Nie uszłoby mu to na sucho, ale Jakokowiez w innej formie podatek tu sobie obmyślił.

III.

„Sen nooy letniej".

Było blizko południa, kiedy się Jakokowiez obudził. Przeciągnął się, ziewnął szeroko, wre - szcie się podniósł, spuścił nogi i zaczął przy­patrywać się papuciom, namyślając się, jaką- by parę wziąć dzisiaj wypadało. Koło łóżka stało ich z piętnaście. Żółte, zielone, czerwo­ne, żółto-zielone, zielono-żółte i tak dalej. Je­dne były wyszywane grubemi, jedwabnemi nić­mi, inne paciorkami rozmaitych kolorów; tam­te szerokie, płaskie, te znów z ostremi a wy- wróconemi końcami do góry. Były to dary czcicielek pana Kajetana, jak i szlafroków kil­ka, które w dużej, orzechowej szafie wisiały.

— Żółte?... zdrada!... Zielone?... nadzieja!... Bon!... Bierz Kajciu zielone dzisiaj!...

Tak mówił do siebie, przypatrując się cicho- stępom.

Pełen dobrej myśli, Jakokowiez wyzielenił się cały. Zielone papucie, zielony szlafrok, zie­

loną włożył myckę na głowę, nawet mydłem zielonem umył się. Popatrzył w zwierciadło, uśmiechnął się zadowolony i ruszywszy parę razy lewem uchem, zadzwonił na starą Kata­rzynę, podniósł roletę i usiadł w fotelu.

Tłusta, niska, pękata, a brzydka, jak siedem grzechów śmiertelnych, z zawiązaną czerwoną chustką na głowie, wtoczyła się Katarzyna.

— Ach, serce!—szepnął Jakokówifcz—jakżem się wyspał porządnie! A jaki sen miałem, roz­kosz!

— A co się jegomościowi śniło, h'Ć?—spyta­ła baba.

— Co się śniło, Kaciuchno?... raj po prostu.

— To znaczy niebo, jegomościu, he?

Jakokowiez westchnął głęboko i uśmiechnął

się jak satyr.

— Śniło mi się, Kaciuchno, że byłem sobie Oberonem.

— Oberwanyntf.-.^żawołała Katarzyna, wy­trzeszczając oczy.

— Głupia ty, Kaciuchno, głupia!... Dawaj kawę!

— Z obwarzaneczkami jegomość każe, czy z suchareczkami?

— A zkądże ty wzięła tych delicyj, KacHu- chno?

— Adelka i Honorka przysłały.

— Święte kobiecy!—zawołał Jakokowiez—da­waj jedne i drugie!...

Po chwili imbryk duży i garnuszek z prze­pysznym kożuszkiem na śmietiftice stał pi?ed

Jakokowiczemjj Zjarwiły się Jfcąkże i przysłane specyjały. Jakokowićz zabrał się do śniada­nia, baba do robienia porządku.

Bardzo przyzwoicie pan Kajetan mieszkał. Trzy pokoje, przedpokój i kuchnię miał, z któ­rej tylko użytkowała Katarzyna, bo on na obia- dy regularnie do znajomych chodził. Przed domem był mały ogródek z widokiem na ka­tedrę, w salonie zaś, w kącie, urządził rodzaj kapliczki z Matką Boską Berdyczowską, co go podnosiło w oczach mieszkańców Zakute­go - Grodu * Czasem miewał kazania, - któ- remi Adelę i Honoratę do łez poruszał. Czci­ła go też i Kaciuchna i niemal za świętego uważała.

Jakokowićz był dla niej bardzo dobry, bo baba była plotkarką pierwszej ręki i znaczną część wiadompści, uronionych przez swego chleboda­wcę, zbierała po drodze. Płacił jej najczęściej medalikami i obrazkami świętych, ale baba miała kąt ciepły, ciepłą strawę i wielkie zau­fanie pana. Skocz, zełżyj, podrzuć list tam a tam: biegła, łgała, podsuwała paszkwile i do­brze było. Nie wygadała się nigdy z niczem, jeżeli wyraźnego na to pozwolenia nie miała, słowem: niejednę parę butów dyjabeł zdeptał, zanim taką dwójkę wynalazł.

— Kaciuchno, czy ty wiesz, gdzie* ja ciebie pchnę dzisiaj,—mówił Jakokowićz, smokcząc su­charek.

— He?

~ Musisz mi serce usłużyć. Łajdactwa ta­

kie dzieją się między ludźmi, że już wytrzy­mać nie mogę.

— Z jegomościa święty człowiek, to oburza się^ak coś nie wedle pana Jezusa idzie.

— O to-to, właśnie-^-zawołał, wciągając ję­zykiem rozmoczony w kawie sucharek.—Mufcisz mi machnąć na Dołki.

Katarzyna aż podskoczyła.

— A co tam każe-jrobić jegomość?

— Słuchaj-no,V)Kaciuchno, czy znasz ty do- mEk Magdusi?

— Oj, jejmość, uszy mi czegoś więdną!

— Ile to tam - cimaKłby za wynajęcie... na

miesiąc?

— Heegj..

Jakokowiez powtórzył pytanie.

— Chyba jegomość nie wie, na co on się naj­muje, że takie nieakuratne pytanie daje?

— Właśnie, żefwiem, dlatego pytam i dla­tego clicę nająć.

— Dla siebie... ?!...

— Jaka ty głupia, Kaciuchno! strasznie głu­pia! Chcę wynająć ten domek dla jednej bar­dzo biednej kobiety, a chcę wynająć ten wła­śnie dlatego, żeby w nim mieszkali ludzie u- czciwi, nie jakieś licho się wałęsało.

— A, al

—■ Widzisz, na jakie to ja sposoby się biorę, by zło wyplenić?...

— A co to za kobiecisko, którą się jego­mość tak litościwie zajmuje?

— Wdowa biedna, sama jedna na świecie,

a zacności kobieta. Niepomódz jej—byłoby grze­chem. No, jak tam się płaci... miesięcznie, nie wiesz?

— Drogo zechcą!—mruknęła Katarzyna.

— Dziesięć, dwadzieścia, trzydzieści rubli dam, jak Boga kocham, dam!

— Dołóżcie no z dziesiątkę jeszcze, bo ina­czej nie oddadzą.

— Dam! — zawołał Jakokowićz—co utargu- jesz, to utargujesz. Nie mów oczywiście nic, dla kogo? kto? i dlaczego?, bo ty wiesz, że Pan Jezus powiedział: co daje prawica, niech nie wie lewica. A toby się zaraz po mieście ro­zeszło, ot! i nie byłoby przed Panem Bogiem zasługi. Na, rubli piętnaście na zadatek..., re­sztę za parę dni. Skocz duchem i wracaj, a... ja... z tą nieszczęśliwą wdową zobaczę się i sam ją tam zaprowadzę.

Kaciuchna, przejęta uwielbieniem, ruszyła. Jakokowićz, wypiwszy kawę, zabrał się do u- piększenia swojej osoby. Wygolił się, poczer­nił brwi, pudrem przysypał twarz całą; gar­derobę przejrzał, odłożył wybrane rzeczy na bok i spojrzał na zegarek.

— Muszę do Dosi wpaść wieczorem—pocho­dzimy po ogródku i poszeptamy sobie. Gdyby nie ten Sadłowski, wczorabym jeszcze na miej­scu interes ubił.

Zaczął przechadzać się po pokoju...

— Stracłi, jak ona zadurzyła się we mnie! Potarł ręce...

— Ostrożnie tylko Kajciu, bo ten Henry- czysko...

— E! Jakokowicza nikt nie posądzi. Pen- syjki odmówił, czem innem zapłacić mi musi, a pani Dorota moją będzie!... Tytanija... Obe­ron!... Tytanija moja!... Oberon... Tytanija!... Jak ona niby niechcący do zrozumienia mi dała!.. Tytanija... Oberon... domek Magdusi...

„Ojcze nasp„ któryś jest w niebiesiech... i tak dalej, zaczął pacierze odmawiać...

Inaczej dzień rozpoczął ksiądz Anioł.

Przy wielkim rynku, który stanowił środko­wy punkt miasta, stały seminaryjskie mury. Pomiędzy dwoma kamienicami, należącemi do zabudowań kościelnych, była szeroka brama, do kościoła wiodąca. Kościół, niegdyś Bernardy­nów, stał po środku obszernego placu, za nim rozciągał się ogród cienisty, wysokim obwie­dziony murem, miejsce rozrywek kleryków i nauczycieli. Zaraz za ogrodową furtką wi­dniał kamienny posąg Matki Boskiej.

Z cieniami nocy łamał się blask świtu, gdy ksiądz Anioł powrócił z doktorskiej uczty, uno­sząc w drżących palcach paljową różę. Wszedł szybko do swego pokoju na piętro i pierwszem staraniem jego było zabezpieczyć choć na dni kilka byt kwiatu. Wziął więc kubek gliniany i po drewnianych schodach zbiegł do ogrodu, gdzie sączył się zdrój zimnej wody. Pochylił się, napełnił naczynie po brzegi, kwiat włożył, do wątłych listków przytulił usta i miał od­chodzić, gdy nagle wzrok jego padł na cichy,

światłem księżyca oblany, po&|g Matki Bo­skiej.

Zatrzymał się, wzrok podniósł ku górze i chwilę stał tak, patrząc. Uczuł potrzebę spo­wiedzi, bo ciężar miał na serfeu, bo miłość je­go mogła się tylko w przyszłości skończyć— hańbą lub męczeństwem.

Nie! on nie miał prawa do tego kwiatka na­wet. Mógł wszystkie zerwać, które barwistą wstęgą rozścielały się w koło niego, zarzucić niemi ubogi swój pokoik, udusić wę wonią ich wszystkich, lecz do tej róży—nie miał prawa!

Stał przed posągien}—ąąm jak posąg, czuł ja­kiś ból przedśmiertny, konanie czegoś—tam, w głębi istoty swojej.

Nagle nogi mu się ugięły i runął na kola­na, uderzając czołem o zimną kolumnę posągu.

Klęczał długo, cichy płacz rozrywał mu pier­si, z oczu biegły łzy duże.

Zimna rosa poranku srebrnemi kroplami u- siadła na listkach traw, gdy chwiejny, drżący, podniósł się z klęczek. Stał chwilę, ażjp uno­sząc kubek z paljową różą ku postaci świętej, wyszeptał:

— Oto mojego życia grzech, radość i boleść maja!...

Postawił naczynie u stóp Matki Boskiej i zbliżył się do wyjścia... Zawrócił jednak, by raz jeszcze wzrok rzucić na kwiat zostawio­ny,' napaść oczy jego widokiem, zmysły wonią. Odchodzi! 'i powracał razy kilka, tak mu tru­

dno było z tym marnym kwiatkiem się roz- |Stać.

Ale on nietylko różę widział w tym kwiecie.

Zauważyli klerycy i księża, że chwiejną no­gą przestępował próg wykładowej sali, o oczy miał znużone, twarz bladą.

—• Dobrze ugoszczono ichmościa, jak widzę, ledwie się trzymasz na nogach, co? — rzekł k,siądz rektor.

—.bWróciłem o drugiej.

— To wcześnie.—A jadłeś dużo, ke?

— Wypiłem szklankę herbaty, nic nadto.

— A wina, he?

— Za zdrowie solenizantki spełniłem kie­lich.

— Czegożeś taki zaspany?

— Noc przepędziłem bezsennie.^, chory je­stem, ale to przejdzie!

— Nie jeść, nie pić, nie spać i zdrowie mieć, to byłoby nadnaturalne!... Ja u pasterza coś tam przekąsiłem, a ichmość wiesz, że u niego coś tam, to nic prawie. Żyje jak anachoreta, szczególne upodobanie!

Ksiądz Anioł zakaszlał. u

— Kaszlesz?... Weź na cukrze piętnaście kropel króla duńskiego; doskonały środek!

— Dobrze, spróbuję — odpowiedział ksiądz Anioł.

— A przygotowałeś, ichmość, na jutrzejszy dzień kazanie?

— Mam je w pamięci.

— Cha, tak, bez pisania?

— Tak, księże rektorze!

— Spraw mi się ichmość dobrze, bo biskup będzie celebrował.

Miał się na wyjściu, lecz się. odwrócił i rzekł:

— Nie zapomnij! piętnaście kropel na cukrze, a przejdzie... Ji

Wyszedł, szłapiąc nieco nogami,ódbo' stary był... Ksiądz Anioł zasiadł na katedrze:

Godność profesorską sprawował od niedawna. Homilija należały do niego.

Mówił gładko z pamięci, przeszkadzał mu czasem kaszel. Widać zaziębił się, klęcząc długo na zimnej rosie u stóp posągu.

' Około godziny dwunastej ktoś zapukał do drzwi jego pokoju. Była to pani Adela z klo­szem winogron. Ucałowała obie ręce księdza, modlitewnie w oczy mu patrząc.

■=■+ I na co to, pani? — zapytał ksiądz z u- śmiecliem niechęci.

Spotkałam* księdza rektora, ktSry mi po­wiedział, że ksiądz kaszle. .

— Cóż w tem dziwnego? czy mi nawet ka­szlać nie wolno?

• r— Nie wolno, księże Aniele, nie wolno, bo nam potrzebny jesteś.

Przecie jeszcze nie/umieram.

— A niech Matka Najświętsza broni!

— Więc—przerwał ksiądz Anioł—podarunek pani jest zbyteczny. Winogrona teraz są dro­gie; lepiej ten grosz tym oddać, którzy chleba nie mają.

— Nie zapominam i o tych, mówię, nie zdra­dzając się.

Pani Adela przedłużyła rozmowę, wodząc niespokojnem okiem po wszystkich kątach po­koju. Na oknach i stolikach było sporo doni­eck z kwiatami, ale paljowej róży nie było.

Zakołatano w drzwi znowu.

— Proszę!—odezwał się ksiądz Anioł.

Wpadła Honorata z koszem kwiatów.

— Czy i to jako środek od kaszlu?—zapy­tał obdarzony.

— Ksiądz dobrodziej kaszle?

— Ja nie wiem, ale tak mówią. Zdaje się, że pasę. razy zakaszlałem.

— O Boże! lecę po ślazowe ciastko.

—rAleż pani!

— Z rumiankiem popijać, niezawodnie po­może. Apteka tuż, tuż, zaraz wrócę... Do wi­dzenia, drogi księże Aniele! do widzenia!...

Postawiła kosz na stole i wybiegła szybko.

— Niech pani usiądzie—zwracając się do A- dfeti, rzekł ksiądz Anioł.

Po chwili wszedł stary sługa księdza i wrę­czył mu list mały.

Pani Adeli zabłysnęły oczy, list był wonny, na kopercie dostrzegła znak jakiś, jakby splą­tane dwie litery.

— Pani Troińska... szepnął ksiądz Anioł.

Adela poruszyła się w krześle.

— Czy ksiądz proboszcz—(u księżowskiego sługi wszyscy księża byli proboszczami) da odpowiedź?—zapytał.

— Zaraz.

— Zaraz—powtórzył Kasper.

— Może odpowiedź potrzebie namysłu, w takim razie... — zawołała pani Adela, robiąc ruch jakby do wyjścia.

— Nie, pani—odezwał się ksiądz Anioł, wyj­mując swój wizytowy bilet—na długie odpo­wiedzi czasu nie mam.

Wziął- pióro i napisał krótkie:

„Będę*.

Włożył do koperty i oddał Kasprowi, który krokiem powolnym, przechylając się nieco na lewo, to naprawo, wyszedł z pokoju.

Pani Adela dostrzegła napis... •

Mówił wiele, mówił ogromnie wiele! ale na jakie* to .pytanie odpowiedź była?- ęoizawierał list Dosi?..;

Ksiądz Anioł list ten ukrył w zanadrzu.

— Dosia pisała? — rzuciła niby od niech­cenia.

— Tak!—odpowiedziano.

— Co pisze ten aniołek?

— Coo?..: .

W tem długiem „co?!'- pani Adela'dostrze­gła chęć ukrycia tajemnicy.

— Jaka to dobra istota — zaczęła.—Dopra­wdy! każe się sama kochać... Czy to prawda, księże Aniele,-'że z charakteru1 pisma można poznać duszę człowieka?

— Nie studyjowałem tej nauki pani, więc nie wiem.

— Dosia musi pisać okrągłym charakterem,

bo powiadają, że okrągły charakter pisma o- znacza cnotę.

— Pani Dorota ma pismo podługowate.

— Doprawdy?—chciałabym zobaczyć...

Ksiądz podsunął kopertę.

— Może się pani łatwo przekonać.

— O! księże Aniele, na kopercie zwykle sztychują. Jeżeli wierzyć w grafologiję, to wszystkie adresy kładzione na wierzchu li­stów byłyby na to tylko, by w błąd odgady- wacza wprowadzić. Dopiero list sam, pisauy bez myśli nadawania pewnych sztucznych kształtów fiteroB) może coś powiedzieć.

Ksiądz wydostał list Dosi.

— Różnica mała.

— Ale jest—przerwała pani Adela, podno­sząc się z siedzenia.

— Prawie żadna.

— O, musi być...

Wyciągnęła rękę.

— Niech pani spojrzy.

Adela wyrwała list... nie na litery patrzy­ła, lecz czytała gorączkowo.

List zawierał te słowa:

„Henryk wyjechał do majątku, nie chciał leniuch wyruszać, czując się nieco zmę­czonym po wczorajszym wieczorze, ale go wyprawiłam par force. Czy ksiądz do­brodziej będzie dziś n mnie?—Wszystko gotowe.

Sługąr.;,

D. T..."

Pani Adela niewiele się dowiedziała z li­stu, lecz dopełniła go swojemi myślami. Ksiądz z rąk wziął pismo Dosi i zapytał z uśmie­chem:

— Jak pani teraz sądzi o charakterze pani Troińskiej?

— Pismo podługowate oznacza miłosierdzie.

— A pani jakie ma pismoP-^z&pytał ksiądz, podnosząc oczy na interlokutorkę, przyczem usta ledwie dojrzanym zadrgały mu uśmie­chem.

—: Podługowato - okrągłe—wypadło szybko z ust Adeli.

— Cnota i miłosierdzie w połączeniu—szep­nął ksiądz Anioł.

Pani Adela oblała się rumieńcem; szept księ­dza miał coś kolącego w sobie.

— Zostawiam winogrona, — odezwała się, a po koszyczek przybiegnę.

— Odeszlę go pani—rzekł ksiądz szybko.

— O! ksiądz zapomni, będąc w miłem towa­rzystwie Dosi... Do widzenia, drogi ojcze, do widzenia!

Pocałowała w obie ręce, raz jeszcze Rzuciła okiem po pokoju i wyszła.

Ksiądz Anioł zanadto był zajęty własnemi jfaeślami i nie był w usposobieniu zastanawiania J^ę nad słowami pani Adeli, ani nad wywołaną umyślnie rozmową o grafologii. Spojrzał tylko na ogromny kosz winogron i drugi pełen kwia­tów, ułożonych w bukiet misterny, podszedł do drzwi, które do połowy otworzył i zajJpał:aJ

—PKasperL.

Stary sługa księżowski wnet przez próg się wsunął.

— Weź te winogrona i zjedz, a z bukietem zrób, co ci się podoba.

— Winogrona zjedz, a z bukietem zrób,: co ci się podoba, bardzo ładnie!...—powtófźył Ka­sper, posuwając się naprzód...—A z temi ko­szykami co ksiądz proboszcz rozkaże zrołłićPł.. w piec rzucić?

— Co ci Kasprze?—zawołał ksiądz Anioł.

— Co ci Kasprze!—ja pytam...

— Ten pani Adeli, a ten panie Honoracie odniesiesz.

— Ten pani Adąli,v a ten pani Hononącie odniesiesz, słusznie! Do kogo należą, to tym oddać potrzeba... Becte et directe\...

— No, idź już, a nie jedz wszystkiego na­raz, bo rozchorujesz się jeszcze — odezwał się ksiądz Anioł, kładąc rękę na ramieniu Ka­spra.

— Idź już, a nie jedz wszystkiego naraz, bo rozchorujesz się jeszcze, naturalnie!... Jeść można, ale zawsze z umiarkowaniem, to i zdro­wiu nie zaszkodzi i na dłużej wystarczy...

— Rozumujesz bardzo dobrze... No, marsz!

— Rozumujesz bardzo dobrze, a już ci!... ksiądz rektor słusznie do mnie mówi: si tacu- isses, philosophus mansisses, ale ba!—szeptał Ka­sper, za drzwi się wynosząc.

Wyszedł, ale jeszcze ksiądz Anioł słyszał, jak mruczał za drzwiami:

— Winogrona zjeść... condtiio sine qua non\ bo o to i chodzi i do strawności pomaga; a te pi- wonije czy słoneczniki wyrzucić, bo świństwo, w nosie kręci, a żadnego pożytku konstrukcyi cielesnej nie daje. Wy do gęby, a wy na śmie­tnik, a koszyki oddać komu należy, choć po­wiedziawszy prawdę, chodzić tam z niemi nie- bardzo się i chce, bo podziękować, podziękują, ale żadna z tych koczkodanic jednego grosza nie da na niuch tabaki...

Winogrona na tapczan wysypał, lecz z bu­kietem okrutnie się obszedł.

Wyszedłszy na dziedziniec kościelny, zaczął nawoływać młodego wyżła, którego sztuk róż­nych uczył.

— Sa tu! sa tu!...—rozlegał się głos Kaspra po obejściu seminaryjskiem.

Pies pędem przyleciał, a widząc bukiet w ręku swojego pana, zaczął podskakiwać do góry.

— Poczekaj witrohonie... subordynacyja!... Ko, formuj frontfL

Zbliżył bukiet do usk plunął i cisnął da­leko.

Pies skoczył...

— Podaj, szelmo!—zawołał Kasper, podcho­dząc do wyżła, który miotał na wszystkie stro­ny podarunkiem pani Honoraty. Ale pies, wi­dząc zbliżającego się z groźną miną profesora,, chwycił do pyska bukiet i dalej w nogi. Na­gle warknął i odskoczył... Kolec róży w nos

gs'ukłuł. To dało możność Kasprowi powtó­rzyć eksperyment.

— Sa tu, łajdaku! bo dostaniesz pięścią w kark.

Nacliylił się, podniósł bukiet i na dawne miejsce pod mury seminaryjskie powrócił. -

Pies pryclinął, parę razy łapą macnął się po zranionym nosie i zaczął iść za Kasprem, kręcąc ogonem i rozumnemi oczyma w oczy nauczyciela patrząc.

Kasper stanął," podniósł wskazujący palec i machając nim przed nosem niezadowolonego z tej manipulacyi wyżła, mówił mentorskim głosem:

—- Disce puer ego te faoiam mości-panie, tak król Salomon do Jana z Arymatei mówił...

Tu palnął po pysku znużonego morałami.

— Nie chwytaj durniu za palec, a słuchaj jeżeli na- ludzi chcesz wyjść... ' Tfu-tfuL. |

- '.Plunął ł i; (cisnął.■:

Pies rzucił się jak szalony, ale zaledwie do­padł bukietu, zaskomlił i odskoczył,, potem, przysiadając na przednich łapach i brzuchem przylegając do ziemi, zaczął obiegać na oko­ło, poszczekując zawzięcie.

• —. Czuje, żc od Honoraty—mruknął Kasper —mądra sobaka!... a ksiądz rektor powiada, że nic z niego nie będzie... Oho!...

Kasper Honoraty nie lubił. Kiedyś w ko­ściele kazała mu krzesło przynieść, na co on odpowiedział, że pan Jezus mógł trzy dni wi­sieć na krzyżu, to ona w ciągu mszy jednej po-

%

klęczeć może. Został więc oskarżony, otrzy­mał burę i od tej chwili uczuł antypatyję do niej. Nienawiść swoją przelał i w wyżła. Rzu­cał mu kość naprzykład i gdy pies z apety­tem brał się do niej, wtedy odzywał się:

— Honorata ogryzła!

Pies odskakiwał jak oparzony, prychał, war­czał, a nieraz i wyć zaczynał, za co otrzymy­wał kawał pieezonego mięsa z dodatkiem:

— Dosia smażyła!...

To też i teraz przywołał go do siebie i gła­dząc po łbie mówił:

— Mądryś! zrazy z kaszą otrzymasz!...

Kasper twierdził, że gdyby wyżeł jego uro?

dził się był człowiekiem, byłby jednym- z naj­zdolniejszych ludzi.

Bukiet, potargany straszliwie, leżah na środ­ku dziedzińca i gdyby w tej chwili Honorata nadbiegła, w całem seminaryjum nielada byŁ- by zamęt. Ale w pół drogi zatrzymała ją pa­ni Adela niezwykłym wypadkiem dnia tego, jakim. ; był... list'Dosi. Ślazowe ciastko poszło w zapomnienie, na czem nie Kasper stracił, bo takiemi rzeczami, pochodzącemi szczególnie z rąk Honoraty, obowiązek miał gardzić: nimby je do ust włożyły w studziennej wodzie obmyłby pierwej j..-

— Więc czytałaś?

— Na własne oczy.

— I cóż odpisał?

— Będę.

- -j- Najoczywistsze rendez-vous!...

— Ale słucliaj - no, pani, słuchaj dalej!... Najbezwstydniej pisze: wyprawiłam męża par- forcel

— Par-force?...

— Tak, tak.

— Ajajaj!

— Widocznie biedak przeczuwał, tak jechać nie chciał, tak się wymawiał, zwlekał, tłuma­czył się zmęczeniem, słabością, ale ta Jedź i jedź!..."

— Dokonała swego!—westchnęła Honorata... Ale ksiądz Anioł; ksiądz Anioł?...

— Oczywiście, że się nie spodziewa, nie do­myśla niczego..; To też pewna jestem, że z po­gardą odtrąci ją od siebie jjwtedy, gdy mu się oczy otworzą, przyjdzie do nas i opowie nam całą historyję o tej Putyfarze. A zresztą... widzi pani..^ i Adam zachwiał się w raju; lecz nasz obowiązek jest czuwać, by młody, niedo­świadczony kapłan nie stał się pastwą tej Pom- padury..... -Aohl krzyknęła1 łiaglej* oto-'jest? 1 brylant!...

Jakokowićz wyglądał odświętnie. Surdut miał granatowy;--'kamizelkę białą pikową, spodnie szaraczkowe w bronzowe paski. Spieszył na obiad do mecenasa Kotarskiego, bo to była so­bota, a ;panilmecenas celował -Wi.dysponowaniu postnych obiadów. Szedł 'krokiem pośpiesznym, ale szybkie ruchy gestykulujących niewiast choć na chwilę wstrzymać mu się kazały.

Teraz kolej opowieści padła na Honoratę; ■ wiedziała już wszystko, pani Adela mogła więc

odpocząć nieco, aczkolwiek niechętnie. 1 Jako­kowiez słuchał z uwagą, aż gdy doszło do wy­prawienia męża par-force... drgnął, przymru­żył oczy, jakby chciał ukryć myśli, które nim zakołysały. »

— Świętości moje! — zaczął po chwili,—to straszna historyja!... Ale nie wiecie czasem, o której porze ma nastąpić ta wizyta?

— PytaĆ^nie uchodziło—rzekła Adela. (Rze­czywiście zapomniała).

— Delikatnie z za płotka, coś tam się da­łoby wybadać — szepnął Kajcio.—Ale, to już moja rzecz!

— I wyobraź sobie, duszo moja, — ciągnęła Honorata—że ten nieszczęśliwy przeczuwał. Położył się do łóżka, udał chorego, bańki ka­zał sobie postawić,, a ta Katarzyna i. stam­tąd go wyciągnęła par-forcel |

Niewinna rozmowa trwała z kwadrans jesz­cze i nieprędkoby się skończyła, gdyby nie pośpiech Jakokowicza, który, pożegnawszy u- całowaniem rączek dwie świętości, ruszył na­przód, a idąc tak medytował:

— Wyprawiła Henryka par-force... Spry­tnie!... teraz dowiedzieć się tylko mi wypada, kiedy tamta wizyta nastąpi.,4 Bo, że mnie się spodziew&f tąjak amen w pacierzu. Męża za drzwi, księdza przyjmie przed wieczorem, że­by niepotrzebnie czasami nie nadszedł i, ucz­ta Lukullusa!... Aa, sprytna! alem i ja nie w cie­mię bity, żem tak wszystkiego domyślił się od-

"razu, przeczuł po prostu. A dlaczego? Bo

między nami jest wzajemna sympatyja, sympa- tyjka, chi, chi!... Dawno się na to czekało!... Co za rozkosz jeść sorbet taki, taką ambrozyję smoktać!...

Jednem uchem w lewo, drugiem w prawo ru­szył i szepnął:

— Wyprawiła par~force\.. to bardzo dobrze, bo lubości przeszkadzać nie będzie strach ża­den, że tam za drzwiami ten Henryczysko z kijem stać może...

Skręcił na seminaryjski dziedziniec, lecz księ­dza Anioła nie zastał.

Poszedł do pani Troińskiej.

Tu już wszelkie wątpliwości, jeżeli miał ja­kie, jak dym pierzchły.

— Głupie babska, głupie!—myślał o przyja­ciółkach swoich, łapią—grzechotkę u własnego ogona, a cieszą się. Zamydlę im lepiej oczy, żeby aż do ślepoty popuchły.

Szedł na obiad postny do mecenasa, lecz po­stanowił zjeść przed wieczorem parę funtów MSastbefu, popić likworem, przy czem nie za­wadzi wcale czarna, a bardzo, bardzo mocna kawa.

