R098 Steele Jessica A jednak miłość


JESSICA STEELE

A jednak miłość

Seria wydawnicza: Harlequin Romance (tom 98)

Tytuł oryginalny: His Woman

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Ile dwudziestolatek spędza w domu sobotnią noc, wsłuchując się w deszcz, strumieniami spływający po szybach? - dumała przygnębiona Leith. W chwilę później, czując, że zaczyna użalać się nad sobą, szybko przywołała się do porządku. Boże drogi, przecież większość życia spędziła na nauce, więc takie samotne sobotnie wieczory nie są jej obce.

Aby ostatecznie otrząsnąć się z przygnębienia, skie­rowała swoje myśli na Rosemary, przyjaciółkę i sąsiad­kę z drugiej strony korytarza, przybyłą z tego samego miasteczka. Gdyby Rosemary nie zdecydowała się właśnie dziś odwiedzić swoich rodziców w Hazelbury, teraz siedziałyby razem nad filiżanką kawy. Oczywiś­cie, Travis Hepwood, sekretny przyjaciel Rosemary, byłby tu także, ale ponieważ Leith bardzo go lubiła, chętnie zabawiałaby również i jego.

Nowa fala ulewnego deszczu zalała szyby okien­ne, ale tym razem Leith nie usłyszała jej. Myśl o Rosemary obudziła wspomnienie dnia, kiedy jej brat Sebastian oznajmił, że na głównej ulicy Hazelbury zderzył się z Rosemary Green, a właściwie Rosemary Talbot, bo takie teraz nosiła nazwisko. Rosemary, o rok starsza od Leith, była koleżanką z klasy Sebastiana. Nigdy nie pozwalano jej uczest­niczyć w zbiorowych szkolnych zajęciach, toteż nikt nie znał jej zbyt dobrze. Jednak, ku zaskoczeniu wszystkich, w wieku osiemnastu lat Rosemary wy­szła za mąż i opuściła miasteczko.

Od owego czasu mało kto wspominał jej imię.

Dopiero tamtego dnia ukochany, acz odrobinę nie­odpowiedzialny braciszek z podnieceniem oznajmił:

- Właśnie skończyłem pogawędkę z Rosemary Green!

Leith zauważyła entuzjazm, ale ponieważ był on integralną częścią jego osobowości - nie zareagowała zbyt ochoczo.

- Prawdopodobnie przyjechała do rodziców.

- Właśnie - zgodził się z nią. - Wydawała się trochę przybita... czy ja wiem, nic konkretnego. W każdym razie - kończył - staliśmy przed Oliphants Cafe, więc zaproponowałem kawę i już za chwilę opowiadała mi o swoim życiu w Londynie...

Zawiesił głos, a Leith dała się złapać w tę klasyczną teatralną pułapkę.

- I co? - zapytała, czując w głębi ducha, że za chwilę tego pożałuje.

- I powiedziała mi, że w jej bloku zwalnia się mieszkanie.

- O, nie - zaprotestowała Leith, choć przez głowę przemknęła jej kusząca myśl o zamieszkaniu w Lon­dynie. - Od razu ci mówię, że mama się nie zgodzi.

- Zgodzi się, jeśli powiesz jej, że będziesz się mną opiekować... sprawdzać, czy umyłem szyję i zmieniłem skarpetki - uśmiechnął się przebiegle Sebastian. Miał wtedy dwadzieścia trzy lata i radośnie wykorzystywał nadmierną troskliwość matki.

- A poza tym - dodał z rozbrajającą szczerością - nie stać mnie na czynsz.

- A jeśli nie zechcę pojechać? - Leith usiłowała przyhamować nieco jego zapał.

- Pojedziesz! - przymilał się. - Wiesz, że pojedziesz. Jakoś nie protestowałaś, kiedy tato powiedział, że uczyłaś się pilnie przez tyle lat, a teraz w żadnej pobliskiej firmie nie możesz w pełni wykorzystać swoich kwalifikacji. Za to w Londynie...

Sebastian rozwijał temat jeszcze przez parę minut. Leith próbowała bronić swej pozycji, ale na każdy zarzut miał gotową odpowiedź i już po chwili poczuła się równie podniecona, jak on. Rzeczywiście, praco­wała ciężko, aby zdobyć kwalifikacje w kontraktowo-handlowej dziedzinie inżynierii, a w jej obecnym miejscu pracy nie wykorzystywano w pełni jej zdolno­ści.

- Ja też będę miał większe pole do popisu - oznajmił Sebastian. Skończył uniwersytet i teraz pracował jako fotograf. - Zdaje się, że opstrykałem już wszystko w tej dziurze - dodał i powrócił do swojej śpiewki: „Za to w Londynie".

- Lepiej porozmawiajmy z rodzicami-ostudziła go Leith.

Ojciec zgodził się, że oboje są już w wieku, w którym ptaszki wylatują z gniazdka, ale matka, zaślepiona uczuciem do syna, potrzebowała trochę więcej czasu.

W niedzielę rano dostali jednak błogosławieństwo obojga rodziców i Sebastian poszedł do Greenów, żeby wyciągnąć od Rosemary coś więcej na temat miesz­kania. Wrócił z ponurą miną.

- Święty Henryku, to lodówka, a nie dom! - jęknął. - Przez cały czas ani jednego uśmiechu!

- Rosemary nie chce, żebyście mieszkali tak blisko niej? - zatroszczyła się matka. Z początku nie chciała, żeby jechał, ale teraz gotowa była o to walczyć.

- Tego nie powiedziała - odparł, ale jego energia wyraźnie zmalała. - Powiedziała jednak dość, żebym się zorientował, że i tak nie pojedziemy.

- A to dlaczego? - zapytała pani Everett.

- Rosemary wynajmuje mieszkanie pod nieobec­ność właściciela, a to sąsiednie można tylko kupić.

- No to co, w Londynie chyba jest więcej mieszkań do wynajęcia - zauważył ojciec i dodał, posyłając żonie czułe spojrzenie: - A poza tym, moja droga... cóż, sądzę, że dla tak dobrej sprawy powinniśmy zastano­wić się nad tym, czy Leith i Sebastian nie mogliby dostać swojego spadku po dziadku przed ukończeniem dwudziestu pięciu lat.

- Naprawdę? - zapytali oboje jednocześnie. Ojciec, jako wykonawca testamentu, miał prawo do wcześ­niejszego rozdysponowania spadku. W takiej sytuacji wynajmowanie mieszkania nie miałoby sensu.

- Zobaczymy - obiecała pani Everett i od tej chwili sprawy potoczyły się błyskawicznie.

Na wszelki wypadek obejrzeli kilka innych nieru­chomości na sprzedaż. Kiedy jednak zobaczyli miesz­kanie w ekskluzywnym bloku, które zajmowała Rose­mary, okazało się ono poza wszelką konkurencją.

Leith i Sebastian byli wprawdzie zgodni co do zamiaru kupna mieszkania, musieli jednak pogodzić się z faktem, iż scheda po dziadku stanowiła tylko niewielką część potrzebnej kwoty.

- Zaciągniemy pożyczkę pod hipotekę, jak wszyscy - Sebastian nie zniechęcił się. Okazało się jednak, że nie mając stałego źródła dochodu nie może starać się o pożyczkę.

- Pójdę do prawdziwej pracy - zaparł się jak osioł. Leith także szukała nowego zajęcia. Popytała tu i ówdzie, i wkrótce umówiła się na rozmowę w małej firmie o nazwie Ardis&Co.

W miesiąc później Sebastian zaczął pracować jako agent londyńskiego biura podróży. Mieszkał w poko­jach hotelowych w dni robocze, na niedzielę i święta jeździł do domu, do Hazelbury, zaś Leith otrzymała pracę w Ardis &Co. Kiedy stwierdziła, że jest jedyną kobietą poproszoną na rozmowę, prawie straciła na­dzieję. Była niemal pewna, że stanowisko dostanie się któremuś z męskich kandydatów, jako że dotychczas zajmował je mężczyzna, który miał w ciągu czterech miesięcy opuścić spółkę.

W cztery miesiące po podjęciu decyzji o przeprowa­dzce do Londynu oboje z Sebastianem zajęli nowe mieszkanie. Kredyt okazał się morderczy, ale oboje mieli pracę i szansę na awans - a zatem i podwyżkę zarobków - więc nie martwili się.

Podczas tych ostatnich miesięcy rzadko widywali Rosemary Talbot. W tydzień po przeprowadzce, kiedy Leith chciała zaprosić Rosemary i jej męża na uroczys­tego drinka - dowiedziała się, że Derek Talbot już tam nie mieszka.

- Właściwie - wymamrotała Rosemary - mój mąż wyprowadził się.

Leith nie była pewna, kto jest w tym momencie bardziej zakłopotany, ona czy Rosemary.

- Cóż, tak czy owak, wpadnij na drinka - uśmiech­nęła się.

Po tamtej rozmowie wypiły razem niejedną kawę. Rosemary z początku niechętnie mówiła o swoim małżeństwie, po jakimś czasie okazało się jednak, że Derek był zwyczajnym kobieciarzem i traktował żonę w karygodny sposób. Leith współczuła Rosemary, zwłaszcza kiedy odkryła, że jej przyjaciółka wychowa­na jest w przekonaniu o nierozerwalności więzów małżeńskich i nie przyjmuje do wiadomości rozpadu swego związku. Rodzice Rosemary nie uznawali roz­wodu i gdy Derek go zażądał, nie omieszkali dobitnie oznajmić tego córce.

Byli w Londynie już od miesiąca, kiedy Sebastian zdecydował, że najwyższy czas oblać mieszkanie.

- To nie będzie dużo kosztowało - dodał szybko, wiedząc, jakie kłopoty ma Leith z przyzwyczajeniem się do roli pani domu.

- Kogo zaprosimy? - zapytała, ponieważ sama nie znała w Londynie prawie nikogo.

- Mam kupę przyjaciół - odparł Sebastian. Rzeczy­wiście, z nich dwojga to on częściej wychodził, należał do kółka dramatycznego, a poza tym dłużej mieszkał w Londynie.

Leith zaprosiła Rosemary i namawiała ją tak długo, aż wreszcie nieszczęśliwa kobieta zgodziła się przyjść. Natychmiast została wciągnięta w wir przygotowań.

Jeżeli hałas oznacza sukces, to impreza udała się znakomicie. Około jedenastej Leith zatęskniła do łóżka, ale jako gospodyni miała swoje obowiązki. Od kwadransa nie widziała Rosemary, a nie chciała, żeby przyjaciółka poczuła się opuszczona. Znajomi Sebas­tiana nie musieli przypaść jej do gustu.

Mimo wszystko miała nadzieję, że Rosemary nie poszła jeszcze do domu. Krążyła po pokoju, dopóki jej wzroku nie przyciągnęła niewielka sofa pod ścianą. Na owej sofie bowiem siedziała z lekka zarumieniona Rosemary, a obok niej, pogrążony w rozmowie, mężczyzna w wieku około dwudziestu sześciu-siedmiu lat. Leith usiłowała przypomnieć sobie jego nazwisko. Zdaje się, że został jej przedstawiony jako Travis jakiś tam. Zerknęła jedynie, czy Rosemary nie wygląda na niespokojną i wycofała się.

Tego wieczoru Rosemary nie była wprawdzie nie­spokojna, ale wkrótce potem historia z Travisem Hepwoodem okazała się wystarczającym źródłem stre­su. Travis bowiem zakochał się w Rosemary od pierwszego wejrzenia. Leith czuła, że wbrew wszelkim oczekiwaniom Rosemary także nie pozostawała obo­jętna. W ich miłości pojawiła się jednak przeszkoda: wpajane Rosemary od dzieciństwa skrajne poczucie przyzwoitości. W jej pojęciu sytuacja, iż kocha się jednego mężczyznę będąc żoną innego, była po prostu nie do pomyślenia. Nie czuła się na siłach, by rozwieść się z Derekiem, toteż jej szanse na szczęście z Travisem wyglądały raczej marnie.

W tydzień później, wciąż zaskoczona swymi uczu­ciami, Rosemary wyznała Leith, że istotnie jest zako­chana w Travisie. Do tego stopnia, że wybrała się z nim nawet na kolację.

- Tak się cieszę - odparła Leith. Z oszczędnych informacji, jakie wymknęły się Rosemary, wiedziała, że jej przyjaciółka przeżyła koszmar, zanim Derek zdecydował się odejść.

- Nie ma powodu - mruknęła Rosemary.

- Nie zgadzacie się z Travisem? - zainteresowała się mocno zaskoczona Leith.

- Ależ zgadzamy się, cudownie - westchnęła Rose­mary. - Ale miałam tak okropne poczucie winy... jakby rodzice stali nade mną i spoglądali z wyrzutem przez cały czas. Travis dzwonił zeszłej nocy... powie­działam, że nie chcę go więcej widzieć.

Postanowienie Rosemary dotyczące Travisa było bardzo silne - nie na tyle jednak, by istotnie więcej się z nim nie zobaczyła. W każdym razie nie były to spotkania umówione - i nigdy w jej własnym miesz­kaniu. Travis zadzwonił bowiem do Leith i Sebastiana już w kilka dni później... „Pomyślałem sobie, że mógłbym wpaść na chwilę" nie zwiodło nikogo. Przy­padkiem, tego samego wieczoru Leith zaprosiła Rose­mary na kolację. Jej zdaniem byłoby nieuprzejmie poprosić Travisa, żeby wyszedł.

Od tej pory Travis regularnie przychodził na kolację. Sebastian raz był obecny, raz nie, ale

- cokolwiek mówiło na ten temat jej sumienie - Rosemary zjawiała się zawsze, w ostatniej chwili, buntując się przeciw własnym zasadom. Co więcej, nieraz nalegała, że sama przygotuje kolację i przyniesie do Leith - zawsze trochę więcej niż trzeba, na wszelki wypadek, gdyby pojawił się jakiś niespo­dziewany gość. Travis z kolei, jako pracownik firmy importującej wina, przynosił jakiś wspaniały trunek.

- Co się dzieje? - zagadnął Sebastian, kiedy po powrocie do domu późnym wieczorem zastał Leith na straży, przy drzwiach do kuchni.

- Tam są Rosemary i Travis - odparła.

- No to co?

- Być może nie zauważyłeś, ale oni są w sobie zakochani.

- A co się stało z mieszkaniem Rosemary?

- Ona nie chce go przyjmować u siebie.

- A dlaczegóż to?

- To... raczej nieostrożne - stwierdziła Leith, szcze­rze zaskoczona niewrażliwością brata.

- Kompletna bzdura! - wyraził własne zdanie Seba­stian.

Poniewczasie Leith zrozumiała, że ten stan rzeczy nie może trwać wiecznie bez niczyjej krzywdy. Rose­mary jednak wciąż unikała jawnych spotkań z Travi­sem, a ten zakochiwał się w niej coraz bardziej, tak że nie sposób było utrzymać go na odległość. Leith polubiła oboje i współczuła im, ale rozumiała, że sami muszą znaleźć jakieś wyjście z tej sytuacji.

Pewnego wieczoru Travis pojawił się, jak zwykle, rozjaśniony nadzieją na spotkanie Rosemary. Sebas­tian także był w domu i zabawiał go rozmową. Rosemary jednak spóźniała się bardziej niż kiedykol­wiek. Wreszcie Leith nie była w stanie ani chwili dłużej znosić tęsknych spojrzeń Travisa w stronę drzwi.

