Gliński Kazimierz
Z ZATRUTEGO GRODU
„Straszna chwila."
W prześlicznej miejscowości leży Zakuty- Gród. Srebrzysty wążMgeki, ujęty w ramiona skał wije się nieopodal miast#- granitowe łomy mają postać zaczarowanych zamków, czuby drzew wyzierają z rozpadlin; zielone doliny i wzgórza łagodne, gaje i lasy sosnowe, wille, bielejące gdzie nie gdzie między zielenią drzew, fantastyczne mostki rzucone nad przepaścią, altany w kształcie grzybków — wszystko to jest dopełnieniem obrazu, godnego pędzla artysty. Same jednak miasto oddaliło się od skalistych brzegów i rozsiadło na wklęsłej a błotnistej płaszczyźnie.
Był to ogród iście patryarchalny.
Oddalony mil kilka od kolei żelaznej, do której można się tylko dostać za pomocą trzę&r- cycli wózków pocztowych lub wehikułów żydowskich—dalekim był od tego wszystkiego, co świat postępem zowie. Wszystko tam było jak za starych dobrych czasów. Miasteczkiem jednak Zakutego-Grodu zwać niemożna, miał on bowiem kilkadziesiąt tysięcy mieszkańców (a/4 żydów)—kościołów dwa, z których jeden był katedrą, a na czterech pierwszorzędnych ulicach ciągnęły się długim szeregiem kilkupiętrowe kamienice, dom zaś gubernatora, plac biskupi, teatr, seminaryjum i gmach sądu okręgowego—dodawały wspaniałości naszemu miastu. Nieszczęście jednak, a może szczęście—ęh,cia- ło, że miejscowość, w której się rozłożyło, była jak się rzekło — dość oddalonym zakątkiem od reszty świata. Nie dziw więc, że się nieco opóźniło w swoim cywilizacyjnym pochodzie i niezatrute duchem czasu, pod osłoną kościoła, spokojny żywot wiodło. Głęboka wiara, cisza gołębia i spokój dusz były cechą Zakutego- Grodu.
Śmietanką towarzystwa, czyli arystokracy- ją—bo możeż być u nas choć najlichsza mieścina bez swojej arystokracyi? byli naturalnie księża, doktorzy i wyznawcy prawa, na lewo często chodzący. Ci pierwsi jednak mieli głos stanowczy we wszystkiem. Kierowali opiniją, strzegli owieczek swoich od postępowej zarazy, płeć słabszą szczególnie mieli w swojej o- piece, jako podatniejszą dobru wszelakiemu, choć i ród męzki w przeważnej liczbie uledz musiał potężnemu ich wpływowi. Nie lada potrzeba było odwagi, by się sprzeciwić ich zdavi
niu lub woli. Innych prawd naukowych, prócz, (i to z zastrzeżeniem podawanej), że ziemia naokoło słońca się obraca, wygłaszać nikomu nie było wolno. Byli wpawdzie śmiałkowie, którzy, chcąc nieco z duchem cflhsTi się obeznać, otrzymywali przez miejscową księgarnię pisma postępowej barwy, ale -większość z nich trzymała takowe w ukryciu, i nie chcjf* się niepotrzebnie narażać, za najmniejszem poruszeniem dzwonka, zamykała na cztery spusty. Wszy- jstko było pod kontrolą ojców—i zaiste! wcale dobrze było. Dusze sobie spały spokojnie, wielkie zagadnienia ludzkości nie trapiły umy.słówj nowe prawdy nie zakłócały sumień. A jeżeli się zgrzeszyło przeciwko wszystkim przykazaniom bożym, to kośeioł stał otworem, konfe- syjonał przyjmował grzesznika i grzechy odpuszczał. Kwitły więc cnoty wielkie, dopóki znów się czasem noga nie pośliznęła — (bo też dyjabelnie czegoś ślisko jest na tym świecie), ale ratunek był pod ręką, nie zaprzepaszczało się duszy na wieki.
Pewnikiem jesij#iiie potrzebującym żidnych dowodów, że kto sam chodzić nie może, tego muszą prowadzić. Zakuty-Gród kalek podobnego rodzaju miał sporą liczbę, prowadzony być musiał i był.
Kto siłę ma, ten ster bierzą i łodzią kieruje.
Tym razem sternik był silny, a wyższym będąc moralnie i umysłowo od całej załogi-1^ umiał pusłuch sobie nakazać. Mieszkań^ Ł&-
kutego-Grodu radzi byli? że ktoś drugi za nich czuł i myślał. Ta praca jednak za kogoś nie zawsze rajem bywa. Znaleźli się plus catholi- ques que le pape, ci więcej świętości zaczęli dostrzegać sami w sobi£ niż w nauczycielach swoich. Sędziowie stawali się podsądnymi— prawda, że to spotykało tylko niżej stojących w hierarchii kościelnej — stare panny jednak, wdowy i niewiadomego stanu niewiasty postanowiły mieć nadzór tajemny nad serniua- ryjum całem, wierząc w nadprzyrodzone swoje powołanie i szepcząc w duchu o kanoniza- cyi własnej. Tym sposobem młodzi klerycy pod podwójną zostawali kuratelą, a świeżo wjś}vię- ceni księża tyranizowani byli nielitościwie. Dymy kadzideł dławiły ich, zakrystyje pifzepeł- niałyfpię niewiastami, szukającemirad i różnych na uświęcenie się środków.
Jedną, z wielce szanownych postaci w Za- kutym-Grodzie był, sławny na powiat cały, doktór medycyny pan Aleksander-Ratatyński. Postawę miał okazałą, twarz nąstrpępioną wąsami, tuszę dość przyzwoitą i ruchy gwałtowne. Ulubionem jego przysłowiem' było: „tędy i tędj^i albo „powiadam ci, muzyka! miło słuchać!" Lat liczył z górą pięćdziesiąt. W pożyciu małżeńskiem był bardzo szczęśliwy, bo żoąę (jimiał przyzwyczaić do posłuchujffcrzy córeczki ©ś, ktćftemi go niebo obdarzyło, wy- w wielkiej pobożności a w subordy- nacsri tfr^nał. Sam odznaczał re
ligijnością i niezwykłą siłą odporną przeciwko
wszystkim ideom nowym. Jako. lekarz praktykę miał niemałą, a będąc pod każdym względem czcicielem tradycyi, ludziskom krew puszczał, apertarę przepisywał i kołtunom zwijać się pomagał. SZdrowie więc kwitło w Zakutym-G-ro- dzie, a pacyjentom pana Aleksandra kołtuniły się głowy:* Sprzeciwiali się wprawdzie tej medycynie lekarze młodszej generacyi, ale on na tych smyków nie zważał. Dzieło zaś dr. Do- brzyckiego p. n. „Plica polonica" wydobyło tylko okrzyk zgrozy z piersi pana Aleksandra.
— Kołtunów niema! to jedno coby powiedzieć, żer źródlanej wody niemal r
Ratatyński był człowiekiem wcale zamożnym. Podwoje jego domu otwierały się parę razy na miesiąc dla łaskawych gości. Przyjęcie było wystawne, towarzystwo wyborowe, kolacyja wyśmienita, do której- zasiadano po odmówieniu modlitwy przez asystującego zawsze takim zebraniom kapłanał 4
Dnia pewnego niezwykły ruch panował w Za- kutym-Grodzie. Najstarsza córka pana Aleksandra „aniołek Józieczka" dochodziła lat siedin- nastu; miano jej dać długą suknię i w świat wprowadzić, lecz, co najważniejszem było dla znajomych doktora, to świetna wieczerza, jaką uroczystość zakończyć się miała. O tej ucżtie mówlondg już od tygodniami •zawczasu z ust się ślinka toczyła na samą myśl o majonezach i sztucznie przyprawionych mięsiwach. Widziano na targu kucharza pana Aleksandra, kupującego kuropatwy, głuszce i sar-
iiy; wypływano go o szczegóły przygotowującej się uczjty ; i lotem błyskawicy przez telefony w -spódnicach — bo innych Zakuty-Gród nie znał i znać nie miał potrzebj^gdyż te wystarczały aż nadto—od domu do domy wieg^fbiegła o rozkoszach chwili oczekiwanej, tak, że na dni przed uroczystości wiedziało całe niemal miasto, wiele się drobiu zarznie, jaj roztłrtfize i d^giej wanilii zużyje. I oto nasz gród zwykle spokojny i senny,ro^wił się: krzy- żo^ły ,'!»/§ poj ftjicacjn dorożki, mężowie gestykulując napełniali chodniki, biegły niewiasty zdyszanela na każdego ustach był zając w śmietanie, nadziewiMi* raki lub piec^eś z pomidorową przyprawą.
W wigiliję uroczystości odbyła się walna narada u pani Adeli Wytykalskieijj wdowie po \tyaśćicSełii ziemskim, niewieście cnót wielkich i wpływów nie małwli. Bez niej nie mog™ się obejść żadna składka na ornat lub kapę dla Mfiregoś z prałatów; w czasie wielkanocnej kwesty ona najgłośniej o srebrną tackę dzwoniła, tym spogebem zwracając uwagę wchcjj- dzącyeli do kościoła. Jeden tylko miała grzecji na swojej dusz$<o którym nie wahała się jtu- bjicwnie mówić, a to, że przez dziwią jak^ roztargnienie, w wielki piątek zjadła połowę pieroga z lnijjsdm, za co też shtaznie ukarauą została, bo wuj-prałat zabronił amatorskiego pftsedstawienia, któęst u niej odbyć się miało, i w którem miała wystąpić we wdzięcznej roli Hilary ze i-Ślubfiw panieńskich". Wszystko już
było gotowe, ale pieroż^ly^janął lia przeszkodzie miłej rcHRwce. Pani Adela miała lat pra#'ie cztęiyjlzieąjji, była bardfco białą, bo bar- «) się gjtarannta bielifcftl o nieboszczyku mężu wspominała z głębokiem westciujiełlifijn, ładny bo jej liiM^teczek zqgtawił na osłodzenie wdowieństwa. Zbierano się u niej chętnie i teraz walna narada cieszyła się doborem i ilością zainteresowanych. Na onej naradzie jednogłośnie postanowiono, po krótkim pana Kleofasa Sadłowskiego proteście, by: w dniu przyjęciu u doktora nic nic. jeść, lecz nienadwerężony apetyt na o- czekiwaną ucztę zostamć.
Ratatyński, dowieftaawszy ąię o tem, zatarł ręce z radości—^nała jednak chmny<a spoczęła na jego czole. Do uczty jeden tylko ksiądz Anioł mógł zasiąść, gdyż kapitulni dygnitarze musieli być dnia tego u biskupa na jakiejś ważnej ^tyczącej się dyecezyi, naradzie. Smutne to byłe, ale życie ludzkie bez trosk obejść się nie może. Prosił węc pan Aleksander biskupa, by naradę na dzień następny odłoży^, a sam raczył zająćijjaiegsce u niego pyzy stole, gdzie znajdzie specyjalnie przyrządzonego dla siebie kapłona—ale biskup odpowiedział z uśmiechem, że kapłonów nie jada i»4-ad nie rad odmówić musi gorącej proźbie doktora. Pozostał więc tylko ksiądz Anioł, który zresztą zdawał się by "prawdziwym aniołem.
Wyświęcony niedawno, młody, skromny, z jakąś zadnjaig na czole i dzieyiczym rumieHr- raem na twardy. Mówiono wiele o jego naŁe,
bo choć z usposobienia był milczący, zdanie każde, każde słowo nacechowane nią było: Nie wiedziano nic tylko o cnotach młodego księdza (rzecz szczególna w Zakntym-Grodzie, gdzie wszystko wiedziano), ale ksiądz Anioł cnót jeszcze żadnych zapewne nie miał, nie wątpiono jednak, że takowe się okażą, choć długa zwłoka zaczynała już niepokoić umysły -nabożne.
Nadszedł wreszcie oczekiwany dzień—nie cnót księdza, lecz wieczerzy u doktora. Brukowany dziedziniec zadudnił przed domem pana A- leksandra od licznych powozów, goście płci o- bojej wtłoczyli się do [salonu. Zaledwie we- śzH,- wzrok fea'żdego skiferówał- si^ do jadalnej sali, gdzie w podkowę ustawiono stół duży n- brany girlandą talerzów, solniczek i pieprzni- czek, szklanek i kielichów o kształtach przeróżnych, a upiększony wieńcami butelek. Z kryształowych kloszów wyzierały kompoty i pi- kle; sosierki o kształtach konch były wypełnione przedziwnemi przyprawami do mięsiw. Nie rozchodziły się jeszcze wonności spodziewanych specyjałów, a już drgały z lubością nozdrza męzkick nosów, przeczuwając rozkosz chwili, nadejść mającej. Delikatność jednak i dobre wychowanie nakazywały trzymać się zdała od jadalni, Sadłowski tylko narzekał na głód okrutny. To też niezwłocznie wysłał do kuchni na zwiady Kajcia Jakokowicza, który był nlnbieńcem, pań szczególnie, bo przezeń
wiedziano wszystko,^ co się w Zakutym-Gro- dzie działo.
Pan Kajetan Jakokowiez herbu Łupa, należał do błękitno-krwistych. Arystokracyję czcił i zaklinał się na błękitną krew własną. Bywał wszędzie nieproszony i niedziękowany, a gdy znalazł się dom jaki, któi^ przed nim drzwi zaiS&j 011 to ni© zważał, właził o- knem, zawsze ze słodziutkim uśmiechem na twał^y, z chęcią służenia na zawołanie każde. Próg biskupiego mieszkania przekraczał na klęczkach, pochylał się w pokornym ukłonie na salonach; ludzi zamożnych, noszących tytuły otaczał czcią niezwykłą, ściskał przyjaźnie dłonie kucharek i pokojóweISŁ których miał zachowanie wielkie.—P^zez nie dowiadywał się, co się działo we^jĄftrz zamkniętego domu i tym sposobem', posiadłszy Skarby wiadomości urodnych — przebiegał miasto całe.Mtzucając zdo- Ifyte tajemnicę w uszy uprzywilejowane. " Gdy co opowiadał, w ruchach był cały: przysiadał, odskakiwał, dopełniając słowo każde ge- stykulacyjf? rąk i mimiką twarzy. Wzrostu średniego, chudy, o policzkach zapadłych, zamiast zarostu, gdzie-niegdzie tylko krzaczki siwiejących włosów siedziały; 'bpwin zawsze podniesione miał, oczy jakiegoś kociego koloru, ruchliwe, niespokojne, jak pieprz małe — za to uszy potężne sterczały po obu stronach głowy, a że ta kf^trzjjżoną była prz$»skórze samej, wielkość tych "usteów niezwykłą się zdawała. Posiadał też dziwną zdolność porusza
nia niemi- i tą sztuką bawił dzieciaki, za co mamy ntóijąjbńczenie wdzięczne mu były, bo w czasie towarzyskich zebrań pociechy im nie dokuczały, lecz obsiadały Kajcia, -śmiejąc się i targając go za słuchy. Gdyi jakieś mazgaj rozkaprysił się, a Kajcia nie było, posyłano wnet po niego: zjawiał się natychmiast i strzygł uszami na zawołanie.
Jakokowićz był niegdyś obywatelem ziern- sfeirn^ ale majątek prześwistał; nie narzekał jednak ua losjj; bo umiał się ludziom zasłużyć powyższymi zaletami. Zao^iatry^ai^o więc go we wszysfebo—i taty aui siejąę* ani or,ząę, miał bardzo przyzwoite utrzymanie. Rozłożył podatek* nai pewne kółko towarzyskie i shnulu- latnie, w naznaczonym przez ejebie tebainie, należnośóiyapją wybiajał. Nieakuratności nie lubił i w razie opieszałej wypłaty groził od- kryciein przed współobywatelami kompromitu- jąofjs tajemnicy. A że to ludzie nie zawsze bez grzechu bywają, więc kto wie,i czasem o tem lub owem Jakokowićz się nie dowiedział? Na co wywoływać wilka z lasu?... Rozpoczynały się pertraktacyje. Jakokowićz zżymał się, groził, wreszcje* naznaczał ostateczny termin — i wszystko .szło, dobrze. Wołano go mieć za sobą niż przeciw* bo Kajcio był kroniką chodzącą, każdego metrykę znał doskonale (co było obawą ,pę>ń) — wiedział, kto kogo rodzi, *<it^enj| sic kto pieczętuje, posiadał sekreta wszystkich i niejednego umjgłby wja- - ką kabałę wprowadzić.' Mężczyźni zwali go
Kaj ciem, panie—brylantem. Dla doktora Ra- tatyńsSiego był z prawdziwym zachwytem, bo ten go brzydkiego liszaja na uchu pozbawił, nie każąc się głowie skołtunić. ^Zaledwie goście zebrali się w salonach jgna Aleksandra, Kajcio obiegł wszystkie pokoje, wpadł do kuchni, zajrzał do gardertby i kilka nowinek ułowił.
W licznem tem gronie znajdywała się Dosia Troińska, młoda i ślicsraa mężatkH z nią razem przybyła Zosia Olska. rówifflniczka Józi, wesoła, śmiejąca się dziewczynakz oczami cie- mno-lazurowemi, o włosach jasnych jak len. Przepysznie odbijały'te oczy ciem®, duże od płci płzej^oczysjto-białej i włosów lnianych z lfckkim odbłyskiem złota. Jakokowiez z zachwytem patrzał na te obie „niewiastkitf i co chwila powtarzał:
— Świętości moje, świętości moje.
U godzinie dziewiątej wypito herbatę pół- g ębkienijj-o" tlziesAtej przybyKteiąd|^ Anioł.
Wchodzącego kapłana powitało towarzystwo taje-, nie Włączając mężczyzn, pows^niem i ucałowaniem ręki, której nie bronił; tylko, gdy usta Zosi złożyły się do pocą^uj] Jęli,, ksiądz w stosownej chwili usunął dłoń lekl&itak, że panienka puste pocałowała powię^rze. Zauważyła Zosia ten ruch i spojrzała zdziwiona w twarz księdza Anioła...
Spojrzenia ich spotkały się.
Zosia pierwsza spuściła oczy.
Mimo tłoku zauważyły panie, że jedna tył-
ko Dosia Troińska powitała księdza zwyczaj- nem iiściśnięciem ręki.
To się nie podobało.
Dosia zgorszenie siała.
— Księże Aniele! prosimy do nas, do nas!... —ode^wały^się głosy wdów i mężatek.
— Jakie piękne ksiądz imię nosi!—podnosząc oczy ku niebu —■ odezwała się pani Wytykal- ska. — Powtarzałabym je bez końca.... bez końca...
— Nie jam jtywybraS-odpowiedział ksiądz Anioł.—Imię to nie jest właściwe dla ludzi.
— Ale ojciec kapłanem jęgtpś—odezwały się panie.
— Nie przestałem przeto być człowiekiem— odpowiedział ksiądz Anioł.
— Wielkie słowa! święte słowa!...—tti i owdzie zabitemiało. Jakokowićz przypadł do ręki księftz^Jpanie z zachwytem patrzały na te "Religijności oznaki.
Przez usta księdza lekki przeleciał uśmiech.
—' Ależ panowie i panie!—zaczął głosem poważnym — ani wielkości, ani świętości żadnej w nich niema. MówK^c to, chciałem powiedzieć tylko, że jestem, jak kafctly z was, pe- ffert win i błędów.
—"D-o...!—zaprotestowano.
— Jak oni mnie męczą! — szepnął w duchu ksiądz Anioł.
Ale się wyrwać nie było sposobu. Kobiety otocMły go ściśniętem kołem i prześcigały się
w pochwałach. Ksiądz Siedział pośrodku, jak boz^k chiński otoczony czołobitnikami.
Na drugim końcu salonu zebrało się niewielkie gronko panien i młodych mężatek, gdzie rej wodziły Dosia i Zosia. Do nich przysunął się i pan Agapit Pistroński, malutki, chudziutki, z podwójnym garbem, która pfeĘsa jegę," wydął, a plecy ku ramionom podniósł; chpć pRćdąjf siątki już sięgał, był kawalerem do wzięcia i posiadaczem dwupiętrowej kamienicy. Pan Agapit grał piraślisznie na flecie i był bezwzględnym czcicielem Kraszewskiego. Kraszewski był dla niego alfą i omegą piśmiennictwa—j}0 za nim jug istniało ni* coby jakąkolwiekbądź wartośći^miało. Każdą rozmowę zaczynał od wielkiego autora. Podchodził, siadał, kręcił małą główką o włosach, rudych i przystrzyżonych bokobrodach, cmokał, wreszcie zaczynał:
— A co, panie... Kijlssfewski?...
Podnosił brwi, ramiona, kręcił głową i
liczał tytuły dzieł nieśmiertelnego pisarza.
— Noe tnujoysą? panie, ajaj!... a Sąsiedzi}:.. flll-fiuL Jasełka... stracił! a Stara baśń?... pi-pi!...
Kiwał głową i szedł dalej, by w ten jsam sp^ób rozmowę o Kraszewskim rozpocząć.
Właśnie zbliżał się do tego drugiego kółka, gdy uprzedzając go, Dosia wskazała mu miejsce obok siebie i odezwała sias
— A co, panie... Kraszewski?
— Pi-ni!—odpowiedział pan Agapit, i nie zważając na serdeczny panienek, za
czął Mrugać i rzecz swoją w wiadomy sposób prroyadzić.
Aniołek Jóifeczka nie należała do tego gj-o- na. Z większą częścią swoich rówieśniczek nie opuszczała pań starszych, bawiących księdza, który, wysłuchawszy całej litanii pochwał, po raz tysiączny słuchać jeszcze musiał wyrzekania na Włochy, nieOddające władzy świe- C0iej Ojcu świętemu. Jakokowićz pioruny ciskał i radzil| ażeby nakoniec Zakuty-Grród e- nergiczify protest wysłał do władcy Italii.
— Zapomnijmy o sobie, brońmy Rzymu! Nie- pSawda, ojczfi Mlety?—wołał przypadając do kolan łasftędza.
Waf^P księdza zadrgały; milczał chwilę, wreszcie poradził panu Kajetanowi, ażeby zredagował menrerandum.
— Pisz! pisz!—odezwały się mężatki, wdowy i nieraasty niewiadomego stanu... Pisz— brylancie!
— Świętości moje, świętości moje—Aprobuję, jeżeli mi ^Ąm Anioł dopomoże.
Ale ksiądz Anioł nie myślał o pomaganiu Jal&kowiczowi,1— wrok miał utkwiony w owe gronko niewielkie, gdzie rej wodziły Dosia K Jrosia.
Do rozbawionego tego kółka należał i pan He|Mq mąż Dosi. Uśmiechnięty, pktrfeał w tmiił ukochanSj żony, zachwycony jej śliczne- mi ruchami i głosem srebrzystym. Młode to było a kochające Hę małżef$two: nic nie zmąciło dotąd szczpfcia tych dwojga ludzi.
Welonie było gwarno. Zmieszany dźwięk rozmowy, wybuchy śmiechu,inagły okrzyk podskakującego Jakokowiczaj menuetowe iPfistroń- skiego: a co ■panie—Kraszewski?.,, tworzyły gwar szczególny, któryby można było przyrównać do jakiegoś potpouri muzycznego, złożonego z dysonansów samych i źle powiązanych akordów, granego na kilku naraz fortepianach przy niemiłosiernie naciśniętych pedałach. ,Śmiech tylko Dosi i Zosi brzmiał czystemi tencyjami w odstępach pewnych. Rozmowa się plotła, snuła szybko jak nić pajęeza? chmurzył się je- uo pan Sadłowski, po tłustym się macał brzu- ck*i i co chwila do jadalnego pokojn zazierał. Ałe tam było cicho i gospodarz domu rzadko się pojawiał. Wpadał jak bomba, powitał tego yfc^ego, łzircił jakimś dowcipem, na fetósy liaJsrebiŁy&Sej odpowiadał śmiech Dosi—i przez jadalnię do df^SJych gdzieś wybiegał konmat> a ^Łjiim płynął szept Sadłowskiego:
— Olesiu, śpiesz się!
Zapalono światła, seaea gości 'szybciej zabiły.
Z zaproszonych nieijMpo nikogo; kilku nawet mężczyzn zupełni^ nieznajomych doktoro^ wi pojawiło się naJ sali, ale tych Sadłowski na usilne ich proźby wprowadził. - • Tłok był ogoimny, podzielone towauzystiw,o na kółka włafeeiwą sobie pfoę^2^0 rozmowę. Poważne matrony obgadywały bliźnich, wdowy i niewiadomego stanu ifi&wia'sty nie dawały spokoju księdzu Aniołowi,^ mężczyźni kryty
kowali politykę angielskiego gabinetu, Piętngń- ski podsufi^ł się z Kraszewskim,? Jakokowićz potakiwał wszystkim i na zdania wszystkich się zgadzał, Zosia zaś opowiadała towarzyszkom o cudownym krzaczku róż paljowycE? które sama wyhodowała, a jako okaz, jednę z nich, w pełni wdzięków, z półrozwiniętym pączkiem, na lewem miała ramieniu.
— Prześliczna! prześliczna!... — mówiła Do- stenlTroińska, nachylając się do stulistnej róży? ruchem nieznacznym odpięła kwiat z ramienia Zosi, i parskając śmiechem zerwała Jteję nagle z siedzenia.
Kwiat paljowy znajdywał się. już w jej warkoczach.
— ZdradzęS—szepnął HenryK) nachylając się do ucha żony.
— Jak tylko wydasz, to...
Coś odszepnęła.
— Oho!—zaśmiał się mąż...
Chciał pocałować, ale ta, śmiejąc się wyśliznęła się jak wąż z ramion jego i, przebiegłszy salon, zatrzymała się koło pań bawiących kiędza.
Dosia nie bardzo była lubianą^ przez płeć piękną oczywiści—za to płeć brzydka paliła przed nią uwielbień kadzidła. Znieść tego, co zresztą jest rzeczą bardzo naturalną, nie mogły wdowy i niewiasty niewiadomego śthnuj. Jakokowiee i jednak, jakkolwiek wiedział o tej nienawiści pań sobie oddanych, wzdychał jednak po cichu do pięknej Dosi i po nocach
rymy do niej układał. Były to jakieś „pieśnlj nad pieśniami", erotyczne okrutnie, brylant \$ęc nie popisywał się z niemi przed nikim. Jeżeli wiersz jaki, który za arcydzieło uważał, ciffiiał przed zgromadzeniem stosownem odczytać—zapowiadał, że to był hymn do Matki Boskiej, skrojony według wzoru pieśni Salomonowej. Władanie rymami, jak: waga-od- waga, biel-topiel, ryś-tyś-®o taczało go nimbem i podnosiło w oczach ogółu. Pomimo jednak tej tkliwej miłości do Dosi Troińskiej, nie miał odwagi wyspowiadać się przed nią ze swojemi uczuciami, które w bezmiar rosły. Bał się po części fpana Henryka... ba! gdyby nie ten stracił?... Czekał więc chwili stosownej i strzygł długiemi uszami, którym kazał nasłuchiwać bicia ferca uroczej Sulamitki. A serce D(fe biło spokojnie, cicho, oddane całe mężowi. Że zaś kręcił się koło niej rój młodzieży, podta- tusiałej nawet—w tem była winną o tyle, o ile róża jest winną, że barwą, wonią i urokiem ślicznego kielicha nęci bezwiednie trzpiotliwy świat motyli, kąśliwe muchy i snujące sieć zdradziecką pająki. Przyjaciółek nie miała; jedna tylko Zosia Olska posiadała jej całe serce i wzajemnością płaciła. Więc—.gdy, wykradłszy różę swej przyjaciółce, podeszła do pań, te, zobaczywszy kwiat Zosi w jej warkoczach, trąciły się zaraz nieznacznie łokciami.
— Nie dosyć jej ozdób, któremi się do przesady wystroiła—szepnęła pani Adela,-+-jesapze }"rożę wyprosiła u Zosi.
— Przynęta—odmruknęła Honorata—a może nawet coś... brzydszego!
Wzruszono ramionami.
— Świętości mójeb—zwołał brylant...
Podniósł się, przysiadł i ucałował rękę Do-
'sg opuszczoną do kolan.
Nie zgorszyły się panie, bo każdy postępek Jakokowicza był nacechowany głęboką myślą. Według ich nmiemania był to pocałunek Judasza, a rade były tego niewieściego Chrystusa na krzyżu zobaczyć.
Gdy tak panie zabawiały się kosztem drugich, poważni ojcowie rodzin zmieniali całą mapę Europy, a młodzieży owe filary społeczeństwa, zajęta była rozstrzyganiem ważnych spraw chwili bieżącej.
•— Panowie!—mówił Zgurski, poruszając rytmicznie wskazującym palcem.—Jeżeli ja in- wituję jaki kole® partupi' mój w ten sam odpowiedzieć mi obowiązany. Oto jest główna zasada winta.
— A jeżeli tego koloru brak zupełnie, to co?—odiezwał się pan Heljodor Pikorski.
— Wygrywać swój, *ale nigdy przeciwnika, który jest na ostatniem ręku.
— Kiedy ja żadnego koloru nie miałem... klnę się na honor, że nie miałem. Pan kupowałeś raz, ja pas,—pan idziesz do dwóch, ja pas,—pan trzy podnosisz^ ja pas!... Skurczyłeś się pan jak węgorz octem polany,—ja zawsze pas!
— W takim razie atutować, wówczas za rezultat pan nie odpowiadasz.
— Atutować! atutować!... — wołał pan Hel- jodcffl—pciedy ja żadnego atutka nie miałem...
— A cóż pan miałeś, do liclia? — burknął Zgurski.
— W ipu^ach-r-młódki, w trjeflach — młódki, w kierach — młódki, a pan rzniesz trzy kara. Co robić miałem?
— Atutować!—Mwrzasnął Zgurski.
— Ł|jjwn chyba własnyihl-i—pisnął zaperzony pan Heljodor.
— Atutować, nie zważając na nic!—grzmiał Zgurski.
— Ale czem?
— Choćby dwójką.
— Kiedy u mnie nawet dwójki nie było!
— A-tu-to-wać!
— Boże święty!—wołał pan Helijodor,—zstąp tu i zadecyduj!...
— I pan Bóg mnie nie przekona; kiedy rzecz idzie o winta.
— Atutować! — jęczał Pikorski...—Dało mi się raz to atutowanie we znaki! Onegdaj, jakem u Roniszewicza zaatutował od trzeciej damy, to wielkiego szlema dostałem.
— A któż panu winien, że od trzeciej damy atutowałeś, kiedy to był przeciwnika kolor? Tak grają tylko fiyary...
— Panie!
— Nowicyjusze, chciałem powiedzieć, którzy raz pierwszy karty do rąk wzięli,1 nie Indzie,
którzy strawili nad niemi noc niejedną. Zasadą moją jest: jeżeli inwituję, odpowiadać w mój kolor.
— Wygrywać nasamprzód swój,— piszczał pan Helijodor...—Oto moja zasada!
— Bardzo głupia!
— Panie!
— Bardzo głupia—powtarzam!
— Pan mnie obrażasz!
— Przekonanie nie jest obrazą.
— Czy to pan mówisz na seryjo?
— Najzupełniej!
—;»Masz pan szczęście, bo żartów bym takich nie zniósł.
— Panowie! — odezwał się głos trzeci,—ja trzymam się Dubczewskiego: puszczać syngiel- tona, oczyszczać sobie pole, by potem małemi atntkami walić.
— Ależ mój panie! Dubczewski nie jest żadnym autorytetem.
— Co? DubPzewski nie jest autorytetem!
— Gra jak fujara!
— Dubczewski gra jak fujara?... Pierwszy winciarz na całą guberniję, chluba nasza?... Ależ to zbrodnia mówić coś podobnego! On, który jak z rogu obfitości szlemami sypie?... Chyba pan nie masz wyobrażenia o...
— Ja nie mam wyobrażenia>~huknął Zgur- ski,—ja?!... Mój panie! ćwierć wieku straw*1 łem nad wintem, w kołysce będąc, już asy rozróżniałem wyśmienicie, a tak mu duszą i ciałem oddany byłem, że gdy raz pierwszy obja
wiłem: „szlem wielki"!... mając cztery atuty tyłko*czte-ry a-tu-ty! nie zauważyłem, jak żona moja w tej właśnie chwili z Przygodziń- skim uciekła. I ja nie mam wyobrażenia o szlemie!...
Spór przybierał groźfce rozmiary. Jedni trzymali stronę Zgurskiego, inni Dubczewskiego, tymczasem gracze przyskakiwali do siebie, grożąc wzajemnie. Skończyłoby się może na jakiejś nieprzyzwoitości, ale nagle z przyległe- głego pokoju szeroko drzwi się otwarły, w których stanął Ratatyński i zawołał:
— Panowie i panie, kolacyja!
Głosem takim nie krzyknął Archimedes: eureka!
Na to wezwanie ruszono tłumnie do drzwi stojących otworem. Sadłowski parł się naprzód, potrącał sąsiadów, nadeptywał treny pań i mó-^ wiąc: „przepraszam!" sunął dalej, druzgocząc wszystko, co mu na drodze stawało. Wywrócił etażerkę z porcelaną, rozpłatał zawieszoną u drzwi kotarę, wreszcie potężną stopą swoją przygniótł kota, którjwokrutnym miaukiem napełnił powietrze. Żydzi, wchodząc do ziemi obiecanej, nie robili podobnego rejwachu.
Radosna nowina tak podziałała na wszystkich, że zapomniano na chwilę o księdzu A- niele, który, zamiast iść za falą głów ludz- kipli, przystawał, cofał się, aż wreszcie, uwolniony od wszelkiej asystencyi, dobył chustki i otarł czoło potem zroszone. W drzwiach, za niemi i przed niemi panował szum, gwar;
czasem tylko słychać było głos Sadłowskiego, jęk przyduszonej niewiasty i krótkobrzmiące: „przepraszam!"
Wtłoczono się wreszcie; ksiądz Anioł pozostał sam...'
Nie.
Zjawiła się Zosia przy nini.
— Zapomniano o księdzu — zawołała z ro- skosznym uśmiechem na ustach.
— To dobrze, to dobrze, panno Zofijo!—odpowiedział ksiądz Anioł.—Obowiązkiem moim jest pamiętać o ludziach, o mnie... mniejsza!... Ale... pani zgubiłaś paljową różę.
Zosia sięgnęła ręką do ramienia.
— O biedny mój kwiatku — szepnęła.—Nie żałowałabymi ciebie, gdybyś, sięHylko do,.rąk przyjaznych dostał.
— Kwiat ten piękny — rzekł ksiądz...—wychowany przez panią, oddechem jej ust ogrzany; tyle pani musiałaś spojrzeń na niego rzucić... Szkoda, by go zdeptano!
Głos księdza był dziwnie miękki i tkliwy, drżał jakąś nutą rzewną i smutną niewymownie. Zosia spuściła oczy do ziemi i różowe- mi paluszkami muskała płową koronkę stanika.
— Zatrzymuję księdza — rzekła przyciszonym głosem,—a tam bez niego wieczerzy nie zaczną.
— A... chodźmy!—szepnął ksiądz Anioł.
— Do nas!" do nas—odezwały się głosy wdów i mężatek do wchodzącego księdza.
Ksiądz Anioł usiadł na wskazanem miejscu z widóóznem zmęczeniem. Naprzeciw siedziała Dosia Troińska, która, spojrzawszy w twarz niecmjtiffe siadającego księdza między panią Adelą, *a Honoratą Tryńską, niewiastą niewiadomego stanu — uśmiechnęła się nieznacznie, lecz uśmiech ten dostrzegł ksiądz Anioł i odpowiedział podobnym. Pani Honorata wpa- Vfyła się w księdza, jak gęś, gdy ją coś niezwykłego zastanowi, zatrzymuje się i skręciwszy nieco głowę na lewo, zezem patrzy.
Powietrze jadalnej sali napełniło się cudowną wonią aromatycznych potraw. Ogromne kawały roastbeefu o barwie różowej, przypieczone z lekka na ogniu, delikatnym zapachem drażniły powonienie, a majowej zieloności sałata, którą otoczone były, jakąś słodyczą pachniała dzikie kaczki z zapachem kilkodnio- wpraszały się ■^Mik do ust; kuropatwy, tylko co zdjęte z rożnów, wydawały z siebie rozkoszną woń przyrumienionego masła; jędrne, kruche trufle—odurzały. Klasyczna polędwica dwułokciowej długości zdawała się mówić: „zjedz mnie!" a delikatna, biała pieczeń cielęca wiała jakimś romantyzmem. Pan Helijodor porównał ją nawet do ertftyoznych sonetów wieszczów doby dzisiejszej.
Nie czekano zajjrosin gospodarza. Widelce zanurzyły się skwapliwie w łona kaczek i kur; kawały roastbeefu z niebywałą szybkością przenosiły się z półmisków na talerze;-n Sadło wski
obwąchiwał każdy kawałek i potniał. Miano pierwsze kąski do ust podnieść, gdy nagle...
— Ach!—zabrzmiało w powietrzu.
Pan Aleksander stał przed stołem z potężnym kawałem mięsiwa na widelcu, lewą rękę trzymał przy czole, a w twarzy malowało się przerażenie wielkie.
— Co to jest? co to jest?)—ojdezwało się głosów kilka.
Doktór medycyny nieprędko do słowa przyszedł.
— Panowrełgzaczął dławiącym się gfoSmiSfc- dzisiaj... piątek, tędy i tędy!...
Trzask piorunu mniejby przeraził.
Milczenie było ogólne i ogólne przerażenie.
W fatalny dzień urodziła się Józieczka! To też z nienawiścią spojrzał na nią bliski rozpaczy Sadłowski. Piątek! dzień postu!... Zapomnieli o tem rodzice i goście, ale dlaczego nie przypomniał ksiądz Anioł? A&gdział przed tygodniem o dniu uroczystości i milczał. Co to jest? dlaczego tak zrobił?...
Zaczęto szeptać.
Pani Honorata chude ramiona podniosła, a głowę skręciwszy na lewft patrzała zezem, jak gęś, gdy ją coś niezwykłego zastanowi.
— Możeby wieczerzę do dwunastej godziny odłożyć?—rzuciła myśl pani Adela.
— Ba!—jęknął doktór,—kiedy po piątku zawsze bywa sobota.
— Prawda!—zabrzmiało westchnień kilka.
— Możeby do niedzieli poczekać?—odezwała się Zosia Troińska.
Sadłowski zaprotestował gwałtownym ruchem głowy i jakiemś ponnrem mruczeniem; ksiądz Anioł opuścił oczy.
Co robić?... goście głodni, a wonna para z kaczek i kur unosiła się w powietrzu. Nigdy tak aromatycznie nie pachniały potrawy, jak w onej fatalnej chwili.
Przygnębienie oniemiło usta wszystkim, widelce z brzękiem na talerze upadły, smutek osiadł na czołach mężczyzn i kobiet. Tylko ksiądz Anioł pogodnemi oczyma patrzał przed siebie- wzrok jego mimowoli skierował się do Dosi, która ze skromną minką spoglądała na talerz i wzdychała ciężko nad leżącem przed nią kurczęciem. Dosia podniosła oczy, spojrzała w twarz księdza i o mało nie parsknęła śmiechem serdecznym.
