GLIŃSKI KAZIMIERZ
PIĘKNA DOSIA
Zaledwie skleiły się powieki, jak jakiś trzask sza oj ] mnie obudził. Zrywam się* aż tu w drzwiach staje paro od koni folwarcznych z miną wystraszoną.
— Co tam?
— Semen kobyle dohajeckiej nogę wykręcił!
Porwę się z łóżka i pędem na folwark.
Nie chciałbym, mój drogi Ludwiku, być w onej c na miejscu Semena, takem mu skórę wytatarował, eaeza czenia tej awantury nie pamiętam, bo ocknąłem się na » u siebie, w obecności przybyłego natychmiast Dratza.
Zbeształem parobka, ale za to i sam porządnie o *
go opiekuna dostałem. Klęło się niemczysko, że dja 1 ^
wezmą, a on niechcąc tego wypadku brać na swoją
wiedzialność, zostawia mnie na łasce Nasturskiej i weres ^
ki, przekładając leczenie żydów w Kopytynie, niż mnie w
rudziu. Łajał dobranemi słowami cywilizowanego peID^
germanów, spreparował jeszcze większe paskudztwo i na już nie odstępował. , m
Sześć dni przeleżałem w malignie, na siódmy wyg $ ^ jak Piotrowin, oczem ci dokładne wyobrażenie prze an tografja dać może, którą — mimo oporu Dratza z siebie kazałem, by tobie, kochany Ludwiku, przesłać.
Rozchorowałem się na dobre. Dratz z Nasturs ą ^
nowali mnie jak dziecię. Razu pewnego zasłyszałem szepty:
— A jak? —. pytała baba.
— Mosze pić kaput! — odpowiedział Niemiec. ^
Uczułem dreszcz zimny i stałem się potulny Ja winiątko.
Po dobrem borykaniu się z chorobą, szala zaczęła się przechylać na stronę Dratza. Lecz co on n wi, to ni stąd ni zowąd, jakaś wiadomość irytująca
wszystko. Od dwóch dni jednak jestem niby rekonwaleseen* tem, ale myśl ciągła o gospodarskiej machinie w ruch pu^ szczonej bezemnie spokoju mi nie daje i źle wpływa na bardzo powoli powracające zdrowie. Dratz mi każe o czemś przyjemnem myśleć, a Nasturska zapewnia, że rozum eko- nomski cudownie rządzi. Można wmówić w Niemca chorobę* powiadają — wmówiono i we mnie, że pszenica jak las, kc- py jak chaty, a sterty dorównają warszawskim] kamienicom. Nie przyjemnaż to myśl dla gospodarza... Gorączka o dwa
stopnie zniżyła się.
Aż oto nagle zrywa się nawałnica i burza gradowa.
Byl wtedy właśnie Dratz u mnie, ciesząc się z dobrego stanu
pacjenta.
— Jezus MarjaL. co to? — pytam.
— Teszczyk majowy — odpowiada flegmatycznie poczciwiec, langsam do okna się zbliżając.
Dobry deszczyk — huk, trzask, łomot^a szyby dzwonią*
a dach łopoce, jakby karabinowe kule raz wraz weń siekły.
— Grad! — wrzeszczę.
Śliczny teszczyk! — powtarza Niemczysko a tai °" chany Ludwiku, kanonada jakby Prusacy pod Zarudzie Podstąpili.
Chwyciłem się za głowę.
— Przepadła pszenica! — wrzasnę.
— Pan chce gestorben! — huknął Dratz nagle. Przypadłem do poduszki, milcząc jak trusia.
Nad wieczorem gorączka się wzmogła, Dratz był w rcz paezy.
Bez przyjemnego myślenia ja nic nie zrobię wo
ki» podwając dawkę swojej mikstury.
Piękny warunek!... bądź ślepy, głuchy i myśl o mebie-
migdałach, albo nie myśl zupełnie. ,To była moja pier śmierć* jak powiada żydek Klemensa Junoszy. .
Dla tego niewykonalnego warunku, dla braku an azjiy
któraby stworzyła raj Mahometa, dla niemożności myślenia o niczem lub znalezienia miłego do marzeń przedmiotu, nie tak prędko, kochany Ludwiku, opuszczę loże boleści i dobrą wiadomością poczciwe twoje serce pocieszę. Szczęściem, te Dratz pozwolił mi pisywać do ciebie, wielką to mi jest rozrywką w moich samotnych chwilach i żółwim krokiem płynących dniach rekonwalescencji. Nie daj mi długo na odpowiedź czekać, szczęśliwi ze I którego otacza cudna tatrzańska przyroda i stokroć cudniejsze mieszkanki Zakopanego. Bawisz się, bałamucisz może, z niejedną warszawianką obertasa wykręcasz, gdy ja, stały ich wielbiciel, muszę przestawać na Dratzu, Nastur- skiej i obrzydliwej, pierwszego, miksturze.
Bądź zdrów, przyjacielu, wysilałem się na list długi i czuję się znużony. Gzy się zobaczym kiedy?
^ Twój Stanisław.
Ludwik do Dratia.
d. 23 lipca, Zakopane.
Szanowny doktorze!
Jestem wielce zaniepokojony stanem zdrowia nieszczę- îwego Stacha. Z przesłanej mi fotografii widzę, te morze być z mm gorzej, niż sam o sobie donosi. Jeżeli przed nim jako chorym, groźną może ukrywałej prawdę, to przedemną en s rupuł byłby wielkim grzechem. Lękam się suchot, odpi*
8UJ’ Co mu ? Sługa Ludwik.
Drati do Ludwika.
d. 26 lipca, Kopytyn*
Herr Ludwik!
Suchotami pan Stanislas pochwalić się nie mosze. Cbo-
a -JeSt 1 Śmierć mosze bi*> jeszeli Nasturska were-
miśleniaPęn1'¿mU|.(2ać, a 0n do Otynie wpuści przyjemnego
natnr «• q^i onw?lesceacja idzie topsze, a że silny
• ? W° iemu śmierci zr°Pić* Teraz dla w0«0 paj'
faszmejszy Zeit jest.