- Zobaczę, co ją zatrzymuje - oznajmiła i przeszła na drugą stronę korytarza. Nacisnęła dzwonek i czeka­ła.

Rosemary otworzyła drzwi, ale pytanie: „Gotowa?" zawisło na ustach Leith. Przez ramię przyjaciółki dostrzegła mężczyznę.

Leith wyczuła napiętą atmosferę. Nieznajomy wstał i skierował się ku drzwiom. Coś w zachowaniu przyja­ciółki zdawało się mówić, że jej gość nie powinien dowiedzieć się o planowanej wizycie.

- Eee... przepraszam, że przeszkadzam, Rosemary - improwizowała Leith. - Nnie... spodziewałam się, że masz gościa.

Uśmiechnęła się do krępego mężczyzny.

- Nie przedstawisz mnie? - rzucił krótko do Rose­mary, pożerając oczami gęste, kasztanowe włosy, zgrabną figurę i piękną twarz Leith.

- Oczywiście - odparła Rosemary. - Leith jest nową właścicielką mieszkania naprzeciw. Leith, to mój mąż, Derek.

Leith podała mu rękę, ale nie spodobał jej się sposób, w jaki bez przerwy gapił się na nią.

- J-ja tylko na chwilę, muszę nakarmić Sebastiana - bąknęła. - Chciałam pożyczyć trochę sosu Worces­ter...

Travis i Sebastian patrzyli na nią zezem, kiedy wróciła z butlą sosu, ale bez Rosemary.

- Gdzie Rosemary? - natychmiast zapytał Travis. Leith rozpaczliwie wysilała mózg, ale nie potrafiła wymyślić nic mądrego. Musiała powiedzieć prawdę.

- Nie przyjdzie - powiedziała i oboje z Sebastianem musieli niemal obezwładnić Travisa, kiedy ten dowie­dział się o obecności męża Rosemary.

Sebastian nie bez trudu posadził go z powrotem i przygotował morderczego drinka. Od tej chwili wieczór potoczył się jeszcze gorzej, niż się zaczął. Jedynie Sebastian miał ochotę na kolację. Travis wyraźnie potrzebował kolejnego, solidnego drinka, a Sebastian usłużył mu ochoczo. Alkohol rozwiązał mu język i Travis zaczął opowiadać o swojej miłości do Rosemary. O tym, że chciałby ją poślubić, ale nie wie, jak to zrobić, ponieważ poczucie przyzwoitości nie pozwala jej wychodzić z nim gdziekolwiek. Chciałby, żeby cały świat wiedział o jego miłości, ale czy ona pozwoli przedstawić się jego rodzicom?

Zanim wybiła jedenasta, Travis zaczaj bełkotać, a Leith wściekła się na Sebastiana, który przechylał butelkę, ilekroć w szklance gościa pokazywało się dno.

- Jasna cholera, ale się ululates! - wykrzyknął Sebastian, kiedy Travis chwiejnie podniósł się z miejs­ca i niepewnie ruszył przed siebie.

- Sądzę, że Travis nie powinien siadać za kierow­nicą w takim stanie - zauważyła Leith lodowatym tonem.

- Ja też piłem... nie mogę go odwieźć - stwierdził Sebastian. - A poza tym, on mieszka gdzieś na peryferiach Essex i Bóg jeden wie, kiedy wróciłbym do własnego łóżka... nawet, jeśli przypadkiem pamiętałby swój adres. Niech się prześpi na tej kanapie - za­proponował najprostsze wyjście.

- A jego rodzice? Będą się martwić - zaprotes­towała Leith, pamiętając, że kiedy Sebastian nie wracał do domu na noc, matka szalała z niepokoju.

- Do diabła, Leith, on dobiega trzydziestki! Na pewno nie pierwszą noc spędza na bańce!

Travis przespał zatem noc na kozetce i skorzystał na tym tylko tyle, że nazajutrz, z błędnym wzrokiem i skacowany jak diabli, mógł przed wyjściem zamienić kilka słów z Rosemary. Jego samopoczucie pogorszyło się jeszcze na wieść, że Derek Talbot znowu żądał rozwodu, a ona znowu odpowiedziała mu stanowczym nie. W bladym świetle poranka Rosemary oznajmiła Travisowi, że nie zamierza również nigdy więcej przyj­mować zaproszenia na kolację u sąsiadów.

Powtórzyła to zresztą Leith, używając niemal tych samych słów. Leith poczuła, że nie ma prawa się wtrącać, powinna jednak pozostać przy Rosemary, kiedy ta będzie potrzebowała bratniej duszy.

Wciąż spotykała się ze swoją przyjaciółką. Travis także wpadał od czasu do czasu - Leith wiedziała, że liczy jedynie na szansę ujrzenia ukochanej. Wyglądał coraz bardziej mizernie, a kiedy znów się pojawił, Leith miała ogromną ochotę zawołać Rosemary. Pohamo­wała się jednak. Jeżeli nikt jej o to nie poprosił - nie będzie się wtrącać. Zwłaszcza że Rosemary powtórzy­łaby Travisowi jedynie to, co już raz słyszał.

Potem Sebastian zaczął przebąkiwać o opuszczeniu pracy i Leith miała się czym martwić. Jeśli jej brat nie będzie pracował, to jak spłaci swoją część długu hipotecznego? I wówczas, jakby na dowód, że nie­szczęścia zawsze chodzą parami, wydarzyła się kata­strofa: Leith straciła pracę, choć nie ze swej winy.

Nie mogła w to uwierzyć. Była pracowita i pełna inicjatywy, a posada dawała jej dużo satysfakcji. Pracowała niemal wyłącznie z mężczyznami, całkiem nieźle dogadując się z większością z nich. Nie ucieszyła się jednak, kiedy Alec Ardis, żonaty syn właściciela firmy, pewnego dnia zjawił się w biurze i bez żadnej zachęty z jej strony zaczął ją napastować. Nie pomogło stanowcze nie. Walcząc z uściskiem, który oplótł ją jak ośmiornica, wrzała gniewem. Kiedy wreszcie udało jej się uwolnić, była wściekła i upokorzona - tylko dlatego, że jest kobietą, syn szefa uważa, że może sobie pozwalać na wszystko - i dosłownie rzuciła się na niego z pazurami.

Była wstrząśnięta atakiem, ale nigdy nie opuściłaby pracy z własnej woli. Nie miała jednak wyboru. Pan Ardis senior przechodził właśnie, gdy dotarły do niego słowa: lubieżny, skretyniały, zboczony wieprz. Kiedy wszedł do pokoju, Leith wyrzucała z siebie kolejne epitety.

Zrobiło jej się niedobrze, kiedy pan Ardis - nie wierząc, że synalek mógł zaatakować bez żadnej zachęty z jej strony, a może jedynie kryjąc jego niechlubne słabości - dał jej odprawę w wysokości miesięcznej pensji i z miejsca wyrzucił z pracy.

Wieczorem zadzwoniła do drzwi Rosemary. Wciąż jeszcze nie mogła otrząsnąć się z szoku, jaki wywołała w niej napaść i to, co potem nastąpiło.

- Nie robisz przypadkiem kawy? - zapytała.

- Wchodź - szybko zaprosiła ją Rosemary. - Wy­glądasz fatalnie. Co się dzieje?

- Wylali mnie - oznajmiła Leith roztrzęsionym głosem i przy kawie zdała jej dokładną relację.

„Lubieżny, skretyniały, zboczony wieprz", zdaniem Rosemary, to bardzo delikatne określenie faceta, który myśli, że każda kobieta pracująca dla jego ojca jest potencjalną zdobyczą.

- Powinnaś była strzelić go w pysk - stwierdziła, oburzona niemal tak, jak Leith.

- Zrobiłabym to, gdybym miała wolne ręce - odpar­ła Leith i pociągnęła jeszcze jeden łyk kawy.

Rosemary serdecznie współczuła przyjaciółce.

- Oczywiście, to musiało się zdarzyć, prędzej czy później - stwierdziła.

Leith wytrzeszczyła oczy.

- Nie kojarzę - wyznała.

- Jesteś za... - Rosemary szukała odpowiedniego słowa, aż, ku całkowitemu zaskoczeniu przyjaciółki, oznajmiła: -... olśniewająca.

- Olśniewająca! - wykrzyknęła Leith, otwierając zielone oczy jeszcze szerzej.

- Nie miałaś o tym pojęcia, co? - miękko zapytała Rosemary i, jakby chcąc jeszcze mocniej wstrząsnąć Leith, ciągnęła: - A co powiesz o tych fantastycznych, kasztanowych włosach, wspaniałych oczach i cerze, nie wspominając o figurze, która jest wypukła dokład­nie tam, gdzie należy? To było do przewidzenia, że prędzej czy później jakaś egoistyczna męska gadzina zechce wyciągnąć po ciebie łapy.

- Wielkie nieba! - jęknęła Leith słabym głosem. Ze słów Rosemary wynikało, iż powinna uważać się za szczęściarę, gdyż dobiegając dwudziestu dwóch wiosen nie zaznała jeszcze wątpliwych awansów jakiegoś domorosłego supermana.

- Musisz po prostu trochę się przygasić - uśmiech­nęła się Rosemary i rozmowa potoczyła się dalej, dopóki Leith nie wspomniała o konieczności znalezie­nia nowej pracy.

- Nie mogę nie pracować, zwłaszcza z tą morderczą hipoteką, którą z Sebastianem musimy spłacać co miesiąc - wyznała.

- No pewnie! - zgodziła się Rosemary i dodała:

- Gdyby nie to, że czynsz za to mieszkanie został zapłacony do końca roku, sama byłabym w kłopocie. Teraz oszczędzam, jak szalona, żeby mieć trochę grosza w zanadrzu, kiedy przyjdzie pora płacenia. Wracając jednak do ciebie... chyba nie powinnaś mieć kłopotów ze znalezieniem innej pracy.

- Moje kwalifikacje jeszcze ujdą - odparła Leith.

- Ale co z referencjami? Nie wyobrażam sobie, żeby pan Ardis wyrażał się o mnie w samych superlatywach.

- Nie ma innego wyjścia, jak tylko uczciwie ocenić twoją pracę... o ile nie chce ci się narazić - oznajmiła Rosemary stanowczo.

W tydzień później, po zgłoszeniu swej kandydatury w trzech firmach, Leith dowiedziała się, że dwa ze stanowisk są już zajęte. W trzecim miała więcej szczęścia: zaproszono ją na rozmowę. Został jej jednak cały tydzień na przemyślenie paru spraw. Wciąż jeszcze nie otrząsnęła się z szoku wywołanego karesami Aleca Ardisa, a jawnie niesprawiedliwe zwolnienie z pracy zraniło ją bardzo. Mimo to, nawet jeśli uważała, że Rosemary przesadza, jej uwagi na temat wyglądu prześladowały ją nieprzerwanie. Za żadne skarby nie chciałaby znowu stać się obiektem obleśnych zalotów Ardisa juniora. Samo wspomnienie wywoływało kosz­marne sny.

- Sebastianie - zwróciła się do brata w przeddzień rozmów w G Vasey Ltd. - Nie przypuszczam, żebyś miał jeszcze te okularki, w których udawałeś profesora w...

- Mówisz o moim ostatnim publicznym występie - z wyższością poprawił ją Sebastian, mając na myśli bezdialogową rólkę w ostatniej sztuce kółka dramaty­cznego. - Cóż, właściwie...

Nazajutrz Leith ledwo rozpoznała się w lustrze, kiedy zwinęła bujne kędziory w surowy kok z tyłu głowy i włożyła okulary-atrapy w rogowej oprawie.

Rozmowy w G Vasey Ltd potoczyły się gładko. Nikt nie nabrał podejrzeń i nie zadawał pytań na temat jej okularów. Zdjęła je zresztą natychmiast po wejściu do mieszkania, nagle zdając sobie sprawę z tego, że nikt od Vaseya nie widział jej bez nich.

Miała teraz przed sobą trudne dwa tygodnie wy­czekiwania na odpowiedź. W G Vasey Ltd płacili lepiej, niż można to sobie wyobrazić, a praca wydawa­ła się naprawdę ciekawa. Wszystko wskazywało na to, że o ile dostanie tę posadę, będzie musiała harować ciężej niż kiedykolwiek w życiu i jeszcze potrzebny jej będzie pomocnik.

Wiadomość o tym, że została przyjęta, podziałała jak balsam na jej zranioną dumę - do tego stopnia, że w dniu, kiedy miała zacząć pracę, omal nie zapomniała skręcić włosów w ciasny kok i włożyć okularów.

Powoli jednak doszła do siebie i przypomniała sobie wszystko. Odpowiednio przygaszona, do tego stopnia nawet, że ukryła zgrabną figurkę pod luźnym strojem, wyruszyła w stronę G Vasey Ltd. Poranek spędziła na zaznajamianiu się z biurem i jego pracownikami. Przede wszystkim jednak zawarła znajomość z Jimmy Webbem, swym siedemnastoletnim asystentem, który okazał się prawdziwą kopalnią informacji o wszyst­kim, co dzieje się wokoło.

Od niego też usłyszała niezbyt pomyślną nowinę, że Vasey został kilka miesięcy temu wchłonięty przez giganta Massingham Engineering. Leith natychmiast poczuła, że musi bardzo troszczyć się o swą pracę i pamiętać, że bez niej nie będzie w stanie spłacić swej części hipoteki.

- Nie wiesz przypadkiem, czy... ktokolwiek z pra­cowników Massinghama przyjedzie tutaj? - zapytała Jimmy'ego, starając się stłumić niepokój. Zbyt dobrze orientowała się w zarządzaniu firmą, by nie wiedzieć, że pracownicy Vaseya nie utrzymają się, jeśli Massingham będzie w stanie wykonać tę pracę zatrudniając swoich ludzi.

- Massingham z całym interesem przenosi się na północ - poinformował ją wszechwiedzący Jimmy.

- Fabryka, biura, wszystko. Chodzą słuchy, że sprze­dał już swoje zakłady tutaj i stworzył tam solidną bazę ekonomiczną. Tu przyjadą jedynie ludzie potrzebujący bazy w Londynie.

Chwilowo uspokojonej Leith opadły skrzydła.

- To znaczy kto? - zapytała z udaną obojętnością.

- Same grube ryby, jak mi się zdaje, panno Everett - odparł wesoło Jimmy. - I to nieprędko. Muszą jeszcze skończyć tylną przybudówkę i wyłożyć biura dywanami od ściany do ściany.

Odetchnęła z ulgą - nie była grubą rybą!

- Wiesz już, jaki będzie kolor dywanów? - zażar­towała.

Jej asystent wyszczerzył zęby w radosnym uśmiechu.

- Mam na imię Leith - dodała, ponieważ była od niego starsza tylko o pięć lat. - Czy możesz mi teraz udzielić informacji na temat tych dokumentów?

Jimmy, nie przestając się uśmiechać, przyciągnął swoje krzesło do jej biurka.

