KRZYSZTOF KOCHAŃSKI
OPOWIEŚĆ PRZEBUDZONEGO
Dusza obudziła mnie przed świtem.
- Niebezpieczeństwo - powiedziała.
Nigdy nie lekceważyłem uwag duszy.. Poprosiłem o wyjaśnienie, w gruncie rzeczy nie licząc na nie, lecz - ku memu zdumieniu - odpowiedź otrzymałem natychmiast:
- Zbliżają się Obcy, wiadomość pochodzi od duszy Grubego Gru.
Jeśli jeszcze czułem się senny, to natychmiast przestałem.
Gruby Gru był w zasadzie półgłówkiem, lecz posiadała go dusza o wyjątkowej haryz, być może największej w Kraj. I największym autorytecie - jeśli chodzi o dusze, ta zależność jest zawsze jednoznaczna.
Nie założywszy nawet krawata, wyszedłem przed kopiec. Na wschodzie zielony blask zwiastował rychły poranek. Było już na tyle jasno, że mogłem dostrzec inne kopce Kraj i zauważyłem, że przed niektórymi stoją już ich mieszkańcy, tak jak ja przed swoim, i wciąż otwierają się następne drzwi. Wyglądało na to, że wszystkie dusze pobudziły swoich ludzi. Odruchowo spojrzałem na kopiec Wodnej Wo. Bardzo często na niego spoglądałem, gdyż pragnienie bliskości z jego mieszkanką kierowało moim ciałem z pominięciem mnie samego. Mam tu na myśli własne pragnienie, bo pragnienie Wodnej Wo jest mi, niestety, nieznane. Nie raz próbowałem podpytać duszę o moją piękną sąsiadkę, lecz niestety, nic nie wskórałem.
- To wasze sprawy. Podpytuj Wodną Wo, nie mnie - doczekałem się raz odpowiedzi po dwudziestodniowym naleganiu.
Łatwo powiedzieć.
Zatem spojrzałem na dom Wodnej Wo i był to moment, gdy akurat z niego wychodziła. Miała na sobie kokardę, co natychmiast uzmysłowiło mi, że w pośpiechu pozostawiłem krawat w futerale. Trochę się zawstydziłem, ale zaraz dostrzegłem, że inni mężczyźni są tak samo nadzy jak ja, co przywróciło mi rozsądek. Próżność kobiet nie zna granic, jest z nimi nawet wtedy, gdy odzywa się do nich własna dusza.
Podszedłem do najbliższego sąsiada, Gadatliwego Ga, i zapytałem go, co myśli o tej pobudce. Jego dusza miała większą haryz od mojej, może wiedziała więcej.
- Nadchodzą ludzie, których nie znamy - odrzekł. Tyle to sam się domyślałem.
- Wiele razy przychodzili ludzie z innych Kraj, tacy, których nigdy nie widzieliśmy - powiedziałem. - I jakoś dusze się w to nie wtrącały.
- Nie wiem - przyznał Gadatliwy Ga. - Jak człowiek może być Obcy? Zupełnie tego nie rozumiem.
Miał rację. Obce są potwory ze snów, gwiazdy spadające na ziemię. Ale ludzie?
- A dlaczego myślisz, że to są ludzie? - zapytałem. - Czy twoja dusza tak mówiła?
Nie zdążył mi odpowiedzieć, bo oto nagle jakiś straszliwy dźwięk przeszył bólem nasze uszy. Po raz pierwszy w życiu usłyszałem coś tak głośnego. Śmiertelnie przerażony, rozglądałem się dookoła i widziałem, że inni czują to samo co ja. W tej samej chwili słońce wyjrzało zza horyzontu, ale nawet jego promienie nie powstrzymały mnie przed krzykiem.
- Nie bój się - powiedziała łagodnie moja dusza. - Jestem z tobą, cokolwiek by się wydarzyło.
W tej chwili słowa te potrzebne mi były jak powietrze do oddychania. Mój spięty umysł odblokował się. Nie wiem, co by się stało, gdybym któregoś dnia nie miał już duszy. To oczywiście niemożliwe, ale czasami nachodzą mnie takie myśli.
- Posłuchaj mnie - mówiła dusza. - Rozmawiam z duszami tych, którzy nadchodzą.