U mecenasa obiad skończył się około godzi­ny piątej, sporo jeszcze czasu pozostawało do wieczora. Gościnny gospodarz radził, by idąc w jego ślady, spać poszedł, ale Jakokowiez, choć na bardzo wygodnej kanapie się rozcią­gnął, zdjąwszy przedtem wszystko, co miał na sobie, ażeby żaden szczegół ubrania ze swej świeżości nie stracił, spać nie mógł. Myśl je­

go zajęta była różowemi obrazami cliwili bie­żącej, której oczekiwał z jakiemś wewnętrz- nem drżeniem; pragnął i bał się zarazem, ale w rezultacie przygotowany był na wszystko. Niepokój jednak nim miotał, bp na jądnętjkar- tę stawiał wyrobioną trudem niemałym opi- niję świętego człowieka, a co najważniejsza— ów haracz, który mu płacono, do którego już miasto przywykło i niemal z% swój moralny' obowiązek poczytywało. Ale nie! polował do­tąd na wróble, teraz sam jarząbek w sidła mu się wsuwa Rozkoszny ptaszek!

Zaczął się uśmiechać i obrywać piórko po piórku i delektować się specyjałem, aż ślina mu nabiegła do ust i wązką strugą spłynęła po obu stronach policzków.

— Niech się pośliznie raz tylko, nie wstać jej później—szeptał Jakokowićz.—Osmarował- bym tak, że rodzona matkaby nie poznała.

W ten sposób rozmyślając, oczekiwał wie­czoru.

Na godzinę przed zmrokiem pożegnał mece­nasa, do którego zaczęli się schodzić znajomi na partyję winta, i udał się do restauracyi dla nabrania potrzebnych sił; wypił dla ani­muszu parę kieliszków likworu przy czarnej kawie, i, nowokupiony jedwabny cylinder wsa­dziwszy na tył głowy, jak tylko zmierzch pa­dać zaczął, udał się bocznemi uliczkami do domu, gdzie mieszkała Dosia Troińska.

Ciemniało bardzą powoli, Jakokowićz się nie­cierpliwił.

— To podle słońce zajść nie chcę!- — mru­czał.

Wreszcie cienie grubemi zaczęły napływać warstwami, tu i tam zamigotały gwiazdy.

Pod parkanem, otaczającym ogród, Jakoko­wiez, jak złodziej, przysunął się do domu. Pod- dniósł rękę do dzwonka, ale zawahał się.

— Jeżeli służby nie odprawiła?—szepnął.

Zbliżył się do ogrodowej furtki.

— Aha, otwarta!

Wszedł do ogrodu i żółtym piaskiem wysy­paną ścieżką do balkonu się skierował.

Nagle się wstrzymał, do głowy mu uderzyła krew...

Dosia leżała na szezlongu, biały szlafroczek spływał po jej smukłej kibici i wyraźnemi li- nijami zakreślał śliczne kształty ciała.

Jakokowiez zbliżył się na palcach.

— Niby śpi—szepnął.

Obejrzał się, przysunął ostrożnie stojący nie­daleko taburet i usiadł.

Wargi mu się trzęsły, ruch uszów zdradzał niepokój, tylko blask oczów zielone, kocie bar­wy przybierał.

Nagle powstał, pochylił się, przykląkł i rę­ką trzęsącą się objął ją w pół. Dosia krzy­knęła jak dziecko, zbudzone hałasem nagłym, i skoczyła, ale Jakokowiez za obie ręce ją chwycił i do ust swoich przycisnął...

— To ja, ja...—wybełkotał—twój Oberon!...

Głos Jakokowicza zbił Dosię z tropu. Kaj-

cio uchodził za takie bezpłciowe stworzenie,

że sama nie rozumiała, co mógł oznaczać ten napad niespodziewany. Chciała już głośnym śmiechem parsknąój^ale kurczowy, nienatural­ny jakiś ruch rąk Jakokowicza oburzył ją..

— To ja, twój Oberon... — szeptał...—Przy­patrz się Doroteczko, że to ja!

— .Czy pan się upiłeśSi-^zawołała Dosia, sil­nym rzutem wyrywając się"-z rąk napastnika.

— Upiłem się, ale pięknościami twojfeini, tak, tak!... No, nie udawaj, jak i ja nie udaję!

Pomknął się znów ku niej, ale powstrzymał go rozkazujący, podniesiony głos Dosi...

— Ni kroku, bo w twarz plunę!

Jakokowiez uczuł chłód jakiś, jakby ktoś

strumieniem zimnej wody nań prysnął...

—,iNa mnie?—wyszeptał.

Chwilę trwało milczenie.

— Chodź pan za mną do salonu—odezwała si^CDosia.

Jakokowiczowi w uszach zaczęło szumieć; nie rozumiał nic, co się w koło niego działo. Pozbawiony woli, oporu, szedł za rozkazem, którego nie słuchać nie był w stanie.

W salonie było ciemno; dotknięty ręką Dosi zabełkotał gwałtownie dzwonek...

Ktoś wszedł.

— Światła.

Kiryło wniósł lampę, postawił na stole i wy­szedł.

Dopiero Jakokowiez przeraził się, ujrzawszy przed sobą nie uległą kochankę, lecz pewną siebie władczynię.

— Zechcesz się pan wytłomaczyć ze swoje­go postępku!—odezwała się Dosia, głosem po­wolnym, ale tak silnym, że Kajciowi kolana drgnęły. Czuł, że walną bitwę przegrałgoby się jakkolwiek wycofać teraz, nie oddając gło- .wy pod miecz! Opór daremny, kunktatorstwo nic nie pomoże^ pokora niebo przebija.

Uderzył w pokorę.

— Świętości moje—szepnął—i archanioł za­pomnieć się może, cudo takie zobaczywszy— jak pana Boga kocham, niezawodnieby się za- pomiał... Ale-le.

— Co, alele?

— Ośmieliłaś mnie sama broszeczko...

— Ja?—przerwała Dosia...

Jakokowićz potaknął ruchem głowy.

— Przyjdź pan do przytomności—dodała.

— A któż mnie do O... Oberona przyró­wnał?...

Dosia wybuchnęła śmiechem.

— Pan sam siebie zrobiłeś królem elfów; ja inną postać miałam na myśli, mówiąc o Szek­spirowskim Śnie nocy letniej.

— Jakaż tam inna podobieństwem zbliżyć się do mnie może?

Na stole leżały ilustrowane dzieła Szekspi­ra; Dosia otworzyła tom trzeci i pokazując na Spodka z głową oślą—odezwała się.

— Oto jest pański portret!

Jakokowićz pochylił się i wpatrzył w podo­biznę obrazu...

Krew pełną falą napłynęła mu do twarzy,

szczęknęły zęby, uczuł ciepło, jakby mu kto policzek wymierzył.

— Podobny?—spytała Dosia...

— Podobny — odpowiedział zbity z panta- łyku.

— Teraz, zapoznawszy się pan sam z sobą, możesz wyjść, oczywiście bez zamiaru powro­tu kiedykolwiek. Dla Oberonów takich, jak pan, drzwi mojego mieszkania zamykają się na- zawsze.

To rzekłszy, wyszła z salonu.

Jakokowiez stał długo, nie mogąc oczu oder­wać od swojego portretu; wpatrywał się jak w tęczę, to w prawo to w lewo uszami strzygąc...

— Podobny—szepnął raz jeszcze, jakby kto wątpić mógł o tem.

Był cymbałem, na którym w tej chwili ka­żdy mógł wygrać, coby mu się żywfcieL podo­bało, ale muzyka obecnie konieczną była. Wre­szcie wstrząsł się, wyprostował i zawołał ja­kimś głosem zdumienia:

— Osioł!...

Dreszcz przeszedł mu po ciele...

— Reputacyja moja—jęknął,—a z nią docho­dy moje przepadły, jak amen w pacierzu.

Zrobił krok do wyjścia, lecz stanął nagle. Zdawało mu się, że w sieni koniecznie spotka Henryka, który ze skóry jego zechce perga­min wykręcić.

Wszystkie włosy, w jakich posiadaniu był jeszcze, stanęły mu na głowie. .Nie myślał te­raz o rozpływających się dochodach; trwożyły

go: procenty, J jakie prawdopodobnie wypłacić mu zechcą. Dotkął czoła, uszów i pół om- dlony runął na fotel.

— Będą kije, zerznąż mnie, zerzną! — wy­szeptał. .

Zerwał się na równe nogi.

— Patryarchdwie i serafinowie—ratujcie! Chciał uciekać, ale sił mu zabrakłoioJ.

— Nie pójdę, nie! — rzekł po chwili sam do siebiet—Plackiem się rozciągnę, makiem roz- ęiejęjo alejmusd 'mi;«przyrzei>-» że przed-mężem ni słówka nie piśnie. ■ , • f

- Upłynęło kwadransów parę, Dosia, niespo- dziewając się zastać Jakokowicza, wróciła do salenuj.iflioq*v? :<i inaei

i-*— Pan. jeszcze tutaj? -n-. spytała, 1 stając na progu. Hu m n i i

- Jakokowićz milczał chwilę... ,

— Nogi nie >.słuchają — rzekł, .irobiąc gest rozpaczliwy. ''> ■» gjL i • »

— Mogę zawołać Kiryła, by panu dopo­mógł.

Zbliżyła się do dzwonka.

— Nie, nie,* na co taka parada?... r Jaiotylko tak... niby, ot... niby... tak... boję się!

— Mojego męża! — rzekła Dosia z przyci­skiem.

Tak, to jest./;, niby nie -r-plątał Jakoko­wićz...—Tylko... żeby tego' nie rozmazywać^ bo to niby ja zawiniłem, a tymczasem ucierpieć może opinija.

ki,— Moja?... o! pan jej szkody nie jesteś wsta­

nie wyrządzić. Nie o nią zresztą panu idzie, boisz się pan mojego męża, to rozumiem!

— No, niby tak...—wyszeptał Jakokowiez...

— Dwie pan masz piękne zalety: podłość i tchórzostwo.

— No tak... niby tak!—bełkotał Kajcio, zo­stając pod strachem gniewu Henryka.

— Możesz pan być spokojny—ciągnęła Do­sia.—Miłość pańska ani mi ubliżyć, ani za­szczytu przynieść nie może; by zaś f czyją ob­razę uczuć, potrzeba, by Een ktoś choć trochę był człowiekiem, a pan z nim wspólnego nic nie masz. Zanadto zaś kocham swojego mę­ża, ażebym zdolną była choć na przelotną chwilę zasmucić go wstrętnem wspomnieniem

0 panu. Do powiedzenia nie mam nic Więcej.

Jakokowiez prawem uchem poruszał lekko,

brwi podniósł i patrzył na Dosię wytrzesżczo- nemi oczami. Ta Dosia wiotka, powabna, a- nielska, zdawała mu się w tej chwili być uo­sobieniem tyranii. Przekonał się jednak, że w oczach jej znaczy tyle, co jakieś bydlę par­szywe, co go pocieszyło i uspokoiło zarazem. W ukłonach niskich Ad drzwi zaczął się cofać

1 gdy przedmiot jego miłości znikł mu z oczu, zawrócił się i jak bomba wypadł na ulicę.

Jakim sposobem trafił do swojego mieszka­nia, nie wiedział. Czuł tylko, że drżał jak w febrze i wykonywał ruchy jakieś mimowol­ne, gwałtowne wszystkiemi organami swojego ciała.

— Konwulsyje! — zawołał, rzucając się na

fotel, stojący przy biurku w gabinecie... kon- wnlsyje albo paraliż, a może epilepsyja przy tem?

Katarzyna, posłyszawszy znajomy chód, we­szła ze światłem.

— Napal w piecu... zimno $jak w piekle— brrr!

Zaczął pocierać rękę o rękę — marzł, jakby przy kilkunastu stopniach zimna.

— Ha?...—zapytała zdziwiona baba. Palić w piecu?... kiedy parnota taka, że dechu nie staje...

— A no, tak... czesjyiecL. otwórz okno, bo duszno.

I rzeczywiście gorące poty oblały Jakoko- wicza...

— A ja zrobiła jenteres, jak jegomość chciał— mówiła Katarzyna, otwierając okno do ogro­du. Piętnaście rubli ua zadatek dała, a dwa­dzieścia pięć za dwa dni.—Inaczej nie chcfleli.

Jakokowiez skoczył na równe nogi.

— A kiedy się ta biedna wdowa z dzieciakami przeniesie?—czy widział się z nią jegomość?...

— Aha, widział—mruknął Kajcio, odzysku­jąc zupełnie przytomność... Rób ludziom do­brze, a oni powiedzą, żeś... Oberon!...

— Czy to przezwisko takie—ha?

— To sobie taki jegomość, co to ma uszy długie.

— Może to muł, z przeproszeniem jego­mości?

— Osioł po prostu i to taki, na którym Tui> cy przez Dardanele jeżdżą...

"Katarzyna otworzyła gębę, jak krokodyl.

— Drada... dra.

Chciała powtórzyć, ale jej się nie udało...

— Słuchaj, Kaciuchno, czy tych pieniędzy nie możnaby odebrać?

Baba pokręciła głową...

— To już niby jak w wode—ninaczej!... Jakokowiez przechadzał się po pokoju i wzdy­chał.

— Cóż ta wdowa z dzieciakami, jegomościu?

— Nie chce się przenieść.

— A głupia!

— A ja jej chciałem tak dobrze zrobić!... Pomilczał chwilę, później rzekł:

— Idź, Kasiu, bo mnie dyjabli biorą... Baba nie ruszyła się z miejsca, nie mogła

pojąć odmownej odpowiedzi wdowy. Jakoko­wiez zniecierpliwił się....

— Ruszajże, stara Kuro! — wrzasnął, kiedy mówię do ciebie grzecznie!

Katarzyna drgnęła i wybiegła pośpiesznie... Kajcio usiadł przy biurku i zaczął obliczać materyjalne straty...

Napisawszy rachunek, rozpoczął dodawanie: — Zero a zero-^zero, a pięć—pięć, a zero— zero! zero a osiem—osiem, osiem a siedem—

Domeczek Cylinder

15 rs. 7 , 1 „ 20 k.

Rękawiczki

Mankiety

Kołnierzyk

Guziczki

75 „ 50 „ 80 „

pięć, a dwa—zero! zero a jeden-jeden, jeden a siedem—pięć, pięć a pięć—zero! zero a jeden —zero! Suma:

OOOO

— Cztery zera—co za dyjabeł?!...

Rachował kilkakrotnie ii' zawsze „dyjabeł

wie", jaka suma wypadała...

Jakokowićz przestraszył się.

— Czy u mnie w głowie nie przewróciło się czasem?—szepnął.

Za dwudziestym czwartym razem udało mu się dokonać trudnego dzieła...

— Suma: dwadzieścia pięć rubli, kopiejek dwadzieścia...

Przepadło prawie pół pensyi miesięcznej...

Trzepnął się w policzek, aż klasnęło w po­wietrzu...

Powoli jednak przychodził do równowagi i zaczął rozbierać wszystkie wypadki dnia dzi­siejszego. Pocieszała go jedna myśl tylko, że Dosia przed mężem się nie zdradzi.

— Milczeć będzie—szeptał, a ja nie domyśla­łem się, że ona milczeć musi... ksiądz—aha! Może i to być... choć, że ja temu nie wierzę, to jak amen w pacierzu. Ale mi dałaś, du- szeczko, długie uszy, posłyszą one, jak mech rośnie... Bałwan Szekspir!—ruszył konceptem, jak sroka prawą nogą... Cymbalisko!... Ale ja tobie, Dorotko, nie zapomnę tego... Osma- ruję, że prosić jeszcze o zmiłowanie będziesz...

Pomyślał chwilę.

— I coby jej szkodziło?...

Usługując mu do snu, zauważyła Kaciuchna. że pan jej był bardzo smutny.

IV.

„Za m i a 8 t e m".

Nastały dni spieki. Czerwiec zamanifesto­wał się niepamiętnemi upałami. Niezbyt ruch­liwe ulice miasta opustoszały jeszcze więcej, każdy chwilę upału przeczekiwał w zamknię­ciu między czterema ścianami swojego domu, pod wieczór dopiero zaludniały się bulwary, które stanowiły najpiękniejszą część Zakute- go-Grodu. Równym, wyciągniętym sznurem, jak dobrze wytresowani żołnierze, wyciągnęły się piramidalne topole, między niemi liniją po­dobną stanęły kasztany, wiążąc się konarami nad szeroką aleją, któpej zakończeniem był wyniosły, piękny brzeg rzeki. Kończyły się bulwary—zaczynał ogród. Ten, po łagodnym spadku wzgórz, połączonych mostkami, których po>$5z§ były zrobione z grubszych gałęzi brzóz o białej korze, poprzecinany, w zygzag idącemi, uliczkami—dochodził do rzeki prawie, zawsze wartkiej, szumiącej, ścieśnionej ramio­nami skał, mających gdzie nie gdzie wygląd ruin starego zamczyska lub powalonych wie­kiem baszt twierdz obronnych. W dni nie­dzielne lub święta ogród i bulwary roiły się tłumami, a po falach sunęły różnej wielkości i różnych kształtów łodzie. Lecz ruch naj­większy panował po zachodzie słońca. W o- gródku grała muzyka, na przeciwnym brzegu

rzeki puszczano ognie sztuczne. Rakiety, roz­pryskując się w tysiące iskier, wznosiły się pod obłoki; świece rzymskie różnobarwne wyrzucały, kułe — szmermele latały jąk wściekłe, bura­ki armatnim grzmotem budziły echa, śpiące w szczelinach skał, pod koniec zaś zabawy oświetlały się wzgórza bengalskiemi ogniami. Czasami jakiś wędrowny sztukmistrz w na­prędce sklecionej budzie grzmiące wywoływał oklaski, jakiś akrobata nadpowietrzne kozioł­ki wywracał, albo monologista baranim popi­sywał się językiem.

Nie mniejszy ruch i gwar był i na falach rzecznych. Krzyżowały się oświetlone łodzie, śpip\jv 'brzmiał, niejednokrotnie odezwały się i. huczne dźwięki muzyki. To powrót z ma­jówki jakiejś kupki Zakutogrodzianów. Całe życie miasta przeniosło się na brzegi, roz­płynęło po falach. Zdawało się, że to była chwila jakiegoś odpoczynku, gdzie wszystkie zawiści usnęły, przerwały, się intrygi—a każ­dy pragnął powietrza i tylko powietrza. W so­snowych lasach do późnej nocy płonęły ogni­ska, buchały parą samowary, gromadki mło­dzieży płci obojej w fantastycznych grupach rozkładały sna trawię, ■ domorośli artyści; dęliiwr,dudy, lub siąfcli strtuiy.skrzypek.

Jeden tylko Jakokowićz tej powszechnej nie dzielił uciechy. Bał się, czy wstydził Dosi, która, jak zawsze, duszą była towarzystwa, i żaden spacer ani majówka bez niej się obejść nie mogły. Kajcio o tern wiedział, zachorował

więc niby; ażeby' czemkolwiekbądź Usprawie­dliwić swoją nieobecność. Wezwał Ratatyńskie- go, który mu krew puścił i aperturę kazał postawić, twierdząc, że przyczyną choroby by- ło'lżycie zanadto śWi^tdfóliwe. Te lfekaeh onycłr polepszyło •v się znacznie, i Kajcio ze' swojego mieszkania, wysuwać się zaczął, szeptał coś z Honoratą, jakieś polecenia od Adeli otrzy­mywał, księdza Anioła nie spuszczał z oka, snuł się pod parkanem ogrodu Dosi i za­wierał bliższe stosunki z jej służbą. Obra­zek, medalik, jakiś datek pieniężny, to umie­jętne łgarstwo — otwierały mu serca całkowi­cie pokojówek, z kucharzem był oddawna na poufałfej • stópie przyfaźńi, Wreszcie z&awuiń' się, że i Kiryła przekabacił. Kiryłó 'nie od-' znaczał się wielomównością, a jakkolwiek ni­czemu nie przeczył, nie potakiwał też nicze­mu. Rzucał krótkie „ha"? gdy nie rozumiał czego, a gdy potwierdzał, powtarzał wtedy „ehe!" Z pierwszego Jakokowiez wnioskował, że Kiryło interesował się podawanemi mu wia­domościami—drugie było dowodem jego zgody na zdania Kajcia. Po większej czyści, Kiryło słuchał w milczeniu1 opowiadań Jakokowicza, kurząc krótką lulkę, nałożoną machorką, i splu­wając przez zęby na ziemię. Jakkolwiek peł­nił lokajską służbę u państwa Troińskich, wieśniaczego nie rzucił strojh i dumny był ze s&ó%h'Jzawiesistyęli, 'na dół spuszczonych, kó- zaczych wąsów i wysokiej, baraniej czapki, z fantazyją na bok podanej. Lubił czy nie

lubił Jakokowicza, nikt o tem na pewno twier­dzić nie mógł-^zobaczywszy tylko raz małpę w wędrownej menażeryi, był przekonany, że przypadkiem pana Kajetana do klatki zam­knięto, a gdy mistrz sztuki kulinarnej tłu­maczył niemożebność podobnego wypadku, od­powiedział w małoruskiem narzeczu.

Jak ce ne buw win—to joho brat!... ,

I na tym punkcie przekonać się już nie dał.

Henryka nie było; Dosia z całą swobodą młodości oddawała się zabawom, mógł więc jak- naj bezpieczniej pan Kajetan przesiedzieć go­dzin parę w garderobie i wiele ciekawych, a tak pożądanych dla siebie, dowiedzieć się rze­czy. _' Ńie lęk&F się, ty legó tąjerrme^wizyty doszły do wiadomości Dosi' — pokojówki rade były gościowi, kucharz szczycił się odwiedzi­nami 'jego, Kiryło zaś niepytany, nie miał zwyczaju o niczem mówić. Jakokowiez sekre­tu żądał i takowy był dochowany. Przycho­dził, słuchał, pytał — i kombinował. Dowie­dział się, że ksiądz Anioł bywał dość często— Dosia z nim wychodziła—wracali późno. Pra­wda,1 iTże Dosia1 ^nietylko ^'księdzem Aniołem wychodziła, ale Jakokowiez na wszystko to tylko, co się tyczyło księdza Anioła i Dosi, kładł nacisk. Prowadził rzecz swoją tak, że nawet milczący, choć przebiegły Kiryło, nie domyślał się zrazu podejść żadnych:Jakoko­wiez, którego serce żółć wypełniała, pragnął koniecznie wynaleźć coś, coby mogło rzucić plamę jakąś na Dosię, by ta dumna, czy­

sta i biała, nie mogła oczu podnieść od ziemi. Mniejsza, że ta plama nie byłaby z jej winy, lecz byłaby niezmytą — w oczach świata. Ba! gdyby rzeczywiście było prawdą, w co uwierzyły Adela i Honorata — uczułby się szczęśliwy. Lecz wątpiły, niech wfljb słu­żą pozory—tych szukał.

Demoralizował więc służbę, by jej przychyl­ność zjednać, schlebiał słabostkom, podsycał namiętności.

Po pamiętnej sielance „nocy letniej" oburze­nie Dosi nie trwało długo. Doznała tylko u- czucia, jakby brzydki pająk jej dotknął, zrzuciła go i wszystko dawnym trybem po­szło. Nie miała zamiaru nawet wspominać o tem mężowi... Śmiałby się, lecz chciała o- szczędzić mu półsekundowej nawet przykrości? Nazajutrz już zapomniała o wszystkiem.

Tak upłynęło tygodni parę.

Rozpoczęły się majówki, spacery łodzią.— Panie Adela i Honorata, oddawały Dosi we wszystkiem pierwszeństwo — oświadczały się z przyjaźnią, całowały tak czule jak nigdy. Jakokowićz nie pokazywał się, księdza Anioła nie można było namówić na żadną wycieczkę.

Pewnej niedzieli wybierano się wielką gro­madą w dziesięć łodzi do pięknej miejscowo­ści, Czakówką zwanej. Wyjazd miał nastąpić o godzinie szóstej po południu, powrót przy świetle księżyca i dźwiękach muzyki. Panie miały być w kostiumach.

Rano dnia tego Adela i Honorata odwiedzi­ły Dosię.

— Dosin! tobie korona królewska musi paść w udziale—mówiła Honorata.

Ale Dosia wolała strój pasterski.

—''Och! ty mimowolna kokietko — zawołała pani Adela, wiesz w czem ci najcudowniej! Niewinność serca chcesz połączyć z prostotą stroju.

'Dosia śmiała się.

— Nie myśl tylko — ciągnęła Adela, że my należne tobie hołdy oddajemy zupełnie bezinte­resownie—o nie! Przybycie nasze tym razem i pochlebstwa, choć zupełnie na miejscu, łączą się z pewną prośbą.

— Słucham!—czem paniom służyć mogę?

— Droga nasza!—namów księdza Anioła, że­by chciał uroczą zabawę naszą uświetnić swo­ją obecnością. Nasze prośby zostały bez skut­ku, twojemi nie wzgardzi.

— Dlaczegóż ja miałabym być od pań szczę­śliwszą?—zapytała Dosia.

— Zapewne!—odparła Adela, sznurując^sta. Ale pani wie, że gdzie redut nie mogą zdo­być poważne działa, wysyłają wtedy lekką ka- waleryję.

— Ja więc jestem lekką kawaleryją — za­śmiała się pani Troińska... Dobrze!—przypu­szczę szturm do reduty, i jako do dobrych żołnierzy należę, nie mam prawa wątpić o zwycięztwie.

Ubrała się pośpiesznie, i odprowadzona przez

najserdeczniejsze przyjaciółki, znikła w zało­mach seminaryjskich murów.

— Uważałaś—szepnęła Adela, „nie mam pra­wa wąt-pić". To znaczy: „nie wątpię, że re­duta się podda", a jeżeli żołnierz nie wątpi o zdobyciu twierdzy, rozumiem, „że zna jej słabe strony, w które atakować zamierza". Znajomość zaś stron słabych danej miejscowo­ści jest dowodem, że oglądało się ją bardzo zbliska, czego logicznem następstwem jest byt­ność w reducie, co najedno z obcowaniem wy­chodzi, pociągającem za sobą posiadanie!

— Bezwstydnica!—krzyknęła Honorata, jak ona mogła nam w oczy mówić to wszystko!...

Zatrzymały się przed bramą, czekając na rezultat poselstwa.

Dosia zastała księdza Anioła, pochylonego nad księgą „Żywotów świętychlJj.

— A, pani!—zawołał, zobaczywszy wchodzą­cą, właśnie miałem iść do pani.—Nowe odkry­cie, nowa ofiara...

— Czy wymagająca natychmiastowego dzia­łania?—zawołała Dosia, siadając na wskazanem miejscu.

— -Pani się śpieszysz?

— To nic nie 'znaczy, obowiązek przede- wszystkiem.

— Co mogłem, zrobiłem sam—dzisiaj!—jutro —z panią... Wprzód tylko musimy się porozu­mieć.

—fWa to — zawołała Dosia, będziemy mieli dość czasu w Czakowieckim lesie.

— Majaka! kostiumuwą majówka! z lekkim uśmiechem odezwał się ksiądz. Ale ja jej u- czestnikiem nie będę.

— Do mnie ksiąd.% profesor nie ma prawa tak się odzywać.

— Dla czegóż to?

— Bo żeby się uczeń, r nie popsuł, potrzeba choć raz w życiu niewinnym jego zachcian­kom dogodzić.

— Jakkolwiek mam lepsze wyobrażenie o mo­im uczniu, bojąc się jednak, by mu 'nie przy­szła czasem do głowy chęć buntu—będę!

Dosia skoczyła nradowana.

— O godzinie szóstej zbieramy się na wy­spie!

Podała rękę i pierzchła.

Rozmowa nie trwała pięciu minut, ale cza­somierz niewiast, oczekujących, na powrót po­sła, galopem zdążał.

— Myślałyśmy, że nie doczekamy się pani —odezwały się razem prawie, podchodząc kro­kiem śpiesznym do idącej Dosi... Jakże, do­bra nas^a pośredniczko?

— Szturm się powiódł? — dodała Honorata.

— Lekka k^waleryja zdemontowała wszyst­kie armaty—zawołała, śmiejąc się, Dosia. Po­liczki jej były zarumienione, bo biegła szybko, a słońce ogniem paliło. Pożegnawszy panie i wskoczywszy do dorożki, kazała wieść się do domu. jii.jŁ

— Czy zwróciłaś pani uwagę na kolor jej twarzy?

— Purpura!—odszepnęła Honorata, ruszając ramionami.

Zwróciły się ku bramie kościelnej, przeże­gnały się ze skruchą i, kiwnąwszy głowami, podały sobie ręce.

— Do widzenia, dobra pani!

— Do widzenia, zacna pani!

— Na wyspie, o szóstej!...

Rozeszły się.

Wyspa, leżąca na środku rzeki, połączona była z brzegiem mostem, długim jakie sto łokci. Budowa owego mostu nie wymagała wielkiego wysiłku sztuki inżynierskiej: krzywe, chwiejące się kołki, związane u góry kawał­kiem kloca, wbite w dno rzeki, stojące para­mi w pewnej odległości od siebie, stanowiły jedyną podporę, na której leżały, niezbyt szczelnie połączone z sobą, deski w cztery rzę­dy. Każde silniejsze wezbranie wody zrywa­ło most i unosiło daleko składowe jego czę­ści, ale Zakuty-Gród obfitował w drzewo, kło­potu więc nie było: stawał most drugi (o chwie­jących się zawsze poręczach), zabierała go wo­da, stawał trzeci — znów zabierała i tak da­lej w kółko. Zniszczenie bywało całkowite przy roztopach wiosennych, w czasie burz le­tnich z ulewą—cząstkowe, pod koniec zaś je­sieni—obrączkowe, bo w onycli dniach słot­nych, chmurnych, podczas listopadowych nocy, wszystkie żelazne obręcze i spoidła, kradzio­no najregularniej.