W krótkim czasie Leith doskonale orientowała się w nowym nabytku Massingham Engineering, który najwyraźniej na razie zamierzał nadal używać nazwy G Vasey Ltd. W kontrakcie, nad którym pracował jej poprzednik, znalazła się niesamowita bzdura, ale kiedy teczka wylądowała na jej biurku, sprawa była już zakończona. Nikt jej nie mógł nic zarzucić. Nawet Dave Smith, specjalista od kontraktów, musiał się z tym zgodzić. Niemniej Leith ze swym wysokim poczuciem odpowiedzialności stanowczo wolałaby, żeby teczka Norwood & Chambers leżała u kogoś innego.

Życie potoczyło się teraz gładko i przyjemnie. Co prawda, pomimo swego przygaszenia, musiała ustawić na właściwym miejscu jednego Don Juana z zaopat­rzenia, a drugiego ze zbytu, ponieważ zachowywali się zbyt śmiało, jak na jej upodobania. Ogólnie jednak była bardzo zadowolona ze swego losu. Pracowała ciężko i była za to odpowiednio wynagradzana.

Sprawy domowe szły równie gładko. Życie towarzy­skie nie było zbyt urozmaicone, ale Leith w przeciwień­stwie do swego brata, miała mniej stadnych instynk­tów i wolniej zawierała przyjaźnie. Co zaś się tyczy przyjaźni, Rosemary zdawała się cierpieć co najmniej tak samo jak Travis Hepwood. Mimo to, kiedy wybrał się on z wizytą do Leith i Sebastiana, wpadli na siebie w drzwiach zupełnie przypadkowo.

Później Rosemary wyznała Leith, że widok Travisa w tak żałosnym stanie poruszył jej serce. Nic dziwnego, pomyślała Leith, skoro Rosemary nadal dokładała wszelkich starań, żeby nie dać ludziom powodu do plotek. Najbardziej bała się podejrzenia, iż związała się z kimś innym, co dałoby Derekowi pretekst do wy­stąpienia o rozwód z jej winy i skompromitowania w oczach rodziców. Nieśmiało zapukała do drzwi sąsiadów i wprosiła się na kawę wiedząc, że Travis jest w środku.

Po tym dniu Rosemary przyjęła jeszcze dwa za­proszenia na kawę do mieszkania Leith i Sebastiana. Nie została jednak nigdy nawet na kolacji.

Travis za każdym razem był tam także.

Leith pracowała w G Vasey Ltd już dwa miesiące,gdy Sebastian z właściwym sobie rozmachem wpadł do domu po pracy i oznajmił, że w piątek wyjeżdża do Indii na wakacje.

- Do Indii! - wykrzyknęła Leith. Słyszała o tym po raz pierwszy.

- Na Boga, Leith, to tylko dziewięć godzin lotu! Za dwa tygodnie będę z powrotem.

- No to baw się dobrze - odparła, kiedy przyszła do siebie i zaczęła pomagać mu w pakowaniu...

Kolejna ciężka fala deszczu uderzyła o okna miesz­kania i wyrwała Leith z ponurego zamyślenia. Spoj­rzała na zegarek i aż się skrzywiła. Wielkie nieba, to już po dziesiątej! Chyba całe wieki siedzi tu pogrążona we wspomnieniach ostatniego roku.

Wstała z fotela i poszła do kuchni nastawić mleko na czekoladę. Zastanawiała się, co spowodowało ten nagły nawrót wspomnień. Nie musiała długo dumać. Główną przyczyną jej problemów i cofania się myślami w przeszłość, był najdroższy braciszek Sebastian, który z właściwą sobie beztroską przysłał jej pocztów­kę: „Indie są wspaniałe. Zostaję. Wiem, że dasz sobie radę."

W pierwszej chwili lekkomyślność brata rozzłościła ją. Oczywiste było, że nie zamierza płacić rat ani przez bank, ani w jakikolwiek inny sposób. Zadzwoniła do rodziców i dowiedziała się, że oni także dostali wiado­mość od Sebastiana. A kiedy jej matka zaczęła:

- Czy to nie podniecające? - Leith wiedziała już, że jeśli oczekuje poparcia, traci czas.

- Będzie mógł robić w Indiach cudowne zdjęcia, prawda? - kontynuowała matka i dopiero pod sam koniec rozmowy zainteresowała się hipoteką: - Ale przed wyjazdem uporządkował chyba swoje sprawy, nieprawdaż, kochanie?

Dla matki świat zaczynał się i kończył na Sebas­tianie, zawsze będzie go bronić. Poza tym rodzice bardzo pomogli im w urządzaniu mieszkania tuż po przeprowadzce, ofiarowując meble, wykładziny i inne potrzebne rzeczy. Naprawdę nie wypadało prosić ich, by pokryli wysoki dług hipoteczny Sebastiana.

- Znasz Sebastiana - oznajmiła więc niedbale, wiedząc, że matka widzi jedynego syna przez najbar­dziej różowe z różowych okularów.

Mleko zawrzało i Leith zaczęła przygotowywać sobie filiżankę czekolady, kiedy zabrzmiał dzwonek u drzwi. Nie wiadomo dlaczego pomyślała natychmiast, że to Sebastian, chociaż on miał własny klucz. Chyba ten nieszczęsny dług gnębił ją zbyt mocno, skoro wierzyła, że samą myślą sprowadzi brata do domu.

Otworzyła drzwi - nie, to nie był Sebastian.

- Travis! - wykrzyknęła. Wyglądał strasznie i był kompletnie pijany. Zauważyła, że ocieka wodą.

- Wejdź - powiedziała zrezygnowana. Pomogła mu dojść do kuchni, posadziła przy stole,

a sama poszła po ręcznik.

- Przyszedłeś tu pieszo? - zagadnęła, kiedy wycierał twarz i włosy. Miała nadzieję, że nie prowadził samo­chodu w takim stanie.

- Stałem na zewnątrz całe wieki... chciałem wejść, a wiedziałem, że nie powinienem...

- Rosemary nie ma - cicho powiedziała Leith. - Wyjechała na weekend do rodziców.

Travis wydał z siebie potężne westchnienie.

- Na to wygląda - odparł i mięśnie jego twarzy zadrżały, jakby z całych sił walczył z załamaniem. Opanował się z trudem i wciąż zdenerwowany wyjawił:

- Wczoraj... wszystko się we mnie nagle zagotowało i pomyślałem... pomyślałem, że nie wytrzymam związ­ku, który... że nie mogę kochać kogoś, kto wprawdzie mnie także kocha i wiem o tym, ale kto ma to swoje...wychowanie, przesady, rodziców, konwenanse... boi się skandalu... przyzwoitość... nazwij to, jak chcesz. Dużo przeszedłem.

Leith wzięła z jego rąk zwinięty w kulę ręcznik i pomyślała, że kubek mocnej kawy dobrze by mu zrobił. Alkohol rozwiązał Travisowi język, mówił nieprzerwanie. Postawiła przed nim kawę, a on wy­rzucał z siebie wszystko, co rozdzierało mu serce od chwili, gdy jego oczy po raz pierwszy spoczęły na Rosemary. Leith nie czuła zakłopotania, jedynie smu­tek, że miłość do jej przyjaciółki doprowadziła Travisa do tego stanu. Bojąc się stracić nawet tę drobną szansę, jaką miał u Rosemary, milczał, choć chciałby krzyczeć o swej miłości na cały świat. Tak bardzo pragnął opowiedzieć o niej swojej rodzinie, ale Rosemary zamierała w strachu na samą wzmiankę o takiej możliwości. Wreszcie przyrzekł jej uroczyście, że poza tym domem imię jej nigdy nie padnie z jego ust.

- Wczoraj wreszcie poczułem, że zwariuję, jeśli coś się nie zmieni. Zadzwoniłem do niej i powiedziałem, że chcę z nią porozmawiać na osobności - zamilkł, myślami błądząc o całe mile stąd.

- Rosemary nie chciała się z tobą spotkać? - domyś­liła się Leith.

Potrząsnął głową.

- Idiota ze mnie. Byłem na tyle głupi, żeby nalegać, chciałem ją przyprzeć do muru i powiedziałem... powiedziałem... o Boże, musiałem zupełnie zwario­wać... że jeżeli nie mogę zobaczyć się z nią na osobności, to nie chcę jej już nigdy widzieć.

- Och,Travisie - współczująco szepnęła Leith. - A co na to Rosemary?

- Nic - odparł drżącym głosem. - Odłożyła słucha­wkę, a ja zrozumiałem - odetchnął spazmatycznie - że wszystko skończone.

- Tak mi przykro - były to jedyne słowa, które przyszły jej na myśl. Nagle Travis dźwignął się z miejs­ca i zaczął mamrotać coś o powrocie do Essex.

- Gdzie twój samochód? - zawołała z niepokojem, kiedy zrobił kilka niepewnych kroków w stronę drzwi.

- Na zewnątrz... jak mi się zdaje.

Deszcz wciąż bębnił o szyby i Leith szybko podjęła decyzję. To naprawdę nie była noc, w którą można było wypuścić zamroczonego alkoholem przyjaciela. A już na pewno nie powinien prowadzić samochodu w takim stanie.

- Lepiej odpocznij trochę - powiedziała, prowa­dząc go do pokoju. Był jej za to wdzięczny, sądząc po tęsknym spojrzeniu, jakie rzucił w stronę kozetki.

- O, tym razem chyba znajdzie się coś lepszego - zauważyła i wymanewrowała go z salonu do sypialni Sebastiana.

W kwadrans później Travis spał słodko, jak niemo­wlę. Leith pomogła mu zdjąć marynarkę, krawat i buty, mając jedynie nadzieję, że nic mu nie będzie, jeśli prześpi się w wilgotnych spodniach i koszuli. Okryła go kołdrą, a marynarkę powiesiła na wieszaku w przedpokoju, obok myśliwskiego kapelusza, który Sebastian zostawił przed wyjazdem do Indii.

Sama także położyła się do łóżka. W sumie nie był to aż tak nudny wieczór, pomyślała z ironicznym humo­rem, który jednak zniknął jak zdmuchnięty, gdy powróciła myśl o hipotece.

Usiłowała zająć głowę czymś innym, rozmyślając nad swą pracą u Vaseya. Dobrze się złożyło, że Jimmy Webb jest jej asystentem. Wspomnienie Jimmy'ego przywiodło jej na myśl piątkową informację - Jimmy zarzekał się, że to święta prawda - że grube ryby od Massinghama już w poniedziałek przeprowadzają się do nowego skrzydła. A to nie wszystko. Jeśli wierzyć Jimmy'emu, przeprowadzał się tam także sam wielki Massingham, władca całego imperium.

Leith nie sądziła, że kiedykolwiek spotka czło­wieka tak wysoko postawionego. Miała jedynie na­dzieję, że jej posada jest bezpieczna. Smutno wy­glądałaby jej część hipoteki, gdyby straciła tę dobrze płatną pracę. O części Sebastiana lepiej w ogóle nie wspominać.

Myśli zaczęły jej umykać i mocno zasnęła. Obudził ją natarczywy dźwięk dzwonka, który ktoś bez przer­wy naciskał. Zaspana wstała z łóżka, po drodze owijając się szlafrokiem i zapalając światła.

- Co się dzieje, do licha? - zwróciła się z gniewem do stojącego w drzwiach wysokiego, ciemnowłosego nie­znajomego.

Nie odpowiedział, zdjął tylko palec z przycisku dzwonka i przyglądał się jej bez uśmiechu, obejmując spojrzeniem potargane kasztanowe włosy i śliczną, zaróżowioną od snu twarz. Obserwował jej delikatne rysy, przesuwając przenikliwy wzrok po zgrabnej figurze, uwydatnionej przez bawełniany szlafrok. Swą niespieszną inspekcję zakończył na obnażonych pal­cach stóp Leith.

Ona jednak miała dość. Nikt nigdy nie przyglądał się jej tak dokładnie.

- Dobranoc - prychnęła i chciała zatrzasnąć mu drzwi przed nosem... ale zablokował je stopą.

- Co... - zaczęła, już zupełnie trzeźwa, czując pierwsze dotknięcia zimnych igieł strachu.

- Szukam Travisa Hepwooda - wycedził wyso­ki mężczyzna. Choć nie wyglądał przez to ani tro­chę łagodniej, znajome nazwisko zmniejszyło jej lęk.

- Travis... - urwała, czując jak jej wrodzona rezer­wa rozpływa się bez śladu. Nagle zapragnęła chronić Travisa, który nie był w stanie sam obronić się przed tym człowiekiem, najwyraźniej wściekłym z jakiegoś powodu. Na to przynajmniej wyglądał.

- Po co? - zawołała ostro, a kiedy nie uzyskała odpowiedzi, dodała: - Kim pan jest?

Nie dowiedziała się wprawdzie nazwiska nocnego gościa, ale doznała ulgi, kiedy odpowiedział:

- Jestem jego kuzynem. - I dodał, rozpraszając resztę jej wątpliwości: - Gdyby cię to interesowało, jego matka odchodzi od zmysłów ze strachu o niego. To ona mnie tu przysłała.

Myśli Leith natychmiast skupiły się na jej własnej matce, która, gdyby chodziło o Sebastiana, też szalała­by z niepokoju.

- Proszę, niech pan wejdzie - odezwała się i cofnęła do przedpokoju. Mężczyzna, który na oko miał około trzydziestki, wszedł do środka. Jego oczy natychmiast powędrowały do wieszaka na płaszcze. Domyśliła się, że rozpoznał wiszącą tam marynarkę.

- Gdzie twoja sypialnia? - rzucił ostro.

Usta Leith otworzyły się ze zdumienia: ten facet myśli, iż spała z Travisem. W tej samej chwili doszła do wniosku, że ma już serdecznie dość pyskatego gościa. Próbowała jedynie pomóc Travisowi w cięż­kich chwilach i proszę, jaka ją za to spotyka na­groda!

- A kto powiedział, że on chce wyjść? - warknęła, kiedy gwałtownie zerwał marynarkę z wieszaka.

Kuzyn jednak miał wstręt do odpowiadania na pytania inne niż te, które sam uważał za stosowne. Zignorował ją i agresywnie zapytał:

- Naprawdę zależy ci na Travisie?

- Nie mam najmniejszego zamiaru wychodzić za niego, jeśli o to panu chodzi - odparła najspokojniej, jak mogła. Domyśliła się, że została posądzona o po­budki wyłącznie materialistyczne. Ktoś przecież mu­siał zapłacić za to eleganckie mieszkanie w dobrej dzielnicy. Kuzyn, zdaje się, wiedział dokładnie, kto wykłada pieniądze na ten cel.

Furia, jaką wywołał w niej ten diaboliczny facet, osiągnęła szczyt, kiedy zwrócił się po raz kolejny:

- Przyczepiłaś się do niego na chwilę, bo regularnie płaci czynsz, co? - syknął, tak przekonany o słuszności swego domysłu, że nawet nie zażądał odpowiedzi.

Mimo to odpowiedziała:

- Nie wynajmuję tego mieszkania. Kupuję je! - rzu­ciła. Nigdy dotąd nie spotkała równie obrzydliwego typa. Jednym tchem rzuciła mu w twarz informację, ile wynosi hipoteka mieszkania i już chciała dać upust kolejnej fali wściekłości, kiedy wpadł jej w słowo:

- Masz jakiś własny dochód?

Wyraźnie dawał do zrozumienia, że ma prawo to wiedzieć!

- Pracuję! - syknęła Leith, mierząc go nieprzyjaz­nym wzrokiem, a jej zielone oczy ciskały błyskawice.