Wtem pan Aleksander się poruszył i wskazując ręką na okna, przez które widać było oświetlony dom biskupi, rzekł uroczyście:
— Chwileczkę, chwileczkę poczekajcie; zbawienie nasze... tam!
Ujął kapelusz i pędem strzały wybiegł z pokoju.
Nastała straszna chwila niepewności i trwogi. Białogłowy złożyły ręce i nieruchomemi oczyma patrzyły w drzwi wchodowe; mężczyźni jednak tego namaszczenia pokory w postawach swoich nie mieli. Z pochylonym nosem, 5pfmąc nad talerzami pełnemi mięsiwa,
wyglądali dziwnie komicznie, Sadłowski zaś, w oczekiwaniu powrotu pana Aleksańdra, za-, dąwalniał się delikatnem Obwąchiwaniem nadzianej jabłkami cyranki. Jakokowiez tylko złożył dłonie nad kuropatwą i cicho szeptał koronkę do Przemienienia Pańskiego.
— Pozwoli-^?
— Nie" pozwoli—?
Brzmiało urywane z różnych stron stołu.
— Nasz brylant się modli,—szepnęła sąsiadce pani Adela.
Ksiądz Anioł parę razy otwierał usta, jak-g by chciał coś mówić, uprzedzić może zdanie biskupa, lecz widząc towarzystwo całe w mo- dntewneiii skupieniłi ducha, \:nówu wzrok swój skierował na Dosię, która śmiała się cicho, gryząc białemi ząbkami skórkę od chleba.
Spojrzenie księdza i uśmiech ładnej inęża- teczki nie uszły uwagi piań.
— Czy widzisz?
— Od \vczoraj mnie już "ćóś, ukłuło.
— Ja zeszłej niedzieli już zauważyłam, jak szczerzyła zęby do księdza. Właśnie spowiadałam się wtedy.
— Kokietka!
— OooL. '
Przy djyigim stole siedziało gronko panien. Zosia, w jakiemś zamyśleniu, odłamała łapkę z kurczęcia i ogryzała powoli. '
— Zosiu! — wrzasnęła nagle, porywając się z miejsca pani Honorata.
Na krzyk ten niespodziany 'całe towarzy
stwo zwróciło się, Zosia drgnęła, zbladła z przestrachu, podniosła się, a łapka kurczęcia, trzymana lekko różowemi ustami panienki, z brzękiem na talerz upadła.
Ksiądz Anioł brwi ściągnął, i zwracając się do siadającej a wielce tym wypadkiem zgorszonej Honoraty, rzekł półgłosem:
— ®e róbcie panie z błahych rzeczy scen dramatycznych!
— Libertyn!—szepnęła w duchu Honorata, Ljąezy jak dwie szpilki utkwiła w księdzu A- niele^ aż ukłucie ich poczuł.
Nagle grzmot głuchy dał się słyszeć w długiej szyi kurytarza; to biegł pan Aleksander.
Przestano szeptaj, wstrzymano oddech.
— Co M^jS—^pytały oczy wszystkich, zwracając się do drzwi, któremi wpadł doktór.
— Biskup... biskup — zaczął, lecz nie mógł dokońfigKć od wielkiego zmęczenia.
— Olesiu, mów prędzej!—Naglił Sadłowski.
— Powiadam wam muzyka! miło słuchać...
—Ale biskup, biskup?... odezwano
— Pozwolił jeść mięso! — wyrzucił jgdnym, tojifcm gospodarz.
Zawrzało. Okrzyk niewysłowion,ej radości wzbił się pod sufit. Rzucono się z impetem na półmiski, wyrywano sobie smaczniejsze kąski, oblewano się sosami.
Nieopisane szczęście promieniało na licach biesiadników.
Sadłowski żarł jak krokodyl, dławił się, krztusił, ale pakował; dopomagał mu dzielnie ■>
r
28
pan Aleksander. Jakokowiez- z niezrównaną sztuJflji obrabiał kuromtwę: wysysał sj^iik, rozdzierał skrzydełka, wysmoktywał delikatne mięsko, chrupał wątróbkę, zastanowił się nieco nad knperkiem... Czynnościom tym dopomagał delikatny ruch uszów: gdy lewe szło ku przodowi, prawe w tył usunęło się nieco—i na odwrót.
— Ojcze Aniele!—szepnęła pani Adela,—nasz biskup wielki człowiek!
Ksiądz Anioł wpatrzył się w nią wzrokiem tak dziwnym, że Dosia głośnym śmiechem parsknęła.
Pani Adela przygryzła wargi, a Honorata spojrzała zezem jak gęś, gdy ją coś niezwykłego zastanowi.
— A-to, panie.i.&aszewski?... karcąc ękrą- głą, jak kula bilardowa, głową i podnosząc do góry łnki brwi ciemnych, zaczął pan Agapit Pistroński, podchodząc po skończonej wieczerzy do pana Helijodora, który z jakimś pro- wincyjonalnym komplementem do Zosi się zbliżał. Krygując się, już usta otwierał, gdy Pistroński delikatnie go łokciem trącił...^
— A co, panie...
— O czem pan dobrodziej mówi? — zwrócił się z zapytaniem Helijodor.
— O Kraszewskim, panie łaskawy.
H.
.Paljowa róża".
Pokręcił głową.
— Prawda, panie... „Sąsiedzi"? — strach! a „Jasełka"... ajaj... pi-pi!
— Wolę Sienkiewicza—odrzekł Pikorsk^— Tam, panie, plastyka, ruch, życie! Obrazy jakby namalowane, wszystko mi się przed samym nosem kręci.
— E-e...—protestował Pistroński.
— Nie odmawiam talentu i Kraszewskiemu,— dobrze pisze...
— Mistrz, panie, mistrz! — kiwając głową, mówił pan Agapit...
Podniósł brwi i trącił łokciem pana HjąJijo- dora.
— „Jasełka", panie?... strach!... a „Stara Baśń"? pi-pi!
Pokręcił głową i zbliżył się do Zgurskiego, którego potrąciwszy łokciem zagadnął.
— A co panie?...
— Ja gram!—jęknął Zgurski.
% Pisjrgpski z jakiemś politowaniem głową ruszył i dalej poszedł.
—^gubiłaś różę, Dosiu! — szepnął Henryk na ucho żonie, gdy po skończonej wieczerzy znaleźli się w małym pokoiku, oddalonym od napełnionej wrzawą sali.
Dosia szybkim ruchem ręki dotknęła kruczych warkoczów^ a widząc brak w niepraw sposób zdobytego kwiatka, powstała szybko i obejrzała się dokoła siebie.
— Niema, niema—mówił Henryk, pomagając żonie w odszukaniu zguby.
— Czy to cz^em nie twoja sprawka?—rzuciła Dosia, patrząc bławatkowemi oczyma w twarz męża, a uśmiech poruszał jej śliczne usta.
— Jesteś dziś tak piękną, że nie chciałbym na chwilę rozgniewać ciebie; żartem nawet,— odpowiedział mężczyzna.
Ujął malutką rączkę ukochanej kobiety i ucałował trzykrotnie.
— Nie wydawaj więc mojego niegodziwego postępku^Ł-z&śmiała się Dosia.
Usiedli, śmiejąc się, przekomarzając, oboje młodzi... szczęśliwi... zakochani...
Noc była ciepłw cicha, łagodny powiew wiatru przez otwarte wlatywał okno, zakradał się w fałdy zawieszonej kotary i miękkim pocałunkiem muskał czoło Dosi. W dali, hen, precz, rozciągało się miasto, a że tyły domostwa pana Aleksandra wspierały się o kraj podmurowanego wzgórza,1*a miasto było w dolinie, śliczny widok przedstawiał się oczom patrzących. Niebo było gwiazd pełne, a pod niem, u dołu, w jakiemś nieprzejrzanem morzu ciemności, świeciły światła krwawe, przygasały tu i tam, tu i tam zapalały się, mniejsze, większe, czasem jak rozżarzone pochodnie, czasem małe, błyszczące nieruchomie, jak oczy wilków. Jakaś rudera dawnego browaru przybierała kształty fantastyczne ruin-średniowiecznego zamczyska, a szczerbate kominy na ciemnem tle nieba podnosiły się w konturach baszt. W tem morzu ciemności i świateł
grzmiał nieustannie łoskot głucliy, jakby pa- sowaniet się dalekiej burzy. .
W pokoju, 'w którym usiadł pan Henryk "z żoną, niewiele znajdowało się osób. ' Był to gabinet przeznaczony dla tycli, którzyby chcieli odpocząć, albo pomarzyć chwilę. Zawieszona na środku na bronzowym łańcuszku lampa ze światłem ujętem w kielich b barwie ciemno- błękitnej — rzucała blask przyćmiony; tapety były lazurowe, upstrzone centkami złotemi, niby żyłki marmuru; dużo kwiatów, zieleni i mebli rozkosznie miękkich napełniało tę małą komnatkę, którą pan Aleksander nazywał miejscem zmęczotij/ch. W tej chwili do zmęczonych, za wyjątkiem tylko Henryka i Dosi, należeli ksiądz Anioł i... Sadłowski.
Sadłowski, po spożyciu ogromnej ilości potraw, zalawszy (to wszystko kilku butelkami piwa i wina, uczuł pewien ciężar, który jednak stanem błogości nazywał.. Zasunął się w głęboki, aksamitny fotel, sapał, potniał... mlasnął czasami językiem, czknął i szepnąwszy: „idealne!" dalej sapał, potniał, dopóki nie doszedł znów do ostatniego aktu błogości. Wreszcie kiwnął się na lewo, na prawo i mocne chrapanie rozległo się w małym pokoiku „dla zmęczonych".
Do takich bezwarunkowo należał ksiądz Aniół.. 3
Oswobodzony' trafem z towarzystwa nieo- puszczającycli go na chwilę pań nabożnych, cichym krokiem przeszedł długi rząd pokojów
i runął niemal na szeslong, ocierając pot rzęsisty z czoła. Siedział długo, nieruchomy» z opuszczonemi bezwładnie rękami, zmęczone- mi oczyma patrząc przed siebie, a dwie bruzdy głębokie... boleści czy smutku wielkiego zorały blade czoło kapłana. Błękitny płomień lampy na twarz mu padał, cień siedzącego odbity na ścianie rysował się ostro.
Ksiądz Anioł siedział, milczący jak posąg.
O przeszłości nie myślał, z nią zerwał na zawsze; przyszłość stawała przed nim, może jako pole walk strasznych; żył chwilą obecną...
Kochał, cierpiał... i milczał.
Był więc podwójnie zmęczony: głupotą ludzi i sercem własnem.
Usiadł w najciemniejszym kątku pokoju między wazonami kwitnących klonów, lecz zaledwie rozproszone myśli pocliwytał, gdy coś mu w ucho zgrzytnęło niemiłosiernie.
To właśnie Sadłowski się kiwnął i po raz pierwszy zachrapał.
Po drugiej stronie wazonów stał fotel tuż koło szeslonga, na którym ksiądz Anioł usiadł. Sadłowski trzymał głowę pochyloną na lewe ramię i grał na różne tony wprost w ucho księdza.
Ksiądz Anioł pochylił się i wpatrzył w szczęśliwca.
Uczucie litości zarysowało się na twarzy kapłana, gdy wzrokiem objął ten ogrom spotnia- łego cielska.
Sadłowski sapał, szepnął czasem: „idealne!"
mruknął, mlaskał językiem, widocznie śnił o jakiejś uczcie rzymskiej. Wspaniały brzńch śpiącego podnosił się, to opadał miarowym ruchem; złota, gruba dewizka genewskiego zegarka migotała odbitem światłem lampy.
Pan Kleofas był niegdyś właścicielem żiem- skjpi—pół ogromnej fortuny swojej przejadł, drugą połowę sprzedał pewnemu kupcowi z Moskwy, za którą wziął parę kroć sto tysięcy rubli i, ulokowawszy je na różnych domach, osiadł w Zakutym-Grodzie, cały procent przejadał do roku najsumienniej. Jeść—było jego godłem. Co tam wszelkie mrzonki? społeczne czy narodowe zadania? Co ma być, to i bez niego się stanie. Sapał więc, przechyliwszy głowę na lewo, mrucząc swoje: „idealne!"
Ksiądz Anioł patrzał, uśmiech bolesny dwie ostre bruzdy zarysował w kątach jego ust.
Ten człowiek cieszył się poważaniem ludzi— miał pieniądze.
Na sali panował gwar, jakkolwiek osób ubyło nieco, bo znaczna część gości pana Aleksandra, zjadłszy sutą wieczerzę, uważała rolę swoję za skończoną i po angielsku za drzwi się wyniosła. Winciści w przyległym pokoju kłócili się, Pistroński, jak kura z ijajkiem, z Kraszewskim się nosił, Zosia Olska usiadła do fortepianu i brząknęła skocznego mazurka.
— Ram-tam! odezwało się z różnych kątów salonu—i par kilka ruszyło w tany.
—»' Piątek! wrzasnęły Adela i Honorata, zrywając się z siedzeń.
Zosia w pół taktu urwała i ustąpiła miejsca'.. „aniołkowi Józiećzce^,> która jakiś ]psalm pokutny zagrała.
Panna Józefa była wychowanicą wszystkich bogobojnych matron w Zakutym-Grodzie. Z natury prędka, co wzięła po ojcu, z dobrą dozą uporu, do czego się przyczyniła krew matki, wychowana przez osoby nabożne, stała się mię- szaniną szczególniejszego rodzaju. Uwierzyła w cnotę, bo mówiono, że jest cnotliwą—w rozum" własny, bo wmówiono w nią, że jest rozumna-, traktowała więc Wszystkich z góry i każdemu, albo jakąś łatkę po cichu przypięła, albo powiedziała wprost w oczy, że jest cymbał. Język miała jak brzytew. Obawiano się więc nieco aniołka, na impertynencyje nieod- powiadanó,' t!ęm bardziej! że była córką pana Aleksandra, który miał mir wielki w mieście i dobrego kucharza. Zagrany psalm pokutny kazał na chwilę uciszyć się wszystkim. Rozbrzmiewała po dużej sali posępna nuta—towarzyszyły ej tfylkó ponury poWdS:, jakiś, który biegł w pewnych przestankach z pokoju zmęczonych.
Poważne odezwały się brawa, gdy panna Józefa zakończyła mocnym akordem i wstała od fortepianu.
— Józieczko! niech cię uściskam— zawołała pani Honorata, porywając w objęcia swoje a- niołka.
— Córko moja! — odezwała się zawsze mil
cząca mama p&ńiiy Jóźe'f^?*przygartl5ając ją do piersi i oczy wznosząc w niebiosa.
Jakokowicza nie było w sali.
W czasie wieczerzy jak w tęczę patrzał na Dosię, która nigdy tak piękną, tak rozkoszną mu się nie wydała. Wypiwszy zaś kilka kieliszków madery, uczuł jakiś luby zawrót głowy, który wziął za narodziny natchnień wieszczych. Nie mogąc uczuć swoich z powodu obećiibści pana -Henryka wyjawić — sfcbczył szybko do gabinetu pana Aleksandra, chwycił pióro i pisać począł. Ale daremno stukał palcem w głowę, nic nie wystukał, a piękna postać Dosi, jak promienne odbicie słońca, w o- czach mu stała.
„Najpiękniejsza, najmilej sza..."
— Nie... '
„Chciałbym cię całować i ściskać,
1 ciągle tettl tóbą niby słońce ■ wioseMhfe bły-
— Nierówno! szepnął — poruszył uszami, przemazał wiersz napisany i znów zaczął:
Skarby świata za ciebie dałbym,
I mieć przy swoim boku zawsze chciałbym.
Nieźle, ale za mało uczucia... mruknął.
Wpatrzył się w sufit, ale i sufit z pomocą mu nie przybył...
r^f Świętości iriojie! szepnął—to tó'źa 'kobietka! Kajciu Jakokowiczu byłbyś głupi, gdybyś jej dla siebie nie zjednał. Zdaje się nawet, że ona ma się do ciebie.
Uśmiechnął się.
— Kajciu!—będziesz szczęśliwy.
Rzucił pióro i rozgorączkowany wpadł do salonu.
Józia tylko co skończyła grać —^Henryk wchodził do sali i zatrzymany przez jednę z pań, rozmawiać z nią zaczął.
Jakokowićz się obejrzał.
Byli wszyscy, prócz Sadłowskiego, księdza Anioła, i*-Dosi.
Sądłowski spafc^-tego Jakokowićz był pewny, ksiądz Anioł mógł wyjść, ale gdzie Dosia.
Oczywiście w pokoju dla zmęczonych marzy.
O czem?
Jakokowićz poczuł, że mu serce mocno zabiło, przesunął się przez salę i wyciągając długie nogi, w pół pochylony, szedł do wiadomego miejsca.
Sadłowski chrapał—no, to zwyczajne! ale jakiś szmer rozmowy doleciał do ucha Kajcia.
Zboczył, przytulił się do ściany, przyłożył ucho do adamaszkowej kotary i słuchał.
Dosia rozmawiała z księdzem Aniołem.
Mówiono szeptem.
Jakokowićz aż spłaszczył się, tak przylgnął do ściany—nagle się rozmowa urwała i ksiądz Anioł, otarłszy się o kotarę, przeszedł i zniknął w dalszych pokojach. Jakokowićz wysunął ostrożnie głowę z za drzwi i rozejrzał się.
Lampa płonęła przyćmionym blaskiem—Sadłowski spał w najlepsze—Dosia wsparta o o- kno patrzyła w niebo.
Właśnie wstawał księżyc ogromny, czerwony i łagodnem światłem oblał postać stoją
cej. Na tle rozjaśnionego nieco nieba ślicznie się rysowały ramiona jej, owal głowy i kiÓić. Jakokowiez uczuł mdłość jakąś koło serca, o- czy mu, jak u wilka, zabłysły, skronie krwią biły. Madera dodawała animuszu, mrugał, strzygł uszami i w resorowych podrzutach, skrzyżowawszy ręce na piersi, zbliżył się do Dosi.
— To pan?—rzekła, odwracając się od okna.
— Ja—świętości moje!
Porwał ręce i zaczął okładać pocałunkami.
Wszystkie kobiety w Zakutym-Grodzie przyzwyczajone były do tych objawów czułości Ja- kokowicza. Nie zdziwiło więc to i Dosi, lecz widząc, że onym objawom coś końca niema, zawołała ze śmiechem.
— Dosyć! dosyć! bo pan się zamęczysz, panie Kajetanie.
— PanL'... Doroto!...—wyszeptał zdławionym głosem Jakokowicz„-r-Ja... ja dałbym się za was na drobniutkie cząsteczeczki posiekać; w cyrku Nerona pozwoliłbym się tygrysicy zagryść... klnę się na wszystkie świętości, na... na... na...
Słów mu zabrakło, zaczął tylko trząść głową, aż duże uszy klapały.
Dosia, z uśmiechem na ustach, dużemi, roz- wartemi szeroko oczyma patrzyła na Jakoko- wicza, nie domyślając się wcale amorów. Jakokowiez ten wzrok, wymierzony prosto sobie w oczy, za dobrą brał wróżbę. Uśmiechał się, przechylał głowę na lewo, to na prawo, pra
wą rękę posuwając nieznacznie ku wiotkiej kibici Dosi.
Jakokowićz Dosię bawił, ruch uszów śmieszył ją.
— Wiesz pan—rzekła—że mi przypominasz w tej chwili jednego bohatera z dramatów Szekspirowskich.
— RomeaaP— zapytał uradowany pan Kajetan.
— Nie, mam na myśli „Sen nocy letniej".
— Oberon!—wykrzyknął Jakokowićz.
Chwycił w pół Dosię, lecz nagle puścił, bo
tym okrzykiem zbudzony Sadłowski drgnął silnie i straciwszy ekwilibrium, rymnął na ziemię. Dosia wrzasnęła i pierzchła jak ptak spłoszony; Jakokowićz chciał biedź za nią, ale nie puścił go Sadłowski. Spadłszy z fotela, chciał się podnieść, lecz nie znajdując równowagi, uchwycił pierwszy-lepszy przedmiot, jaki mu się pod ręką nawinął. Wypadak zrządził, że ułapił Jakokowicza za nogi.
— Podnieś, bo sam nie wstanę, wybełkotał niezrozumiale.
— Pan dobrodziej upadł?—zapytał ugrzecz- niony dla wszystkich Jakokowićz.
— Idealne!—mruknął Sadłowski, dźwigając się ęa pomocą Kajcia.
Po chwili w pokoju dla zmęczonych, zanurzony w głębokim fotelu, siedział sam Jakokowićz.
— Oberon, Oberon—szeptał—^iebie zrobiła Tytaniją, a mnie Oberonem!... Święty Boże, jak
te kobiety umieją pod figurami mówić!... Ma się, ma się, a ja, powiedzieć prawdę, nie koniecznie pewny byłem... Kajciu! Kajciu! jaki ty szczęśliwy jesteś!... Ale, gdzie to przyjdzie nam się zobaczyć poraź pierwszy?... Och! jak rozkosznie!... W hotelu?... nie! Znają mnie tam wszyscy kelnerzy i posługaczki... Nieźle byłoby w zajeździe u Szmula, ale to blizko katedry, nie uchodzi!... Gdzieby to miejsce o- brać oddalone, zaciszne i mnie nie kompromitujące?... Aaa! na Dołkach... tak, tak, tak! Są tam pewne domki z pokoikami do wynajęcia zawsze. Tam się spotkamy... Och! jak rozkosznie!... Pyszna myśl! Dołki!... Sam mi ją pan Jezus poddał... Przedmieście liche, zamieszkane przez mularzy, smolarzy i inne bydło. Kajciu! Kajciu! czyś ty się spodziewał takiego marcepana?
Odurzony winem i Oberonem, rozgrzany wła- snemi myślami, powstał z fotela i cichym krokiem do sali się wsunął, gdzie właśnie bawiono się w kotka i myszkę.
Dosia, spłoszona nagłym upadkiem pana Kleofasa, nie zauważyła nawet, że była na mgnienie oka w objęciach Jakokowicza. Z głośnym śmiechem wbiegła do salonu, gdzie zaraz zaproszoną została do koła...
Pan Henryk był kotkiem, ona myszką.
Na lewo, na prawo, w kółko, za kółko, lekkim ruchem wiewiórki umykała przed goniącym ją mężem... Pan Henryk rozhulał się na dobre, rzucał się jak padalec, brał się na ró
żne sposoby, już - już miał ją w ramionach, ale Dosia jak wąż się wyślizgiwała, zarumieniona, uśmiechnięta, drażniąc go przytem jakimś słówkiem, co chwila rzucanem.
— Nie złapiesz, panie mężu, nie złapiesz!— wołała.
— Nie, nie, ja w tem! — rzucił Jakokowićz od progu i wszedł do sali.
Ale pan Henryk zrobił szalony skok i nim Dosia zwrócić się zdołała, wpół ją chwycił.
— Masz za to!
Pochylił się, głośny pocałunek zabrzmiał w powietrzu.
— Biedny człowiek! — szepnął Jakokowićz z politowaniem.
— Co za nieprzyzwoitość!—mruknęły panie Adela i Honorata.
Dosia wyrwała się z objęć męża i podbiegając do przechodzącego przez salę księdża Anioła, zawołała:
— A ksiądz w kotka i myszkę?
— Ja?—stając nagle, zapytał ksiądz Anioł.
Dosia tak serdecznym parsknęła śmiechem,
że ksiądz zawtórować jej musiał.
— To nie do zniesienia! — szepnęła pani A- dela.
— "Kokieteryja w brzydkim gatunku!—dodała Honorata.
— Czy pani uważa, że róży paljowej we włosach już niema?
— Nie dziwiłabym się, gdyby na pamiątkę? oddała któremu z panów.
— Z pewnością oddała!
— Z pewnością! z pewnością! — powtórzyła aż dwa razy Honorata.
— Zechciej pani rzucić od niechcenia okiem na kawalerów.
— I na żonatych można. Pani Troińska, zdaje się, że do wszystkiego jest zdolną.
Jakokowiez się zbliżył.
— Biedny pan Henryk, brylancie, nieprawda?—szepnęła Adela.
— O biednjj—zawtórował Kajcio.
Trzy głębokie westchnienia z trzech piersi nabożnych wyleciały.
Pani Adela mówiła dalej:
— Na to pozwolić nie możemy, nie może- my, my, które stoimy na strażnicy moralności...
—...i obyczajności—wtrąciła Honorata.
— Pani Troińska—ciągnęła Adela—trzpioto- watem postępowaniem swojem...
...—, że nie chcemy użyć innego wyrazu— dodała Honorata.
...— sieje zgorszenie pomiędzy młodzieżą, którego ziarno...
.iw— już kiełkować zaczyna — przerwała Honorata; dość spojrzeć choćby na Zosię Olską.
— Brylancie! — mówiła Adela—prawa ręko nasza, od ciebie zależy wiele, ażeby zdemaskować tę wiarołomną mężatkę, a mając wyświetlone jej czyny, otworzyć oczy tym, którzy nieoględnie ciągną za jej rydwanem.
Jakokowićz przyłożył rękę do serca.
— W ogień za wami!—zawołał.
— Zaczniemy więc od małego przeglądu panów.
— Jakto?—gpytał Kajcio zdziwionym nieco głosem.
— Musimy zbadać, komu pani Troińska oddała wykradzioną różę Zosi.
— Albo oddała?
— O!...—poruszyła głową Adela.
— Z pewnością! z pewnością! ja wiem z pewnością! — odezwała się dobitnie Honorata.— Ja wiem!
To mówiąc, wstała i powolnym krokiem za- czgła chodzić wzdłuż salonu; przeszła do drugiego, trzeciego pokoju, wprawny wzrok zapuszczała do kieszeni męzkich tużurków, wprawnym ruchem palców badała nawet ich zawartość.
— Chodząca zacność jest ta pani Honorata —odezwała się do Jakokowicza Adela, ale o- ryginalną jest z tą swoją pewnością. Ma tylko supozycyję jakąś, a mówi, jakby była naocznym świadkiem postępku pani Troińskiej.
—„ Więc on, świętości moje, zakwestionowany jest jeszcze?—zapytał Jakokowićz.
— No nie, ale ja wiem z pewnością!
Wstała i poszła śladami Honoraty.
Jakokowićz ruszył uszami i uśmiechnął się
do siebie. «
— I ta „z pewnością", i ta „z pewnością", a tymczasem ja wiem z pewnością, że jeże
liby komukolwiek dała różyczkę, to tylko mnie!
Lecz, że owej róży nie posiadał, postanowił i ze swej strony przegląd malutki rozpocząć.
Jakokowiczowi było najłatwiej dopiąć celu, bo wpadłszy w ferwor rozmowy, to z tym, to z owym, macał kieszenie, wydobywał bez ceremonii pugilaresy i chustki od nosa, a nawet rękę w zanadrze wpakował Sadłowskiemu, który, obawiając się łaskotania, wrzasnął straszliwie. Nie uszedł i Pistroński rewizyjnego ferworu Kajcia. Zbliżał się właśnie do jednej z pań, gdy Jakokowiez wpadł na niego jak bomba... Pan Agapit dał się sumiennie obejrzeć; podniósłszy tylko brwi, i głowę do znacznie słuszniejszego Kajcia zadarłszy, zaczął nią kręcić na lewo i prawoj -mrugał powiekami, wreszcie trąciwszy łokciem obłapiającego go Jakokowicza, odezwał się:
— A co, panie... Kraszewski?
Jakokowiez nie miał czasu na zawiązywanie
konwersacyi; zrobiwszy swoje, dalej ruszył. Po drodze rozminął się z Honoratą, która, wyprostowana jak tyczka, krokiem powolnym przechodziła pokoje, wysyłając oczy tylko na zwiady. Pistroński zbliżył się i szepnął tajemniczo:
— Słóweczko, pani dobrodziko!
Szept tajemniczy zastanowił niewiastę.
Wstrzymała się.
— Niech pani usiądzie na chwileczkę—mówi pan Agapit, zbliżając się do krzesła.
Honorata przyśpieszyła kroku.
Usiedli.
— I pan zauważyłeś?—szepnęła.
— Czy można nie zauważyć było, pani do- brodziko?
Honorata poruszyła się niecierpliwie...
— Mów, mów przyjacielu!—szepnęła.
Pistroński zaczął ruszać głową, mrugać, brwi
podniósł, i robiąc charakterystyczny ruch łokciem, szepnął...
— „Jasełka?... strach!... a „Sąsiedzi" pani dobrodziko?... pi - pi...
Nie dokończył, bo ujrzał przed sobą tylko plecy Honoraty, oddalające się powoli...
Pistroński podniósł się i zatrzymał w pół drogi przelatującego doktora.
Towarzystwo zmniejszyło się więcej niż o połowę. Starsi opuścili już dawno dom pana Aleksandra, Sadłowski jeden tylko z tej ge- neracyi pozostał, bo zjadłszy parę porcyj lodów, wziął się do kilku tortów naraz.
W jednym kątku salonu, nienagabywany przez panie, zajęte poszukiwaniem róży, siedział ksiądz Anioł. Czasem powstawał szybko, jakby z postanowieniem wyjścia, lecz siadał znowu, widocznie siłą jakąś powstrzymywany. Wzdłuż salonu przechadzały się, rozmawiając wesoło, Dosia i Zosia.
— Dawno był u was pan Gustaw?—spytała ta pierwsza.
Twarz Zosi pokryła się rumieńcem.
— Zatrzymały go gospodarskie zajęcia—odpowiedziała, — ale za dwa tygodnie przyjedzie...
— I?
Zosia spojrzała na twarz przyjaciółki.
— Oświadczy się; masz czegoś chciała!...
Zosia była tego pewną; pan Gustaw miał
się oświadczyć formalnie, bo nieformalnie kilkakrotnie to już czynił. Zawiązała się więc rozmowa na ten temat, młode kobiety zwierzały się z najskrytszych tajników swojego serca, obie szczęśliwe: pierwsza chwilą obecną—druga, niedaleką przyszłością... Urywane słowa: miłość! szczęście! wpadały do ucha księdza Anioła, którego wzrok jakąś mgłą się pokrył, a twarz pobladła.
Henryk podszedł do żony, Zosia zbliżyła się do księdza, który wstał i kierował się do wyjścia.
— Uważam, że ksiądz chce niepostrzeżenie opuścić towarzystwo.
— Dawno już powinienem był to uczynić, panno Zofijo!
— Zatrzymały księdza panie?
— O nie! któżby mnie mógł zatrzymać, gdyby w tem nie było mojej woli?
— Nie było więc powinności, bo wola księdza byłaby przy niej.
Smutny uśmiech poruszył mu usta.
— Nie mogłem—szepnął...
— Cóż z wolą będzie?...
— Stanęła wbrew powinności.
Zosia spojrzała w twarz mówiącego.
— Dlaczego?—spytała.
— Czy pani wiesz, że są pytania, które bez odpowiedzi pozostać muszą?
— Więc zmieniam przedmiot rozmowy, lecz nie wiem, czy z nowego obrotu sprawy ksiądz rad będzie.
— Gzy znowu zapytanie?
— Tak!
— Słucham!... Mam nadzieję, że na to drugie odpowiedź znajdę.
— Dlaczego tak dawno, tak bardzo dawno ksiądz nie był u nas?
— Dlaczego? dlaczego? — powtórzył jakimś bezdźwięcznym głosem...—Może pani na myśl nigdy nie przyszło,^że w tem krótkiem „dlaczego?" spoczywa największa zagadka świata.
Popatrzył chwilę na stojącą przed nim Zosię i szepnął:
— Dobranoc pani!
Pochylił głowę i szybko wyszedł z salonu.
W dużym przedjftfldbju nie było nikogo. Kamerdyner, ściągnąwszy ze stołu pękatą butelkę araku, uraczył się nią, co się zowie, więc spał w najlepsze, pomrukując czasami przez sen.
— Psia służba!... Patrz, jak pij%, a samemu ani chłysnąć.
Ksiądz Anioł go nie budził, zdjął z kołka swój płaszcz z peleryną, gdy nagle drgnął, pochylił się i jakiś przedmiot zaplątany w fałdach kotary podniósł s^tlko i w dłoni ukrył.
Była to paljowa róża...
Drzwi z sieni prowadziły do jadalnego pokoju. W czasie tłoku, jaki powstał na zawołanie doktora: „panowie, kolacyja!", źle wpięta róża wypadła z warkoczów Dosi, któraś z pań bujnym trenem swej sukni zamiotła ją i biedny kwiat, uniknąwszy tym sposobem zdeptania, spoczywał piękny, świeży, przytulony do fałdy kotary, zanim go nie podniosła ręka1 księdza Anioła.
Ksiądz się obejrzał szybko...
Duża lampa zawieszona u sufitu paliła się pełnym płomieniem, kamerdyner spał, na psią narzekając służbę, sień była pusta. Nie mógł się oprzeć pokusie, żeby nie spojrzeć na skarb, który posiadł. On tak lubił róże! ...szczególnie* te paljowe róże!... Ręka mu drżała, gdy podniósł kwiat upadły; drżały usta, gdy składały pocałunek na listkach bladych.
Kochać mu wolno tylko kwiaty, całować kwiaty...
Nagle zachwiała się kotara... To wiatr niąl ruszył... Noc ciepła, wszędzie pootwierano okna.
Ksiądz ukrył różę i wyszedł szybko...
— Koniec świata! koniec świata!...—zawołała pani Adela,* wpadając do pokoju, gdzie Jakokowiez z Honoratą zdawali wspólnie rela- cyje z niefortunnych poszukiwań.
— Co?
— Co?...—zapytano.
— Siadajcie,1" słuchajcie, uważajcie i popie-
— 48 -T-
lejcie ze wstydu!... Ukryłam się za kotarą przy drzwiach jadalni i przedpokoju, pewną będąc, że ten, kto posiadał różę tej kokiety, nie powstrzyma się, nie powstrzyma się za nic, ażeby, widząc się sam w, przedpokoju, nie dobył jej, z ukrycia i tem się nie zdradził.. Do- ppmógł mi Duch święty, którego łaska iście na mnie natchnienie zesłała... I cóż myślicie? komu ta róża., w udziale padła?... kto ją dostał?... kto ją obcałowywał?... ,<Co myślicie?..:
— Pistroński!... -r- zawołała podskakując na kanapie Honorata., ,
— Nie!-i—rzucił Jakokowićz, gdyby to była Jasełka, ale , róża!
Zamyślił się.
— Zgurski, Pikorski...
— Nie! ...
Wymieniono jeszcze* kilka nazwisk.
— Nie!—było, odpowiedzią. .
Jakokowićz ,i Honorata trzęśli się z ciekawości ' dowiedzenia się :o tej zbrodni potwornej. Adela była tryumfująca, wspaniała.
— Siadajcie, słuęhajcię, uważajcie i popie- lejcie ze "wstydu!...
Zatrzymała się.
— Nip torturuj!-=—jęknęła Honorata.;
jifr No?, no?, no?—powtarzał Jakokowićz. ^ Ksiądz Anioł!—zawołała Adela.
Honorata jak długa runęła na kanapę.
t Zbrodnia!—wołała donosicielka.
— Świętokradztwo!—zawtórował Jakokowićz, ale w duchu nie wierzył, podanej wiadomości.
Nagją^(Honorata zerwała się...
— Do biskupa...
— Pani!—przerwała Adela,—a my czy władzy nie mamy?
— Naturalnie! — potaknął Jakokowiez...—po co pasterza żółcią napawać?
— Zresztą, może w KM ksiądz Anioł nic nie winien. Ta Messalina tylko próbowała mocy swoich niewytwornych wdzięków, ale biada jej.
— Biada!—zawołała Honorat&k—Nie dla niej Zakuty-GródL.
— Pierwej zbadać—szepnął Jakokowiez,—bo bardzo często pozoi^* mylić mogą. Dopiero mając rzecz całą w dłoni, wytoczyć bój nie- moralności.
— A! — zawołała Adela w uniesieniu.—My wiemy, że ty wszędzie wolisz dobro, niż złe dostarczać... Brylancie, brylancie najczystszej wody!
Zgodzono się na oddanie całej sprawy w ręce Jakokowicza, który o każdej dnia wsuwał się, gdzie go najmniej się Spodziewano, znał wszystkich, bywał wszędzie—panie zaś w pewnych chwilach tylko miały wyruszać na przeszpiegi. Głównym wodzem całej wyprawy był Jakokowiez, adjutantami: Adela i Honorata.
Około godziny tyciej po północy pusto było w domn pana Aleksandi*a. Roiły się tylko śjjące ulice miasta powracającymi gośćmi, którzy zatezymywali się przy każdym zakręcie, że
gnali się uprzejmie i w rążne rozchodzili się strony. Najpóźniej wyruszył Jakokowiez i Sadłowski. Pierwszego zatrzymały sprawy moralności grodu, ostatni pjzewąchał kawiojjw domowej pana Aleksandra śpiżami. Świtało na dojjg, gdy się na ulicy znaleźli.
— Panie dobrodzieju — szepnął Jakokowiez, ujmując Sadłowskiego pod rękę, — jutro... ter- minek!
— Jaki?
—. Małej należności, którą mi miasto wypłaca.
— Słyszałem o niej, ale ja byłem do tej chwili wolny od tego haraczu — burknął Sadłowski.
— Tak, panie dobrodzieju, ale pan dobrodziej nie zżył się jeszcze z naszemi obyczajami.
— A co mię tam wasze obyczaje 'obchodzą?
— Zawsze pana dobrodzieja musi coś obchodzić, jak i każdego innego. Ten dba o dobrą reputacyję, tamten jest opiekunem małoletnich...
Sadłowski stanął.
— A pan dobrodziej wie.-r-jcią$nął Jakokowiez,—że opieka nad małoletnimi siostrzeńcami, to jest nad dużym funduszem małych siostrzeńców...
Sadłowski sponsowiał, jakby go krew zabić miała.
— Ile się tam... panu... tego haraczu należy?...
— Niewiele, panie dobrodzieju. Dwadzieścia pięć kopiejek obowiązkowego, drugie tyle gratisowego, trzecie dwadzieścia pięć dodatkowego, a resztę pozostawiono do woli... ale zawsze bezpieczniej zapłacić. Razem'.-.: rubelek!... i tak, co miesiąc, panie dobrodzieju:
Sadłowski wyjął rubla, dodał jeszcze pięćdziesiąt kopiejek i dając Jakokowićzowi mru- kBął.-1
— Masz... tylko tam milcz o tej opiece.
— Pan dobrodziej dziesięć złotych przeznacza, ślicznie! Tak co miesiąc.
Pocałował w jedno, drugie ramię i ruszył do siebie.