Dla nadbrzeżnych mieszkańców, którymi by­

li przeważnie rybacy, most ów służył za ter­mometr, barometr, a szczególnie wielkie usłu­gi, jako kompas, oddawał. W czasie upałów wszystkie deski podnosiły się końcami ku nie­bu, w czasie ulewnych deszczów, rzecz się miała przeciwnie, wyrównywała je dopiero po­goda umiarkowana. To były zmiany barome­try czne;'termometryczne zaś odznaczały się wię­kszą lub mniejszą szerokością szpar między de­skami. Jeżeli zaś obserwacyje stanu powie­trza albo atmosferycznych nieporządków nie­zupełnie były dokładne, za to pewne godzi­ny dnia z całą ścisłością oznaczyć było mo­żna. O godzinie siódmej zrana na mostku zja­wiał się Jakokowiez z okrutnem prześciera­dłem, przewieszonem przez szyję i obwarzanka­mi w ręku, ażeby po kąpieli przekąsić; o ósmej szło dwóch prałatów, punkt o dziewiątej most skrzypiał, trzeszczał i uginał się pod ciężkie- mi Sadłowskiego krokami; o dziesiątej drep­tał pan Heliodor Pikorski z Dzwonkoskim A- tanazym, za nimi „fujara" Dubczewski, wykła­dający różne kombinacyje wintowe, i tak da­lej, aż do południa. W tymże czasie przechodziło wprawdzie, by się w nurtach rzeki Zanurzyć, (bo niemal pół wyspy, na bakier trzymające się łazienki obsiadły), niemało innych osób płci obojpj: szwaczki, praczki, mnlarze i stolarze, ale to były minuty i sekundy, na które się nie zwraca uwagi. Bezwzględny zaś spokój wy­bijał godzinę dwunastą. Od pierwszej nasta- wała pewna nieprawidłowość w ruchach kom­

pasowej wskazówki, trwająca do godziny czwar­tej. O tej właśnie porze zjawiała się Honora­ta, a za nią niechybnie Kasper z wyżłem, któ­ry, po użyciu kąpieli, miał zwyczaj zawsze przed nią się otrząsać, za co makagigę od swo­jego pana dęstayał. iI70,piątej^ szła. z webę>>^n rocznikiem Adela, Ta kąpała, się dwie godzi­ny. O szóstej, z rozstawionemi łokciami* jak­by kogo chciał potrącić, sunął Pistroński z „Jar- sełkami" Kraszewskiego w kieszeni; Dosia z Zo­sią przybywały o siódmej, a o wpół do ósmej zatrzymywała się przy brzegu kareta biskupia. Słońce zachodziło, kompas przestawał funk- cyjonować. Tak bywało codziennie, z małe- mi wyjątkami tylko, gdy kąpielowicze wybie­rali się na jakąś wycieczkę lub majówkę, do dzisiejszej podobną.

O godzinie szóstej zaroiło się na mostku. Prywatnemi powozami, dorożkami najętemi al­bo pieszo, jak kto mógł lub chciał, przybywa­li dobrzy znajomi. Nasamprzód zjawiły się Ho­norata i Adelą,, z koszykami, ,w ręku, pełne- mi gruszek, konfitur, oraz innego rodzaju specyjałów. „Aniołek Józieęzka^z misternie wyszywaną torebką, z licznem gronem towa­rzyszek nie .kazała długo na siebie czekać.

Z torebki wyzierały smaczne, okrągłe bułecz­ki i łapki pieczonych kurcząt. Za nią podążał Sadłowskij z okrutną j poszewką od pod,u^zJą, naładowaną po brzegi kiełbasami, . polędwicą i serem szwajcarskim, a dźwięk szkła zdra­dzał obecność niejednej butelki. Po chwili zja­

wił się pan Heliodor z blaszanemi pudełeczka­mi sardynek i Pistroński z Kraszewskim w kie­szeni. Szli, jechali, kurz i gwar napełniał po­wietrze.

Wtem dał się słyszeć turkot szybko jadą­cego pojazdu i piękny powóz, ciągniony przez dwa szarogniade rumaki, zatrzymał się u mostu.

Lekko, jak sarenki, wyskoczyły z niego Do­sia i Zosia. Kiryło niósł ogromny Samowar, panie miały w delikatnych rączkach" fjludełką z cukierkami i różne ciastka w dużych papie­rowych torebkach, oznaczonych firmą miej­scowej cukierni.

Rozmawiając, śmiejąc się, gestykulując, wtło­czyli się wszyscy na dygoczący mostek, śpie­sząc na wyspę, na brzegu której stał już ksiądz Anioł, patrząc z daleka na ten wąż długi, barwny, sunący się szybko z jakimś łoskotem głuchym, szmerem i szelestem niewidzianych, jeno słyszanych skrzydeł. Wąż ten wydłużał się, kurczył, zmieniał barwy i kształty, wre­szcie wysunął ogromną, błyszczącą głowę i ru­szając się na lewo, to na prawo, pełzł na­przód.

Był to Kiryło z samowarem.

Ksiądz Anioł pośród tego tłumu szukał je­dnej tylko postaci. Niełatwo było rozpoznać ją zdaleka, fantastyczne stroje zmieniły wszyst­kich. Mężczyźni oczywiście pozostali w swo- rlfcli estetycznych żakietach i surdutach, w któ­rych wor^k plewy albo Apollo Belwederski zrównaliby się kształtami: pierwszy nabyłby

wdzięku, ostatni z wdziękn coś stracił i mo­gliby uchodzić za dwóch braci rodzonych. Cy- wilizacyja nasza wielką krzywdę w tym wzglę­dzie wyrządziła estetyce. Barwy niepewne męzkich ubrań, popielato-szare, lub szaro-po- pielate, mają być piękniejsze od barw zasad­niczych, pełnych, jakiemi, cała odznacza się przyroda; podcięte poły surdutów, szmat su­kna na piersi i reszta ubrania, w którym bar­dzo przyzwoicie wyglądałby afrykański słoń, odpowiadają niby lepiej wymogom piękna, niż starożytna toga o fałdach obfitych, grecka chlamida, fantastyczny strój hiszpaną lub bar­wny żupan pradziadów. Bądź co bądź, po­zbywszy się wielu cech barbarzyńskich, w stro­ju naszym stworzyliśmy barbarzyństwo este­tyczne. Zmysł piękna kobiet ochronił je od tego.

Kostiumy naszych pań były prześliczne, z wyjątkiem Adeli i Honoraty, którą, choć rade były za pasterki się przebrać, lecz dla wzglę­dów moralnych musiały pozostać w codziennych strojach. Zresztą, pierwszej ksiądz—wuj, dru- giej-wuj ksiądz, zabronili kuso się ubrać. Pa­nienki za to i młode mężatki złożyły egzamin gustu i fantazyi. Tam różnobarwnem skrzy­dłem zatrzepotał motyl, tu lekka wyfrunę­ła jaskółka; jutrzenka w powiewnej, różo­wej szacie, z drżącą, melancholijną gwia­zdą nad czołem, przykuła się do poważnej no­cy, której szata powłóczysta, czarna, srebrne- mi usiana gwiazdami, ciągnęła cień długi za

sobą. Tam znów czarnooka hiszpanka prowa­dziła rozmowę z dziewczyną ukraińską; kró­lowa w purpurze, uśmiechała się do ubranej w barwiste łachmany cyganki—Dyjana z koł­czanem strzał otoczyła ramieniem żydówkę młodą. Ale strój nocy, jutrzenki, motyla i kró­lowej ustąpić musiał przed sielankowym stro­jem pasterki, bo też pasterka była śliczna jak marzenie. Na samym końcu szła Józieczka w ubraniu trynitarskiem, dwubarwny, sukienny krzyż świecił na przodzie habitu, ręce, modli­tewnie złożone, trzymały różaniec. Honorata i Adela zachwycone były pomysłem.

Ksiądz Anioł z brzegu wyspy patrzał, lecz w natłoku nie mógł znaleźć tej, której wzrok jego szukał mimowolnie.

Wylądował Kiryło, za nim posunął się wąż, lecz zaledwie dopadł brzegu, prysnął nagle i rozlał się na wsze strony falą dźwięków i barw. Kiryło tylko nie puszczał samowara, nawoły­wał pokojówki, przybyłe z niektóremi paniami i zszedł do transportowej łodzi, gdzie ukła­dać zaczął przywiezione zapasy.

Zaczęły się powitania, uściski i całowanie rrgk księdza, który witał przybyłych uprzej­mie z uśmiechem na ustach, a zadumą na czo­le. Zaszumiało jak w ulu, kiedy rój ma wy- jjiszyć dla wyszukania sobie siedziby nowej.

Nagle wpadł Eatatyński, wszyscy rzucili się do doktora.

— A niespodzianka?... prawda, niespodzian­ka? — zawołał... Myśleliście, że już nie przy­

będę, będąc do chorego wezwany, ale u umie umarli z grobu wstają, gdy im tędy i tędy krew puszczę!.'..'

— Więc Jadziewicz już ma się lepiej?—spy­tało głosów kilka.

— Jak ryba!—huknął doktór, a wyobraźcie sobie, że 'Wezwał '"Chrzanowskiego? — szczęście że nie zastał go, a do mnie'się zwrócił.

— Co było poczciwemu prezesowi?

— Chorób ze czterdzieści naraź, niebywała komjflikSoJja!.?''1 fczlfawka, aiUtk apoplekffcj^cz- ny, kurcze żołądkowe i swędzenie w karku. Powiadam wam — 'muzyka!... Eatuj! — wrze­szczał../* Ja mac-mac.l. Gorączka piekielna!... Nagle fcźknął i' riog? odrzucił.* Ni'e'wiele my­śląc, krew z obu żył puszczam, poteni jak dam mu tędy i tędy, powiadam wam muzyka!—mi­ło słuchać. I nim się opamiętałem, już szel­ma do winta usiadł. Ztamtąd walę do Ja- kokowicza, który od dwóch tygodni czegoś nie domaga, ale sam sobie winien. Żyje jak asce­ta, zagładza się tędy i tędy. Musiały mu je­dnak pomódz apertnry, bo w domu nie za­stałem.

Adela i Honorata trąciły się lekko.

Ksiądz Anioł usiadł pod rozłożystą lipą i pa­trzał na przesuwający się tłum przed nim. Przeszła noc, mignęła jutrzenka," motyl prze- 'fifcmł^^sterka^^witała się z 'coTą1 Italii/1 Kró­lowa usiadła na murawie. Koło nich kręciły się estetyczne surduty; żartowano, bawiono się wesoło, a głośno. 1

Nagle z tłumu wybiegła żydówka. Piękna młoda, w stroju, który przed laty czterdziestu jeszcze ozdabiał izraelitki. Złote muszki przy­ciskały nad czołem bujne warkocze włosów, włosów za jasnych dla mieszkanek nawet pół­nocy; pendele błyszczącą frendzlą ozdabiały pier­si,'długie kolcie spadały lia ramiona.

Podbiegła, stanęła przed księdzem i sre­brnym zawołała głosem...

— Kto ja?

Ksiądz podniósł oczy, w których malowa­ła się miłość bezgraniczna, patrzał długo na stojącą przed sobą, nie mogąc spojrzeń oder­wać.

— Nie poznaiećie mnie?—odezwała eię dzie­wczyna łamanym językiem.

Z ust pytanego wypadły słowa, ciche, "wy­szeptane bez rozkazu woli...

„Żydówkaś po ubiorze, żydówkaś po głosie...

Oczy widzą żydówkę, ale serce... Zosie!"

Wyciągnął rękę...

Nagle wstał... twarz mu zbielała, ale to trwa­ło chwilę. Spokojnie podaną dłoń ujął, uści­snął i rzekł zupełnie swobodnym głosem? •

— Wybacz pani tej improwizacji, wybacz, że w niej ośmieliłem się nazwać ciebie po imie­niu. Poeci mają czasem to wyjątkowe prawo— ja przed chwilą byłem... poetą!...

Zosia zaśmiała się.' .fL Prześliczny wierszyk!—zawołała—ale to początek, gdzie koniec?

Gdzie goniec? — powtórzył, ksiądz... Nie ja go dośpiewam.^v

— A kto?

. Pan Gustaw!—zawołała nagle Dosia, sta- jąc za plecami Zosi.

Zosia odwróciła się do pięknej pasterki, któ­ra nie spostrzegła się nawet, jak parę klapsów dostała.

Śmiejąc się, wzięły siebie pod ręcę i pobiegły na brzeg rzeki, gdzie przybijały łodzie. Nie zauważyły więc, że czoło księdza pokryło się trupią bladością.

' M Siadać! — odezwały się męzkie głosy od brzegu.

— Panowie! — zawołał Sadłowski—maleńka propozycyja!...

— Sadłowski ma głos — krzyknął Ratatyó- skt—słuchamy!

— Słuchamy!—odezwało się tu i tam.

—. Możeby, przed rozpoczęciem nawigacyi, caś przetrącić?.

— Coo?—zabrzmiało przeciągłej j>.

Sadłowski powtórzył, ale ogólne: nie-nie! by­ły wymowniejszem nad wszelkie przedstawienia zgłodniałego.

Rzucono się do łodzi... Na przodującej o- ^wała się orkiestra polonezem gi-zmiącym, u- dej^yly wiosła, ząkołysały się jł£,4ki i z szu­mem fal ruszyły.

Łódek wszystkich było dwanaście.

Na pierwszej, która, wysunąwszy się, w pe- wnem oddaleniu naczelne trzymała miejsce,

siedział Kiryło z samowarem i pokojówki, ma­jące straż nad zapasami. Na drugiej była mu­zyka — dziesięć następnych przepełniali nasi znajomi i reszta towarzystwa.

Okrążywszy wyspę, wypłynęli na głębię... Tu rzeka rozpostarła się szeroko, Me drgały lekko i raziły oczy patrzących, bo słońce pełnym blaskiem rozlało się na powierzchni wód i mi­gotało połyskliwie w falach wiecznie rucho­mych.

Zaczęły się gonitwy...

Łodzie śmigały jak jaskółki, panie dodawa­ły bodźca mniej wytrawnym wioślarzom, za­chęcały do zwycięztwa, tryumfatorom rzucały kwiaty, które, jak roztrzpiotane motyle, z łodzi do łodzi latały. Śmiech, wrzawa napełniły po­wietrze, jak kryształ, czyste. Nagle Sadłowski wrzasnął i o mało do rzeki nie wleciał.

To łódź się rozbujała straszliwie...

Figle pań—nic wigcejb,

— Panno Zofijo!—pani Doroto!—błagał Sa­dłowski... Proszę siedzieć spokojnie, bo...

— AjająJI—krzyknął znowu, dla tejże samej racyi, co wprzódy.

■— Ależ my siedzimy spokojnie—odezwały się napastowane, choć wcale nie jesteśmy nierade takiemu kołysaniu się łódki.

— Tu w cztery chłopy będzie... Panie! pa­nie!! panie!!! — chwytając się obok siedzących, krzyknął Sadłowski, bo łódź rozbujała się znowu.

Tym razem dostrzegł sprawcę zamachu na

swoją spokojność. Był nim skromny trynitarz, aniołek Józieczka. Na bocznej ławeczce sie­działa spokojnie, zda się, Bogu ducha winna, ale gdy tylko uwaga płynących w inną się stronę zwróciła, pochylała się szybkim ruchem ku wodzie, mrugnięciem dawała znak, by jej pomógł studencik jakiś—i jazda!... Sadłowski krzyczał, ona sznurowała nabożnie usteczka, licząc paciorki, trzymanego w ręku, różańca.

— Panno Józefo!—to, jak Boga kocham, jest nieprzyzwoicie — zwracając się do niej, wołał zasapany Sadłowski.

— Nie wiem, w czem pan widzisz nieprzy- zwoitość?—odpowiedział trynitarz.—Czy w spo­kojnej postaci mojej, czy w swoich konwul- syjnych ruchach?

— Niech pani znajduje się grzecznie, to i ruchów konwulsyjnych nie będzie.

— Niech pan nie robi ruchów konwulsyj­nych, a uprzejmość pańska na naganę nie za­sług.

— Ciekawym, coby pani zrobiła, gdybym hulknął do wody?

— Siedziałabym tak spokojnie, jak teraz siedzę.

— Nie wiem, kto panią uczył miłości chrze- ścijańskiej?-®j>arsknął Sadłowski.

— Niema ona związku z zawarowanem bez­pieczeństwem pana...

— Bawi się pani w proroctwa, które bynaj­mniej mnie nie uspokajają.

— A mnie zupełnie!

— Z jakiej racyi—jeśli łaska?

— Z tej, że co ma wisieć, nie utonie—odpa­liła bez namysłu.

Śmiech buchnął, aż echa odezwały się w roz­padlinach skalnych.

— Aniołek!—mruknął pod nosem Sadłowski.

W tem ktoś zaintonował: Z tej i owej łodzi

odezwał się głos jeden, drugi—do popisu sta­nęli śpiewacy... i pieśń zabrzmiała.

Trzymała prym Dosia... Zosia nie zostawa­ła dłużną. Dziesięć łodzi zamieniło się w arf dziesięć. Oczy wszystkich były podniesione ku niebu, to opuszczone ku rzece. Wsłuchani i wpatrzeni tylko w pieśń byli.

Śpiewało głosów sto.

Ale w pół pieśni dołączył się głos jeden, z ogólnego chóru wypłynął i ujął berło króle­wskie.—Brzmiał czysto, świecił dziwną jasno- śnością, wielki, potężny!... Echa, które .chwy­tały głosy wszystkie, umilkły naraz, porwały tylko ten jeden i niosły daleko.

To śpiewał ksiądz Anioł.

Zwrócony twarzą do skał, widział nad sobą niebo jasne, przed sobą zieloną pierś ziemi. Nie dbał, czy był słuchany — chciał jeno ból wszystek z piersi wydobyć. Twarz miał bla­dą, oczy przymglone, ręce opuszczone na ko­lana. Zdawało się patrzącym, że w pieśń się wcielił, że sam był pieśnią.

Huczne „brawo!" przerwało marzenia księdza.

Łodzie przybiły do brzegu.

Piękny, wonny las sosnowy, szerokie zakre­

ślał koło; na wzgórzu płonęło już duże ogni­sko, dym wałił kłębami, trzaskały smolne ga­łązki i skwierczały kupy suchych liści chwy­tane przez ogniste języki. Koło ogniska uwi­jał się Kiryło, co chwila nachylał się i dął po­tężną piersią w samowar, aż iskry sypały się u dołu. Na murawie leżały wydobyte już z torb i koszyków zapasy, służące uwijały się z rę­cznikami, wycierały szklanki, nakładały na półmiski zimne mięsiwa, konfitury do szklan- nych miseczek, owoce do kloszów. Wszystko szło szybko, porządnie pod dyrekcyją Jakoko- wicza.

Nie spodziewano się zastać go tutaj. Wtaje­mniczone tylko były dwie osoby: Adela i Ho­norata, ale te nie zdradziły obecności brylan- ta, chcąc sprawić towarzystwu radość wielką pojawieniem się jego.

Jakokowićz powracał do świata—inaczej być nie mogło; odosobnienie zresztą nie leżało w je­go planach. Musiał być obecnym; patrzeć i wypatrzeć to, co Honorata i Adela za pewnik już uważały. Przeszło dwutygodniowa zmy­ślona choroba, która go oddaliła od Dosi, wpły­nęła też uspakajająco na jego, ostatniemi wy­padkami zdenerwowany, organizm. Spotkać się z Dosią bał, ale prędzej czy później—mu­siał. Dzisiejszą chwilę uważał za najstoso­wniejszą, tem bardziej, że Henryk z majątku nie wracał, a z Dosią, bądź co bądź, zerwane nitki nawiązać trzeba było. Otwarte działa­nie uważał tu za najlepsze. Dowiedziawszy

się o majówce, szepnął na uclio ubóstwiającym go paniom, że czuje się bardzo dobrze i że— pragnąc niespodziankę spacerowiczom zrobić— pośpieszy na miejsce zebrania, zajmie się upo­rządkowaniem przybywających zapasów i z brze­gu wspaniałą mową towarzystwo powita.

— Jakokowiez!... Kajcio!...—odezwały się gło­sy wysiadających na brzeg.

— Muzyka!—huknął Ratatyński.

— Ja, ja nim jestem—najzacniejsi mężowie i najświętsze niewiasty...

Od tych wyrazów rozpoczął oracyję.

Mówił długo, a zakończył następującemi słowy:

Możebym dawno ziemski już opuścił padół I głową grze^ESę, dUiłbął się liet na dół, I gdy się życie smutnym końcem mgli się, Tych bóstw widokiem meby 'ócSy' nie pasły się; I głos pastereczki

Tu zwrócił się do Dosi:

...Co tak lubo grucha Klarnetu dźwiękiem nie wlatywałby do ucha, Gdyby nie iście doktorska ptftęga, Która do źródeł żywotności sięga, Bo gdy się boczy skażona natura Czoło jej stawi śmiała apertura!

— Brawo, Kajciu, brawo!—huknęły od brze­gu głosy męzkie.

— Brylancie! brylancie!—wołały przyjaciół­ki Kajcia, wyciągając ramiona.

— Apertura! niech sam powie—grzmiał Ra­ta tyński.

— Jedyny środek, konsylyjarzu—powtórzył Jakokowićz, rzucając się w objęcia doktor­skie.

Był uszczęśliwiony z przyjęcia, dumny z ry­mów, które kuł przez całe dwa tygodnie.

— Czy to rzeczywiście pana wiersze? — za­pytał Heliodor Pikorski.

— Rym jeden od * * * skiego wziąłem — re­szta moje od początku do końca — upewniał Jakokowićz.

Zaczął witać przybyłych, szukać, przysiadać, wszystkim paniom całować rączki; Pistroń- skiego porwał w ramiona, Sadłowskiego w brzuch palnął, wreszcie podskoczył do Dosi.

— Pastereczko...

Umilkł nagle, bo Dosia przeszła, najmniej­szej nie zwróciwszy nań uwagi.

Dla Dosi Jakokowićz przestał istnieć.

Kajcio udał, że tego nie spostrzegł, przy­padł do księdza Anioła i w ramię go kilka­krotnie ucałował.

— Jeść!—krzyknął Sadłowski, rzucając się na ziemię u stóp Kiryła. •

Wziął się do obrabiania indyka, ale sam je­den, bo reszta towarzystwa rzuciła się w las, rozpoczęły się gonitwy, śmiechy, nawoły­wania...

— Ku-ku! — odezwała się kukułka w głębi lasu...

— Ku-ku!—przedrzeźniając ptaszka—odpo­wiedział srebrny głos Dosi—za nią poszły in­ne i rozpoczęło się kukanie.

Znaleźli się na wielkiej, zieloną trawą zaro­śniętą] polance...

— W ceroeatuel — zawołał ktoś z towarzy­stwa...

— Przepyszne miejsce!—odpowiedziano.

— W kółka!... w kółka! — zadzwoniły głosy panienek...

— Kółka—kije!...—krzyknął Jakokowiez..

Wykręcił się na pięcie, pobiegł do Kiryły,

który główną straż trzymał nad powierzonemi sobie rzeczami—i za chwilę przyleciał pędem, niosąc stosowne do gry przyrządy.

Narzucił się na wodzireja.

— Pan tu!—pani tam!... Ładna cyganeczka przy krzaczku będzie łaskawa zająć miejsce... a ty, urocza pastereczko—tu!

Ale pasterka .przeszła na inne miejsce, cze­go Ja^akowicz udawał, peanie uważa. Uwa­żał jednak, że stanęła niedaleko księdza Anioła.

— Aha—rybko!—mruknął.

Pobiegł, roznosząc dalej rozkazy, dobierając kije i kółka.

— Commencezl—zawołał, i cisnął obręcz w po­detrze.

Złapał trynitarz—rzucił :iw kolej... Fur^nę- ło razem kołków czterdzieści i gra poszła żwa­wo, przeplatana gromkiem brawem, śmiechem nagłym, to głośnemi żartami Ratatyńskiego...

— Łapaj, bo aperturę postawię!... wołał do jednego1(z-panów» fctóry, zadarłszy nos do gó­ry, skinął naprzód, śljsdąąc .oczyma kółko, o- gromny łuk zakreślające w powietrzu... •

— Panienko! — ospę na noskn zaszczepię— rzucał w drugą stronę.

Panienka nie chciała mieć ospy na nosku— biegła szybko, by dogonić obręcz nieprawidło­wo rzuconą.

— Baczność, doktorze!—bo teraz my ciebie weźmiemy w obroty—zabrzmiało naraz głosów kilkanaście i tyleż kółek furknęło nad Rata- tyńskim.

Ratatyński rzucił się, ale żadnego ułowić nie mógł. Skoczył na lewo, aż tu z prawej strony wprost na głowę mu pada, chciał chwy­cić to właśnie, bo łatwiej szem mu się zdało, ale oto dwa naraz wirują nad nim. Podniósł głowę, ręce uniósł do góry, w tem z boków pomyka jedno, drugie, trzecie... Skoczył tu i tam— lecz zanim dobiegł do pierwszego, drugie upa­dło... zawrócił do trzeciego, za daleko już było.

— Muzyka!—krzyknął—widząc daremne za­biegi, i zmęczony rzucił się na murawę!

Panienki podbiegły do doktora...

— Szczepcie ospę... stawiajcie aperturę, gdzie wam się podoba—przegrałem sprawę!...—wołał do otaczających go kołem.

Odpowiedziano serdecznym śmiechem i gra znów się rozpoczęła.

Ruch na polance nie ustawał aż do zachodu słońca. Pierwszy ksiądz Anioł wyszedł z kół­ka... Dosia rzuciła obręcz do księdza... ksiądz podbiegł, zakaszlał nagle, stanął i rękę przy­łożył do piersi... Kropla krwi wybiegła mu na usta.

— Co księdzu?...—zawołała, podbiegając pa­ni Adela.

— Nie pomogły ani winogrona pani, ani kwia­ty pani Honoraty.

Wręczył kij z kółkiem Adeli i zwrócił się do Dosi.

— Pani jesteś nieumęczona...

— A ksiądz już się znużył?

— Dość dla mnie tej wesołości! Chciałbym teraz pomówić z panią.

— A! prawda!...—służę księdzu...

Oparła kyek o ramię i oddaliła się z księ­dzem Aniołem w głąbłjjlasu.

Adela i Honorata podbiegły do Jakoko- wicza. 1

— Pilnuj! — szepnęła pierwsza — i przeszła szybko.

— Miej ich na uwadze!—podchodząc, rzuci­ła Honorata i wróciła do gości.

Jakokowićz złapał kółko i zakomenderował odwrót.

Wieczór był cichy, na zachodzie pas ogni­sty zostawiło słońce. Od rzeki powiał chłód wilgotny, las napełnił się wonią żywiczną sosen.

Dzięki staraniom Kiryły, samowar wrzał, bełkotał, a kilka czajników z herbatą stało gotowych na przyjęcie powracającego towa­rzystwa. Każdy był spragniony i głodny.

— Jeść! jeść! wołano, rzucając się na mura­wę koło półmisków i talerzów.

Niestety! Sadłowski nie próżnował.

Zjadł całego indyka, większą część polędwi­

cy, sześcioro kaczek, ze dwa łokcie kiełbasy, parę słoików konfitur wypróżnił i wszystkie cukierki Dosi wyjadł. Wiele wypił butelek wina i ara­ku z herbatą, nie wiadomo, bo szkło wszyst­kie, dla niepoznaki, do rzeki rzucił.

— Panie Sadłowski!—tożto zburzenie Jero­zolimy!—zawołały panienki, rączki załamując.

— Ja wam powiadam—muzyka!—huknął Ra- tatyński, szukając paszteta, który znikł jak kamfora.

— Najadłem się! — szepnął Sadłowski, ocie­rając usta serwetą...

I dobywszy cygara pykać zaczął.

— Kto wie?—odezwał się trynitarz, siada­jąc na wzgórku, opuszczonym przez mrówki, czy dla nas nie byłoby lepiej, żeby to, co ma wisieć, na ten raz utopiło się.

— Pani jesteś dziś w słodkiem usposobieniu —mruknął sprawca spustoszenia.

— Jestem tylko głodna, a pan wszystko zjadłeś.

_ — Przetrąciłem—to prawda!... ale wolałem pożyteczniej czas przepędzić, niż fikać za kół­kami.

— Gdzie arak? — wrząsnął Ratatyński, za- jęty poszukiwaniem przyniesionej z sobą bu­telki.

— Popływ z wodoju — odpowiedział poważ­nie Kiryło.

— Wylałeś?!...

— Pan Sadłowski wylał, a ja szkło u wodu hulk!...

•— Fasiu! — zawołał z wymówką doktór, ob­racając się do pana Kleofasa.

Sadłowski odparł spokojnie.

— Ty krew ludziom, a ja butelkom pusz­czam—i to medycyna!

— Muzyka! — podnosząc ramiona, prycbnął Ratatyński...

— Doktorze!—odezwał się nagle Pistroński, trącając go delikatnie łokciem, i wyjąwszy z kie­szeni cztery tomy jakiegoś dzieła, stuknął o nie dłonią...

Pan Aleksander pochylił się...

— „Jasełka"—Jezu!—krzyknął i rejterować począł.

Pistroń podsunął się do pana Kleofasa, ale ten do lasu pośpieszył.

Po rabunku, dokonanym przez Sadłowskiego, musiano się dzielić okruchami. Panie rozle­wały herbatę, mężczyźni krajali resztki mię­siwa, Kiryło dął w samowar.

Jakokowicza nie było.

W pół pochylony, skradał się właśnie do krzaku leszczyny, za którym, na zwalonym pniu drzewa, siedzieli ksiądz Anioł i Dosia. Ale widocznie się spóźnił, bo zaledwie chciwe, ucho nastawił, śledzeni podnieśli się i tylko zasłyszał krótkie pytanie Dosi:

— Gdzie?

I odpowiedź księdza:

— Na Dołkach.

Jakokowićz przysiadł do ziemi.

— Ludzie! czy wy się Boga nie boicie?—za­

wołał w duchu. Na Dołkach? tam gdzie ja... I to może za moich zadatkowych rubli piętna­ście?... Biedny Henryczek! — szepnął z west­chnieniem— orze,, sieje... a tutaj?... O! Dosiu, DosieczkoL. przypomnę ci Oberona!...

Zaśmiał się.

— Wiem!... nakoniec wiem... Nol a jak ja wiem, to bardzo wielu innych może wiedzieć.