Z szacunkowaaiem dr. Dftó*-
W
Kochany StachuJ malują. Nie prze-
Nie taki djabeł straszny ]a . jakkolwiek wielką
raziłem się wcale widokiem twojej ^ Mó
znalazłem równicę porównawszy 3 ligt roój 'pisany o
mam w albumie. Odpowiedź dokt° isl m staaie twojego
niego w chęci dowiedzenia s.ę o| » jesteś) to prawda!
zdrowia, uspokoiła mnie zupnie. M swoją were-
i zapewne, jeżeli zamiast ’¿gmy ;u& się nie zobac y •
szrnką w opiekę cię weżml®’ ° „opisanych ci przez Dratza, Co się tyczy waruntów P P ^ q Ue moina podda-
a szczególnie .pszyjemnego miton ^ ^ mo4e grad czy
wać się im trzeba. Co cię • tegoroczny uro zaj
dezsczyk majowy? A gdyby n* szarpniesz trochę gotów >» „«¿1, czj to ci gicrai r»iM> »■“"
ale stokroć ważniejszą rzecz, flasturskiej v?szys ie
ekonomowi wolną rękę dzia ani , ¿awaIa, a zawierz
kury wyrżnąć, ażeby ci jaj na * . powoli i do were miksturze poczciwego Niemca, która cię P
szczaki zaprowadzi. cłnrhu szczęśliwcem mnie
Nie omyliłeś się kochany Stacb^ ^ otoczeniu pi^
zowiąc. Roszkoszne dni lata Pr chwili ani miejsco
fcaej «od, i - k.bl* N.e P»»«»» «W
wcści, w którychby się naraz y |śc^e odurzjć i 3a<afJ
1**»« rsTw«*,e t :
wieltóej sercowej choroby nabawi ’ . w|la ai* gwiaidka 3
dawna na horyzoncie Zakopanego pomijam j% 1 Prz dna, nieznana zupełnie astronom
chadzę do porządku dziennego. z prawie naj
Tandem Ldj, W* “‘^„¡„br W »* ““""Zt
odleglejszego zakątka naszej ziemi,flawet marsza
wstwo Darczewscy, powietmcy na *
wiem wielu lat swoich Młynyszcz, wkopali się do Zakopanego. Znajdziesz tu brzuchatego Mańcewicza z Fisiem, który jest zawsze w poszukiwaniu bogatej panny i regularnie każdej soboty oświadcza się jednej, z wiadomym rezultatem. I Kamiński się zjawił i ,madame Gaudichon* ze swoją Pfpitką po^ raz pierwszy w świat występującą. Rozrywek moc, tańcujące nawet wieczorki rzadkością nie są, ale przoduje wszędzie we wszystkim dom marszałkowstwa. Urządzili się jak u siebie w Młynowicach: kucharze, lokaje, salonów nawet nie brak. Nie d2iwota więc, że przyjęcia u marszałkowstwa
są wielce pożądane, ^szczególnie dla tych ludzi, którzy wolą zupę rakową niż kwaśną żentycę w szałasie góralskim; ^rzemkę po smacznym obiedzie nad wspaniały widok ze szczytów
Cóż ci mam więcej pisać? o kim i o czem? Ja zdrów jestem, jeżeli zupełnem zdrowiem nazwać dobrze funkcjonującą machinę cielesną. Mimo to jednak jestem czasami smutny, nieraz roztargniony, zamyślony nawet czasami... Po- u lem nawet księżyc i gwiazdy i samotną ciszę wieczorów«, resztą, wszysstko dobrze. Do widzenia, mój drogi, szanuj się i pisz.
Twój Ludwik.
Uemno mi coś śpiewasz, kochany Ludwiku! W polo- ł/SU wsP°mn*a^ 0 jakiejś gniazdzce, wyblysłej nagle °ryzoncie Zakopanego, nieznanej dotąd astronomowi
gdwiazd ^ksfż^*32 ° Smu^u * polubieniu wieczornej ciszy* To nie dobrze!
Tv wkIn-Zna|Cu-bie’ Wie’ ^ się na te zaP3^8^
i wirfnt n !ub‘ący zupę rakową, smakowałbyś w żętycy
Nie fc^ra° 3 Przentósłbyś nad drzemkę poobiedną ?«• szepnij "* 23 5 C0Ś s^zej « tej gwiazdce o»
bie. Woda mi siano zabrała, ^ miałem gorączkę.
Naslurskiej, zgryzłem się ‘ Preez , i przypływu mo-
m, ,b,,M 1,110 ... I»« «MW? bie„.
Kończę, bo Dratz za p Twój iSawis?«^*
Ludwik do Sta”9ła^; ia, zakopane.
v , Stasiu na miłość Boską, me Znowu ta Nasturska! ^ ’ za rozsądnego «lo-
bądźłe dzieckiem. ZaWf ® “e niemanie o tobie zacierać się wieka, a tymczasem dobre
zaczyna , H tu ^ teraz 'łucbaj, nie
Masz polajankę na początku Usta, *
myśl tylko, ie spowiedzi mojej- wezwaniu twemu,
o gwiazdce pisać będę... Ja ,^Q nje myśl, ie moj
wet, zaintrygowała mnie nieco, iązek z nią mają-
»ieczome <ta™anta. ‘wtt »1«
To wpływ gór, powietrza, jezior»
mi choć odrobiny poezji- Ale, a -»intrygowała nas nowo-
Owói przed paru tygodniami zamtryg^
przybyła osoba, a zaintrygowa a -gj^ej skromności u 10 niem się od gwaru i towarzystwa, ^ nią Jest to
rem i jakimś smutkiem, który 9U? ieU(j2ielająca się zu-
kobieta bardzo młoda i bardzo P^e w czarnej, obcsne, pełnie towarzystwu, błądząca 9® h szczytach gór* sukni po lasach smerekowych »W*** ,etołk6w, małe
mieszkała w oddalonej od g * . mnicza i piękna zawsz chacie górala, zamsze sarco na,
Złgłdkł! *e wzięliśmy się do je} rozwiąian* ,
Nic więc dziwnego, ie wzięu j to w pewnej części nam się u a ^dwadzieścia 1CZ^
Jest to młoda wdowa, zaledwie ^
Rodzice wydali ją za starca, suchotnika ale posiadającego pie niądze. W miesiąc pd ślubie mężysko przeniosła się do wieczności, zapisawszy żonie nie żonie do 200.000 flDrenów, których wziąć nie chciała. Nastąpiły z tej racji spory w jej ro dżinie, trwające roi cały. Przyjęty wreszcie zapis oddała a milji, zostawiając dla siebie tylko imię czysta i dumę, że me chciała korzystać z narzuconego jej związku.