W rozkładzie kontrybucyi Jakokowićz odznaczał się wielką sumiennością. Trzymał się zasady: według stawu grobla, t Od dziesięciu groszy do rubla miesięcznie najwięcej mu płacono; ale Sadłowski to gruba ryba, ofiarował zresztą sam naddatek, jednorazowo wprawdzie, lecz Jakokowićz zrozumiał niby inaczej*
A trudno było do kontrybucyi zmusić pana Kleofasa, Jakokowićz więc zaczął dowiadywać się cichaczem, czy jakiej tam notabenki na rumby nie znalazł. Wąchał, szukał i wyszukał, nic nadzwyczajnego, jeno to, że Sadłowski był opiekunem małoletnich dzieci nieboszczki siostry swojej. Ale Jakokowićz znał ludzi, w uczciwość zresztą nie wierzył. Opiekli ńfrtfie' 'lubią Tizasem pewfie».malwersacyje 'pof,1 pełniać. Po rozum do głowy... ni ztąd ni zo
wąd nopomknął o opiekuństwie, nożyce się o- dezwały i on zyskał dziesięć złotych pensyi miesięcznej. Rzecz jasna, że płacili mu tylko ci, którzy się do czegoś niedobrego poczuwali. Pan Aleksander, jako doktór od liszaja, zwolniony był na zawsze od haraczu; Adela i Honorata pierwsze mu złożyły należność, pan Henryk stanowczo odmówił. Nie uszłoby mu to na sucho, ale Jakokowiez w innej formie podatek tu sobie obmyślił.
III.
„Sen nooy letniej".
Było blizko południa, kiedy się Jakokowiez obudził. Przeciągnął się, ziewnął szeroko, wre - szcie się podniósł, spuścił nogi i zaczął przypatrywać się papuciom, namyślając się, jaką- by parę wziąć dzisiaj wypadało. Koło łóżka stało ich z piętnaście. Żółte, zielone, czerwone, żółto-zielone, zielono-żółte i tak dalej. Jedne były wyszywane grubemi, jedwabnemi nićmi, inne paciorkami rozmaitych kolorów; tamte szerokie, płaskie, te znów z ostremi a wy- wróconemi końcami do góry. Były to dary czcicielek pana Kajetana, jak i szlafroków kilka, które w dużej, orzechowej szafie wisiały.
— Żółte?... zdrada!... Zielone?... nadzieja!... Bon!... Bierz Kajciu zielone dzisiaj!...
Tak mówił do siebie, przypatrując się cicho- stępom.
Pełen dobrej myśli, Jakokowiez wyzielenił się cały. Zielone papucie, zielony szlafrok, zie
loną włożył myckę na głowę, nawet mydłem zielonem umył się. Popatrzył w zwierciadło, uśmiechnął się zadowolony i ruszywszy parę razy lewem uchem, zadzwonił na starą Katarzynę, podniósł roletę i usiadł w fotelu.
Tłusta, niska, pękata, a brzydka, jak siedem grzechów śmiertelnych, z zawiązaną czerwoną chustką na głowie, wtoczyła się Katarzyna.
— Ach, serce!—szepnął Jakokówifcz—jakżem się wyspał porządnie! A jaki sen miałem, rozkosz!
— A co się jegomościowi śniło, h'Ć?—spytała baba.
— Co się śniło, Kaciuchno?... raj po prostu.
— To znaczy niebo, jegomościu, he?
Jakokowiez westchnął głęboko i uśmiechnął
się jak satyr.
— Śniło mi się, Kaciuchno, że byłem sobie Oberonem.
— Oberwanyntf.-.^żawołała Katarzyna, wytrzeszczając oczy.
— Głupia ty, Kaciuchno, głupia!... Dawaj kawę!
— Z obwarzaneczkami jegomość każe, czy z suchareczkami?
— A zkądże ty wzięła tych delicyj, KacHu- chno?
— Adelka i Honorka przysłały.
— Święte kobiecy!—zawołał Jakokowiez—dawaj jedne i drugie!...
Po chwili imbryk duży i garnuszek z przepysznym kożuszkiem na śmietiftice stał pi?ed
Jakokowiczemjj Zjarwiły się Jfcąkże i przysłane specyjały. Jakokowićz zabrał się do śniadania, baba do robienia porządku.
Bardzo przyzwoicie pan Kajetan mieszkał. Trzy pokoje, przedpokój i kuchnię miał, z której tylko użytkowała Katarzyna, bo on na obia- dy regularnie do znajomych chodził. Przed domem był mały ogródek z widokiem na katedrę, w salonie zaś, w kącie, urządził rodzaj kapliczki z Matką Boską Berdyczowską, co go podnosiło w oczach mieszkańców Zakutego - Grodu * Czasem miewał kazania, - któ- remi Adelę i Honoratę do łez poruszał. Czciła go też i Kaciuchna i niemal za świętego uważała.
Jakokowićz był dla niej bardzo dobry, bo baba była plotkarką pierwszej ręki i znaczną część wiadompści, uronionych przez swego chlebodawcę, zbierała po drodze. Płacił jej najczęściej medalikami i obrazkami świętych, ale baba miała kąt ciepły, ciepłą strawę i wielkie zaufanie pana. Skocz, zełżyj, podrzuć list tam a tam: biegła, łgała, podsuwała paszkwile i dobrze było. Nie wygadała się nigdy z niczem, jeżeli wyraźnego na to pozwolenia nie miała, słowem: niejednę parę butów dyjabeł zdeptał, zanim taką dwójkę wynalazł.
— Kaciuchno, czy ty wiesz, gdzie* ja ciebie pchnę dzisiaj,—mówił Jakokowićz, smokcząc sucharek.
— He?
~ Musisz mi serce usłużyć. Łajdactwa ta
kie dzieją się między ludźmi, że już wytrzymać nie mogę.
— Z jegomościa święty człowiek, to oburza się^ak coś nie wedle pana Jezusa idzie.
— O to-to, właśnie-^-zawołał, wciągając językiem rozmoczony w kawie sucharek.—Mufcisz mi machnąć na Dołki.
Katarzyna aż podskoczyła.
— A co tam każe-jrobić jegomość?
— Słuchaj-no,V)Kaciuchno, czy znasz ty do- mEk Magdusi?
— Oj, jejmość, uszy mi czegoś więdną!
— Ile to tam - cimaKłby za wynajęcie... na
miesiąc?
— Heegj..
Jakokowiez powtórzył pytanie.
— Chyba jegomość nie wie, na co on się najmuje, że takie nieakuratne pytanie daje?
— Właśnie, żefwiem, dlatego pytam i dlatego clicę nająć.
— Dla siebie... ?!...
— Jaka ty głupia, Kaciuchno! strasznie głupia! Chcę wynająć ten domek dla jednej bardzo biednej kobiety, a chcę wynająć ten właśnie dlatego, żeby w nim mieszkali ludzie u- czciwi, nie jakieś licho się wałęsało.
— A, al
—■ Widzisz, na jakie to ja sposoby się biorę, by zło wyplenić?...
— A co to za kobiecisko, którą się jegomość tak litościwie zajmuje?
— Wdowa biedna, sama jedna na świecie,
a zacności kobieta. Niepomódz jej—byłoby grzechem. No, jak tam się płaci... miesięcznie, nie wiesz?
— Drogo zechcą!—mruknęła Katarzyna.
— Dziesięć, dwadzieścia, trzydzieści rubli dam, jak Boga kocham, dam!
— Dołóżcie no z dziesiątkę jeszcze, bo inaczej nie oddadzą.
— Dam! — zawołał Jakokowićz—co utargu- jesz, to utargujesz. Nie mów oczywiście nic, dla kogo? kto? i dlaczego?, bo ty wiesz, że Pan Jezus powiedział: co daje prawica, niech nie wie lewica. A toby się zaraz po mieście rozeszło, ot! i nie byłoby przed Panem Bogiem zasługi. Na, rubli piętnaście na zadatek..., resztę za parę dni. Skocz duchem i wracaj, a... ja... z tą nieszczęśliwą wdową zobaczę się i sam ją tam zaprowadzę.
Kaciuchna, przejęta uwielbieniem, ruszyła. Jakokowićz, wypiwszy kawę, zabrał się do u- piększenia swojej osoby. Wygolił się, poczernił brwi, pudrem przysypał twarz całą; garderobę przejrzał, odłożył wybrane rzeczy na bok i spojrzał na zegarek.
— Muszę do Dosi wpaść wieczorem—pochodzimy po ogródku i poszeptamy sobie. Gdyby nie ten Sadłowski, wczorabym jeszcze na miejscu interes ubił.
Zaczął przechadzać się po pokoju...
— Stracłi, jak ona zadurzyła się we mnie! Potarł ręce...
— Ostrożnie tylko Kajciu, bo ten Henry- czysko...
— E! Jakokowicza nikt nie posądzi. Pen- syjki odmówił, czem innem zapłacić mi musi, a pani Dorota moją będzie!... Tytanija... Oberon!... Tytanija moja!... Oberon... Tytanija!... Jak ona niby niechcący do zrozumienia mi dała!.. Tytanija... Oberon... domek Magdusi...
„Ojcze nasp„ któryś jest w niebiesiech... i tak dalej, zaczął pacierze odmawiać...
Inaczej dzień rozpoczął ksiądz Anioł.
Przy wielkim rynku, który stanowił środkowy punkt miasta, stały seminaryjskie mury. Pomiędzy dwoma kamienicami, należącemi do zabudowań kościelnych, była szeroka brama, do kościoła wiodąca. Kościół, niegdyś Bernardynów, stał po środku obszernego placu, za nim rozciągał się ogród cienisty, wysokim obwiedziony murem, miejsce rozrywek kleryków i nauczycieli. Zaraz za ogrodową furtką widniał kamienny posąg Matki Boskiej.
Z cieniami nocy łamał się blask świtu, gdy ksiądz Anioł powrócił z doktorskiej uczty, unosząc w drżących palcach paljową różę. Wszedł szybko do swego pokoju na piętro i pierwszem staraniem jego było zabezpieczyć choć na dni kilka byt kwiatu. Wziął więc kubek gliniany i po drewnianych schodach zbiegł do ogrodu, gdzie sączył się zdrój zimnej wody. Pochylił się, napełnił naczynie po brzegi, kwiat włożył, do wątłych listków przytulił usta i miał odchodzić, gdy nagle wzrok jego padł na cichy,
światłem księżyca oblany, po&|g Matki Boskiej.
Zatrzymał się, wzrok podniósł ku górze i chwilę stał tak, patrząc. Uczuł potrzebę spowiedzi, bo ciężar miał na serfeu, bo miłość jego mogła się tylko w przyszłości skończyć— hańbą lub męczeństwem.
Nie! on nie miał prawa do tego kwiatka nawet. Mógł wszystkie zerwać, które barwistą wstęgą rozścielały się w koło niego, zarzucić niemi ubogi swój pokoik, udusić wę wonią ich wszystkich, lecz do tej róży—nie miał prawa!
Stał przed posągien}—ąąm jak posąg, czuł jakiś ból przedśmiertny, konanie czegoś—tam, w głębi istoty swojej.
Nagle nogi mu się ugięły i runął na kolana, uderzając czołem o zimną kolumnę posągu.
Klęczał długo, cichy płacz rozrywał mu piersi, z oczu biegły łzy duże.
Zimna rosa poranku srebrnemi kroplami u- siadła na listkach traw, gdy chwiejny, drżący, podniósł się z klęczek. Stał chwilę, ażjp unosząc kubek z paljową różą ku postaci świętej, wyszeptał:
— Oto mojego życia grzech, radość i boleść maja!...
Postawił naczynie u stóp Matki Boskiej i zbliżył się do wyjścia... Zawrócił jednak, by raz jeszcze wzrok rzucić na kwiat zostawiony,' napaść oczy jego widokiem, zmysły wonią. Odchodzi! 'i powracał razy kilka, tak mu tru
dno było z tym marnym kwiatkiem się roz- |Stać.
Ale on nietylko różę widział w tym kwiecie.
Zauważyli klerycy i księża, że chwiejną nogą przestępował próg wykładowej sali, o oczy miał znużone, twarz bladą.
—• Dobrze ugoszczono ichmościa, jak widzę, ledwie się trzymasz na nogach, co? — rzekł k,siądz rektor.
—.bWróciłem o drugiej.
— To wcześnie.—A jadłeś dużo, ke?
— Wypiłem szklankę herbaty, nic nadto.
— A wina, he?
— Za zdrowie solenizantki spełniłem kielich.
— Czegożeś taki zaspany?
— Noc przepędziłem bezsennie.^, chory jestem, ale to przejdzie!
— Nie jeść, nie pić, nie spać i zdrowie mieć, to byłoby nadnaturalne!... Ja u pasterza coś tam przekąsiłem, a ichmość wiesz, że u niego coś tam, to nic prawie. Żyje jak anachoreta, szczególne upodobanie!
Ksiądz Anioł zakaszlał. u
— Kaszlesz?... Weź na cukrze piętnaście kropel króla duńskiego; doskonały środek!
— Dobrze, spróbuję — odpowiedział ksiądz Anioł.
— A przygotowałeś, ichmość, na jutrzejszy dzień kazanie?
— Mam je w pamięci.
— Cha, tak, bez pisania?
— Tak, księże rektorze!
— Spraw mi się ichmość dobrze, bo biskup będzie celebrował.
Miał się na wyjściu, lecz się. odwrócił i rzekł:
— Nie zapomnij! piętnaście kropel na cukrze, a przejdzie... Ji
Wyszedł, szłapiąc nieco nogami,ódbo' stary był... Ksiądz Anioł zasiadł na katedrze:
Godność profesorską sprawował od niedawna. Homilija należały do niego.
Mówił gładko z pamięci, przeszkadzał mu czasem kaszel. Widać zaziębił się, klęcząc długo na zimnej rosie u stóp posągu.
' Około godziny dwunastej ktoś zapukał do drzwi jego pokoju. Była to pani Adela z kloszem winogron. Ucałowała obie ręce księdza, modlitewnie w oczy mu patrząc.
■=■+ I na co to, pani? — zapytał ksiądz z u- śmiecliem niechęci.
Spotkałam* księdza rektora, ktSry mi powiedział, że ksiądz kaszle. .
— Cóż w tem dziwnego? czy mi nawet kaszlać nie wolno?
• r— Nie wolno, księże Aniele, nie wolno, bo nam potrzebny jesteś.
Przecie jeszcze nie/umieram.
— A niech Matka Najświętsza broni!
— Więc—przerwał ksiądz Anioł—podarunek pani jest zbyteczny. Winogrona teraz są drogie; lepiej ten grosz tym oddać, którzy chleba nie mają.
— Nie zapominam i o tych, mówię, nie zdradzając się.
Pani Adela przedłużyła rozmowę, wodząc niespokojnem okiem po wszystkich kątach pokoju. Na oknach i stolikach było sporo donieck z kwiatami, ale paljowej róży nie było.
Zakołatano w drzwi znowu.
— Proszę!—odezwał się ksiądz Anioł.
Wpadła Honorata z koszem kwiatów.
— Czy i to jako środek od kaszlu?—zapytał obdarzony.
— Ksiądz dobrodziej kaszle?
— Ja nie wiem, ale tak mówią. Zdaje się, że pasę. razy zakaszlałem.
— O Boże! lecę po ślazowe ciastko.
—rAleż pani!
— Z rumiankiem popijać, niezawodnie pomoże. Apteka tuż, tuż, zaraz wrócę... Do widzenia, drogi księże Aniele! do widzenia!...
Postawiła kosz na stole i wybiegła szybko.
— Niech pani usiądzie—zwracając się do A- dfeti, rzekł ksiądz Anioł.
Po chwili wszedł stary sługa księdza i wręczył mu list mały.
Pani Adeli zabłysnęły oczy, list był wonny, na kopercie dostrzegła znak jakiś, jakby splątane dwie litery.
— Pani Troińska... szepnął ksiądz Anioł.
Adela poruszyła się w krześle.
— Czy ksiądz proboszcz—(u księżowskiego sługi wszyscy księża byli proboszczami) da odpowiedź?—zapytał.
— Zaraz.
— Zaraz—powtórzył Kasper.
— Może odpowiedź potrzebie namysłu, w takim razie... — zawołała pani Adela, robiąc ruch jakby do wyjścia.
— Nie, pani—odezwał się ksiądz Anioł, wyjmując swój wizytowy bilet—na długie odpowiedzi czasu nie mam.
Wziął- pióro i napisał krótkie:
„Będę*.
Włożył do koperty i oddał Kasprowi, który krokiem powolnym, przechylając się nieco na lewo, to naprawo, wyszedł z pokoju.
Pani Adela dostrzegła napis... •
Mówił wiele, mówił ogromnie wiele! ale na jakie* to .pytanie odpowiedź była?- ęoizawierał list Dosi?..;
Ksiądz Anioł list ten ukrył w zanadrzu.
— Dosia pisała? — rzuciła niby od niechcenia.
— Tak!—odpowiedziano.
— Co pisze ten aniołek?
— Coo?..: .
W tem długiem „co?!'- pani Adela'dostrzegła chęć ukrycia tajemnicy.
— Jaka to dobra istota — zaczęła.—Doprawdy! każe się sama kochać... Czy to prawda, księże Aniele,-'że z charakteru1 pisma można poznać duszę człowieka?
— Nie studyjowałem tej nauki pani, więc nie wiem.
— Dosia musi pisać okrągłym charakterem,
bo powiadają, że okrągły charakter pisma o- znacza cnotę.
— Pani Dorota ma pismo podługowate.
— Doprawdy?—chciałabym zobaczyć...
Ksiądz podsunął kopertę.
— Może się pani łatwo przekonać.
— O! księże Aniele, na kopercie zwykle sztychują. Jeżeli wierzyć w grafologiję, to wszystkie adresy kładzione na wierzchu listów byłyby na to tylko, by w błąd odgady- wacza wprowadzić. Dopiero list sam, pisauy bez myśli nadawania pewnych sztucznych kształtów fiteroB) może coś powiedzieć.
Ksiądz wydostał list Dosi.
— Różnica mała.
— Ale jest—przerwała pani Adela, podnosząc się z siedzenia.
— Prawie żadna.
— O, musi być...
Wyciągnęła rękę.
— Niech pani spojrzy.
Adela wyrwała list... nie na litery patrzyła, lecz czytała gorączkowo.
List zawierał te słowa:
„Henryk wyjechał do majątku, nie chciał leniuch wyruszać, czując się nieco zmęczonym po wczorajszym wieczorze, ale go wyprawiłam par force. Czy ksiądz dobrodziej będzie dziś n mnie?—Wszystko gotowe.
Sługąr.;,
D. T..."
Pani Adela niewiele się dowiedziała z listu, lecz dopełniła go swojemi myślami. Ksiądz z rąk wziął pismo Dosi i zapytał z uśmiechem:
— Jak pani teraz sądzi o charakterze pani Troińskiej?
— Pismo podługowate oznacza miłosierdzie.
— A pani jakie ma pismoP-^z&pytał ksiądz, podnosząc oczy na interlokutorkę, przyczem usta ledwie dojrzanym zadrgały mu uśmiechem.
—: Podługowato - okrągłe—wypadło szybko z ust Adeli.
— Cnota i miłosierdzie w połączeniu—szepnął ksiądz Anioł.
Pani Adela oblała się rumieńcem; szept księdza miał coś kolącego w sobie.
— Zostawiam winogrona, — odezwała się, a po koszyczek przybiegnę.
— Odeszlę go pani—rzekł ksiądz szybko.
— O! ksiądz zapomni, będąc w miłem towarzystwie Dosi... Do widzenia, drogi ojcze, do widzenia!
Pocałowała w obie ręce, raz jeszcze Rzuciła okiem po pokoju i wyszła.
Ksiądz Anioł zanadto był zajęty własnemi jfaeślami i nie był w usposobieniu zastanawiania J^ę nad słowami pani Adeli, ani nad wywołaną umyślnie rozmową o grafologii. Spojrzał tylko na ogromny kosz winogron i drugi pełen kwiatów, ułożonych w bukiet misterny, podszedł do drzwi, które do połowy otworzył i zajJpał:aJ
—PKasperL.
Stary sługa księżowski wnet przez próg się wsunął.
— Weź te winogrona i zjedz, a z bukietem zrób, co ci się podoba.
— Winogrona zjedz, a z bukietem zrób,: co ci się podoba, bardzo ładnie!...—powtófźył Kasper, posuwając się naprzód...—A z temi koszykami co ksiądz proboszcz rozkaże zrołłićPł.. w piec rzucić?
— Co ci Kasprze?—zawołał ksiądz Anioł.
— Co ci Kasprze!—ja pytam...
— Ten pani Adeli, a ten panie Honoracie odniesiesz.
— Ten pani Adąli,v a ten pani Hononącie odniesiesz, słusznie! Do kogo należą, to tym oddać potrzeba... Becte et directe\...
— No, idź już, a nie jedz wszystkiego naraz, bo rozchorujesz się jeszcze — odezwał się ksiądz Anioł, kładąc rękę na ramieniu Kaspra.
— Idź już, a nie jedz wszystkiego naraz, bo rozchorujesz się jeszcze, naturalnie!... Jeść można, ale zawsze z umiarkowaniem, to i zdrowiu nie zaszkodzi i na dłużej wystarczy...
— Rozumujesz bardzo dobrze... No, marsz!
— Rozumujesz bardzo dobrze, a już ci!... ksiądz rektor słusznie do mnie mówi: si tacu- isses, philosophus mansisses, ale ba!—szeptał Kasper, za drzwi się wynosząc.
Wyszedł, ale jeszcze ksiądz Anioł słyszał, jak mruczał za drzwiami:
— Winogrona zjeść... condtiio sine qua non\ bo o to i chodzi i do strawności pomaga; a te pi- wonije czy słoneczniki wyrzucić, bo świństwo, w nosie kręci, a żadnego pożytku konstrukcyi cielesnej nie daje. Wy do gęby, a wy na śmietnik, a koszyki oddać komu należy, choć powiedziawszy prawdę, chodzić tam z niemi nie- bardzo się i chce, bo podziękować, podziękują, ale żadna z tych koczkodanic jednego grosza nie da na niuch tabaki...
Winogrona na tapczan wysypał, lecz z bukietem okrutnie się obszedł.
Wyszedłszy na dziedziniec kościelny, zaczął nawoływać młodego wyżła, którego sztuk różnych uczył.
— Sa tu! sa tu!...—rozlegał się głos Kaspra po obejściu seminaryjskiem.
Pies pędem przyleciał, a widząc bukiet w ręku swojego pana, zaczął podskakiwać do góry.
— Poczekaj witrohonie... subordynacyja!... Ko, formuj frontfL
Zbliżył bukiet do usk plunął i cisnął daleko.
Pies skoczył...
— Podaj, szelmo!—zawołał Kasper, podchodząc do wyżła, który miotał na wszystkie strony podarunkiem pani Honoraty. Ale pies, widząc zbliżającego się z groźną miną profesora,, chwycił do pyska bukiet i dalej w nogi. Nagle warknął i odskoczył... Kolec róży w nos
gs'ukłuł. To dało możność Kasprowi powtórzyć eksperyment.
— Sa tu, łajdaku! bo dostaniesz pięścią w kark.
Nacliylił się, podniósł bukiet i na dawne miejsce pod mury seminaryjskie powrócił. -
Pies pryclinął, parę razy łapą macnął się po zranionym nosie i zaczął iść za Kasprem, kręcąc ogonem i rozumnemi oczyma w oczy nauczyciela patrząc.
Kasper stanął," podniósł wskazujący palec i machając nim przed nosem niezadowolonego z tej manipulacyi wyżła, mówił mentorskim głosem:
—- Disce puer ego te faoiam mości-panie, tak król Salomon do Jana z Arymatei mówił...
Tu palnął po pysku znużonego morałami.
— Nie chwytaj durniu za palec, a słuchaj jeżeli na- ludzi chcesz wyjść... ' Tfu-tfuL. |
- '.Plunął ł i; (cisnął.■:
Pies rzucił się jak szalony, ale zaledwie dopadł bukietu, zaskomlił i odskoczył,, potem, przysiadając na przednich łapach i brzuchem przylegając do ziemi, zaczął obiegać na około, poszczekując zawzięcie.
• —. Czuje, żc od Honoraty—mruknął Kasper —mądra sobaka!... a ksiądz rektor powiada, że nic z niego nie będzie... Oho!...
Kasper Honoraty nie lubił. Kiedyś w kościele kazała mu krzesło przynieść, na co on odpowiedział, że pan Jezus mógł trzy dni wisieć na krzyżu, to ona w ciągu mszy jednej po-
%
klęczeć może. Został więc oskarżony, otrzymał burę i od tej chwili uczuł antypatyję do niej. Nienawiść swoją przelał i w wyżła. Rzucał mu kość naprzykład i gdy pies z apetytem brał się do niej, wtedy odzywał się:
— Honorata ogryzła!
Pies odskakiwał jak oparzony, prychał, warczał, a nieraz i wyć zaczynał, za co otrzymywał kawał pieezonego mięsa z dodatkiem:
— Dosia smażyła!...
To też i teraz przywołał go do siebie i gładząc po łbie mówił:
— Mądryś! zrazy z kaszą otrzymasz!...
Kasper twierdził, że gdyby wyżeł jego uro?
dził się był człowiekiem, byłby jednym- z najzdolniejszych ludzi.
Bukiet, potargany straszliwie, leżah na środku dziedzińca i gdyby w tej chwili Honorata nadbiegła, w całem seminaryjum nielada byŁ- by zamęt. Ale w pół drogi zatrzymała ją pani Adela niezwykłym wypadkiem dnia tego, jakim. ; był... list'Dosi. Ślazowe ciastko poszło w zapomnienie, na czem nie Kasper stracił, bo takiemi rzeczami, pochodzącemi szczególnie z rąk Honoraty, obowiązek miał gardzić: nimby je do ust włożyły w studziennej wodzie obmyłby pierwej j..-
— Więc czytałaś?
— Na własne oczy.
— I cóż odpisał?
— Będę.
- -j- Najoczywistsze rendez-vous!...
— Ale słucliaj - no, pani, słuchaj dalej!... Najbezwstydniej pisze: wyprawiłam męża par- forcel
— Par-force?...
— Tak, tak.
— Ajajaj!
— Widocznie biedak przeczuwał, tak jechać nie chciał, tak się wymawiał, zwlekał, tłumaczył się zmęczeniem, słabością, ale ta Jedź i jedź!..."
— Dokonała swego!—westchnęła Honorata... Ale ksiądz Anioł; ksiądz Anioł?...
— Oczywiście, że się nie spodziewa, nie domyśla niczego..; To też pewna jestem, że z pogardą odtrąci ją od siebie jjwtedy, gdy mu się oczy otworzą, przyjdzie do nas i opowie nam całą historyję o tej Putyfarze. A zresztą... widzi pani..^ i Adam zachwiał się w raju; lecz nasz obowiązek jest czuwać, by młody, niedoświadczony kapłan nie stał się pastwą tej Pom- padury..... -Aohl krzyknęła1 łiaglej* oto-'jest? 1 brylant!...
Jakokowićz wyglądał odświętnie. Surdut miał granatowy;--'kamizelkę białą pikową, spodnie szaraczkowe w bronzowe paski. Spieszył na obiad do mecenasa Kotarskiego, bo to była sobota, a ;panilmecenas celował -Wi.dysponowaniu postnych obiadów. Szedł 'krokiem pośpiesznym, ale szybkie ruchy gestykulujących niewiast choć na chwilę wstrzymać mu się kazały.
Teraz kolej opowieści padła na Honoratę; ■ wiedziała już wszystko, pani Adela mogła więc
odpocząć nieco, aczkolwiek niechętnie. 1 Jakokowiez słuchał z uwagą, aż gdy doszło do wyprawienia męża par-force... drgnął, przymrużył oczy, jakby chciał ukryć myśli, które nim zakołysały. »
— Świętości moje! — zaczął po chwili,—to straszna historyja!... Ale nie wiecie czasem, o której porze ma nastąpić ta wizyta?
— PytaĆ^nie uchodziło—rzekła Adela. (Rzeczywiście zapomniała).
— Delikatnie z za płotka, coś tam się dałoby wybadać — szepnął Kajcio.—Ale, to już moja rzecz!
— I wyobraź sobie, duszo moja, — ciągnęła Honorata—że ten nieszczęśliwy przeczuwał. Położył się do łóżka, udał chorego, bańki kazał sobie postawić,, a ta Katarzyna i. stamtąd go wyciągnęła par-forcel |
Niewinna rozmowa trwała z kwadrans jeszcze i nieprędkoby się skończyła, gdyby nie pośpiech Jakokowicza, który, pożegnawszy u- całowaniem rączek dwie świętości, ruszył naprzód, a idąc tak medytował:
— Wyprawiła Henryka par-force... Sprytnie!... teraz dowiedzieć się tylko mi wypada, kiedy tamta wizyta nastąpi.,4 Bo, że mnie się spodziew&f tąjak amen w pacierzu. Męża za drzwi, księdza przyjmie przed wieczorem, żeby niepotrzebnie czasami nie nadszedł i, uczta Lukullusa!... Aa, sprytna! alem i ja nie w ciemię bity, żem tak wszystkiego domyślił się od-
"razu, przeczuł po prostu. A dlaczego? Bo
między nami jest wzajemna sympatyja, sympa- tyjka, chi, chi!... Dawno się na to czekało!... Co za rozkosz jeść sorbet taki, taką ambrozyję smoktać!...
Jednem uchem w lewo, drugiem w prawo ruszył i szepnął:
— Wyprawiła par~force\.. to bardzo dobrze, bo lubości przeszkadzać nie będzie strach żaden, że tam za drzwiami ten Henryczysko z kijem stać może...
Skręcił na seminaryjski dziedziniec, lecz księdza Anioła nie zastał.
Poszedł do pani Troińskiej.
Tu już wszelkie wątpliwości, jeżeli miał jakie, jak dym pierzchły.
— Głupie babska, głupie!—myślał o przyjaciółkach swoich, łapią—grzechotkę u własnego ogona, a cieszą się. Zamydlę im lepiej oczy, żeby aż do ślepoty popuchły.
Szedł na obiad postny do mecenasa, lecz postanowił zjeść przed wieczorem parę funtów MSastbefu, popić likworem, przy czem nie zawadzi wcale czarna, a bardzo, bardzo mocna kawa.
U mecenasa obiad skończył się około godziny piątej, sporo jeszcze czasu pozostawało do wieczora. Gościnny gospodarz radził, by idąc w jego ślady, spać poszedł, ale Jakokowiez, choć na bardzo wygodnej kanapie się rozciągnął, zdjąwszy przedtem wszystko, co miał na sobie, ażeby żaden szczegół ubrania ze swej świeżości nie stracił, spać nie mógł. Myśl je
go zajęta była różowemi obrazami cliwili bieżącej, której oczekiwał z jakiemś wewnętrz- nem drżeniem; pragnął i bał się zarazem, ale w rezultacie przygotowany był na wszystko. Niepokój jednak nim miotał, bp na jądnętjkar- tę stawiał wyrobioną trudem niemałym opi- niję świętego człowieka, a co najważniejsza— ów haracz, który mu płacono, do którego już miasto przywykło i niemal z% swój moralny' obowiązek poczytywało. Ale nie! polował dotąd na wróble, teraz sam jarząbek w sidła mu się wsuwa Rozkoszny ptaszek!
Zaczął się uśmiechać i obrywać piórko po piórku i delektować się specyjałem, aż ślina mu nabiegła do ust i wązką strugą spłynęła po obu stronach policzków.
— Niech się pośliznie raz tylko, nie wstać jej później—szeptał Jakokowićz.—Osmarował- bym tak, że rodzona matkaby nie poznała.
W ten sposób rozmyślając, oczekiwał wieczoru.
Na godzinę przed zmrokiem pożegnał mecenasa, do którego zaczęli się schodzić znajomi na partyję winta, i udał się do restauracyi dla nabrania potrzebnych sił; wypił dla animuszu parę kieliszków likworu przy czarnej kawie, i, nowokupiony jedwabny cylinder wsadziwszy na tył głowy, jak tylko zmierzch padać zaczął, udał się bocznemi uliczkami do domu, gdzie mieszkała Dosia Troińska.
Ciemniało bardzą powoli, Jakokowićz się niecierpliwił.
— To podle słońce zajść nie chcę!- — mruczał.
Wreszcie cienie grubemi zaczęły napływać warstwami, tu i tam zamigotały gwiazdy.
Pod parkanem, otaczającym ogród, Jakokowiez, jak złodziej, przysunął się do domu. Pod- dniósł rękę do dzwonka, ale zawahał się.
— Jeżeli służby nie odprawiła?—szepnął.
Zbliżył się do ogrodowej furtki.
— Aha, otwarta!
Wszedł do ogrodu i żółtym piaskiem wysypaną ścieżką do balkonu się skierował.
Nagle się wstrzymał, do głowy mu uderzyła krew...
Dosia leżała na szezlongu, biały szlafroczek spływał po jej smukłej kibici i wyraźnemi li- nijami zakreślał śliczne kształty ciała.
Jakokowiez zbliżył się na palcach.
— Niby śpi—szepnął.
Obejrzał się, przysunął ostrożnie stojący niedaleko taburet i usiadł.
Wargi mu się trzęsły, ruch uszów zdradzał niepokój, tylko blask oczów zielone, kocie barwy przybierał.
Nagle powstał, pochylił się, przykląkł i ręką trzęsącą się objął ją w pół. Dosia krzyknęła jak dziecko, zbudzone hałasem nagłym, i skoczyła, ale Jakokowiez za obie ręce ją chwycił i do ust swoich przycisnął...
— To ja, ja...—wybełkotał—twój Oberon!...
Głos Jakokowicza zbił Dosię z tropu. Kaj-
cio uchodził za takie bezpłciowe stworzenie,
że sama nie rozumiała, co mógł oznaczać ten napad niespodziewany. Chciała już głośnym śmiechem parsknąój^ale kurczowy, nienaturalny jakiś ruch rąk Jakokowicza oburzył ją..
— To ja, twój Oberon... — szeptał...—Przypatrz się Doroteczko, że to ja!
— .Czy pan się upiłeśSi-^zawołała Dosia, silnym rzutem wyrywając się"-z rąk napastnika.
— Upiłem się, ale pięknościami twojfeini, tak, tak!... No, nie udawaj, jak i ja nie udaję!
Pomknął się znów ku niej, ale powstrzymał go rozkazujący, podniesiony głos Dosi...
— Ni kroku, bo w twarz plunę!
Jakokowiez uczuł chłód jakiś, jakby ktoś
strumieniem zimnej wody nań prysnął...
—,iNa mnie?—wyszeptał.
Chwilę trwało milczenie.
— Chodź pan za mną do salonu—odezwała si^CDosia.
Jakokowiczowi w uszach zaczęło szumieć; nie rozumiał nic, co się w koło niego działo. Pozbawiony woli, oporu, szedł za rozkazem, którego nie słuchać nie był w stanie.
W salonie było ciemno; dotknięty ręką Dosi zabełkotał gwałtownie dzwonek...
Ktoś wszedł.
— Światła.
Kiryło wniósł lampę, postawił na stole i wyszedł.
Dopiero Jakokowiez przeraził się, ujrzawszy przed sobą nie uległą kochankę, lecz pewną siebie władczynię.
— Zechcesz się pan wytłomaczyć ze swojego postępku!—odezwała się Dosia, głosem powolnym, ale tak silnym, że Kajciowi kolana drgnęły. Czuł, że walną bitwę przegrałgoby się jakkolwiek wycofać teraz, nie oddając gło- .wy pod miecz! Opór daremny, kunktatorstwo nic nie pomoże^ pokora niebo przebija.
Uderzył w pokorę.
— Świętości moje—szepnął—i archanioł zapomnieć się może, cudo takie zobaczywszy— jak pana Boga kocham, niezawodnieby się za- pomiał... Ale-le.
— Co, alele?
— Ośmieliłaś mnie sama broszeczko...
— Ja?—przerwała Dosia...
Jakokowićz potaknął ruchem głowy.
— Przyjdź pan do przytomności—dodała.
— A któż mnie do O... Oberona przyrównał?...
Dosia wybuchnęła śmiechem.
— Pan sam siebie zrobiłeś królem elfów; ja inną postać miałam na myśli, mówiąc o Szekspirowskim Śnie nocy letniej.
— Jakaż tam inna podobieństwem zbliżyć się do mnie może?
Na stole leżały ilustrowane dzieła Szekspira; Dosia otworzyła tom trzeci i pokazując na Spodka z głową oślą—odezwała się.
— Oto jest pański portret!
Jakokowićz pochylił się i wpatrzył w podobiznę obrazu...
Krew pełną falą napłynęła mu do twarzy,
szczęknęły zęby, uczuł ciepło, jakby mu kto policzek wymierzył.
— Podobny?—spytała Dosia...
— Podobny — odpowiedział zbity z panta- łyku.
— Teraz, zapoznawszy się pan sam z sobą, możesz wyjść, oczywiście bez zamiaru powrotu kiedykolwiek. Dla Oberonów takich, jak pan, drzwi mojego mieszkania zamykają się na- zawsze.
To rzekłszy, wyszła z salonu.
Jakokowiez stał długo, nie mogąc oczu oderwać od swojego portretu; wpatrywał się jak w tęczę, to w prawo to w lewo uszami strzygąc...
— Podobny—szepnął raz jeszcze, jakby kto wątpić mógł o tem.
Był cymbałem, na którym w tej chwili każdy mógł wygrać, coby mu się żywfcieL podobało, ale muzyka obecnie konieczną była. Wreszcie wstrząsł się, wyprostował i zawołał jakimś głosem zdumienia:
— Osioł!...
Dreszcz przeszedł mu po ciele...
— Reputacyja moja—jęknął,—a z nią dochody moje przepadły, jak amen w pacierzu.
Zrobił krok do wyjścia, lecz stanął nagle. Zdawało mu się, że w sieni koniecznie spotka Henryka, który ze skóry jego zechce pergamin wykręcić.
Wszystkie włosy, w jakich posiadaniu był jeszcze, stanęły mu na głowie. .Nie myślał teraz o rozpływających się dochodach; trwożyły
go: procenty, J jakie prawdopodobnie wypłacić mu zechcą. Dotkął czoła, uszów i pół om- dlony runął na fotel.
— Będą kije, zerznąż mnie, zerzną! — wyszeptał. .
Zerwał się na równe nogi.
— Patryarchdwie i serafinowie—ratujcie! Chciał uciekać, ale sił mu zabrakłoioJ.
— Nie pójdę, nie! — rzekł po chwili sam do siebiet—Plackiem się rozciągnę, makiem roz- ęiejęjo alejmusd 'mi;«przyrzei>-» że przed-mężem ni słówka nie piśnie. ■ , • f
- Upłynęło kwadransów parę, Dosia, niespo- dziewając się zastać Jakokowicza, wróciła do salenuj.iflioq*v? :<i inaei
i-*— Pan. jeszcze tutaj? -n-. spytała, 1 stając na progu. Hu m n i i
- Jakokowićz milczał chwilę... ,
— Nogi nie >.słuchają — rzekł, .irobiąc gest rozpaczliwy. ''> ■» gjL i • »
— Mogę zawołać Kiryła, by panu dopomógł.