Zatarł ręce i uradowany, uśmiechnięty wpadł między ucztujących.

Księżyc wzniósł się wysoko, gdy zno,wu przy dźwiękach muzyki odbiły łodzie od brzegu. Ślizgały się drżące blaski po wierzchu fal, mia­rowo uderzały wiosła, orkiestra grała śpiewną barkarolę. Między ścianami skał sunęły ło­dzie cicho, spokojnie. Pasterka miała oczy spuszczone w toń .wodną, białą dłonią, chwy­tała rnenufary, o liściach szerokich i kwiatach śnieżnych. Brzmiała pieśń smutna, dzwoniły fale, ciszę nocy przerywał tylko suchy kaszel księdza Anioła.

O ile dość łatwo było dostać się pieszo do Baęsjtku)V g tyle droga -pą^rotna, przedstawiała pewne trudności. Potrzeba było dla skrócenia wędrówki, ajbo drapać się na dość stromą, górę, albo, wymijając takową, spory kawał drogi nałożyć. Godzina była spóźniona — za­tem zgodzono się pójść górą.

Ksiądz Anioł przystawał, bo wielkie czuł zmęczenie, a gdy spostrzegł pierwsze szeregi, kierujące się na wyżynę — zatrzymał się, po­zwolił przejść wszystkim, sam zaś skierował

się na drogę dalszą znacznie, lecz mniej nużą­cą. Z całego towarzystwa zauważyła tylko Dosia jedna, że ksiądz Anioł cierpiący być mu­si. Widziała, jak słaniał się, oddychał ciężko i co chwila rękę do piersi przykładał. Pod­biegła więc i pod pozorem znużenia, narzuciła się mu na towarzyszkę.

— Pani znużona? — szepnął ksiądz, podno­sząc oczy na nią.

— Góra taka stroma—zawołała z uśmiechem Wolę tędy!

Ksiądz widocznie słabł, Dosia podała mu rę­kę. Wchodząc na przedmieście, posłyszeli za sobą gwałtowne ujadanie psa.

Miasto spało, dorożki nie napotkali—nim dcf- szli do seminaryjum dobra godzina upłynęła.

— Dziękuję pani!—szepnął ksiądz.

— Wprowadzę księdza na schody.

— Czy i to pani czynisz ze znużenia?—za­pytał głosem bardzo cichym.

Dosia nie odpowiedziała nic — podała ramię! które przyjął.

Szedł powoli, oddychał ciężko, chwiał się. Głos dzwonka rozbudził Kaspra.

Ksiądz zwrócił się do przewodniczki, uści­snął dłoń i szepnął.

— Domyśliła się pani, żem osłabł.., tak! Sam- bym nie przeszedł tych schodów... Dziękuję raz jeszczer^serdecznie dziękuję!—Jeżeli zdro­wie mi pozwoli odwiedzę tych biednych; w przeciwnym razie pani mnie wyręczysz... Prawda?

Nie czekał odpowiedzi — wsparł się na ra­mieniu Kaspra i wszedł do pokoju.

Dosia szybko zbiegła ze schodów, nagle po­słyszała kroki kogoś, idącego naprzeciw. Nie zatrzymała się, lecz zawadziwszy suknią o po­stać jakąś, zbiegła na dół.

— Kto to? co to?... he? ha?... — zawołał za nią znajomy głos księdza rektora...

Zniknięcie księdza i Dosi nie uszło uwagi naszych pań. Zauważyła to najpierw Adela, Honorata dwa razy obiegła górę, Kajcio kop­nął się w przepaścisty rozdół.

— Czego się państwo tak rozbiegli? — spy­tał Sadłowski, gdy po pewnej chwili, Adela ukazała się z załomu góry, Honorata z cie­niów drzew wyszła, a Jakokowiez z rowu się wysunął.

— Księdza niema!

— I pani Do-ro-ty! z przyciskiem — dodała Honorata.

Przycisk był znaczny i dziwnie uderzył słucji obecnych.

— Może nastąpiło wniebowzięcie? — huknął Ratatyński.

— Wniebowzięcie! — podnosząc oczy i ręce ku niebiosom, jęknął Jakokowiez.

Honorata i Adela przypadły do niego.

— To coś jest!

— Brylancie!—w ręce twoje powierzamy ho­nor Zakutego-Grodu.

— Śpiesz się na zwiady.

— Ruszaj—marsz!

Jakokowićz był | pewny,- że udadzą się na Dołki.—Me wiele myśląc, zawrócił się, zbiegł zgóry i wypadł na drogę, którą przed chwilą szli nasi zbiegowie.

Księżyc świecił w pełni, ulica między dwo­ma parkanami podnosiła się lekko ku górze. Jakokowićz dostrzegł w znacznem oddaleniu od siebie dwa cienie: wysoka czarna postać księdza i Dosię. Dosia słabą ręką podpierała omdlały krok chorego, Kajciowi wydało się, że ksiądz Anioł w objęciach trzyma Dosię. Po­stanowił przeszkodzić niecnym planom i na towarzysza się narzucić. Cóż było natural­niej szego?

Wyprostował nogi i ruszył lekkim galopem.

Ten kurs-galop poplątał szyki Kajcia.

Pod jednym z parkanów spał sobie pies ku­dłaty. Nie podniósł nawet głowy, gdy ks^Hz z Dosią przechodzili w pobliżu, lecz wycią­gnięty marsz - marsz Jakokowicza zastanowił jedynego strażnika porządku tej części miasta. Warknął, zerwał się na równe nogi i wpadł na przeciw. Jakokowićz bał się psów, kotóW, szczuiWfflfltrów — wrząsnął Więc straszliwie i zaczął parasolem, krofy 'miał w ręku, wym|- clilwać na wszystkie strony. Pies się rozdra­żnił i chwycił za jedwabny deszczocliron. Na­stąpiły zapasy. Jakokowićz ciągnął do siebie, pies do siebie... Walka trwała zawzięta, bo Kąjcio stawał w oBroftie własności i bezpie­czeństwa swej osoby—pies,w obronie porządku publicznego.'Zapaśnicy godni byli siebie. Lecz

o ile Kajciowi sił brakło, o tylf. tamtemu przy­bywało energii.

Jakokowiez musiał się poddać...

Pies wyrwał parasol podarty w szmaty i wziął się do łydek pana Kajetana.

Na to oczywiście Jakokowiez pozwolić, nie mógł. Przypadł do ziemi, pies odskoczył, on zerwał się nagle i jednym susem był na płocie.

Kundys przypuścijjgzturm do parkanu. Pod­skoczył parę razy, lecz nie ^osięgnął nóg,, sie­dzącego jak na koniu, Ją^kęwiczą.' Siadł więc na zadnich łapach u płotu, warcząc gXg-« źnie.

Pozycyja pana Kajptana do wygodnych nie mogła się zaliczać. Parkan był nazbyt wązki, a wierzch jego nie odznaczał się niepokalaną gładkością. Tu sęk jakiś.sjięrczał, tam gwóźdź wystawał, grzbiet zaś cały był pokryty bujnemi kroplami żywicy, na czem cierpiała niemało pewna część ubrania Jakokowicza. Do tego wszystkiego, lękając się oSmJgść swojej pięty, lewą nogę musiał podkurczyć nieco.

— Sa tu—sa! — weffał do podszczekującego Kundysa.

—gWarrrr!...—od^&wało się z pod płotu.

—j$le!—myślał w duchu Jakokowiez—prze­klęte psisko gotowe do jutra mnie tak przy­trzymać.

Rzucił wzrokiem na drugą stronę parkanu.^

O kroków kilkanaście bielała jakaś chata, obora być musiała blizko, bo ciepły zapach gnoju w powietrzu się rozchodził. Nie było

więc innej rady, jak poszukać gościnności u właściciela sadyby. Już miał zamiar swój w czyn zamienić, i zsiąść z niewygodnego ru­maka, gdy nagle, jakby ruch ten zauważono, coś się u płotu poruszyło i chrapnęło potężnie.

Jakokowićz skurczył drugą nogę i oczy wy­trzeszczył. Z ziemi dźwignął się potwór ja­kiś... Kajcio drgnął, że o mało na dół nie zleciał.

Była to krófaa.

Znalazł się między Scyllą i Charybdą.

Krowa miała przy sobie ciele srokate, sta­wała więc w obronie dziecięcia. Najeżyła się, opuściła głowę i nastawiła rogi, jak dwie ko- pije.

— Myniu! Myniu!—zawołał Jakokowićz bła­galnym głosem, zwracając się do krowy.

Ruch ten rozdrażnił psajkj; który szczeknął zajadle i znowu parę konwulsyjnych skoków uczynił.

— Sa tu! sa tu!... Rud1kaL, Burek!... pro--' sił Jakokowićz.

Ale gdy do psa się zwrócił, krowa, mająca ciele przy sobie, chrapnęła silniej i krótkim rogiem w piętę go macała.

— Myniu! Myniu!—wyciągając rękę — ode­zwał się do nowego nieprzyjaciela, tymczasem pierwszy irytował się coraz więcej, a widząc w końcu bezskuteczność swoich zabiegów, u- siadł na tylnych łapach i niemiłosiernie wyć zaczął.

Początek był dobry.

Tu i tam odezwały się głosy bratnie—i za­częła się muzyka.

— Wyją jak na wilka!—jęknął Jakokowiez.

Wtem z drugiej strony parkanu, szeroki,

rozdzierający, jakąś nagłą czkawką urwany, zabvzmiał ryk krowy.

— Muuu-uL.

— Muuu-u! z sąsiedniej odezwało się obory jedno, drugie, trzecie krowisko i powietrze na­pełniło się ryczeniem bestyj. j Psy wyły co­raz żałośniej i liczniej, słysząc rozdzierające ryki krów—krowy ryczały zaniepokojone psim ląiaent&uki,/.

—- Jezus Maryja! — one wyryczą i wywyją nieszczęście jakieś... *«

— Sa-tu.u cicho!—na-psa wołał.

— Myńka, to ja! — zwracał się do krowy, dla lepszego zrozumienia wymówił nawet swo­je nazwisko, ale wyjaśnienia wszelkie nie od­nosiły skutku żadnego. Pochylił się na lewo, pies warknął, na prawo się podał, a tu kro­wa łbem w parkan urżnęła...

i — Czort wie jaki koncept! — wrzasnął Ja­kokowiez... Myńka — zlitujże się!... maszże ty serce?... ale Myńka powtórzyła eksperyment.

Ostatni ten pomysł krowi Jakokowiczowi wydał się szatańskim pomysłem. Szturm do płotu mógł pociągnąć za sobą dotkliwe następ­stwa. Nie dość, że samo wstrząśnienie od­działywało na niego w sposób arcy niemiły i zmuszało do zachowywania równowagi, do któ­rej dochodził po rozpaczliwych ruchach rąk

i nóg, lecz stare: parkanisko trzeszczało nie­miłosiernie i groziło zawaleniem się; a huk, spowodowany uderzeniem łba krowiego, mógł­by wpaść do ucha właściciela sadyby, który, z natury rzeczy, wyszedłby na podwórze z wi­dłami lub czemś gorszeni jeszcze.

Na myśl tę zimne go poty oblały.

— Boże WśżlaAmogący! — wyszeptał. Wi­dzisz mię w takiej pozycyi i nie grzmisz!

Obejrzał się uważnie...

Noc—spokój!... Księżyc łagodnym blaskiem oblewał małe domki przedmieścia, srebrzył fa­le, wijącej się w pewnem oddaleniu rzeki, na ziemię kładł cienie drzew... Przed nim biela­ła droga, na której nie widział już Dosi z księ­dzem Aniołem. Sadłowski spać musi, Adela może oczekuje jego powrotu, Dosia ma równie zadowolenia chw ję-pi on?...

— Sa-tu! sa...

— Mynia! bójże się Boga!... — zawrzeszczał nagle, bo szturm był nie do zniesienia...

Wtem odezwał się kwintet kotów. Darły się gdzieś bestyje na dachach w upojeniu mi- łosnem, aż Jakokowiczowi zęby stuknęły. Na dobitek wszystkiego zaczęły nietoperze koło­wać w powietrzu... Fru! fru! cicho, lekko śmi­gały wkoło.

— Brakuje tylko ezczuite-^a1 poi.mnie!...

— Jest!...—ryknął nagle jakimś oślim głoś«fti:

Do parkanu przypierał słomiany dach obo­ry. Szczur się wysunął ze strychu i po pło­cie biegł wprost na Kajcia.

— Hu! hu!... — zawrzeszczał, młynkując rę­kami w powietrzu, a obcasami butów o par­kan waląc. Szczur znikł, ale pies i krowa zdwoiły swoje niecne usiłowania, a kociska miaucząły, jakby kto je ze skóry darł. Melo­dyjny koncert trwał dalej.

Jakokowiez zatulił uszy, przylgnął do swe­go rumaka, w kłębek się zwinął, ale czuł, że mu grzbiet zdrętwiał, „zaklękły nogi". Napró- żno jednak chciał dogodniejszą przybrać po- zycyję. Zaledwie się ruszył, pies warczał, gro­żąc nieszczęśliwej pięcie, a krowa łbem rznę­ła w parkan. Chciał się choć odrobinę unieść, bo jakiś sęk mu zawadzał, ale żywica przy­trzymała go za ubranie.

■— Przykleiłem się!..—jęknął—i płakać zaczął.

Doprowadzony do ostatniego kresu nieszczę­ścia, obejrzał się raz jeszcze, ale nigdzie ży­wej duszy nie dostrzegł. Kto wie, czyby nie wolał, żeby już wyszedł ten, tam z chaty, choćby z widłami w ręku, byleby raz się już to skończyło. Ale pusto było dokoła. Ten- tam... z widłami, kamienny sen mieć musi, a przed nim zarysowuje się miła perspektywa, przesiedzenia na płocie do ranka, utjtfpływały też minuty za minutami okrutnie długie? Uspokoił się pies... krowy ryczeć prze­stały, a on na swoim rumaku, jak martwy sie­dział...

— Kuku-ri-kuuL.—odezwał się kogut z po- blizkiego podwórza, ochrypłym głosem odpo­wiedział sąsiad; z drugiej sadyby.

Świt!

PobfiśMło niebo, od rzeki chłód powiał... Cie­nie się usunęły i znikły w rozsrebrzającem się powietrzu...

Jakokowiez posłyszał turkot w oddali... Na­stawił uszy, wzrok wysłał na zwiady. Po chwi­li dojrzał znajomego sobie żydka, który, sie­dząc na beczce, jechał do rzeki po wodę...

— Judka ratuj! — zawołał, wyciągając bła­galnie dłonie.

— Mrr!...—krzyknął woziwoda.

Zatrzymał kulawego, o zapadłych bokach i

kłębach wystających, ślepego konia... i cmoka­jąc, zbliżył-iśię do płotu...

— Co to takie&33 — spytał, podnoSBąc brwi ze zdziwienia.

— Ot, tak caluśką noc!...—szepnął Kajcio.

— Nu?... na co jegomość takie jeżdżenie wy­myśla?—zapytał Judka.

Jakokowiez nie mógł nic odpowiedzieć—rzu­cił się całym ćiężarem na piersi potomka Abra­hama.

— Aj waj!

— Trzymaj się! dwa głosy razem zabrzmiały.

Pies warknął, wzbił się kurz...

Jakokowiez i Judka rozciągnęli się na ziemi.

V.

„Światła i cienie".

Zniknięcie Dosi, kompromitujące jej poszu­kiwanie przez Adelę i Honoratę, wreszcie nie- zamaskoiyana rejterada i pogoń Jakokowicza,

wszystko to razem wzięte, miałoby dla zaku- togrodzian pierwszorzędne znaczenie; w tej chwili jednak gromadka mąjówkowiczów tak była zajętą sobą, że ani dwuznaczne słowa dbają- <$ch o moralność pań, ani wycofanie się z to­warzystwa Jakokowicza, ani gwałtowne szcze­kanie psa, które nagle się odezwało, nie zwró­ciło niczyjej uwagi. Powoli jednak, dzięki sta­raniom Adeli i Honoraty, zaczęło się nieco w umysłach rozjaśniać. Przypominano to i owo, kombinowano;{ każde słowo, rzucone na wiatr przez Dosię, nabierało obecnie powagę wyra­finowanej taktyki — spojrzenie, ruch, uśmiech były dopełnieniem wyrazów, nacechowanych lek­komyślnością i kokieteryją niedobrego gatunku.

Wprawdzie, pierwsze słowa rzucone na ucho, lecz każdemu z osobna, zrobiły wrażenie nowiny, ale dość było kilkakrotnie powtórzyć: „pamięta pan?"—„uważała pani?" ażeby przy­pomniano wszystko to, czego nie było. Pani Adela i Honorata mówiły szeptem, przecho­dząc nieznacznie od jednej do drugiej osoby. Nie każdy zresztą do tej tajemnicy mógł być przypuszczony, bo, bądź co bądź, nabożne pad­nie wątpiły same .w duchu o prawdziwości do­mysłów swoich, była zresztą wśród nich naj­szczersza przyjaciółka Dosi, Zosia Olska. Tej miał z czasem szepnąć coś o tem trynitarz, przed którym nie robiono tajemnic, bo powo­łanie miał wielkie do mącenia najczystszej

wpAj7- §j|

., Towarzystwo podzielone na grupy szło pod

górę, o pochyłości dość przykrej, w milczeniu, miarowym i powolnym krokiem, w pewnych od­stępach od siebie. Z jednej gromadki do dru­giej przechodziły tylko ostre sylwetki Adeli i Honoraty, tu i tam odłączyła się postać ja­kaś, sylwetka pochyliła się do jąj ucha. Po­stać stanęła nagle, później kiwnęła głową na lewo, na prawo: tak-tak-tak! powiedziała trzy­krotnie, wróciła na opuszczone przed chwilą miejsce, a cień posunął się dalej.

— Nie może być!—huknął Sadłowski, które­go lekkim ruchem głowy wezwała Adela. Mo- ścia dobrodziko nie może być—powtarzam!

— Nie posądzam, ani przypuszczam nawet— szeptała ta ostatnia... Dosię znam z najlep­szej strony i kocham ją, jakby nas łączyły najbliższe związki krwi. Młoda, ładna, nie- znąjąca pokus zepsutego świata, bawi się w niewinną kokieteryję, a ta w połączeniu z za­lotnością, nieoglądającą się na nic, przybie­ra cechę pewnej efronteryi i staje się wi- domem złem, pociągającym za sobą moralny upadek, który obecnie jest faktem dokonanym. Jej słowa, gesty, ruch oczu — wydalenie par force męża z domu, nakoniec, jawnie okkąjwya- na skłonność do wyłamywania się z więzów, ^ępujących każdą uczciwą kobietę, musiały ją zaprowadzić na drogę, po jakiej obecnie po­szła.

— A wie pani dobrodziejka, że ja to już da­wno uważałem?—odezwał się po chwili Sadło­wski/.

Pani Adela westchnęła i poszła dalej...

Za wyjątkiem Zosi^całe towarzystwo mniej więcej zawiadomione zostało o gorisząćyin" pa­ni Troińskiej postępku.

Księżyc był w pełni, zdała dolatywało za­wzięte szczekanie psa i długi, zakończony czkawką nagłą, ryk krowy.

— A co teraz będzie? — spytała Zosia, sta­jąc przed Sadłowskim, który przeszedłszy pier­wsze dwie pochyłości wzgórza, zatrzymał'się przed trzecią i ostatnią zarazem. Me wyso­ka była, ale bardzo spadzista.

Górka, przez którą towarzystwo, powraca­jące z majówki, drogę obrało, nie należała do przejść wygodnych. Mezbyt stroma, lecz dość przykro pochyła, porośnięta przytem krótką, śliską trawą, wymagała od idących zręczności i pewnej lekkości ruchów. Nie dziw więc, że Sadłowski zatrzymał się na chwilę u jej pod­raża i obrachunek sił swoich czynił.

— A co teraz?—pytała Zosia.

— Miarkuję—odpowiedział pan Kleofas.

— Naprzód! śmiało! — odezwały się z róż­nych stron głosy.

— Jedno i drugie, mości dobrodzieju, będzie.

— Zabraknie tylko koniecznej lekkości—rzu­cił trynitarz.

— O tem właśnie myślałem—i—proponuję, przed postawieniem pewnych kroków — prze-x trącić!

— Propozycyja nie do wykonania — huknął Ratatyński.

— Tylko ty o tem nie gadaj, Olesiu!

— Więc rzecz sama nie do wykonania, gdy Chcesz!

— Cóż może jej brakować?

— Raczej powiedz, co zostało po twoim a- petycie w Czakówce?

— E? niedowierzająco mruknął Sadłowski, czyżby tak? Kiryło coś tam zebrał jeszcze.

Jeżeli rzeczywiście rzecz się tak miała, jak twierdził Sadłowski, to Kiryło resztjy dokonał. Po szczelnej rewizyi, krom samowara i gruszki jednej, której pan Kleofas me przepuścił, nie było nic.

— Zjadłeś, szelmo!

Kiryło zabożył się.

— Jak Boga kocham, łżesz!... to być nie mo­że, żd^ym tak wszystko zrepetował!... żarłoku przeklęty! Teraz z twojej przyczyny, huncwocie, osłabiony jestem—musisz mnie podtrzymywać.

Oparł się o ramię, obarczonego już ogro­mnym samowarem Kiryły, i ruszył naprzód.

Pot kroplisty lał mu się z czoła, nogi pod­nosił energicznie jak żołnierz, idący do sztur­mu, sapał, ale większe pół drogi przebył szczę­śliwie. Nagle, pośliznął się, i zanim spostrze­żono, retr się stało — Sadłowski po śliskiej tra­wie na dół pojechał. Śmiech wybuchnął, pośpie­szono na ratunek — Zosia pierwsza była przy panu Kleofasie.

— A gdzie trynitarz? — sapnął Sadłowski, nie ruszając się z miejsca. Czy jeszcze o mo­jej lekkości wątpić będzie?

Zosia serdecznie się śmiała.

— Radziłbym szcżerze panu pójść w ślady księdza Anioła.

— O panno Zofijo!—zawołał Sadłowski z dzi­wnym akcentem w głosie. Wygodną drogę tamci obrali, ale nie nam nią podążyć. Wie­lu było wybranych, lecz powołany jeden zo­stał.

Adela ruszyła głową i ramiona nieco pod­niosła.

— Wsayisoy zauważyli!—szepnęła jakby do siebie.

Wtem nadbiegł Ratatyński i pochylił się nad siedzącym szeroko Kleofasem.

— Stłukłeś się—co?!—wrzasnął mu nad u- chem.

Sadłowski zerwał się z miejsca.

— Nie, nie, nie, nie!—zaprzeczył gwałtownie, jakby obawiał się, że aperturę każą mu zaraz postawić. Powiem nawet paniom otwfcmcie, że naumyślnie zsunąłem się.

— Śpieszmy! śpieszmy! — bo to już bardzo późno—zuważyła Adela.

— Kiryło!—krzyknął Sadłowski.

Ale na wierzchu góry błysnęło coś niby tar­cza złocista i znikło. Kiryło nie pojawił się wcale.

Rozpoczęli więc drogę na nowo. Sadłowski sapał jak oblężnicza armata, ale szedł dobrze. Pochyła powierzchnia góry, jasna od pełnych blasków księżyca, odbijała wydłużone cienie idących, ruchy ich i kształty. Adela miała wy­

gląd słupa telegraficznego, Honorata suchej żerdzi—Zosię przyrównywano do smukłej to- poHji Sadłowski jeden nic nie stracił na podo­bieństwie do kopy siana.

Noc była cicha, nad głowami idących uno­siły się duże kłęby komarów, w trawach zgrzy- tliwie^ejare dzwoniły świerszcze. Wtem coś huknęło raz i drugi, odezwało się wycie psów, ryczenie krów i rozdzierający kwintet kotów.

W tej właśnie chwili odegrywał się akt czwarty dramatu z Jakokowiczem w tytuło­wej roli.

— Ładna muzyka! — zawołał Sadłowski. Chciał się obejrzeć, pośliznął się nagle i na dół pojechał. W pędzie zawadził o spróchniały pień drzewa, który pod naciskiem suuąoej się z niezwykłą szybkością postaci pana Kleofa, rozsypał się z głuchym trzaskiem. Sadłowski wywrócił się, a że miał pełne usta próchna, zaczął krztusić się i spluwać. Skory zawsze do niesienia ulgi cierpiącym Ratatyński, za­chowując Równowagę, zbiegł szybko, przypadł do dławiącego się przyjaciela i zaczął go ob­macywać na wszystkie strony.

— Teraz, to musiałeś się porządnie potłuc.

— Nie chcę apertury!—wrzasnął Sadłowski, zrywając się na równe nogi.

— Powiadam wam—muzykai-iiikrzyknął pan Aleksander... Kto ci o aperturze mówi?... krwi parę funtów tędy i tędy.

Nie mógł dokończyć, bo Sadłowski ruszył naprzód z jakimś gorączkowym pośpiechem,

jakby się lękał, by zaraz nie przystąpiono do operacyi. Ratatyński pomknął za nim, co wi­dząc pan Kleofas ostatnich sił dobywał. Do­któr nie dawał za wygranę. Rozłożył ramio­na i w pogoń poszedł, już-już miał go schwy­tać, ale Sadłowski pośliznął się i jazda na dół.

— Teraz to w porę! mruknął — zaczynam w opatrzność wierzyć.

Na górze zanoszono się od śmiechu — nad­biegła Zosia.

— Podaj pan rękę!—rzekła—razem może da­my sobie radę.

— Nie radzę, nie radzę, bo mi się dzisiaj na figle wzięło, odparł, podnosząc się, pan Kle­ofas.

Przyjął jednak usługę i opierając się z całej mocy na białem ramieniu Zosi, rozpoczął marsz swój po raz czwarty.

— Panowie na pomoc!—jęknęła Zosia.

Na żałośne wołanie dziewczyny, uginającej się pod ciężarem niezważającego na nic pana Kleofasa, kilku z młodzieży podbiegło, chwyci­ło Sadłowskiego pod łokcie i w parę minut na wierzchołek góry wyniosło.

— Inicyjatywę zawsze dać musi kobieta— odezwał się, stojąc na bezpiecznem już miejscu.

— Tak! tak! — potwierdziła ze znaczącym przyciskiem Adela.

Spojrzenia się skrzyżowały.

Była godzina druga po północy.

Kilkakrotnie powtórzony spacer Sadłowskie­go, zmuszając całe towarzystwo do zatrzymy­

wania się, zdłużył drogę. Zatrzymano się wre­szcie na bulwarach, ale nie tak łatwcwr^tać się było. Szli, wracali, bo każdy czegoś nie- dopowiedział, coś przypomniał, liczba gednak zmniejszała się co chwila, rozchodzono się po­woli.

Księżyc ku zachodowi >się ptnahylił—psy wy­ły coraz zawzięciej.

—"Wowky pidyszły, czy co?—mruknął pod nosem Kiryło, wchodząc do swojej izby przy kredensie, gdzie słabe płonęło światło. Muzy­ka psów nie ustawała, a ryk krowi rozdzierał powietrze.

— Cholera!...

Splunął, postawił samowar na;miejscu prze- znaczonem, a sam, siadając na tapczanie, nogi przed siebie wyciągnął, oparł się ptecami o ścianę, ziewnął szeroko i zapadł w pół drzem­kę. '•Nie spał jednak, bo oczy co chwila otwie­rał. Wycie psów nasuwało mu myśli różne, jakieś historyje w dzieciństwie jeszcze słysza­ne. Wilkołaki, miaaki, łaskotuchy... i rusałki o włosach majowej zieloności... Wilkołaka nie widział, ale Onufryj nadybał go kiedyś w le­sie, gdy kozły na polanie z wiedźmą wywra­cał; za to miaukę zasłyszał, raz jak o mleko prosiła, siedząc w kwituącem żyeie, i rusałkę kąpiącą się w jeziorze podpatrzył. Łaskotu- cha nie obcą mu także była, ale ta częściej dziewcząt napada, gdy do kąpieli w Zielone Święta idą. Łaskocze też je wtedy, nieraz na śmierć załaskocze...

A czort?...

Zna nn go doskonale!...

Zamieszkał był kiedyś „bezpiatyj" w Jaropo- wcach nad Unawą i flgle ludziom wyprawiał. To wodę wypije z rzeczułki, to jakiś dylek z mostu wyjmie, i gdy figiel się uda, kołysze się wtedy na wierzbie suchej, ogonem zacze­piwszy się o gałęź...

Czort... wilkołaki—miauki!...

Przed sennemi oczyma Kiryły przesuwały się niewyraźne cienie jakieś — białe... szare... czarne; zbliżały się do siebie, wchodziły jedne w drugie, rosły, rosły, rosły, aż ukształtowa­ły się w postać jakąś z samych złożoną pisz­czeli—w uosobienie cholery.

Kiryło chciał się poruszyć, ale zmora mu na piersi siadła i ruszyć się nie pozwoliła — a chcflera stała przed nim prawie, tuż, tuż za oknem^ które było naprzeciw. Kiryło chciał się przeżegnać—ale ręka odmówiła posłuszeń­stwa.

Nagle, stuknięcie w szkło na równe nogi go postawiło...

— Chrest światyj!—tkrzyknął.

Czworo czarnych, błyszczących oczów pa­trzyło przez szybę wewnątrz.

— Czort abo mertweć!—pomyślał... Raz ma­ty rodyła!...

Skoczył? pchnął okno i obiema rękami port wał za czupryny dwie cholery naraz.

— Oj, oj, oj, oj!—bolesne, bardzo bolesne dało sięjSłfszeć.

Kiryło wywrócił ku tyłowi dwie głowy, któ­re trzymał ujęte za warkocze — spojrzał, od­skoczył nagle i splunął przez zęby.

— Tfu!... satana!—mruknął.

—"'Zbóju! cbamie! łajdaku!... jakie ty miałeś prawo obchodzić się tak?—odezwały się jedno­czenie prawie Adela i Honorata.