Historia romantyczna wzbudziła wielki rumor mię W zakopańską młodzieżą. Młoda, piękna, panna wdowa do tego.... Zaczęto się kręcić kolo chałupy górala, wynajdywać przyczyny odwiedzin, nocą przez okna nawet zazierać. Fiś szCi.egoQie roztargnionym się być zdaje i ubrany wedle ostatniej mo y> wyświeżony, więgierską pomadą wylepiwszy dwa niewie e ogonki pod nosem, krokiem bocianim przechadza się 0 chałupy po dniach całych, od czasu do czasu przykła ając rękę do serca i wzrok w niebiosa podnosząc. Ale pr kunktatorskie nasze manewry i Fisia mina odświętna! 3Zf ^ kie wysiłki pożądanego nie odnosiły skutku, zawiązać mości z piękną kobietą nie było sposobu. Usłużył na przypadek. .
Pod przewodem samego marszałka udaliśooy się , ścieliski^j doliny, gdzie dzień cały postanowiliśmy Przes|e..^lL Nad potokiem, wytryskającym z pod skały Pisanej, spot a i się z piękną nieznajomą. Zadumana, nieruchoma jak podobna ‘do kapłanki druidycznych ołtarzy, siedzi na ° ^ mie głazu, zapatrzona w spieniony nurt potoku. nie prawie, ruchem wskazującego palca, nakazaliśmy
milczenie, coś tak dziwnie uroczego, majestatycznego
było w tem zamyśleniu zagadkowej kobiety, jeden 1 przyciszonym głosem ,ach!* powtarzał. Doprawdy! ^ było w rozchwycie niemym, do skończenia świata Pa ten obraz cudowny. Refleksja jednak przyszła dość Wicek Kumirski przedstawił nam śmieszność położenia* ^
to zjawiły się nowe trudności w postanowieniach nas
*
Zostać — to znaczyło splosiyć czarodziejskiego ptaszka; opuszczenie zaś stanowiska równało się wyrzeczeniu się poznania z tajemniczą istotą. Zostaliśmy przy pierwszem, co więcej dla
nas szans do zaznajomienia się dawało.
Namówiony przez nas marszałek pierwszy kroku ku niej
zrobił. Go mówił i jak mówił, nie wiem — dość, że piękna
wdówka do naszego weszła towarzystwa. Przepędziliśmy dzień
cały w uroczej dolinie, który nam przeszedł jak sen o raj- •
skiem widzeniu. Natura, tworząc tę istotęr o aniołach myśleć
musiała.
Na drugi dzień, o południowej godzinie, marszałkowstwo
- byli u niej z wizytą. Wieczorem, dnia tego, piękna Dosia rozrzucała czary w salonie państwa Darczewskich. Na tym wieczorze właśnie otrzymałam list od ciebie z fotografią.
Poczciwi marszałkowstwo zmartwili się okrutnie twoją chorobą, fotografja z rąk do rąk przechodziła. Ugrzeczniony Fiś, gdy kolej na niego przyszła, podał ją pani Dorocie, jakby ona obchodzić ją co mogła. Spojrzała, później na mnie cudne swe oczy podniosła; opuściła wzrok raz jeszcze na zatrzymaną kartkę i po chwili patrzenia wręczyła ją właścicielowi.
Zaniepokojony złemi wiadomościami o tobie, opuściłem wcześniej niż zwykle towarzystwo i udawszy się do siebie, Opisałem natychmiast list do Dratza, niecierpliwie oczekując
mieści od niego.
Noc całą nie .spałem; zdawało mi się, te sam dos a em
; gorączki; dzień w wielkim niepokoju mi przeszedł. Nad wiecem, w małem kółku znajomych, do którego i pani Dorota należała, udaliśmy się spacerem do źródła Białego u Bajca. Stanąwszy u celu, oddaliłem się nieco od towarzys wa, ^ając szczerą chęć oddania się dumaniom samotnym, a e za fedwie w jakiś lad porządny zebrałem myśli, posłyszą em
Pfzy sobie czyjeś kroki.
Była to pani Dorota.
— Przeszkadzam panu? — szepnęła.
— A, pani! — zawołałem. — Towarzystwo jej mole mi tylko być ulgą w zmartwieniu.
— Pan masz na myśli list wczorajszy ? — spytała.
— Tak, pani.
Usiadła koło mnie. Milczeliśmy.
— To pański przyjaciel? — odezwała się po chwili.
Odpowiedziałem twierdząco i zaczęliśmy rozmawiać z sobą.
Mówiliśmy o tobie.
Piękna Diosia słuchała, nie spuszczając ze mnie czarodziejskich swych spojrzeń. Gdym raz jeszcze wydostał foto- grafję, wyciągnęła rękę po nią.
— Co pani o tej postaci myśli ? — spytałem, wpatrując się w spuszczone powieki mojej sąsiadki.
— Umysł głęboki, myśl orla, serce prawe — szepnęła na wpół do siebie.
Potwierdziłem.
— Tylko — zawołafem — jak on się zmienił, jak się zmienił!
— Nie znam pana Stanisława... lecz, jeśli jest takim jak na tym portrecie...
Urwała.
— To co? — spytałem szybko.
— Jest... bardzo interesujący — dokończyła z uśmiechem*
Zbliżyliśmy się do towarzystwa.
Dni kilka następnych ubiegło nam, jak zwykle, z % tylko różnicą, że mnie wielki niepokój trapił na myśl» Dratz odpowie i że z panią Dorotą spotykałem się k* ^ razy dziennie i mówiłem o tobie. Wieczorem, tj. dziś właśnie, otrzymałem pożądaną odpowiedź i niezwlekając chwili jednej, smaruję ten list do ciebie, długi, bogaty w szczegóły, intere-- sujący nawet. Odpisuj mi natychmiast, kochany Stachu, ja c dłużny nie pozostanę i jeżeli coś ciekawszego zajdzie w m°
jem życiu, nie omieszkam zawiadomić ciebie.
Twój najwierniejszy Ludwik-
a
■3
Stanisław do Ludwika.
y d. 5 sierpnia, Zarudzie.
Serdeczny przyjacielu!