Zbliżyła się do dzwonka.
— Nie, nie,* na co taka parada?... r Jaiotylko tak... niby, ot... niby... tak... boję się!
— Mojego męża! — rzekła Dosia z przyciskiem.
Tak, to jest./;, niby nie -r-plątał Jakokowićz...—Tylko... żeby tego' nie rozmazywać^ bo to niby ja zawiniłem, a tymczasem ucierpieć może opinija.
ki,— Moja?... o! pan jej szkody nie jesteś wsta
nie wyrządzić. Nie o nią zresztą panu idzie, boisz się pan mojego męża, to rozumiem!
— No, niby tak...—wyszeptał Jakokowiez...
— Dwie pan masz piękne zalety: podłość i tchórzostwo.
— No tak... niby tak!—bełkotał Kajcio, zostając pod strachem gniewu Henryka.
— Możesz pan być spokojny—ciągnęła Dosia.—Miłość pańska ani mi ubliżyć, ani zaszczytu przynieść nie może; by zaś f czyją obrazę uczuć, potrzeba, by Een ktoś choć trochę był człowiekiem, a pan z nim wspólnego nic nie masz. Zanadto zaś kocham swojego męża, ażebym zdolną była choć na przelotną chwilę zasmucić go wstrętnem wspomnieniem
0 panu. Do powiedzenia nie mam nic Więcej.
Jakokowiez prawem uchem poruszał lekko,
brwi podniósł i patrzył na Dosię wytrzesżczo- nemi oczami. Ta Dosia wiotka, powabna, a- nielska, zdawała mu się w tej chwili być uosobieniem tyranii. Przekonał się jednak, że w oczach jej znaczy tyle, co jakieś bydlę parszywe, co go pocieszyło i uspokoiło zarazem. W ukłonach niskich Ad drzwi zaczął się cofać
1 gdy przedmiot jego miłości znikł mu z oczu, zawrócił się i jak bomba wypadł na ulicę.
Jakim sposobem trafił do swojego mieszkania, nie wiedział. Czuł tylko, że drżał jak w febrze i wykonywał ruchy jakieś mimowolne, gwałtowne wszystkiemi organami swojego ciała.
— Konwulsyje! — zawołał, rzucając się na
fotel, stojący przy biurku w gabinecie... kon- wnlsyje albo paraliż, a może epilepsyja przy tem?
Katarzyna, posłyszawszy znajomy chód, weszła ze światłem.
— Napal w piecu... zimno $jak w piekle— brrr!
Zaczął pocierać rękę o rękę — marzł, jakby przy kilkunastu stopniach zimna.
— Ha?...—zapytała zdziwiona baba. Palić w piecu?... kiedy parnota taka, że dechu nie staje...
— A no, tak... czesjyiecL. otwórz okno, bo duszno.
I rzeczywiście gorące poty oblały Jakoko- wicza...
— A ja zrobiła jenteres, jak jegomość chciał— mówiła Katarzyna, otwierając okno do ogrodu. Piętnaście rubli ua zadatek dała, a dwadzieścia pięć za dwa dni.—Inaczej nie chcfleli.
Jakokowiez skoczył na równe nogi.
— A kiedy się ta biedna wdowa z dzieciakami przeniesie?—czy widział się z nią jegomość?...
— Aha, widział—mruknął Kajcio, odzyskując zupełnie przytomność... Rób ludziom dobrze, a oni powiedzą, żeś... Oberon!...
— Czy to przezwisko takie—ha?
— To sobie taki jegomość, co to ma uszy długie.
— Może to muł, z przeproszeniem jegomości?
— Osioł po prostu i to taki, na którym Tui> cy przez Dardanele jeżdżą...
"Katarzyna otworzyła gębę, jak krokodyl.
— Drada... dra.
Chciała powtórzyć, ale jej się nie udało...
— Słuchaj, Kaciuchno, czy tych pieniędzy nie możnaby odebrać?
Baba pokręciła głową...
— To już niby jak w wode—ninaczej!... Jakokowiez przechadzał się po pokoju i wzdychał.
— Cóż ta wdowa z dzieciakami, jegomościu?
— Nie chce się przenieść.
— A głupia!
— A ja jej chciałem tak dobrze zrobić!... Pomilczał chwilę, później rzekł:
— Idź, Kasiu, bo mnie dyjabli biorą... Baba nie ruszyła się z miejsca, nie mogła
pojąć odmownej odpowiedzi wdowy. Jakokowiez zniecierpliwił się....
— Ruszajże, stara Kuro! — wrzasnął, kiedy mówię do ciebie grzecznie!
Katarzyna drgnęła i wybiegła pośpiesznie... Kajcio usiadł przy biurku i zaczął obliczać materyjalne straty...
Napisawszy rachunek, rozpoczął dodawanie: — Zero a zero-^zero, a pięć—pięć, a zero— zero! zero a osiem—osiem, osiem a siedem—
Domeczek Cylinder
15 rs. 7 , 1 „ 20 k.
Rękawiczki
Mankiety
Kołnierzyk
Guziczki
75 „ 50 „ 80 „
pięć, a dwa—zero! zero a jeden-jeden, jeden a siedem—pięć, pięć a pięć—zero! zero a jeden —zero! Suma:
OOOO
— Cztery zera—co za dyjabeł?!...
Rachował kilkakrotnie ii' zawsze „dyjabeł
wie", jaka suma wypadała...
Jakokowićz przestraszył się.
— Czy u mnie w głowie nie przewróciło się czasem?—szepnął.
Za dwudziestym czwartym razem udało mu się dokonać trudnego dzieła...
— Suma: dwadzieścia pięć rubli, kopiejek dwadzieścia...
Przepadło prawie pół pensyi miesięcznej...
Trzepnął się w policzek, aż klasnęło w powietrzu...
Powoli jednak przychodził do równowagi i zaczął rozbierać wszystkie wypadki dnia dzisiejszego. Pocieszała go jedna myśl tylko, że Dosia przed mężem się nie zdradzi.
— Milczeć będzie—szeptał, a ja nie domyślałem się, że ona milczeć musi... ksiądz—aha! Może i to być... choć, że ja temu nie wierzę, to jak amen w pacierzu. Ale mi dałaś, du- szeczko, długie uszy, posłyszą one, jak mech rośnie... Bałwan Szekspir!—ruszył konceptem, jak sroka prawą nogą... Cymbalisko!... Ale ja tobie, Dorotko, nie zapomnę tego... Osma- ruję, że prosić jeszcze o zmiłowanie będziesz...
Pomyślał chwilę.
— I coby jej szkodziło?...
Usługując mu do snu, zauważyła Kaciuchna. że pan jej był bardzo smutny.
IV.
„Za m i a 8 t e m".
Nastały dni spieki. Czerwiec zamanifestował się niepamiętnemi upałami. Niezbyt ruchliwe ulice miasta opustoszały jeszcze więcej, każdy chwilę upału przeczekiwał w zamknięciu między czterema ścianami swojego domu, pod wieczór dopiero zaludniały się bulwary, które stanowiły najpiękniejszą część Zakute- go-Grodu. Równym, wyciągniętym sznurem, jak dobrze wytresowani żołnierze, wyciągnęły się piramidalne topole, między niemi liniją podobną stanęły kasztany, wiążąc się konarami nad szeroką aleją, któpej zakończeniem był wyniosły, piękny brzeg rzeki. Kończyły się bulwary—zaczynał ogród. Ten, po łagodnym spadku wzgórz, połączonych mostkami, których po>$5z§ były zrobione z grubszych gałęzi brzóz o białej korze, poprzecinany, w zygzag idącemi, uliczkami—dochodził do rzeki prawie, zawsze wartkiej, szumiącej, ścieśnionej ramionami skał, mających gdzie nie gdzie wygląd ruin starego zamczyska lub powalonych wiekiem baszt twierdz obronnych. W dni niedzielne lub święta ogród i bulwary roiły się tłumami, a po falach sunęły różnej wielkości i różnych kształtów łodzie. Lecz ruch największy panował po zachodzie słońca. W o- gródku grała muzyka, na przeciwnym brzegu
rzeki puszczano ognie sztuczne. Rakiety, rozpryskując się w tysiące iskier, wznosiły się pod obłoki; świece rzymskie różnobarwne wyrzucały, kułe — szmermele latały jąk wściekłe, buraki armatnim grzmotem budziły echa, śpiące w szczelinach skał, pod koniec zaś zabawy oświetlały się wzgórza bengalskiemi ogniami. Czasami jakiś wędrowny sztukmistrz w naprędce sklecionej budzie grzmiące wywoływał oklaski, jakiś akrobata nadpowietrzne koziołki wywracał, albo monologista baranim popisywał się językiem.
Nie mniejszy ruch i gwar był i na falach rzecznych. Krzyżowały się oświetlone łodzie, śpip\jv 'brzmiał, niejednokrotnie odezwały się i. huczne dźwięki muzyki. To powrót z majówki jakiejś kupki Zakutogrodzianów. Całe życie miasta przeniosło się na brzegi, rozpłynęło po falach. Zdawało się, że to była chwila jakiegoś odpoczynku, gdzie wszystkie zawiści usnęły, przerwały, się intrygi—a każdy pragnął powietrza i tylko powietrza. W sosnowych lasach do późnej nocy płonęły ogniska, buchały parą samowary, gromadki młodzieży płci obojej w fantastycznych grupach rozkładały si§ na trawię, ■ domorośli artyści; dęliiwr,dudy, lub siąfcli strtuiy.skrzypek.
Jeden tylko Jakokowićz tej powszechnej nie dzielił uciechy. Bał się, czy wstydził Dosi, która, jak zawsze, duszą była towarzystwa, i żaden spacer ani majówka bez niej się obejść nie mogły. Kajcio o tern wiedział, zachorował
więc niby; ażeby' czemkolwiekbądź Usprawiedliwić swoją nieobecność. Wezwał Ratatyńskie- go, który mu krew puścił i aperturę kazał postawić, twierdząc, że przyczyną choroby by- ło'lżycie zanadto śWi^tdfóliwe. Te lfekaeh onycłr polepszyło •v się znacznie, i Kajcio ze' swojego mieszkania, wysuwać się zaczął, szeptał coś z Honoratą, jakieś polecenia od Adeli otrzymywał, księdza Anioła nie spuszczał z oka, snuł się pod parkanem ogrodu Dosi i zawierał bliższe stosunki z jej służbą. Obrazek, medalik, jakiś datek pieniężny, to umiejętne łgarstwo — otwierały mu serca całkowicie pokojówek, z kucharzem był oddawna na poufałfej • stópie przyfaźńi, Wreszcie z&awuiń' się, że i Kiryła przekabacił. Kiryłó 'nie od-' znaczał się wielomównością, a jakkolwiek niczemu nie przeczył, nie potakiwał też niczemu. Rzucał krótkie „ha"? gdy nie rozumiał czego, a gdy potwierdzał, powtarzał wtedy „ehe!" Z pierwszego Jakokowiez wnioskował, że Kiryło interesował się podawanemi mu wiadomościami—drugie było dowodem jego zgody na zdania Kajcia. Po większej czyści, Kiryło słuchał w milczeniu1 opowiadań Jakokowicza, kurząc krótką lulkę, nałożoną machorką, i spluwając przez zęby na ziemię. Jakkolwiek pełnił lokajską służbę u państwa Troińskich, wieśniaczego nie rzucił strojh i dumny był ze s&ó%h'Jzawiesistyęli, 'na dół spuszczonych, kó- zaczych wąsów i wysokiej, baraniej czapki, z fantazyją na bok podanej. Lubił czy nie
lubił Jakokowicza, nikt o tem na pewno twierdzić nie mógł-^zobaczywszy tylko raz małpę w wędrownej menażeryi, był przekonany, że przypadkiem pana Kajetana do klatki zamknięto, a gdy mistrz sztuki kulinarnej tłumaczył niemożebność podobnego wypadku, odpowiedział w małoruskiem narzeczu.
Jak ce ne buw win—to joho brat!... ,
I na tym punkcie przekonać się już nie dał.
Henryka nie było; Dosia z całą swobodą młodości oddawała się zabawom, mógł więc jak- naj bezpieczniej pan Kajetan przesiedzieć godzin parę w garderobie i wiele ciekawych, a tak pożądanych dla siebie, dowiedzieć się rzeczy. _' Ńie lęk&F się, ty legó tąjerrme^wizyty doszły do wiadomości Dosi' — pokojówki rade były gościowi, kucharz szczycił się odwiedzinami 'jego, Kiryło zaś niepytany, nie miał zwyczaju o niczem mówić. Jakokowiez sekretu żądał i takowy był dochowany. Przychodził, słuchał, pytał — i kombinował. Dowiedział się, że ksiądz Anioł bywał dość często— Dosia z nim wychodziła—wracali późno. Prawda,1 iTże Dosia1 ^nietylko ^'księdzem Aniołem wychodziła, ale Jakokowiez na wszystko to tylko, co się tyczyło księdza Anioła i Dosi, kładł nacisk. Prowadził rzecz swoją tak, że nawet milczący, choć przebiegły Kiryło, nie domyślał się zrazu podejść żadnych:Jakokowiez, którego serce żółć wypełniała, pragnął koniecznie wynaleźć coś, coby mogło rzucić plamę jakąś na Dosię, by ta dumna, czy
sta i biała, nie mogła oczu podnieść od ziemi. Mniejsza, że ta plama nie byłaby z jej winy, lecz byłaby niezmytą — w oczach świata. Ba! gdyby rzeczywiście było prawdą, w co uwierzyły Adela i Honorata — uczułby się szczęśliwy. Lecz wątpiły, niech wfljb służą pozory—tych szukał.
Demoralizował więc służbę, by jej przychylność zjednać, schlebiał słabostkom, podsycał namiętności.
Po pamiętnej sielance „nocy letniej" oburzenie Dosi nie trwało długo. Doznała tylko u- czucia, jakby brzydki pająk jej dotknął, zrzuciła go i wszystko dawnym trybem poszło. Nie miała zamiaru nawet wspominać o tem mężowi... Śmiałby się, lecz chciała o- szczędzić mu półsekundowej nawet przykrości? Nazajutrz już zapomniała o wszystkiem.
Tak upłynęło tygodni parę.
Rozpoczęły się majówki, spacery łodzią.— Panie Adela i Honorata, oddawały Dosi we wszystkiem pierwszeństwo — oświadczały się z przyjaźnią, całowały tak czule jak nigdy. Jakokowićz nie pokazywał się, księdza Anioła nie można było namówić na żadną wycieczkę.
Pewnej niedzieli wybierano się wielką gromadą w dziesięć łodzi do pięknej miejscowości, Czakówką zwanej. Wyjazd miał nastąpić o godzinie szóstej po południu, powrót przy świetle księżyca i dźwiękach muzyki. Panie miały być w kostiumach.
Rano dnia tego Adela i Honorata odwiedziły Dosię.
— Dosin! tobie korona królewska musi paść w udziale—mówiła Honorata.
Ale Dosia wolała strój pasterski.
—''Och! ty mimowolna kokietko — zawołała pani Adela, wiesz w czem ci najcudowniej! Niewinność serca chcesz połączyć z prostotą stroju.
'Dosia śmiała się.
— Nie myśl tylko — ciągnęła Adela, że my należne tobie hołdy oddajemy zupełnie bezinteresownie—o nie! Przybycie nasze tym razem i pochlebstwa, choć zupełnie na miejscu, łączą się z pewną prośbą.
— Słucham!—czem paniom służyć mogę?
— Droga nasza!—namów księdza Anioła, żeby chciał uroczą zabawę naszą uświetnić swoją obecnością. Nasze prośby zostały bez skutku, twojemi nie wzgardzi.
— Dlaczegóż ja miałabym być od pań szczęśliwszą?—zapytała Dosia.
— Zapewne!—odparła Adela, sznurując^sta. Ale pani wie, że gdzie redut nie mogą zdobyć poważne działa, wysyłają wtedy lekką ka- waleryję.
— Ja więc jestem lekką kawaleryją — zaśmiała się pani Troińska... Dobrze!—przypuszczę szturm do reduty, i jako do dobrych żołnierzy należę, nie mam prawa wątpić o zwycięztwie.
Ubrała się pośpiesznie, i odprowadzona przez
najserdeczniejsze przyjaciółki, znikła w załomach seminaryjskich murów.
— Uważałaś—szepnęła Adela, „nie mam prawa wąt-pić". To znaczy: „nie wątpię, że reduta się podda", a jeżeli żołnierz nie wątpi o zdobyciu twierdzy, rozumiem, „że zna jej słabe strony, w które atakować zamierza". Znajomość zaś stron słabych danej miejscowości jest dowodem, że oglądało się ją bardzo zbliska, czego logicznem następstwem jest bytność w reducie, co najedno z obcowaniem wychodzi, pociągającem za sobą posiadanie!
— Bezwstydnica!—krzyknęła Honorata, jak ona mogła nam w oczy mówić to wszystko!...
Zatrzymały się przed bramą, czekając na rezultat poselstwa.
Dosia zastała księdza Anioła, pochylonego nad księgą „Żywotów świętychlJj.
— A, pani!—zawołał, zobaczywszy wchodzącą, właśnie miałem iść do pani.—Nowe odkrycie, nowa ofiara...
— Czy wymagająca natychmiastowego działania?—zawołała Dosia, siadając na wskazanem miejscu.
— -Pani się śpieszysz?
— To nic nie 'znaczy, obowiązek przede- wszystkiem.
— Co mogłem, zrobiłem sam—dzisiaj!—jutro —z panią... Wprzód tylko musimy się porozumieć.
—fWa to — zawołała Dosia, będziemy mieli dość czasu w Czakowieckim lesie.
— Majaka! kostiumuwą majówka! z lekkim uśmiechem odezwał się ksiądz. Ale ja jej u- czestnikiem nie będę.
— Do mnie ksiąd.% profesor nie ma prawa tak się odzywać.
— Dla czegóż to?
— Bo żeby się uczeń, r nie popsuł, potrzeba choć raz w życiu niewinnym jego zachciankom dogodzić.
— Jakkolwiek mam lepsze wyobrażenie o moim uczniu, bojąc się jednak, by mu 'nie przyszła czasem do głowy chęć buntu—będę!
Dosia skoczyła nradowana.
— O godzinie szóstej zbieramy się na wyspie!
Podała rękę i pierzchła.
Rozmowa nie trwała pięciu minut, ale czasomierz niewiast, oczekujących, na powrót posła, galopem zdążał.
— Myślałyśmy, że nie doczekamy się pani —odezwały się razem prawie, podchodząc krokiem śpiesznym do idącej Dosi... Jakże, dobra nas^a pośredniczko?
— Szturm się powiódł? — dodała Honorata.
— Lekka k^waleryja zdemontowała wszystkie armaty—zawołała, śmiejąc się, Dosia. Policzki jej były zarumienione, bo biegła szybko, a słońce ogniem paliło. Pożegnawszy panie i wskoczywszy do dorożki, kazała wieść się do domu. jii.jŁ
— Czy zwróciłaś pani uwagę na kolor jej twarzy?
— Purpura!—odszepnęła Honorata, ruszając ramionami.
Zwróciły się ku bramie kościelnej, przeżegnały się ze skruchą i, kiwnąwszy głowami, podały sobie ręce.
— Do widzenia, dobra pani!
— Do widzenia, zacna pani!
— Na wyspie, o szóstej!...
Rozeszły się.
Wyspa, leżąca na środku rzeki, połączona była z brzegiem mostem, długim jakie sto łokci. Budowa owego mostu nie wymagała wielkiego wysiłku sztuki inżynierskiej: krzywe, chwiejące się kołki, związane u góry kawałkiem kloca, wbite w dno rzeki, stojące parami w pewnej odległości od siebie, stanowiły jedyną podporę, na której leżały, niezbyt szczelnie połączone z sobą, deski w cztery rzędy. Każde silniejsze wezbranie wody zrywało most i unosiło daleko składowe jego części, ale Zakuty-Gród obfitował w drzewo, kłopotu więc nie było: stawał most drugi (o chwiejących się zawsze poręczach), zabierała go woda, stawał trzeci — znów zabierała i tak dalej w kółko. Zniszczenie bywało całkowite przy roztopach wiosennych, w czasie burz letnich z ulewą—cząstkowe, pod koniec zaś jesieni—obrączkowe, bo w onycli dniach słotnych, chmurnych, podczas listopadowych nocy, wszystkie żelazne obręcze i spoidła, kradziono najregularniej.
Dla nadbrzeżnych mieszkańców, którymi by
li przeważnie rybacy, most ów służył za termometr, barometr, a szczególnie wielkie usługi, jako kompas, oddawał. W czasie upałów wszystkie deski podnosiły się końcami ku niebu, w czasie ulewnych deszczów, rzecz się miała przeciwnie, wyrównywała je dopiero pogoda umiarkowana. To były zmiany barometry czne;'termometryczne zaś odznaczały się większą lub mniejszą szerokością szpar między deskami. Jeżeli zaś obserwacyje stanu powietrza albo atmosferycznych nieporządków niezupełnie były dokładne, za to pewne godziny dnia z całą ścisłością oznaczyć było można. O godzinie siódmej zrana na mostku zjawiał się Jakokowiez z okrutnem prześcieradłem, przewieszonem przez szyję i obwarzankami w ręku, ażeby po kąpieli przekąsić; o ósmej szło dwóch prałatów, punkt o dziewiątej most skrzypiał, trzeszczał i uginał się pod ciężkie- mi Sadłowskiego krokami; o dziesiątej dreptał pan Heliodor Pikorski z Dzwonkoskim A- tanazym, za nimi „fujara" Dubczewski, wykładający różne kombinacyje wintowe, i tak dalej, aż do południa. W tymże czasie przechodziło wprawdzie, by się w nurtach rzeki Zanurzyć, (bo niemal pół wyspy, na bakier trzymające się łazienki obsiadły), niemało innych osób płci obojpj: szwaczki, praczki, mnlarze i stolarze, ale to były minuty i sekundy, na które się nie zwraca uwagi. Bezwzględny zaś spokój wybijał godzinę dwunastą. Od pierwszej nasta- wała pewna nieprawidłowość w ruchach kom
pasowej wskazówki, trwająca do godziny czwartej. O tej właśnie porze zjawiała się Honorata, a za nią niechybnie Kasper z wyżłem, który, po użyciu kąpieli, miał zwyczaj zawsze przed nią się otrząsać, za co makagigę od swojego pana dęstayał. iI70,piątej^ szła. z webę>>^n rocznikiem Adela, Ta kąpała, się dwie godziny. O szóstej, z rozstawionemi łokciami* jakby kogo chciał potrącić, sunął Pistroński z „Jar- sełkami" Kraszewskiego w kieszeni; Dosia z Zosią przybywały o siódmej, a o wpół do ósmej zatrzymywała się przy brzegu kareta biskupia. Słońce zachodziło, kompas przestawał funk- cyjonować. Tak bywało codziennie, z małe- mi wyjątkami tylko, gdy kąpielowicze wybierali się na jakąś wycieczkę lub majówkę, do dzisiejszej podobną.
O godzinie szóstej zaroiło się na mostku. Prywatnemi powozami, dorożkami najętemi albo pieszo, jak kto mógł lub chciał, przybywali dobrzy znajomi. Nasamprzód zjawiły się Honorata i Adelą,, z koszykami, ,w ręku, pełne- mi gruszek, konfitur, oraz innego rodzaju specyjałów. „Aniołek Józieęzka^z misternie wyszywaną torebką, z licznem gronem towarzyszek nie .kazała długo na siebie czekać.
Z torebki wyzierały smaczne, okrągłe bułeczki i łapki pieczonych kurcząt. Za nią podążał Sadłowskij z okrutną j poszewką od pod,u^zJą, naładowaną po brzegi kiełbasami, . polędwicą i serem szwajcarskim, a dźwięk szkła zdradzał obecność niejednej butelki. Po chwili zja
wił się pan Heliodor z blaszanemi pudełeczkami sardynek i Pistroński z Kraszewskim w kieszeni. Szli, jechali, kurz i gwar napełniał powietrze.
Wtem dał się słyszeć turkot szybko jadącego pojazdu i piękny powóz, ciągniony przez dwa szarogniade rumaki, zatrzymał się u mostu.
Lekko, jak sarenki, wyskoczyły z niego Dosia i Zosia. Kiryło niósł ogromny Samowar, panie miały w delikatnych rączkach" fjludełką z cukierkami i różne ciastka w dużych papierowych torebkach, oznaczonych firmą miejscowej cukierni.
Rozmawiając, śmiejąc się, gestykulując, wtłoczyli się wszyscy na dygoczący mostek, śpiesząc na wyspę, na brzegu której stał już ksiądz Anioł, patrząc z daleka na ten wąż długi, barwny, sunący się szybko z jakimś łoskotem głuchym, szmerem i szelestem niewidzianych, jeno słyszanych skrzydeł. Wąż ten wydłużał się, kurczył, zmieniał barwy i kształty, wreszcie wysunął ogromną, błyszczącą głowę i ruszając się na lewo, to na prawo, pełzł naprzód.
Był to Kiryło z samowarem.
Ksiądz Anioł pośród tego tłumu szukał jednej tylko postaci. Niełatwo było rozpoznać ją zdaleka, fantastyczne stroje zmieniły wszystkich. Mężczyźni oczywiście pozostali w swo- rlfcli estetycznych żakietach i surdutach, w których wor^k plewy albo Apollo Belwederski zrównaliby się kształtami: pierwszy nabyłby
wdzięku, ostatni z wdziękn coś stracił i mogliby uchodzić za dwóch braci rodzonych. Cy- wilizacyja nasza wielką krzywdę w tym względzie wyrządziła estetyce. Barwy niepewne męzkich ubrań, popielato-szare, lub szaro-po- pielate, mają być piękniejsze od barw zasadniczych, pełnych, jakiemi, cała odznacza się przyroda; podcięte poły surdutów, szmat sukna na piersi i reszta ubrania, w którym bardzo przyzwoicie wyglądałby afrykański słoń, odpowiadają niby lepiej wymogom piękna, niż starożytna toga o fałdach obfitych, grecka chlamida, fantastyczny strój hiszpaną lub barwny żupan pradziadów. Bądź co bądź, pozbywszy się wielu cech barbarzyńskich, w stroju naszym stworzyliśmy barbarzyństwo estetyczne. Zmysł piękna kobiet ochronił je od tego.
Kostiumy naszych pań były prześliczne, z wyjątkiem Adeli i Honoraty, którą, choć rade były za pasterki się przebrać, lecz dla względów moralnych musiały pozostać w codziennych strojach. Zresztą, pierwszej ksiądz—wuj, dru- giej-wuj ksiądz, zabronili kuso się ubrać. Panienki za to i młode mężatki złożyły egzamin gustu i fantazyi. Tam różnobarwnem skrzydłem zatrzepotał motyl, tu lekka wyfrunęła jaskółka; jutrzenka w powiewnej, różowej szacie, z drżącą, melancholijną gwiazdą nad czołem, przykuła się do poważnej nocy, której szata powłóczysta, czarna, srebrne- mi usiana gwiazdami, ciągnęła cień długi za
sobą. Tam znów czarnooka hiszpanka prowadziła rozmowę z dziewczyną ukraińską; królowa w purpurze, uśmiechała się do ubranej w barwiste łachmany cyganki—Dyjana z kołczanem strzał otoczyła ramieniem żydówkę młodą. Ale strój nocy, jutrzenki, motyla i królowej ustąpić musiał przed sielankowym strojem pasterki, bo też pasterka była śliczna jak marzenie. Na samym końcu szła Józieczka w ubraniu trynitarskiem, dwubarwny, sukienny krzyż świecił na przodzie habitu, ręce, modlitewnie złożone, trzymały różaniec. Honorata i Adela zachwycone były pomysłem.
Ksiądz Anioł z brzegu wyspy patrzał, lecz w natłoku nie mógł znaleźć tej, której wzrok jego szukał mimowolnie.
Wylądował Kiryło, za nim posunął się wąż, lecz zaledwie dopadł brzegu, prysnął nagle i rozlał się na wsze strony falą dźwięków i barw. Kiryło tylko nie puszczał samowara, nawoływał pokojówki, przybyłe z niektóremi paniami i zszedł do transportowej łodzi, gdzie układać zaczął przywiezione zapasy.
Zaczęły się powitania, uściski i całowanie rrgk księdza, który witał przybyłych uprzejmie z uśmiechem na ustach, a zadumą na czole. Zaszumiało jak w ulu, kiedy rój ma wy- jjiszyć dla wyszukania sobie siedziby nowej.
Nagle wpadł Eatatyński, wszyscy rzucili się do doktora.
— A niespodzianka?... prawda, niespodzianka? — zawołał... Myśleliście, że już nie przy
będę, będąc do chorego wezwany, ale u umie umarli z grobu wstają, gdy im tędy i tędy krew puszczę!.'..'
— Więc Jadziewicz już ma się lepiej?—spytało głosów kilka.
— Jak ryba!—huknął doktór, a wyobraźcie sobie, że 'Wezwał '"Chrzanowskiego? — szczęście że nie zastał go, a do mnie'się zwrócił.
— Co było poczciwemu prezesowi?
— Chorób ze czterdzieści naraź, niebywała komjflikSoJja!.?''1 fczlfawka, aiUtk apoplekffcj^cz- ny, kurcze żołądkowe i swędzenie w karku. Powiadam wam — 'muzyka!... Eatuj! — wrzeszczał../* Ja mac-mac.l. Gorączka piekielna!... Nagle fcźknął i' riog? odrzucił.* Ni'e'wiele myśląc, krew z obu żył puszczam, poteni jak dam mu tędy i tędy, powiadam wam muzyka!—miło słuchać. I nim się opamiętałem, już szelma do winta usiadł. Ztamtąd walę do Ja- kokowicza, który od dwóch tygodni czegoś nie domaga, ale sam sobie winien. Żyje jak asceta, zagładza się tędy i tędy. Musiały mu jednak pomódz apertnry, bo w domu nie zastałem.
Adela i Honorata trąciły się lekko.
Ksiądz Anioł usiadł pod rozłożystą lipą i patrzał na przesuwający się tłum przed nim. Przeszła noc, mignęła jutrzenka," motyl prze- 'fifcmł^^sterka^^witała się z 'coTą1 Italii/1 Królowa usiadła na murawie. Koło nich kręciły się estetyczne surduty; żartowano, bawiono się wesoło, a głośno. 1
Nagle z tłumu wybiegła żydówka. Piękna młoda, w stroju, który przed laty czterdziestu jeszcze ozdabiał izraelitki. Złote muszki przyciskały nad czołem bujne warkocze włosów, włosów za jasnych dla mieszkanek nawet północy; pendele błyszczącą frendzlą ozdabiały piersi,'długie kolcie spadały lia ramiona.
Podbiegła, stanęła przed księdzem i srebrnym zawołała głosem...
— Kto ja?
Ksiądz podniósł oczy, w których malowała się miłość bezgraniczna, patrzał długo na stojącą przed sobą, nie mogąc spojrzeń oderwać.
— Nie poznaiećie mnie?—odezwała eię dziewczyna łamanym językiem.
Z ust pytanego wypadły słowa, ciche, "wyszeptane bez rozkazu woli...
„Żydówkaś po ubiorze, żydówkaś po głosie...
Oczy widzą żydówkę, ale serce... Zosie!"
Wyciągnął rękę...
Nagle wstał... twarz mu zbielała, ale to trwało chwilę. Spokojnie podaną dłoń ujął, uścisnął i rzekł zupełnie swobodnym głosem? •
— Wybacz pani tej improwizacji, wybacz, że w niej ośmieliłem się nazwać ciebie po imieniu. Poeci mają czasem to wyjątkowe prawo— ja przed chwilą byłem... poetą!...
Zosia zaśmiała się.' .fL Prześliczny wierszyk!—zawołała—ale to początek, gdzie koniec?
Gdzie goniec? — powtórzył, ksiądz... Nie ja go dośpiewam.^v
— A kto?
. Pan Gustaw!—zawołała nagle Dosia, sta- jąc za plecami Zosi.
Zosia odwróciła się do pięknej pasterki, która nie spostrzegła się nawet, jak parę klapsów dostała.
Śmiejąc się, wzięły siebie pod ręcę i pobiegły na brzeg rzeki, gdzie przybijały łodzie. Nie zauważyły więc, że czoło księdza pokryło się trupią bladością.
' M Siadać! — odezwały się męzkie głosy od brzegu.
— Panowie! — zawołał Sadłowski—maleńka propozycyja!...
— Sadłowski ma głos — krzyknął Ratatyó- skt—słuchamy!
— Słuchamy!—odezwało się tu i tam.
—. Możeby, przed rozpoczęciem nawigacyi, caś przetrącić?.
— Coo?—zabrzmiało przeciągłej j>.
Sadłowski powtórzył, ale ogólne: nie-nie! były wymowniejszem nad wszelkie przedstawienia zgłodniałego.
Rzucono się do łodzi... Na przodującej o- ^wała się orkiestra polonezem gi-zmiącym, u- dej^yly wiosła, ząkołysały się jł£,4ki i z szumem fal ruszyły.
Łódek wszystkich było dwanaście.
Na pierwszej, która, wysunąwszy się, w pe- wnem oddaleniu naczelne trzymała miejsce,
siedział Kiryło z samowarem i pokojówki, mające straż nad zapasami. Na drugiej była muzyka — dziesięć następnych przepełniali nasi znajomi i reszta towarzystwa.
Okrążywszy wyspę, wypłynęli na głębię... Tu rzeka rozpostarła się szeroko, Me drgały lekko i raziły oczy patrzących, bo słońce pełnym blaskiem rozlało się na powierzchni wód i migotało połyskliwie w falach wiecznie ruchomych.
Zaczęły się gonitwy...
Łodzie śmigały jak jaskółki, panie dodawały bodźca mniej wytrawnym wioślarzom, zachęcały do zwycięztwa, tryumfatorom rzucały kwiaty, które, jak roztrzpiotane motyle, z łodzi do łodzi latały. Śmiech, wrzawa napełniły powietrze, jak kryształ, czyste. Nagle Sadłowski wrzasnął i o mało do rzeki nie wleciał.
To łódź się rozbujała straszliwie...
Figle pań—nic wigcejb,
— Panno Zofijo!—pani Doroto!—błagał Sadłowski... Proszę siedzieć spokojnie, bo...
— AjająJI—krzyknął znowu, dla tejże samej racyi, co wprzódy.
■— Ależ my siedzimy spokojnie—odezwały się napastowane, choć wcale nie jesteśmy nierade takiemu kołysaniu się łódki.
— Tu w cztery chłopy będzie... Panie! panie!! panie!!! — chwytając się obok siedzących, krzyknął Sadłowski, bo łódź rozbujała się znowu.
Tym razem dostrzegł sprawcę zamachu na
swoją spokojność. Był nim skromny trynitarz, aniołek Józieczka. Na bocznej ławeczce siedziała spokojnie, zda się, Bogu ducha winna, ale gdy tylko uwaga płynących w inną się stronę zwróciła, pochylała się szybkim ruchem ku wodzie, mrugnięciem dawała znak, by jej pomógł studencik jakiś—i jazda!... Sadłowski krzyczał, ona sznurowała nabożnie usteczka, licząc paciorki, trzymanego w ręku, różańca.
— Panno Józefo!—to, jak Boga kocham, jest nieprzyzwoicie — zwracając się do niej, wołał zasapany Sadłowski.
— Nie wiem, w czem pan widzisz nieprzy- zwoitość?—odpowiedział trynitarz.—Czy w spokojnej postaci mojej, czy w swoich konwul- syjnych ruchach?
— Niech pani znajduje się grzecznie, to i ruchów konwulsyjnych nie będzie.
— Niech pan nie robi ruchów konwulsyjnych, a uprzejmość pańska na naganę nie zasług.
— Ciekawym, coby pani zrobiła, gdybym hulknął do wody?
— Siedziałabym tak spokojnie, jak teraz siedzę.
— Nie wiem, kto panią uczył miłości chrze- ścijańskiej?-®j>arsknął Sadłowski.
— Niema ona związku z zawarowanem bezpieczeństwem pana...
— Bawi się pani w proroctwa, które bynajmniej mnie nie uspokajają.
— A mnie zupełnie!
— Z jakiej racyi—jeśli łaska?
— Z tej, że co ma wisieć, nie utonie—odpaliła bez namysłu.
Śmiech buchnął, aż echa odezwały się w rozpadlinach skalnych.
— Aniołek!—mruknął pod nosem Sadłowski.
W tem ktoś zaintonował: Z tej i owej łodzi
odezwał się głos jeden, drugi—do popisu stanęli śpiewacy... i pieśń zabrzmiała.
Trzymała prym Dosia... Zosia nie zostawała dłużną. Dziesięć łodzi zamieniło się w arf dziesięć. Oczy wszystkich były podniesione ku niebu, to opuszczone ku rzece. Wsłuchani i wpatrzeni tylko w pieśń byli.
Śpiewało głosów sto.
Ale w pół pieśni dołączył się głos jeden, z ogólnego chóru wypłynął i ujął berło królewskie.—Brzmiał czysto, świecił dziwną jasno- śnością, wielki, potężny!... Echa, które .chwytały głosy wszystkie, umilkły naraz, porwały tylko ten jeden i niosły daleko.
To śpiewał ksiądz Anioł.
Zwrócony twarzą do skał, widział nad sobą niebo jasne, przed sobą zieloną pierś ziemi. Nie dbał, czy był słuchany — chciał jeno ból wszystek z piersi wydobyć. Twarz miał bladą, oczy przymglone, ręce opuszczone na kolana. Zdawało się patrzącym, że w pieśń się wcielił, że sam był pieśnią.
Huczne „brawo!" przerwało marzenia księdza.
Łodzie przybiły do brzegu.
Piękny, wonny las sosnowy, szerokie zakre
ślał koło; na wzgórzu płonęło już duże ognisko, dym wałił kłębami, trzaskały smolne gałązki i skwierczały kupy suchych liści chwytane przez ogniste języki. Koło ogniska uwijał się Kiryło, co chwila nachylał się i dął potężną piersią w samowar, aż iskry sypały się u dołu. Na murawie leżały wydobyte już z torb i koszyków zapasy, służące uwijały się z ręcznikami, wycierały szklanki, nakładały na półmiski zimne mięsiwa, konfitury do szklan- nych miseczek, owoce do kloszów. Wszystko szło szybko, porządnie pod dyrekcyją Jakoko- wicza.
Nie spodziewano się zastać go tutaj. Wtajemniczone tylko były dwie osoby: Adela i Honorata, ale te nie zdradziły obecności brylan- ta, chcąc sprawić towarzystwu radość wielką pojawieniem się jego.