— A czego panie zaglądają przez okiennicę— odezwał się zdetonowany, ale zadowolony w duchu Kiryło.

—Ebotrze ty jeden! — jęknęła Adela, której kapelusz na bakier się zsunął w nieproszonym uścisku Kiryły. Chciałyśmy się dowiedzieć— ty hajdamako! czy twoja pani bezpiecznie już do domu wróciła?

— Ta wybaczajcie! — ale gdyby wróciła, to jaby spał, a was po łebu nie macał.

— Poczekaj, Karmeluku! — posiedzisz ty w ciupie, jeżeli milczeć nie będziesz, żeś nas tak niegościnnie przyjął.

— Ta mowazyć będę — jest o czem gadać!— ■ drapiąc się w głowę upewniał sługa Dosi.

— No, dobranoc, Kiryło!—odezwały się ra­zem, tłumiąc ostatnią pasyję, niewiasty.

— Idit' k'czortu! — mruknął pod nosem, i gdy odeszły, za boki się wziął, śmiejąc się do rozpuku.

— O ce!... o ce!... cka-cha-cha!...

Adela i Honorata nie szły już, lecz biegły prawie. #

— Widzisz, widzisz do czego to dochodzi?—

parsknęła Adela; nie tylko, że zgorszenie sie­je, ale i na życie nasze Kiryła nastawiła.

— Uważasz? niema!... niema jej dotąd!—sar- pała Honorata, poprawiając w nieładzie pozo­stającą koafiurę. Nie spać nam teraz — nie spać!

— Miasta bronić!—zawołała Adela.

"Wyraz ten dziwnie zabrzmiał jej w uchu.

Miasta bronić!... Uczuła się nagle powołaną

do wielkich czynów.

Pośpiesznym krokiem szłjy po nierównym chodniku. Nagle, dał się słyszeć turkot szyb­ko jadącej dorożki. Mignęło przed oczami idą­cych... panie zatrzymały się i trąciły łok­ciami.

W powozie siedziała Dosia.

Przejechała sfeybko, zagłębiona w dorożce, myślą będąc przy mężu, za którym tęskniła szczerze.

Nocy tej trzem osobom sen powiek nie kleił. Pani Adeli, która zdrzemnęła się raeco, lecz. gdy się jej przyśnił Kiryło, odleciała wnet ją do snu chętka; Jakokowiczowi, który przykMro się do płotu i wątpił czy owa fatalna noc kiedy­kolwiek minie, trzecim zaś był — ksiądz A- nioł.

Osłabiony, z czołem o dłoń opartem, siedział w fotelu, smutniejszy niż kiedykolwiek. Dni kilka temu zdawało mu się, że odniósł zwycięz- two nad sercem—złudzenie pierzchło! • Co czuł, co cierpiał? przez jakie walki duch jego przechodził! — wiedział chyba kamienny

posąg Matki Boskiej, przed którym się modlił codziennie.

Ludzie nie mieli prawa do tajemnic jego serca.

Dopalała się lampa, katedralny zegar wy­bijał godziny — on nic nie wiedział, nic nie słyszał.

Szare cienie zalegały komnatę, ukośnie wpa­dał przez okno blask księżyca; promień je­go podłużnem światłem odbił się o szklistą powierzchnię glinianego kubka, w którym przed kilku dniami jeszcze była róża paljowa.

Dziś knbek pusty stał na oknie — róży nie było.

Dziwna historyja tego kwiatka.

Orzeźwiany każdego poranka wodą źródla­ną^ nie .i wiądł,; nie tracił listków,, był równie świeży jak w owej chwili pamiętnej, gdy po­raź pierwszy włożył go do glinianego naczy­nia. Barwa zdawała się być przezroczystszą więcej, kwiat się wysrebrzał, piękniał, upaja­jącą woń słał dokoła. Na dzień czwarty np- 'wych dwa listków wykwitło—tych; listków pn przedtem nie widział.

Uwierzył w cud...

Więc każdodziennie, o wschodzie słońca szedł do seminaryjskiego ogrodu, klękał n stóp po­sągu i modlił -si%., Były tOv goęŁziąy ekstazy, zespolenie się ducha z czemś nieznanem. Nie dostrzegł jednak, że w czasie tych chwil za­chwytu, oczy jego nie patrzyły na twarz Bo- ga-Rodzicy. W pół modlitwy urywały się sło­

wa, znikał świat cały, w morzu zieleni roz­pływał się posąg kamienny — tylko pałjowy kwiat róży świecił w jego źrenicach, coraz piękniejszy, świeższy, upajający wonią nie­zwykłą.

Oszukiwało go serce!

Razu pewnego spostrzegł to szalbierstwo u- czncia.

Kwiat się zmienił — znikł... Na kamiennej podstawie, w blasku wschodzącego słońca, sta­nęła Zosia.

Około południa znalazł go Kasper omdlałego n stóp posągu.

W dniu następnym już róży nie było—spło­nęła w ogniu. Odegrał straszną inkwizytora rolę, tylko, że na stos rzucił serce własne.

Dwa dni miał gorączkę, wreszcie jakiś ka­mienny owładnął nim spokój. Zdawało mu pię, że zobojętniał na wszystko. Na wyspie spotkał Zosię. Była tak piękną, jak ta, któ­rą na piedestale w ogrodzie ujrzał. Bezwie­dnie odpowiedział jej dwuwierszem—zamienił potem w żart te słowa prawdy—i był już so­bą. Czuł jednak, że z uczuciem nie można igrać, że ono żyje i żyć będzie—więc chciał je zabić, oddając się drugim. Zawsze miłosierny, miłosierdzie to teraz rozszerzył do zupełnego zaparcia się siebie. Nie wiele miał, lecz co miał—oddawał. Nie było łzy, którejby nie o- tarł—jęku, któregoby nie stłumił. Uczył, po­cieszał, karmił i odziewał. W tych ostatnich czynnościach pomagała mu Dosia Troińska.

Oddalona część miasta, Dołkami zwana, za­mieszkałą była przez ludność biedną. Wystę­pek i nędza miały tu schroniska swoje. W tych domach lichych, wpółzapadłych w ziemię, od­krywano zawsze ślad zbrodni lub kradzieży, popełnionej w mieście. Więzienie otwierało co­dziennie gościnne wrota swoje dla mieszkań­ców Dołków.

— Łotry!—wołał Sadłowski, gdy mu raz pa­rę butów, stojących w oknie skradziono.

— Bo czemużeś pan zamiast butów, chleba nie położył w oknie? — odpowiedział z uśmie­chem ksiądz Anioł.

— Chleb zjedzą, a buty skradną!—parsknął Sadłowski..^ Na pale bym powbijał!

— A jabym dał jeść i do siebie przygarnął.

Ksiądz Anioł słów swoich nigdy na wiatr

nie rzucał.

Po trzyletniej działalności młodego kapłana na Dołkach się wiele zmieniło. Zbudziły się sumienia, ' nauczono się pracować. Występek już nie miał odkrytej przyłbicy, nie chwalono się głośno z dokonanych złodziejstw i innych szelmostw — wstyd zamykał usta wyznaniom jawnym.

Ksiądz Anioł codziennie był pośród nich, nierzadka Itowarzyszyła mu Dosia. Biednym rozdawał chleb, wyszukiwał zajęcia, czasami nawet pieniądze pożyczał. Tak! musieli mu od­dawać... Kto poczuł się do tego moralnego obowiązku — był nawrócony. Pożyczał tedy temu na warsztat stolarski, temu na dratew

i skóry. Zachęcał, pomagał, o Bogu mówił, o jego bezgranicznej miłości, o jego cierpieniach, nawet, że ludzie grzeszą. Wiarę martwą za­stępował wiarą żywą. Bóg nie opuszczał nę­dzarzy i biednych—przemawiał do nich gorą­cem słowem księdza Anioła.

Raz nawet uderzony został przez rozpasy- jonowanego kowala, któremu nie pozwolił nad dzieckiem się pastwić.

— Czy myślisz, żeś mnie uderzył? — rzekł spokojnie. Uderzyłeś tego, który za was na krzyżu umarł.

Kowal rzucił okiem na rozwieszonego nad łożem Chrystusa i uczuł dreszcz zgrozy. U- derzył księdza w bok prawy, Chrystus miał tam ranę straszną, otwartą...

Dosia była prawą ręką księdza. Razu pe­wnego wręczyła mu znaczny zasiłek pienięż­ny. Wynajął więc jeden z domków, służących dotąd za miejsce rozpusty, poświęcił i otwo­rzył szkołę. W oznaczonych godzinach przy­bywał pieszo, uczył chłopców i dziewczęta jak znosić niedolę i uczciwie na grosz pracować.

Codzienna bytność księdza w tych miejscach upadku i nędzy krępowała rozwiązłe usta, wstrzymywała od wypraw złodziejskich. Po­zbyć się niedogodnego gościa nie leżało w za­miarach złych nawet ludzi. Kradli, bo brzu­chy z głodu krzyczały—on chleb przynosił, na barki rzucał odzież.

Takim był ksiądz Anioł i jego pomocnica, lecz światło zbyt jasne zawsze razi przyzwy­

czajone do mroków nocnych puszczyki. Ade­la i Honorata niby przekonane były o występ­ku Dosi—Jakokowićz chciał tego.

Zaczęto szeptać.

I wieść sobie rosła powoli jak narośl na chorem drzewie. Zrazu każdy się zdziwił i zaprzeczył, ale pod sekretem szepnął drugie­mu na ucho; później przypomniał słowo jakieś, które dało mu do myślenia, wreszcie coś zo­baczył; zaczął się wahać, rozmyślać, wątpić— i uwierzył.

W dziwny sposób rodzą się owe wieści pra­wdziwe, które profani plotkami zowią. Każdy słyszał coś, gdzieś... Ale gdzie? od kogo?— łeb ukręć—nie dowiesz się nigdy. Chodzi so­bie po mieście i dość na tem.

O godzinie ósmej Kasper wszedł do pokoju księdza Anioła.

— Czy ksiądz proboszcz spał, czy nie kładł się zupełnie?—zapytał...

— Nie spałem i nie kładłem się — odpowie­dział ksiądz Anioł.

Kasper pokręcił głową...

— Nie spałem i nie kładłem się—mruknął... dobrze!... A mnie się zdaje, księże... Et!

Machnął ręką i umilkł...

— No! co miałeś mówić?... mów!

Kasper powtórzył machnięcie.

— Kasprze—śmiało!...

— Oleum et operam perdidil... ot co!..

Ksiądz Anioł się uśmiechnął.

— Zkąd z ciebie taki łacinnik wziął się?

— A Bazylianie—lie?...

— Taak?...—odezwał się ksiądz Anioł. Nie wiedziałem, żeś u nich mądrość czerpał...

— Sum, sus, sut—sumus, susit susunt.—Jeszcze deklinacyje pamiętam.

Ksiądz parsknął śmiechem.

— Tam, księże proboszczu, to była nauka, nie jakieś szur-bur dzisiejsze, co z osła bara­na robi. Kiedy osioł—to osioł, a baran—to ba­ran... ale ba!... wszystko przeinaczyli! Czło­wiek ledwie mowę dzisiejszą zrozumieć potra­fi. Z kolasy karetę zrobili, z akademii zrobili wersytet... i wszystko dyjabli wzięli, samby Seneka zgłupiał... Niechby dawniej błazen ja­ki na ojca powiedział: papa — w papę by do­stał i słusznie. Papa! dyjabeł wie co!... Albo ideał?... niechże to mądry odgadnie, co to ta­kiego?...

— A jakże u Bazylijanów mówiono?...

— Bałwan, po prostu—i koniec!...

Ksiądz śmiał się szczerze...

Po chwili zbliżył się, położył mu dłoń na ramieniu i rzekł:

— Mój Kasprze!... jak widzisz, nie spałem noc całą, jestem zmęczony, zmęczony bardzo. Proszę ciebie, nie wpuszczaj do mnie z miasta nikogo—rozumiesz!... Chyba pani Dorota wi- dziećby się ze mną chciała, ale prócz niej— nikogo!

— Chyba pani Dorota widziećby się ze mną chciała, ale prócz niej — nikogo!... Ja­sno!...—szepnął Kasper.".'

Domyślił się łatwo, że księdzu cliodziło o wizyty Adeli i Honoraty. Skłonił się i, wy­szedłszy na dziedziniec, na wyżła zawołał.

— Chodź tu—będziesz miał robotę!...

Wrócił na schody — pies skacząc, szedł za

nim.

Kasper zatrzymał się na kurytarzu i poka­zując Jaktemu drzwi księżowskiego mieszka­nia, zaczął:

— Leż tu bestyjo i ani na krok nie wsta­waj!... Przyniosę ci jeść, pić — rozumiesz by­ku?—Teraz uważaj!... Nie łap much, szelma-— ale słuchaj!

Uderzył psa po nosie i tak prawił.

— Mają do księdza proboszcza przyjść z wi­zytą, moje i twoje przyjaciółki: Adela i Ho­norata — słyszysz?... szczególuie Honorata- Wszystkich przepuścić, ale tych za nic w świe­cie!... Nie kąsać, bo na to prawa nie masz— chybaby się bardzo napierały, no! w takim wy­padku: necessitas frangit legem! ale warcz i rób minę, jakbyś miał ich podusić, co, prawdę po­wiedziawszy, dobrzebyś zrobił... słyszysz — psie?... Ho-no-ra-ta!...

— Warrr...

— Mądryś!—zawołał uradowany Kasper, wi­dząc, że Jakty go zrozumiał.—A ksiądz re­ktor powiada, że na ludzi nie wyjdziesz.

Pogładził wychowańca swojego, który uło­żył się na ostatnim schodku, prowadzącym do drzwi księżowskich, złożywszy na krzyż przed­nie łapy i piękną głowę na nich oparłszy.

Kasper drzwi zamknął i zaczął się krzątać w przedpokojn, przygotowując śniadanie księdza.

Po paru kwadransach odezwało się warcze­nie Jaktego.

— Jest—mruknął Kasper... Adelcia!

W minut kilka pies warknął tak grubym głosem, jakby się miał rzucić.

— Honoratka!—szepnął Kasper.

Odezwały się głosy nawoływań — widocznie

przemawiano do psiego uczncia.

— Sa tu—Jakty!... to my—Jakty!

— Warrr...—brzmiała odpowiedź.

— Bardzo dobrze!—mruknął pod nosem Ka­sper...

— Kasper!... — odezwał się z za drzwi głos Adeli.

— Wiem ja bez ciebie, że nie Hieronim...

— Panie Kasper! — zawołały dwa głosy naraz.

— Macie Jaktego, to rozmówcie się z nim sobie—w sam raz dla was konwersacyja—mru­czał pod nosem.

Warczenie psa stawało się coraz groźniej­sze, aż ksiądz Anioł z drugiego pokoju zasły­szał i głosem cichym wezwał Kaspra do siebie.

—• Jakty warczy—odezwał się do wchodzą­cego.

— Goście.

Już są? — zapytał ksiądz Anioł z odcieniem niechęci w głosie.

— A są—tylko im Jakty odpowiada, że księ­dza niemą w domu.

— Żeby ich czasami nie pokąsał?

— Tak — jeżeliby ksiądz proboszcz po­zwolił...?

— Bój się Boga!

— Jak nie, to nie!—propozycyja nie dyspo- zycyja...

Pies przestał warczeć — panie szybko scho­dziły ze schodów poirytowane niezmiernie. Kasper ostrożnie uchylił drzwi i wyjrzał do

sieię^,*

— Nec locus ubi Troja fuit!.., szepnął.

Zwrócił się do psa.

— Dziękuję! — rzekł. Gdybyś był szlachci­cem, dodałbym—panie bracie!... Sam winieneś, żeś się psem urodził, a szkoda!... Poleż-no je­szcze—bo że wrócą, to wrócą.

Nie omylił się, Adela i Honorata parokrot­nie „dowiadywały się do księdza", ale po roz­mowie z Jaktym musiały dać dzisiejszym od­wiedzinom za wygranę. Spotkały jednak na ulicy — coś około południa —• Kaspra i zaczęły rozpytywać go o zdrowie księdza.

— Nie bardzo zdrów i nie bardzo chory.

— Zmęczony pewnie — dokończyła pani A- dela.

— Chciałybyśmy się zobaczyć.

— A dobrze!... — odpowiedział Kasper—pro­szę zajść!...

Panie pobiegły, ale Jakty nie puścił.

Kto wie, czy nie zrodziła się myśl w ich gło- wiej że i pies Kaspra, równie jak i Kiryło, na- mowiony został przez Dosię. Serca ich tak

przepełniała gorycz, że gotowe były posądzać wszystko i wszystkich. Wypadek z ubiegłej ,nocy ostatecznie im żółć poruszył i pierś za­krwawił. Spieszyły więc do Kajcia, który pra­wdopodobnie kroki Dosi śledził.

Po całonocnem przesiedzeniu na płocie Ja­kokowićz wyglądał jak uosobienie nieszczęścia. Ubranie miał podarte, w paru miejscach po­plamione żywicą; strzępy parasola świadczyły o walce, jaką przebyć musiał; zanim się na płot dostał, a gdy waz z Judką na ziemi się rozciągnął, pies za kołnierz go potargał, jak- byIlostatnipi' tym czynem' chciał .daćywyła?: swojego tryumfu. Dostać się pieszo do domu, Jakokowićz nie ryzykował, zresztą nie mógł, bo nogfi mu tak zaklękły/ że nie był w stanie ruszyć niemi. Za pomocą więc Judki usadowił się na beczce, którą objął obiema rękami i tak przez miasto ruszyły' *

Katarzyna była przerażoną, widząc ekwipaż, jakim pan jej przyjechał. Judka tymczasem zażądał dość nawet sowitego wynagrodzenia, co tfakokowicza obnrzyło.

— Za co?... za co mam płacić tobie?...

— Jakto za co?../ a za powóz?...

— Czyż .to powóż?:.. >

■ Psiecie nie chata?....

— Ale i nie kareta!

,— Nu, ale zawsie na nim było jeżdzienie!

— Kaeiuchno—rozmów się!...

' Jakokowic? wszedł do domu—Kaciuchna za łopatę porwała.

— Aj-waj! dał się po chwili słyszeć bolesny krzyk Judki.—Beczka zadndniła gwałtownie, do pokoju pana Kajetana weszła Kacinchna czerwona bardzo.

— A co?—zapłaciłaś?...

— Już i pojechał — odpowiedziała sapiąc.

Jakokowiez leżał na łóżkn — baba do opa­trunku się zabrała...

— A jak tam, Kaciuchno?

— Siniaki i siniaki, a łydki jakby nie było.

— Gdzieżby się podziała?!...—zawołał prze­straszony Jakokowiez, unosząc nieco głowę z poduszki.

— <Skąsana jegomościu akuratnie.

To mówiąc, bandażowała nogę i przykładała zimne okłady swojemu panu.

— Czy to wilki jegomościa tak naskubały— czy co?...

— Odysea, Kaciuchno!—szepnął Jakokowiez.

Baba poruszyła głową...

— Znasz ty Odyseę?...

— Nie widziała nawet, jegomościu.

— Wielka szkoda!...

— Czy to nie siostra Motruny, która flaki na targu sprzedaje?...

— Jaka ty głupia, Kacinchno! Ja tobie o Homerze mówię, a ty, czort wie, co pleciesz!...

JPornszył się.

— Oj—jak boli!

— Gdzie to jegomość zabrał si'ę3—ęh.yba na Bosy-Bród, bo tam same sobaki mieszkają?

—( Zawsze to, Kaciuchno, bywa tak, że ko­

muś robisz dobrze, a'sam cierpisz. Broniłem ja­kiejś biednej kobiety!,. którą napadło isześć psów: Nieszczęśliwą uratowałem, a sam wpadłem w nieszczęście. Złe szelmy, żem je strasznie gromił, jak napadną — nuż szarpać, skubać z przodu, z tyłu, z boku — strach. Wydarły parasol, ja kułakami biłem i pobiłbym nieza­wodnie, ale wtem nadbiegło ze siedem krów, wszystkie cielne—i nuż do mnie! Siedem krów, Kaciuchno, i psów ize dwadzieścia—nie bagate­la! Innego dawnoby rozciągnęły, ale nie mnie!... Oparłem się o płot i walkę zacząłem. Pies podbiegł... ja go w mordę—a zaś! krowa pod­skoczyła, za łeb ją»-'—-i na bok! Całą noc bi­łem się, no—i rozpędziłem nakoniec, ale i mnie nadszarpały i stłukły odrobinę... Dziesięć krów, Kaciuchno i psów ze trzydzieści — to sobie po­wiedzieć łatwo! Ja nie wiem, czy ty nawet do piętnastu liczyć umiesz—a tu dwadzieścia osiem krów i psów prawie setka!..: :\j

Wieść o bohaterstwie Jakókowicza. roznio­sła się szybko po Zakutym-Grodzie. Do roz­licznych cnót przybywała odwaga. Panie zro­biły składkę i ofiarowały mu piękny kałamarz bronzowy, osadzony na marmurowej podsta­wie; główną zaś jego ozdobą była grupa środ­kowa? przedstawiająca'psa i krowę... Pies byt w pozycyi wojowniczej, zdawał się. warczeć, krowa z łbem pochylonym gotowała się do bo­ju. Jakokowićz podziękował z uniesieniem za dar wspaniały, ale widoku kałamarza znieść nie mógł.v4 Schował go do kufra, zawinąwszy

szczelnie w kilka arkuszy gazet, by nawet wypadkiem wzrok nań nie padł.

Nie sądzono jednak Kajciowi zbyt długo spokoju zażywać. W dni kilkanaście otrzy­mał wezwanie do sądu. Pozywał go Judka za obrazę honoru (choć to go właściwie od łopa­ty Kaciuchny spotkało), o niezapłacenie za po­dróż i o szkodę, jaką Jakokowiez jego chała­towi wyrządził, rzucając się całą siłą z wyso­kości płotu w ramiona Judy. Pozew ten był wcale nie na rękę Jakokowiczowi, gdyż rzecz cała z łatwością wydaćby się mogła, co przynio­słoby szwank jego bohaterstwu. Rad nie rad, musiał sprawę z Judka załagodzić—i rubli sreb­rnych piętnaście na stół mu wyliczyć. To go do­biło ostatecznie, tyle nieszczęść na jednę głowę —za wiele! Położył się do łóżka i wezwał Ratatyńskiego. Oczywiście, że aportera i krew podziałały cudownie.

Po kilku dniach, kwękając nieco, wyszedł na miasto. Katarzyna widziała więcej sińców i ran, iyż było, bo starć', bezzębne psisko wyć mogło dobrze, lecz nad to szkody innej wy­rządzić nie było w stanie. Rzucając się na piersi Judki, którego zwalił i sam z nim runął— zaczepił się o sęk, znajdujący się w parkanie i skórę zdarł nieco,- przy czem ubranie pękło, a padając na ziemię, potłukł się dość poważnie. Że musiało go coś tam boleć, temu nawet Ra- tatyński nie zaprzeczał, który, z powołania swego był najbliższy rzeczy dotkniętych; ale śmiertelnych obrażeń nie widział — skończyło

się więc na postawieniu trzydziesta sześciu baniek, puszczeniu krwi dwu półkwaterków i jednej aperturze. Lecz noc spędzona na pło­cie, pamięć kurczów, jakich doświadczył przy musowem trzymaniu nóg podgiętych, strach zresztą krowiego szturmu, który-/co i chwila groził zawaleniem się parkanu; wstrząśnieńia, jakich przy tem doznawał — przepełniły czarę jego cierpień. Zapałał straszną do Dosi nie­nawiścią... Ona była wszystkiemu winną! Psy wyły, ryczały krowy — przez nią! do tego wspomnienie |$snu nocy letniej" żółć- <mw bu­rzyło. Był pewny, że oszukiwała męża, ale chciał widoczniej szych dowodów, któreby po­zwoliły czarno na białem rzecz całą Henryko­wi przedstawić. Ostrzeżenie, zrobione zdaleka lub w*liście anonimowym—dobre było. Uwie- rzonoby, czy nie, zawsze kropla mętu osiadła- by na dnie czystej wody. To na początek— tymczasem czego innego szukał. W biurku Do­si musiał być niejeden bilecik, list jakiś na ró­żowym, koniecznie różowym pisany papierze, pełen czułych wyznań... A! list taki posiąść —dopiero tryumf skończony. W jego rękach byłaby Tytanija, możeby nawet wrócił, w in­nej tylko już formie—sen nocy letniej. Bądź co bądź list taki on mieć powinien, list wła­snoręczny.

Gnany żądzą posiadania skarbu takiego, w czasie nieobecności Dosi, nawiedzał jej garde­robę. Teresi dał w prezencie rękawiczki ni- ciane, Marynce robił nadzieję ożenienia się.

Durna dziewczyna uwierzyła, bo od czegóż wróżba cyganki? „Złoto, złoteczko u ciebie panieneczko ja widzę, a za męża pan będzie!..." Maryuka Jakokowiczowa... nie! będzie Mary- janna Jakokowiczowa—ha! hal Obiecała więc wykraść kluczyki od gotowalni pani i wręczyć przyszłemu małżonkowi. Kiryło tylko nie wie­dzieć jakiego był usposobienia. Podsunął mu raz pan Kajetan rubelka—„ne treba"!—odpo­wiedział krótko; powiedział, że jest wielkim jego przyjacielem—„ha?"—zapytał; Jakokowićz wytłumaczył mu znaczenie przyjaźni i otrzy­mał, w odpowiedzi znajome dobrze: -,;eher!

Pan Kajetan czuł teraz rzeczywistą niena­wiść do Dosi, najbardziej zaś przyczyniła się do tego jej pogarda. Dla Dosi był nieobec­nym. ■ W' towarzystwach nie widziała go, choć się kłaniał i bezczelnie narzncał. W postępo­waniu jej jednak nie było znać żadnego przy­musu; nie odwracała oczu,- gdy stawał przed nią, patrzyła nawet, lecz Jakokowićz widział, że patrzy, jak na ścianę. Wpadł więc w stan jakiejś gorączki, zaczął się nawet lękać o sie­bie, bo mu się zdawało, że dostał pewnych ob­jawów wodowstrętu%

• — Kaciuchno—daj wody!—wołał czasem, o- budziwszy się rozgorączkowany.

Kaciuclina przynosiła, Jakokowićz pił..!'*

— Nie, chwała Bogu! — szeptał... Idź, Ka­ciuchno!

Nie wściekł się, lecz Dosię zgubić postano­wił, a 'ona, niedomyślając się niczego, rzucała

się w wir zabaw, rozsiewając urok wokoło sie­bie. Zdziwiła się tylko, że płeć męzka poczy­nała jawniej występować z ncznciami swo- jemi.

To jej się nie podobało.

Jakokowiez nie zasypiał sprawy.

Od Adeli i Honoraty dowiedział się, że dnia tego, w którym ksiądz Anioł z Dosią gdzipś zniknął, a on bohaterski bój z krowami pro­wadził—zaniepokojone panie udały się natych­miast do mieszkania Doroty; że Kiryło palnął do nich z krucicy, a Dosia nad ranem dopiero wróciła, że nazajutrz odwiedziły księdza A- nioła, ale Jakty nie puścił do drzwi nawet, Ka­sper zaś powiedział najwyraźniej, że ksiądz jest bardzo zmęczony.

— Uważasz, brylancie?... ta potwornica za­bije go!...

— Ratować! ratowa<y^~wołała Honorata...

— Miasta bronić.' — podniesionym głosem krzyknęła Adela.

Ten okrzyk okrutnie się jej podobał. Czu­ła, że serce jej napełniało się czemś nieSzna- nem dotąd zupełnie. To-„coś" czuć musiał Na­poleon, gdy, oparłszy się o piramidy, wydał bój Mamelukom.

— Miasta bronić! — wołała Adela — i przez dziwne kojarzenie się pojęć zdawało się jej, że Zakuty-Gród jest otoczony przez jakieś hordy Hunnów, a w jej ręku spoczywa bez­pieczeństwo drugiego Rzymu.

— Kiryło!—szepnął Jakokowiez, .spotkawszy

go wieczorem w garderobie Dosinej... Dla cze­go ty, łubko, do nich z krucicy strzelał..,?

— Ha?...

— Dla czego ty do nich z krucicy strzelał? —powtórzył Kajcio—mówiły mi przecie!

— To pomacać u kark hrucycia nazywa sia?

Teraz Jakokowićz oczy wytrzeszczył...

— To... ty, Kiryło—Jak zrobił?

— Ehe!

— Na cóż to, łubko?...

— Dumał, co cholera—taj łup! .

— Oooo!...

— Stało-siafe^u, i hodi!

— Tylko nie rozgadaj tego, duszko!

— At!—wielka ciekawość!...

Splunął i do kredensu poszedł...

Nazajutrz w salonie Jakokowicza zebrano

się na radę. Honorata siedziała przy biurku, Adela z roziskrzónem okiem mierzyła szyb- kiemi krokami pokój, Jakokowićz perorował, podnosił, to opuszczał ramiona, składał i roz­kładał ręce, przysiadał, podskakiwał, wpro­wadzając w ruch wszystkie dziesięć palców rąk kościstych... ■

— Miasta bronić! ze wskazującym palcem wyciągniętej ku niemu ręki, po raz wtóry już dzisiaj odezwała-się Adela. A tyle strasznej siły w głosie jej było, że Jakokowiczowi.dreszcz przeszedł pO grzbiecie, jak w ów czas, gdy, siedząc na parkanie, widział szturm Myni.

— Klejnoty moje! — zawołał—wiem, że nie-, przyjaciel jest silny, jeżeli nie sam przez, się,

to przynajmniej jednym gwardzistą, który za nim stoi.

Miał na myśli Henryka, którego otwarcie zaczepić—bał się. c

— Wiem, o czem mówisz—odezwała snę" A- dela głosem monarszym... Zatem?.