Nie mc gę słów znaleźć na wypowiedzenie radości, jakiej doznałem w mojem ciężkiem utrawieniu, otrzymawszy dłuższy list od ciebie. Przy spuszczonych firankach mojego gabinetu, słabo przepuszczających promienie słoneczne, po kilkakroć razy odczytywałem drogie twoje pismo i odtwarzałem w myśli twą postać zawsze serdecznie poczciwą. Więc pamiętasz
o mnie, nawet w otoczeniu gwarnego towarzystwa, przy boku pięknej Dosi! Więc zamiast w czarodziejskie, jak mówisz, °czy jej patrzeć i zjednywać jej serduszko dla siebie, wolisz z nią rozmowę prowadzić o biednym, schorzałym twoim
przyjacielu ?...
Poczciwy!
Ach! jakbym chciał być tam, z wami...
Niestety!
Choróbsko uporczywe mnie w łożu trzyma a lada podejrzany skrzyp w gospodarskiej machinie całą robotę Dratza Psuje. Mimo to wszystko, choć bardzo powoli, kwękając, stękając, przychodzę jednak do siebie. Prawdziwem źródłem pociechy dla mnie są listy twoje, kochany Ludwiku!
Ciesząc się mjślą, że słowa dotrzymasz i będziesz dzielił s*ę ze mną swojemi ważeniami i wypadkami, które rzeczywiście są bardzo zajmujące, odpisuję natychmiast, mimo pewnego osłabienia w całej mojej konstytucji cielesnej. Już wiadomość udzielona ci przez Dratza a mnie zakomunikowana, przyczyniła się nie mało do rozwiania pewnych wątpliwości, powstałych w umyśle moim, o stanie własnego zdrowia. Rzeczywiście! nie jest tak źle zemną, jak się pierwiastkowo wydawało i nawet własna moja fotografja, (której się uważniej P° otrzymaniu listu od ciebie przypatrzyłem) powiedziała mi, że... ie rzeczywiście interesująco wyglądam. Przedtem byłem zanadto opasły, zanadto wieśniakiem i gdyby takim
zobaczyła mnie twoja piękna znajoma, nie wiem, czyby ci
pomniała o interesującym wyglądzie moim. lim ° kochany ludwiku, marszalkowstwu i wszyst-
Wvnhr,?0“7“’ Fi8i0Wi m0Żesz dać byka w nos odemnie. miód,ST g° SOble krygu^ce8° si? k°»o pani Doroty, a i sie ialr f 8-D 3yStką’ Warszawiaków szczególnie, kręcących to dn]fc^ry81' % 10*e t0 zdra<kieckich zasnuje się sieci, wiele
Let „ mWy ?PanyCh będ2ie! Ale ty * nie daj! zapomnij Ostro m(t; jroszeczkę i postukaj w serduszko czarodziejki.
umf 7Wr-i fU m U’ 3 w‘e^ m* radość sprawisz, jeżeli tryumf zwycięstwa przy tobie zostanie.
od ciebieałpLn!HierPllW°iClą oczekiwać M« następneg)listu
pogawędzenia dzisi^dLejTtobfn'' ^ ^
popsuło PiîA 6 t***01 u S^Us^a ^asturska i znowu coś tam się
P ^5 ^ Twój Stach.
J pani Dorota blondynka, czy brunetka ?
Ludwik do Stanisława Fiś oświadczył się Doit.66™0 '
Ale odpaliła ?SUniSław do Ludwika.
Naturalni«. 00 St^»ł»wa.
maturalnie! Czekaj listu!
Ludwik do Stanisława.
N»e mogłem <,ie „ , dl 8 sierPnia. Zakopane, ażeby droga powstrzymać, kochany Stanisławie,
który - 2 itïralCM? nie uwiadom* ciebie o Fisiu. Fis, rozkochał się w nsni n*8 Ż°.ny’ lecz P°sagu szuka, na zabój
reM formalnie. Wyobra*0*0?6 * °świadezyl się wczoraj o jej
sobie zdziwienie Dosi, gdy ją ta nie"
spodzianka spotkała. Stała chwilę, jakby ogłuszona niespodziewanym wystrzałem, wreszcie spazmatycznym śmiechem wybuchła. Na drugi dzień Fisia w Zakopanem nie stało, wyjechał do Kołomyi.
— Takiego konkurenta nie spodziewałam się! — śmiała się Dosia, przechadzając się ze mną wczoraj po jednej z ulic wioski, gdy pasterz zastąpił nam drogę i wręczył mi list od ciebie.
— Gzy to od pana Stanisława? — zawołała z dziwną szybkością w ruchach, podbiegając do mnie.
Spojrzałem badawczo w twarz pytającej, która nagle silnym pokryła się rumieńcem. Widocznie zmięszało ją moje spojrzenie, bo opuściła powieki, odwróciła się, niby niedbale i skubiąc liście leszczyny, oddaliła się o kilkanaście kroków. Gorączkowo rozerwałem kopertę i wyczytawszy o kurczęciu podanem ci przez Nasturską, o twojej niewstrzemięźliwości, wydaltm okrzyk jakiś, gniewną dłonią o list uderzając. To zwróciło uwagę oddalającej się niechętnie Dosi, zawróciła się szybko i rozglądając się, jakby lękała się być podpatrzoną, podbiegła do mnie.
— Gzy złe wiadomości?... — spatała.
Pobladła, usta zadrżały lekko.
— Go pani na to? — zawołałem, pokazując jej urywek twego listu, o którym łatwo domyślisz się.
Milczała długo, wreszcie podnosząc tajemnicze, jak głębia morza oczy, odezwała się powoli:
— Napisz pan do pana Stanisława, że tu spotkałeś kobietę jedną, która go prosi, żeby dbał o siebie.
Łzy duże zabłysły w źrenicach, ale je rozpędził szybki ruch powiek; odwróciła się naraz i weszła do swojego mieszkania, przed którem rozmawialiśmy właśnie.
— A to co? — spytałem siebie, zdziwionemi oczyma patrząc za odchodzącą.
Daremne pytanie! tę nową zagadkę nie mnie^ już roz-
wiązywać. Tak — kochany Stachu! ty ją rozwiąż, bo ja nie potrafię.
Zastanawiając się bliżej nad tem co się przed chwilą stało, zauważyłem dopiero, że jeżeli każda rozmowa prowadzona z piękną Dosią, kończyła się tobą — nie ja ją na ten przedmiot naprowadzałem: nie ja zatrzymywałem się przy niej, lecz domyślisz się łatwo — kto? Zajęcie, jakie wzbudza u pani Doroty każda wiadomość, o tobie; niepokój z jakim spytała: czy to od pana Stanisława list? wreszcie prośba, jaką kazała mi od siebie udzielić i te łzy ledwie dojrzane przezemnie: nasunęły mi myśl jedną, którą nie tylko ci prze- słać muszę, lecz i zażądać od ciebie jak najszczerszej spowiedzi.