Poczułem się pewniej. Co innego dostać wiadomość poprzez duszę Grubego Gru, a co innego, gdy kontroluje to własna.
- Wszystkie te dusze są młodsze - kontynuowała. - Są zdumione, że wśród nas takich nie ma, że różnimy się tylko haryz.
Wibrujący dźwięk narastał, wypełniał przestrzeń hukiem coraz trudniejszym do zniesienia i nagle coś pękło, aż ziemia zadrżała. Wtedy wszyscy zobaczyliśmy to, co zapowiedziały dusze: okrytą srebrem włócznię, mknącą ku nam po niebie. Usłyszałem krzyki ludzi, tak samo jak ja przestraszonych, ale dusze znów do nas przemówiły i uspokoiły krew.
Włócznia minęła nas, zatrzymała się dopiero nad sawanną i tam opadła na ziemię, niknąc z zasięgu wzroku.
Pierwszą osobą, która zerwała się do biegu, była Wodna Wo. Nie wiem, czy poleciła jej to zrobić dusza, nie przypuszczam, tym bardziej że moja milczała, a pobiegłem również, tak samo jak inni zresztą.
Gdy dotarliśmy do Obiektu Obcych, stały przed nim dwie postacie, przyobleczone w coś, co wyglądało jak wykonane z kamienia. To oczywiście tylko porównanie - nie mam złudzeń, nie można wykonać odzienia z kamieni. Ale to nie ich ubiór sprawił, że zatrzymaliśmy się jak wryci i przez długi czas, bez jednego słowa, przyglądaliśmy się im w zdumieniu.
Żaden z nich nie miał duszy.
Gdyby po prostu jej nie było, pomyślelibyśmy, że nie żyją, ale u Obcych w miejscu duszy znajdowała się pustka. Puste miejsce. Przypominali ślimacze muszle, opuszczone już przez właścicieli, wciąż jednak poruszające się wbrew prawom natury.
Coś tu się nie zgadzało - przecież dopiero co nasze dusze rozmawiały z duszami Obcych, tak oświadczyły. Jak, skoro ich nie ma? Jak, duszo? Powtórzyłem to pytanie, lecz odpowiedzi nie otrzymałem. Byłbym zdziwiony, gdybym otrzymał; dusza nie jest skrzynką, do której wrzucasz pytania i wyskakują odpowiedzi. Zdarza się, że nie odzywa się do człowieka przez dziesiątki dni i nie oznacza to wcale, że się obraziła - takie pojęcie dla niej nie istnieje. Żadne zasługi, czy ich brak, nie mogą wpłynąć na zachowanie duszy; jeśli nie ma ci nic do zakomunikowania, w zasadzie nie masz możliwości tego zmienić.
- Nie mają duszy... duszy... szy.. słyszałem liczne szepty za swoimi plecami.
Dopóki wciąż nadchodzili ludzie, gwar narastał, lecz gdy przybyli już wszyscy, nagle zapadła cisza. Patrzyliśmy na tych dwóch Obcych, a oni patrzyli na nas. Nie wiem, jak długo by to trwało, gdyby nie Wodna Wo. Niespodziewanie zaczęła się śmiać; głośno i zaraźliwie. Trudno było się oprzeć temu śmiechowi, tym bardziej że oczywisty jego powód wciąż stał przed nami.
Człowiek bez duszy wygląda prześmiesznie, trudno porównać to do czegokolwiek. Kto tego nie widział, nie zrozumie, dlaczego łzy rozbawienia spływały po moich - i nie tylko moich - policzkach, dlatego wielu nie zdołało utrzymać się na nogach i krztusząc się, tarzało po ziemi.
Lecz tego ranka uczucia o przeciwnych biegunach nie skończyły jeszcze swej zamiany miejsc.
- Jestem przy tobie - szept duszy znowu uspokajał moje rozklekotane serce, bo oto groźny dźwięk, który wcześniej towarzyszył przybyciu Obiektu, powtórzył się. Wiedzieliśmy już, gdzie patrzeć, i wznieśliśmy oczy ku niebu, ale to, co zobaczyliśmy, rzuciło nas twarzami ku ziemi. Z przestworzy, majestatycznie, zbliżał się do nas kształt przypominający spłaszczony owoc dimingo. Drugi Obiekt, lecz wielokroć potężniejszych rozmiarów od tamtego. Zatkałem uszy palcami, aby uchronić je przed hałasem i zerkałem spod oka. Obiekt był tak olbrzymi, że straciłem zdolność oceny odległości. Wydawał się być tuż, tuż, niemal w zasięgu ręki, a jednak wciąż zbliżał się i przesłaniał jeszcze większą część nieba.