— Gwardzistę trz.eba' zluzować — ciągnął, przysiadając Jakokowiez—to jest.:, dać mu do zrozumienia, że" forteca jest n&ruszonii,' Czyli, krótkim, ale wymownym listem go ostrzedz, żeby niezbyt ufał załodze.

Honorata podniosła się.

— Z ust mi wyjąłeś... Napisać—i zaraz do Zawiercia—wysłać!...

— Ja napiszę!—odezwała się Adela.

— Nie—ja!

— Ale ja!

— Ja!

— Ja!!...

Ale HońSrata! fckocż^ła dó- biurka, fejianła^ chwyciła pióro, umoczyła w atramencie i po­śpiesznie pisać zaczęła. Jakokowiez chodził z kąta w kąt, Adela stała na środku pokoju, z pewnem politowaniem patrząc na piszącą.

— Skończyłam—odwracając się z krzesłem, pisnęła Honorata... Słuchajcie!

Zaczęła czytać.

„Przerażeni niebywałym dotąd czynem przewrotności kobiecej, zaniepokojeni w sumieniach własnych — my, niżej podpi- sani..'.'"

— Ależ pani! pani!... — odezwała się Adela

głosem peęswazyi. Kto; zaniepokojony w su­mieniach—my? Czyśmy się do tej sprawy mie­szali, albo mieszamy?...

— Albo po co „niżej podpisani?" — wtrącił Jakokowićz — przecie się listów takich wcale nie podpisuje. Są tQ niby ostrzegawcze kule podjazdowego oddziału, które wypadają niewia­domo zkąd..,v

* —Albo po co „przerażeni"!?...—dodała Ade­la. « List podobnego rodzaju powinien być pro­sty, naturalny, bez wyszukanych słów, niepo­trzebnej emfazy... Przerażeni! zaniepokojeni!...

Ruszyła lekko ramionami i podchodząc do zbitej nieco z tropu pisarki, odezwała się...

— Pozwól, pani!

Honorata wstała nie bez pewnego przymu­su—Adela usiadła na jej miejscu.

— Przerażeni!...—szepnęła raz jeszcze. Pro­stota tu konieczna, spokój!

Wspaniałym ruchem ręki umoczyła pióro, przyłożyła. palec do czoła, "i, pisać zaczęły... Pryskała stalówka, aż drobny, czarny desz­czyk kropił wokoło i na białym papierze w kunsztowną układał się mozajkę...

Tak!...—odezwała się po chwili. Słuchajcie państwo!

Wcięła list do rąk i czytać zaczęła:

„Miasto ' nasze przejęte zgrozą, nowej Putyfary, której na imię Dorota..."

Jakokowićz chrząknął gwałtownie i podsko­czył.,.

* — Nie dobrze?—spytała Adela.

— To bardzo ładnie pani napisała, udatnie nawet bardzo, ale zawsze się zdradza, aczkol­wiek zdolne, lecz niewieście pióro. Pan Hen­ryk żadnej niewiasty domyślać się nie powi­nien, bo jak tylko wpadnie na myśl, że ko­bieta pisała, straci zupełnie zaufanie do listu, który powinien pewną czujność w nim obu­dzić, Widzicie, klejnoty moje—rzecz powinna być przeprowadzona tak!... List się napisze, mam znajomego kancelistę, który go przepisze, podpis się położy taki, że go sam astronom przez teleskop nie wyczyta, a treść pisma bę­dzie poufała, jakby dobry znajomy, albo przy­jaciel go kreślił. • Krótko, węzłowato — szedł prosto, a w bok skoczył. Ja w tem praktyk. Pozwólcie, klejnoty moje, a ja już temu za­radzę!

Decydujący głos Jakokowicza, nie dopuszczał sporów.

Adela wstała, przy stole usiadł Kajcio. Brwi podniósł, — oczy przymrużył, wreszcie przy­kładając pióro do białej karty papieru, gło­wę ku prawemu ramieniu pochylać zaczął, le­wą stronę policzka wydął, do czego mu stoso­wnie ułożony język: dopomógł — i po peśwpym namyśle, lekko prowadzona stalówka posunęła się }po papierze. •

Pó upływie kwadransa list był ffotó\jr S» od­powiadał zupełnie założeniu. Nie potrzeba by­ło nawet kancelisty do przepisywania, Kajcio -pisał trzynastoma charakterami. Położył pod­pis, który wprawną zdradzał rękę, bó e na-

przykład było podobne do 0 i do y—każda li­tera była nią i nie była. Zaadresował i sam osobiście do skrzynki wrzucił.

Po wy^upiu listu jakby ciężar jakiś spadł z piersi sprzymierzonej trójki. Adela i Hono­rata poszły w odwiedziny do Dosi — J akoko wicz jak pająk snuł się po mieście.

VI.

Na wsi.

Co się działo w Zakutym-G rodzie, o czem tam ludzie marzyli i jafcR plany snuli, Hen­ryk nie wffllział, oddany cały pracy i rozry- wto>m wiejskim. Właśnie dzierżawa się skorP- czyła i młody pan chciał gospodarstwem sam się zająć. Przed dwoma laty-dopiero objął w po4?a5aipie majątek, gdy ojciec go odumarł; o- żeniwszy się miał z młodą żoną zamieszkać na wsi, ale wypadkiem dom się Opalił i Hen­ryk rad nie .gad 'musiał osiąść w mieście, o- czeknjąc końca dzierżawy i gromadząc mate- t^yjał potrzebny do budowy nowego domu. Dzieijawa się skończyła, zbiór według wy należał do niego, urodzaj był wielkflj fcfeo- że dojrzewało na gwałt!, ale Hgiryk rozle­niwiał nieco w ślicznych ramionach Dosi i z dnia na oSeń wyjazd swój odkładał, że par jWrce^żona go wyprawić musiała.

— Jedź ze mną Dosiu!

— Dobrze, dobrzei-J-ajfwołhła uradowana, w dłoń klaszcząc.

— Ba! a gdzie ty spać będziesz?

— Zrobimy sobie szałas w ogrodzie... Do­skonale!... Henryku—weź mnie z sobą!... weź!...

Naparła się jak dziecko rozpieszczone, że o mało się Henryk nie zgodził, ale rozpatrzyw­szy rzecz całą na zimno, przyszedł do przeko­nania, że plan Dosi cygański był nieco. Le" dwie mógł teraz wytłomaczyć żonie, że owa sielanka w rSczywistości iffiSwyglądałaby tak romantycznie; że noce chłodne zaszkodzić by jej mogły, a komary skąsałyby nielitościwie. Po długich sporach roześmieli się oboje, Hen­ryk ucałował koralowe, kochane usta i wy­jechał.

O mil kilkanaście od Zakutego-Grodu leża­ła piękna posiadłość Henryka, Zawierciem zwa­na. Uprzedzony ekonom wyporządził jeden z dwóch swoich pokojów—kazał ściany pobie­lić, okna i podłogę wymyć; najlepsze meble ze swoieh gratów wybrać i kantorek, wielki jak arka Noego, u okna postawić. Podt$£ę posy­pał tatarakiem, bo tego „szelmoskie" pchły nie lubią; u drzwi, do wycierania 'nóg słomiankę. na kantorku dwie libry szarego papierń położył; postawił ogromny z zielonego szkła kałamarz z piórem, nad łóżkiem mały obrazek Matki Boskiej Berdyczowskiej zawiesił — i rad był z siebie.

Wieść o przyjeździe dziedzica nie była dla mieszkańców wsi tajemnicą. U kołowrotu po­witała go hromada chlebem i solą; przed cer­kwią czekał ksiądz, na folwarcznym dziedziń­ca wystrojone dziewczęta i parobcy. Henryk

z rozrzewnieniem przyjął dar gospodarzy, ser­decznie z młodzieżą »«ię przywitał, księdza' w ramię ucałował i zaszedł do cerkwi, by świę- ifeniu Mik-ojajówi się ^olcłonić.'Podobało l&ijęAto duchownemu i gromadzie.

Po krótkiej, serdecznej mówią1'kapłana, pan Henryk kazał powozowi odjechać a sam pie­chotą do dtyoru^tsję* udał.

Na folwarku spotkały go dziewoje, a że bez pana ekonom żniwo rozpoczął, bo czas był gorący — każda miała sierp na ramieniu. Za­ledwie pośród nich Henryk się znalazł, jak zagrodziły mu na ziemi sierpami drogę, wy­kupu żądając.

— Mołodycom grosze, a wam uściski! — za śmiał się Henryk.

Skoczył.?*

Dziewczęta pierzchły wśród ogólnego śmie­chu żniwiarzy.

Wesoło dzień ten przepędził młody gospo­darz, a że pod ręką znalazła śię i muzyka,— więc i pohulał ochoczo przy dźwięku skrzy­pek i chóru bębnów. Zbliżająca się noc poło­żyła koniec zabawie.

Młody dziedzic wziął się szczerze do pracy. Od rana do wieczora na dzielnym konin po polu się ^uwijał-j-cieszyły go szeregi1 .kóp psze­nicznych, odurzał się zapachem łąk, zwiedzał lasy, przeglądał stadninę, do młyna parę ra­zy zajrzał i zburczał arendarza, że wódkę •fabrykow£fną sprzedawał. Zgrzany, spocony

powijał wieczorem do swojej stancyjki, gdzie go oczekiwała gromadka żeńców i kosiarzy. Wypłacał więc. należność, dawał dyspozycyje na dzień jutrzejszy, tam się zepsuł, koń okulał, wołał więc weterynarza i cieślę — wreszcie zamykał się z Harasymowiczem i e- konomskie rachunki sprawdzał. Tymczasem pani ekonomowa w saloniku swoim nakrywała stół białym obrusem o brzegach czerwonych, i gdy Henryk na progu się zjawiał, uprzej­ma gosposia wnosiła na półmisku hreczane kluski z serem, świeżą słoninką oblane, a na stole już była wędzonka, chleb czarny upife czony wyśmienicie i w pękatej butelce go­rzałka.

— Specyjały!—mówił Henryk, zabierającSię do zdrowej, wiejskiej wieczerzy.

— Harasymowicz podnosił kieliszek, pił za zdrowie Henryka, Henryk zwracał się do jtóy ni Harasymowiczowej, która, sznurując usta i rumieniąc się, odmawiała przez skromność.

— Ta pijże! nie trucizna*- perswadował mąż..jJL.

— Nie godzi się mi odmawiać — tłómaczył Henryk...

—ftWidzisz, dziedzic prosi — no Franko, pij —taj liodi!...

Pani ekonomowa czyniła zadość prośbie, natf- pijała, kropel kilkanaście, przyczeiu krzywua się okrutnie.

— Nie' zwyczajna—tłómaczył mąż, a i powie- dzialszy prawdę, to i z dobrego domu, gdzie ró­

żne adukacyje otrzymała. Ojciec jej nazywał się Witalis Szurymski, pisarzem był u grafa Dulskiego—pan wie!... o!

— Ta co tam!...—odpowiadała skromnie pani Harasymowiczowa. Był u grafa czy ni, a klus­ki wystygną.

Siadali we troje i spożywali dary boże. A oto i samowar buchnął parą, herbata gotowa— na talerzu zjawiły się konfitury z wisien.

— Jem jak Sadłowski! -■— śmiał się Henryk.

Po wieczerzy nie zaraz odchodził. Zapalał

papierosa, siadał w fotelu na biegunach, z któ­rego posiadania pan Harasymowicz był dum­ny, jak świeżo nobilitowany szlachcic z dosto­jeństwa swojego'— chwiał się, huśtał, a pani Harasymowiczowa, czyniąc zadość proźbie dzie­dzica, zaczynała śpiewać przy gitarze.

„Już księżyc zeszedł,psy się uśpiły"—brzmia­ło w malutkim pokoju, przy wdzięcznym a- kompaniamencie strun...

Pan Henryk lubił tę piosnkę, wygnaną da­wno z dworów, rozbrzmiewającą jeszcze mię­dzy czterema ścianami dworków. Śliczną jest, prześliczną, lecz tylko w owych dworkach Śpie­wana, przy wtórze strun gitary. Nie gorszcie się czciciele Wagnerów i GounodóV, że ona w sercu Henryka więcej uczuć budziła, niż tajemniczy świat Nibelungów, lub rozpaczliwy krzyk Aidy.

Nazajutrz powtarzało się to samo. Dzwo­niły struny gitary — Harasymowiczowa .śpie­wała... Henryk marzył.

.Bywały dni takie, że Henryk nie wirne miał do roboty w polu. Wtenczas dzieę cały prze­pędzał w ogrodzie, przypatrywał się, jak rój siadał na uprzywilejowanej gruszy; sam pięk­niejsze gruszki widełkami zdejmował z drzewa, lub na dziedzińcu kazał stajenne konie na lin­ce przepędzać. Przed wieczorem wychodził na przechadzkę w pole.

Jak okiem sięgnąć, złociły się zbożne łany. Żyto w chłopa, pszenica jak las dziewicy. Gdzie niegdzie bławatek błękitną główkę wy­chylił; granatowe listki pokazał kąkol, albo wspaniały bodiak kolczaste ramiona do góry wznosił. Tam furknęła przepiórka, tu z nad­brzeżnej miedzy zerwało się stadko wróbli i , jak rftj pszczelny gruszę, tak one bodj^ty ob­

siadły. Nagle, wiatr powiał od stawówH.od łąk dalekich... Przez łan cały przeleciał szmer uroczysty, pochyliło się żyto srebrne, zakoły- sała się złota pszenica — istne fale morza bez początku i końca!...

W tym szmerze uroczystym, w tym falowa­niu zbóż, jest zaklęta, czarodziejska, niewy- śpiewana nigdy pieśń łanów. Mistrz nad mi- strze mógł tylko takie arcydzieło stworzyć, ja­kiem jest muzyka pól ukraińskich.

Henryk czuł piękno tej muzyki, czuł — ży­cie! Chwytał powietrze wonne, ,po dąjneku zbóż rozróżniał rodzaje. Wspaniały szum psze­nicy nie ma łaskotl^wego szelestu owsa; szmer żyta drży rytmem długim, nie rwie się, nie pę­ka jak poświst ościstego jęczmienia; chrypliwa

nuta rzepaku inną jest od mrukliwego prosa. A cóż dopiero ów dźwięk niepochwytny traw stepowych.

Słuchał—patrzał, niemy ogarniał go zachwyt.

— Ach! gdyby Dosia ten koncert słyszała! myślał raz w czasie swojej wycieczki na po­le. :..Doprawdy! miała dobrą myśl, chcąc je­chać ze mną!... Czy nie moglibyśmy się po­mieścić w tej izbie, której mi Harasymowicz ustąpił? Niewygodnie możeby było trochę, i możeby jej spać przeszkadzały koguty i kury i nieznośne gęganie głupich gęsi... No-to jesz­cze nic! ale te świnie, co mają chlewy w po­bliżu, „rachają" niemiłosiernie, że nawet mnie czasem irytują... A szałas?... taka pyszna po­goda! noce jasne — ciepłe... Możnaby zle­pić szałas i postawić w ogrodzie nad wodą?... Łapalibyśmy sobie ryby. na wędkę, Harasymo- wiczowa dawałaby nam na wieczerzę karasie w śmietanie... Po uczcie takiej, druga uczta w szałasie, rozkoszna! słodka!... E! głupiec ze mnie!... Nie wiedzieć dlaczego jej się sprze­ciwiłem.

Gniewał się na siebie i zaczął obliczać dni, kiedy roboty się skończą... Zbiór... wozowi- ca... jesienna orka!...

— Tfu!... to nie tak prędko jak myślałem!... sierpień... wrzesień... październik! Jak Boga kocham zbuduję szałas, albo chatę u.chłopa najmę, a Dosię sprowadzę!

Zaczęła go myśl ta prześladować, bo zatę­sknił za ukochaną kobietą.

Od niechcenia zwierzył się przed Harasy­mowiczem.

•— Jaśnie panie! — zawołał ekonom. Żona pańska w szałasie albo w chacie chłopskiej?... Nie uchodzi—nie uchodzi!... Już lepiej ja z żoną wyniósłby się do czeladnej i razem z parobka­mi zamieszkał, ot co! a pani na moje miesoe zamieszkała, taj koniec!—Meble ao, kiepskie— ale usiąść można! lustro, choć krzywo pokazu­je, ale zawsze coś taki pokaże, za to fotel na biegunach — to, moje uszanowanie! i u panów nie takto bywa zawżdy, ot co! —^eżeft jaśnie pan chce, ja sie zaraz usunę.

Ale Henryk zgodzić się nie mógł na usu­nięcie ekonoma. Samolubem nigdy nie był, postanowił tylko, gdy ważniejsze zajęcia się ukończą, choć na dni parę wpaść do żony.

Obejmując na swoją rękę gospodarstw^, miał dużo roboty... Dostatecznej ilości wozów nie • było, potrzeba i o pługach coś pomyśleć^ a brony, radła, siewniki... . Wszystkiego mu­siał dojrzeć sam, bo choć Harasymowicz mógł wyręczać go w wielu rzeczach, wymagających obecności gospodarza, Henryk trzymał się starej zasady że: pańskie oko, konia tuczy. Harasymowicz stanął na służbę niedawno, zda­wał się człowiekiem być dobrym, ale młody dziedzic, za mało go znając, nie mógł mu ani znaczniejszych sum pieniędzy powierzać, ani go­spodarskiemu jego rozumowi zaurać'Jślepo. Rad nie rad musiał przysiedzieć fałdów—i całą go­spodarską machinę do porządnego ładu dopro­

wadzić. Zaczął młyn stawiać, dom budować, zresztą przyzwoitość nakazywała i dawnym sąsiadom się przypomnieć. Nie było rady! myśl Dosi o zbudowaniu szałasu dobrą była, ale...

Z okrzykiem radości powitali nowego współ­obywatela sąsiedzi. Jakkolwiek po kilku ty­godniach przypomniał o nich — za złe mu nie mieli, przeciwnie: gospodarstwo wymagało czuj­ności, nowych porządków, szybkiego dopełnień nia wielu braków. Henryk załatwił to wszyf stko, a, doprowadziwszy w większej części do należytego ładu, mógł dopiero odetchnąć swo­bodniej i sąsiadom się udzielirofi

—*/Nie szaławiła—to dobrze! gorącyłyto • się utemperuje!.,. ale majątku dopatrzy i ziemi z rąk nie wypuści—mówił pan Jankowski, czo­ło obywatelstwa, doradca i kompromisarz w sprawach szlacheckich.

— Lubisz polowanie, panie Henryku?.—py­tała młodzież. ,

— W jesieni, mości panowieŁ-jako odpoczy­nek po trudach, odpowiadał.

— Brawo! uderzali w dłoń starzy.

— A tak... czasami—grasz w winta? - pyta­li ci znowu.

— Chyba nauczycie- bo do niego nie mam wybitnych zdolności.

— E^|le! mruczeli młodzi.

Mimo* tych małych wad, w krótkim czasie pozyskał serca współziemian.

Zaczęły się odwiedziny.

Podobał się młodzieży, bo jeździł na koniu-4 jak ułan, i strzelał w lot jaskółki —paniom, bo mazura z fantazyją poprowadzić umiał na nie jednym baliku; podobał się starym, bo za­rozumiałym nie był i zasięgał rad doświad- czeńszych od siebie; mamom i panienkom, bo łobuzującą się młodzież do stanu małżeńskie­go napędzał. Rozrywki i praca pochłaniały mu niemal każdą chwilę, że zdawało się, iż nie miał czasu pomyśleć nawet o czemś na ser­cu leżącem. Tymczasem Dosia stawała coraz częściej przed jego oczami, a listy otrzymywa­ne od niej, długie, serdeczne listy, wiały wciąż większą tęsknotą.

— Przydałby się szałasik!^,—szeptał, teraz za późno! Dni gorące, ale noce już chłodne.

Na skrzydłach chciał leciea—a tu rozpoczęć ła się wozowica, przyjechali kupcy na zboże, arendarze na młyn i karczmę. Zaczęły się targi, pisywanie kontraktów... Po ścisłym ob­rachunku nie prędzej jak za dwa tygodnie z okładem będzie mógł z domu wyruszyć. Ha­rasymowicza polubił—dobry był człek a i go­spodarz wytrawny, gdyby więc coś ważniej­szego do zrobienia wypadło, pewny był, że już ekonomski rozum wystarczy, a zda się, że na uczciwości Harasymowicza zawieść się nie po­winien.

Zbiór poszedł dobrze i szybko, pogoda dopi­sała, ba! nadto nawet, bo od sześciu' tygodni jednał kropla deszczu nie spadła; ziemia spra­gniona wilgoci pękała, liście drzew zżółkły

i sta woni/wody nie mało ubyło.. Aż pewnego wieczora wtoczyły się czarne chmury na nie­bo, deszcz lunął jak z wiadra, a gromy i pio­runy rznęły z sił całych, jakby zamyślały na­grodzić sobie milczenie zbyt długie.

Harasymowicz z Henrykiem ledwie uciekli przed nawałnicą. Pani ekonomowa wystąpiła z wieczerzą, którejlHenryk* nie skosztował prawie—wypił tylko szklankę herbaty i, po­wiedziawszy dobranoc, udał się do swego po­koju. Spać się jednak nie kładł — chodził, wzdychał... wreszcie zapalił dwie świece, ro­zerwał opaskę świeżo przywiezionej z poczty gazety, i czytać zaczął.

Było około godziny jedenastej, gdy nagle psy podwórzowe zaszczekały i dał się słyszeć tur­kot podjeżdżającego powozu. Henryk przestał czytać, położył gazetę i słuchał.

Skrzypnęły drzwi — to Harasymowicz wy­szedł na ganek; do psów przemówił, które po­szczekując, umilkły, a że byłokciemno i <Jeszcz lał jak z cebra, odezwał się do przyjeżdża­jącego.

— Kto tam?

— Czy pan Henryk tu mieszka?... — zapy­tał przybyły.

Henryk zerwał się na równe nogi i otwie­rając drzwi do sieni, wpadł w ramiona Sad- łowskiego.

Zaczęli się całować jakby dwaj najserdecz­niejsi przyjaciele.

— Pan Kleofas! pan Kleofas!... — wołał Hen-

11

— J02 —

ryk—ehodżże dobrodzieju!... A to gość niespo­dziewany— w sam raz, kiedym tak do was zatęsknił.

•— Siurpryza—aba? wiedziałem, że siurpry- zę ci sprawię, mości dobrodzieju!.,. Fu!... oto deszcz!., a pioruny, jakby na obstalunek, łupią!..

Henryk zawiódł swojego gościa do pokoju...

— No—cóż tam słychać u was w Zakutym Grodzie?...

— Jeść!—odezwał się Sadłowski. Od dru­giego popasu nic w ustach nie miałem.

Henryk zwrócił się do Harasymowicza.

— Panie Michale—poproś żony, może tam coś znajdzie do przetrącenia.

— A jest prosiak nietknięty nawet—odpo­wiedział ekonom...

— Oto, to!... a faszerowany trybulką, cybul- ką—be?

— Coś tam we środku ma—zdaje się ro- dzenki:..

— Z wątróbką pewnie, brawo!—a co wię­cej?—zapytał Sadłowski.

— Znajdzie się i półgęsek niejeden.

— Niejeden mówisz?... tak, naprzykład — wielej

—-^Starczyłoby i dla setki gości — odpowie­dział Harasymowicz.

— Mój dobrodzieju!... — zawołał pan Kleo­fas. Wyobraź sobie, że do was zjechali się wszyscy goście, wielu ich jest tylko — ro­zumiesz?...

— Dawaj, co masz!— zaśmiał się Henryk— i mnie apetytu przybyło.

Harasymowicz odszedł, Sadłowski usiadł, sa­piąc na fotelu—Henryk przysunął się do nie­go z krzesłem, i uderzając go po kolanie dło­nią, odezwał się:

— No cóż tam słychać w Zakutym - Gro­dzie?

— Poczekaj, poczekaj!—mruknął pan Kleo­fas—pierwej przetrącić. Od drugiego popasu nic a nic w ustach nie miałem.

Po chwili, na rozkaz Henryka, stół przy­brał jakąś odświętną postać. Potężny prosiak, nadziewany przepysznym farszem z mięszani- ny wątróbki, masła, drobno (Siekanej słoninki, zielonego kopru z dodaniem w miarę pieprzu, soliiti z odrobiną czarnych rodzenek, zjawił się na półmisku; półkopy półgąsków zajęło miej­sce obok—krążek sera z kminkiem znalazł się przy pękatej butelce gorzałki, a i parę łokci kiełbasy miłym zapachem czosnku powiało.

» — Uczta Lukullusa! cmoknął Sadłowski, za­wiązując w około szyi okrutną serwetę. Do­brze, że nie zrywacie z tradycyją; jeszcze na was liczyć można, jak Boga kocham—można!...

Wziął do rąk butelkę z wódką...

— Piołunówka—pi*'pi!... Przepijaj do mnie, panie Henryku, bo jeść mi się chce okrutnie.

Henryk przepił do Sadłowskiego, Sadłowski wychylił również i zwrócił się do Harasymowi­cza, Ji^ry stał obok.

— Można?...—zapytał.

— Jeżeli łaska, to i owszem!—odpowiedział ekonom.

Gorzałka raz jeszcze poszławl kolej, po- czem Henryk, dając znak Harasymowiczowi, żeby nsiadł, posunął półmiski ku Sadłow- skiemu.

— Ale wy już po wieczerzy?—zapytał pan Kleofas, patrząc na nieb wzrokiem, wyrażają­cym obawę jakąś.

— W kompanii coś tam skubniem!—wtrącił Henryk.

— Wybaczcie tylko, że wam prosiaka po­wąchać nawet nie dam.—To rzekłszy, przysu­nął półmisek do siebie i wziął się do roboty.

Zmiótł wszystko — z kiełbasą nie zabawił się długo, półgąskom nie przebaczył, sera jak­by nie było, resztę gorzały wychylił, „ideal­nie"! mruknął, otarł usta całą seiriyetą i po­dając rękę gospodarzowi, wstał od stołu.

— Dziękuję!... najadłem się wspaniale.

— A więc, co u was tam... zaczął Henryk.

— Spać! ł—mruknął Sadłowski i nie namy-» ślając się długo, rozebrał się do koszuli i bu­chnął na zasłane łóżko Henryka.

Po upływie minut pięciu Sadłowski chra­pał, aż psy na dziedzińcu warczeć zaczęły. Henryk, odprawiwszy Harasymowicza, zgasił światło^ a że sam nie miał gdzie głowy przy­tulić, wreszcie w towarzystwie na wszystkie tony grającego pana Kleofasa spaćby przy- trudno było—wyszedł do ogrodu.

Burza ustała — raz w raz tylko ciclłe bły-

Skawice oświetlały niebo i z liści spadały kro­ple duże, jasne, bo księżyc z za chmur się u- kazał i świecił w tych brylantach wodnych. 2£joczu Henryka odleciaŁjsen; spodziewał się wiadomości od Dosi, nie omieszkała pewnie przez Sadłowskiego listu napisać, a to bydlę do ju­tra kazało mu czekać.

Koło trzeciej nad ranem zdrzemnął się na ławeczce w ogrodowej altanie. Obudził się ko­ło siódmej, poszedł więc do obór, był przy na­poju koni, wreszcie dano mu znać, że gośó»się przebudził i coś tam o śniadaniu przebąkuje.

— Dobrodzieju! wyspałem się cudownie!

— Wielce mnie to cieszy—odpowiedział Hen­ryk. Ale zechciejże mnie pan powiedzieć, ja­kim trafem zawadziłeś o Zawiercie?

— Dlaczego trafem?... co roku dawnych są­siadów swoich odwiedzam. Jakób Kiełbasie- wicz, to mój kolega z ławy szkolnej za bazy- lyjańskich jeszcze czasów; marszałek Kolada zawdzięczał mnie marszałkowstwo swoje, a i poczciwy Michałek Polędwica wart wspomnie­nia. Wszystko to starzy znajomi a przyja­ciele od serca. Jak kapucyn po kwestę, tak ja rok rocznie wyruszam w objazd, odwiedza­jąc .niegdyś sąsiadów moich. A skręciłem do Zawiercia — 110! co za dziw? Chciało się do­wiedzieć czegoś o tobie, mości dobrodzieju—i samemu coś tam...

Zatrzymał się.

Henryk spojrzał na Sadłowskiego.

Drzwi się otwarły—kozaczek wniósł śniada­

nie, nie mniej obfite jak kolacyja wczorajsze­go wieczora.

. — Czas, pora... mruknął Sadłowski.

Zjadł, co się zowie, wypił niezgorzej, aż po­czerwieniały mu policzki, a że szlachcic, gdy podpije do czułości jest wielce skłonny — Sa- dłowskiemu co chwila łzy napływały do oczu, zaczął ściskać i całować Henryka?.- wzdychać czasami — zaczynał coś mówić, urywał... wre­szcie porwał go w szerokie swoje ramiona i zawołał.

— Wracaj do domu, panie Henryku!

— Gdybym mógł — ba!... odpowiedział Hen­ryk, ale nie tak prędko jeszcze uporam się z gospodarskiemi zajęciami.

— Wiem, wiem — ale... nie wadziłoby i tam się dowiedzieć.;. Wracaj, panie Henryku!— posłuchaj mnie iii—wracaj!

AH Czy może?... ... ...'>«— O to, to—przerwał Sadłowslp.

'Henryk pobladł.

— Dosia chora? — krzyknął — co? mów pan prędzej!

— Ale dajże pokój mości dobrodzieju! zdro­wa jak—ryba, hula, hasa, bawi się—daj Boże każdemu tak!

Henryk odetchnął.

— Kilka dni temu byliśmy razem na majó­wce — coś setnej z rzędu, ciągnął Sadłowski. Jak róża, powiadam ci, mości dobrodzieju, jak róża!... Czego jej brakuje? hula, hasa, bawi się—daj-Boże każdemu*tak!

— A. ja myślałem, że tam coś się stało i pan w objeżdżanego bawisz się. Ale—gdy jest ina­czej, to chwała Boga!