Gzy ty, kochany Stanisławie, w licznych podróżach swoich w kraju i zagranicą nie spotkałeś czasami osoby bardzo pięknej, której na imię Dorota? Czy ty nie zamąciłeś czasami serca, może przelotnie gdzieś spotkanej kobiety lecz dosyć było dnia jednego, jednej godziny, by złotym promieniem utkwić w jej pamięci? Czy może, jakaś dłuższa chwila znajomości nie połączyła was bliżej? Czy jakiś grzech lekkomyślności nie obwinia dziś czasami sumienia twojego; nie odzywa się cichą skargą przez usta zawiedzionej, pięknej - ach i jak czarodziejpko-pięknej kobiety? — Ty, motylu, trzepnąleś parę razy skrzydłem koło pączka tylko co rozkwitającej róży i w dal wionąłeś, nie myśląc nawet, że róża odczuła ból roz- s ma i odtąd tęsknem okiem goni wciąż za snem rozkoszny®*
drży sercem, na wspomnienie chwili twojego przelotu... Przypomnij sobiej!
ni --i *•
kb°v*kptTeaie eiebi°e 2S? re tej istoty’aie majdą
muśnięcie iP1- ’ fzataD w anioła h ^ ^ rozcn,i,> ?,az zimaf
T e Wl. 0,0,3 ^ się zmienił - aa jedno
™ypomDij sobie,
Zei>y z»ś tWm-,
Potkanej megdyś pnez^^1 d°pon,ódz> opiszą postać tej
9 nierozwiązane nigdy sławiąc
pytanie przed sobą: dla czegoś zapomniał? Bo co się mnie tyczy, to za najszczęśliwszego uważałbym się człowieka, g y- by choć raz jej spojrzenie tak na mnie spoczęło, zatrzymało się tak długo jak na twoim portrecie - winowajco!
Piękna Dosia ma wzrost topoli, w uśmiechu ust lowych niewysłowiony, żadnemi barwami nieoddany - czar. Spojrzenie długie, głębokie jak przepaście alpejskie, czasami tak smutne, jak cisza w opustoszałych ruinach zamczysk,
czasami piorunująco-ogniste, jak żar palące, o śniew«jące, j
błyskawica. Ale to ostatnie rzadko się w mej nieodstępnym jej towarzyszem jest smute , smu e , gnęloby się z jej czoła, z jej oczu, z jej ust tysiąckrotne«» zetrzeć pocałunkiem. /Uj,5»
Czy ty widziałeś fale Atlantyku tylko co Po z»c^d"e płomiennego słońca? Ciemny fjolet, przerżnięty seledynowe- mi barwami, drgający świaUociemem purpury po
chu wód?
Warkocze, karności piór kruczych, otaczają ny owal twarzy; ciało z kararyj9kiego wyrze ione duszy z domieszką tylko krwi żywej. A usta U dośpiewaj w duszy
swojej; potrzeba je widzieć, by piękność ic zroz Charakterystycznym jej ruchem, gdy
szą potrąci, lub gdy się z marzeń zbudzi -
niesienie czoła do góry. Zamyśla się częato i go zi . m
staje tak na rozmowie z sobą, a może z sercem
po kimś, pamiętającem kogoś!... Jeżelim wieJme .
obraz - ?o - przypomnij U Tem słowem
d. 11 sierpnia, Zarodzie.
Kochany Ludwiku! . ., .
Posądzenie, jakie rzuciłeś na mnie, ^ie^° , zrazu. Przypominałem sobie różne wypadki a
swojego tycia i choć możeby tam coś było do zganienia ale nie w takich rozmiarach, jak to przedstawiłeś sobie, kochany Ludwiku! Miałaby mi tam może coś do zarzucenia pewna osóbka, Rózią zwana, ale ta była jasna blondynka
i pocieszyła się prędko, wychodząc za właściciela browaru , w jednem z miast galicyjskich... Znałem Basię, lecz ta niezdolną by była do szczytnych uczuć twojej znajomej sztą nie zrobiłem jej szkody żadnej, pani X. X. zaś wiedziała, doskonale, co robi. Daremno więc kazałem pamięci przywoływać wszystkie ubiegłe chwile — nie znałem żadnej Doroty, tafc pięknej, młodej, nieskazitelnej; nie byłem motylem przelatującym koło pączka rozkwitającej róży, nie cięży na mnie żaden grzech lekkomyślnego oszukiwania. Zatem list tw j wprawił mnie w stan rozkosznego marzenia. Myślałem o pięknej Dosi, pieściłem się jej uroczym obrazem, który jak plama słoneczna wciąż stał w moich źrenicach; tem śmielej mogłem o niej myśleć, że wina żadna na mojem nie cięiy sumieniu. Tak! — kładę rękę na sercu i powtarzam: — » •
— Jeżeli nie wierzysz, to ci przysięgam na wszystko, że ni gdy na drodze mojej nie spotkałem żsdnej kobiety, która y do opisanej przez ciebie, choć w malej cząstce, podobną 1 Więc — zagadka! ^ ^
Ach! wiele to zagadek nierozwiązanych na ziemi» a jest więcej tajemniczego, jak serce kobiety? Kto wie, czy sia anielską swą duszą nie wybiegła za obręb swego terjalnego istnienia i na promyku jakiej gwiazdy zbłą an nie spłynęła do małej, ociemnionej komnaty, gdzie o 0 niemocą, spoczywa twój biedny przyjaciel? Kto wie» czy ^ śnie duchy nasze nie łączą się z sobą i nie torują fi* jemniczych dalszemu naszemu istnieniu? # ucjaj
Zagadka! którą rozwiązać tylko można siU proroczem widzeniem dusz białości liliowej, Tak, m _ Ludwiku! Zgrubiały nerwy nasze, skamieniały umys y» ^ skrępowane więzami ciała, w niebo nie uderzają*
przebija tajemniczych zasłon przyszłości. Nam trzeba dotknąć się boku Chrystusowego, by temu uwierzyć; potrzeba dźwięku wyrazów, ułożonych w gramatyczny porządek, by czyjąś myśl odczytać.