A potem runął na nasze kopce, wgniatając je w ziemię z taką łatwością, z jaką człowiek przydeptuje stopą drobne ziarenka piasku. Gwałtowny podmuch wiatru jeszcze bardziej przydusił ku ziemi tych, którym ciekawość unosiła głowy ponad strach. Gdy wreszcie cisza ośmieliła mnie i powstałem, spostrzegłem, że pozbawione dusz postacie z pierwszego Obiektu zbliżają się do nas. Nie byłem pierwszym, który to zauważył, niektórzy cofali się zaniepokojeni, inni czekali, a kilku - wśród nich Wodna Wo - wyszło im na spotkanie. Nie zamierzałem być wśród tych ostatnich, lecz postępowanie Wodnej Wo zmieniało mnie i poszedłem za nią.
Nie potrafiliśmy z nimi rozmawiać. Byli ogromni, ze trzy razy wyżsi od nas i wydawali pozbawione logiki dźwięki. Próbowaliśmy przedstawić się, wykonywaliśmy wiele oczywistych gestów, ale oni wydawali się nie zwracać na nie uwagi. Wciąż coś szemrali, najwyraźniej porozumiewali się między sobą, chociaż w dziwny sposób, nie odwracając głowy w swoją stronę. Tak, jakby mówili do powietrza. Nagle jeden z nich pochylił się i chwycił mnie za rękę. Nim zdążyłem się zorientować, już trzymał mnie wpół i unosił do góry. Krzyknąłem, żeby mnie zostawił, co przyniosło taki skutek, jakbym mówił do kamienia, z którego wykonano jego odzienie.
Trzymał mnie silnym, bolesnym uściskiem, a ja próbowałem wyrwać się, szarpiąc na boki i bijąc pięściami po twarzy, która również okazała się twarda jak kamień; poraniłem sobie o nią ręce do krwi, podczas gdy on zdawał się tego nie zauważać. I nagle puścił mnie. Spadłem na ziemię niczym przyniesiony na rozpałkę kloc drewna, mimo to pozbierałem się błyskawicznie i odskoczyłem jak najdalej. Nawet nie próbował mnie gonić, dopiero po dłuższej chwili zrozumiałem, dlaczego, ale było już za późno. Zresztą, wcześniej też byłoby za późno, bo co mogłem zrobić? Drugi osobnik niósł Wodną Wo w kierunku Obiektu, a ten, który chciał zabrać mnie biegł za nim.
- Nie pozwól na to! - Nie wiem, kto to powiedział, może ktoś z naszych, może dusza, lecz najpewniej ja sam. Pobiegłem. Biegłem jak szalony. Wiatr rozwiewał sierść na moim ciele, wyciskał łzy z oczu i choć brakło mi tchu, nie zwalniałem tempa. Rozpacz zdusiła mnie, gdy zobaczyłem rozsuwający się fragment ściany Obiektu Obcych i niknące w cieniu olbrzymie sylwetki.
A potem ściana zasunęła się, pochłaniając Obcych i Wodną Wo. W pełnym biegu uderzyłem głową w twardą płaszczyznę, odbiłem się od niej i upadłem twarzą w piasek. Chyba na chwilę utraciłem świadomość; gdy oprzytomniałem, wgniecione w ziemię ucho odebrało dziesiątki uderzeń. To biegli inni, zobaczyłem ich, gdy podniosłem głowę, przestraszonych, wrzeszczących, lecz zdecydowanych trzymać się razem za wszelką cenę. Razem - to zawsze jest ważne, jesteśmy przecież ludźmi - a szczególnie teraz, gdy wszystkie kopce uległy zniszczeniu.
Zatrzymali się przed Obiektem i umilkli. Niektórzy przykładali dłonie do gładkiej powierzchni pokrycia, inni zadzierali w górę głowy, oceniając rozmiary Obiektu. Nic się nic działo, więc strach zniknął. Tacy właśnie byliśmy.
A był to chyba ostatni dzień, kiedy byliśmy właśnie tacy.