- Pracuję, cholernie ciężko haruję na każdego pensa, jakiego dostaję!

Objął aroganckim spojrzeniem jej płonącą twarz.

- Święcie w to wierzę - oznajmił zwięźle i wyniośle. Nigdy dotąd Leith nie miała takiej ochoty kogoś uderzyć. Odwróciła się szybko i pomaszerowała do pokoju Sebastiana. Kuzyn Travisa podążył za nią. Leith szybko zapaliła światło. Travis poruszył się we śnie i otworzył jedno nieprzytomne oko. Wzrok Leith jednak powędrował w bok. Widocznie w ciągu nocy zrobiło mu się gorąco i w zamroczeniu pozbył się ubrania, które leżało teraz na podłodze.

Znowu spojrzała na łóżko, kiedy kompletnie ogłu­piały i zdezorientowany Travis wymamrotał:

- Skąd ja się tu wziąłem?

Stojący u jej boku mężczyzna natychmiast rozpo­znał i ocenił kondycję kuzyna:

- Sądząc po stanie, w jakim się znajduje - zauważył - niewiele dziś miałaś z niego pożytku.

Leith nabrała szczerej chęci, żeby mu przyłożyć i chyba zrobiłaby to, gdyby nie przesunął się w stronę łóżka.

- Czas do domu, staruszku - odezwał się łagodnie.

Wyniosła się do kuchni, z niedowierzaniem stwier­dziła, że jest czwarta rano, i starannie zamknęła za sobą drzwi. Wkrótce jednak jej myśli podążyły w kie­runku mężczyzny, który o tej porze wdarł się do jej mieszkania.

Ze sposobu, w jaki ten ohydny typ odzywał się do Travisa, wynikało, że rzeczywiście są krewnymi. Nie usprawiedliwiało to jednak wcale jego zachowania w stosunku do niej. Jak śmiał zwracać się do Leith jak do podrzędnej dziwki chwytającej się życiowej szansy!

Znowu nią zatrzęsło, ale nie ruszyła się z miejsca, dopóki nie usłyszała odgłosu zamykanych drzwi. Smu­ciło ją wprawdzie, że może już nigdy nie zobaczyć Travisa, jeśli jego związek z Rosemary naprawdę jest skończony, ale o wiele bardziej cieszyła się z faktu, iż na pewno nigdy już nie ujrzy jego nadętego kuzyna.

Upewniła się, że jest w domu sama i nagle stwier­dziła, że spotkanie z tym mężczyzną, choć niemiłe, doprowadziło ją do stanu dziwnego podniecenia.

ROZDZIAŁ DRUGI

W niedzielny poranek Leith wstała z łóżka niepew­na, czy nocna wizyta po prostu jej się nie przyśniła. Zajrzała do pokoju Sebastiana. Był pusty, ale w łóżku niedawno ktoś spał. A zatem to wcale nie był sen.

Zajęła się codziennymi sprawami, ale myśli jej wciąż krążyły wokół kuzyna Travisa. Nawet gdyby był tylko snem, to wystarczająco koszmarnym. Ale... Przypo­mniała sobie idiotyczne wrażenie, że spotkanie pozo­stawiło ją całą drżącą. Absurd. Jeśli w ogóle drżała, to na pewno wyłącznie ze złości.

Wbrew swojej woli myślała o tym paskudnym facecie przez cały lunch, a także potem. Z tego, co mówił, wynikało, że przyszedł szukać u niej Travisa na prośbę pani Hepwood. Ale na litość boską, skąd wiedział, gdzie szukać? Dlaczego ten ciemnowłosy mężczyzna nie poszedł do mieszkania Rosemary, tylko tu!? I jeszcze, jak sobie przypomniała, przekonany był, że Travis z nią sypia. Co za ohydny potwór!

Kiedy ciągle jeszcze zastanawiała się, jaki to genial­ny węch doprowadził agresywnego samca do jej drzwi, na jej progu stanął niezmiernie zakłopotany Travis. Wygląda jak upiór, pomyślała, zapraszając go do środka.

- Nie zabawię długo-zastrzegł się szybko, mimo to wszedł do salonu. Poprosiła, by usiadł.

- Przyszedłem po samochód, ale nie mogłem od­jechać bez uprzednich przeprosin za moje zachowanie zeszłej nocy - oznajmił.

- Zachowywałeś się całkiem dobrze - uśmiechnęła się Leith, współczując mu całym sercem. Był teraz spokojny, pełen godności, ale musiał bardzo cierpieć. Jego uczucia były wystawione na razy od chwili, gdy ujrzał swą ukochaną Rosemary.

- Miła jesteś - odparł bez uśmiechu. - Straciłem wątek, ale jakieś strzępki sobie przypominam.

Przez chwilę wydawał się błądzić myślami gdzieś daleko, po czym znów przypomniał sobie, gdzie jest.

- Chyba urwał mi się film i to już w piątek, kiedy Rosemary zerwała ze mną. Wtedy byłem jeszcze trzeźwy...

Leith poczuła się winna, ponieważ to ona do­prowadziła do ich spotkania. Rosemary kochała go, to nie ulegało wątpliwości, ale miała swoje własne, pry­watne piekiełko, w którym jej miłość do Travisa walczyła o lepsze z przesądami, w jakich została wychowana.

Nie była w stanie powiedzieć ani jednego pocieszają­cego słowa o ich przyszłości, ograniczyła się więc do pytania:

- Czujesz się dzisiaj choć trochę lepiej?

- A jak wyglądam? - zapytał, tym razem z ledwie widocznym cieniem uśmiechu. - Nie, lepiej nie od­powiadaj! Moja matka twierdzi, że nawet głodny kot nie miałby na mnie apetytu.

- Matka bardzo martwiła się o ciebie - zauważyła Leith, przypominając sobie, że gdyby pani Hepwood nie odchodziła od zmysłów, ona sama nigdy nie miałaby okazji gościć, wbrew sobie, jego złośliwego i pyszałkowatego kuzynka, do tego o czwartej rano.

- Jestem jej najmłodszym synem - odparł Travis. Miało to chyba wyjaśnić, dlaczego matka tak niepokoi się o niego.

- Masz brata? - zapytała.

- Nawet dwóch, Hugo i Willa, ale obaj są żonaci i mają rodziny na utrzymaniu. Ojciec jest wspaniały, ale w trudnych chwilach działamy na siebie jak czer­wona płachta na byka. Dlatego matka, naturalnie, od razu zwróciła się do Naylora.

- Naylor to ten twój kuzyn... kawaler?-dopytywała się Leith, wciąż nie rozumiejąc, dlaczego Naylor był osobą, do której naturalnie zwróciła się pani Hepwood.

- Właśnie - powiedział Travis. - Chociaż dla mnie jest on po prostu jak jeszcze jeden brat. - I tonem wyjaśnienia dodał: - Jego rodzice zginęli w wypadku tego samego roku, kiedy ja się urodziłem. Matka była bardzo przywiązana do swojej siostry, matki Naylora, i nalegała, żeby zamieszkał właśnie z nami.

- Rozumiem. - Leith uznała, że uchwyciła znacze­nie słowa „naturalnie". -Naylor nadal mieszka z wami i kiedy twoja matka...

- Matka byłaby święcie obrażona, gdyby nie uwa­żał Parkwood za swój dom, ale teraz ma mieszkanie w Londynie... Wciąż jednak często do nas przyjeżdża i regularnie dzwoni, żeby sprawdzić, czy wszyscy są zdrowi. - Leith nie mogła uwierzyć, że ten troskliwy kuzyn Naylor i agresywny brutal, z którym miała do czynienia ostatniej nocy, to jedna i ta sama osoba, kiedy Travis wyznał: - To matka zadzwoniła do niego w piątek i chyba powiedziała mu... tak mi się zdaje... coś, co ja sam powinienem był zauważyć, ale byłem za bardzo zajęty, że bardzo martwi się o mnie od pewnego czasu. Naylor pojechał wtedy do Parkwood.

- I widziałeś się z nim w piątek wieczorem, po rozmowie z Rosemary.

- Nie - spokojnie zaprzeczył Travis. - Nie pamię­tam, dokąd poszedłem, ale na pewno nie do domu. Przez cały ten czas Naylor próbował wyjaśnić matce, że jestem już dużym chłopcem, ale kiedy nie pojawiłem się także w sobotę, wszelkie wysiłki, żeby ją uspokoić, spełzły na niczym. Kiedy minęła północ, a mnie wciąż nie było, Naylor wybrał się po mnie.

- Powiedziałeś matce o Rosemary...

- Na litość boską, nie! - przerwał oburzony. - Rose­mary tak się trzęsła o to, żeby rodzina nie miała pojęcia o naszej miłości, że zachowałem jej nazwisko w naj­głębszej tajemnicy. Ojciec powiedział zresztą, że w pra­cy idzie mi dobrze, stąd też doszli do wniosku, że musi w to być zamieszana kobieta, ale...

Tym razem Leith wpadła mu w słowo, naprawdę zaintrygowana:

- Ale... jeżeli nikomu nie powiedziałeś o Rosemary, to nie podałeś też nikomu jej adresu. Jak u licha twój kuzyn wiedział, gdzie szukać?

- Nie wiedział. Wściekła determinacja i niesamowi­te szczęście zaprowadziły go do twoich drzwi.

Leith nie była taka pewna tego szczęścia! Wolałaby, żeby go nie miał aż tyle, nie powiedziała jednak nic na ten temat.

- Jak to? - zapytała jedynie.

- Wygląda na to, że Naylor spędził całe godziny na sprawdzaniu moich dawnych znajomości bez rezul­tatu, kiedy ktoś przypomniał sobie, że często widywał mój samochód przed tym domem. Przyjechał i mój samochód stał tu rzeczywiście. Tak mnie odnalazł.

Jak wiele potrafi zdziałać odrobina wściekłej deter­minacji, pomyślała Leith, po czym zapytała:

- A dlaczego zadzwonił akurat do moich drzwi? - przypomniała sobie, jak ten ohydny typ naciskał jej dzwonek przez dobrych parę chwil. - To nie jest przypadek, żeby w całym bloku trafić na to jedno, jedyne mieszkanie, w którym akurat byłeś.

- To nie przypadek, po prostu kolejny łut szczęścia. Nie wszystko pamiętam z przebiegu ostatniej nocy, ale wydaje mi się, że miałem wtedy odrobinę... hm... zachwianą równowagę. W takim stanie musiałem niechcący upuścić kluczyki od samochodu. Naylor wszedł do budynku i właśnie zaczął mnie szukać, kiedy zobaczył na wycieraczce, tuż pod twoimi drzwiami, komplet kluczy. Rozpoznał je po breloczku z alzackich winnic. - Wstał, zbierając się do wyjścia i dodał serdecznie: - Dziękuję, że zaopiekowałaś się mną ostatniej nocy, Leith.

- A od czego są przyjaciele? - uśmiechnęła się, odprowadzając go do drzwi.

- Wybaczyłaś mi zatem?

- Oczywiście - zapewniła go wesoło, ale, tknięta nagłą myślą, zapytała jeszcze: - Czy... wyjaśniłeś może kuzynowi, że nie jestem twoją przyjaciółką... to zna­czy, dziewczyną?

- Nie mogłem. Bałem się, że powiem za dużo i wspomnę o Rosemary i... - Travis urwał, po czym zapytał szybko: - Czy Naylor... zachowywał się uprzejmie ostatniej nocy?

- Uprzejmie? - zdziwiła się Leith.

- Pomyślałem sobie... wiesz, on potrafi czasami być... gwałtowny. Jeżeli myślał, że ty... - zawiesił głos. Wydawał się w tej chwili tak znużony i wyczerpany, że Leith nie miała serca powiedzieć mu, jak brutalnym draniem okazał się jego kuzyn.

- Był czarujący - skłamała bez żalu. Widać było, że mu ulżyło.

Następnego dnia zdążyła już dojść do siebie po tych niezwykłych wydarzeniach. Kiedy jednak ubrana w plisowaną spódnicę i obszerny żakiet jechała do pracy, myśli o kuzynie Naylorze, bo tak go teraz nazywała, bez przerwy krążyły gdzieś na granicy świadomości.

Miała go przed oczami, kiedy skręcała na parking dla pracowników. „Gwałtowny" to było za słabe określenie jego zachowania! Oczywiście, jeśli ktoś spędził pół nocy na ulewnym deszczu w poszukiwaniu Travisa, na pewno nie mógł tryskać humorem. Zwłasz­cza jeśli był to kuzyn Naylor.

W myślach cieszyła się - dobrze mu tak, szkoda, ze nie było oberwania chmury z huraganem - gdy nagle, po drugiej stronie parkingu, gdzie zwykle ustawiali swe wozy szefowie firmy, ujrzała nowy samochód. I to jaki! Jaguar był długi, smukły i jakby wprost z fabryki. Leith wysiadła z małej, wcale nie smukłej i pamiętają­cej lepsze czasy mini. Wtedy przypomniała sobie, ze dziś właśnie miały sprowadzić się tu wszystkie grube ryby od Massinghama.

Ruszyła w stronę biura. O ile Jimmy mówił prawdę- a jego źródła zwykle były pewne - pan Massingham również miał przyjechać. Leith miała dziwne prze­czucie, że jaguar należy właśnie do niego.

Wchodząc powiedziała „dzień dobry" kilku pra­cownikom, po czym skierowała się do biura swego kierownika działu, Roberta Drewera. Po drodze do­szła do budującego wniosku. Nic dziwnego, że firma Massingham jest tak potężna i sprawna. Nie każdy szef przybywa do pracy jeszcze przed swoimi pracow­nikami. Ten facet musi być pracoholikiem!

Po krótkiej dyskusji z Robertem Drewerem zabrała kilka dokumentacji i przeszła do swojego pokoju, do którego właśnie wszedł także jej asystent.

- Dzień dobry, Jimmy - przywitała go. - Wygląda na to, że będzie masa roboty!

- A co nowego poza tym? - zapytał wesoło.

- Możesz połączyć mnie z Greatrix? - poprosiła i poprawiając rogowe okulary na nosie dodała: - Masz ładny krawat!

- Na cześć nowych kolegów - wyszczerzył zęby.

- Kto wie, może przyjdą nas sobie obejrzeć?

Leith zabrała się do roboty, szczerze powątpiewając, czy obejrzą nowych kolegów choćby z daleka, uśmiech­nęła się jednak na to niedbałe określenie wyższych rang.

Pomyliła się jednak, sądząc, że nie spotkają nikogo z nowego skrzydła. Około jedenastej wróciła do biura po krótkiej konsultacji z Dave'em Smithem i wtedy Jimmy oznajmił tryumfalnie:

- Wiedziałem, że nie na próżno wkładam krawat! Mieliśmy gościa!

- Kogoś z Massingham? - zapytała zaskoczona Leith.

- Samego szefa we własnej osobie! - odparł.

- Pana Massinghama? - dopytywała się, nie kryjąc zdumienia.

- Jak Bozię kocham! Przyszedł z kimś z kadr i panem Cathamem - ciągnął Jimmy, wspominając nazwisko szefa Vasey. - Pan Massingham chciał nie tylko spotkać się z wszystkimi kierownikami, ale także obejrzeć sobie każde biuro!