Inaczej z Dosią!
Jej dość było kilku fotograficznych kresek, ażeby poznać nieznajomego; parę słów rzuconych o mnie, by mnie zbadać do gruntu i... i...
Nie śmiem dokończyć zdania, lękając się, by nie było śmiałe bezczelnie.
Mój drogi! załącz pięknej Dosi ukłon odemnie, tylko nie ten konwencjonalny, zdawkowy, jakim darzymy w salonach spotykane piękności. — Nie! nie!.. Ja chcę w jej oczach być innym od tych żurnalowych lalek, niechcę w jej wyobraźni
o wlos, o ćwierć włosa zniżyć się z nad pioziomu, na którym •
mme w myśli swej postawiła. Powiedz Dosi, że prośba jej wysłuchana przezemnie zostanie; podziękuj za tkliwość, za z?- * • %
jęcie się nieznajomym. Ale — czy ty się nie łudzisz, Ludwiku? Czy szczęście mnie przypisywane, nie jest udziałem— twoim ? 1
Najdroższy! badaj pilnie jej spojrzenie, szept każdy ust Jej chwytaj; odczytuj myśli i o wszystkiem mi donoś!.. Ja muszę być prędko zdrów, powinienem być zdrów! — Słucham Dratza jak dziecię piastunki, ekonomowi zabroniłem oddychać w pobliżu mojego gabinetu, Nasturkiej w łeb "trzasnąłem tale-
gdy ośmieliła się wejść do mnie z zawijanemi zrazami. Sny mam spokojne — dziś Dratz mi pozwolił przejść się po pokoju — gorączka precz poszła.
Bądź zdrów, kochanku — i pisz! pisz! pisz!..
Stanisław.
Ludwik do Stanisława. I
d. 15 sierpnia, Zakopane. I
Drogi Stasiu! I
Jakkolwiek szczerze cię kocham i radbym ci nieba przy- I chylić — powiem jednak najotwarciej, że nie gniewałbym się I wcale, ażeby domysł twój o szczęściu przypisywanym tobie, I a na mnie spadającem — okazał się prawdziwy. Zrazu u e I rzony podsuniętą mi w liście twoim [myślą, zakołysałem się I słodkiem marzeniem i uczułem coś, niby omdlenie serca. 0 I rzeczywiście! [nie ty, ale ja jestem jej nieodstępnym towarzy I szem; nie ty, ale ja łowię te pełne czarów spojrzenia; mnie l owiewa oddech jej ust, do mnie głos jej srebrzysty przema 1
wia, ciepło jej ciała odczuwam w dłoniach swoich. 1
Ha! kto wie? może zajęcie się tobą, jakie okazuje, jes^ I
tylko pretekstem do częstych widywań się ze mną; m0 I smutek pokrywający czasami jej czoło, wynika stąd, że j I nierozumiem; ’ może rozdrażnienie, jakie ją chwilowo I
jest skutkiem monotonnych pogadanek tyczących się y I ciebie i ciebie?.. . I
Niestety! czar minął przy pierwszem się z nią spot nl^ I
Daremnie nawiązywałem rozmowę coś o mnie m<^wl^^owa I ona słuchała z roztargnieniem i przekonałem się, ż® I jednego nie zatrzymała w swej pamięci, a gdy upornie i małem się wciąż zdaleka ulubionego jej przedmiotu, nie in° ^ I ukryć niecierpliwości, która się przebijała w ruchu je] I w ściśnienin kurczowem drobnych paluszków, w drżącem ^ | noszeniu się ramion, gdy jednak taktyka moja unikani nowczo o tobie rozmowy, potrwała dzień cały, nazajutrz P1 ^ Dosia uniknęła ze mną spotkania się i stała się zupę Qia widzialną.
Uczułem wielką przykrość, nie widząc jej dni Parj*. ^ Następnego poranku pobiegłem do niej — a e zastałem. Góral mi powiedział, że »panienka* ws a a
PIĘKNA DOSU.
=■ 11 - ■ ■ ■ V ■■■ — ■ i _■■■■_ _ —
rano, wzięła pasterski kapelusz na głowę, kawałek chleba z serem do kieszonki i w góry poszła.
Minęło południe. Dosi nie było; a tu gromowe naciągnęły chmury i uderzyła burza, jedna z tych burz tatrzańskich, okropnych, o piorunach gęstych, błyskawicach nieustannych, huku, spotęgowanym odgłosem ech i deszczu siekącym. Nie zważając na nawałnicę, pobiegłem do mieszkania Dosi — ale jej nie było.
— Którędy poszła — na Boga! pytałem górala.
— A haj — ku Strążyskiej dolinie — odpowiedział.
Popędziłem, gnany śmiertelnym strachem i wichrem,
który mnie parł z całej siły. Rzucałem się na lewo, na prawo* zazieralem w rozpadliny skał, do jaskini, do szałasów. Gęste smugi deszczu formowały szarą nieprzeniknioną dla oczu zasłonę — błyskawice oślepiały światłem jarzącem. Daremnie krzyknąłem parę razy — krzyk mój zgłuszył huk piorunów, zlatujących strzałą ognistą po turniach tatrzańskich. Jeden uderzył tuż przedemną i rozpruł okropnie pień stuletniego dębu. Ogłuszony padłem na skałę i przeleżałem, nie wiem, chwilę czy wiek w jakiemś bezuczuciowem odrętwieniu. Gdy obudziłem się, nie było już burzy. Deszcz ustał, gromy zmil- ostatki chmur wiatr przeganiał nad 'uśnieżonemi czołami Tatr. Patrzyłem, jak senny — otaczał mnie świat niewidzianej dotąd piękności.
Przestrzeń między ziemią i niebem napełniona była jakąś przeźroczystością kryształową; słońce nurzało się w tej jasno- p »
sci powietrza ogromne, złote, tysiącem kolorów malując góry, majestatycznie wielkie, spływając fjoletem po piersi skał, drżąc barwą rubinową w skrzących się od śniegu festonach, purpurą aa wierzchołkach gór świecąc. Lasy i doliny przybrały na się szaty ze szmaragdów utkane, na których jak topazy świeciły duże krople deszczu;7 złomy skał miały cienie fjoletawo-krwi- ste — rzeki nieskazitelnym błękitem połyskiwały. Olśniony tą Erą kolorów, walką cieniów i świateł, na chwilę, na bardzo
krótką chwilę zapomniałem o zgubie; lecz wnet się opamiętałem i rozpocząłem poszukiwania. Nad samym wieczorem spotkałem Dosię.
atała oparta o skałę, zapatrzona w przestrzeń, zalaną złotemi potokami zachodzącego słońca. Nie widziała Jmnie,
choć byłem blisko koło niej, tak blisko, że dostrzegłem drżące, niespadłe jeszcze łzy w jej oczach.