- Chodźmy stąd! - krzyknął Włochaty Wło. Nie miałem siły wstać, więc czterech ludzi wzięło mnie na ramiona i ruszyliśmy tam, gdzie pójść musieliśmy, na cmentarzysko naszych kopców.
Prowadził nas Włochaty Wło. Posiadała go blada, właściwie nigdy nie odzywająca się dusza, ale ludziom tak silnym jak on wystarczała sama świadomość jej istnienia. Zabrzmi to paradoksalnie, ale jestem zdania, że w przypadku Włochatego Wło częste ingerencje duszy mogłyby doprowadzić go do obłędu. Na każdy temat miał tak wypracowaną opinię, jego zdaniem nieomylną, że skłonny byłby sprzeciwić się nawet własnej duszy, byle udowodnić słuszność swych racji. Wybaczaliśmy mu to jednak, gdyż, po pierwsze, taki już był, a po drugie, nie mieliśmy w Kraj lepszego od niego przywódcy.
Ledwie oddaliliśmy się od Obiektu, coś zawarczało za naszymi plecami, a właściwie za plecami tych, którzy szli, gdyż ja byłem niesiony na plecach, głową do kierunku marszu, więc dokładnie widziałem, co się stało. Pojazd Obcych zadrżał, a następnie powoli, wzbijając w górę tumany kurzu, ruszył do przodu. Nie leciał, ale i nie pełzał po ziemi. Wciąż przyśpieszał. Przez moment wydawało się, iż prze wprost na nas, niczym atakujące dzikie zwierzę, lecz było to tylko złudzenie.
Oto kolos - ten drugi Obiekt, który zgniótł nasze kopce - otworzył przeogromną paszczę i nieoczekiwanie, w mgnieniu oka, połknął swe dziecię. Zatrzasnęła się gardziel, nie pozostawiając po sobie najmniejszego śladu na litej powierzchni. Ale pozostał odcisk w naszej pamięci.
Włochaty Wło zatrzymał pochód.
- Nasze kopce nie istnieją - oznajmił oczywistą prawdę. - Ziemia musi urodzić nowe.
Podniecenie ogarnęło wszystkich. Nagle Obcy i ich latające domy stali się mniej ważni. Wywołanie Porodu u Ziemi jest nadzwyczajnym wydarzeniem, świętem niemal tak ważnym jak narodziny człowieka. I rzadkim - wielu młodych jeszcze nigdy w życiu nie uczestniczyło w tym akcie.
- Kto pozostanie tutaj?
Trudne to pytanie. Jeszcze trudniejsza odpowiedź. Milczenie. Wyczekiwanie. Ktoś pozostać musiał.
- Ja pozostanę - usłyszałem swój własny głos. Mówiłem, lecz jakbym stał obok samego siebie. Było mi wszystko jedno, bez Wodnej Wo było mi wszystko jedno.
Położono mnie na ziemi.
- Jesteś ranny - rzekł Włochaty Wło.
- Nic się nie stało! - Wstałem. Stłuczenia na twarzy piekły dotkliwie, trochę bolała głowa. - Potrafię odebrać Poród. Zrobię to!
Jeszcze ktoś zaprotestował, ale powiedziałem mu, żeby się nie wygłupiał, przecież tylko się przewróciłem.
- Odbiorę Poród - powtórzyłem i widziałem po ich twarzach, że mi wierzą.
***
Byłem sam. Siedziałem na trawie i czekałem na Rozwiązanie. Gdzieś tam, głęboko pod ziemią, ludzie z mojej Kraj przekopywali się do Miejsca Poczęcia. Nie wiedziałem kiedy tam dotrą, oni sami tego nie wiedzieli i nie będą wiedzieć, dopóki nie osiągną celu. Ciężko pracowali, przekopywali piasek, wbijali go w ściany tunelu, połykali kamienie i wypijali sączącą się wodę. Znałem to. Byłem dzieckiem, gdy rodziły się kopce, w których mieszkaliśmy do dzisiaj, ale nie zapomniałem powolnego pełzania w ciemnościach. Wtedy nie rozumiałem jeszcze, dlaczego to robimy, wlokłem się na samym końcu, wśród innych dzieci, i traktowałem wszystko jak zabawę. A teraz po raz drugi przeżywałem narodziny kopców i po raz drugi nie uczestniczyłem bezpośrednio w akcie Poczęcia.