Leith żałowała trochę, że nie udało jej się zobaczyć szefa, ale wróciła do pracy. Była jedynie małym kółeczkiem w ogromnej machinie i pan Massingham na pewno nie przyjdzie po raz drugi, a nawet jeśli ma dobrą pamięć do twarzy i tak nie będzie pamiętał, z kim się spotkał, a z kim nie.

Wkrótce potem tak zajęła się swoją pracą, że posłała Jimmy'ego po jakieś papierzyska i zapomniała zupeł­nie o panu Massinghamie.

Stała zwrócona plecami do drzwi, szukając w szafie potrzebnych papierów, kiedy usłyszała, że ktoś wcho­dzi do pokoju.

- Dobra, Jimmy - powiedziała, nie odrywając wzroku od trzymanych w dłoni dokumentów. Miała zamiar dodać jeszcze, że zaraz zabiorą się do roz­pracowywania materiałów, które przyniósł, kiedy ode­zwał się jakiś głos, ale zdecydowanie nie był to głos Jimmy'ego.

- Leith Everett? - zapytał. Był wybitnie męski i na pewno nie należał do żadnego z pracowników biura... choć chyba go gdzieś słyszała i to zupełnie niedawno.

Powoli odwróciła się i podniosła głowę. I po raz drugi, od chwili poznania tego człowieka, otworzyła usta ze zdumienia. Szok zamurował ją kompletnie, patrzyła nieruchomo na ciemnowłosego, ciemnookiego mężczyznę, który także zdawał się nie wierzyć własnym oczom.

- Bogowie - mruknął. - To nie możesz być ty!

- C-co pan tu robi? - wykrztusiła.

Już przedtem zorientowała się, że mężczyzna, które­go przezwała Kuzynem Naylorem, odpowiada tylko na te pytania, które sam uzna za stosowne. Teraz także pozwolił, by jej pytanie zawisło w próżni. Podszedł bliżej, objął uważnym wzrokiem jej gładko ściągnięte do tyłu włosy i bez słowa zerwał jej z nosa okulary. Wyglądało na to, że chce sprawdzić, czy jej zielone oczy mają ten sam kolor, jaki miały we wczesnych godzinach niedzielnego poranka.

- Niech mnie piorun strzeli, ale wszystkich na­brałaś! -rzucił bezczelnie, wtykając jej okulary do ręki.

- A to co ma znaczyć? - zapytała wyzywająco.

- Nie mogę pojąć, jakim szatańskim cudem przez ten krótki czas, od kiedy tu pracujesz, zarobiłaś sobie na przezwisko Panny Lodowatej - raczył odpowie­dzieć wreszcie na jedno z jej pytań, choć nie była to miła odpowiedź.

Leith już chciała odpowiedzieć ozięble, że jest tu wyłącznie po to, by pracować, a nie flirtować z każ­dym, kto ma na to ochotę, kiedy nagle dotarł do niej prosty fakt, że skoro Naylor wie, jak długo tu pracuje, to znaczy, że ktoś z kadr lub pan Catham przedstawił mu w skrócie każdego pracownika.

- Czy ty... - zaczęła, ale wciąż nie chciała uwierzyć w to, co stawało się coraz bardziej oczywiste. - Ty nie możesz być... - spróbowała jeszcze raz. Znowu nabra­ła ochoty, żeby mu przyłożyć, kiedy na jego twarzy pojawił się drwiący wyraz.

- O, sądzę, że raczej jestem - wycedził i przedstawił się na wypadek, gdyby jeszcze to do niej nie dotarło:

- Jestem Naylor Massingham.

Żadne z nich nie wyciągnęło dłoni, więc dodał jeszcze:

- Możesz mówić do mnie: „proszę pana". Niedoczekanie!

- A więc... - ciągnął, lustrując ją bezlitośnie. Jego wzrok na pewno nie ominął niczego, a zwłaszcza iskierek gniewu w jej oczach. - A więc powiedz mi, co taka miła dziewczynka - zaakcentował ironicznie - jak ty robi w takim miejscu?

Leith aż się zagotowała pod smagnięciami jego sarkastycznych uwag, ale starała się opanować. On jednak zdawał się czerpać piekielną radość ze znęcania się nad nią i Leith poczuła, że nie jest już w stanie pozostać pasywną, pokorną i cichą, zwłaszcza kiedy zachęcony jej milczeniem podjął swe rozważania.

- Płacą ci dobrze, jestem tego pewien, ale ty i tak...- objął spojrzeniem jej kostium, który wprawdzie maskował figurę, ale był drogi i w dobrym gatunku -... tyrasz pewnie po godzinach, żeby spłacić to kosztowne mieszkanie...

- Jak spłacam moją hipotekę, to wyłącznie moja sprawa - odparowała Leith, tym razem naprawdę dotknięta do żywego.

- Nie wtedy, kiedy jest w to zamieszany członek mojej rodziny - cisnął jej w twarz już bez śladu szyderstwa.

- To nie dotyczy... - urwała. Przypomniała sobie, że Naylor podejrzewa swego kuzyna Travisa o płacenie jej rachunków hipotecznych.

- Ale dotyczy mnie! - ostro oznajmił Massingham.

- Masz zły wpływ na mojego kuzyna - dodał prosto z mostu. - Wczoraj znów przyszedł zalany w drobny mak!

- To nie moja wina.

- Chcesz mi wmówić, że nie widziałaś go, odkąd niemal wyniosłem go z twojego mieszkania?

- Nie, ale...

- Myślę, panno Everett-przerwał jej, zanim zdąży­ła wyjaśnić, że Travis wpadł tylko na chwilę, żeby ją przeprosić i zabrać samochód. - Sądzę, że w pani interesie leży to, aby już nigdy więcej się z nim nie zobaczyć.

- W moim interesie? - powtórzyła, zanim to do niej dotarło. - Ja... - wyjąkała. - Pan nie może...

Usiłowała nie poddawać się panice. Jeśli dobrze zrozumiała - a nie miała pojęcia, czym innym mogłaby ją szantażować ta cholerna świnia - stawką była jej posada! I nagle przyszedł jej z pomocą gniew. Co za niesprawiedliwość!

- Moje życie prywatne - oznajmiła sucho, wyłącz­nie dla zasady - nie ma zupełnie nic wspólnego z pracą!

Naylor Massingham nawet nie raczył dyskutować.

- Tak sądzisz? - zapytał jedynie i wyszedł. Leith siedziała, zupełnie oszołomiona, z okularami

w dłoni, kiedy w minutę później wpadł Jimmy z narę­czem papierów, po które go posłała.

- Przepraszam, że to tak długo trwało, musiałem czekać, aż Tom skończy rozmowę telefoniczną. - Po tych zdawkowych przeprosinach już bez ogródek zapytał: - Widziałem, jak wychodził stąd pan Massing­ham. Ominęło mnie coś ważnego?

- W twoim przypadku to po prostu niemożliwe, Jimmy - odparła wesoło, wzięła od niego papiery i udała, że studiuje je uważnie, choć nie docierało do niej ani jedno zdanie. „Tak sądzisz?" Massinghama brzmiało jej jeszcze w uszach, budząc niejasną obawę. Nie zagrzała tu miejsca nawet tak długo, jak na ostatniej posadzie, a wszystko wskazywało na to, że zaraz znów wróci na pozycję czytelniczki ogłoszeń.

Tego dnia potrzebowała wszystkich swych sił, żeby skupić się na pracy. Wieczorem jednak, kiedy wróciła do domu, mogła zrobić sobie filiżankę herbaty i swo­bodnie pomyśleć - oczywiście, o Naylorze Massinghamie.

Dlaczego od razu nie powiedziała mu, że nie jest przyjaciółeczką Travisa? I dlaczego, och, dlaczego Travis nie wspomniał nawet nazwiska swego kuzyna? Mogłaby wówczas spytać go, czy Naylor ma coś wspólnego z Massingham Engineering... i byłaby przygotowana na to, co wydarzyło się dziś rano. Mogłaby uporządkować myśli, ułożyć sobie, co ma mu powiedzieć, gdyby przypadkiem się spotkali. Powie­działaby mu, że jej sąsiadka Rosemary... I nagle przypomniała sobie, że istnienie Rosemary jest ciągle tajemnicą dla rodziny Travisa. Coś ją tknęło. Travis szalał z rozpaczy, że Rosemary go rzuciła, ale chyba sam w to nie wierzył. Gdyby rzeczywiście był tego pewien, na pewno nie ukrywałby jej tak zazdrośnie. Gdyby powiedział choć słowo, Rosemary na pewno nie chciałaby go więcej widzieć.

Leith zdjęła kostium i ubrała się w dżinsy i sweter. Zaraz potem odezwał się telefon. Dzwoniła Rosemary.

- U ciebie wszystko w porządku? - zapytała szybko Leith, wyobrażając sobie, że Rosemary siedzi po drugiej strome korytarza, w jakiś sposób unierucho­miona. Zazwyczaj to ona pierwsza wracała z pracy i zaglądała do Leith, jeśli miała ochotę na pogawędkę.

- Nie wróciłam. Wciąż jestem w Hazelbury - od­parła Rosemary i wyjaśniła: - Matka nie czuje się dobrze i postanowiłam zostać, aż będzie jej trochę lepiej. Do pracy już dzwoniłam i...

- Przykro mi słyszeć, że twoja matka źle się czuje. Co jej jest? - zapytała Leith, pamiętając panią Green jako osobę o końskim zdrowiu.

- Po prostu... źle się czuje - odrzekła Rosemary. - Nic określonego. Ojciec właśnie zabrał ją do lekarza,więc pomyślałam sobie, że zadzwonię. To nie znaczy, że nie mogłabym dzwonić, gdyby byli w domu - dodała pospiesznie, jakby wstydząc się, że robi coś ukradkiem.

- Naturalnie-równie szybko odpowiedziała Leith.

- Musiałaś po prostu odczekać, aż wrócę do domu. Natychmiast pożałowała, że chcąc podtrzymać na duchu Rosemary, wspomniała o pracy. Myśl o biurze przywiodła wspomnienie Naylora Massinghama. Nie­pokoił ją ten facet.

- No więc, jak się masz? - zapytała, z trudem koncentrując się na rozmowie.

- W porządku - westchnęła Rosemary. Najwyraź­niej nie był to temat, który ją interesował. Leith domyśliła się, o kim chciała rozmawiać.

- Widziałam się ostatnio z Travisem - zaryzykowa­ła.

- Jak on się czuje? - zapytała Rosemary, a porusze­nie w jej głosie podpowiedziało Leith, że cokolwiek mówiła, serce Rosemary wciąż należało do Travisa.

- Mówiąc zupełnie szczerze, źle z nim - stwierdziła, niechętnie stawiając sprawę na ostrzu noża, ale co innego mogła odpowiedzieć?

Zapanowało długie milczenie.

- Opiekuj się nim w moim imieniu, Leith - po­prosiła Rosemary i odłożyła słuchawkę.

Leith nagle poczuła się przygnębiona tą rozmową. Oto dwoje dorosłych, zakochanych w sobie ludzi, rozdzielonych przez nieugięte zasady moralne jednego z nich.

Niemal natychmiast telefon rozdzwonił się ponow­nie. Tym razem był to zaniepokojony Travis, który bezskutecznie usiłował się dodzwonić do Rosemary.

- Zawsze o tej porze jest już w domu po pracy - zaczął. - Czy mogłabyś...

- Przed chwilą dzwoniła - wpadła mu w słowo Leith.

- Jak ona się czuje?

- W porządku. Jej matka jest chora... i Rosemary zostanie w Hazelbury jeszcze kilka dni - szybko uspokoiła go Leith.

Travis milczał przez chwilę, po czym odezwał się:

- Czy Rosemary... w ogóle wspomniała o mnie?

- Powiedziałam jej, że rozmawiałam z tobą w sobo­tę - odparła.

- Nie powiedziałaś chyba, w jakim byłem wtedy stanie? - zawołał, wyraźnie zaniepokojony.

- Oczywiście, że nie - zapewniła go natychmiast. Było to przykre, Travis wprost żebrał o odrobinę pociechy.

- Co mówiła... to znaczy, o mnie? - zapytał.

- Pytała, czy dobrze się czujesz - odrzekła, niezbyt pewna, czy powinna ingerować w ich sprawy.

- A może coś jeszcze? - Travis domagał się więcej. Psiakrew, pomyślała wreszcie. Kochają się w końcu, czy nie?

- Poprosiła mnie, żebym opiekowała się tobą w jej imieniu - poinformowała go.

Travis milczał przez chwilę, po czym spytał z niedo­wierzaniem:

- Więc ona nadal mnie kocha, mimo że jestem takim idiotą, żeby dawać jej ultimatum - wszystko albo nic?

- Nie sądziłam, że w ogóle możesz w to wątpić.

- Może... - zgodził się Travis i wyznał jej, jak bardzo chciałby zadzwonić do Rosemary do Hazel­bury. Bał się jednak, że pogrzebałby w ten sposób nadzieję na poślubienie jej kiedykolwiek. Wpadł w roz­pacz, jakby nagle oczami wyobraźni ujrzał przygnębia­jący obraz siebie samego, dokonującego żywota bez swej ukochanej. Opowiadał o swej samotności, o tęsk­nocie, o tym, że serce pęka mu z nadmiaru słów miłości, których nie może wypowiedzieć. I nagle, jakby przypomniał sobie, że Leith ma się nim opiekować w imieniu Rosemary, zaprosił ją na kolację.

- Jeżeli coś ci wypada w tym czasie, to trudno -dodał szybko, kiedy nie odpowiedziała natychmiast.

Leith milczała jedynie dlatego, że jej mózg pracował już na pełnych obrotach. Wydawało jej się, że Travis ma ochotę przyjść do niej i pogadać trochę na temat Rosemary. Jeszcze dzisiejszego ranka nie zastanawia­łaby się ani chwili... Kiedy jednak odkryła, kim jest naprawdę kuzyn Naylor, nie miała wielkiej ochoty powierzać swej posady ślepemu losowi. A nuż Naylor Massingham będzie przejeżdżał pod jej blokiem i zo­baczy samochód Travisa na parkingu.

- Oczywiście, pójdę z tobą na kolację - odpowie­działa, ciągle zbuntowana. - Wezmę swój samochód. Gdzie się spotkamy?

Przygotowała się do kolacji w eleganckim hotelu z pełną świadomością, że nie może postąpić inaczej. Uważała Travisa za swego przyjaciela, a poza tym musiała też spełnić prośbę Rosemary. Fakt, Naylor Massingham oznajmił matce Travisa, że to już duży chłopiec, ale biedak cierpiał okropnie, a przy tym leczył swoje smutki w sposób, który nie potwierdzał jego dorosłości.

Jechała na spotkanie, kiedy przypomniało jej się jeszcze jedno zdanie wypowiedziane przez Massingha­ma - tym razem pod jej adresem. Pamiętała wrogość w jego głosie, kiedy mówił: „Nie mogę pojąć, jakim szatańskim cudem przez ten krótki czas, od kiedy tu pracujesz, zarobiłaś sobie na przezwisko Panny Lodo­watej". Nie musiała długo myśleć, skąd wziął się ten miły tytuł. Wciąż jeszcze czuła się urażona wyrzuceniem z pracy w Ardis & Co. za zbytnią poufałość w stosunku do kierownictwa, dlatego odprawiła dwóch panów z Vaseya, którzy interesowali się bardziej jej osobą aniżeli swoją robotą. Widocznie sprawa się rozniosła.