Ogromny glob słońca zatonął w milczącej głębi prze- stwora — ziemia zapłonęła rumieńcem nagłym, owiana ciszą, majestatycznym krokiem zbliżającej się nocy.
Pyszny, wspaniały był zachód słońca l
— Ach! czemu jego tu niema! — wypadło nagle wołanie z ust Dosi.
Podbiegłem — ona drgnęła, a widząc mnie przed sobą zrobiła ruch jakby z góry zejść chciała. Zatamowałem jej drcgę.
— Nie pana wołałam! — rzekła, patrząc mi wprost w źrenice.
Wyminęła i szła dalej.
Powiem ci szczerze, mój Stasiu, że uczułem jakieś uklu-
w sercu I niezapomniałbym nigdy, nie przebaczyłbym nigdy
tych słów, gdybyś ty mi na myśl nie przyszedł. Podbiegi®
szybko, bo droga, którą schodziła, była stroma i śliska; bo
widziałem, że lekki dreszcz nią potrącał, że stawiała chwiejne
kroki, ku zawrotnej przepaści się kierując. Podbiegłem i Pc" dałem jej ramię.
— Szukałem pani... byłem niespokojny..* błyskawice, ■pioruny odezwałem się szybko.
— I cóż ja mogę obchodzię pana? — spytała wstrzymując kroku.
m
— Jeeżeli nie mnie — to może tego, którego tu nie ma — odparłem.
Czułem jak serce stuknęło, jak dreszcze po ciele jej przeszły.
A pan wiesz — o kim myślałam?
PIĘKNA DOSIA.
w
%
*
— O Stanisławie — rzekłem krótko.
. — Aaa! — ciche, jękliwe z jej ust wybiegło. Usunęła się na bliski odłam skały, dłonią, zakryła oczy i zaczęła płakać cicho.
— Pani Doroto, co pani jest? — pytałem troskliwie.
— Prawda! co mi jest ? — odpowiedziała z mocą, ro- biąc charakterystyczny ruch głową. — Sama sobie mogłabym rzucić to pytanie i odpowiedzi nie znaleść. Go mi jest? — powtórzyła z gorzkim na ustach uśmiechem. — A jednak... gdybym chciała odpowiedzieć panu, niezrozumiałbyś mnie może, takie to dziwne, tajemnicze, zagadkowe —!
— Pani kochasz — rzekłem poważnie.
—*Kogo? — spytała... — sen, widmo, marzenie! czy to nie szaleństwo?... Gzy widmo, sen, marzenie dadzą odpowiedź biednemu mojemu sercu?... powiedz pan! Pan znasz to widmo, marzenie, sen!...
• ^
Usta jej drżały, łzy, jak perły, biegły po twarzy, patrzała mi w źrenice spojrzeniem zbolałej gołąbki, czekając wyroku śmierci lub życia.
— On wie o pani... on marzy o pani — on... kocha panią!...
Zerwała się — chwyciła konwulsyjnie dłonie moje i do piersi swej przytuliła.
Schodziliśmy milczący, schodziliśmy szybko, choć wielka przepaść była pod nami, ale nas unosiła siła jakaś, potęga jakaś, której imienia dać nie umiem. Widziałem oczy pięknej Dosi rozjaśnione szczęściem niemałem, na ustach uśmiech rozkoszny, tak rozkoszny, żem o mało w szale zapomnienia pocałunku na nich nie złożył.
Noc była gdyśmy stanęli przed gankiem jej mieszkania. Żegnając, zauważyłem, że coś ma na myśli; źe jakieś słówkat które wybiedz nie śmieją — drżą na jej wargach.
Dobranoc! — rzekłem.
Zatrzymała rękę w ciepłym uścisu swej dłoni.
» «
9
%
— Daj mi pan fotografję... jego — szepnęła.
Spełniłem rozkaz.
— Dobranoc — przyjacielu Stanisława!
Uścisnęła — i znikła za drzwiami. J
Nazajutrz, jeszcze słońce otrząsało się za mgły porannej, otrzymałem wizytowy bilecik od niej z wyrażoną prośbą, bym jej towarzyszył w góry. Chce sama być ze mną tylko.
Udałem się natychmiast i bocznemi dróżkami wyszliśmy z Zakopanego, co było wynikiem obawy, ażebyśmy podpatrzeni nie zostali i radzi, nie radzi musieli się wyrzec pożądanego sam na sam. Bo Fisiów, drogi Stanisławie, namnożyło się nie mało od kiedy Dosia do nas ęawitała.
Szliśmy szybko, śmiejąc się z naszej ucieczki, szliśmy bez wytkniętego naprzód celu, bo celem nie była ta góra lub ta dolina, lecz cały obszar Tatr, stojących przed nami, pragnienie samotnej rozmowy i dopowiedzenie na pół urwanych myśli i zdań niedokończonych.
Zagłębiliśmy się w las smerekowy, cichy, senny i tajemniczy, wązka nitka strumyka jak wąż o lśniących łuskach,
wiła się przed nami i zapadła w zorośle z cichym, srebrzystym szelestem.
Rozkoszny był poranek!...
Rzuciliśmy się na 'mięki traw kobierzec i ja, naglony przez moją towarzyskę, opowiadanie zacząłem.
Domyślisz się łatwo o czem mówiliśmy w tym lesie smerekowym, pół leżąc nad brzegiem potoku, pod osłoną tajemniczej zieleni drzew. Złote bryzgi słoneczne rozsypały się tu i tam na umajonej aiemi, z liści kapało słońce, rosy lśni- y jak pył brylantowy. Daremne jednak było zwracanie jej
uwagi na te cuda — tmów pan — mów !• nagliła mnie niecierpliwa słuchaczka.