***
Byłem sam. Wciąż siedziałem na trawie i czekałem na Rozwiązanie. Przede mną, w pewnym oddaleniu, machina Obcych - niczym ogromna góra - przesłaniała pół świata. Była nieruchoma jak ja, tak jak ja milcząca i, być może, obserwująca mnie tak samo, jak ja ją. Nawet, tak jak ja, zdawała się oczekiwać... Czego?
Nagle dostrzegłem ruch przy podstawie Obiektu, tuż nad ziemią. Pośpiesznie podniosłem się z trawy i wytężyłem wzrok. Zobaczyłem ludzi. Byli zupełnie inni niż tamci dwaj, którzy uprowadzili Wodną Wo. Ale najistotniejsze, że ci mieli dusze - nawet z tej odległości widziałem je wyraźniej niż same ludzkie sylwetki.
Podekscytowany ruszyłem w ich kierunku, lecz w pewnym momencie zatrzymałem się i nie mogłem zrobić już ani kroku do przodu. Widywałem już ludzi z dwiema, nawet trzema duszami, lecz to, co teraz oglądały moje oczy, przekraczało wszelkie wyobrażenia...
Przed machiną stał tylko jeden człowiek - nie wielu, jak mi się wydawało. Odwrócony był twarzą do mnie, czułem na sobie jego spojrzenie i nie byłem w stanie odwrócić wzroku. On stał, a nad jego plecami dusze składały się jak kwiatowy pyłek w pudełku. Nie byłem w stanie ich policzyć. Czas mijał, a niewidocznym śladem, którym Obcy wyszedł z Obiektu, wciąż podążały nowe dusze.
Nie przypuszczałem, że na całym świecie mogło być kiedykolwiek tyle istnień. Nie przypuszczałem, że sumienie człowieka zdolne jest do udźwignięcia takiego ciężaru.
Byłem przerażony, a moja dusza milczała, jakby i ją poraził ten widok.
Wreszcie koniec. Pyłek ułożył się na duszy mężczyzny, przy każdym ruchu zwielokrotniając jej obraz... A potem z Obiektu wyszło jeszcze trzech ludzi. Dwóch mężczyzn i kobieta. Z olbrzymią ulgą przyjąłem fakt, że ich śladem nie podąża lawina, jak w tamtym przypadku. Mężczyźni posiadali tylko ich własne dusze; sumienie kobiety obciążone było, co prawda, jednym istnieniem, ona jednak nie budziła we mnie strachu, lecz współczucie. W jej drugiej duszy rozpoznałem nienarodzone dziecko. Czasem tak się zdarza. Dziecko umiera w łonie matki, ale jego dusza z nią pozostaje.
Tych czworo Obcych widziało mnie. Wyraźnie patrzyli w moją stronę, a kobieta wyciągnęła ręce z jakimś niewielkim przedmiotem.
- Oddajcie Wodną Wo! - zawołałem i pewnie byłbym pobiegł do nich, gdyby nagle nie dotarło do mnie Wezwanie. Wezwanie, które oznaczało, że ludzie z mojej Kraj znaleźli Miejsce Poczęcia. Rozpoczęli rytuał i teraz zespoleni jednym pragnieniem przekazują mi Moc.
Zrobiłem jeszcze jeden, powolny krok naprzód i moje ciało zaczęło tężeć, jak wysychające na słońcu błoto. Pory skóry otworzyły się, wypychając sierść, wypadającą całymi płatami... Ból poczułem tylko w pierwszym momencie, potem zgasiła go energia, napełniająca mnie jednostajnym strumieniem, miażdżąca miękkie wnętrzności, które nigdy więcej nie będą mi potrzebne.
Sztywno wyprostowany upadłem na ziemię, niczym drzewo ścięte u samej nasady pnia. Potoczyłem się po trawie i znieruchomiałem, leżąc na wznak, wpatrzony w niebo. Nie leżałem długo, bo czucie z wolna wracało do ciała. Wysiłkiem umysłu starałem się przyśpieszyć ten proces, by zdążyć na czas Rozwiązania.