Pod oknem zaturkotało.

— Co to? pańskie konie?—zapytał Henryk.

— .Dziś do marszałka na objad... śpieszę— śpieszę...

Wstał, ujął dłoń Henryka, wpatrzył mu się w oczy i ściskając mocno za obie ręće 'rzekł ze łzami:

— Wracaj, panie Henryku! wszystko rzuć— a wracaj!

— Panie Sadłowski, to: wracaj! pana, brżmi mi niezbyt pocieszająco. Mów otwarcie — żo­na zdrowa? •

—• Ależ ci mówiłem, mości dobrodzieju, że zdrowa jak jwba. Daj Boże każdemu tak!

— Po cóż mam wracać tak na gwałt?—J^Kj wołał Henryk niecierpliwie.

— To, mości dobrodzieju, moja rada — nic więcej!... Żona młoda, moife tam i tęskni za tobą—a i tobie, panie Henryku, chciałoby się już do niej—co?

— Nie wchodź tylko pan w pragnienia na­sze—zaśmiał się Henryk.

Zaczęli się żegnać — Henryk podprowadził gościa do fajetonu.

— Czy Dosia przez pana nie pisała listu czasami?

— Nie, nie—mości dobrodzieju, bo nie wie­działem czy z tobą się zobaczę, choć na po­żegnanie byłem u niej i nawet pytała mnie,

czy z tobą się widzieć będę. Na wszęlki zaś wypadek, gdybym spotkał, kazała ciebie, mo­ści dobrodzieju, wycałować, co sił mi starczy... Daj buzi i myśl, że to Dosia całuje.

Całowali się z półkwadrausa. — Sadłowski już siedział w powozie, wyciągnął jeszcze rę­kę do Henryka i załzawionemi oczyma wpa­trywał się w niego bardzo długo. Wreszcie uścisnął mocno i rzekł:

— Jedź do domu!

Woźnica zaciął konie i dobrym ruszył kłu­sem.

— Paradny-M-zaśmiał się Henryk, wracając do siebie.

Niepokój go nie trapił. Przed paru dniami otrzymany list Dosi, tchnął jakiemś ciepłem miłosnem, tęsknotą serdeczną; Sadłowski upe­wniał, że była zdrowa, bawiła się wesoło— czego się więc trwożyć?

Nałożył słomiany kapelusz na głowę, do rąk wziął szpicrutę i, gwiżdżąc piosnkę jakąś, po­szedł gospodarstwo obejrzeć.

Był jednak dziwnie roztargniony. Harasy­mowiczowi wydał parę rozkazów ni w pięć ni w dziewięć; po obejrzeniu krów zaszedł do staj­ni i kazał Iwasiowi cielicę sobie osiodłać, po­wróciwszy zaś do domu, udał się do ekono- mowej, od którejj zażądał gitary, kwitaryjusz mając na myśli. Że pan Henryk w wydawa­niu rozkazów był stanowczy i powtarzać nie lubiłt' mówił zaś wyraźnie choć krótko — i te­

raz, czego zażądał, wpet spełniono. Ekonom przyszedł z ulem, pani Harasymowiczowa gi­tarę mu przyniosła, a Iwaś, za k,tórym w pe- wnem oddaleniu wszyscy stajenni dybali z ot- worzonemi szeroko gębami — podprowadził o- siodłaną cielicę.

— Co to za ul?—spytał Harasymowicza.

— Jaśnie pan kazał mi go natychmiast sa­memu przynieść.

— Pani dobrodziejko! ja na gitarze grać nie umiem—tłumaczył się przed ekonomofvą, któ­ra z wdziękiem instrument mu podawała.

— Kazał mi ją sobie, pan dobrodzieja podać, robiąc, wdzięczny dyg, odpowiedziała 'Karasy-r mowiczowa.

— Iwaś! co to? —• krzyknął nagle, widząc niezwykłego mumaka przed sobą.

— Tełycia!—odpowiedział Iwaś.

— Pod siodłem?

— -Kazał pan, taj jest!... Ciekawość tylke^ jak pan na niej pojadzie, bo musztuka ni trędzli na łeb włożyć nie można było.

Szeroki śmiech zabrżmiał do koła, a śmiano się tem serdeczniej, gdy niemal całą dwornię Ąfczono, która z ciekawością oczekiwała nie­bywałej jazdy pańskiej na osiodłanej cielicy. Parobcy na parkan wyleźli, • sterciarze porzu­cili robotę i z toku wybiegli, wołając...

— Pan na tełyci pojide!

Dowiedziano się później, że Iwaś nawet siar­czysty bój musiał stoczyć z pastuchem, bo ten pod siodło Jałoszki" dać nie chciał, wreszcie

sam odprowadził do stajni, Iwaś tyltfti okul- baczył.

— Cha-cha-cha! brzmiało do koła. Hara­symowiczowi łzy ciekły z oczu, pani ekono- mowa omal spazmów nie dostała, ale najser­deczniej śmiał się Henryk, widząc swego ru­maka, który długim ogonem po wystających tłukł bokach, porykując żałośnie.

W przepysznym humorze był dzień cały. Pod wieczór zaszedł do księdza Tomczaka i za­siadł z nim do marjasza. Szczęście mu słu­żyło, łdublami, jak z rękawa, sypał. Po skoń* czonej zabawie zawiązała się serdecźtta, a dłu­ga rozmowa.

Ksiądz Tomczak był z powołania kapłanem, Crystusowego coś miał w wyrazie swej twa­rzy. Długie, blond włosy spadały mu w buj­nych kędziorach na ramiona, jasna, miękka broda okalała piękny owal twarzy. Młody, przywiązany do swojej parafii i ludu, z któ­rego wyszedł, pestępowaniem swojem umiał zjednać miłość powierzonej sobie owczarni i szacunek obywateli. Ukochał swoją wiej­ską cerkiewkę,! którą ozdabiał, jak umiał i mógł, przyczynił się niemało i Henryk do upiększenia domu Bożego, za co ksiądz Tom­czak wraz z ludem serdeczną mu odpłacali wdzięcznością. Już to młody dziedzic umiał zaskarbiać sobie przyjaźń ludzką; pokochał księdza, ksiądz wzajemnością płacił i powo­li, powoli zawiązała się między nimi prawdzi­wa przyjaźń.

Nie pierwsza to była wizyta Henryka u księ­dza. Jak tylko miał chwilkę wolnego czasu, zachodził na pogadankę, gdzie godzin parę przepędzał, ugaszczany przez młodą żonę du­chownego, która była dobrą towarzyszką i po- nmcnicą kapłana. Pan Henryk mówił jej o Dosi, groził, że ona część serca chłopskiego od niej odbierze; „dobrodzika" śmiała się i z niecierpliwością oczekiwała przyjazdu dzie­dziczki, którą już pokochała z samych opo­wiadań Henryka. Na wieczornej pogadance godziny szybko schodziły i przyjazne zacie­śniały się węzły. Rad więc był ksiądz Tom­czak i z wizyty dzisiejszej, z owej uczty du­chowej, jak mówił, której najczęściej są po­zbawieni wiejscy księża i tym sposobem, za­miast łącznikiem być między dworem a cha­tą, zajmują stanowiska wręcz przeciwne.

Gawędzili długo, siedząc w ogrodzie mię­dzy wiśniowemi drzewkami. Henryk mówił o swoich gospodarskich projektach, — ksiądz się uśmiechał, wytrawny nieraz sąd wydał o rzeczy niejednej i gładząc piękną brodę po­wtarzał swoje ulubione.

— Waszeć proszę! waszeć proszę!...

Późnym wieczorem Henryk powrócił na fol­wark—ksiądz Tomczak go odprowadzał.

— Hryćjest? — zapytał wychodzącego Ha­rasymowicza.

— Jest, proszę jaśnie pana. Zabawił się na pqca?ie, bo długo nie wydawali listów ni po­

syłek żadnych. Jakaś urzędowa rewizyja by­ła — tak móWi. Po południu dopiero gazety mu wydali.

— A listów niema?

— Jest jeden—położyłem u wielmożnego pa­na na stole.

Henryk udał się do pokoju, zapalił świSte^ i rzucił okiem na adres.

— Ręka nieznana—szepnął.

Spojrzał na stempel.

Z Zakutego-Grodu.

Przerwał list szybko i rzucił oczyma na podpis.

— Jur... Szur... Marszar... dyjabeł wyczyta! mruknął.

Przybliżył świecę i zatopił się w liście...

„Wielmożny mości dobrodzieju!—(pisał nieczytelny korespodent). — Obowiązek uczciwego człowieka, zmnsił mnie do wzięcia za pióro i nakreślenia tego listu do Wielmożnego Pana. Wolałbym nie tykać przedmiotu nienależącego zupełnie do mnie, a ze swej natury wielce dra­żliwego — powodowany jednak szczerym szacunkiem, jaki żywię dla szanownego Pana Dobrodzieja, może źle robię, lecz muszę zabrać głos ostrzegawczy w na­stępującej sprawie.

Po wyjeździe Wielmożnego Pana, w mie- . ście naszem zaczęły chodzić głosy, ubli-

zające honorowi szanownego Pana Do­brodzieja. Nie wierzyliśmy naturalnie wie­ściom, dotykającym czci osoby, $tóra dla Pana obojętną nie jest. Lecz gdy wszel­kie pozory przeciw niej świadczą, a za­chowanie się jej daje niejakie potwier­dzenie domysłom ogółu, postanowiłem rzecz całą Panu Dobrodziejowi wyjawić:

Żona pańska zbyt ufna w oddalenie męża i dobrą wiarę jego—tej ufiiości nad­używa. Rozumie pan co to znaczy! Za­czyna się od niewinnej zabawy, a kończy się, ua wiarołomstwie. To ostatnie, zdaje się już ma miejsce. Pozory znikły — zo­stała pewność!—Przyjeżdżaj pan ratować, jeżeli nie spokój domowy—to dobre imię".

Sługa...

Henryk się §f!ucił, jak lew raniony w serce. Nie mniemany postępek Dosi z miejsca go zer­wał, lecz podłość anonimowego listu, który śmiał cień rzucić na tęflw którą wierzył jak w świętość Boga. Zabolało go, że ołtarz jego miłości sprofanować śmiano.

List cisnął na stół — zazgrzytał i syknął przez zęby:

— Nie podpisało się, bydlę!... wiedział, nędz­nik, że dwunastu par żeber nie doliczyłby się się w swoim kadłubie!...

Przeszedł parę razy pokój i gwizdać zaczął —nagle stanął...

— To i Sadłosio ze swojem „wracaj" żuł coś, ale wyrzucić nie mógł.

Zbliżył się do stołu, wziął list do ręki, od­czytał raz jeszcze i siadając na fotelu, rzekł znowu.

— Za tygodni dwa przyjadę, tak jak mia­łem zamiar, nie na wezwanie wasze, co dało­by wam myśl, żem w potwarz uwierzył i tę, którą dla siebie wybrałem na złą czy dobrą dolę—w myśli swojej poniżył...

Odetchnął piersią całą i śmiać się zaczął.

— Nie udała się gra, mości panowie, znana zresztą w waszem bogobojnem miasteczku. Wy­obrażam sobie codzienne wizyty u Dosi, Ade- lek i Honoratek z zapytaniami o moim po­wrocie.

Pogardliwym ruchem ręki odrzucił list i wziął się do gazet.

Odczytał wiadomości polityczne, lecz nic zro­zumieć nie mógł. Wstał, znów chodzić za- cfeął,'(podśpiewując jakąś piosenkę—zbliżył się do okna i zatrzymał się przed niem.

Księżyc pełnym blaskiem oświecał topole i zabudowania folwarczne. Z trzcin blizkiego stawu bąk hukał, żaby skrzeczały przeraźli­wie w ogrodowej sadzawce, na śpichrzu kle­kotały bociany.

— Pyszna noc! szepnął...

Popatrzył chwilę i wrócił znowu do stołu. Spojrzał na list, nie wziął go, tylko utonął w jakiemś dumaniu posępnem. .

— Panu Kleofasowi świerzbiał język—mru­knął, dla tego zboczył do Zawiercia... Pocz­ciwiec!... Inaczejby nie zajechał. Że nie wy­

gadał się otwarcie, to jego szczęście, bobym mu w pysk trzepnął, jak amen w .pacierzu!

— Bydlęta!... syknął pod nosem...

• Szarpnął się za wąsy i pięść zacisnął.

— P® pobane!

Splunął.

—, Napiszę do Dosi, że przyjadę — za mie­siąc? o anonimowym liście wspomnę, że w piec rzuciłem... Tak! trzeba go w piec rzucić... Mój list niech przeczyta tym telefonom w spó- diiicjjjj^tóre—że dostaną żółtaczki, to dosta­na'... Spokój mój, pewność szczęścia sprawią tym czeczotkom podobne wrażenie, jakiego do­znaje kot, gdy go pod szerść pogłaskać. Przy­jadę za miesiąc... nie prędzej!... A! ropuchy!...

Zbliżył list do świecy, spalił i poszedł do mieszkania Harasymowicza, gdzie zastał jesz­cze księdza Tomczaka. •

— Czekamy na was z herbatą, waszeć vpro- szę!—odezwał się pop, gładząc brodę.

— Z herbatą?... tfu! prawda, że jeszcześmy nic nie jedli.

Spojrzał na zegarek.

— Dziesiąta z ogonem.—Dobrze wytrzyma­łem was, panie Harasymowicz, ale poco było

r j'ęzekąć, na mnie, tem bardziej, że ksiądz za­szły do was w odwiedziny?

— Razem lepiej—odpowiedział ksiądz... Po­gadamy, wypijemy, a na dobranoc pani Hara- symowiczowa choć „Hrycia" nam zaśpiewa. Siadajcie, waszeć proszę! koło mnie, jeśli ła­ska... tak! Ot i święto!

Henryk usiadł na wskazanem miejscu, przy­muszał siebie do śmiechu i żartów, mówił du­żo, choć roztargniony był i rozgorączkowany, ale współbiesiadnicy nie dostrzegli tego. Pa­ni Harasymowiczowa uśmiechała się, z wdzię­kiem podawała konfitury i orzechy tłuczcie. Piękny plaster lipcowego miodu leżał na środ­ku stołu... Był to specyjał księdza Tomczaka, który, zamiast cukru do herbaty miodu używał.

Po wieczerzy odezwała się gitara. „Hryć" zaczął, zakończył „Filon". Henryk zagłębił się w fotelu, milczał, ale nie rozkoszował się śpiewem pani ekonomowej, która szarpała stru­ny coraz namiętniej i zawodziła czulej. Bóg wiej o czem myślał, ale nie o księżycu wscho­dzącym i psach uśpionych. Ksiądz Tomczak za to był pod wrażeniem śpiewu. Ruszał gło- wą^łtakt nogą o podłogę uderzał i „waszeć proszę"!'—»■ szeptał półgłosem. Harasymo"cz»ł z dumą patrzał na małżonkę, co chwila na księdza, to na pana Henryka spozierając. Za­dumanie młodego pana, złożył na karb głosu swej połowicy. Siedząc między Henrykiem a księdzem ' Tomczakiem, gdy głos śpiewającej ciął w najlepsze koguta—(co tylko w liczniej- &zem przytrafiało się towarzystwie)—zwracał się nieco ku pierwszemu i śledził wrażenie na twarzy zamyślonego.

— Prawda, wielmożny panie, że dobrze?...— szeptał.

— U - ku!l^- odpowiedział w roztargnieniu Henryk...

— Waszeć proszę! waszeć proszę!—kiwając głową i jasną brodę gładząc—mówił ksiądz.

— Ona czasem tak wywodzi, \ że zdaje się, że to nie ona, tyło coś takiego, co sam Pan Bóg nie wie—szeptał półgłosem Harasymowicz.

— Czy nauki gdzie brała?—pytał ksiądz,-

—To już tak z natury.

— Waszeć proszę! waszeć proszę!

— Prawda, wielmożny panie, że dobrze— zwrąpił- sięildb Henryka. .

— U-hu!—odpowiedział, zajęty swojemi my­ślami mąż Dosi.

Harasymowiczowa grać przestała — ksiądz podniósł się z < siedzenia...

— Ślicznie!... ślicznie!...—odezwał się. I dźwię­czność w głosie jest i poezyja w wir szykach. Dziękujemy, waszeć proszę, za przyjemności nam zrobienie.

Henryk się zbudził... ksiądz Tomczak dzię­kował, wypadało i jemu w też tropy uderzyć... Winszował Harasymowiczom gitary, gitarze Harasymowicza—widocznie był roztargniony. Pan Harasymowicz i to złożył na karb wra­żenia i rad był niewymownie z dzisiejszego wie­czoru:

Blizko już było północy, gdy ksiądz Tom­czak, pożegnawszy Henryka i gospodarzy, u których czas tak mile przepędził, przez gro- belkę na wieś podążył. Henryk zatrzymał się w ganku, Harasymowicz przysiadł na przyźbie.

— Pyszna noc!—szepnął mąż Dosi, jakby do siebie.T

— Będzie deszcz^jeszcze, bo żaby rechoczą— odezwał się ekonom, a i miesiąc w lisią się czapkę poszył. .

— Piątek.... sobota.... niedziela — szepnął Henryk.

— Zwieziemy pół łanu, jeżeli deszcz wy­trzyma i nie popaskudzi nam roboty — mówił Harasymowicz... t

Henryk zbliżył się do ekonoma, który powstał.

—■ Panie Harasymowicz!—rzekł, biorąc go za guzik od kartki. Mam nadzieję, że pan po­trafisz gospodarstwa dopilnować równie dobrze, jak ja. Pieniądze pann zostawiam, a że wszy­stko będzie dobrze i uczciwie—wierzę!

Załatwiwszy się z ekonomem zaszedł do stajni.

— Iwaś, konie!—krzyknął...

Wrócił do pokoju i rzeczy zaczął pakować.

Nie upłynęło dwudziestu minut, jak w dzie­dzińcu zatnrkotało, • rozległ się . dwukrotny trzask z bata, brzęk dzwonków i, miotając ;bu- tnie rozwianemi grzywkami, piękne rumaki zaprzężone do eleganckiego powozu, zatrzy­mały się przed gankiem.

— Pożegnaj ode mnie żonę, panie Harasy­mowicz! Do widzenia!—rzucił Henryk już z po- wozuj a zwracając1 się do Iwasia—-zawołał:

— Ruszaj!...

Eonie wyciągniętym pomknęły kłusem.

Minęli groblę, wieś — stróż sielski otworzył kołowrót, zdjął czapkę i kłaniając się do pasa rzekł do jadącego:

— Z Bohom!...

Wyjechali na czyste pole.

Księżyc złocił ściernisko—wiatr hulał po ró­wninach.

— Pyszna noc! — odezwał się Henryk.

Spojrzał na zegarek.

— Po pierwszej..j-Mil piętnaście z okładem. Przed wieczorem, choćby konie- dyjabli pobrać li—będę!

Zagryzł wargi, .potargał wąsy i huknął na Iwasia.

— Z kopyta!

Kozak rozwinął bat—palnął, aż step szero­ki zaklaskał... konie wichrem, pognały®?

Harasymowicz stał długo na ganku swo­jego mieszkania i długo słyszał srebrzysty głos dzwonków, który biegł przez łany dale­kie, ucichał, gasł zwolna, aż gdzieś w odle­głej przestrzeni się roztopił.

VII.

„Kiryło coronat opus".,

— Ąj jegomość! jegomość!—zawołała Kata­rzyna do wchodzącego Kajcia, który po cało­dziennej prawie niebytności w domu, przestę- pował próg swojego pokoju.

— Co tam, Kaciuchno?

— Gdzie to jegomość się włóczy?...

— Zajęcie, Kaciuchno — nic, tylko zajęcie... Człowiek jednej chwili nie zna, w którejby nie myślał o zrobieniu czegoś dobrego ludziom...

— A tu za jegomościem, gwałt...

Jakokowićz miał osiąść na nowopodmatera- cowanym fotelu, gdy nagle się zatrzymał i spojrzał na mówiącą.

— Jaki gwałt, Kaciuchno?—zapytał.

— Marynka sześć razy już przylatywała.

— Marynka?..'.i Jj

— Aha!

— I co?

— Jegomościa nie było, to pokręciła się i poszła.

Jakokowićz uśmiechnął się.

— Czy ty wiesz, Kaciuchno, że ta głupia dziewczyna myśli, że ja się z nią ożenię?

— O... o!...

— Jak pana Jezusa kocham, prawda!..j ■ <— Oto durna!—zakrzyknęła Kaciuchna.

— Sama się naprasza—rozumiesz!... Gdyby kto inny—oho!... ale ja tak jak zawsze—zda- leka...

— Ja nię. mem, czy jegomość' wie, jak ko­bieta wygląda?...,.

— Jak ciebie kocham, nie wiem... Coś tam, ale żeby tak wyraźnie—to nie!...

. Klapnął inszami* brwi podniósł i zaczął wiel - kim palcem manipulować koło nosa.

— Dawno, jak ona ostatnim przybiegała razem?

!— Przed minuteczką. Zaledwie wybiegła, a. j.egopiość przyszedł...

;— Czy mówiła ci co, Kaciuchno?

— Mówiła, żeby jegomość zaraz był u niej, że ma tam dla jegomościa jakieś kluczyki.

— Kluczyki?!...—krzyknął Jakokowiez, rzu­cając się z miejsca... A łubka! — dotrzymała słowa... Ty, Kaciuchno, miłcz jak pie£, bo tu ważna historyja wyjść może... A, pani Dorot­ko! szeptał — mam cię, mam cię, mam cię!... Nie wiem, kto teraz z Dardanelami się zapo­zna, ja—czy ten twój Hen... Henryczysko!

Chwycił kapelusz i, rozkazawszy Katarzynie domu pilnować, szybkim krokiem wyszedł na ulicę.

Wieczór był cichy, słońce tylko co za- szłq| ml-oji zapadał powoli. Kiryło siedział na łaiyęe pfzed domem, wysoką czapkę pochy­lił ku tyłowi głowy i smokcząc krótką lulkę, spluwał przez zęby na ziemię. Myślał o ko­marach, o „giezie, co to jak ciele utnie w szy­ję, to ono skacie jak szalone po pastwisk, mycząc a ogonem młynkując".

— Czort znaje, szeptał — na co te lud?ie jąuasta pobudowali... Paskudztwo i koniec!...

Kamienie i kamienie wszędzie, a turkot, a har- mider, że uszy bolą, a co miesiąc do szewca iść trzeba, by buty łatał. Hej! niema jak sze­rokie, zielune pole, gdzie się to człek zapa­trzeć tak może, że o świecie całym zapomni...

Podniósł głowę i zobaczył Marynkę, z mia­sta powracającą. Cmoknął, wypuścił duży kłęb dymu i przymrużając jedne oko, odezwał się:

— A gdzie to panna tak lata, jak ta nawiżena?

— At! pan Kiryło jak powie, to i słuchać trudno.

— Bo praude Kiryło ? gada — taj co? Aby niedziela, to panna cały dzień za domem.

— A panu Ktryłowi zajzdrość?...

— Wielka!...

— To czemu pan Kiryło nie przewietrzy się?

— Czy ja kanapa, do której móle wleźli, że ją trzeba na podwórko co tydzień wynosić?...

Splunął.

— Ale ja pannie Maryjannie coś powiem.

— Co?... ciekawa.

— Otóż to, że panna ciekawa i z Jakokośiim sio zadaje: | A z tego mpże wyjść czort'Wie co*

— A wam co, co ja robię?.,, ot jeszcze!— prychnęła Marynka.

— Mnie nic, bo mnie Jakokośki nie zaswa- ta, a i panny nie zaswata, tylko kiepstwo zro­bi i ha?

Marynka oburzyła się.

— Lepiej niech Kiryło nie wtrąca się, co do niego nie przychodzi!

— Do mnie nic nie przyjdzie, a do panien­ki może—tak już Pan Bóg przykazał. A jak ja miarkuję, to ten Jakokośki coś tak się krę­ci, jakby mu nie o pannę Marynkę chodziło.

— Co to, Kiryło, tak rozgadał się dzisiaj?

— Bo ja sobie miarkował, taj coś wymiar- kował.

— Zkądże tó?—zapytała... "

— Ot, przyszło—i ha? Myślał ja o muchach, co w Jaropowcach na polu latają, później koma- cliy nasunęli się, a gdy pomyślał o oielu, które­

go giez kąsa, to już mnie i panna Marynka z Jakokośkim na myśl przyszła...

Spojrzał przed siebie i, przymrużywszy jed­no oko, szepnął...

— Ot! już sunie kawaler, giez do cięła!— Splunął i lulkę smoktać zaczął.

Jakokowićz stanął przed nimi...

— Dzień dobry, Kiryło! cóż tam słychać, panno Maryjanno?... Pani w domu—co?...

Kiryło coś mruknął, wstał i odszedł kroków parę, zatrzymał się koło parkanu i zaczął li­czyć wróble, siedzące na okwitłym krzaku ber­berysowym. Jakokowićz zbliżył się do poko­jówki Dosi, ścisnął ją za rękę i szepnął...

— Kaciuchna mówiła, Nże masz kluczyki... ha?...

— A mam!—odszepnęła Marynka.

—ł Ożenię sję z tobą!... Niech mnie pioruny zabiją, jeżeli nie mówię prawdy!... Ale powiedz- żb, maryneczko, jak ty do ich posiadania przy­szła, bo ja już zwątpiłem, żeby ty tego doka- zać mogła.

—vOho£-odpowie(lziała Marynka dumnie.

— Jakże, gołąbeczko, ty to zrobiła?... sztuka!

— Moja pani przed samym wieczorem otrzy­mała od panienki Olskiej list, w którym stało, że jej narzeczony przyjechał, i jeszcze stało, że panna Zosia bardzo prosi, żeby pani zaraz do niej przyjechała na cały wieczór. Moja pani zaczęła się stroić, a kluczyki tym mo­mentem na gotowalni położyła. Ja mach ser­wetę, taj zakryła, żeby w oczy nie 'leźli I ot

zrobiło się, że pani pojechała, a ja za klucze łap cap. A co?

— Rozumna z ciebie, Marynko, kobieta! jak mamę kocham, rozumna!... zawołał uradowany Jakokowiez...

— Ja zawsze tak, jeżeli kto mnie do inte- ligencyi przemówi...

— To może pójdziemy—he?

Marynka pokręciła głową.

— Kiryło!—szepnęła...

— Prawda, że ten kajdamaka sfinksowej z siebie skóry nie zrzucił i przeszkodzić finjći* że nam jeszcze... Co tu zrobić?... A! krzyk£ nął po namyśle, idź duszeczko, do garde#ob^ a ja z nim dam sobie rad^—zobaczysz sercelS.

Marynka odeszła, Kajcio usiadł na ławce, na której przed chwilą Kiryło siedział—dobył papierosa, zapalił, parę misternych kółek w gó­rę puścił i już miał porte-tabac chować, gdy nagle zwrócił się do stojącego nieopodal marr szałka dworu Dosi.

— Może wy papieroska?...

— Je lulka—odpowiedział Kiryło.

— Prawda, że ty lulkę kurzysz—Napomnia­łem... A co tam tak patrzysz, Kiryłko, na ber­berys.

— Wróble liczę.

— Na co to, serce?

— Ot tak, żeby robotę n.ać.

— A wiele naliczyłeś, duszko?

— Dwi kopy bez sztyrna&cie.

— Oho!

— Co tam tn, to u nas w Jaropowcach wróblówL.

— Dużo?

— Ehe!. ■

— Czy ty był dzisiaj na mieście, Kiryło?

— A bo co?

— Żeby ty wiedział, jaka manażeryja przy­jechała!... Lwy takie wielkie jak woły—a ry­czą!... wielbłądy z dwoma garbami, słonie z trą­bami na osiem łokci długości, a innych zwie­rząt ciekawych nie miara.... Czy ty widział kiedy menażeryję, Kiryło?

— Czemu nie?...

— Co, duszko?

— Widział, mówi.

— Ale takiej, to ty pewno nie widział...

— To i'co?... s

— Warto zobaczyć...

— Rozumu nie przybędzie.

— Jakto nie?—podskoczył Jakokowićz.—My przecie Kiryło rozumu nabywamy przez pa­trzenie na zagraniczne rzeczy...,

i — To a rozum u, .nas za ,granicu wychodzi, a w domu niema.

— Ty wiesz, Kiryło, że ja dużo rzeczy na świecie widziałem. I w Rzymie byłem, i w Pa­ryżu i tam gdzie sułtan siedzi, ale takiej ma- nażeryi, gdzie niedźwiedzie sztuki pokazują, gdzie słoń naprzykład na wielbłądzie „wierz­chem" jeździ—nie widziałem-. Śliczne rzecżył... Tylko co przyjechali, budę postawili na<placu

przy bulwarze, we środku latarniami oświecą i pokazywać zaczną...

Kiryło ruszył obojętnie ręką.

— To niechaj pokazują.

— I ty nie ciekawy zobaczyć?

— Nie.

— Jest afrykańska małpa!...

— Czy to ja małpy i rrfei ludźmi nie widzę?

Jakokowiez podrapał się w brodę.

— Rozerwałbyś się, a na bilet ja tobie dam.

— Ne trebal

— Ale ty nic ciekawy nie jesteś!

— To i dobrze!... PrrrL. krzyknął nagle na wróble, które zerwały się dużą gromadką i wnet na dalszym krzaku usiadły.

Marynka z niecierpliwością oczekiwała Ja- kokowicza. Wychylała się przez okno, za drzwi wybiegała, wreszcie przyszła do przekonania, że pan Kajetan napróżno będzie się wysilał, a uparftjgo Kiryły nie przemoże. Czas ucho­dził, cienie wieczora coraz pełniejsze się sta­wały, na błękitach jedna, druga gwiazda bły­snęła. Marynka się niecierpliwiła. Nagle ja­kaś myśl zbawcza do głowy jej przyjść mu­siała — skoczyła szybko do sypialnego pokoju swej pani i po chwili wybiegła z domu, dzwo­niąc trzymanemi w wyciągniętej ręce kluczy­kami.