Więc musiałem jej opisywać twój dom i rozkład jeg° wewnętrzny, przechodziliśmy z pokoju do pokoju, zatrzymując się przy każdym obrazie, dotykając sprzętu każdego, z**
zierając nawet do biurka, przy którym pracujesz. Przejrzeliśmy całą twoją bibljotekę, uderzyliśmy w klawisze fortepianu
i kazaliśmy mu wydzwonić wspaniało »Scherzo* Szopena. Opisywałem jej z drobiazgowością powieściopisarzy sposób twojego życia i zajęć, wiodłem ją przez łany pszeniczne, na których musiałeś pleść dla niej wianki z bławatków. Słuchała z zajęciem, szczebiocząc jak ptaszę wiosny ogrzane promieniami letniego słońca. ,A czy jest ogród? pytała; a czy w ogrodzie znajduje się ocieniona powojem altanka, w której by można czytać było i — marzyć potrosze. Nie ma? — to nie, pan Stanisław ją postawi!*
Uradowała się, że w ogrodzie twoim jest srebrzysta szyba stawu... Ona tak lubi kierować łodzią i zrywać lilje wodne. Pytała czy lubisz kwiaty, czy wróble karmisz — czy do główek dziatwy wiejskiej rzucasz złoty przyszłości siew? —
ją ta ostatnia pocieszyła wiadomość — skoczyła, w dłoń klasnęła. Rozkoszne stworzenie!
Ach! jak nam szybko dzień ten przeszedł — ale jak mi
ciężką i długą noc się wydała! czułem, że jakiś kamień był
mi na piersi, że w sercu było ogromnie pusto! Ja, rozsądne
dziecię końca dziewiętnastego wieku, byłem zdolny do łez
i pieśni trubadurów.
Z przymusem jakimś wziąłem się do kreślenia tego listu o ciebie, a kończąc go, rzuciłem myśli swojej pytanie: czy miałem prawo w twojem imieniu dać jej odpowiedź, że — ochasz ją? A jednak — była to chwila, w której inaczej
że ona tej właśnie odpo- wlaśni CZe*a*a’ że s^ama(^ powinienem był a dać taką
Gzy dobrze zrobiłem?
A teraz powiedz, czy czasem' życie nie jest poematem ?
filLT ma. nfzy na ziemi i niebie, o jakichby się naszym lozofom me śmlo?... Bądź zdrów - Stachu.
Twój Ludwik.
Z iafciom* • sierpnia, Zarudziel
jakie pSrM“ic»tir' "^i“7 ^ "
^T:jrr*mi w“1”"™«»!™ s
stojącą pośród ból n”'"’ t0 W wianku bławatkowym, spSnfem lfKPSZeniCWycb* Drf^owala mi czaroWnem
«El ,2* za„ uśffl‘ecb każdy’ który “a “oich
ostatecznie zerwę peta Drsf ° — Czekam ehwili» w któreJ
* * bym bez odpowiedziTostawS“ rZ“CaSZ
Nil pr'awo IeT° JP°wiedzieć Dosi> ** H kocham ?
£ Sam i °b°WiąZek “ia,eŚ-
siąc razy, £iljon°razyd!Z l° ^ °demnie ~ Powtórz to JeJ- *J' nie Twoje o główkach* wi^Z^A byi° dla mnie wsPomnie'
"odu tego wspomnienia t2m\ ' jej radoŚd z P°’
tylko pragnę! * y ¿ochać mogę i takiej
paściach ^gór ^nodr^'^’ żeś życie swoje narażał w przerw mi w Uh ^rÓW 1 burzy* S2uka^c za^nionei-
nie przeżyłbym śmierci Dosil* °kropnego “
Miioo jednak nio
czności jaką mam <11» .m.°.Wcej być niKdy spłacaną wdzięku do debie “ uTem n 6 ~ “*** TwÓj ** °dt°m “Pór twój, który ci ¿a „T'*. “*a,a- dz,eó Jeden boleśny prze i
o mnie mówić chciała p, ?!“’ wieść rozmowę, gdy ona
win7- oam poddałem ci !i ŻC W tem ,est CZąić m°^
Cl “yśl zajęcia się jej Tobą, bo nis
wierzyłem własnemu szczęściu. Ale — może lepiej, że ta się staio. Zagadka serca Dosinego rozwijała się szybciej, a tak
rozkosznie dla mnie.
Lscz dla czego śmiech nieraz, ma czasami ból za towarzysza? dla czego radość serca jednego, jest dla drugiego smutkiem. Kilka słów twojego listu powiedziały, że cierpisz! Piękna Dosia niezupełnie obojętną jest dla ciebie. — Spokoju, przyjacielu — nie zmienimy dziwnych wyroków losu. Któż winien, że serce Jej wybrało mnie nie ciebie? że mnie w udziale to wielkie szczęście padło ? — Bądź dobrej myśli, zakwitną jeszcze róże i na twojej drodze. Znam twoje serce męskie, mój bohaterze 1 przeniesiesz łatwo ból chwilowy.
Może niegodziwością jest z mojej strony, oddawać się samolubnie, w tej chwili właśnie własnemu szczęściu. Lecz jest — żem winien ? — nie przez ciebież to ręka Opatrzności
gmach zbudowała?... Nie mogę stłumić słów, nakazać ustom milczenia.
Dotąd — rozumiałem miłość, dziś ją — czuję! Czuję całą potęgę, jaką ta władczyni posiada. Przed kilku dniami jeszcze byłem osłabiony okrutnie, teraz jestem zdrów prawie. Nietylko przechadzam się po pokoju, ale i do ogrodu wychodzę, czasem uę nawet na bliskie pole wysunę. Dratz dziwi się szybkiemu powrotowi sił, przypisuje to prawdzie listom Twoim (których nie czyta), nie wie jednak w prawdziwej przyczyny. Pzed godziną zwiedziłem gospodarstwo i choć mój ekonom herezje w niem porobił, nie byłem zdolny zburczyć go należycie — przeciwnie! pochwaliłem jeszcze, że pszenicę
•preedał za bezcen a rzepak zgnoił. Co tam ta głupia strata przy skarbie, jaki znalazłem!...
Cały dzień zajęty jestem myślą o Dosi i urządzeniu na-
2° mieSZ,kaaia- Spytai « iakie lubi kolory? czy woU ta- dna’ ° ?“ malowanie ściaa» oczywiście nie barwą je-
m iutcirodzai,u :rescu dobreg°p?dzia -tu *
rzut kwiatów, g,rlanda wpół urwana, ptak w gniazdku,