Travis wyglądał równie żałośnie, jak wczoraj, kiedy przyszedł po samochód.

- Dzięki, że przyszłaś - powitał ją i poprowadził z foyer do jadalni. Stamtąd kierownik sali powiódł ich do ustronnego stolika w kącie sali w kształcie litery L.

- Jak ci minął dzień? - zapytała wesoło i pierwsze danie oraz pół drugiego zjadła słuchając, jak bardzo Travis musi się teraz skoncentrować na swej pracy. Stąd do wynurzeń na temat jego i Rosemary droga była już bardzo krótka.

Leith kończyła drugie danie, kiedy stwierdziła, że Travis już zbyt długo mówi ciągle o tym samym i zaczyna się powtarzać. Postanowiła zmienić temat.

- Ach, nie powiedziałam ci! - zawołała nagle, wpadając mu w słowo. - Wiesz o tym na pewno... no, ale ja nie wiedziałam. - A kiedy spojrzał na nią zaintrygowany, dodała: - Dopiero dzisiaj dowiedzia­łam się, że twój kuzyn Naylor i mój nowy szef to jedna i ta sama osoba!

- Naprawdę? - zapytał Travis i po raz pierwszy od dawna uśmiechnął się. - Teraz, kiedy o tym wspo­mniałaś, coś mi świta, że czytałem o wchłonięciu Vaseya przez Massinghama, ale Naylor zawsze wplą­tuje się w jakieś negocjacje, więc pewnie wyleciało mi to z głowy.

- Więc on nie opowiada ci o swoich sukcesach?

- Może od czasu do czasu rozmawia o interesach z ojcem, dla którego czuje ogromny respekt, ale przecież nie mieszka w Parkwood, więc rzadko roz­mawiamy.

No jasne - kwaśno pomyślała Leith, bez cienia sympatii do Naylora Massinghama. - Jakiż on czaru­jący! Wtem, jakby sens rozmowy dopiero teraz do niego dotarł, Travis zrobił przerażoną minę.

- Czekaj - rzucił szybko. - Chyba nie powiesz Naylorowi o Rosemary i o mnie, co? -I zanim Leith zdołała wykrztusić choćby słowo, żeby go uspokoić, dorzucił: - Nie wiem jeszcze, co wyniknie z naszego związku z Rosemary, ale ona na pewno ze mną skończy, jeśli dowie się, że ktoś jeszcze o nas wie.

- Rosemary zżerają wyrzuty sumienia. Jest mężat­ką, a kocha kogoś innego... no, ale na pewno...

- usiłowała przywołać go do rozsądku.

- Przyrzeknij, że mu nie powiesz - przerwał jej i Leith już wiedziała, że może zagadać się na śmierć, a on i tak będzie obstawał przy swoim.

- Pewnie go już i tak nie zobaczę - mruknęła z nadzieją w głosie, ale Travis nie był zadowolony.

- Dobrze... przyrzekam. Natychmiast się rozluźnił.

- Dzięki, Leith - powiedział cicho i dodał gorąco:

- Boże, zawsze myślałem, że to cudownie być zakocha­nym. Wiesz co? To po prostu męczarnia!

Po chwili milczenia spróbował zmienić temat.

- Miałaś jakieś wieści od Sebastiana? Rozmowa o Sebastianie, choć bez napomykania

o finansowych problemach, zajęła im czas do końca posiłku.

- To była cudowna kolacja - oznajmiła Leith, odstawiając filiżankę po kawie i zbierając się do wyjścia.

- Cieszę się - odparł Travis i zawołał kelnera, żeby uregulować rachunek.

Leith wzięła torebkę. Myślami była już w domu. Marzył jej się solidny, ośmiogodzinny wypoczynek.

Szli już obydwoje w stronę wyjścia, gdy nagle Leith przystanęła jak wryta. Tyle się namęczyła, żeby Naylor Massingham nie dowiedział się, że zlekceważyła jego ostrzeżenie. Mogła nie zadawać sobie tyle trudu. Naylor Massingham już wiedział. Siedział przy stoliku z piękną blondynką i patrzył wprost na Leith!

Jego spojrzenie przeniosło się na Travisa, który właśnie stanął u jej boku. Travis także spostrzegł kuzyna, choć w jego przypadku, zamiast przerażenia, widok ten wywołał szczerą radość.

- Naylor!-Travis wyrwał się do przodu, chwytając Leith za ramię tak, że musiała iść za nim choćby tylko po to, żeby zachować twarz i resztki godności.

Musiała przyznać, że szef Massingham miał w towa­rzystwie wspaniałe maniery. Wstał, kiedy tylko zbliżyli się do jego stolika. Leith widziała, jak omiótł wzrokiem jej obcisłą koronkową bluzkę i zgrabnie uwypuklające biodra welwetowe spodnie. Nerwowo uniosła dłoń do okularów i nagle przypomniała sobie, że przecież nie ma ich na nosie, a gdy spojrzenie Naylora powęd­rowało do jej lśniących, rozpuszczonych włosów, poczuła się zupełnie bezbronna.

- Oczywiście, znasz Leith. - Travis również okazał się dobrze wychowany w chwili, kiedy najmniej tego oczekiwała. - Właśnie powiedziała mi, że pracujecie w tej samej firmie - dodał, oczekując, że wszyscy uznają to za dobry żart.

- Miło mi panią widzieć, Leith - uprzejmie odezwał się Naylor Massingham, ale choć jego piękne usta wygięły się w uśmiechu, twarde jak stal spojrzenie miało zupełnie inną wymowę.

- Mnie również - wymamrotała. Gdy odwrócił się by przedstawić swoją towarzyszkę, Olindę Bray, Leith trzęsła się w środku jak galareta. Wzrok Naylora jasno dawał jej do zrozumienia, że długo już nie popracuje w jego firmie.

ROZDZIAŁ TRZECI

Następnego dnia rano, jadąc do pracy, zastanawiała się, czy już dzisiaj czeka ją wymówienie.

Zaparkowała samochód, nie przestając myśleć o długu hipotecznym. W chwili słabości uznała nawet, że powinna wbić do głowy Naylorowi Massinghamowi, iż nie jest przyjaciółką jego kuzyna, a także wyjaśnić, jakie są przyczyny ich częstych kontaktów. Ale czy on jej na to pozwoli? Przypomniała sobie błysk stali w jego oczach i doszła do wniosku, że powinna uznać się za szczęściarę, jeśli w ogóle da jej dojść do słowa.

Była na siebie zła za samą chęć tłumaczenia się przed Naylorem. Przecież pomiatał nią bez powodu.

- Cześć, Jimmy - przywitała swego asystenta, wchodząc do biura z postanowieniem, że będzie pra­cować tu tak długo, dopóki nie usłyszy, że jest zwolniona.

Pomimo buntu, pierwsze godziny pracy upłynęły na podskakiwaniu za każdym razem, gdy zadzwonił telefon lub otworzyły się drzwi. Ciekawe, czy sam ogłosi wyrok, czy każe to zrobić personalnemu?

Nadeszło południe, a ona wciąż miała pracę u Vaseya i zaczynała już wątpić, czy Naylor Massingham będzie chciał ją wyrzucić. Wyszła na lunch z uczuciem, że może spokojnie patrzeć w przyszłość. Za cóż zresztą miałby ją wyrzucić? Jej praca była bez zarzutu!

Wróciła z lunchu za dziesięć druga, w zupełnie niezłym nastroju. Dokładnie o drugiej zadzwonił tele­fon. Odebrał Jimmy.

- To do ciebie - szepnął, zasłaniając dłonią słucha­wkę. - Panna Russell.

Nazwisko nic jej nie powiedziało.

- Co za panna Russell? - zapytała.

Przez chwilę zastanawiał się i już myślała, że jej wszystkowiedzący asystent zawiódł, kiedy wyszeptał:

- Jedyne, co mi przychodzi do głowy, to panna Moira Russell, sekretarka pana Massinghama.

- Dzięki - uśmiechnęła się Leith. Jej dobry nastrój prysnął. - Leith Everett - przedstawiła się, opanowu­jąc nerwy.

- O, dzień dobry pani, panno Everett - grzecznie powitała ją Moira Russell. - Jestem sekretarką pana Massinghama - dodała na wszelki wypadek. - Pan Massingham chciałby widzieć się z panią...

- Teraz? - zapytała Leith pozornie spokojnym głosem, ale serce podskoczyło jej.

- Jest teraz bardzo zajęty. Jeżeli może pani nie oddalać się zbytnio i czekać na wezwanie, zadzwonię, kiedy uda mu się znaleźć dla pani czas - uprzejmie oznajmiła sekretarka.

Leith nie zapytała nawet, po co pan Massingham chce się z nią widzieć - nie musiała tego robić. Doskonale wiedziała, co jej powie.

- Dziękuję, postaram się - odparła równie uprzej­mie i odłożyła słuchawkę. Aż trzęsła się z gniewu, że ten typ wyrzuci ją z pracy, choć naprawdę nie ma za co.

Czekała, choć sama nie wiedziała dlaczego. Pewnie częściowo z powodu ogromnego długu hipotecznego, który ma do spłacenia. A może to upór i duma kazały jej czekać na wezwanie Moiry Russell. Ta sama duma, która każe jej zaraz zapytać Naylora Massinghama, czy ma lepszy powód do wyrzucenia jej z pracy niż miłosne perypetie jego kuzyna.

Nadeszła trzecia, potem czwarta, a Leith wciąż nie otrzymała wezwania i niepokoiła się coraz bardziej.

Około piątej zaczęła kląć swego pracodawcę w żywy kamień.

- Zostajesz, Leith? - Jimmy wiedział, że Leith nie liczy godzin pracy i nieraz zostaje, żeby wykończyć jakąś robotę.

- O, niedługo wychodzę - odparła lekko.

- Chcesz, żebym został?

- Idź, idź - odpowiedziała z uśmiechem. - Z tym powinnam poradzić sobie sama.

Czy aby na pewno? - zastanawiała się po jego wyjściu. Lubiła swoją pracę, potrzebowała jej, towa­rzystwo budowlane, któremu spłacała hipotekę, też pewnie wolałoby, żeby utrzymała to dobrze płatne zajęcie. Ale nie miała pojęcia, jak to zrobić, jeśli ta świnia z nowego skrzydła powie jej: wynoś się.

O szóstej, kiedy nawet najwięksi maruderzy poszli już do domu, Leith zmieniła zdanie. W tej chwili gotowa była dość dokładnie powiedzieć Massinghamowi, gdzie ma tę posadę. W następnej minucie już zmieniła zdanie, ale jedno było pewne: należy zacząć działać.

Złapała słuchawkę telefonu. Szybko znalazła numer w spisie i - pewna, że Moira Russell już dawno poszła do domu - zadzwoniła.

- Sekretarka pana Massinghama - odezwał się jasny głos Moiry i Leith pojęła, że, podobnie jak szef, Moira pracuje do późna.

- Tu Leith Everett - oznajmiła oficjalnie i, nie dając sekretarce dojść do słowa, ciągnęła dalej. - Czy może pani przeprosić pana Massinghama? Muszę już wyjść... mam ważne spotkanie.

Po co dodałam tę ostatnią bzdurę, zastanawiała się, kierując się w stronę parkingu. Może, mimo osobis­tego stosunku do Naylora Massinghama, uznała, że dobre wychowanie tego wymaga?

Wycofywała swój samochód, kiedy spostrzegła ja­guara, którego po raz pierwszy ujrzała... Boże, czy rzeczywiście wczoraj rano? Jeżeli należy do Naylora Massinghama, a tego była niemal pewna, to znaczy, że jej szef jeszcze pilnie pracuje. Doskonale! To go będzie trzymać z dala od Olindy Bray!

Wielkie nieba! A to skąd mi się wzięło - zdumiała się Leith. Przecież w ogóle jej nie obchodzi, z iloma przepysznymi blondynkami się spotyka!

Nie była bardzo głodna, ale po powrocie zrobiła sobie filiżankę herbaty i kanapkę. Martwiła się, oczy­wiście, wiedziała, że będzie się martwić. Nie żałowała, że poszła do domu - w końcu, na litość boską, czekała całe popołudnie.

Czuła się tak, jakby ją ktoś przeżuł i wypluł, więc wzięła kąpiel, przebrała się w koszulę nocną i baweł­niany szlafrok, wyszczotkowała włosy. Było jeszcze za wcześnie, żeby kłaść się spać - zresztą wiedziała, że i tak będzie jej trudno zasnąć.

Kiedy zastanawiała się, czy jutro też będzie czekać na swój wyrok przez cały dzień, ktoś zadzwonił do drzwi. Poczuła dziwny ucisk w żołądku i zrozumiała, że wcale nie będzie musiała czekać do jutra.

Była jednak zaskoczona, kiedy ujrzała stojącego na progu Naylora Massinghama. Więcej - była tak roztrzęsiona, że zaprosiła go do środka, zaprowadziła do salonu i dopiero zdołała pozbierać myśli. Wtedy też spostrzegła, że musi mieć ze sobą jakieś poufne papiery, skoro zabrał teczkę na górę.

Jego wzrok przesunął się od lśniących, kasztano­wych włosów, poprzez pozbawioną makijażu twarz, elegancki szlafroczek, aż po czubki bosych stóp. Leith zapomniała języka w ustach, a wewnętrznie aż drżała z niepokoju, co też usłyszy za chwilę. Rychło jednak odzyskała mowę, kiedy Massingham odezwał się, mierząc ją sardonicznym spojrzeniem:

- W pełnej gali na niezmiernie ważne spotkanie - syknął, po raz kolejny obrzucając wzrokiem jej nocny strój, i dodał równie drwiąco: - A może gość jest już w środku?

- Wcale nie! - wybuchnęła Leith. Nienawidziła Naylora Massinghama całą swoją istotą... jego i tych obraźliwych pytań!

Podniosła błyszczące wrogością oczy. Niewzruszo­ny, wytrzymał jej spojrzenie, nie spiesząc się z wyjawie­niem celu swej wizyty, postawił teczkę i zapytał:

- Oczekujesz kogoś, prawda?

Leith zaczerpnęła tchu, żeby odzyskać spokój, po czym podjęła walkę - bo tak traktowała ich rozmowę -jego własną bronią.

- Nie mam dziś spotkania z Travisem, bo pewnie o to panu chodzi - oznajmiła chłodno.

- O tak, wiem - odparł łaskawie. - Wyjechał dzisiaj za granicę w interesach.

- W nadziei, że mu wywietrzeję? - zapytała, nie dając poznać po sobie zaskoczenia. Wczoraj jeszcze Travis nic nie wspominał o wyjeździe. Gdzieś za tym kryła się ręka Massinghama. Travis powiedział, że kuzyn bardzo szanował jego ojca. Czy ten szacunek nie był przypadkiem wzajemny? A może zmówili się, że Travisowi dobrze zrobi krotki wyjazd?

- Wcale tego nie oczekuję - odparł i dodał ostro:

- Chciałem po prostu sprawdzić, ilu masz bliskich przyjaciół płci męskiej.

Leith zamrugała powiekami, słysząc tę bezczelność.

- Wiem, że w biurze nosisz etykietkę „nie dotykać eksponatu" - ciągnął tymczasem (przynajmniej tyle, pomyślała Leith) - ale powiedz mi, odkąd to nosisz kapelusz myśliwski?