Wreszcie wstałem. Silny, lekki, pewny siebie. Tylko moja naga, bezwłosa skóra wyglądała odpychająco, ale nie przeszkadzało mi to i wcale nie odczuwałem zimna. Byłem znacznie wyższy niż poprzednio, skutkiem czego blisko położone przedmioty wydawały mi się jakieś mniejsze. A może to zmieniła się ostrość mego wzroku...
Byłem gotów do odebrania Porodu.
***
Obserwowałem uważnie płaszczyznę terenu i nie przegapiłem pierwszej smugi pyłu, którą wiatr uniósł ponad trawy. Natychmiast pobiegłem w to miejsce, gdzie z ziemi obsypywał się kopiec. Wybrałem spośród grudek kamyki, choć nie musiałem tego robić - były zbyt małe, by zagrozić konstrukcji - lecz był to mój pierwszy w życiu kopiec i nie potrafiłem opanować instynktu.
A potem zaczęło się. Pył strzelał spod ziemi jak wodny gejzer, coraz to w innych miejscach. Biegałem coraz szybciej, byłem wszędzie tam, gdzie nowy kopiec wyłaniał się na świat. W większości przypadków moja pomoc nie była potrzebna, kilka razy odrzucałem większe głazy, nim zdążyły na tyle odkształcić rodzący się kopiec, by nie zdołał się odbudować.
W ogóle nie czułem zmęczenia, moje siły były niespożyte, nie było przeszkody, której nie potrafiłbym usunąć, ciężaru, którego nie zdołałbym udźwignąć... Bez wysiłku wyrwałem i odrzuciłem daleko drzewo, w pobliżu którego wyłonił się jeden z kopców; na razie nie zagrażało mu ono, lecz oceniłem, iż w miarę wzrostu kopca dojdzie do kolizji.
W pewnej chwili usłyszałem dudnienie i minęła dłuższa chwila, nim zorientowałem się, że z jakiejś przyczyny któryś z kopców nie może wydostać się na zewnątrz. Zlokalizowałem to miejsce i zacząłem kopać. Tuż pod powierzchnią ziemi odkryłem ogromny, płaski głaz, który jak czapka nakrywał kopcowy stożek wzrostu. Kopałem jak szalony, wbijałem ręce w piasek i wygarniałem go na boki, aby palce znalazły jakiś punkt oparcia, niezbędny do wyjęcia kamienia. Musiałem przerwać tę pracę, by nie zmarnować innych kopców, które wciąż wyłaniały się wśród traw, i gdy powróciłem, nie usłyszałem już dudnienia. Mimo to nie przerwałem pracy i wreszcie odrzuciłem głaz. Poleciał daleko, ze świstem przeszywając powietrze, lecz, niestety, nie zmieniło to faktu zniszczenia kopca. Pomoc przyszła za późno, choć przecież starałem się, jak tylko potrafiłem.
Ciężar winy przygniatał mnie, a przerażenie wdzierało się w każdy zakamarek umysłu, lecz moja psychika okazała się równie silna jak ciało. Potrafiłem oddalić z pamięci tę porażkę, mimo iż oznaczała ona nie tylko, że nikt nie zamieszka w tym kopcu. Oznaczała przede wszystkim, że głęboko pod ziemią, w grocie Miejsca Poczęcia, umarł człowiek, jeden z nas, być może najbliższy przyjaciel.
***
Kopców przybywało. Te największe, które narodziły się jako pierwsze, były już wyraźnie widoczne z daleka, w promieniach słońca lśniły świeżą, wilgotną ziemią. Pracy miałem coraz więcej, głównie biegania, ze względu na wciąż zwiększające się odległości, lecz nadal nie odczuwałem zmęczenia. I nagle, biegnąc od kopca do kopca, dotarłem do Obiektu, machiny Obcych, a to oznaczało, że nadzorowany obszar przesuwa się właśnie w tym kierunku. Co zrobię, gdy okaże się, że dalsze zalążki kopców znajdą się pod nim? Jeden kopiec już straciłem...
Ledwie o tym pomyślałem, usłyszałem dudnienie, takie samo, jak podczas nieszczęsnego zdarzenia z tamtym głazem. Nie miałem wątpliwości - pod machiną Obcych rodził się kopiec. Już nie zastanawiałem się, co należy uczynić.