— Kiryło! Kiryło! — zawołała, zbiegając ze schodów... Nieszczęście! pani kluczyków zapo­mniała. A śpiesz i odnieś, bo będzie niespo­kojna.

Manewr się udał... Kiryło znał kluczyki pa­ni i wiedział, że one różne klejnoty i grosz niejeden pod strażą trzymały. Wziął więc i clioć ua razie miał zamiar schować do kieszeni do czasu powrotu Dosi, po krótkim namyśle jed­nak, nie bez pewnych podejrzeń, rodzących się mu w głowie, mruknąwszy coś pod nosejp, splunął przez zęby, poruszył się i znikł w cie­niach, zalegających ulice.

— Co ty zrobiła, Marynka?—zawołał Jako­kowićz, zaniepokojony nieco.

— Panu potrzebne szuflady w gotowalni pa­ni, nie kluczyki—odpowiedziała Marynka. Ja szuflady pootwierała, a Kiryłę wyprawiła z klu­czami. I dobrze! bo gdyby pani opatrzyła się, to możeby i sama przyjechała, a tak i pani nie przyjedzie i Kiryły niema!

Jakokowićz Marynkę w objęcia chwycił.

— Maryneczko! — zawołał, z ciebie kobieta taka, jakiej ja jeszcze w swojem życiu nie wi­dział. Złotko ty moje jedyne, zkąd ty się wzię­ła tutaj?... Pan Jezus ciebie zesłał prosto z ni< - ba, jak Pana Boga kocham—prosto z samego nieba! Chodźmy, duszeczko!... mnie tam trze­ba jeden różowy liścik znaleść—tylko jeden!

Po chwili zapłonęło światło w pokoju Dosi. Marynka stanęła na straży, Jakokowfcz drżą- cemi rękami wysuwał szuflady, gcrcąc^kowo dobywał listy z odpieczętowanycli dawno ko­pert. Trząsł się, aż duże uszy kłapały.

Przed oczyma błysnął mu różowy pa^ii r.

— Aha!...

Chwycił, wyprostował, spojrzał na podpis... „Henryk". Drugi, trzeci, dziesiąty list dobył— •„Henryk".

— Do dyjabła! mruknął...

Rozrywał koperty, miął listy z pośpiechu, na ziemię opnszczał, ale nie wątpił o skute­czności swoich poszukiwań.

Kiryło tymczasem, krokiem poważnym, za­łożywszy w tył ręce, myśląc przy tem trochę o lwach ryczących i słoniu^ jeżdżącym na wiel­błądzie, szedł z kluczykami cło Dosi. W po­wietrzu było cicho, gwiazd cojsaz więcej mru­gało na niebie, a że dla skróteiiia drogi szedł mało uczęszczanemi i niebrukowanemi ulicami, hałas przechodniów i tnrkot miejskich powo­zów, nie stawały na przeszkodzie myślomjfsze- rpMch, zielonych pól syna. Nagle, zatrzymał się, podniósł nieco głowę i słuchał...

Hen daleko, jakieś ciche, niepewne, urywa­ne co chwila dźwięki zabrżmiały w powietrzu. Biegły szybko, wypełniały się, stawały się co- -iłaz więcej jednolite, dźwięczni^sze, wresz­cie zmieniły się w srebrzysty głos dzwonków.

— Pan jide!—szepnął do siebie Kiryło. Iwaś pohaniaje—dodał. Dzeń-dzeń, dzeń-dzeńL.

Przyśpieszył kroku, z radosną już nowiną do Dosi śpiesząc.

W domu pana Henryka Kajcio Jakokowiez nie próżnował. Powysuwał wszystkie szufla­dy w go to walni dosinej, nie ominął żadnej kry­jówki, nie przeoczył listu żadnego, ale upra­gnionego dokumentu wynaleźć nie mógł. Za­

czął wjęc otwierać pudełka z klejnotami, za- zierać do flakonów, w których niegdyś były perfumy, parę buteleczek potrącił i wylał płyn wonny. Powietrze napełniło się zapachem... Zainteresowała go szkatułka, spróbował otwo­rzyć, zamknięta była... Pożałował w tej chwiji, że nie miał wytrychu przy sobie. Ale miał klucze — swoje własne klucze. ^Nachylił się, zmrużył jedno oko, przypatrzył się dziurce i kluczyk»po kluczyku zakładać począł... Za­mek klasnął—Jakokowićz szybko wierzch pod­niósł, ale pró£is piej, bawełny, szpilek i igieł, nic nadto nie było wewnątrz. Kajcio wsuwał długie palce do środka, macał*dno> boki, szu­kał utajonej sprężyny;—tymczasem niedopalo- ny papieros, który przed chwilą na brzegu stołu położył, potrącony przez szkatułkę, ru­szającą się z powodu manipulacyi rąk Kajcia: spadł na ziemię na leżących, listów parę, któ­re tleć zaczęły. Jakokowićz nie zważał na nic, oddany cały wdzięcznej pracy poszukiwa­nia skarbu. Pozostawała do przejrzenia je­dna już tylko szuflada, gdy nagle drgnął i po­bladł straszliwie...

Turkot powozu, trzykrotny .tfraask z bata i brzęk dzwonków, piekielną muzyką zahu- huczały mu w uszach. Gwałtownie drzwi się otworzyły i wpadła Marynka biała jak śjkj^na.»~ 1

— Pan przyjechał!—krzyknęła...

Jakokowićz stał, jakby grom siarczysty przed samym nosem mu błysnął. Gębę szero­

ko otworzył, usta, uszy, policzki trzęsły mu się gwałtownie —• nie wiedział sam, co miał czynić.

— Ja do garderoby, a pan w okno!—wrza­snęła Marynka.

To rzekłszy, zawróciła się i wpadłszy do garderoby, zdmuchnęła lampę, a sama rzuciła się na łóżko i chrapać zaczęła.

Jakokowiez zrozumiał okropność swojego położenia. Chwycił za kapelusz i, z siłą otwo­rzywszy okno, jednym susem znalazł się w o- grodzie.

Godzina była ósma wieczorem, gdy Henryk podjeżdżał do swojego domu. Zgaśnięcie na­głe lampy w garderobianem oknie, ruch ja­kiejś postaci, przebiegającej szybko, o czemś mu niedobrem powiedziały. Nie czekając, aż powóz się zatrzyma, zeskoczył i, otworzywszy furtkę, prowadzącą do ogrodu, biegł w przeci­wną stronę domu, gdzie była sypialnia Dosi* W tej chwili, gdy z za węgła się wynurzał, Jakokowiez rozpaczliwy skok robił przez okno.

Złowrogi cień nie uszedł uwagi pana Kaje­tana. Poczuł drętwienie skóry na głowie, a ciepło w piętach. Ażeby nie być poznanym, obie poły drugiego surduta na głowę zarzucił i naprzód pomknął.

Henryk nie poznał, kogo miał przed sobą. W oświetlonem oknie błysnęła mu tylko syl­wetka mężczyzny i znikła w cieniach.

Jakiś chatkot, jak głos zdławionego ryku czy jęku z pięrsi mu wypadł. Źrenice zajaśniały

blaskiem fosforycznym—skoczył i w kilku iście tygrysich rzutach znalazł się tuż, tnż koło uciekającego. Henryka pędziła wściekłość, Kaj­cia gnał strach śmiertelny. Sunął naprzód o- krutnym jakimś galopem, zaciskając dokoła głowy szerokie poły palmerstona, które, roz­dęte powietrzem, przybrały kształt nietope­rzowych skrzydeł, nadając Kajciowi wygląd jakiejś bestyi przedpotopowej. Jakokowićz le­ciał marsz-marsz, jak jeleń szczwany. Przesa­dził sześć krzaków róż, przemknął przez krze­wy berberysowe, pokrzywy i bodiaki nie sta­nowiły już dlań najmniejszej przeszkody. Mi­mo jednak nadludzkiego wysiłku czuł zapa­miętałą pogoń za sobą. Nagle—wysoki parkan, oddzielający ogród od ulicy, zaczerniał przed nim.

— Boże, ratuj!—krzyknął w dufchu...

Rozpacz dodała mu sił—Henryk już dopadał, gdy nagle parkan zadygotał i sylwetka męż­czyzny na jego zarysowała się wierzchu.

Szybkim ruchem ręki, Henryk dobył z za nadrza rewolweru i strzelił...

Błysnęło!... grzmot długim echem rozległ się w powietrzu—za parkanem dał się słyszeć jęk krótki i ciężki upadek ciała.

Henryk stał chwilę jak skamieniały. Wa­chlowały mu nozdrza, zgrzytały zęby, szybki oddech piersi poruszał. Chciał skoczyć na par­kan, ale sił zabrakło. Zdawało się, że z hu­kiem rewolwerowego strzału wszelka moc go opuściła. Oparł się o jabłoń, której rozło­żyste konary przez parkan na ulicę wyclio-

dziły i była chwila, że sam nie wiedział, co czynić miał. Przed oczyma .jego wciąż umy­kała sylwetka mężczyzny, widział konwul- syjne ruchy uciekającego, skoki szalone, nad- powietrzne, lamparcie jakieś. Krew uderzyła mu do głowy, zacisnęły się pięści, szczę­knęły zęby...

— Tchórz!... podlec!... z zdławionej wybiegło piersi!

Poruszył się, i chwiejnym krokiem do domu wrócił.

W salonie było ciemno, z garderoby dolaty­wało chrapanie Marynki, w pokoju Dosi tylko zostawiona paliła się lampka.

Henryk wszedł do sypialni żony...

— A!... okrzyk radosny z ust jego wyleciał.

Wysunięć? szuflady, dobyte i pootwierane

z klejnotami pudełka, rozrzucone listy, nasu­nęły mu myśl pocieszającą złodziejskiego ja­kiegoś napadu. Wiedział, co każda kryjówka zawierała w sobie, w jednej szufladzie leżało kilkadziesiąt dukatów w złocie. Przeliczył pie­niądze... i czoło mu się zmarszczyło — były wszystkie! Z^rozrzuconych klejnotów, jedne­go, drobnego nie brakowało nawet pierścienia. W powietrzu się unosił zapach perfum... tych perfum, które udurzały go, pozbawiały zmy­słów, do szału wiodły...

Czarna chmura zawisła mu nad czołem. Po­wietrze nie miało czasu wchłonąć w siebie przed chwilą widać użytych wonności... Piekło! piekło! piekło!...

Wtem, wzrok jego padł na ziemię i dostrzegł kupkę popiołu. Parę listów leżało spalonych. Pochylił się, zdmuchnął popioł hiaławy i zna­lazł na spodzie niedogarek z papierosa. Nie­pokój wzrastał, pocieszająca myśl precz ule­ciała, stawała przed nim niewyraźna pewność, że... mógł być oszukany.

— Palono listy!...—szepnął.

• Wstrząsnął się, jakby kto kolec żelazny w pier­si mu wtłoczył.

— Nie wierzę!... jęknął.:. Gdybym naocznym był świadkiem zdrady, jeszczebym powie­dział... że roję!...

Przegarnął popiół, dobył kilku strzępków niespalonego papieru, lecz nic wyczytać me można było z tych resztek.

Opuścił sypialnię żony, nie tknąwszy roz­rzuconych w nieładzie rzeczy, i chmurny jak noc przed nawałnicą gromowych wybuchów, do salonu powrócił. Zapalił dużą lampę, sto­jącą na stole, i skierował się do sieni, gdy, na­gle, śpiesznie jadąca dorożka zatrzymała się przed domem. Posłyszał ciężki chód Kiryły i szybki, lekki bieg Dosi. Uczuł w piersi coś, nakształt zdrętwienia serca. Wtem, drzwi się otwarły i Dosia z okrzykiem wbiegła do sali.

„ „„_ ieinem, całowała u-

sta, do piersi się garnęła...

Ale Henryk za uścisk, uściskiem nie odpła­cił, stał nieruchomy, wargi mu się trzęsły ner­wowo, twarzą do drzwi wchodowych się zwrócił.

— Kiryło!—zawołał głosem gromkim.

Dosia spojrzała w twarz męża.—Blady był,

czuła, że drżał...

— Co tobie?—spytała.

— Nic!—odpowiedział jakimś dławiącym się głosem.

Dosia za rękę go chwyciła.

— Henryku!—zawołała zv krzykiem prawie, m

— Poczekaj... za chwilę przywitam ciebie,, »

Głos, jakim te słowa wypowiedziane były,

przeraził ją. Przytuliła się do jego ramienia, trzymaną w dłoni swej rękę męża do ust pod­niosła i szeroko otwartemi oczyma, w których się przestrach malował, patrzyła w twarz jego.

— Co tobie?... ty drżysz!

Henryk nie odpowiedział nic, zwrócił się tyl­ko do wchodzącego Kiryły i rzekł rozkazująco:

— Obejdź mi zaraz parkan, otaczający ogród i jeżeli kogo spotkasz tam, pod jabłonią, któ­rej gałęzie wychodzą na ulicę — przyprowadź go natychmiast," lub — przynieś na rękach.'., gdyby był trupem!...

Kiryło w milczeniu zwykł wypełniać rozka­zy pańskie—obrócił się i wyszedł.

Dosia nie rozumiała nic, dreszcz jednak po ciele jej przlfeżedł, białe ząbki^zadzwoniły głośńo.

— Teraz ty drżysz!—syknął Henryk...

— Bo coś się tu stało, coś, czego nie rozu­miem. Henryku—mój złoty, co to jest?..-'. Po- całujże mnie przynajmniej, przywitaj!...

Podniosła ramiona by szyję jego otoczyć. '

Henryk spojrzał w twarz ukochanej kobie­

ty—była tak bladą, jak jej nigdy nie widział. On bladość tę, to drżenie wziął za przestrach z dokonanej winy; tkliwe słowa i te wycią­gnięte ramiona, za wyraz obłudy. I przyszło mu na myśl zdanie jednego ze znawców nie­wieściego serca, że... kobieta najtkliwiej całuje wtedy—gdy zdradza.

Za drzwiami dały się słyszeć kroki Kiryły i czyjeś jeszcze. Dosia chciała pójść uaprzód, ale ją Henryk pociągnięciem ręki zatrzymał.

—Stać tu!... zazgrzytał — za chwilę zoba­czysz tego, którego jabym widzieć nie chciał.

— Wytłómacz że mi tę zagadkę!—szepnęła. Henryku—co to jest? Ja cię niewidziałam tak dawno—a ty?... Boże mój!... ty patrzysz jak­byś z sobą przywiózł nieszczęście!

Po policzkach jej cicho łzy biegły, przytu­liła się do mężowskiego ramienia, z trwogą ja­kąś w drzwi patrząc, za któremi coraz wyra­źniejsze kroki słychać było... Po chwili jej uszów doleciał stłumiony głos Kiryły.

— Taj niech pan sia nie ociąga, a idzie, bo za kark wezmę...

Widocznie perswadował niechętnie idącemu delikwentowi.

Drzwi się otwarły i prowadzony pod ramię, przez Kiryłę, dumnie spełniającego pańskie rozkazy, wszedł—pan Agapit Pistroński.

Henryk się wyprostował jak struna, patrząc zdziwłonemi czyma na czciciela Kraszewskiego; nie mniej zdziwiona Dosia spojrzała w twarz mę­ża, szukając w jego wzroku wyjaśnienia zagadki.

— Panie łaskawy! — zajęczał Pistroński.— Czego ten hajdamaka chce odemnie?

— Ja nic nie rozumiem, Henryku—szepnęła Dosia, wodząc oczyma to po mężu, to po wzbu­rzonym nieco z powodu doznanego afrontu panu Agapicie.

— Teraz i ja nie wiele/^ozumiejn—odezwał się Henryk... Co to jest, do stu dyjabłów!— krzyknął rozognionemi oczyma, mierząc Kiryłę.

— Jak pan kazał, tak ja zrobił... Znalazł tego pana pod płotem, taj przyprowadził—od­powiedział napytany.

Henryk zwrócił się do Pistrońskiego.

— Czy pan przez okno skakałeś?...

— Ja?!... , •

— Na płot się darłeś?...

— Przez okno na płot?... Matko Najświętsza, czego wy.cbcecie ode mnie?,..—?astękał garbus.

'— Więc, co pan robiłeś—pod płotem?... wrza­sną! Henryk, nie mogąc zrozumieć obecności Ągapita u siebie.

— Panie łaskawy! ja nie wiem nawet, czy co robiłem. Szedłem ^wizytą do pang^jj^ 01- skich, gdzie, żona pana dobrodzieja być miała, —-nagle, w ogrodzie pana dobrodzieja, posły­szałem szum, szelest gałęzi, tupotanie jakieś jakby cielęta się gziły, czy co? Nie miałem czasu zoryjentować się, jak coś na płot wysko­czyło, potpm buk, błysk, trzask i to coś,, z pło­tu buchnęło na dół, ale nie upadło, panie ła­skawy, tylko pochyliło się i jak mnie palnie łbem tu—a ja hep na ziemię. Straszna histo-

ryja, panie dobrodzieju! ażem zajęczał tak mnie tu palnął. Jak długo leżałem nic nie wiem! Kiedy przyszedłem do przytomności, panie łaskawy, pierwszą moją myślą było, do­wiedzieć się, czy są w kieszeni „Jasełka"...

— Kończ pan opowieść—mruknął Henryk...

— Prawda, panie łaskawy... Otóż mac-mac... niema. Zaczynam szukać, aż tu ten hajda- maka nadchodzi i gwałtem ciągnie.—Po co? na co?... słowa nie mówi, tylko ciągnie... Panie łaskawy! niech pan mu tak wytłómaczy, żeby ten szelma na drugi raz wiedział, kogo napadać ma.

Podczas opowiadania pana Agapita, wido­cznie coś się rozwidniło w umyśle słuchające­go Kiryły. Podniósł brwi, gębę szeroko ot­worzył, co nie uszło uwagi Henryka.

— Do stu piorunów co to jest? — zawołał Henryk.

Kiryło przyłożył palec do nosa, splunął przez zęby i pomyślawszy chwilę—odezwał się:

— Smyknuw pyśmó nosom!... Ce sztuka Ja- kokośkiego z Harynką!...

— Co?!...

Dosia drgnęła i podbiegła do Kiryły...

— Niechaj sia pani nie stracha, ja zaraz pójdę i jak należy porźondek zrobię.

Pokręcił głową i wyszedł z pokoju.

Henryk spojrzał na Dosię, która patrzyła w twarz jego z jakimś bolesnym wyrzutem. Tyle było żalu, smutku, ale i słodyczy zara­zem i miłości w tem spojrzeniu gołąbki zra­

nionej, że Henryk się zachwiał i drżące ra­miona do kochanki-żony wyciągnął... ♦ • — Henryku—to boli!—szepnęła...

Henryk runął na kolana, drobne, pieszczone dłonie Dosi pocałunkami okładając...

Nie wiele z tej całej sceny pan Agapit zro­zumiał... ale się rozczulił i płaczem beknął.

Kiryło przez pokój Dosi do garderoby miał iść, ale wszedłszy do sypialni pani, zatrzymał się, zdziwiony nieporządkiem jaki na gotowal- ni panował.

Oti-wa!— mruknął... Czy ce ne humań- skij dureń z pana Kajetana, co to z cudzego woza na swój ciahnie. Ja myślał, że on tyl­ko do Marynki ma sia, a ón i do gotowalni pa­ni brał sia... Du-fizyk!

Niedokończył myśli, jak z garderoby, strwo­żona wypadkami dnia tego, ^wybiegła Maryn­ka i do nóg mu przypadła.

— Panie Kiryło, Kiryłuniu—milczcie! proszę ja was—milczcie!...—zawołała.

-tt*— Mowczal ja długo, ale teraz tak sia roz­gadam, że komu trzeba, to i kości trzeszczeć będą—odpowiedział Kiryło z ^powagą, |1

Marynka za rękę go chwyciła...

— Panie Kiryło, Kiryłuniu! tu nie było ża­dnego złodziejstwa — jak Boga kocham, panie Kiryłuniu, że nie było. Jakokowićz chciał tyl­ko list znaleźć, do pani przez jakiegoś kawa­lera pisany. Proszę ja was, milczcie, milczcie!..-

Zaczęła go po rękach całować...

— Idź panna do garderoby, bo łupnę!...

Nagle, krzyk Marynki zabrżmiał w powie­trzu. W drzwiach, prowadzących do salonu, stanął Henryk, trzymając w ramionach uśmie­chniętą, choć z niestartemi jeszcze śladami łez na oczach, Dosię.

— Łajdaki!—huknął...

Pomknął ku Marynce, ale Kiryło zastąpił panu drogę...

— Szkoda fatygi na cielą takie—rzekł... To Jakokośki minister.—Z nio to ja via sam już roz­mówię.

Pan Henryk podszedł do Kiryły, położył mu dłoń na ramieniu i patrząc bystro w oczy— rzekł dobitnie.

— Jabym chciał, żebyś ty się z panem Ka­jetanem rozmówił...

— I owszem!... Jakokośki nieraz do mnie gadał, a ja mowLal; teraz ja do niego gadać zacznę, tyłki nie wiem czy on mowczyć będzie.

Marynka, zawodząc głaśnjo udała się do gar­deroby, Kiryło nastawił samowar, przygotował w jadalnym pokoju do herbaty i do kredensu poszedł. Nie usiadł jednak na tapczanie, by poważnyii\ się myślom oddawać, jak to było u niego we zwyczaju, tylko zamczysty kufer otworzył, wydobył dziwnego kształtu, bazy- liańskie jakieś narzędzie, schował w cholewę •prawego buta i wyszedł na miasto.

— Dosiu! — szeptał Henryk, nieśmiałemi o- czyma patrząc w twarz ukochanej kobiety— czy ty mi pr^aczysz ten ciężki grzech zwąt­pienia, tę chwilę—bardzo krótką,* lecz strasz­

ną bardzo, w której obraziłem ciebie, poniży­łem w myśli własnej?...

Pocałunek długi, serdeczny — pocałunek mi**, łości i zgody spoczął na ustach lubego wino­wajcy... Nie robiła teraz Dosia sekretu ze snu nocy letniej, nie wahała się opowiedzieć mężo­wi szczegółów zalecanek Jakokowicza.

Po upływie paru kwadransów weszli, szczę­śliwi jak dawniej, do salonu, w którym zastali Pistrońskiego, nie wiedzącego, co właściwie miał począć z sobą. Rzecz wyjaśniła się prędko^ panu Agapitowi humor powrócił, tymbardziej, że Henryk, czując się w obowiązku -wynagro­dzenia mimowolnie uczynionej mu przykrości, przez cały wieczór Kraszewskim go zabawiał.

— A prawda, panie, „Sąsiedzi?? — fiuflu! a „Jasełka"? pi-piL.—powtarzał Pistroński, ru­szając głową i ramiona do góry podnosząc. Nigdy mu tak dobrą herbata, a tak przyjem-^ nyiń-pan Henryk się gnie wycUiwałf

Kajcio Jakokowiez po szczęśliwem przesa­dzeniu płotu i zwaleniu z nóg wchodzącego mu w drogę pana Agapita, Skoczył do Adeli, gdzie też i panią Honoratę zastał, i rzecz ca­łą najszczegółowiej opowiedział. Oczywiście, że według tej relacyi, uciekając, nie ze stra­chu wcale uciekał, tylko tym sposobem chciał pana Henryka upewnić, że nie wszystko do­brze w jego się domu działo.

— Wyobraźcie, świętości moje! — mówił, że tryumf nasz jest zupełny! Na własne przecie oczy widział,*że ktoś umykał przez okno. Ja

doczekałem chwili, w której wiedziałem na pewno, że on do ogrodu wskoczy. Wtedy mach!... Lękając się jednak, żebym niebył poznany, bo ciągle naumyślnie, nawijałem mu się przed o- czy, szturchnąłem Pistrońskiego z rozmysłem, a to dla tego, że gdyby wśród cieniów nocy i poznał mnie, lub chciał przez płot zajrzeć— zobaczyłby leżącego pana Agapita. "

—» Wybornie!—zawołała Honorata.

— Pysznie! potwierdziła Adela. Przekona się teraz pan Henryk kogo - za towarzyszkę , życia wybrał. Na własne oczy zobaczył, teraz będzie wiedział, co to za ziółko ta pani—Dorota!

— I teraz będzie wiedział—pochwyciła Ho­norata, że jeżeli my co mówimy, to na pew­nym fundamencie mówimy.

— Naturalnie! — wykrzyknął Jakokowićz.— Teraz, to przynajmniej oczom własnym uwie- • rzy. Ale, że mi się udało, to udało!... Praw­da, że narażałem się strasznie, pod nos mu się ciągle wsuwając, choć on raz wraz z rewol­weru walił—ale jak raz się na odwagę zbie­rze... tó. tygrysicy ^ oczybym skoczył.

— Ja jutro zaraz wpadnę do Doroty — sy­knęła Adela... Ach-cha! wyobrażam sobie, jak tam słodko jest teraz?...

—' Do1 rozwodu' śi^ podadzą!

— Na pewno!—potwierdziła Honorata...

— Dobrze jej tak!

— Dobrze!

— Mężczyzna ptfźśfc okno wyskakuje!

— To niesłychane!

— Okropne!...

— No! dobranoc wam, świętości moje... Ju­tro dopiero tryumf!...

— Brylancie! czemuś ty się w Paryżu nie urodził—byłbyś Bonapartem — ni w pięć ni w dziewięć zawołała Adela pompatycznie.

Jakokowiez pobiegł do siebie... myśląc teraz o planach zdobycia upokorzonej Tytanii.

Około godziny dwunastej, ktoś zastukał, do jego mieszkania.

— Kto tam?...—zapytał do drzwi podchodząc.

— Ja.

— Kto-ja?

— Kiryło! ;

— A czego to, serce?

— Na rozmowu do pana.

— Z przyjemnością — otwierając drzwi za- • praszał Jakokowiez.

0 czem mówili i jak długo mówili, trudno "wiedzieć! Że gorąca jednak musiała być kon- wersacyja, to nie ulegało wątpliwości. Kaciu- chna biegała po kuchni, rwąc włosy i ręce za­łamując, wreszcie, widząc, że gawęda się prze­dłuża, wypadła na ulicę i z wieścią denerwu­jącą „kopnęła się" do pani Wytykalskiej.

Dwie przyjaciółki były jeszcze razem i ży­wą prowadziły rozmowę, w rozkosznych roz­pływając się marzeniach, gdy nagłe wpadnię­cie Kaciuchny z wieścią przerażającą, pomie­szało im szyki.

— Jezus Maryja!...—wykrzyknęły, z miejsc się zrywając.

Nie chciały wierzyć, ale Kaciuchna lamentu­jąc, szczegółowo opowiedziała treść rozmowy Kiryły z panem Kajetanem.

Na drugi dzień całe miasto wiedziało o niej. Ratatyński poleciał z maściami, panie, łkając, zajęły się skubaniem szarpi, a Kasper dowie­dziawszy się o wypadku, zaraz dnia tego za- gabnął Kiryłę.

— A gdybyś to tak z Honoratą porozma­wiał—co?

— I owszem! — odpowiedział "wiecznie krwi ludzkiej głodny praprawnuk hajdamaków.

— A długo tam z tem się zabawiasz?

— Pan Kacper trzechby nie zliczył i już!

— To bardzo dobrze!... Bis dat qui cito datl

Kiryło roześmiał się. $

— Mądrze pan Kacper mówi: bisa zadaw, taj cyf shazaw.

W dni kilka zebrała się walna narada u pa­ni Adeli. Bądź co bądź, brylant został na ho­norze skrzywdzony. Obowiązek obywatelski Zakutego - Grodu nakazał przyjść z pewnem wynagrodzeniem cierpiącemu. Zredagowano list kondolencyjny, Kiryłę odsądzono od czci i wia~ ry, zakończono zaś zapewnieniem, że cześć pa­na Kajetana nadwyrężoną nie zoStgJa. Znale­źli się tacy, co położyli podpisy, zaś pan He- liodor Pikorski otrzymał mandat do wręczenia tego dokumentu Jakokowieżowi, ku wieczystej sławie pewnej garstki Zakutdgrodzian. Ale cóż? list doszedł rąk Kajcia — lecz rozłożony podatek zaczął nieregularnie dtehodzić... Pan

Kleofas Sadłowski pierwszy cofnął subsydy- jum — nie lękając się już zepsucia swojej reputacyi przez Jakokowicza—za nim poszli inni.

W kilka tygodni odbył się ślub Zosi z pa­nem Augustem—ksiądz Anioł młodą parę po­łączył. Mowę miał piękną, natchnioną; prze­rywał ją tylko suchotniczy kaszel...

koniec.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Gliński Kazimierzc OBRAZKI Z PRZESZŁOCI
Gliński Kazimierz BAJKI
Gliński Kazimierz MURŁAJ
Gliński Kazimierz 3 NOWELE
Gliński Kazimierz ZALOTY KRÓLA JEGOMOŚCI
Gliński Kazimierz OPOWIADANIA Z PRZESZŁOŚCI
Gliński Kazimierz PSIA BUDKA
Gliński Kazimierz AVE
Gliński Kazimierz Z ŻYCIA I FANTAZJI
Gliński Kazimierz Z NOCY BEZSENNYCH MÓJ PAMITNIK
Gliński Kazimierz PAN RADCA
Gliński Kazimierz PIĘKNA DOSIA
Polka Kazimierza Bylicy
Twórczość Kazimierza Przerwy -Tetmajera, Szkoła, Język polski, Wypracowania
OSP -2006 r, OSP Kazimierz D
Biblijna nauka o grzechu-02, Kazania, Kaznodzieje i wykładowcy polscy, Kazimierz Sosulski, Seminariu
Zatrute źródło MASONERIA Praca zbiorowa pod redakcją ks
09-Zatruta studnia, J. Kaczmarski - teksty i akordy

więcej podobnych podstron