- Kape... - urwała, przeklinając jego spostrzegaw­czość. Z salonu nie mógł widzieć wieszaka na płaszcze i kapelusze, a jednak wiedział co na nim wisi.

- Kapelusz nie należy do mnie-odparła z godnością.

- Niemożliwe - warknął.

Leith rzuciła mu wymowne spojrzenie.

- Jeżeli już musi pan wiedzieć, kapelusz zostawił Sebastian, zanim... - zaczęła, ale urwała, bo Naylor Massingham przerwał jej brutalnie.

- A zatem Travis, którego tak zdawałaś się kochać jeszcze wczoraj, nie jest twoim jedynym kochankiem!

- Kochankiem?! - wykrzyknęła zaskoczona.

- Boże, jacyśmy niewinni! - zakpił Massingham.

Nagle w jego oczach zapaliło się demoniczne świate­łko. Ponieważ wyglądał na człowieka, który chętnie udowadnia własne teorie, postąpił dwa kroki do przodu i wyciągnął w jej stronę ramiona.

Nikt nigdy nie całował Leith w ten sposób. Być może, z powodu ciężkiej pracy, która nie zostawiała jej wiele czasu - ani chęci - by zajmować się takimi rozrywkami, całowała się rzadko i nigdy aż tak! Walczyła jak oszalała, pojęła jego zamiary od pierw­szej chwili. Oplatające ją ramiona były jednak silne jak żelazna obręcz. Nie było od nich ucieczki, podobnie jak nie było ucieczki od bliskości jego ciała. Wkrótce odkryła też, że nie można uciec od jego ust.

- Nie! - udało jej się krzyknąć, kiedy na moment uwolniła się spod władzy jego warg.

To było wszystko, co udało jej się powiedzieć, ponieważ znowu wziął w posiadanie jej wargi i całował ją jeszcze namiętniej. Czuła, jak mocniej przyciąga ją do siebie... i nagle, gdzieś wewnątrz jej ciała, odezwało się dziwne uczucie mrowienia. Usiłowała go ode­pchnąć, ale zaskoczona poczuła, że tak naprawdę wcale nie ma na to ochoty.

Dłonie Naylora pieściły jej plecy, zsunęły się do talii, potem dosięgły bioder.

- Och... - westchnęła, czując, jak rozpalają się w niej iskierki pożądania. Uniosła ramiona, oplotła nimi jego szyję i już z własnej woli oddała pocałunek.

Pogrążyła się w nieświadomości, zapomniała, po co do niej przyszedł, jeszcze pół godziny temu uznawała go za najohydniejsze z męskich stworzeń.

I wtedy nagle, niespodziewanie, znieruchomiał. W następnej chwili odepchnął ją od siebie.

Gapiła się na niego, powoli wracając do przytomno­ści, nie wiedziała, co właściwie dzieje się wokół. Chwiała się jeszcze od niespodziewanej siły, z jaką działały na nią jego pocałunki, kiedy oznajmił drwiąco:

- Mów mi dalej, że nie należysz do każdego, kto tego zechce.

Słowa te podziałały na nią jak zimny prysznic. W jednej chwili odzyskała przytomność umysłu i, choć wciąż jeszcze miała na uwadze swoją posadę, zaprag­nęła nagle go udusić.

- Wiec dlaczego tu przyszedłeś?-syknęła gwałtow­nie. - Bo chyba nie po to, aby udowodnić niszczącą moc swego sex appealu?

Kipiała wściekłością i nie była pewna, czy nie rzuci się na niego z pazurami. I naraz jej świeżo nabyta skłonność do rękoczynów została skutecznie ostudzo­na: usta jej gościa wykrzywiły się leciutko, jakby jej sarkazm go rozbawił.

Wkrótce przekonała się, że była w błędzie. Naylor Massingham nie wyglądał na rozbawionego, wręcz przeciwnie.

- Chciałem powiedzieć pani, panno Everett, że jeśli pani stosunek do pracy nie ulegnie zmianie, zostanie pani wylana! - rzucił ostro, mierząc ją mrocznym spojrzeniem.

- Wylana? - poderwała się Leith, gotowa walczyć o swą opinię. Wiedziała, że pracuje bardzo dobrze, a on usiłował jej wmówić coś wręcz przeciwnego.

- Co jest nie w porządku z moją pracą? - rzuciła wyzywająco.

Nie odpowiedział od razu, niewzruszenie spogląda­jąc w jej rozwścieczone, zielone oczy. A potem zapytał miękko:

- A co powiesz o kontrakcie Norwood & Cham­bers?

- To nieuczciwe! - wybuchnęła Leith. - Prace nad kontraktem Norwood & Chambers zostały rozpoczęte na długo przed moim przyjściem do firmy. Ja tylko...

- Dokończyłam go - wpadł jej w słowo i Leith wiedziała już, że przerzucił każdy papierek, aby tylko znaleźć jakiś błąd.

- Ale nie mogę brać odpowiedzialności za... - za­częła i natychmiast dostała nauczkę.

- Jedną z zasad, jakie musi zaakceptować urzędnik, zajmujący tak eksponowane stanowisko - wycedził - jest ta, że kiedy sypią się gromy, bierzesz od­powiedzialność za wszystko, co opuszcza twoje biuro, czy podpisałaś to, czy nie!

Zadowolony z udzielonej lekcji dodał:

- Ponieśliśmy straty w transakcji Norwood & Cha­mbers - wyjaśnił, po czym uprzejmie, zbyt uprzejmie, uzupełnił: - Zakończ znajomość z Travisem, a po­staram się o tym zapomnieć.

- To szantaż! - oskarżyła go gniewnie i od razu stwierdziła, że nie przyjął tego najlepiej.

- Nazwij to jak chcesz, do diabła! - prychnął. Leith stoczyła krótką, wewnętrzną walkę. Była już

bliska wyjawienia, że Travis nie jest i nigdy nie był jej kochankiem, ale rzuciła przelotne spojrzenie w stronę Massinghama. Z jego twardej, wojowniczej postawy wywnioskowała, że jej nie uwierzy. Przynajmniej do­póki nie opowie mu wszystkiego o Rosemary.

Po chwili wzięła się w garść. Do licha, przecież lubiła Rosemary i Travisa, uważała ich za swych przyjaciół, a jednak znalazła się o krok od zdrady.

Po drugim spojrzeniu na pracodawcę zdołała się opanować i znalazła dość sił, by wyjaśnić chłodno:

- Rozumiem, że chce mi pan dać do wyboru: albo zostawię Travisa, albo, o ile nie zdoła mnie pan dosięgnąć kontraktem Norwood & Chambers, będzie pan tak długo grzebał w umowach, w których miałam choćby minimalny udział, aż udowodni mi pan zanie­dbania w pracy!

Nienawidziła kąśliwości, która znowu pojawiła się w jego głosie, gdy stwierdził:

- Równie zmyślna, jak śliczna! - po czym pochylił się i wziął do ręki aktówkę.

Przez chwilę z ulgą sądziła, że zabierze manatki i wyjdzie. Ale nie, on jedynie otworzył teczkę i wydobył z niej opasłą dokumentację. Podał ją Leith bez słowa wyjaśnienia.

Otworzyła skoroszyt, obejrzała uważnie pierwszą stronę i podniosła na niego pytające spojrzenie:

- Palmer & Pearson? Zazwyczaj nie...

- Teraz tak - odparł stanowczo i polecił: - Popracuj sobie nad tym. Może swawole wywietrzeją ci z głowy.

Z tymi słowy, jakby uznał, że poświęcił jej wystar­czająco dużo cennego czasu, odwrócił się i wyszedł. Gapiła się w ślad za nim z buntem w oczach. Miała dość roboty i bez tego, a w dodatku ta praca wyglądała na bardzo odpowiedzialną.

Nie mogła przyjść do siebie po tej wizycie. Zanim położyła się spać, w duchu przeklinała go razem z jego ostrzeżeniami. W normalnej sytuacji, gdyby takie ostrzeżenie było niezbędne, Naylor Massingham nie zawracałby sobie głowy wizytami, zlecając je jednemu ze swoich pracowników. Miała jednak dość ludzkich uczuć, by w całej tej nieprzyjemnej historii dopatrzyć się paru pozytywnych zjawisk. Po pierwsze, wprawdzie udzielił jej ustnej nagany, ale jednocześnie dał do opracowania poważną dokumentację (nawet, jeżeli to uczynił wyłącznie dlatego, żeby nie miała czasu na inne zajęcia), co oznaczało, że słyszał pochlebne opinie na

temat jej pracy. Po drugie - nawet, jeśli z jego punktu widzenia nie miał to być komplement - powiedział o niej: Równie zmyślna, jak śliczna.

Czy właśnie te słowa złagodziły choć trochę jego brutalność? Leith, zasypiając, nie myślała jednak o sło­wach, jakie padły między nimi. Prześladował ją tamten pocałunek... i to, że nie zdołała mu się oprzeć.

Około piątku wspomnienie pocałunku z Naylorem Massinghamem zupełnie wywietrzało z głowy Leith. Zaprzątały ją inne, o wiele ważniejsze spra­wy. Czuła, że wpadła jak śliwka w kompot. I to w bardzo gorący. Rosemary nie wróciła od rodzi­ców, Travis albo był jeszcze za granicą, albo czuł się lepiej, bo więcej się nie odezwał. O ile jednak z tej strony sprawy układały się po jej myśli, o tyle dos­konale zdawała sobie sprawę z tego, że w nowym skrzydle siedzi sobie facet, który dokładnie śledzi jej najmniejsze potknięcia.

Dlatego też po dwa i trzy razy sprawdzała wszystko, co lądowało na jej biurku. Oprócz normalnych zajęć musiała poświęcić sporo czasu i wysiłku sprawie Palmer & Pearson, którą Naylor powierzył jej. Do tej pory pracowała od rana do wieczora, a teraz zostawała w biurze długo po godzinach i jeszcze zabierała do domu pękatą teczkę.

W piątkowy poranek pojawiła się w biurze po nocy spędzonej na pracy i rozmyślaniach nad zmianą posa­dy. Na Vaseyu świat się nie kończy, zdecydowała i od razu zreflektowała się, że żadna inna firma nie zapłaci jej aż tyle. Zważywszy, że nie otrzymała od Sebastiana nie tylko pocztówki, a co dopiero przekazu pienięż­nego, był to poważny argument.

Żeby już nic nie brakowało do szczęścia, zadzwonił Jimmy Webb. Prosił o zwolnienie z powodów żołąd­kowych. Czytaj: ciężki przypadek kaca - pomyślała, wiedząc, że poprzedni wieczór spędził na przyjęciu urodzinowym u kolegów.

Był jednak doskonałym pracownikiem, więc choć wiedziała, że bez niego dzień będzie cięższy niż zwykle, współczująco poradziła mu, żeby wziął Alka-Seltzer i wracał do łóżka.

- Zobaczymy się w poniedziałek - powiedziała i wróciła do swej pracy, przerywanej odbieraniem telefonów, co zazwyczaj należało do obowiązków Jimmy'ego.

Wczesnym popołudniem miała już wszystkiego ser­decznie dość. Było około wpół do trzeciej, kiedy musiała wyjść po dokumentację, którą w zwykłych warunkach przyniósłby jej Jimmy. Wracaj, Jimmy, wszystko ci przebaczyłam, myślała z lekkim rozbawie­niem, wędrując po potrzebne papiery.

Mimo rozbawienia nie była w odpowiednim na­stroju, aby przyjmować awanse Paula Fishera, który, nie zwracając uwagi na okulary i uczesanie w stylu starej panny, zawsze gotów był okazać jej swe zainte­resowanie. Tym razem nadchodzili jednocześnie: ona z jednej, on z drugiej strony. Leith usiłowała wyminąć go szerokim łukiem. On, zdaje się, miał całkiem odmienne zamiary. W korytarzu było dość miejsca dla obojga, a jednak Fisher manewrował tak, że zderzyli się i wpadła w jego ramiona. Obrócił ją ku sobie.

- Leith - zaczął tonem, który miał brzmieć uwodzi­cielsko. - Jeżeli chcesz przeżyć najpiękniejsze chwile swego życia...

- Precz z łapami! - warknęła. - Jeśli przyciśnie mnie tak, żeby znieść twoje karesy, zgłoszę się do ciebie. Tymczasem trzymaj swoje brudne macki z dala ode mnie!

Odpychała go z całej siły, nie obchodziło jej, że ktoś może zobaczyć lub usłyszeć. Jego wzrok powędrował nagle za jej plecy i natrętne ramiona opadły, a ich właściciel spiesznie poszedł w swoją stronę.

Leith z ulgą powitała wolność, ale nieprzyjemne wydarzenie sprawiło, że cała się trzęsła. Odwróciła się - tylko po to, by zderzyć się z kimś po raz kolejny.

Mam naprawdę zły dzień, pomyślała, odpychając tego kogoś i znowu tracąc równowagę. Ramiona, które przytrzymały ją tym razem, nie miały niestosow­nych zamiarów. Leith szybko podniosła wzrok i napo­tkała czarne, jak noc, spojrzenie Naylora.

Przez długą chwilę wpatrywał się uważnie w zielone oczy.

- Cała drżysz! - zauważył.

Na ułamek sekundy zamurowało ją, w mrocznym spojrzeniu zdawała się czaić łagodność. A potem jego oczy powędrowały ku jej wargom i już wiedziała, że Naylor przypomniał sobie tamte pocałunki...

Gwałtownie wyrwała się z jego objęć.

- Mężczyźni! - syknęła wściekle.

Jego dłonie opadły natychmiast, a łagodność w spoj­rzeniu okazała się wyłącznie wytworem jej wyobraźni. Była tam już jedynie drwina.

- Nie mów mi, że się leczysz! - burknął pogardliwie. Leith wysoko uniosła głowę, minęła go i odeszła. Miała dość biura na ten tydzień. Naładowała pełną teczkę spraw, nad którymi mogła popracować w domu i dokładnie o piątej zamknęła drzwi. Wychodząc z budynku spostrzegła Paula Fishera.

Miała zamiar minąć go, nie zaszczycając nawet spojrzeniem, ale nie udało jej się uniknąć spotkania.

- Dzięki! - rzucił jej prosto w twarz.

- Za co? - zapytała chłodno, nie zatrzymując się.

- Panna Niedotykalska! Dzięki tobie właśnie obe­rwałem od starego Drewera. Zaproponował mi skró­cenie długoterminowej umowy z firmą, jeśli nie zaprze­stanę napaści seksualnych.

- Nie mógł trafić lepiej! - parsknęła mu w nos, i skierowała się w stronę samochodu.

Najwyraźniej Paul Fisher uważał, że naskarżyła na niego do kierownika, ale przecież nie zrobiła tego. Właściwie nie miała nic przeciwko temu, żeby ucho­dzić za skarżypytę, jeśli miało to uchronić inne kobiety przed znoszeniem jego wątpliwych awansów. Ktoś w końcu musiał na niego donieść, prawda?

Zerknęła w stronę jaguara, zaparkowanego na swo­im stałym miejscu. Leciutki uśmieszek przemknął przez jej wargi. Czy Naylor Massingham nie był przypadkiem jedynym świadkiem tego zajścia? Wsiad­ła do samochodu i ruszyła z miejsca. Nie miała pojęcia, kto inny mógłby donieść na Fishera - i poczuła coś na kształt sympatii do swojego szefa.