Jakokowićz powracał do świata—inaczej być nie mogło; odosobnienie zresztą nie leżało w jego planach. Musiał być obecnym; patrzeć i wypatrzeć to, co Honorata i Adela za pewnik już uważały. Przeszło dwutygodniowa zmyślona choroba, która go oddaliła od Dosi, wpłynęła też uspakajająco na jego, ostatniemi wypadkami zdenerwowany, organizm. Spotkać się z Dosią bał, ale prędzej czy później—musiał. Dzisiejszą chwilę uważał za najstosowniejszą, tem bardziej, że Henryk z majątku nie wracał, a z Dosią, bądź co bądź, zerwane nitki nawiązać trzeba było. Otwarte działanie uważał tu za najlepsze. Dowiedziawszy
się o majówce, szepnął na uclio ubóstwiającym go paniom, że czuje się bardzo dobrze i że— pragnąc niespodziankę spacerowiczom zrobić— pośpieszy na miejsce zebrania, zajmie się uporządkowaniem przybywających zapasów i z brzegu wspaniałą mową towarzystwo powita.
— Jakokowiez!... Kajcio!...—odezwały się głosy wysiadających na brzeg.
— Muzyka!—huknął Ratatyński.
— Ja, ja nim jestem—najzacniejsi mężowie i najświętsze niewiasty...
Od tych wyrazów rozpoczął oracyję.
Mówił długo, a zakończył następującemi słowy:
Możebym dawno ziemski już opuścił padół I głową grze^ESę, dUiłbął się liet na dół, I gdy się życie smutnym końcem mgli się, Tych bóstw widokiem meby 'ócSy' nie pasły się; I głos pastereczki
Tu zwrócił się do Dosi:
...Co tak lubo grucha Klarnetu dźwiękiem nie wlatywałby do ucha, Gdyby nie iście doktorska ptftęga, Która do źródeł żywotności sięga, Bo gdy się boczy skażona natura Czoło jej stawi śmiała apertura!
— Brawo, Kajciu, brawo!—huknęły od brzegu głosy męzkie.
— Brylancie! brylancie!—wołały przyjaciółki Kajcia, wyciągając ramiona.
— Apertura! niech sam powie—grzmiał Rata tyński.
— Jedyny środek, konsylyjarzu—powtórzył Jakokowićz, rzucając się w objęcia doktorskie.
Był uszczęśliwiony z przyjęcia, dumny z rymów, które kuł przez całe dwa tygodnie.
— Czy to rzeczywiście pana wiersze? — zapytał Heliodor Pikorski.
— Rym jeden od * * * skiego wziąłem — reszta moje od początku do końca — upewniał Jakokowićz.
Zaczął witać przybyłych, szukać, przysiadać, wszystkim paniom całować rączki; Pistroń- skiego porwał w ramiona, Sadłowskiego w brzuch palnął, wreszcie podskoczył do Dosi.
— Pastereczko...
Umilkł nagle, bo Dosia przeszła, najmniejszej nie zwróciwszy nań uwagi.
Dla Dosi Jakokowićz przestał istnieć.
Kajcio udał, że tego nie spostrzegł, przypadł do księdza Anioła i w ramię go kilkakrotnie ucałował.
— Jeść!—krzyknął Sadłowski, rzucając się na ziemię u stóp Kiryła. •
Wziął się do obrabiania indyka, ale sam jeden, bo reszta towarzystwa rzuciła się w las, rozpoczęły się gonitwy, śmiechy, nawoływania...
— Ku-ku! — odezwała się kukułka w głębi lasu...
— Ku-ku!—przedrzeźniając ptaszka—odpowiedział srebrny głos Dosi—za nią poszły inne i rozpoczęło się kukanie.
Znaleźli się na wielkiej, zieloną trawą zarośniętą] polance...
— W ceroeatuel — zawołał ktoś z towarzystwa...
— Przepyszne miejsce!—odpowiedziano.
— W kółka!... w kółka! — zadzwoniły głosy panienek...
— Kółka—kije!...—krzyknął Jakokowiez..
Wykręcił się na pięcie, pobiegł do Kiryły,
który główną straż trzymał nad powierzonemi sobie rzeczami—i za chwilę przyleciał pędem, niosąc stosowne do gry przyrządy.
Narzucił się na wodzireja.
— Pan tu!—pani tam!... Ładna cyganeczka przy krzaczku będzie łaskawa zająć miejsce... a ty, urocza pastereczko—tu!
Ale pasterka .przeszła na inne miejsce, czego Ja^akowicz udawał, peanie uważa. Uważał jednak, że stanęła niedaleko księdza Anioła.
— Aha—rybko!—mruknął.
Pobiegł, roznosząc dalej rozkazy, dobierając kije i kółka.
— Commencezl—zawołał, i cisnął obręcz w podetrze.
Złapał trynitarz—rzucił :iw kolej... Fur^nę- ło razem kołków czterdzieści i gra poszła żwawo, przeplatana gromkiem brawem, śmiechem nagłym, to głośnemi żartami Ratatyńskiego...
— Łapaj, bo aperturę postawię!... wołał do jednego1(z-panów» fctóry, zadarłszy nos do góry, skinął naprzód, śljsdąąc .oczyma kółko, o- gromny łuk zakreślające w powietrzu... •
— Panienko! — ospę na noskn zaszczepię— rzucał w drugą stronę.
Panienka nie chciała mieć ospy na nosku— biegła szybko, by dogonić obręcz nieprawidłowo rzuconą.
— Baczność, doktorze!—bo teraz my ciebie weźmiemy w obroty—zabrzmiało naraz głosów kilkanaście i tyleż kółek furknęło nad Rata- tyńskim.
Ratatyński rzucił się, ale żadnego ułowić nie mógł. Skoczył na lewo, aż tu z prawej strony wprost na głowę mu pada, chciał chwycić to właśnie, bo łatwiej szem mu się zdało, ale oto dwa naraz wirują nad nim. Podniósł głowę, ręce uniósł do góry, w tem z boków pomyka jedno, drugie, trzecie... Skoczył tu i tam— lecz zanim dobiegł do pierwszego, drugie upadło... zawrócił do trzeciego, za daleko już było.
— Muzyka!—krzyknął—widząc daremne zabiegi, i zmęczony rzucił się na murawę!
Panienki podbiegły do doktora...
— Szczepcie ospę... stawiajcie aperturę, gdzie wam się podoba—przegrałem sprawę!...—wołał do otaczających go kołem.
Odpowiedziano serdecznym śmiechem i gra znów się rozpoczęła.
Ruch na polance nie ustawał aż do zachodu słońca. Pierwszy ksiądz Anioł wyszedł z kółka... Dosia rzuciła obręcz do księdza... ksiądz podbiegł, zakaszlał nagle, stanął i rękę przyłożył do piersi... Kropla krwi wybiegła mu na usta.
— Co księdzu?...—zawołała, podbiegając pani Adela.
— Nie pomogły ani winogrona pani, ani kwiaty pani Honoraty.
Wręczył kij z kółkiem Adeli i zwrócił się do Dosi.
— Pani jesteś nieumęczona...
— A ksiądz już się znużył?
— Dość dla mnie tej wesołości! Chciałbym teraz pomówić z panią.
— A! prawda!...—służę księdzu...
Oparła kyek o ramię i oddaliła się z księdzem Aniołem w głąbłjjlasu.
Adela i Honorata podbiegły do Jakoko- wicza. 1
— Pilnuj! — szepnęła pierwsza — i przeszła szybko.
— Miej ich na uwadze!—podchodząc, rzuciła Honorata i wróciła do gości.
Jakokowićz złapał kółko i zakomenderował odwrót.
Wieczór był cichy, na zachodzie pas ognisty zostawiło słońce. Od rzeki powiał chłód wilgotny, las napełnił się wonią żywiczną sosen.
Dzięki staraniom Kiryły, samowar wrzał, bełkotał, a kilka czajników z herbatą stało gotowych na przyjęcie powracającego towarzystwa. Każdy był spragniony i głodny.
— Jeść! jeść! wołano, rzucając się na murawę koło półmisków i talerzów.
Niestety! Sadłowski nie próżnował.
Zjadł całego indyka, większą część polędwi
cy, sześcioro kaczek, ze dwa łokcie kiełbasy, parę słoików konfitur wypróżnił i wszystkie cukierki Dosi wyjadł. Wiele wypił butelek wina i araku z herbatą, nie wiadomo, bo szkło wszystkie, dla niepoznaki, do rzeki rzucił.
— Panie Sadłowski!—tożto zburzenie Jerozolimy!—zawołały panienki, rączki załamując.
— Ja wam powiadam—muzyka!—huknął Ra- tatyński, szukając paszteta, który znikł jak kamfora.
— Najadłem się! — szepnął Sadłowski, ocierając usta serwetą...
I dobywszy cygara pykać zaczął.
— Kto wie?—odezwał się trynitarz, siadając na wzgórku, opuszczonym przez mrówki, czy dla nas nie byłoby lepiej, żeby to, co ma wisieć, na ten raz utopiło się.
— Pani jesteś dziś w słodkiem usposobieniu —mruknął sprawca spustoszenia.
— Jestem tylko głodna, a pan wszystko zjadłeś.
_ — Przetrąciłem—to prawda!... ale wolałem pożyteczniej czas przepędzić, niż fikać za kółkami.
— Gdzie arak? — wrząsnął Ratatyński, za- jęty poszukiwaniem przyniesionej z sobą butelki.
— Popływ z wodoju — odpowiedział poważnie Kiryło.
— Wylałeś?!...
— Pan Sadłowski wylał, a ja szkło u wodu hulk!...
•— Fasiu! — zawołał z wymówką doktór, obracając się do pana Kleofasa.
Sadłowski odparł spokojnie.
— Ty krew ludziom, a ja butelkom puszczam—i to medycyna!
— Muzyka! — podnosząc ramiona, prycbnął Ratatyński...
— Doktorze!—odezwał się nagle Pistroński, trącając go delikatnie łokciem, i wyjąwszy z kieszeni cztery tomy jakiegoś dzieła, stuknął o nie dłonią...
Pan Aleksander pochylił się...
— „Jasełka"—Jezu!—krzyknął i rejterować począł.
Pistroń podsunął się do pana Kleofasa, ale ten do lasu pośpieszył.
Po rabunku, dokonanym przez Sadłowskiego, musiano się dzielić okruchami. Panie rozlewały herbatę, mężczyźni krajali resztki mięsiwa, Kiryło dął w samowar.
Jakokowicza nie było.
W pół pochylony, skradał się właśnie do krzaku leszczyny, za którym, na zwalonym pniu drzewa, siedzieli ksiądz Anioł i Dosia. Ale widocznie się spóźnił, bo zaledwie chciwe, ucho nastawił, śledzeni podnieśli się i tylko zasłyszał krótkie pytanie Dosi:
— Gdzie?
I odpowiedź księdza:
— Na Dołkach.
Jakokowićz przysiadł do ziemi.
— Ludzie! czy wy się Boga nie boicie?—za
wołał w duchu. Na Dołkach? tam gdzie ja... I to może za moich zadatkowych rubli piętnaście?... Biedny Henryczek! — szepnął z westchnieniem— orze,, sieje... a tutaj?... O! Dosiu, DosieczkoL. przypomnę ci Oberona!...
Zaśmiał się.
— Wiem!... nakoniec wiem... Nol a jak ja wiem, to bardzo wielu innych może wiedzieć.
Zatarł ręce i uradowany, uśmiechnięty wpadł między ucztujących.
Księżyc wzniósł się wysoko, gdy zno,wu przy dźwiękach muzyki odbiły łodzie od brzegu. Ślizgały się drżące blaski po wierzchu fal, miarowo uderzały wiosła, orkiestra grała śpiewną barkarolę. Między ścianami skał sunęły łodzie cicho, spokojnie. Pasterka miała oczy spuszczone w toń .wodną, białą dłonią, chwytała rnenufary, o liściach szerokich i kwiatach śnieżnych. Brzmiała pieśń smutna, dzwoniły fale, ciszę nocy przerywał tylko suchy kaszel księdza Anioła.
O ile dość łatwo było dostać się pieszo do Baęsjtku)V g tyle droga -pą^rotna, przedstawiała pewne trudności. Potrzeba było dla skrócenia wędrówki, ajbo drapać się na dość stromą, górę, albo, wymijając takową, spory kawał drogi nałożyć. Godzina była spóźniona — zatem zgodzono się pójść górą.
Ksiądz Anioł przystawał, bo wielkie czuł zmęczenie, a gdy spostrzegł pierwsze szeregi, kierujące się na wyżynę — zatrzymał się, pozwolił przejść wszystkim, sam zaś skierował
się na drogę dalszą znacznie, lecz mniej nużącą. Z całego towarzystwa zauważyła tylko Dosia jedna, że ksiądz Anioł cierpiący być musi. Widziała, jak słaniał się, oddychał ciężko i co chwila rękę do piersi przykładał. Podbiegła więc i pod pozorem znużenia, narzuciła się mu na towarzyszkę.
— Pani znużona? — szepnął ksiądz, podnosząc oczy na nią.
— Góra taka stroma—zawołała z uśmiechem Wolę tędy!
Ksiądz widocznie słabł, Dosia podała mu rękę. Wchodząc na przedmieście, posłyszeli za sobą gwałtowne ujadanie psa.
Miasto spało, dorożki nie napotkali—nim dcf- szli do seminaryjum dobra godzina upłynęła.
— Dziękuję pani!—szepnął ksiądz.
— Wprowadzę księdza na schody.
— Czy i to pani czynisz ze znużenia?—zapytał głosem bardzo cichym.
Dosia nie odpowiedziała nic — podała ramię! które przyjął.
Szedł powoli, oddychał ciężko, chwiał się. Głos dzwonka rozbudził Kaspra.
Ksiądz zwrócił się do przewodniczki, uścisnął dłoń i szepnął.
— Domyśliła się pani, żem osłabł.., tak! Sam- bym nie przeszedł tych schodów... Dziękuję raz jeszczer^serdecznie dziękuję!—Jeżeli zdrowie mi pozwoli odwiedzę tych biednych; w przeciwnym razie pani mnie wyręczysz... Prawda?
Nie czekał odpowiedzi — wsparł się na ramieniu Kaspra i wszedł do pokoju.
Dosia szybko zbiegła ze schodów, nagle posłyszała kroki kogoś, idącego naprzeciw. Nie zatrzymała się, lecz zawadziwszy suknią o postać jakąś, zbiegła na dół.
— Kto to? co to?... he? ha?... — zawołał za nią znajomy głos księdza rektora...
Zniknięcie księdza i Dosi nie uszło uwagi naszych pań. Zauważyła to najpierw Adela, Honorata dwa razy obiegła górę, Kajcio kopnął się w przepaścisty rozdół.
— Czego się państwo tak rozbiegli? — spytał Sadłowski, gdy po pewnej chwili, Adela ukazała się z załomu góry, Honorata z cieniów drzew wyszła, a Jakokowiez z rowu się wysunął.
— Księdza niema!
— I pani Do-ro-ty! z przyciskiem — dodała Honorata.
Przycisk był znaczny i dziwnie uderzył słucji obecnych.
— Może nastąpiło wniebowzięcie? — huknął Ratatyński.
— Wniebowzięcie! — podnosząc oczy i ręce ku niebiosom, jęknął Jakokowiez.
Honorata i Adela przypadły do niego.
— To coś jest!
— Brylancie!—w ręce twoje powierzamy honor Zakutego-Grodu.
— Śpiesz się na zwiady.
— Ruszaj—marsz!
Jakokowićz był | pewny,- że udadzą się na Dołki.—Me wiele myśląc, zawrócił się, zbiegł zgóry i wypadł na drogę, którą przed chwilą szli nasi zbiegowie.
Księżyc świecił w pełni, ulica między dwoma parkanami podnosiła się lekko ku górze. Jakokowićz dostrzegł w znacznem oddaleniu od siebie dwa cienie: wysoka czarna postać księdza i Dosię. Dosia słabą ręką podpierała omdlały krok chorego, Kajciowi wydało się, że ksiądz Anioł w objęciach trzyma Dosię. Postanowił przeszkodzić niecnym planom i na towarzysza się narzucić. Cóż było naturalniej szego?
Wyprostował nogi i ruszył lekkim galopem.
Ten kurs-galop poplątał szyki Kajcia.
Pod jednym z parkanów spał sobie pies kudłaty. Nie podniósł nawet głowy, gdy ks^Hz z Dosią przechodzili w pobliżu, lecz wyciągnięty marsz - marsz Jakokowicza zastanowił jedynego strażnika porządku tej części miasta. Warknął, zerwał się na równe nogi i wpadł na przeciw. Jakokowićz bał się psów, kotóW, szczuiWfflfltrów — wrząsnął Więc straszliwie i zaczął parasolem, krofy 'miał w ręku, wym|- clilwać na wszystkie strony. Pies się rozdrażnił i chwycił za jedwabny deszczocliron. Nastąpiły zapasy. Jakokowićz ciągnął do siebie, pies do siebie... Walka trwała zawzięta, bo Kąjcio stawał w oBroftie własności i bezpieczeństwa swej osoby—pies,w obronie porządku publicznego.'Zapaśnicy godni byli siebie. Lecz
o ile Kajciowi sił brakło, o tylf. tamtemu przybywało energii.
Jakokowiez musiał się poddać...
Pies wyrwał parasol podarty w szmaty i wziął się do łydek pana Kajetana.
Na to oczywiście Jakokowiez pozwolić, nie mógł. Przypadł do ziemi, pies odskoczył, on zerwał się nagle i jednym susem był na płocie.
Kundys przypuścijjgzturm do parkanu. Podskoczył parę razy, lecz nie ^osięgnął nóg,, siedzącego jak na koniu, Ją^kęwiczą.' Siadł więc na zadnich łapach u płotu, warcząc gXg-« źnie.
Pozycyja pana Kajptana do wygodnych nie mogła się zaliczać. Parkan był nazbyt wązki, a wierzch jego nie odznaczał się niepokalaną gładkością. Tu sęk jakiś.sjięrczał, tam gwóźdź wystawał, grzbiet zaś cały był pokryty bujnemi kroplami żywicy, na czem cierpiała niemało pewna część ubrania Jakokowicza. Do tego wszystkiego, lękając się oSmJgść swojej pięty, lewą nogę musiał podkurczyć nieco.
— Sa tu—sa! — weffał do podszczekującego Kundysa.
—gWarrrr!...—od^&wało się z pod płotu.
—j$le!—myślał w duchu Jakokowiez—przeklęte psisko gotowe do jutra mnie tak przytrzymać.
Rzucił wzrokiem na drugą stronę parkanu.^
O kroków kilkanaście bielała jakaś chata, obora być musiała blizko, bo ciepły zapach gnoju w powietrzu się rozchodził. Nie było
więc innej rady, jak poszukać gościnności u właściciela sadyby. Już miał zamiar swój w czyn zamienić, i zsiąść z niewygodnego rumaka, gdy nagle, jakby ruch ten zauważono, coś się u płotu poruszyło i chrapnęło potężnie.
Jakokowićz skurczył drugą nogę i oczy wytrzeszczył. Z ziemi dźwignął się potwór jakiś... Kajcio drgnął, że o mało na dół nie zleciał.
Była to krófaa.
Znalazł się między Scyllą i Charybdą.
Krowa miała przy sobie ciele srokate, stawała więc w obronie dziecięcia. Najeżyła się, opuściła głowę i nastawiła rogi, jak dwie ko- pije.
— Myniu! Myniu!—zawołał Jakokowićz błagalnym głosem, zwracając się do krowy.
Ruch ten rozdrażnił psajkj; który szczeknął zajadle i znowu parę konwulsyjnych skoków uczynił.
— Sa tu! sa tu!... Rud1kaL, Burek!... pro--' sił Jakokowićz.
Ale gdy do psa się zwrócił, krowa, mająca ciele przy sobie, chrapnęła silniej i krótkim rogiem w piętę go macała.
— Myniu! Myniu!—wyciągając rękę — odezwał się do nowego nieprzyjaciela, tymczasem pierwszy irytował się coraz więcej, a widząc w końcu bezskuteczność swoich zabiegów, u- siadł na tylnych łapach i niemiłosiernie wyć zaczął.
Początek był dobry.
Tu i tam odezwały się głosy bratnie—i zaczęła się muzyka.
— Wyją jak na wilka!—jęknął Jakokowiez.
Wtem z drugiej strony parkanu, szeroki,
rozdzierający, jakąś nagłą czkawką urwany, zabvzmiał ryk krowy.
— Muuu-uL.
— Muuu-u! z sąsiedniej odezwało się obory jedno, drugie, trzecie krowisko i powietrze napełniło się ryczeniem bestyj. j Psy wyły coraz żałośniej i liczniej, słysząc rozdzierające ryki krów—krowy ryczały zaniepokojone psim ląiaent&uki,/.
—- Jezus Maryja! — one wyryczą i wywyją nieszczęście jakieś... *«
— Sa-tu.u cicho!—na-psa wołał.
— Myńka, to ja! — zwracał się do krowy, dla lepszego zrozumienia wymówił nawet swoje nazwisko, ale wyjaśnienia wszelkie nie odnosiły skutku żadnego. Pochylił się na lewo, pies warknął, na prawo się podał, a tu krowa łbem w parkan urżnęła...
i — Czort wie jaki koncept! — wrzasnął Jakokowiez... Myńka — zlitujże się!... maszże ty serce?... ale Myńka powtórzyła eksperyment.
Ostatni ten pomysł krowi Jakokowiczowi wydał się szatańskim pomysłem. Szturm do płotu mógł pociągnąć za sobą dotkliwe następstwa. Nie dość, że samo wstrząśnienie oddziaływało na niego w sposób arcy niemiły i zmuszało do zachowywania równowagi, do której dochodził po rozpaczliwych ruchach rąk
i nóg, lecz stare: parkanisko trzeszczało niemiłosiernie i groziło zawaleniem się; a huk, spowodowany uderzeniem łba krowiego, mógłby wpaść do ucha właściciela sadyby, który, z natury rzeczy, wyszedłby na podwórze z widłami lub czemś gorszeni jeszcze.
Na myśl tę zimne go poty oblały.
— Boże WśżlaAmogący! — wyszeptał. Widzisz mię w takiej pozycyi i nie grzmisz!
Obejrzał się uważnie...
Noc—spokój!... Księżyc łagodnym blaskiem oblewał małe domki przedmieścia, srebrzył fale, wijącej się w pewnem oddaleniu rzeki, na ziemię kładł cienie drzew... Przed nim bielała droga, na której nie widział już Dosi z księdzem Aniołem. Sadłowski spać musi, Adela może oczekuje jego powrotu, Dosia ma równie zadowolenia chw ję-pi on?...
— Sa-tu! sa...
— Mynia! bójże się Boga!... — zawrzeszczał nagle, bo szturm był nie do zniesienia...
Wtem odezwał się kwintet kotów. Darły się gdzieś bestyje na dachach w upojeniu mi- łosnem, aż Jakokowiczowi zęby stuknęły. Na dobitek wszystkiego zaczęły nietoperze kołować w powietrzu... Fru! fru! cicho, lekko śmigały wkoło.
— Brakuje tylko ezczuite-^a1 poi.mnie!...
— Jest!...—ryknął nagle jakimś oślim głoś«fti:
Do parkanu przypierał słomiany dach obory. Szczur się wysunął ze strychu i po płocie biegł wprost na Kajcia.
— Hu! hu!... — zawrzeszczał, młynkując rękami w powietrzu, a obcasami butów o parkan waląc. Szczur znikł, ale pies i krowa zdwoiły swoje niecne usiłowania, a kociska miaucząły, jakby kto je ze skóry darł. Melodyjny koncert trwał dalej.
Jakokowiez zatulił uszy, przylgnął do swego rumaka, w kłębek się zwinął, ale czuł, że mu grzbiet zdrętwiał, „zaklękły nogi". Napró- żno jednak chciał dogodniejszą przybrać po- zycyję. Zaledwie się ruszył, pies warczał, grożąc nieszczęśliwej pięcie, a krowa łbem rznęła w parkan. Chciał się choć odrobinę unieść, bo jakiś sęk mu zawadzał, ale żywica przytrzymała go za ubranie.
■— Przykleiłem się!..—jęknął—i płakać zaczął.
Doprowadzony do ostatniego kresu nieszczęścia, obejrzał się raz jeszcze, ale nigdzie żywej duszy nie dostrzegł. Kto wie, czyby nie wolał, żeby już wyszedł ten, tam z chaty, choćby z widłami w ręku, byleby raz się już to skończyło. Ale pusto było dokoła. Ten- tam... z widłami, kamienny sen mieć musi, a przed nim zarysowuje się miła perspektywa, przesiedzenia na płocie do ranka, utjtfpływały też minuty za minutami okrutnie długie? Uspokoił się pies... krowy ryczeć przestały, a on na swoim rumaku, jak martwy siedział...
— Kuku-ri-kuuL.—odezwał się kogut z po- blizkiego podwórza, ochrypłym głosem odpowiedział sąsiad; z drugiej sadyby.
Świt!
PobfiśMło niebo, od rzeki chłód powiał... Cienie się usunęły i znikły w rozsrebrzającem się powietrzu...
Jakokowiez posłyszał turkot w oddali... Nastawił uszy, wzrok wysłał na zwiady. Po chwili dojrzał znajomego sobie żydka, który, siedząc na beczce, jechał do rzeki po wodę...
— Judka ratuj! — zawołał, wyciągając błagalnie dłonie.
— Mrr!...—krzyknął woziwoda.
Zatrzymał kulawego, o zapadłych bokach i
kłębach wystających, ślepego konia... i cmokając, zbliżył-iśię do płotu...
— Co to takie&33 — spytał, podnoSBąc brwi ze zdziwienia.
— Ot, tak caluśką noc!...—szepnął Kajcio.
— Nu?... na co jegomość takie jeżdżenie wymyśla?—zapytał Judka.
Jakokowiez nie mógł nic odpowiedzieć—rzucił się całym ćiężarem na piersi potomka Abrahama.
— Aj waj!
— Trzymaj się! dwa głosy razem zabrzmiały.
Pies warknął, wzbił się kurz...
Jakokowiez i Judka rozciągnęli się na ziemi.
V.
„Światła i cienie".
Zniknięcie Dosi, kompromitujące jej poszukiwanie przez Adelę i Honoratę, wreszcie nie- zamaskoiyana rejterada i pogoń Jakokowicza,
wszystko to razem wzięte, miałoby dla zaku- togrodzian pierwszorzędne znaczenie; w tej chwili jednak gromadka mąjówkowiczów tak była zajętą sobą, że ani dwuznaczne słowa dbają- <$ch o moralność pań, ani wycofanie się z towarzystwa Jakokowicza, ani gwałtowne szczekanie psa, które nagle się odezwało, nie zwróciło niczyjej uwagi. Powoli jednak, dzięki staraniom Adeli i Honoraty, zaczęło się nieco w umysłach rozjaśniać. Przypominano to i owo, kombinowano;{ każde słowo, rzucone na wiatr przez Dosię, nabierało obecnie powagę wyrafinowanej taktyki — spojrzenie, ruch, uśmiech były dopełnieniem wyrazów, nacechowanych lekkomyślnością i kokieteryją niedobrego gatunku.
Wprawdzie, pierwsze słowa rzucone na ucho, lecz każdemu z osobna, zrobiły wrażenie nowiny, ale dość było kilkakrotnie powtórzyć: „pamięta pan?"—„uważała pani?" ażeby przypomniano wszystko to, czego nie było. Pani Adela i Honorata mówiły szeptem, przechodząc nieznacznie od jednej do drugiej osoby. Nie każdy zresztą do tej tajemnicy mógł być przypuszczony, bo, bądź co bądź, nabożne padnie wątpiły same .w duchu o prawdziwości domysłów swoich, była zresztą wśród nich najszczersza przyjaciółka Dosi, Zosia Olska. Tej miał z czasem szepnąć coś o tem trynitarz, przed którym nie robiono tajemnic, bo powołanie miał wielkie do mącenia najczystszej
wpAj7- §j|
., Towarzystwo podzielone na grupy szło pod
górę, o pochyłości dość przykrej, w milczeniu, miarowym i powolnym krokiem, w pewnych odstępach od siebie. Z jednej gromadki do drugiej przechodziły tylko ostre sylwetki Adeli i Honoraty, tu i tam odłączyła się postać jakaś, sylwetka pochyliła się do jąj ucha. Postać stanęła nagle, później kiwnęła głową na lewo, na prawo: tak-tak-tak! powiedziała trzykrotnie, wróciła na opuszczone przed chwilą miejsce, a cień posunął się dalej.
— Nie może być!—huknął Sadłowski, którego lekkim ruchem głowy wezwała Adela. Mo- ścia dobrodziko nie może być—powtarzam!
— Nie posądzam, ani przypuszczam nawet— szeptała ta ostatnia... Dosię znam z najlepszej strony i kocham ją, jakby nas łączyły najbliższe związki krwi. Młoda, ładna, nie- znąjąca pokus zepsutego świata, bawi się w niewinną kokieteryję, a ta w połączeniu z zalotnością, nieoglądającą się na nic, przybiera cechę pewnej efronteryi i staje się wi- domem złem, pociągającym za sobą moralny upadek, który obecnie jest faktem dokonanym. Jej słowa, gesty, ruch oczu — wydalenie par force męża z domu, nakoniec, jawnie okkąjwya- na skłonność do wyłamywania się z więzów, ^ępujących każdą uczciwą kobietę, musiały ją zaprowadzić na drogę, po jakiej obecnie poszła.
— A wie pani dobrodziejka, że ja to już dawno uważałem?—odezwał się po chwili Sadłowski/.
Pani Adela westchnęła i poszła dalej...
Za wyjątkiem Zosi^całe towarzystwo mniej więcej zawiadomione zostało o gorisząćyin" pani Troińskiej postępku.
Księżyc był w pełni, zdała dolatywało zawzięte szczekanie psa i długi, zakończony czkawką nagłą, ryk krowy.
— A co teraz będzie? — spytała Zosia, stając przed Sadłowskim, który przeszedłszy pierwsze dwie pochyłości wzgórza, zatrzymał'się przed trzecią i ostatnią zarazem. Me wysoka była, ale bardzo spadzista.
Górka, przez którą towarzystwo, powracające z majówki, drogę obrało, nie należała do przejść wygodnych. Mezbyt stroma, lecz dość przykro pochyła, porośnięta przytem krótką, śliską trawą, wymagała od idących zręczności i pewnej lekkości ruchów. Nie dziw więc, że Sadłowski zatrzymał się na chwilę u jej podraża i obrachunek sił swoich czynił.
— A co teraz?—pytała Zosia.
— Miarkuję—odpowiedział pan Kleofas.
— Naprzód! śmiało! — odezwały się z różnych stron głosy.
— Jedno i drugie, mości dobrodzieju, będzie.
— Zabraknie tylko koniecznej lekkości—rzucił trynitarz.
— O tem właśnie myślałem—i—proponuję, przed postawieniem pewnych kroków — prze-x trącić!
— Propozycyja nie do wykonania — huknął Ratatyński.
— Tylko ty o tem nie gadaj, Olesiu!
— Więc rzecz sama nie do wykonania, gdy Chcesz!
— Cóż może jej brakować?
— Raczej powiedz, co zostało po twoim a- petycie w Czakówce?
— E? niedowierzająco mruknął Sadłowski, czyżby tak? Kiryło coś tam zebrał jeszcze.
Jeżeli rzeczywiście rzecz się tak miała, jak twierdził Sadłowski, to Kiryło resztjy dokonał. Po szczelnej rewizyi, krom samowara i gruszki jednej, której pan Kleofas me przepuścił, nie było nic.
— Zjadłeś, szelmo!
Kiryło zabożył się.
— Jak Boga kocham, łżesz!... to być nie może, żd^ym tak wszystko zrepetował!... żarłoku przeklęty! Teraz z twojej przyczyny, huncwocie, osłabiony jestem—musisz mnie podtrzymywać.
Oparł się o ramię, obarczonego już ogromnym samowarem Kiryły, i ruszył naprzód.
Pot kroplisty lał mu się z czoła, nogi podnosił energicznie jak żołnierz, idący do szturmu, sapał, ale większe pół drogi przebył szczęśliwie. Nagle, pośliznął się, i zanim spostrzeżono, retr się stało — Sadłowski po śliskiej trawie na dół pojechał. Śmiech wybuchnął, pośpieszono na ratunek — Zosia pierwsza była przy panu Kleofasie.
— A gdzie trynitarz? — sapnął Sadłowski, nie ruszając się z miejsca. Czy jeszcze o mojej lekkości wątpić będzie?
Zosia serdecznie się śmiała.
— Radziłbym szcżerze panu pójść w ślady księdza Anioła.
— O panno Zofijo!—zawołał Sadłowski z dziwnym akcentem w głosie. Wygodną drogę tamci obrali, ale nie nam nią podążyć. Wielu było wybranych, lecz powołany jeden został.
Adela ruszyła głową i ramiona nieco podniosła.
— Wsayisoy zauważyli!—szepnęła jakby do siebie.
Wtem nadbiegł Ratatyński i pochylił się nad siedzącym szeroko Kleofasem.
— Stłukłeś się—co?!—wrzasnął mu nad u- chem.
Sadłowski zerwał się z miejsca.
— Nie, nie, nie, nie!—zaprzeczył gwałtownie, jakby obawiał się, że aperturę każą mu zaraz postawić. Powiem nawet paniom otwfcmcie, że naumyślnie zsunąłem się.
— Śpieszmy! śpieszmy! — bo to już bardzo późno—zuważyła Adela.
— Kiryło!—krzyknął Sadłowski.
Ale na wierzchu góry błysnęło coś niby tarcza złocista i znikło. Kiryło nie pojawił się wcale.
Rozpoczęli więc drogę na nowo. Sadłowski sapał jak oblężnicza armata, ale szedł dobrze. Pochyła powierzchnia góry, jasna od pełnych blasków księżyca, odbijała wydłużone cienie idących, ruchy ich i kształty. Adela miała wy
gląd słupa telegraficznego, Honorata suchej żerdzi—Zosię przyrównywano do smukłej to- poHji Sadłowski jeden nic nie stracił na podobieństwie do kopy siana.
Noc była cicha, nad głowami idących unosiły się duże kłęby komarów, w trawach zgrzy- tliwie^ejare dzwoniły świerszcze. Wtem coś huknęło raz i drugi, odezwało się wycie psów, ryczenie krów i rozdzierający kwintet kotów.
W tej właśnie chwili odegrywał się akt czwarty dramatu z Jakokowiczem w tytułowej roli.
— Ładna muzyka! — zawołał Sadłowski. Chciał się obejrzeć, pośliznął się nagle i na dół pojechał. W pędzie zawadził o spróchniały pień drzewa, który pod naciskiem suuąoej się z niezwykłą szybkością postaci pana Kleofa, rozsypał się z głuchym trzaskiem. Sadłowski wywrócił się, a że miał pełne usta próchna, zaczął krztusić się i spluwać. Skory zawsze do niesienia ulgi cierpiącym Ratatyński, zachowując Równowagę, zbiegł szybko, przypadł do dławiącego się przyjaciela i zaczął go obmacywać na wszystkie strony.
— Teraz, to musiałeś się porządnie potłuc.
— Nie chcę apertury!—wrzasnął Sadłowski, zrywając się na równe nogi.
— Powiadam wam—muzykai-iiikrzyknął pan Aleksander... Kto ci o aperturze mówi?... krwi parę funtów tędy i tędy.
Nie mógł dokończyć, bo Sadłowski ruszył naprzód z jakimś gorączkowym pośpiechem,
jakby się lękał, by zaraz nie przystąpiono do operacyi. Ratatyński pomknął za nim, co widząc pan Kleofas ostatnich sił dobywał. Doktór nie dawał za wygranę. Rozłożył ramiona i w pogoń poszedł, już-już miał go schwytać, ale Sadłowski pośliznął się i jazda na dół.
— Teraz to w porę! mruknął — zaczynam w opatrzność wierzyć.
Na górze zanoszono się od śmiechu — nadbiegła Zosia.
— Podaj pan rękę!—rzekła—razem może damy sobie radę.
— Nie radzę, nie radzę, bo mi się dzisiaj na figle wzięło, odparł, podnosząc się, pan Kleofas.
Przyjął jednak usługę i opierając się z całej mocy na białem ramieniu Zosi, rozpoczął marsz swój po raz czwarty.
— Panowie na pomoc!—jęknęła Zosia.
Na żałośne wołanie dziewczyny, uginającej się pod ciężarem niezważającego na nic pana Kleofasa, kilku z młodzieży podbiegło, chwyciło Sadłowskiego pod łokcie i w parę minut na wierzchołek góry wyniosło.
— Inicyjatywę zawsze dać musi kobieta— odezwał się, stojąc na bezpiecznem już miejscu.
— Tak! tak! — potwierdziła ze znaczącym przyciskiem Adela.
Spojrzenia się skrzyżowały.
Była godzina druga po północy.
Kilkakrotnie powtórzony spacer Sadłowskiego, zmuszając całe towarzystwo do zatrzymy
wania się, zdłużył drogę. Zatrzymano się wreszcie na bulwarach, ale nie tak łatwcwr^tać się było. Szli, wracali, bo każdy czegoś nie- dopowiedział, coś przypomniał, liczba gednak zmniejszała się co chwila, rozchodzono się powoli.
Księżyc ku zachodowi >się ptnahylił—psy wyły coraz zawzięciej.
—"Wowky pidyszły, czy co?—mruknął pod nosem Kiryło, wchodząc do swojej izby przy kredensie, gdzie słabe płonęło światło. Muzyka psów nie ustawała, a ryk krowi rozdzierał powietrze.
— Cholera!...
Splunął, postawił samowar na;miejscu prze- znaczonem, a sam, siadając na tapczanie, nogi przed siebie wyciągnął, oparł się ptecami o ścianę, ziewnął szeroko i zapadł w pół drzemkę. '•Nie spał jednak, bo oczy co chwila otwierał. Wycie psów nasuwało mu myśli różne, jakieś historyje w dzieciństwie jeszcze słyszane. Wilkołaki, miaaki, łaskotuchy... i rusałki o włosach majowej zieloności... Wilkołaka nie widział, ale Onufryj nadybał go kiedyś w lesie, gdy kozły na polanie z wiedźmą wywracał; za to miaukę zasłyszał, raz jak o mleko prosiła, siedząc w kwituącem żyeie, i rusałkę kąpiącą się w jeziorze podpatrzył. Łaskotu- cha nie obcą mu także była, ale ta częściej dziewcząt napada, gdy do kąpieli w Zielone Święta idą. Łaskocze też je wtedy, nieraz na śmierć załaskocze...
A czort?...
Zna nn go doskonale!...
Zamieszkał był kiedyś „bezpiatyj" w Jaropo- wcach nad Unawą i flgle ludziom wyprawiał. To wodę wypije z rzeczułki, to jakiś dylek z mostu wyjmie, i gdy figiel się uda, kołysze się wtedy na wierzbie suchej, ogonem zaczepiwszy się o gałęź...
Czort... wilkołaki—miauki!...
Przed sennemi oczyma Kiryły przesuwały się niewyraźne cienie jakieś — białe... szare... czarne; zbliżały się do siebie, wchodziły jedne w drugie, rosły, rosły, rosły, aż ukształtowały się w postać jakąś z samych złożoną piszczeli—w uosobienie cholery.