Podszedłem do wysokiej, sięgającej nieba ściany, oparłem o nią obie dłonie i popchnąłem. Raz i drugi. Nic. Zdałem sobie sprawę, że nie wierzę we własne siły i nagle zrozumiałem, iż moja wiara nie ma tu nic do rzeczy. Miałem w sobie energię ludzi skupionych w Miejscu Narodzin, energię całego naszego świata. I wtedy Obiekt przesunął się. Ciężar przestał istnieć, był tylko przeszkodą, którą należało usunąć. Zatem usunąłem ją. Odrzuciłem bryłę, choć byłem przy niej jak ziarnko piasku.
Kopiec wystrzelił spod moich stóp. Nie był uszkodzony - tym razem zdążyłem na czas. Nieopodal smuga pyłu zasygnalizowała następne narodziny. Na startych w proch gruzach naszych poprzednich domów powstawały nowe i żaden człowiek - ani ten pozbawiony duszy, ani ten z ich dziesiątkiem - nie był w stanie tego zmienić.
Nagle ziemia zadrżała. Przeraźliwy hałas wbił się w moje uszy, lecz byłem na tyle silny, że mogłem go zignorować. Znałem ten dźwięk - pamiętałem nasz strach przy lądowaniu Obcych - lecz tym razem Obiekt wznosił się w powietrze. Najpierw pył, potem szczątki roślin i kamienie uderzały z wichrem w moją twarz, a ja stałem nieruchomo, bez cienia trwogi w sercu. Już nie byłem tym Przebudzonym Prze, który umykał w tłumie, przerażony niewiadomym.
Niespodziewanie ziemia drgnęła pod moimi stopami, szarpnęło tak, iż omal się nie przewróciłem. Po chwili zrozumiałem swoją pomyłkę: to nie ziemia się poruszyła - to latająca machina Obcych zachwiała się, niczym zraniony w locie ptak, a jej ogrom sprawił, że odniosłem odwrotne wrażenie.
Od razu wiedziałem, co się stało. Uszkodziłem ją. Ale niewiele mnie to obeszło. Musiałem wracać do kopców, gdyż wciąż jeszcze niektóre wyłaniały się spod ziemi.
Z gwałtownym przyśpieszeniem Obiekt poleciał gdzieś w bok, niemal pod linię horyzontu, po czym runął w dół.
Tym razem ziemia zadrżała naprawdę.
Podążałem na pomoc nowym kopcom, a z oddali, z ognia i dymu, wyłaniały się dusze. Te, do których Obcy należeli od dnia swoich narodzin i te, które dołączyły później, gdy niepokorne ciała zadawały śmierć.
I wszystkie zmierzały ku mnie. Wszak to ja pozbawiłem życia ich nosicieli, wszak to mnie przypisany jest teraz ich ciężar. Nie wiedziały tego, co wiedziałem ja, i co wiedzieli wszyscy zebrani w Miejscu Poczęcia: że nie jestem już Przebudzonym Prze. Że moje człowieczeństwo dobiegło kresu.
Dopiero moja dusza przekazała im prawdę i mogły odejść w pokoju.
***
Aż nadeszła wreszcie chwila, gdy kopców przestało przybywać. Wciąż jeszcze biegałem między nimi, czasami trafiałem na niedokładnie uporządkowane miejsca, które przeoczyłem w pośpiechu, lecz wiedziałem, że tak naprawdę to wcale nie jestem im już potrzebny.
Zmęczenie przyszło nagle. Osunąłem się na ziemię i z trudnością oparłem na rękach. Poczułem ból. Ogień, który wcześniej wypalił moje wnętrzności, teraz trawił od środka gorącym płomieniem.
- Nie bój się - szeptała śpiewnie dusza. - Ból jest niczym. Nic nie znaczy.
Nie mogłem nic powiedzieć, nie mogłem się poruszyć. Nie czułem niczego poza żarem, zadającym tortury z głębi ciała. Lecz świadomość obecności duszy sprawiła, że stało się tak, jak mówiła: ból przestał oznaczać cokolwiek poza samym faktem zaistnienia. Nie obchodził mnie już.
- Jestem z ciebie dumna. Zawsze byłam. To dobrze, że do mnie należałeś.
Tak bardzo chciałem usłyszeć te słowa i oto je usłyszałem. To wielkie szczęście, gdy spełnione zostaje takie pragnienie.
- Jestem z tobą.
Była ze mną do samego końca. Aż umarłem.
Krzysztof Kochański