Kiryło chciał się poruszyć, ale zmora mu na piersi siadła i ruszyć się nie pozwoliła — a chcflera stała przed nim prawie, tuż, tuż za oknem^ które było naprzeciw. Kiryło chciał się przeżegnać—ale ręka odmówiła posłuszeństwa.
Nagle, stuknięcie w szkło na równe nogi go postawiło...
— Chrest światyj!—tkrzyknął.
Czworo czarnych, błyszczących oczów patrzyło przez szybę wewnątrz.
— Czort abo mertweć!—pomyślał... Raz maty rodyła!...
Skoczył? pchnął okno i obiema rękami port wał za czupryny dwie cholery naraz.
— Oj, oj, oj, oj!—bolesne, bardzo bolesne dało sięjSłfszeć.
Kiryło wywrócił ku tyłowi dwie głowy, które trzymał ujęte za warkocze — spojrzał, odskoczył nagle i splunął przez zęby.
— Tfu!... satana!—mruknął.
—"'Zbóju! cbamie! łajdaku!... jakie ty miałeś prawo obchodzić się tak?—odezwały się jednoczenie prawie Adela i Honorata.
— A czego panie zaglądają przez okiennicę— odezwał się zdetonowany, ale zadowolony w duchu Kiryło.
—Ebotrze ty jeden! — jęknęła Adela, której kapelusz na bakier się zsunął w nieproszonym uścisku Kiryły. Chciałyśmy się dowiedzieć— ty hajdamako! czy twoja pani bezpiecznie już do domu wróciła?
— Ta wybaczajcie! — ale gdyby wróciła, to jaby spał, a was po łebu nie macał.
— Poczekaj, Karmeluku! — posiedzisz ty w ciupie, jeżeli milczeć nie będziesz, żeś nas tak niegościnnie przyjął.
— Ta mowazyć będę — jest o czem gadać!— ■ drapiąc się w głowę upewniał sługa Dosi.
— No, dobranoc, Kiryło!—odezwały się razem, tłumiąc ostatnią pasyję, niewiasty.
— Idit' k'czortu! — mruknął pod nosem, i gdy odeszły, za boki się wziął, śmiejąc się do rozpuku.
— O ce!... o ce!... cka-cha-cha!...
Adela i Honorata nie szły już, lecz biegły prawie. #
— Widzisz, widzisz do czego to dochodzi?—
parsknęła Adela; nie tylko, że zgorszenie sieje, ale i na życie nasze Kiryła nastawiła.
— Uważasz? niema!... niema jej dotąd!—sar- pała Honorata, poprawiając w nieładzie pozostającą koafiurę. Nie spać nam teraz — nie spać!
— Miasta bronić!—zawołała Adela.
"Wyraz ten dziwnie zabrzmiał jej w uchu.
Miasta bronić!... Uczuła się nagle powołaną
do wielkich czynów.
Pośpiesznym krokiem szłjy po nierównym chodniku. Nagle, dał się słyszeć turkot szybko jadącej dorożki. Mignęło przed oczami idących... panie zatrzymały się i trąciły łokciami.
W powozie siedziała Dosia.
Przejechała sfeybko, zagłębiona w dorożce, myślą będąc przy mężu, za którym tęskniła szczerze.
Nocy tej trzem osobom sen powiek nie kleił. Pani Adeli, która zdrzemnęła się raeco, lecz. gdy się jej przyśnił Kiryło, odleciała wnet ją do snu chętka; Jakokowiczowi, który przykMro się do płotu i wątpił czy owa fatalna noc kiedykolwiek minie, trzecim zaś był — ksiądz A- nioł.
Osłabiony, z czołem o dłoń opartem, siedział w fotelu, smutniejszy niż kiedykolwiek. Dni kilka temu zdawało mu się, że odniósł zwycięz- two nad sercem—złudzenie pierzchło! • Co czuł, co cierpiał? przez jakie walki duch jego przechodził! — wiedział chyba kamienny
posąg Matki Boskiej, przed którym się modlił codziennie.
Ludzie nie mieli prawa do tajemnic jego serca.
Dopalała się lampa, katedralny zegar wybijał godziny — on nic nie wiedział, nic nie słyszał.
Szare cienie zalegały komnatę, ukośnie wpadał przez okno blask księżyca; promień jego podłużnem światłem odbił się o szklistą powierzchnię glinianego kubka, w którym przed kilku dniami jeszcze była róża paljowa.
Dziś knbek pusty stał na oknie — róży nie było.
Dziwna historyja tego kwiatka.
Orzeźwiany każdego poranka wodą źródlaną^ nie .i wiądł,; nie tracił listków,, był równie świeży jak w owej chwili pamiętnej, gdy poraź pierwszy włożył go do glinianego naczynia. Barwa zdawała się być przezroczystszą więcej, kwiat się wysrebrzał, piękniał, upajającą woń słał dokoła. Na dzień czwarty np- 'wych dwa listków wykwitło—tych; listków pn przedtem nie widział.
Uwierzył w cud...
Więc każdodziennie, o wschodzie słońca szedł do seminaryjskiego ogrodu, klękał n stóp posągu i modlił -si%., Były tOv goęŁziąy ekstazy, zespolenie się ducha z czemś nieznanem. Nie dostrzegł jednak, że w czasie tych chwil zachwytu, oczy jego nie patrzyły na twarz Bo- ga-Rodzicy. W pół modlitwy urywały się sło
wa, znikał świat cały, w morzu zieleni rozpływał się posąg kamienny — tylko pałjowy kwiat róży świecił w jego źrenicach, coraz piękniejszy, świeższy, upajający wonią niezwykłą.
Oszukiwało go serce!
Razu pewnego spostrzegł to szalbierstwo u- czncia.
Kwiat się zmienił — znikł... Na kamiennej podstawie, w blasku wschodzącego słońca, stanęła Zosia.
Około południa znalazł go Kasper omdlałego n stóp posągu.
W dniu następnym już róży nie było—spłonęła w ogniu. Odegrał straszną inkwizytora rolę, tylko, że na stos rzucił serce własne.
Dwa dni miał gorączkę, wreszcie jakiś kamienny owładnął nim spokój. Zdawało mu pię, że zobojętniał na wszystko. Na wyspie spotkał Zosię. Była tak piękną, jak ta, którą na piedestale w ogrodzie ujrzał. Bezwiednie odpowiedział jej dwuwierszem—zamienił potem w żart te słowa prawdy—i był już sobą. Czuł jednak, że z uczuciem nie można igrać, że ono żyje i żyć będzie—więc chciał je zabić, oddając się drugim. Zawsze miłosierny, miłosierdzie to teraz rozszerzył do zupełnego zaparcia się siebie. Nie wiele miał, lecz co miał—oddawał. Nie było łzy, którejby nie o- tarł—jęku, któregoby nie stłumił. Uczył, pocieszał, karmił i odziewał. W tych ostatnich czynnościach pomagała mu Dosia Troińska.
Oddalona część miasta, Dołkami zwana, zamieszkałą była przez ludność biedną. Występek i nędza miały tu schroniska swoje. W tych domach lichych, wpółzapadłych w ziemię, odkrywano zawsze ślad zbrodni lub kradzieży, popełnionej w mieście. Więzienie otwierało codziennie gościnne wrota swoje dla mieszkańców Dołków.
— Łotry!—wołał Sadłowski, gdy mu raz parę butów, stojących w oknie skradziono.
— Bo czemużeś pan zamiast butów, chleba nie położył w oknie? — odpowiedział z uśmiechem ksiądz Anioł.
— Chleb zjedzą, a buty skradną!—parsknął Sadłowski..^ Na pale bym powbijał!
— A jabym dał jeść i do siebie przygarnął.
Ksiądz Anioł słów swoich nigdy na wiatr
nie rzucał.
Po trzyletniej działalności młodego kapłana na Dołkach się wiele zmieniło. Zbudziły się sumienia, ' nauczono się pracować. Występek już nie miał odkrytej przyłbicy, nie chwalono się głośno z dokonanych złodziejstw i innych szelmostw — wstyd zamykał usta wyznaniom jawnym.
Ksiądz Anioł codziennie był pośród nich, nierzadka Itowarzyszyła mu Dosia. Biednym rozdawał chleb, wyszukiwał zajęcia, czasami nawet pieniądze pożyczał. Tak! musieli mu oddawać... Kto poczuł się do tego moralnego obowiązku — był nawrócony. Pożyczał tedy temu na warsztat stolarski, temu na dratew
i skóry. Zachęcał, pomagał, o Bogu mówił, o jego bezgranicznej miłości, o jego cierpieniach, nawet, że ludzie grzeszą. Wiarę martwą zastępował wiarą żywą. Bóg nie opuszczał nędzarzy i biednych—przemawiał do nich gorącem słowem księdza Anioła.
Raz nawet uderzony został przez rozpasy- jonowanego kowala, któremu nie pozwolił nad dzieckiem się pastwić.
— Czy myślisz, żeś mnie uderzył? — rzekł spokojnie. Uderzyłeś tego, który za was na krzyżu umarł.
Kowal rzucił okiem na rozwieszonego nad łożem Chrystusa i uczuł dreszcz zgrozy. U- derzył księdza w bok prawy, Chrystus miał tam ranę straszną, otwartą...
Dosia była prawą ręką księdza. Razu pewnego wręczyła mu znaczny zasiłek pieniężny. Wynajął więc jeden z domków, służących dotąd za miejsce rozpusty, poświęcił i otworzył szkołę. W oznaczonych godzinach przybywał pieszo, uczył chłopców i dziewczęta jak znosić niedolę i uczciwie na grosz pracować.
Codzienna bytność księdza w tych miejscach upadku i nędzy krępowała rozwiązłe usta, wstrzymywała od wypraw złodziejskich. Pozbyć się niedogodnego gościa nie leżało w zamiarach złych nawet ludzi. Kradli, bo brzuchy z głodu krzyczały—on chleb przynosił, na barki rzucał odzież.
Takim był ksiądz Anioł i jego pomocnica, lecz światło zbyt jasne zawsze razi przyzwy
czajone do mroków nocnych puszczyki. Adela i Honorata niby przekonane były o występku Dosi—Jakokowićz chciał tego.
Zaczęto szeptać.
I wieść sobie rosła powoli jak narośl na chorem drzewie. Zrazu każdy się zdziwił i zaprzeczył, ale pod sekretem szepnął drugiemu na ucho; później przypomniał słowo jakieś, które dało mu do myślenia, wreszcie coś zobaczył; zaczął się wahać, rozmyślać, wątpić— i uwierzył.
W dziwny sposób rodzą się owe wieści prawdziwe, które profani plotkami zowią. Każdy słyszał coś, gdzieś... Ale gdzie? od kogo?— łeb ukręć—nie dowiesz się nigdy. Chodzi sobie po mieście i dość na tem.
O godzinie ósmej Kasper wszedł do pokoju księdza Anioła.
— Czy ksiądz proboszcz spał, czy nie kładł się zupełnie?—zapytał...
— Nie spałem i nie kładłem się — odpowiedział ksiądz Anioł.
Kasper pokręcił głową...
— Nie spałem i nie kładłem się—mruknął... dobrze!... A mnie się zdaje, księże... Et!
Machnął ręką i umilkł...
— No! co miałeś mówić?... mów!
Kasper powtórzył machnięcie.
— Kasprze—śmiało!...
— Oleum et operam perdidil... ot co!..
Ksiądz Anioł się uśmiechnął.
— Zkąd z ciebie taki łacinnik wziął się?
— A Bazylianie—lie?...
— Taak?...—odezwał się ksiądz Anioł. Nie wiedziałem, żeś u nich mądrość czerpał...
— Sum, sus, sut—sumus, susit susunt.—Jeszcze deklinacyje pamiętam.
Ksiądz parsknął śmiechem.
— Tam, księże proboszczu, to była nauka, nie jakieś szur-bur dzisiejsze, co z osła barana robi. Kiedy osioł—to osioł, a baran—to baran... ale ba!... wszystko przeinaczyli! Człowiek ledwie mowę dzisiejszą zrozumieć potrafi. Z kolasy karetę zrobili, z akademii zrobili wersytet... i wszystko dyjabli wzięli, samby Seneka zgłupiał... Niechby dawniej błazen jaki na ojca powiedział: papa — w papę by dostał i słusznie. Papa! dyjabeł wie co!... Albo ideał?... niechże to mądry odgadnie, co to takiego?...
— A jakże u Bazylijanów mówiono?...
— Bałwan, po prostu—i koniec!...
Ksiądz śmiał się szczerze...
Po chwili zbliżył się, położył mu dłoń na ramieniu i rzekł:
— Mój Kasprze!... jak widzisz, nie spałem noc całą, jestem zmęczony, zmęczony bardzo. Proszę ciebie, nie wpuszczaj do mnie z miasta nikogo—rozumiesz!... Chyba pani Dorota wi- dziećby się ze mną chciała, ale prócz niej— nikogo!
— Chyba pani Dorota widziećby się ze mną chciała, ale prócz niej — nikogo!... Jasno!...—szepnął Kasper.".'
Domyślił się łatwo, że księdzu cliodziło o wizyty Adeli i Honoraty. Skłonił się i, wyszedłszy na dziedziniec, na wyżła zawołał.
— Chodź tu—będziesz miał robotę!...
Wrócił na schody — pies skacząc, szedł za
nim.
Kasper zatrzymał się na kurytarzu i pokazując Jaktemu drzwi księżowskiego mieszkania, zaczął:
— Leż tu bestyjo i ani na krok nie wstawaj!... Przyniosę ci jeść, pić — rozumiesz byku?—Teraz uważaj!... Nie łap much, szelma-— ale słuchaj!
Uderzył psa po nosie i tak prawił.
— Mają do księdza proboszcza przyjść z wizytą, moje i twoje przyjaciółki: Adela i Honorata — słyszysz?... szczególuie Honorata- Wszystkich przepuścić, ale tych za nic w świecie!... Nie kąsać, bo na to prawa nie masz— chybaby się bardzo napierały, no! w takim wypadku: necessitas frangit legem! ale warcz i rób minę, jakbyś miał ich podusić, co, prawdę powiedziawszy, dobrzebyś zrobił... słyszysz — psie?... Ho-no-ra-ta!...
— Warrr...
— Mądryś!—zawołał uradowany Kasper, widząc, że Jakty go zrozumiał.—A ksiądz rektor powiada, że na ludzi nie wyjdziesz.
Pogładził wychowańca swojego, który ułożył się na ostatnim schodku, prowadzącym do drzwi księżowskich, złożywszy na krzyż przednie łapy i piękną głowę na nich oparłszy.
Kasper drzwi zamknął i zaczął się krzątać w przedpokojn, przygotowując śniadanie księdza.
Po paru kwadransach odezwało się warczenie Jaktego.
— Jest—mruknął Kasper... Adelcia!
W minut kilka pies warknął tak grubym głosem, jakby się miał rzucić.
— Honoratka!—szepnął Kasper.
Odezwały się głosy nawoływań — widocznie
przemawiano do psiego uczncia.
— Sa tu—Jakty!... to my—Jakty!
— Warrr...—brzmiała odpowiedź.
— Bardzo dobrze!—mruknął pod nosem Kasper...
— Kasper!... — odezwał się z za drzwi głos Adeli.
— Wiem ja bez ciebie, że nie Hieronim...
— Panie Kasper! — zawołały dwa głosy naraz.
— Macie Jaktego, to rozmówcie się z nim sobie—w sam raz dla was konwersacyja—mruczał pod nosem.
Warczenie psa stawało się coraz groźniejsze, aż ksiądz Anioł z drugiego pokoju zasłyszał i głosem cichym wezwał Kaspra do siebie.
—• Jakty warczy—odezwał się do wchodzącego.
— Goście.
Już są? — zapytał ksiądz Anioł z odcieniem niechęci w głosie.
— A są—tylko im Jakty odpowiada, że księdza niemą w domu.
— Żeby ich czasami nie pokąsał?
— Tak — jeżeliby ksiądz proboszcz pozwolił...?
— Bój się Boga!
— Jak nie, to nie!—propozycyja nie dyspo- zycyja...
Pies przestał warczeć — panie szybko schodziły ze schodów poirytowane niezmiernie. Kasper ostrożnie uchylił drzwi i wyjrzał do
sieię^,*
— Nec locus ubi Troja fuit!.., szepnął.
Zwrócił się do psa.
— Dziękuję! — rzekł. Gdybyś był szlachcicem, dodałbym—panie bracie!... Sam winieneś, żeś się psem urodził, a szkoda!... Poleż-no jeszcze—bo że wrócą, to wrócą.
Nie omylił się, Adela i Honorata parokrotnie „dowiadywały się do księdza", ale po rozmowie z Jaktym musiały dać dzisiejszym odwiedzinom za wygranę. Spotkały jednak na ulicy — coś około południa —• Kaspra i zaczęły rozpytywać go o zdrowie księdza.
— Nie bardzo zdrów i nie bardzo chory.
— Zmęczony pewnie — dokończyła pani A- dela.
— Chciałybyśmy się zobaczyć.
— A dobrze!... — odpowiedział Kasper—proszę zajść!...
Panie pobiegły, ale Jakty nie puścił.
Kto wie, czy nie zrodziła się myśl w ich gło- wiej że i pies Kaspra, równie jak i Kiryło, na- mowiony został przez Dosię. Serca ich tak
przepełniała gorycz, że gotowe były posądzać wszystko i wszystkich. Wypadek z ubiegłej ,nocy ostatecznie im żółć poruszył i pierś zakrwawił. Spieszyły więc do Kajcia, który prawdopodobnie kroki Dosi śledził.
Po całonocnem przesiedzeniu na płocie Jakokowićz wyglądał jak uosobienie nieszczęścia. Ubranie miał podarte, w paru miejscach poplamione żywicą; strzępy parasola świadczyły o walce, jaką przebyć musiał; zanim się na płot dostał, a gdy waz z Judką na ziemi się rozciągnął, pies za kołnierz go potargał, jak- byIlostatnipi' tym czynem' chciał .daćywyła?: swojego tryumfu. Dostać się pieszo do domu, Jakokowićz nie ryzykował, zresztą nie mógł, bo nogfi mu tak zaklękły/ że nie był w stanie ruszyć niemi. Za pomocą więc Judki usadowił się na beczce, którą objął obiema rękami i tak przez miasto ruszyły' *
Katarzyna była przerażoną, widząc ekwipaż, jakim pan jej przyjechał. Judka tymczasem zażądał dość nawet sowitego wynagrodzenia, co tfakokowicza obnrzyło.
— Za co?... za co mam płacić tobie?...
— Jakto za co?../ a za powóz?...
— Czyż .to powóż?:.. >
■ Psiecie nie chata?....
— Ale i nie kareta!
,— Nu, ale zawsie na nim było jeżdzienie!
— Kaeiuchno—rozmów się!...
' Jakokowic? wszedł do domu—Kaciuchna za łopatę porwała.
— Aj-waj! dał się po chwili słyszeć bolesny krzyk Judki.—Beczka zadndniła gwałtownie, do pokoju pana Kajetana weszła Kacinchna czerwona bardzo.
— A co?—zapłaciłaś?...
— Już i pojechał — odpowiedziała sapiąc.
Jakokowiez leżał na łóżkn — baba do opatrunku się zabrała...
— A jak tam, Kaciuchno?
— Siniaki i siniaki, a łydki jakby nie było.
— Gdzieżby się podziała?!...—zawołał przestraszony Jakokowiez, unosząc nieco głowę z poduszki.
— <Skąsana jegomościu akuratnie.
To mówiąc, bandażowała nogę i przykładała zimne okłady swojemu panu.
— Czy to wilki jegomościa tak naskubały— czy co?...
— Odysea, Kaciuchno!—szepnął Jakokowiez.
Baba poruszyła głową...
— Znasz ty Odyseę?...
— Nie widziała nawet, jegomościu.
— Wielka szkoda!...
— Czy to nie siostra Motruny, która flaki na targu sprzedaje?...
— Jaka ty głupia, Kacinchno! Ja tobie o Homerze mówię, a ty, czort wie, co pleciesz!...
JPornszył się.
— Oj—jak boli!
— Gdzie to jegomość zabrał si'ę3—ęh.yba na Bosy-Bród, bo tam same sobaki mieszkają?
—( Zawsze to, Kaciuchno, bywa tak, że ko
muś robisz dobrze, a'sam cierpisz. Broniłem jakiejś biednej kobiety!,. którą napadło isześć psów: Nieszczęśliwą uratowałem, a sam wpadłem w nieszczęście. Złe szelmy, żem je strasznie gromił, jak napadną — nuż szarpać, skubać z przodu, z tyłu, z boku — strach. Wydarły parasol, ja kułakami biłem i pobiłbym niezawodnie, ale wtem nadbiegło ze siedem krów, wszystkie cielne—i nuż do mnie! Siedem krów, Kaciuchno, i psów ize dwadzieścia—nie bagatela! Innego dawnoby rozciągnęły, ale nie mnie!... Oparłem się o płot i walkę zacząłem. Pies podbiegł... ja go w mordę—a zaś! krowa podskoczyła, za łeb ją»-'—-i na bok! Całą noc biłem się, no—i rozpędziłem nakoniec, ale i mnie nadszarpały i stłukły odrobinę... Dziesięć krów, Kaciuchno i psów ze trzydzieści — to sobie powiedzieć łatwo! Ja nie wiem, czy ty nawet do piętnastu liczyć umiesz—a tu dwadzieścia osiem krów i psów prawie setka!..: :\j
Wieść o bohaterstwie Jakókowicza. rozniosła się szybko po Zakutym-Grodzie. Do rozlicznych cnót przybywała odwaga. Panie zrobiły składkę i ofiarowały mu piękny kałamarz bronzowy, osadzony na marmurowej podstawie; główną zaś jego ozdobą była grupa środkowa? przedstawiająca'psa i krowę... Pies byt w pozycyi wojowniczej, zdawał się. warczeć, krowa z łbem pochylonym gotowała się do boju. Jakokowićz podziękował z uniesieniem za dar wspaniały, ale widoku kałamarza znieść nie mógł.v4 Schował go do kufra, zawinąwszy
szczelnie w kilka arkuszy gazet, by nawet wypadkiem wzrok nań nie padł.
Nie sądzono jednak Kajciowi zbyt długo spokoju zażywać. W dni kilkanaście otrzymał wezwanie do sądu. Pozywał go Judka za obrazę honoru (choć to go właściwie od łopaty Kaciuchny spotkało), o niezapłacenie za podróż i o szkodę, jaką Jakokowiez jego chałatowi wyrządził, rzucając się całą siłą z wysokości płotu w ramiona Judy. Pozew ten był wcale nie na rękę Jakokowiczowi, gdyż rzecz cała z łatwością wydaćby się mogła, co przyniosłoby szwank jego bohaterstwu. Rad nie rad, musiał sprawę z Judka załagodzić—i rubli srebrnych piętnaście na stół mu wyliczyć. To go dobiło ostatecznie, tyle nieszczęść na jednę głowę —za wiele! Położył się do łóżka i wezwał Ratatyńskiego. Oczywiście, że aportera i krew podziałały cudownie.
Po kilku dniach, kwękając nieco, wyszedł na miasto. Katarzyna widziała więcej sińców i ran, iyż było, bo starć', bezzębne psisko wyć mogło dobrze, lecz nad to szkody innej wyrządzić nie było w stanie. Rzucając się na piersi Judki, którego zwalił i sam z nim runął— zaczepił się o sęk, znajdujący się w parkanie i skórę zdarł nieco,- przy czem ubranie pękło, a padając na ziemię, potłukł się dość poważnie. Że musiało go coś tam boleć, temu nawet Ra- tatyński nie zaprzeczał, który, z powołania swego był najbliższy rzeczy dotkniętych; ale śmiertelnych obrażeń nie widział — skończyło
się więc na postawieniu trzydziesta sześciu baniek, puszczeniu krwi dwu półkwaterków i jednej aperturze. Lecz noc spędzona na płocie, pamięć kurczów, jakich doświadczył przy musowem trzymaniu nóg podgiętych, strach zresztą krowiego szturmu, który-/co i chwila groził zawaleniem się parkanu; wstrząśnieńia, jakich przy tem doznawał — przepełniły czarę jego cierpień. Zapałał straszną do Dosi nienawiścią... Ona była wszystkiemu winną! Psy wyły, ryczały krowy — przez nią! do tego wspomnienie |$snu nocy letniej" żółć- <mw burzyło. Był pewny, że oszukiwała męża, ale chciał widoczniej szych dowodów, któreby pozwoliły czarno na białem rzecz całą Henrykowi przedstawić. Ostrzeżenie, zrobione zdaleka lub w*liście anonimowym—dobre było. Uwie- rzonoby, czy nie, zawsze kropla mętu osiadła- by na dnie czystej wody. To na początek— tymczasem czego innego szukał. W biurku Dosi musiał być niejeden bilecik, list jakiś na różowym, koniecznie różowym pisany papierze, pełen czułych wyznań... A! list taki posiąść —dopiero tryumf skończony. W jego rękach byłaby Tytanija, możeby nawet wrócił, w innej tylko już formie—sen nocy letniej. Bądź co bądź list taki on mieć powinien, list własnoręczny.
Gnany żądzą posiadania skarbu takiego, w czasie nieobecności Dosi, nawiedzał jej garderobę. Teresi dał w prezencie rękawiczki ni- ciane, Marynce robił nadzieję ożenienia się.
Durna dziewczyna uwierzyła, bo od czegóż wróżba cyganki? „Złoto, złoteczko u ciebie panieneczko ja widzę, a za męża pan będzie!..." Maryuka Jakokowiczowa... nie! będzie Mary- janna Jakokowiczowa—ha! hal Obiecała więc wykraść kluczyki od gotowalni pani i wręczyć przyszłemu małżonkowi. Kiryło tylko nie wiedzieć jakiego był usposobienia. Podsunął mu raz pan Kajetan rubelka—„ne treba"!—odpowiedział krótko; powiedział, że jest wielkim jego przyjacielem—„ha?"—zapytał; Jakokowićz wytłumaczył mu znaczenie przyjaźni i otrzymał, w odpowiedzi znajome dobrze: -,;eher!
Pan Kajetan czuł teraz rzeczywistą nienawiść do Dosi, najbardziej zaś przyczyniła się do tego jej pogarda. Dla Dosi był nieobecnym. ■ W' towarzystwach nie widziała go, choć się kłaniał i bezczelnie narzncał. W postępowaniu jej jednak nie było znać żadnego przymusu; nie odwracała oczu,- gdy stawał przed nią, patrzyła nawet, lecz Jakokowićz widział, że patrzy, jak na ścianę. Wpadł więc w stan jakiejś gorączki, zaczął się nawet lękać o siebie, bo mu się zdawało, że dostał pewnych objawów wodowstrętu%
• — Kaciuchno—daj wody!—wołał czasem, o- budziwszy się rozgorączkowany.
Kaciuclina przynosiła, Jakokowićz pił..!'*
— Nie, chwała Bogu! — szeptał... Idź, Kaciuchno!
Nie wściekł się, lecz Dosię zgubić postanowił, a 'ona, niedomyślając się niczego, rzucała
się w wir zabaw, rozsiewając urok wokoło siebie. Zdziwiła się tylko, że płeć męzka poczynała jawniej występować z ncznciami swo- jemi.
To jej się nie podobało.
Jakokowiez nie zasypiał sprawy.
Od Adeli i Honoraty dowiedział się, że dnia tego, w którym ksiądz Anioł z Dosią gdzipś zniknął, a on bohaterski bój z krowami prowadził—zaniepokojone panie udały się natychmiast do mieszkania Doroty; że Kiryło palnął do nich z krucicy, a Dosia nad ranem dopiero wróciła, że nazajutrz odwiedziły księdza A- nioła, ale Jakty nie puścił do drzwi nawet, Kasper zaś powiedział najwyraźniej, że ksiądz jest bardzo zmęczony.
— Uważasz, brylancie?... ta potwornica zabije go!...
— Ratować! ratowa<y^~wołała Honorata...
— Miasta bronić.' — podniesionym głosem krzyknęła Adela.
Ten okrzyk okrutnie się jej podobał. Czuła, że serce jej napełniało się czemś nieSzna- nem dotąd zupełnie. To-„coś" czuć musiał Napoleon, gdy, oparłszy się o piramidy, wydał bój Mamelukom.
— Miasta bronić! — wołała Adela — i przez dziwne kojarzenie się pojęć zdawało się jej, że Zakuty-Gród jest otoczony przez jakieś hordy Hunnów, a w jej ręku spoczywa bezpieczeństwo drugiego Rzymu.
— Kiryło!—szepnął Jakokowiez, .spotkawszy
go wieczorem w garderobie Dosinej... Dla czego ty, łubko, do nich z krucicy strzelał..,?
— Ha?...
— Dla czego ty do nich z krucicy strzelał? —powtórzył Kajcio—mówiły mi przecie!
— To pomacać u kark hrucycia nazywa sia?
Teraz Jakokowićz oczy wytrzeszczył...
— To... ty, Kiryło—Jak zrobił?
— Ehe!
— Na cóż to, łubko?...
— Dumał, co cholera—taj łup! .
— Oooo!...
— Stało-siafe^u, i hodi!
— Tylko nie rozgadaj tego, duszko!
— At!—wielka ciekawość!...
Splunął i do kredensu poszedł...
Nazajutrz w salonie Jakokowicza zebrano
się na radę. Honorata siedziała przy biurku, Adela z roziskrzónem okiem mierzyła szyb- kiemi krokami pokój, Jakokowićz perorował, podnosił, to opuszczał ramiona, składał i rozkładał ręce, przysiadał, podskakiwał, wprowadzając w ruch wszystkie dziesięć palców rąk kościstych... ■
— Miasta bronić! ze wskazującym palcem wyciągniętej ku niemu ręki, po raz wtóry już dzisiaj odezwała-się Adela. A tyle strasznej siły w głosie jej było, że Jakokowiczowi.dreszcz przeszedł pO grzbiecie, jak w ów czas, gdy, siedząc na parkanie, widział szturm Myni.
— Klejnoty moje! — zawołał—wiem, że nie-, przyjaciel jest silny, jeżeli nie sam przez, się,
to przynajmniej jednym gwardzistą, który za nim stoi.
Miał na myśli Henryka, którego otwarcie zaczepić—bał się. c
— Wiem, o czem mówisz—odezwała snę" A- dela głosem monarszym... Zatem?.
— Gwardzistę trz.eba' zluzować — ciągnął, przysiadając Jakokowiez—to jest.:, dać mu do zrozumienia, że" forteca jest n&ruszonii,' Czyli, krótkim, ale wymownym listem go ostrzedz, żeby niezbyt ufał załodze.
Honorata podniosła się.
— Z ust mi wyjąłeś... Napisać—i zaraz do Zawiercia—wysłać!...
— Ja napiszę!—odezwała się Adela.
— Nie—ja!
— Ale ja!
— Ja!
— Ja!!...
Ale HońSrata! fckocż^ła dó- biurka, fejianła^ chwyciła pióro, umoczyła w atramencie i pośpiesznie pisać zaczęła. Jakokowiez chodził z kąta w kąt, Adela stała na środku pokoju, z pewnem politowaniem patrząc na piszącą.
— Skończyłam—odwracając się z krzesłem, pisnęła Honorata... Słuchajcie!
Zaczęła czytać.
„Przerażeni niebywałym dotąd czynem przewrotności kobiecej, zaniepokojeni w sumieniach własnych — my, niżej podpi- sani..'.'"
— Ależ pani! pani!... — odezwała się Adela
głosem peęswazyi. Kto; zaniepokojony w sumieniach—my? Czyśmy się do tej sprawy mieszali, albo mieszamy?...
— Albo po co „niżej podpisani?" — wtrącił Jakokowićz — przecie się listów takich wcale nie podpisuje. Są tQ niby ostrzegawcze kule podjazdowego oddziału, które wypadają niewiadomo zkąd..,v
* —Albo po co „przerażeni"!?...—dodała Adela. « List podobnego rodzaju powinien być prosty, naturalny, bez wyszukanych słów, niepotrzebnej emfazy... Przerażeni! zaniepokojeni!...
Ruszyła lekko ramionami i podchodząc do zbitej nieco z tropu pisarki, odezwała się...
— Pozwól, pani!
Honorata wstała nie bez pewnego przymusu—Adela usiadła na jej miejscu.
— Przerażeni!...—szepnęła raz jeszcze. Prostota tu konieczna, spokój!
Wspaniałym ruchem ręki umoczyła pióro, przyłożyła. palec do czoła, "i, pisać zaczęły... Pryskała stalówka, aż drobny, czarny deszczyk kropił wokoło i na białym papierze w kunsztowną układał się mozajkę...
Tak!...—odezwała się po chwili. Słuchajcie państwo!
Wcięła list do rąk i czytać zaczęła:
„Miasto ' nasze przejęte zgrozą, nowej Putyfary, której na imię Dorota..."
Jakokowićz chrząknął gwałtownie i podskoczył.,.
* — Nie dobrze?—spytała Adela.
— To bardzo ładnie pani napisała, udatnie nawet bardzo, ale zawsze się zdradza, aczkolwiek zdolne, lecz niewieście pióro. Pan Henryk żadnej niewiasty domyślać się nie powinien, bo jak tylko wpadnie na myśl, że kobieta pisała, straci zupełnie zaufanie do listu, który powinien pewną czujność w nim obudzić, Widzicie, klejnoty moje—rzecz powinna być przeprowadzona tak!... List się napisze, mam znajomego kancelistę, który go przepisze, podpis się położy taki, że go sam astronom przez teleskop nie wyczyta, a treść pisma będzie poufała, jakby dobry znajomy, albo przyjaciel go kreślił. • Krótko, węzłowato — szedł prosto, a w bok skoczył. Ja w tem praktyk. Pozwólcie, klejnoty moje, a ja już temu zaradzę!
Decydujący głos Jakokowicza, nie dopuszczał sporów.
Adela wstała, przy stole usiadł Kajcio. Brwi podniósł, — oczy przymrużył, wreszcie przykładając pióro do białej karty papieru, głowę ku prawemu ramieniu pochylać zaczął, lewą stronę policzka wydął, do czego mu stosownie ułożony język: dopomógł — i po peśwpym namyśle, lekko prowadzona stalówka posunęła się }po papierze. •
Pó upływie kwadransa list był ffotó\jr S» odpowiadał zupełnie założeniu. Nie potrzeba było nawet kancelisty do przepisywania, Kajcio -pisał trzynastoma charakterami. Położył podpis, który wprawną zdradzał rękę, bó e na-
przykład było podobne do 0 i do y—każda litera była nią i nie była. Zaadresował i sam osobiście do skrzynki wrzucił.
Po wy^upiu listu jakby ciężar jakiś spadł z piersi sprzymierzonej trójki. Adela i Honorata poszły w odwiedziny do Dosi — J akoko wicz jak pająk snuł się po mieście.
VI.
Na wsi.
Co się działo w Zakutym-G rodzie, o czem tam ludzie marzyli i jafcR plany snuli, Henryk nie wffllział, oddany cały pracy i rozry- wto>m wiejskim. Właśnie dzierżawa się skorP- czyła i młody pan chciał gospodarstwem sam się zająć. Przed dwoma laty-dopiero objął w po4?a5aipie majątek, gdy ojciec go odumarł; o- żeniwszy się miał z młodą żoną zamieszkać na wsi, ale wypadkiem dom się Opalił i Henryk rad nie .gad 'musiał osiąść w mieście, o- czeknjąc końca dzierżawy i gromadząc mate- t^yjał potrzebny do budowy nowego domu. Dzieijawa się skończyła, zbiór według wy należał do niego, urodzaj był wielkflj fcfeo- że dojrzewało na gwałt!, ale Hgiryk rozleniwiał nieco w ślicznych ramionach Dosi i z dnia na oSeń wyjazd swój odkładał, że par jWrce^żona go wyprawić musiała.
— Jedź ze mną Dosiu!
— Dobrze, dobrzei-J-ajfwołhła uradowana, w dłoń klaszcząc.
— Ba! a gdzie ty spać będziesz?
— Zrobimy sobie szałas w ogrodzie... Doskonale!... Henryku—weź mnie z sobą!... weź!...
Naparła się jak dziecko rozpieszczone, że o mało się Henryk nie zgodził, ale rozpatrzywszy rzecz całą na zimno, przyszedł do przekonania, że plan Dosi cygański był nieco. Le" dwie mógł teraz wytłomaczyć żonie, że owa sielanka w rSczywistości iffiSwyglądałaby tak romantycznie; że noce chłodne zaszkodzić by jej mogły, a komary skąsałyby nielitościwie. Po długich sporach roześmieli się oboje, Henryk ucałował koralowe, kochane usta i wyjechał.
O mil kilkanaście od Zakutego-Grodu leżała piękna posiadłość Henryka, Zawierciem zwana. Uprzedzony ekonom wyporządził jeden z dwóch swoich pokojów—kazał ściany pobielić, okna i podłogę wymyć; najlepsze meble ze swoieh gratów wybrać i kantorek, wielki jak arka Noego, u okna postawić. Podt$£ę posypał tatarakiem, bo tego „szelmoskie" pchły nie lubią; u drzwi, do wycierania 'nóg słomiankę. na kantorku dwie libry szarego papierń położył; postawił ogromny z zielonego szkła kałamarz z piórem, nad łóżkiem mały obrazek Matki Boskiej Berdyczowskiej zawiesił — i rad był z siebie.
Wieść o przyjeździe dziedzica nie była dla mieszkańców wsi tajemnicą. U kołowrotu powitała go hromada chlebem i solą; przed cerkwią czekał ksiądz, na folwarcznym dziedzińca wystrojone dziewczęta i parobcy. Henryk
z rozrzewnieniem przyjął dar gospodarzy, serdecznie z młodzieżą »«ię przywitał, księdza' w ramię ucałował i zaszedł do cerkwi, by świę- ifeniu Mik-ojajówi się ^olcłonić.'Podobało l&ijęAto duchownemu i gromadzie.
Po krótkiej, serdecznej mówią1'kapłana, pan Henryk kazał powozowi odjechać a sam piechotą do dtyoru^tsję* udał.
Na folwarku spotkały go dziewoje, a że bez pana ekonom żniwo rozpoczął, bo czas był gorący — każda miała sierp na ramieniu. Zaledwie pośród nich Henryk się znalazł, jak zagrodziły mu na ziemi sierpami drogę, wykupu żądając.
— Mołodycom grosze, a wam uściski! — za śmiał się Henryk.
Skoczył.?*
Dziewczęta pierzchły wśród ogólnego śmiechu żniwiarzy.
Wesoło dzień ten przepędził młody gospodarz, a że pod ręką znalazła śię i muzyka,— więc i pohulał ochoczo przy dźwięku skrzypek i chóru bębnów. Zbliżająca się noc położyła koniec zabawie.
Młody dziedzic wziął się szczerze do pracy. Od rana do wieczora na dzielnym konin po polu się ^uwijał-j-cieszyły go szeregi1 .kóp pszenicznych, odurzał się zapachem łąk, zwiedzał lasy, przeglądał stadninę, do młyna parę razy zajrzał i zburczał arendarza, że wódkę •fabrykow£fną sprzedawał. Zgrzany, spocony
powijał wieczorem do swojej stancyjki, gdzie go oczekiwała gromadka żeńców i kosiarzy. Wypłacał więc. należność, dawał dyspozycyje na dzień jutrzejszy, tam się zepsuł, koń okulał, wołał więc weterynarza i cieślę — wreszcie zamykał się z Harasymowiczem i e- konomskie rachunki sprawdzał. Tymczasem pani ekonomowa w saloniku swoim nakrywała stół białym obrusem o brzegach czerwonych, i gdy Henryk na progu się zjawiał, uprzejma gosposia wnosiła na półmisku hreczane kluski z serem, świeżą słoninką oblane, a na stole już była wędzonka, chleb czarny upife czony wyśmienicie i w pękatej butelce gorzałka.
— Specyjały!—mówił Henryk, zabierającSię do zdrowej, wiejskiej wieczerzy.
— Harasymowicz podnosił kieliszek, pił za zdrowie Henryka, Henryk zwracał się do jtóy ni Harasymowiczowej, która, sznurując usta i rumieniąc się, odmawiała przez skromność.
— Ta pijże! nie trucizna*- perswadował mąż..jJL.
— Nie godzi się mi odmawiać — tłómaczył Henryk...
—ftWidzisz, dziedzic prosi — no Franko, pij —taj liodi!...
Pani ekonomowa czyniła zadość prośbie, natf- pijała, kropel kilkanaście, przyczeiu krzywua się okrutnie.
— Nie' zwyczajna—tłómaczył mąż, a i powie- dzialszy prawdę, to i z dobrego domu, gdzie ró
żne adukacyje otrzymała. Ojciec jej nazywał się Witalis Szurymski, pisarzem był u grafa Dulskiego—pan wie!... o!
— Ta co tam!...—odpowiadała skromnie pani Harasymowiczowa. Był u grafa czy ni, a kluski wystygną.
Siadali we troje i spożywali dary boże. A oto i samowar buchnął parą, herbata gotowa— na talerzu zjawiły się konfitury z wisien.
— Jem jak Sadłowski! -■— śmiał się Henryk.
Po wieczerzy nie zaraz odchodził. Zapalał
papierosa, siadał w fotelu na biegunach, z którego posiadania pan Harasymowicz był dumny, jak świeżo nobilitowany szlachcic z dostojeństwa swojego'— chwiał się, huśtał, a pani Harasymowiczowa, czyniąc zadość proźbie dziedzica, zaczynała śpiewać przy gitarze.
„Już księżyc zeszedł,psy się uśpiły"—brzmiało w malutkim pokoju, przy wdzięcznym a- kompaniamencie strun...
Pan Henryk lubił tę piosnkę, wygnaną dawno z dworów, rozbrzmiewającą jeszcze między czterema ścianami dworków. Śliczną jest, prześliczną, lecz tylko w owych dworkach Śpiewana, przy wtórze strun gitary. Nie gorszcie się czciciele Wagnerów i GounodóV, że ona w sercu Henryka więcej uczuć budziła, niż tajemniczy świat Nibelungów, lub rozpaczliwy krzyk Aidy.
Nazajutrz powtarzało się to samo. Dzwoniły struny gitary — Harasymowiczowa .śpiewała... Henryk marzył.
.Bywały dni takie, że Henryk nie wirne miał do roboty w polu. Wtenczas dzieę cały przepędzał w ogrodzie, przypatrywał się, jak rój siadał na uprzywilejowanej gruszy; sam piękniejsze gruszki widełkami zdejmował z drzewa, lub na dziedzińcu kazał stajenne konie na lince przepędzać. Przed wieczorem wychodził na przechadzkę w pole.
Jak okiem sięgnąć, złociły się zbożne łany. Żyto w chłopa, pszenica jak las dziewicy. Gdzie niegdzie bławatek błękitną główkę wychylił; granatowe listki pokazał kąkol, albo wspaniały bodiak kolczaste ramiona do góry wznosił. Tam furknęła przepiórka, tu z nadbrzeżnej miedzy zerwało się stadko wróbli i , jak rftj pszczelny gruszę, tak one bodj^ty ob
siadły. Nagle, wiatr powiał od stawówH.od łąk dalekich... Przez łan cały przeleciał szmer uroczysty, pochyliło się żyto srebrne, zakoły- sała się złota pszenica — istne fale morza bez początku i końca!...
W tym szmerze uroczystym, w tym falowaniu zbóż, jest zaklęta, czarodziejska, niewy- śpiewana nigdy pieśń łanów. Mistrz nad mi- strze mógł tylko takie arcydzieło stworzyć, jakiem jest muzyka pól ukraińskich.
Henryk czuł piękno tej muzyki, czuł — życie! Chwytał powietrze wonne, ,po dąjneku zbóż rozróżniał rodzaje. Wspaniały szum pszenicy nie ma łaskotl^wego szelestu owsa; szmer żyta drży rytmem długim, nie rwie się, nie pęka jak poświst ościstego jęczmienia; chrypliwa
nuta rzepaku inną jest od mrukliwego prosa. A cóż dopiero ów dźwięk niepochwytny traw stepowych.
Słuchał—patrzał, niemy ogarniał go zachwyt.
— Ach! gdyby Dosia ten koncert słyszała! myślał raz w czasie swojej wycieczki na pole. :..Doprawdy! miała dobrą myśl, chcąc jechać ze mną!... Czy nie moglibyśmy się pomieścić w tej izbie, której mi Harasymowicz ustąpił? Niewygodnie możeby było trochę, i możeby jej spać przeszkadzały koguty i kury i nieznośne gęganie głupich gęsi... No-to jeszcze nic! ale te świnie, co mają chlewy w pobliżu, „rachają" niemiłosiernie, że nawet mnie czasem irytują... A szałas?... taka pyszna pogoda! noce jasne — ciepłe... Możnaby zlepić szałas i postawić w ogrodzie nad wodą?... Łapalibyśmy sobie ryby. na wędkę, Harasymo- wiczowa dawałaby nam na wieczerzę karasie w śmietanie... Po uczcie takiej, druga uczta w szałasie, rozkoszna! słodka!... E! głupiec ze mnie!... Nie wiedzieć dlaczego jej się sprzeciwiłem.
Gniewał się na siebie i zaczął obliczać dni, kiedy roboty się skończą... Zbiór... wozowi- ca... jesienna orka!...
— Tfu!... to nie tak prędko jak myślałem!... sierpień... wrzesień... październik! Jak Boga kocham zbuduję szałas, albo chatę u.chłopa najmę, a Dosię sprowadzę!
Zaczęła go myśl ta prześladować, bo zatęsknił za ukochaną kobietą.
Od niechcenia zwierzył się przed Harasymowiczem.
•— Jaśnie panie! — zawołał ekonom. Żona pańska w szałasie albo w chacie chłopskiej?... Nie uchodzi—nie uchodzi!... Już lepiej ja z żoną wyniósłby się do czeladnej i razem z parobkami zamieszkał, ot co! a pani na moje miesoe zamieszkała, taj koniec!—Meble ao, kiepskie— ale usiąść można! lustro, choć krzywo pokazuje, ale zawsze coś taki pokaże, za to fotel na biegunach — to, moje uszanowanie! i u panów nie takto bywa zawżdy, ot co! —^eżeft jaśnie pan chce, ja sie zaraz usunę.
Ale Henryk zgodzić się nie mógł na usunięcie ekonoma. Samolubem nigdy nie był, postanowił tylko, gdy ważniejsze zajęcia się ukończą, choć na dni parę wpaść do żony.
Obejmując na swoją rękę gospodarstw^, miał dużo roboty... Dostatecznej ilości wozów nie • było, potrzeba i o pługach coś pomyśleć^ a brony, radła, siewniki... . Wszystkiego musiał dojrzeć sam, bo choć Harasymowicz mógł wyręczać go w wielu rzeczach, wymagających obecności gospodarza, Henryk trzymał się starej zasady że: pańskie oko, konia tuczy. Harasymowicz stanął na służbę niedawno, zdawał się człowiekiem być dobrym, ale młody dziedzic, za mało go znając, nie mógł mu ani znaczniejszych sum pieniędzy powierzać, ani gospodarskiemu jego rozumowi zaurać'Jślepo. Rad nie rad musiał przysiedzieć fałdów—i całą gospodarską machinę do porządnego ładu dopro
wadzić. Zaczął młyn stawiać, dom budować, zresztą przyzwoitość nakazywała i dawnym sąsiadom się przypomnieć. Nie było rady! myśl Dosi o zbudowaniu szałasu dobrą była, ale...
Z okrzykiem radości powitali nowego współobywatela sąsiedzi. Jakkolwiek po kilku tygodniach przypomniał o nich — za złe mu nie mieli, przeciwnie: gospodarstwo wymagało czujności, nowych porządków, szybkiego dopełnień nia wielu braków. Henryk załatwił to wszyf stko, a, doprowadziwszy w większej części do należytego ładu, mógł dopiero odetchnąć swobodniej i sąsiadom się udzielirofi
—*/Nie szaławiła—to dobrze! gorącyłyto • się utemperuje!.,. ale majątku dopatrzy i ziemi z rąk nie wypuści—mówił pan Jankowski, czoło obywatelstwa, doradca i kompromisarz w sprawach szlacheckich.
— Lubisz polowanie, panie Henryku?.—pytała młodzież. ,
— W jesieni, mości panowieŁ-jako odpoczynek po trudach, odpowiadał.
— Brawo! uderzali w dłoń starzy.
— A tak... czasami—grasz w winta? - pytali ci znowu.
— Chyba nauczycie- bo do niego nie mam wybitnych zdolności.
— E^|le! mruczeli młodzi.
Mimo* tych małych wad, w krótkim czasie pozyskał serca współziemian.
Zaczęły się odwiedziny.
Podobał się młodzieży, bo jeździł na koniu-4 jak ułan, i strzelał w lot jaskółki —paniom, bo mazura z fantazyją poprowadzić umiał na nie jednym baliku; podobał się starym, bo zarozumiałym nie był i zasięgał rad doświad- czeńszych od siebie; mamom i panienkom, bo łobuzującą się młodzież do stanu małżeńskiego napędzał. Rozrywki i praca pochłaniały mu niemal każdą chwilę, że zdawało się, iż nie miał czasu pomyśleć nawet o czemś na sercu leżącem. Tymczasem Dosia stawała coraz częściej przed jego oczami, a listy otrzymywane od niej, długie, serdeczne listy, wiały wciąż większą tęsknotą.
— Przydałby się szałasik!^,—szeptał, teraz za późno! Dni gorące, ale noce już chłodne.
Na skrzydłach chciał leciea—a tu rozpoczęć ła się wozowica, przyjechali kupcy na zboże, arendarze na młyn i karczmę. Zaczęły się targi, pisywanie kontraktów... Po ścisłym obrachunku nie prędzej jak za dwa tygodnie z okładem będzie mógł z domu wyruszyć. Harasymowicza polubił—dobry był człek a i gospodarz wytrawny, gdyby więc coś ważniejszego do zrobienia wypadło, pewny był, że już ekonomski rozum wystarczy, a zda się, że na uczciwości Harasymowicza zawieść się nie powinien.
Zbiór poszedł dobrze i szybko, pogoda dopisała, ba! nadto nawet, bo od sześciu' tygodni jednał kropla deszczu nie spadła; ziemia spragniona wilgoci pękała, liście drzew zżółkły
i sta woni/wody nie mało ubyło.. Aż pewnego wieczora wtoczyły się czarne chmury na niebo, deszcz lunął jak z wiadra, a gromy i pioruny rznęły z sił całych, jakby zamyślały nagrodzić sobie milczenie zbyt długie.
Harasymowicz z Henrykiem ledwie uciekli przed nawałnicą. Pani ekonomowa wystąpiła z wieczerzą, którejlHenryk* nie skosztował prawie—wypił tylko szklankę herbaty i, powiedziawszy dobranoc, udał się do swego pokoju. Spać się jednak nie kładł — chodził, wzdychał... wreszcie zapalił dwie świece, rozerwał opaskę świeżo przywiezionej z poczty gazety, i czytać zaczął.
Było około godziny jedenastej, gdy nagle psy podwórzowe zaszczekały i dał się słyszeć turkot podjeżdżającego powozu. Henryk przestał czytać, położył gazetę i słuchał.
Skrzypnęły drzwi — to Harasymowicz wyszedł na ganek; do psów przemówił, które poszczekując, umilkły, a że byłokciemno i <Jeszcz lał jak z cebra, odezwał się do przyjeżdżającego.
— Kto tam?
— Czy pan Henryk tu mieszka?... — zapytał przybyły.
Henryk zerwał się na równe nogi i otwierając drzwi do sieni, wpadł w ramiona Sad- łowskiego.
Zaczęli się całować jakby dwaj najserdeczniejsi przyjaciele.
— Pan Kleofas! pan Kleofas!... — wołał Hen-
11
— J02 —
ryk—ehodżże dobrodzieju!... A to gość niespodziewany— w sam raz, kiedym tak do was zatęsknił.
•— Siurpryza—aba? wiedziałem, że siurpry- zę ci sprawię, mości dobrodzieju!.,. Fu!... oto deszcz!., a pioruny, jakby na obstalunek, łupią!..
Henryk zawiódł swojego gościa do pokoju...
— No—cóż tam słychać u was w Zakutym Grodzie?...
— Jeść!—odezwał się Sadłowski. Od drugiego popasu nic w ustach nie miałem.
Henryk zwrócił się do Harasymowicza.
— Panie Michale—poproś żony, może tam coś znajdzie do przetrącenia.
— A jest prosiak nietknięty nawet—odpowiedział ekonom...
— Oto, to!... a faszerowany trybulką, cybul- ką—be?
— Coś tam we środku ma—zdaje się ro- dzenki:..
— Z wątróbką pewnie, brawo!—a co więcej?—zapytał Sadłowski.
— Znajdzie się i półgęsek niejeden.
— Niejeden mówisz?... tak, naprzykład — wielej
—-^Starczyłoby i dla setki gości — odpowiedział Harasymowicz.
— Mój dobrodzieju!... — zawołał pan Kleofas. Wyobraź sobie, że do was zjechali się wszyscy goście, wielu ich jest tylko — rozumiesz?...
— Dawaj, co masz!— zaśmiał się Henryk— i mnie apetytu przybyło.
Harasymowicz odszedł, Sadłowski usiadł, sapiąc na fotelu—Henryk przysunął się do niego z krzesłem, i uderzając go po kolanie dłonią, odezwał się:
— No cóż tam słychać w Zakutym - Grodzie?
— Poczekaj, poczekaj!—mruknął pan Kleofas—pierwej przetrącić. Od drugiego popasu nic a nic w ustach nie miałem.
Po chwili, na rozkaz Henryka, stół przybrał jakąś odświętną postać. Potężny prosiak, nadziewany przepysznym farszem z mięszani- ny wątróbki, masła, drobno (Siekanej słoninki, zielonego kopru z dodaniem w miarę pieprzu, soliiti z odrobiną czarnych rodzenek, zjawił się na półmisku; półkopy półgąsków zajęło miejsce obok—krążek sera z kminkiem znalazł się przy pękatej butelce gorzałki, a i parę łokci kiełbasy miłym zapachem czosnku powiało.
» — Uczta Lukullusa! cmoknął Sadłowski, zawiązując w około szyi okrutną serwetę. Dobrze, że nie zrywacie z tradycyją; jeszcze na was liczyć można, jak Boga kocham—można!...
Wziął do rąk butelkę z wódką...
— Piołunówka—pi*'pi!... Przepijaj do mnie, panie Henryku, bo jeść mi się chce okrutnie.
Henryk przepił do Sadłowskiego, Sadłowski wychylił również i zwrócił się do Harasymowicza, Ji^ry stał obok.
— Można?...—zapytał.
— Jeżeli łaska, to i owszem!—odpowiedział ekonom.
Gorzałka raz jeszcze poszławl kolej, po- czem Henryk, dając znak Harasymowiczowi, żeby nsiadł, posunął półmiski ku Sadłow- skiemu.
— Ale wy już po wieczerzy?—zapytał pan Kleofas, patrząc na nieb wzrokiem, wyrażającym obawę jakąś.
— W kompanii coś tam skubniem!—wtrącił Henryk.
— Wybaczcie tylko, że wam prosiaka powąchać nawet nie dam.—To rzekłszy, przysunął półmisek do siebie i wziął się do roboty.
Zmiótł wszystko — z kiełbasą nie zabawił się długo, półgąskom nie przebaczył, sera jakby nie było, resztę gorzały wychylił, „idealnie"! mruknął, otarł usta całą seiriyetą i podając rękę gospodarzowi, wstał od stołu.
— Dziękuję!... najadłem się wspaniale.
— A więc, co u was tam... zaczął Henryk.
— Spać! ł—mruknął Sadłowski i nie namy-» ślając się długo, rozebrał się do koszuli i buchnął na zasłane łóżko Henryka.
Po upływie minut pięciu Sadłowski chrapał, aż psy na dziedzińcu warczeć zaczęły. Henryk, odprawiwszy Harasymowicza, zgasił światło^ a że sam nie miał gdzie głowy przytulić, wreszcie w towarzystwie na wszystkie tony grającego pana Kleofasa spaćby przy- trudno było—wyszedł do ogrodu.
Burza ustała — raz w raz tylko ciclłe bły-
Skawice oświetlały niebo i z liści spadały krople duże, jasne, bo księżyc z za chmur się u- kazał i świecił w tych brylantach wodnych. 2£joczu Henryka odleciaŁjsen; spodziewał się wiadomości od Dosi, nie omieszkała pewnie przez Sadłowskiego listu napisać, a to bydlę do jutra kazało mu czekać.
Koło trzeciej nad ranem zdrzemnął się na ławeczce w ogrodowej altanie. Obudził się koło siódmej, poszedł więc do obór, był przy napoju koni, wreszcie dano mu znać, że gośó»się przebudził i coś tam o śniadaniu przebąkuje.
— Dobrodzieju! wyspałem się cudownie!
— Wielce mnie to cieszy—odpowiedział Henryk. Ale zechciejże mnie pan powiedzieć, jakim trafem zawadziłeś o Zawiercie?
— Dlaczego trafem?... co roku dawnych sąsiadów swoich odwiedzam. Jakób Kiełbasie- wicz, to mój kolega z ławy szkolnej za bazy- lyjańskich jeszcze czasów; marszałek Kolada zawdzięczał mnie marszałkowstwo swoje, a i poczciwy Michałek Polędwica wart wspomnienia. Wszystko to starzy znajomi a przyjaciele od serca. Jak kapucyn po kwestę, tak ja rok rocznie wyruszam w objazd, odwiedzając .niegdyś sąsiadów moich. A skręciłem do Zawiercia — 110! co za dziw? Chciało się dowiedzieć czegoś o tobie, mości dobrodzieju—i samemu coś tam...
Zatrzymał się.
Henryk spojrzał na Sadłowskiego.
Drzwi się otwarły—kozaczek wniósł śniada
nie, nie mniej obfite jak kolacyja wczorajszego wieczora.
. — Czas, pora... mruknął Sadłowski.
Zjadł, co się zowie, wypił niezgorzej, aż poczerwieniały mu policzki, a że szlachcic, gdy podpije do czułości jest wielce skłonny — Sa- dłowskiemu co chwila łzy napływały do oczu, zaczął ściskać i całować Henryka?.- wzdychać czasami — zaczynał coś mówić, urywał... wreszcie porwał go w szerokie swoje ramiona i zawołał.
— Wracaj do domu, panie Henryku!
— Gdybym mógł — ba!... odpowiedział Henryk, ale nie tak prędko jeszcze uporam się z gospodarskiemi zajęciami.
— Wiem, wiem — ale... nie wadziłoby i tam się dowiedzieć.;. Wracaj, panie Henryku!— posłuchaj mnie iii—wracaj!
AH Czy może?... ... ...'>«— O to, to—przerwał Sadłowslp.
'Henryk pobladł.
— Dosia chora? — krzyknął — co? mów pan prędzej!
— Ale dajże pokój mości dobrodzieju! zdrowa jak—ryba, hula, hasa, bawi się—daj Boże każdemu tak!
Henryk odetchnął.
— Kilka dni temu byliśmy razem na majówce — coś setnej z rzędu, ciągnął Sadłowski. Jak róża, powiadam ci, mości dobrodzieju, jak róża!... Czego jej brakuje? hula, hasa, bawi się—daj-Boże każdemu*tak!
— A. ja myślałem, że tam coś się stało i pan w objeżdżanego bawisz się. Ale—gdy jest inaczej, to chwała Boga!
Pod oknem zaturkotało.
— Co to? pańskie konie?—zapytał Henryk.
— .Dziś do marszałka na objad... śpieszę— śpieszę...
Wstał, ujął dłoń Henryka, wpatrzył mu się w oczy i ściskając mocno za obie ręće 'rzekł ze łzami:
— Wracaj, panie Henryku! wszystko rzuć— a wracaj!
— Panie Sadłowski, to: wracaj! pana, brżmi mi niezbyt pocieszająco. Mów otwarcie — żona zdrowa? •
—• Ależ ci mówiłem, mości dobrodzieju, że zdrowa jak jwba. Daj Boże każdemu tak!
— Po cóż mam wracać tak na gwałt?—J^Kj wołał Henryk niecierpliwie.
— To, mości dobrodzieju, moja rada — nic więcej!... Żona młoda, moife tam i tęskni za tobą—a i tobie, panie Henryku, chciałoby się już do niej—co?
— Nie wchodź tylko pan w pragnienia nasze—zaśmiał się Henryk.
Zaczęli się żegnać — Henryk podprowadził gościa do fajetonu.
— Czy Dosia przez pana nie pisała listu czasami?
— Nie, nie—mości dobrodzieju, bo nie wiedziałem czy z tobą się zobaczę, choć na pożegnanie byłem u niej i nawet pytała mnie,
czy z tobą się widzieć będę. Na wszęlki zaś wypadek, gdybym spotkał, kazała ciebie, mości dobrodzieju, wycałować, co sił mi starczy... Daj buzi i myśl, że to Dosia całuje.
Całowali się z półkwadrausa. — Sadłowski już siedział w powozie, wyciągnął jeszcze rękę do Henryka i załzawionemi oczyma wpatrywał się w niego bardzo długo. Wreszcie uścisnął mocno i rzekł:
— Jedź do domu!
Woźnica zaciął konie i dobrym ruszył kłusem.
— Paradny-M-zaśmiał się Henryk, wracając do siebie.
Niepokój go nie trapił. Przed paru dniami otrzymany list Dosi, tchnął jakiemś ciepłem miłosnem, tęsknotą serdeczną; Sadłowski upewniał, że była zdrowa, bawiła się wesoło— czego się więc trwożyć?
Nałożył słomiany kapelusz na głowę, do rąk wziął szpicrutę i, gwiżdżąc piosnkę jakąś, poszedł gospodarstwo obejrzeć.
Był jednak dziwnie roztargniony. Harasymowiczowi wydał parę rozkazów ni w pięć ni w dziewięć; po obejrzeniu krów zaszedł do stajni i kazał Iwasiowi cielicę sobie osiodłać, powróciwszy zaś do domu, udał się do ekono- mowej, od którejj zażądał gitary, kwitaryjusz mając na myśli. Że pan Henryk w wydawaniu rozkazów był stanowczy i powtarzać nie lubiłt' mówił zaś wyraźnie choć krótko — i te
raz, czego zażądał, wpet spełniono. Ekonom przyszedł z ulem, pani Harasymowiczowa gitarę mu przyniosła, a Iwaś, za k,tórym w pe- wnem oddaleniu wszyscy stajenni dybali z ot- worzonemi szeroko gębami — podprowadził o- siodłaną cielicę.
— Co to za ul?—spytał Harasymowicza.
— Jaśnie pan kazał mi go natychmiast samemu przynieść.
— Pani dobrodziejko! ja na gitarze grać nie umiem—tłumaczył się przed ekonomofvą, która z wdziękiem instrument mu podawała.
— Kazał mi ją sobie, pan dobrodzieja podać, robiąc, wdzięczny dyg, odpowiedziała 'Karasy-r mowiczowa.
— Iwaś! co to? —• krzyknął nagle, widząc niezwykłego mumaka przed sobą.
— Tełycia!—odpowiedział Iwaś.
— Pod siodłem?
— -Kazał pan, taj jest!... Ciekawość tylke^ jak pan na niej pojadzie, bo musztuka ni trędzli na łeb włożyć nie można było.
Szeroki śmiech zabrżmiał do koła, a śmiano się tem serdeczniej, gdy niemal całą dwornię Ąfczono, która z ciekawością oczekiwała niebywałej jazdy pańskiej na osiodłanej cielicy. Parobcy na parkan wyleźli, • sterciarze porzucili robotę i z toku wybiegli, wołając...
— Pan na tełyci pojide!
Dowiedziano się później, że Iwaś nawet siarczysty bój musiał stoczyć z pastuchem, bo ten pod siodło Jałoszki" dać nie chciał, wreszcie
sam odprowadził do stajni, Iwaś tyltfti okul- baczył.
— Cha-cha-cha! brzmiało do koła. Harasymowiczowi łzy ciekły z oczu, pani ekono- mowa omal spazmów nie dostała, ale najserdeczniej śmiał się Henryk, widząc swego rumaka, który długim ogonem po wystających tłukł bokach, porykując żałośnie.
W przepysznym humorze był dzień cały. Pod wieczór zaszedł do księdza Tomczaka i zasiadł z nim do marjasza. Szczęście mu służyło, łdublami, jak z rękawa, sypał. Po skoń* czonej zabawie zawiązała się serdecźtta, a długa rozmowa.
Ksiądz Tomczak był z powołania kapłanem, Crystusowego coś miał w wyrazie swej twarzy. Długie, blond włosy spadały mu w bujnych kędziorach na ramiona, jasna, miękka broda okalała piękny owal twarzy. Młody, przywiązany do swojej parafii i ludu, z którego wyszedł, pestępowaniem swojem umiał zjednać miłość powierzonej sobie owczarni i szacunek obywateli. Ukochał swoją wiejską cerkiewkę,! którą ozdabiał, jak umiał i mógł, przyczynił się niemało i Henryk do upiększenia domu Bożego, za co ksiądz Tomczak wraz z ludem serdeczną mu odpłacali wdzięcznością. Już to młody dziedzic umiał zaskarbiać sobie przyjaźń ludzką; pokochał księdza, ksiądz wzajemnością płacił i powoli, powoli zawiązała się między nimi prawdziwa przyjaźń.
Nie pierwsza to była wizyta Henryka u księdza. Jak tylko miał chwilkę wolnego czasu, zachodził na pogadankę, gdzie godzin parę przepędzał, ugaszczany przez młodą żonę duchownego, która była dobrą towarzyszką i po- nmcnicą kapłana. Pan Henryk mówił jej o Dosi, groził, że ona część serca chłopskiego od niej odbierze; „dobrodzika" śmiała się i z niecierpliwością oczekiwała przyjazdu dziedziczki, którą już pokochała z samych opowiadań Henryka. Na wieczornej pogadance godziny szybko schodziły i przyjazne zacieśniały się węzły. Rad więc był ksiądz Tomczak i z wizyty dzisiejszej, z owej uczty duchowej, jak mówił, której najczęściej są pozbawieni wiejscy księża i tym sposobem, zamiast łącznikiem być między dworem a chatą, zajmują stanowiska wręcz przeciwne.
Gawędzili długo, siedząc w ogrodzie między wiśniowemi drzewkami. Henryk mówił o swoich gospodarskich projektach, — ksiądz się uśmiechał, wytrawny nieraz sąd wydał o rzeczy niejednej i gładząc piękną brodę powtarzał swoje ulubione.
— Waszeć proszę! waszeć proszę!...
Późnym wieczorem Henryk powrócił na folwark—ksiądz Tomczak go odprowadzał.
— Hryćjest? — zapytał wychodzącego Harasymowicza.
— Jest, proszę jaśnie pana. Zabawił się na pqca?ie, bo długo nie wydawali listów ni po
syłek żadnych. Jakaś urzędowa rewizyja była — tak móWi. Po południu dopiero gazety mu wydali.
— A listów niema?
— Jest jeden—położyłem u wielmożnego pana na stole.
Henryk udał się do pokoju, zapalił świSte^ i rzucił okiem na adres.
— Ręka nieznana—szepnął.
Spojrzał na stempel.
Z Zakutego-Grodu.
Przerwał list szybko i rzucił oczyma na podpis.
— Jur... Szur... Marszar... dyjabeł wyczyta! mruknął.
Przybliżył świecę i zatopił się w liście...
„Wielmożny mości dobrodzieju!—(pisał nieczytelny korespodent). — Obowiązek uczciwego człowieka, zmnsił mnie do wzięcia za pióro i nakreślenia tego listu do Wielmożnego Pana. Wolałbym nie tykać przedmiotu nienależącego zupełnie do mnie, a ze swej natury wielce drażliwego — powodowany jednak szczerym szacunkiem, jaki żywię dla szanownego Pana Dobrodzieja, może źle robię, lecz muszę zabrać głos ostrzegawczy w następującej sprawie.
Po wyjeździe Wielmożnego Pana, w mie- . ście naszem zaczęły chodzić głosy, ubli-
zające honorowi szanownego Pana Dobrodzieja. Nie wierzyliśmy naturalnie wieściom, dotykającym czci osoby, $tóra dla Pana obojętną nie jest. Lecz gdy wszelkie pozory przeciw niej świadczą, a zachowanie się jej daje niejakie potwierdzenie domysłom ogółu, postanowiłem rzecz całą Panu Dobrodziejowi wyjawić:
Żona pańska zbyt ufna w oddalenie męża i dobrą wiarę jego—tej ufiiości nadużywa. Rozumie pan co to znaczy! Zaczyna się od niewinnej zabawy, a kończy się, ua wiarołomstwie. To ostatnie, zdaje się już ma miejsce. Pozory znikły — została pewność!—Przyjeżdżaj pan ratować, jeżeli nie spokój domowy—to dobre imię".
Sługa...
Henryk się §f!ucił, jak lew raniony w serce. Nie mniemany postępek Dosi z miejsca go zerwał, lecz podłość anonimowego listu, który śmiał cień rzucić na tęflw którą wierzył jak w świętość Boga. Zabolało go, że ołtarz jego miłości sprofanować śmiano.
List cisnął na stół — zazgrzytał i syknął przez zęby:
— Nie podpisało się, bydlę!... wiedział, nędznik, że dwunastu par żeber nie doliczyłby się się w swoim kadłubie!...
Przeszedł parę razy pokój i gwizdać zaczął —nagle stanął...
— To i Sadłosio ze swojem „wracaj" żuł coś, ale wyrzucić nie mógł.
Zbliżył się do stołu, wziął list do ręki, odczytał raz jeszcze i siadając na fotelu, rzekł znowu.
— Za tygodni dwa przyjadę, tak jak miałem zamiar, nie na wezwanie wasze, co dałoby wam myśl, żem w potwarz uwierzył i tę, którą dla siebie wybrałem na złą czy dobrą dolę—w myśli swojej poniżył...
Odetchnął piersią całą i śmiać się zaczął.
— Nie udała się gra, mości panowie, znana zresztą w waszem bogobojnem miasteczku. Wyobrażam sobie codzienne wizyty u Dosi, Ade- lek i Honoratek z zapytaniami o moim powrocie.
Pogardliwym ruchem ręki odrzucił list i wziął się do gazet.
Odczytał wiadomości polityczne, lecz nic zrozumieć nie mógł. Wstał, znów chodzić za- cfeął,'(podśpiewując jakąś piosenkę—zbliżył się do okna i zatrzymał się przed niem.
Księżyc pełnym blaskiem oświecał topole i zabudowania folwarczne. Z trzcin blizkiego stawu bąk hukał, żaby skrzeczały przeraźliwie w ogrodowej sadzawce, na śpichrzu klekotały bociany.
— Pyszna noc! szepnął...
Popatrzył chwilę i wrócił znowu do stołu. Spojrzał na list, nie wziął go, tylko utonął w jakiemś dumaniu posępnem. .
— Panu Kleofasowi świerzbiał język—mruknął, dla tego zboczył do Zawiercia... Poczciwiec!... Inaczejby nie zajechał. Że nie wy
gadał się otwarcie, to jego szczęście, bobym mu w pysk trzepnął, jak amen w .pacierzu!
— Bydlęta!... syknął pod nosem...
• Szarpnął się za wąsy i pięść zacisnął.
— P® pobane!
Splunął.
—, Napiszę do Dosi, że przyjadę — za miesiąc? o anonimowym liście wspomnę, że w piec rzuciłem... Tak! trzeba go w piec rzucić... Mój list niech przeczyta tym telefonom w spó- diiicjjjj^tóre—że dostaną żółtaczki, to dostana'... Spokój mój, pewność szczęścia sprawią tym czeczotkom podobne wrażenie, jakiego doznaje kot, gdy go pod szerść pogłaskać. Przyjadę za miesiąc... nie prędzej!... A! ropuchy!...
Zbliżył list do świecy, spalił i poszedł do mieszkania Harasymowicza, gdzie zastał jeszcze księdza Tomczaka. •
— Czekamy na was z herbatą, waszeć vpro- szę!—odezwał się pop, gładząc brodę.
— Z herbatą?... tfu! prawda, że jeszcześmy nic nie jedli.
Spojrzał na zegarek.
— Dziesiąta z ogonem.—Dobrze wytrzymałem was, panie Harasymowicz, ale poco było
r j'ęzekąć, na mnie, tem bardziej, że ksiądz zaszły do was w odwiedziny?
— Razem lepiej—odpowiedział ksiądz... Pogadamy, wypijemy, a na dobranoc pani Hara- symowiczowa choć „Hrycia" nam zaśpiewa. Siadajcie, waszeć proszę! koło mnie, jeśli łaska... tak! Ot i święto!
Henryk usiadł na wskazanem miejscu, przymuszał siebie do śmiechu i żartów, mówił dużo, choć roztargniony był i rozgorączkowany, ale współbiesiadnicy nie dostrzegli tego. Pani Harasymowiczowa uśmiechała się, z wdziękiem podawała konfitury i orzechy tłuczcie. Piękny plaster lipcowego miodu leżał na środku stołu... Był to specyjał księdza Tomczaka, który, zamiast cukru do herbaty miodu używał.
Po wieczerzy odezwała się gitara. „Hryć" zaczął, zakończył „Filon". Henryk zagłębił się w fotelu, milczał, ale nie rozkoszował się śpiewem pani ekonomowej, która szarpała struny coraz namiętniej i zawodziła czulej. Bóg wiej o czem myślał, ale nie o księżycu wschodzącym i psach uśpionych. Ksiądz Tomczak za to był pod wrażeniem śpiewu. Ruszał gło- wą^łtakt nogą o podłogę uderzał i „waszeć proszę"!'—»■ szeptał półgłosem. Harasymo"cz»ł z dumą patrzał na małżonkę, co chwila na księdza, to na pana Henryka spozierając. Zadumanie młodego pana, złożył na karb głosu swej połowicy. Siedząc między Henrykiem a księdzem ' Tomczakiem, gdy głos śpiewającej ciął w najlepsze koguta—(co tylko w liczniej- &zem przytrafiało się towarzystwie)—zwracał się nieco ku pierwszemu i śledził wrażenie na twarzy zamyślonego.
— Prawda, wielmożny panie, że dobrze?...— szeptał.
— U - ku!l^- odpowiedział w roztargnieniu Henryk...
— Waszeć proszę! waszeć proszę!—kiwając głową i jasną brodę gładząc—mówił ksiądz.
— Ona czasem tak wywodzi, \ że zdaje się, że to nie ona, tyło coś takiego, co sam Pan Bóg nie wie—szeptał półgłosem Harasymowicz.
— Czy nauki gdzie brała?—pytał ksiądz,-
—To już tak z natury.
— Waszeć proszę! waszeć proszę!
— Prawda, wielmożny panie, że dobrze— zwrąpił- sięildb Henryka. .
— U-hu!—odpowiedział, zajęty swojemi myślami mąż Dosi.
Harasymowiczowa grać przestała — ksiądz podniósł się z < siedzenia...
— Ślicznie!... ślicznie!...—odezwał się. I dźwięczność w głosie jest i poezyja w wir szykach. Dziękujemy, waszeć proszę, za przyjemności nam zrobienie.
Henryk się zbudził... ksiądz Tomczak dziękował, wypadało i jemu w też tropy uderzyć... Winszował Harasymowiczom gitary, gitarze Harasymowicza—widocznie był roztargniony. Pan Harasymowicz i to złożył na karb wrażenia i rad był niewymownie z dzisiejszego wieczoru:
Blizko już było północy, gdy ksiądz Tomczak, pożegnawszy Henryka i gospodarzy, u których czas tak mile przepędził, przez gro- belkę na wieś podążył. Henryk zatrzymał się w ganku, Harasymowicz przysiadł na przyźbie.
— Pyszna noc!—szepnął mąż Dosi, jakby do siebie.T
— Będzie deszcz^jeszcze, bo żaby rechoczą— odezwał się ekonom, a i miesiąc w lisią się czapkę poszył. .
— Piątek.... sobota.... niedziela — szepnął Henryk.
— Zwieziemy pół łanu, jeżeli deszcz wytrzyma i nie popaskudzi nam roboty — mówił Harasymowicz... t
Henryk zbliżył się do ekonoma, który powstał.
—■ Panie Harasymowicz!—rzekł, biorąc go za guzik od kartki. Mam nadzieję, że pan potrafisz gospodarstwa dopilnować równie dobrze, jak ja. Pieniądze pann zostawiam, a że wszystko będzie dobrze i uczciwie—wierzę!
Załatwiwszy się z ekonomem zaszedł do stajni.
— Iwaś, konie!—krzyknął...
Wrócił do pokoju i rzeczy zaczął pakować.
Nie upłynęło dwudziestu minut, jak w dziedzińcu zatnrkotało, • rozległ się . dwukrotny trzask z bata, brzęk dzwonków i, miotając ;bu- tnie rozwianemi grzywkami, piękne rumaki zaprzężone do eleganckiego powozu, zatrzymały się przed gankiem.
— Pożegnaj ode mnie żonę, panie Harasymowicz! Do widzenia!—rzucił Henryk już z po- wozuj a zwracając1 się do Iwasia—-zawołał:
— Ruszaj!...
Eonie wyciągniętym pomknęły kłusem.
Minęli groblę, wieś — stróż sielski otworzył kołowrót, zdjął czapkę i kłaniając się do pasa rzekł do jadącego:
— Z Bohom!...
Wyjechali na czyste pole.
Księżyc złocił ściernisko—wiatr hulał po równinach.
— Pyszna noc! — odezwał się Henryk.
Spojrzał na zegarek.
— Po pierwszej..j-Mil piętnaście z okładem. Przed wieczorem, choćby konie- dyjabli pobrać li—będę!
Zagryzł wargi, .potargał wąsy i huknął na Iwasia.
— Z kopyta!
Kozak rozwinął bat—palnął, aż step szeroki zaklaskał... konie wichrem, pognały®?
Harasymowicz stał długo na ganku swojego mieszkania i długo słyszał srebrzysty głos dzwonków, który biegł przez łany dalekie, ucichał, gasł zwolna, aż gdzieś w odległej przestrzeni się roztopił.
VII.
„Kiryło coronat opus".,
— Ąj jegomość! jegomość!—zawołała Katarzyna do wchodzącego Kajcia, który po całodziennej prawie niebytności w domu, przestę- pował próg swojego pokoju.
— Co tam, Kaciuchno?
— Gdzie to jegomość się włóczy?...
— Zajęcie, Kaciuchno — nic, tylko zajęcie... Człowiek jednej chwili nie zna, w którejby nie myślał o zrobieniu czegoś dobrego ludziom...
— A tu za jegomościem, gwałt...
Jakokowićz miał osiąść na nowopodmatera- cowanym fotelu, gdy nagle się zatrzymał i spojrzał na mówiącą.
— Jaki gwałt, Kaciuchno?—zapytał.
— Marynka sześć razy już przylatywała.
— Marynka?..'.i Jj
— Aha!
— I co?
— Jegomościa nie było, to pokręciła się i poszła.
Jakokowićz uśmiechnął się.
— Czy ty wiesz, Kaciuchno, że ta głupia dziewczyna myśli, że ja się z nią ożenię?
— O... o!...
— Jak pana Jezusa kocham, prawda!..j ■ <— Oto durna!—zakrzyknęła Kaciuchna.
— Sama się naprasza—rozumiesz!... Gdyby kto inny—oho!... ale ja tak jak zawsze—zda- leka...
— Ja nię. mem, czy jegomość' wie, jak kobieta wygląda?...,.
— Jak ciebie kocham, nie wiem... Coś tam, ale żeby tak wyraźnie—to nie!...
. Klapnął inszami* brwi podniósł i zaczął wiel - kim palcem manipulować koło nosa.
— Dawno, jak ona ostatnim przybiegała razem?
!— Przed minuteczką. Zaledwie wybiegła, a. j.egopiość przyszedł...
;— Czy mówiła ci co, Kaciuchno?
— Mówiła, żeby jegomość zaraz był u niej, że ma tam dla jegomościa jakieś kluczyki.
— Kluczyki?!...—krzyknął Jakokowiez, rzucając się z miejsca... A łubka! — dotrzymała słowa... Ty, Kaciuchno, miłcz jak pie£, bo tu ważna historyja wyjść może... A, pani Dorotko! szeptał — mam cię, mam cię, mam cię!... Nie wiem, kto teraz z Dardanelami się zapozna, ja—czy ten twój Hen... Henryczysko!
Chwycił kapelusz i, rozkazawszy Katarzynie domu pilnować, szybkim krokiem wyszedł na ulicę.
Wieczór był cichy, słońce tylko co za- szłq| ml-oji zapadał powoli. Kiryło siedział na łaiyęe pfzed domem, wysoką czapkę pochylił ku tyłowi głowy i smokcząc krótką lulkę, spluwał przez zęby na ziemię. Myślał o komarach, o „giezie, co to jak ciele utnie w szyję, to ono skacie jak szalone po pastwisk, mycząc a ogonem młynkując".
— Czort znaje, szeptał — na co te lud?ie jąuasta pobudowali... Paskudztwo i koniec!...
Kamienie i kamienie wszędzie, a turkot, a har- mider, że uszy bolą, a co miesiąc do szewca iść trzeba, by buty łatał. Hej! niema jak szerokie, zielune pole, gdzie się to człek zapatrzeć tak może, że o świecie całym zapomni...
Podniósł głowę i zobaczył Marynkę, z miasta powracającą. Cmoknął, wypuścił duży kłęb dymu i przymrużając jedne oko, odezwał się:
— A gdzie to panna tak lata, jak ta nawiżena?
— At! pan Kiryło jak powie, to i słuchać trudno.
— Bo praude Kiryło ? gada — taj co? Aby niedziela, to panna cały dzień za domem.
— A panu Ktryłowi zajzdrość?...
— Wielka!...
— To czemu pan Kiryło nie przewietrzy się?
— Czy ja kanapa, do której móle wleźli, że ją trzeba na podwórko co tydzień wynosić?...
Splunął.
— Ale ja pannie Maryjannie coś powiem.
— Co?... ciekawa.
— Otóż to, że panna ciekawa i z Jakokośiim sio zadaje: | A z tego mpże wyjść czort'Wie co*
— A wam co, co ja robię?.,, ot jeszcze!— prychnęła Marynka.
— Mnie nic, bo mnie Jakokośki nie zaswa- ta, a i panny nie zaswata, tylko kiepstwo zrobi i ha?
Marynka oburzyła się.
— Lepiej niech Kiryło nie wtrąca się, co do niego nie przychodzi!
— Do mnie nic nie przyjdzie, a do panienki może—tak już Pan Bóg przykazał. A jak ja miarkuję, to ten Jakokośki coś tak się kręci, jakby mu nie o pannę Marynkę chodziło.
— Co to, Kiryło, tak rozgadał się dzisiaj?
— Bo ja sobie miarkował, taj coś wymiar- kował.
— Zkądże tó?—zapytała... "
— Ot, przyszło—i ha? Myślał ja o muchach, co w Jaropowcach na polu latają, później koma- cliy nasunęli się, a gdy pomyślał o oielu, które
go giez kąsa, to już mnie i panna Marynka z Jakokośkim na myśl przyszła...
Spojrzał przed siebie i, przymrużywszy jedno oko, szepnął...
— Ot! już sunie kawaler, giez do cięła!— Splunął i lulkę smoktać zaczął.
Jakokowićz stanął przed nimi...
— Dzień dobry, Kiryło! cóż tam słychać, panno Maryjanno?... Pani w domu—co?...
Kiryło coś mruknął, wstał i odszedł kroków parę, zatrzymał się koło parkanu i zaczął liczyć wróble, siedzące na okwitłym krzaku berberysowym. Jakokowićz zbliżył się do pokojówki Dosi, ścisnął ją za rękę i szepnął...
— Kaciuchna mówiła, Nże masz kluczyki... ha?...
— A mam!—odszepnęła Marynka.
—ł Ożenię sję z tobą!... Niech mnie pioruny zabiją, jeżeli nie mówię prawdy!... Ale powiedz- żb, maryneczko, jak ty do ich posiadania przyszła, bo ja już zwątpiłem, żeby ty tego doka- zać mogła.
—vOho£-odpowie(lziała Marynka dumnie.
— Jakże, gołąbeczko, ty to zrobiła?... sztuka!
— Moja pani przed samym wieczorem otrzymała od panienki Olskiej list, w którym stało, że jej narzeczony przyjechał, i jeszcze stało, że panna Zosia bardzo prosi, żeby pani zaraz do niej przyjechała na cały wieczór. Moja pani zaczęła się stroić, a kluczyki tym momentem na gotowalni położyła. Ja mach serwetę, taj zakryła, żeby w oczy nie 'leźli I ot
zrobiło się, że pani pojechała, a ja za klucze łap cap. A co?
— Rozumna z ciebie, Marynko, kobieta! jak mamę kocham, rozumna!... zawołał uradowany Jakokowiez...
— Ja zawsze tak, jeżeli kto mnie do inte- ligencyi przemówi...
— To może pójdziemy—he?
Marynka pokręciła głową.
— Kiryło!—szepnęła...
— Prawda, że ten kajdamaka sfinksowej z siebie skóry nie zrzucił i przeszkodzić finjći* że nam jeszcze... Co tu zrobić?... A! krzyk£ nął po namyśle, idź duszeczko, do garde#ob^ a ja z nim dam sobie rad^—zobaczysz sercelS.
Marynka odeszła, Kajcio usiadł na ławce, na której przed chwilą Kiryło siedział—dobył papierosa, zapalił, parę misternych kółek w górę puścił i już miał porte-tabac chować, gdy nagle zwrócił się do stojącego nieopodal marr szałka dworu Dosi.
— Może wy papieroska?...
— Je lulka—odpowiedział Kiryło.
— Prawda, że ty lulkę kurzysz—Napomniałem... A co tam tak patrzysz, Kiryłko, na berberys.
— Wróble liczę.
— Na co to, serce?
— Ot tak, żeby robotę n.ać.
— A wiele naliczyłeś, duszko?
— Dwi kopy bez sztyrna&cie.
— Oho!
— Co tam tn, to u nas w Jaropowcach wróblówL.
— Dużo?
— Ehe!. ■
— Czy ty był dzisiaj na mieście, Kiryło?
— A bo co?
— Żeby ty wiedział, jaka manażeryja przyjechała!... Lwy takie wielkie jak woły—a ryczą!... wielbłądy z dwoma garbami, słonie z trąbami na osiem łokci długości, a innych zwierząt ciekawych nie miara.... Czy ty widział kiedy menażeryję, Kiryło?
— Czemu nie?...
— Co, duszko?
— Widział, mówi.
— Ale takiej, to ty pewno nie widział...
— To i'co?... s
— Warto zobaczyć...
— Rozumu nie przybędzie.
— Jakto nie?—podskoczył Jakokowićz.—My przecie Kiryło rozumu nabywamy przez patrzenie na zagraniczne rzeczy...,
i — To a rozum u, .nas za ,granicu wychodzi, a w domu niema.
— Ty wiesz, Kiryło, że ja dużo rzeczy na świecie widziałem. I w Rzymie byłem, i w Paryżu i tam gdzie sułtan siedzi, ale takiej ma- nażeryi, gdzie niedźwiedzie sztuki pokazują, gdzie słoń naprzykład na wielbłądzie „wierzchem" jeździ—nie widziałem-. Śliczne rzecżył... Tylko co przyjechali, budę postawili na<placu
przy bulwarze, we środku latarniami oświecą i pokazywać zaczną...
Kiryło ruszył obojętnie ręką.
— To niechaj pokazują.
— I ty nie ciekawy zobaczyć?
— Nie.
— Jest afrykańska małpa!...
— Czy to ja małpy i rrfei ludźmi nie widzę?
Jakokowiez podrapał się w brodę.
— Rozerwałbyś się, a na bilet ja tobie dam.
— Ne trebal
— Ale ty nic ciekawy nie jesteś!
— To i dobrze!... PrrrL. krzyknął nagle na wróble, które zerwały się dużą gromadką i wnet na dalszym krzaku usiadły.
Marynka z niecierpliwością oczekiwała Ja- kokowicza. Wychylała się przez okno, za drzwi wybiegała, wreszcie przyszła do przekonania, że pan Kajetan napróżno będzie się wysilał, a uparftjgo Kiryły nie przemoże. Czas uchodził, cienie wieczora coraz pełniejsze się stawały, na błękitach jedna, druga gwiazda błysnęła. Marynka się niecierpliwiła. Nagle jakaś myśl zbawcza do głowy jej przyjść musiała — skoczyła szybko do sypialnego pokoju swej pani i po chwili wybiegła z domu, dzwoniąc trzymanemi w wyciągniętej ręce kluczykami.
— Kiryło! Kiryło! — zawołała, zbiegając ze schodów... Nieszczęście! pani kluczyków zapomniała. A śpiesz i odnieś, bo będzie niespokojna.
Manewr się udał... Kiryło znał kluczyki pani i wiedział, że one różne klejnoty i grosz niejeden pod strażą trzymały. Wziął więc i clioć ua razie miał zamiar schować do kieszeni do czasu powrotu Dosi, po krótkim namyśle jednak, nie bez pewnych podejrzeń, rodzących się mu w głowie, mruknąwszy coś pod nosejp, splunął przez zęby, poruszył się i znikł w cieniach, zalegających ulice.
— Co ty zrobiła, Marynka?—zawołał Jakokowićz, zaniepokojony nieco.
— Panu potrzebne szuflady w gotowalni pani, nie kluczyki—odpowiedziała Marynka. Ja szuflady pootwierała, a Kiryłę wyprawiła z kluczami. I dobrze! bo gdyby pani opatrzyła się, to możeby i sama przyjechała, a tak i pani nie przyjedzie i Kiryły niema!
Jakokowićz Marynkę w objęcia chwycił.
— Maryneczko! — zawołał, z ciebie kobieta taka, jakiej ja jeszcze w swojem życiu nie widział. Złotko ty moje jedyne, zkąd ty się wzięła tutaj?... Pan Jezus ciebie zesłał prosto z ni< - ba, jak Pana Boga kocham—prosto z samego nieba! Chodźmy, duszeczko!... mnie tam trzeba jeden różowy liścik znaleść—tylko jeden!
Po chwili zapłonęło światło w pokoju Dosi. Marynka stanęła na straży, Jakokowfcz drżą- cemi rękami wysuwał szuflady, gcrcąc^kowo dobywał listy z odpieczętowanycli dawno kopert. Trząsł się, aż duże uszy kłapały.
Przed oczyma błysnął mu różowy pa^ii r.
— Aha!...
Chwycił, wyprostował, spojrzał na podpis... „Henryk". Drugi, trzeci, dziesiąty list dobył— •„Henryk".
— Do dyjabła! mruknął...
Rozrywał koperty, miął listy z pośpiechu, na ziemię opnszczał, ale nie wątpił o skuteczności swoich poszukiwań.
Kiryło tymczasem, krokiem poważnym, założywszy w tył ręce, myśląc przy tem trochę o lwach ryczących i słoniu^ jeżdżącym na wielbłądzie, szedł z kluczykami cło Dosi. W powietrzu było cicho, gwiazd cojsaz więcej mrugało na niebie, a że dla skróteiiia drogi szedł mało uczęszczanemi i niebrukowanemi ulicami, hałas przechodniów i tnrkot miejskich powozów, nie stawały na przeszkodzie myślomjfsze- rpMch, zielonych pól syna. Nagle, zatrzymał się, podniósł nieco głowę i słuchał...
Hen daleko, jakieś ciche, niepewne, urywane co chwila dźwięki zabrżmiały w powietrzu. Biegły szybko, wypełniały się, stawały się co- -iłaz więcej jednolite, dźwięczni^sze, wreszcie zmieniły się w srebrzysty głos dzwonków.
— Pan jide!—szepnął do siebie Kiryło. Iwaś pohaniaje—dodał. Dzeń-dzeń, dzeń-dzeńL.
Przyśpieszył kroku, z radosną już nowiną do Dosi śpiesząc.
W domu pana Henryka Kajcio Jakokowiez nie próżnował. Powysuwał wszystkie szuflady w go to walni dosinej, nie ominął żadnej kryjówki, nie przeoczył listu żadnego, ale upragnionego dokumentu wynaleźć nie mógł. Za
czął wjęc otwierać pudełka z klejnotami, za- zierać do flakonów, w których niegdyś były perfumy, parę buteleczek potrącił i wylał płyn wonny. Powietrze napełniło się zapachem... Zainteresowała go szkatułka, spróbował otworzyć, zamknięta była... Pożałował w tej chwiji, że nie miał wytrychu przy sobie. Ale miał klucze — swoje własne klucze. ^Nachylił się, zmrużył jedno oko, przypatrzył się dziurce i kluczyk»po kluczyku zakładać począł... Zamek klasnął—Jakokowićz szybko wierzch podniósł, ale pró£is piej, bawełny, szpilek i igieł, nic nadto nie było wewnątrz. Kajcio wsuwał długie palce do środka, macał*dno> boki, szukał utajonej sprężyny;—tymczasem niedopalo- ny papieros, który przed chwilą na brzegu stołu położył, potrącony przez szkatułkę, ruszającą się z powodu manipulacyi rąk Kajcia: spadł na ziemię na leżących, listów parę, które tleć zaczęły. Jakokowićz nie zważał na nic, oddany cały wdzięcznej pracy poszukiwania skarbu. Pozostawała do przejrzenia jedna już tylko szuflada, gdy nagle drgnął i pobladł straszliwie...
Turkot powozu, trzykrotny .tfraask z bata i brzęk dzwonków, piekielną muzyką zahu- huczały mu w uszach. Gwałtownie drzwi się otworzyły i wpadła Marynka biała jak śjkj^na.»~ 1
— Pan przyjechał!—krzyknęła...
Jakokowićz stał, jakby grom siarczysty przed samym nosem mu błysnął. Gębę szero
ko otworzył, usta, uszy, policzki trzęsły mu się gwałtownie —• nie wiedział sam, co miał czynić.
— Ja do garderoby, a pan w okno!—wrzasnęła Marynka.
To rzekłszy, zawróciła się i wpadłszy do garderoby, zdmuchnęła lampę, a sama rzuciła się na łóżko i chrapać zaczęła.
Jakokowiez zrozumiał okropność swojego położenia. Chwycił za kapelusz i, z siłą otworzywszy okno, jednym susem znalazł się w o- grodzie.
Godzina była ósma wieczorem, gdy Henryk podjeżdżał do swojego domu. Zgaśnięcie nagłe lampy w garderobianem oknie, ruch jakiejś postaci, przebiegającej szybko, o czemś mu niedobrem powiedziały. Nie czekając, aż powóz się zatrzyma, zeskoczył i, otworzywszy furtkę, prowadzącą do ogrodu, biegł w przeciwną stronę domu, gdzie była sypialnia Dosi* W tej chwili, gdy z za węgła się wynurzał, Jakokowiez rozpaczliwy skok robił przez okno.
Złowrogi cień nie uszedł uwagi pana Kajetana. Poczuł drętwienie skóry na głowie, a ciepło w piętach. Ażeby nie być poznanym, obie poły drugiego surduta na głowę zarzucił i naprzód pomknął.
Henryk nie poznał, kogo miał przed sobą. W oświetlonem oknie błysnęła mu tylko sylwetka mężczyzny i znikła w cieniach.
Jakiś chatkot, jak głos zdławionego ryku czy jęku z pięrsi mu wypadł. Źrenice zajaśniały
blaskiem fosforycznym—skoczył i w kilku iście tygrysich rzutach znalazł się tuż, tnż koło uciekającego. Henryka pędziła wściekłość, Kajcia gnał strach śmiertelny. Sunął naprzód o- krutnym jakimś galopem, zaciskając dokoła głowy szerokie poły palmerstona, które, rozdęte powietrzem, przybrały kształt nietoperzowych skrzydeł, nadając Kajciowi wygląd jakiejś bestyi przedpotopowej. Jakokowićz leciał marsz-marsz, jak jeleń szczwany. Przesadził sześć krzaków róż, przemknął przez krzewy berberysowe, pokrzywy i bodiaki nie stanowiły już dlań najmniejszej przeszkody. Mimo jednak nadludzkiego wysiłku czuł zapamiętałą pogoń za sobą. Nagle—wysoki parkan, oddzielający ogród od ulicy, zaczerniał przed nim.
— Boże, ratuj!—krzyknął w dufchu...
Rozpacz dodała mu sił—Henryk już dopadał, gdy nagle parkan zadygotał i sylwetka mężczyzny na jego zarysowała się wierzchu.
Szybkim ruchem ręki, Henryk dobył z za nadrza rewolweru i strzelił...
Błysnęło!... grzmot długim echem rozległ się w powietrzu—za parkanem dał się słyszeć jęk krótki i ciężki upadek ciała.
Henryk stał chwilę jak skamieniały. Wachlowały mu nozdrza, zgrzytały zęby, szybki oddech piersi poruszał. Chciał skoczyć na parkan, ale sił zabrakło. Zdawało się, że z hukiem rewolwerowego strzału wszelka moc go opuściła. Oparł się o jabłoń, której rozłożyste konary przez parkan na ulicę wyclio-
dziły i była chwila, że sam nie wiedział, co czynić miał. Przed oczyma .jego wciąż umykała sylwetka mężczyzny, widział konwul- syjne ruchy uciekającego, skoki szalone, nad- powietrzne, lamparcie jakieś. Krew uderzyła mu do głowy, zacisnęły się pięści, szczęknęły zęby...
— Tchórz!... podlec!... z zdławionej wybiegło piersi!
Poruszył się, i chwiejnym krokiem do domu wrócił.
W salonie było ciemno, z garderoby dolatywało chrapanie Marynki, w pokoju Dosi tylko zostawiona paliła się lampka.
Henryk wszedł do sypialni żony...
— A!... okrzyk radosny z ust jego wyleciał.
Wysunięć? szuflady, dobyte i pootwierane
z klejnotami pudełka, rozrzucone listy, nasunęły mu myśl pocieszającą złodziejskiego jakiegoś napadu. Wiedział, co każda kryjówka zawierała w sobie, w jednej szufladzie leżało kilkadziesiąt dukatów w złocie. Przeliczył pieniądze... i czoło mu się zmarszczyło — były wszystkie! Z^rozrzuconych klejnotów, jednego, drobnego nie brakowało nawet pierścienia. W powietrzu się unosił zapach perfum... tych perfum, które udurzały go, pozbawiały zmysłów, do szału wiodły...
Czarna chmura zawisła mu nad czołem. Powietrze nie miało czasu wchłonąć w siebie przed chwilą widać użytych wonności... Piekło! piekło! piekło!...
Wtem, wzrok jego padł na ziemię i dostrzegł kupkę popiołu. Parę listów leżało spalonych. Pochylił się, zdmuchnął popioł hiaławy i znalazł na spodzie niedogarek z papierosa. Niepokój wzrastał, pocieszająca myśl precz uleciała, stawała przed nim niewyraźna pewność, że... mógł być oszukany.
— Palono listy!...—szepnął.
• Wstrząsnął się, jakby kto kolec żelazny w piersi mu wtłoczył.
— Nie wierzę!... jęknął.:. Gdybym naocznym był świadkiem zdrady, jeszczebym powiedział... że roję!...
Przegarnął popiół, dobył kilku strzępków niespalonego papieru, lecz nic wyczytać me można było z tych resztek.
Opuścił sypialnię żony, nie tknąwszy rozrzuconych w nieładzie rzeczy, i chmurny jak noc przed nawałnicą gromowych wybuchów, do salonu powrócił. Zapalił dużą lampę, stojącą na stole, i skierował się do sieni, gdy, nagle, śpiesznie jadąca dorożka zatrzymała się przed domem. Posłyszał ciężki chód Kiryły i szybki, lekki bieg Dosi. Uczuł w piersi coś, nakształt zdrętwienia serca. Wtem, drzwi się otwarły i Dosia z okrzykiem wbiegła do sali.
„ „„_ ieinem, całowała u-
sta, do piersi się garnęła...
Ale Henryk za uścisk, uściskiem nie odpłacił, stał nieruchomy, wargi mu się trzęsły nerwowo, twarzą do drzwi wchodowych się zwrócił.
— Kiryło!—zawołał głosem gromkim.
Dosia spojrzała w twarz męża.—Blady był,
czuła, że drżał...
— Co tobie?—spytała.
— Nic!—odpowiedział jakimś dławiącym się głosem.
Dosia za rękę go chwyciła.
— Henryku!—zawołała zv krzykiem prawie, m
— Poczekaj... za chwilę przywitam ciebie,, »
Głos, jakim te słowa wypowiedziane były,
przeraził ją. Przytuliła się do jego ramienia, trzymaną w dłoni swej rękę męża do ust podniosła i szeroko otwartemi oczyma, w których się przestrach malował, patrzyła w twarz jego.
— Co tobie?... ty drżysz!
Henryk nie odpowiedział nic, zwrócił się tylko do wchodzącego Kiryły i rzekł rozkazująco:
— Obejdź mi zaraz parkan, otaczający ogród i jeżeli kogo spotkasz tam, pod jabłonią, której gałęzie wychodzą na ulicę — przyprowadź go natychmiast," lub — przynieś na rękach.'., gdyby był trupem!...
Kiryło w milczeniu zwykł wypełniać rozkazy pańskie—obrócił się i wyszedł.
Dosia nie rozumiała nic, dreszcz jednak po ciele jej przlfeżedł, białe ząbki^zadzwoniły głośńo.
— Teraz ty drżysz!—syknął Henryk...
— Bo coś się tu stało, coś, czego nie rozumiem. Henryku—mój złoty, co to jest?..-'. Po- całujże mnie przynajmniej, przywitaj!...
Podniosła ramiona by szyję jego otoczyć. '
Henryk spojrzał w twarz ukochanej kobie
ty—była tak bladą, jak jej nigdy nie widział. On bladość tę, to drżenie wziął za przestrach z dokonanej winy; tkliwe słowa i te wyciągnięte ramiona, za wyraz obłudy. I przyszło mu na myśl zdanie jednego ze znawców niewieściego serca, że... kobieta najtkliwiej całuje wtedy—gdy zdradza.
Za drzwiami dały się słyszeć kroki Kiryły i czyjeś jeszcze. Dosia chciała pójść uaprzód, ale ją Henryk pociągnięciem ręki zatrzymał.
—Stać tu!... zazgrzytał — za chwilę zobaczysz tego, którego jabym widzieć nie chciał.
— Wytłómacz że mi tę zagadkę!—szepnęła. Henryku—co to jest? Ja cię niewidziałam tak dawno—a ty?... Boże mój!... ty patrzysz jakbyś z sobą przywiózł nieszczęście!
Po policzkach jej cicho łzy biegły, przytuliła się do mężowskiego ramienia, z trwogą jakąś w drzwi patrząc, za któremi coraz wyraźniejsze kroki słychać było... Po chwili jej uszów doleciał stłumiony głos Kiryły.
— Taj niech pan sia nie ociąga, a idzie, bo za kark wezmę...
Widocznie perswadował niechętnie idącemu delikwentowi.
Drzwi się otwarły i prowadzony pod ramię, przez Kiryłę, dumnie spełniającego pańskie rozkazy, wszedł—pan Agapit Pistroński.
Henryk się wyprostował jak struna, patrząc zdziwłonemi czyma na czciciela Kraszewskiego; nie mniej zdziwiona Dosia spojrzała w twarz męża, szukając w jego wzroku wyjaśnienia zagadki.
— Panie łaskawy! — zajęczał Pistroński.— Czego ten hajdamaka chce odemnie?
— Ja nic nie rozumiem, Henryku—szepnęła Dosia, wodząc oczyma to po mężu, to po wzburzonym nieco z powodu doznanego afrontu panu Agapicie.
— Teraz i ja nie wiele/^ozumiejn—odezwał się Henryk... Co to jest, do stu dyjabłów!— krzyknął rozognionemi oczyma, mierząc Kiryłę.
— Jak pan kazał, tak ja zrobił... Znalazł tego pana pod płotem, taj przyprowadził—odpowiedział napytany.
Henryk zwrócił się do Pistrońskiego.
— Czy pan przez okno skakałeś?...
— Ja?!... , •
— Na płot się darłeś?...
— Przez okno na płot?... Matko Najświętsza, czego wy.cbcecie ode mnie?,..—?astękał garbus.
'— Więc, co pan robiłeś—pod płotem?... wrzasną! Henryk, nie mogąc zrozumieć obecności Ągapita u siebie.
— Panie łaskawy! ja nie wiem nawet, czy co robiłem. Szedłem ^wizytą do pang^jj^ 01- skich, gdzie, żona pana dobrodzieja być miała, —-nagle, w ogrodzie pana dobrodzieja, posłyszałem szum, szelest gałęzi, tupotanie jakieś jakby cielęta się gziły, czy co? Nie miałem czasu zoryjentować się, jak coś na płot wyskoczyło, potpm buk, błysk, trzask i to coś,, z płotu buchnęło na dół, ale nie upadło, panie łaskawy, tylko pochyliło się i jak mnie palnie łbem tu—a ja hep na ziemię. Straszna histo-
ryja, panie dobrodzieju! ażem zajęczał tak mnie tu palnął. Jak długo leżałem nic nie wiem! Kiedy przyszedłem do przytomności, panie łaskawy, pierwszą moją myślą było, dowiedzieć się, czy są w kieszeni „Jasełka"...
— Kończ pan opowieść—mruknął Henryk...
— Prawda, panie łaskawy... Otóż mac-mac... niema. Zaczynam szukać, aż tu ten hajda- maka nadchodzi i gwałtem ciągnie.—Po co? na co?... słowa nie mówi, tylko ciągnie... Panie łaskawy! niech pan mu tak wytłómaczy, żeby ten szelma na drugi raz wiedział, kogo napadać ma.
Podczas opowiadania pana Agapita, widocznie coś się rozwidniło w umyśle słuchającego Kiryły. Podniósł brwi, gębę szeroko otworzył, co nie uszło uwagi Henryka.
— Do stu piorunów co to jest? — zawołał Henryk.
Kiryło przyłożył palec do nosa, splunął przez zęby i pomyślawszy chwilę—odezwał się:
— Smyknuw pyśmó nosom!... Ce sztuka Ja- kokośkiego z Harynką!...
— Co?!...
Dosia drgnęła i podbiegła do Kiryły...
— Niechaj sia pani nie stracha, ja zaraz pójdę i jak należy porźondek zrobię.
Pokręcił głową i wyszedł z pokoju.
Henryk spojrzał na Dosię, która patrzyła w twarz jego z jakimś bolesnym wyrzutem. Tyle było żalu, smutku, ale i słodyczy zarazem i miłości w tem spojrzeniu gołąbki zra
nionej, że Henryk się zachwiał i drżące ramiona do kochanki-żony wyciągnął... ♦ • — Henryku—to boli!—szepnęła...
Henryk runął na kolana, drobne, pieszczone dłonie Dosi pocałunkami okładając...
Nie wiele z tej całej sceny pan Agapit zrozumiał... ale się rozczulił i płaczem beknął.
Kiryło przez pokój Dosi do garderoby miał iść, ale wszedłszy do sypialni pani, zatrzymał się, zdziwiony nieporządkiem jaki na gotowal- ni panował.
Oti-wa!— mruknął... Czy ce ne humań- skij dureń z pana Kajetana, co to z cudzego woza na swój ciahnie. Ja myślał, że on tylko do Marynki ma sia, a ón i do gotowalni pani brał sia... Du-fizyk!
Niedokończył myśli, jak z garderoby, strwożona wypadkami dnia tego, ^wybiegła Marynka i do nóg mu przypadła.
— Panie Kiryło, Kiryłuniu—milczcie! proszę ja was—milczcie!...—zawołała.
-tt*— Mowczal ja długo, ale teraz tak sia rozgadam, że komu trzeba, to i kości trzeszczeć będą—odpowiedział Kiryło z ^powagą, |1
Marynka za rękę go chwyciła...
— Panie Kiryło, Kiryłuniu! tu nie było żadnego złodziejstwa — jak Boga kocham, panie Kiryłuniu, że nie było. Jakokowićz chciał tylko list znaleźć, do pani przez jakiegoś kawalera pisany. Proszę ja was, milczcie, milczcie!..-
Zaczęła go po rękach całować...
— Idź panna do garderoby, bo łupnę!...
Nagle, krzyk Marynki zabrżmiał w powietrzu. W drzwiach, prowadzących do salonu, stanął Henryk, trzymając w ramionach uśmiechniętą, choć z niestartemi jeszcze śladami łez na oczach, Dosię.
— Łajdaki!—huknął...
Pomknął ku Marynce, ale Kiryło zastąpił panu drogę...
— Szkoda fatygi na cielą takie—rzekł... To Jakokośki minister.—Z nio to ja via sam już rozmówię.
Pan Henryk podszedł do Kiryły, położył mu dłoń na ramieniu i patrząc bystro w oczy— rzekł dobitnie.
— Jabym chciał, żebyś ty się z panem Kajetanem rozmówił...
— I owszem!... Jakokośki nieraz do mnie gadał, a ja mowLal; teraz ja do niego gadać zacznę, tyłki nie wiem czy on mowczyć będzie.
Marynka, zawodząc głaśnjo udała się do garderoby, Kiryło nastawił samowar, przygotował w jadalnym pokoju do herbaty i do kredensu poszedł. Nie usiadł jednak na tapczanie, by poważnyii\ się myślom oddawać, jak to było u niego we zwyczaju, tylko zamczysty kufer otworzył, wydobył dziwnego kształtu, bazy- liańskie jakieś narzędzie, schował w cholewę •prawego buta i wyszedł na miasto.
— Dosiu! — szeptał Henryk, nieśmiałemi o- czyma patrząc w twarz ukochanej kobiety— czy ty mi pr^aczysz ten ciężki grzech zwątpienia, tę chwilę—bardzo krótką,* lecz strasz
ną bardzo, w której obraziłem ciebie, poniżyłem w myśli własnej?...
Pocałunek długi, serdeczny — pocałunek mi**, łości i zgody spoczął na ustach lubego winowajcy... Nie robiła teraz Dosia sekretu ze snu nocy letniej, nie wahała się opowiedzieć mężowi szczegółów zalecanek Jakokowicza.
Po upływie paru kwadransów weszli, szczęśliwi jak dawniej, do salonu, w którym zastali Pistrońskiego, nie wiedzącego, co właściwie miał począć z sobą. Rzecz wyjaśniła się prędko^ panu Agapitowi humor powrócił, tymbardziej, że Henryk, czując się w obowiązku -wynagrodzenia mimowolnie uczynionej mu przykrości, przez cały wieczór Kraszewskim go zabawiał.
— A prawda, panie, „Sąsiedzi?? — fiuflu! a „Jasełka"? pi-piL.—powtarzał Pistroński, ruszając głową i ramiona do góry podnosząc. Nigdy mu tak dobrą herbata, a tak przyjem-^ nyiń-pan Henryk się gnie wycUiwałf
Kajcio Jakokowiez po szczęśliwem przesadzeniu płotu i zwaleniu z nóg wchodzącego mu w drogę pana Agapita, Skoczył do Adeli, gdzie też i panią Honoratę zastał, i rzecz całą najszczegółowiej opowiedział. Oczywiście, że według tej relacyi, uciekając, nie ze strachu wcale uciekał, tylko tym sposobem chciał pana Henryka upewnić, że nie wszystko dobrze w jego się domu działo.
— Wyobraźcie, świętości moje! — mówił, że tryumf nasz jest zupełny! Na własne przecie oczy widział,*że ktoś umykał przez okno. Ja
doczekałem chwili, w której wiedziałem na pewno, że on do ogrodu wskoczy. Wtedy mach!... Lękając się jednak, żebym niebył poznany, bo ciągle naumyślnie, nawijałem mu się przed o- czy, szturchnąłem Pistrońskiego z rozmysłem, a to dla tego, że gdyby wśród cieniów nocy i poznał mnie, lub chciał przez płot zajrzeć— zobaczyłby leżącego pana Agapita. "
—» Wybornie!—zawołała Honorata.
— Pysznie! potwierdziła Adela. Przekona się teraz pan Henryk kogo - za towarzyszkę , życia wybrał. Na własne oczy zobaczył, teraz będzie wiedział, co to za ziółko ta pani—Dorota!
— I teraz będzie wiedział—pochwyciła Honorata, że jeżeli my co mówimy, to na pewnym fundamencie mówimy.
— Naturalnie! — wykrzyknął Jakokowićz.— Teraz, to przynajmniej oczom własnym uwie- • rzy. Ale, że mi się udało, to udało!... Prawda, że narażałem się strasznie, pod nos mu się ciągle wsuwając, choć on raz wraz z rewolweru walił—ale jak raz się na odwagę zbierze... tó. tygrysicy ^ oczybym skoczył.
— Ja jutro zaraz wpadnę do Doroty — syknęła Adela... Ach-cha! wyobrażam sobie, jak tam słodko jest teraz?...
—' Do1 rozwodu' śi^ podadzą!
— Na pewno!—potwierdziła Honorata...
— Dobrze jej tak!
— Dobrze!
— Mężczyzna ptfźśfc okno wyskakuje!
— To niesłychane!
— Okropne!...
— No! dobranoc wam, świętości moje... Jutro dopiero tryumf!...
— Brylancie! czemuś ty się w Paryżu nie urodził—byłbyś Bonapartem — ni w pięć ni w dziewięć zawołała Adela pompatycznie.
Jakokowiez pobiegł do siebie... myśląc teraz o planach zdobycia upokorzonej Tytanii.
Około godziny dwunastej, ktoś zastukał, do jego mieszkania.
— Kto tam?...—zapytał do drzwi podchodząc.
— Ja.
— Kto-ja?
— Kiryło! ;
— A czego to, serce?
— Na rozmowu do pana.
— Z przyjemnością — otwierając drzwi za- • praszał Jakokowiez.
0 czem mówili i jak długo mówili, trudno "wiedzieć! Że gorąca jednak musiała być kon- wersacyja, to nie ulegało wątpliwości. Kaciu- chna biegała po kuchni, rwąc włosy i ręce załamując, wreszcie, widząc, że gawęda się przedłuża, wypadła na ulicę i z wieścią denerwującą „kopnęła się" do pani Wytykalskiej.
Dwie przyjaciółki były jeszcze razem i żywą prowadziły rozmowę, w rozkosznych rozpływając się marzeniach, gdy nagłe wpadnięcie Kaciuchny z wieścią przerażającą, pomieszało im szyki.
— Jezus Maryja!...—wykrzyknęły, z miejsc się zrywając.
Nie chciały wierzyć, ale Kaciuchna lamentując, szczegółowo opowiedziała treść rozmowy Kiryły z panem Kajetanem.
Na drugi dzień całe miasto wiedziało o niej. Ratatyński poleciał z maściami, panie, łkając, zajęły się skubaniem szarpi, a Kasper dowiedziawszy się o wypadku, zaraz dnia tego za- gabnął Kiryłę.
— A gdybyś to tak z Honoratą porozmawiał—co?
— I owszem! — odpowiedział "wiecznie krwi ludzkiej głodny praprawnuk hajdamaków.
— A długo tam z tem się zabawiasz?
— Pan Kacper trzechby nie zliczył i już!
— To bardzo dobrze!... Bis dat qui cito datl
Kiryło roześmiał się. $
— Mądrze pan Kacper mówi: bisa zadaw, taj cyf shazaw.
W dni kilka zebrała się walna narada u pani Adeli. Bądź co bądź, brylant został na honorze skrzywdzony. Obowiązek obywatelski Zakutego - Grodu nakazał przyjść z pewnem wynagrodzeniem cierpiącemu. Zredagowano list kondolencyjny, Kiryłę odsądzono od czci i wia~ ry, zakończono zaś zapewnieniem, że cześć pana Kajetana nadwyrężoną nie zoStgJa. Znaleźli się tacy, co położyli podpisy, zaś pan He- liodor Pikorski otrzymał mandat do wręczenia tego dokumentu Jakokowieżowi, ku wieczystej sławie pewnej garstki Zakutdgrodzian. Ale cóż? list doszedł rąk Kajcia — lecz rozłożony podatek zaczął nieregularnie dtehodzić... Pan
Kleofas Sadłowski pierwszy cofnął subsydy- jum — nie lękając się już zepsucia swojej reputacyi przez Jakokowicza—za nim poszli inni.
W kilka tygodni odbył się ślub Zosi z panem Augustem—ksiądz Anioł młodą parę połączył. Mowę miał piękną, natchnioną; przerywał ją tylko suchotniczy kaszel...
koniec.