Ciekawa była, jak długo im się przyglądał. Musiał widzieć całą albo prawie całą scenę, żeby mieć powód do posłania Paula Fishera na dywanik i przekonać Drewera, kto był winien zajściu.

Nagle uświadomiła sobie, że niemal przez całą drogę do domu myślała o Naylorze Massinghamie i w tejże samej chwili zadała sobie pytanie, które omal nie przyprawiło jej o zawrót głowy. Była wściekła, kiedy Alec Ardis ją objął, uściski Paula Fishera doprowadzi­ły ją do mdłości... więc dlaczego nie czuła nic podob­nego wtedy, kiedy wziął ją w ramiona Naylor?

ROZDZIAŁ CZWARTY

Leith nie znalazła odpowiedzi na dręczące ją pyta­nie. W sobotę rano obudziła się z myślą, że ma inne, ważniejsze sprawy na głowie. Wypchana do granic wytrzymałości teczka przypomniała jej, w jaki sposób spędzi dwa wolne od pracy dni.

Po śniadaniu rozłożyła w jadalni stół, na którym poukładała zawartość teczki. Wtedy zadzwoniła jej matka.

- Miałaś wiadomości od Sebastiana? - brzmiało pierwsze jej pytanie.

- Ty chyba miałaś, co? - odparła Leith z uśmie­chem.

- Dostałam dziś rano śliczny, długi list. Spotkał jakąś miłą dziewczynę, wiesz?

Sebastianowi zdarzało się to czasami.

- Wraca do domu? - zapytała Leith, zaciskając kciuki i z nadzieją czekała na odpowiedź.

- Jeszcze nieprędko. Sądzę, że możemy spodziewać się go dopiero około Bożego Narodzenia. - Matka radośnie pogrzebała wszystkie nadzieje Leith. Boże Narodzenie będzie za siedem miesięcy! - Razem z Elise podróżują po Indiach, potem pojadą do Tajlandii i... - Leith na chwilę straciła wątek, myśląc z rozpaczą, że stanie się cud, jeśli Sebastian wróci i spłaci część hipoteki w Boże Narodzenie za dwa lata... - Co za cudowna okazja!

- Oczywiście, jasne - Leith z trudem wróciła do rzeczywistości. Matka prawdopodobnie miała na my­śli cudowną okazję do zwiedzenia połowy świata.

- Mam nadzieję, że zwolnił się z pracy. Miało go nie być tylko dwa tygodnie.

- Na pewno, kochanie - odparła matka, zachwyco­na listem, który otrzymała od uwielbianego syna.

- Czy... hm... wspomniał, z czego będzie się utrzy­mywał? - zapytała Leith, pogrążona w nieustannej trosce o hipotekę.

- Wiesz, no... cóż - odparła matka z zażenowaniem i Leith szybko domyśliła się prawdy.

- Nie prosił cię chyba o pieniądze?

- A nie powinien? - pani Everett stanęła w obronie syna. - Wysyłanie co miesiąc raty za hipotekę musi być dla niego poważnym obciążeniem. Napisał, że mógł biedować, kiedy był sam, ale teraz musi myśleć o Elise.

A Elise naturalnie nie ma ani grosza, żeby płacić za swoje wydatki - pomyślała Leith, ale powstrzymała się od komentarzy.

- A co na to ojciec? - zapytała.

- Eee... poszedł grać w golfa - odparła matka i szybko zmieniła temat. Zdaje się, że ojciec nie ma pojęcia o rodzinnych brakach finansowych - pomyś­lała Leith.

- A co u ciebie, może masz jakieś małe kłopoty, w których trzeba ci pomóc?

- Wszystko jest wspaniale. Ani śladu kłopotów - zaprzeczyła Leith, nie chcąc zatruć matce wspaniałe­go nastroju. W istocie musiała stawić czoło aż dwu problemom: hipoteka i Naylor Massingham.

- Zawsze byłaś takim mądrym dzieckiem - pro­miennie stwierdziła pani Everett. Naturalnie nie miała pojęcia, ile razy Leith skrywała przed nią swe dziecięce, a później młodzieńcze troski, bo akurat w tym samym czasie Sebastian przeżywał jakieś wydarzenie lub miał problemy.

- Aha - ciągnęła matka. - Nie powiedziałaś mi, że Rosemary Green opuściła męża!

Leith na chwilę zaniemówiła. Jej rodzinne miastecz­ko, tak jak wszystkie inne, posiadało zwiadowczą siatkę plotkarzy, którzy chwytali najdrobniejszą sen­sację i nadymali ją jak balon. Rosemary byłaby jednak zrozpaczona, gdyby mówiono o jej kłopotach.

Stoczyła ciężką walkę ze swoim sumieniem, gdyż przyjaźń do Rosemary walczyła o lepsze z koniecznoś­cią bezczelnego kłamstwa.

- Rosemary nie opuściła męża-wydusiła wreszcie. Przynajmniej powiedziała prawdę! Równie dobrze mogła dokończyć zdanie i wyjaśnić, że to mąż Rose­mary postanowił odejść, ale matka już wpadła jej w słowo:

- Nie mieszka przecież u siebie. Wróciła do domu!

- Jej matka jest chora.

- Na moje oko wyglądała wyjątkowo dobrze, kiedy spotkałam ją wczoraj rano!

Nic nie można było na to poradzić.

- Nie wiedziałam, że z ciebie taka plotkara, mamuś - zażartowała Leith

- Wcale nie! - żachnęła się matka. - Ja tylko... Leith odeszła od telefonu z mieszanymi uczuciami.

Chętnie rozmawiała z rodzicami, ale tym razem wola­łaby, żeby matka nie zadzwoniła. Niepokoiła się o Rosemary - rodzice są w stanie zatruć jej życie, jeśli dotrą do ich uszu plotki krążące po miasteczku. Zaś wiadomość, że Sebastian nie wróci przed końcem roku, była prawdziwym ciosem.

List nie załatwi sprawy. O tym wiedziała, zanim jeszcze sama myśl postała jej w głowie. Ze słów matki wynikało, że Sebastian będzie stale w podróży, więc wątpliwe, aby jakikolwiek list zdołał do niego dotrzeć. A poza tym, skoro prosił matkę o pieniądze, należało się spodziewać, że jest już bez grosza.

Spędziła ponad pół godziny na przyzwyczajaniu się do myśli, że będzie musiała spłacać obie połowy miesięcznej raty przez co najmniej siedem miesięcy. Ale skądże ona, na Boga, ma wytrzasnąć tyle forsy? Prowadząc oszczędny tryb życia, poszcząc troszkę, przeżyje może miesiąc, może dwa, ale potem...

Zabrała się do pracy w nadziei, że utopi w niej swoje troski. I wówczas zdała sobie sprawę, że nie ma zamiaru wracać do Hazelbury, o ile nie będzie to absolutnie konieczne. Lubiła Londyn, swoją pracę, chciała zostać. I nagle, ni stąd, ni zowąd, stanęła jej przed oczami sylwetka Naylora Massinghama... Leith ze złością sięgnęła po skoroszyt. No to co? Lubi Londyn, lubi swoją pracę, ale...

Po południu zadzwoniła Rosemary.

- Kiedy wracasz? - szybko zapytała Leith, która mogła nie widzieć przyjaciółki tygodniami, ale teraz bardzo się za nią stęskniła.

- Jeszcze nieprędko. Rodzicom nie podoba się, że będę mieszkała sama w Londynie - wyznała.

Wielkie nieba - pomyślała Leith i poczuła wdzięcz­ność do losu za rodziców, jacy przypadli jej w udziale.

- Właśnie wyszli-ciągnęła Rosemary. Przez chwilę milczała, po czym zaczęła mówić bardzo szybko, jakby bała się, że wrócą, zanim zdąży wszystko powiedzieć. - Czy mogę cię prosić o grzeczność, Leith?

Leith uważała, że biedna, szarpana wyrzutami su­mienia Rosemary zasługuje na wszystkie grzeczności.

- Oczywiście - odparła zachęcająco.

- Wiesz, Travis dzwonił przed chwilą.

- Travis?

- Tak... Z Włoch - odparła Rosemary i Leith wydawało się, że słyszy w głosie przyjaciółki cień uśmiechu. Zniknął jednak, gdy dodała: - Na szczęście moich rodziców nie było w domu... nie wiem, co by się działo, gdyby byli... To znaczy... tym razem miałam szczęście, ale musiałam powiedzieć Travisowi, żeby już nigdy do mnie nie dzwonił.

- Ale ciągle go kochasz? - nieśmiało wtrąciła Leith.

- Tak, bardzo, bardzo - szepnęła miękko Rosema­ry po krótkiej chwili milczenia. - Ale moi rodzice są wściekli, że nie usiłuję pogodzić się z Derekiem.

- Nie powiedziałaś im, że mieszka z kimś innym?

- Powiedziałam, ale to nie robi żadnej różnicy... dostaliby szału, gdyby dowiedzieli się o Travisie. Dlatego właśnie dzwonię - wyznała wreszcie i dodała: -Tak bardzo tęsknię za jego głosem. Kiedy zadzwonił, poczułam się cudownie, ale nie mogę pozwolić, żeby zadzwonił znowu. Dlatego powiedziałam mu, że jeśli ma mi coś do powiedzenia, niech zadzwoni do ciebie, a ty mi to przekażesz. Zrobisz to, prawda?

- Naturalnie!-zawołała Leith bez wahania i natych­miast pojęła, że tą obietnicą nigdy nie zdoła, według słów Naylora Massinghama, skończyć z Travisem. Nie wątpiła w to, że Travis natychmiast się z nią skontaktuje.

Skontaktował się. Był niedzielny wieczór, a on wciąż był we Włoszech.

- Leith, to ja... Travis - usłyszała w słuchawce.

- No i jak tam? - zapytała wesoło.

- Rozmawiałem z Rosemary.

- Wiem, dzwoniła do mnie.

- Naprawdę, kochane stworzenie! Poprosiła cię o... pomoc, prawda?

- Chętnie to zrobię - zapewniła go i natychmiast wczuła się w rolę posłańca. - Masz jakąś wiadomość do przekazania?

- Powiedz jej tylko, że ją kocham... chociaż ona i tak o tym wie - odparł Travis. - Nie musisz specjalnie do niej dzwonić, bo jej rodzice zaczną coś podejrzewać. Przebaczyła mi, że byłem takim durniem i postawiłem jej ultimatum. Chciałbym, żeby już wróciła do siebie - dodał z ciężkim westchnieniem.

- A kiedy wracasz do Anglii? - zapytała Leith, czując, że Travis zaczyna wpadać w ponury nastrój.

- Ojciec dał mi furę roboty, ale powoli zaczynam dostrzegać koniec - odrzekł nieco weselej.

W poniedziałek rano Leith weszła do biura po całej niedzieli spędzonej nad dokumentami. Cieszyła się z tego poranka.

- Lepiej ci? - powitała Jimmy'ego.

- Nigdy więcej! - jęknął zawstydzony. - Dopiero wczoraj udało mi się otworzyć oczy.

Leith roześmiała się i posłała go po jakieś dane. W dziesięć minut później, kiedy zadzwonił telefon, było jej mniej wesoło.

- Tu Moira Russell - zaanonsowała się sekretarka doskonała. - Pan Massingham chciałby zobaczyć się z panią natychmiast, o ile jest pani wolna.

W uszach Leith zabrzmiało to jak rozkaz.

- Oczywiście - odpowiedziała z niejasnym uczu­ciem, że lepiej nie pytać, co by było, gdyby nie była wolna.

- Jesteś, Leith. - Jej asystent wparował do pokoju z informacjami, których potrzebowała.

- Zostaw to na moim biurku, Jimmy - poprosiła, biorąc dokumentację Palmer & Pearson. - Pan Mas­singham chce się ze mną widzieć... nie zabawię długo.

Opuściła pokój z nieprzyjemnym wrażeniem, że spryciarz Jimmy zauważył jej lekki rumieniec.

Już przed gabinetem szefa stwierdziła, że cała się trzęsie. Nic dziwnego, u niej w domu Naylor Massing­ham nie był łatwym przeciwnikiem. Co będzie teraz, kiedy znalazła się w samej jaskini lwa? Zamknęła oczy, zapukała i weszła. Wysmukła, nieskazitelnie elegancka kobieta podniosła głowę znad papierów.

- Panna Everett? - zapytała uprzejmie. Uprzejmość nic nie kosztuje.

- Dzień dobry - uśmiechnęła się Leith. - Zdaje się, że pan Massingham chciał widzieć się ze mną.

- Proszę usiąść na chwilę. - Moira Russell uśmiech­nęła się także, wstała i podeszła do drugich drzwi. Zapukała lekko i weszła. Ano właśnie - pomyślała Leith, widząc się już wysiadującą tu do południa. Na szczęście Moira Russell wróciła niemal natychmiast. Serce Leith zabiło nieco mocniej.

- Pan Massingham przyjmie panią teraz - oznaj­miła sekretarka.

Leith uśmiechnęła się lekko i wstała. Udało jej się zachować uśmiech na twarzy nawet wtedy, kiedy weszła do pokoju wyłożonego grubym dywanem. Spojrzała na wysokiego, smukłego mężczyznę, jej wzrok spoczął na chwilę na jego kształtnych wargach i - szalona -mogła myśleć już tylko o ich dotknięciu na swoich ustach.

- Dzień dobry, panie Massingham - z trudem opanowała się na tyle, by wypowiedzieć te słowa. Uśmiech na jej twarzy zbladł nieco, ale postanowiła, że będzie przynajmniej grzeczna i miła.

Przystanęła na środku pokoju. Jego ostry, badawczy wzrok zatrzymał się na skrytej za okularami twarzy i nietwarzowym kostiumie. Przyszło jej do głowy, że może powinna zachować się bardziej wojowniczo. Sądząc po jego minie, nie był w najlepszym nastroju, przynajmniej na pierwszy rzut oka.

- Usiądź - zaproponował nadspodziewanie uprzej­mie, wskazując fotel po drugiej stronie biurka.

Leith, wciąż jeszcze trochę roztrzęsiona, z wdzięcz­nością przyjęła propozycję. Wiedziała, że czas, jaki szef może jej poświęcić, jest ograniczony. Położyła na jego biurku pękatą teczkę.

- Sprawa Palmer & Pearson - zaczęła. - Mam za­miar zwrócić się do kilku firm, ale najpierw muszę uzyskać pewne cyfry z...

Podniosła głowę i speszyła się. Naylor Massingham patrzył na nią i najwyraźniej nie obchodziły go jej zamiary.

Poruszył się, ale zamiast zasiąść za biurkiem, pod­szedł do jej fotela.

- Próżność jest nieodłączną cechą kobiety - zauwa­żył. - Myślałem, że szkła kontaktowe są hitem ostat­nich lat?

- Eech... - nieświadomym, żeby nie powiedzieć: obronnym ruchem sięgnęła do okularów. Nagle poję­ła, że ten mężczyzna ma na nią zbyt wielki wpływ.

- Nie wszyscy mogą nosić szkła kontaktowe - pal­nęła bez namysłu i dodała z nutą szczerości: - Ja nie mogę.

Nie zdołała się uchylić, gdy znajomym już, gwałtow­nym gestem zerwał jej z nosa okulary. Instynktownie próbowała je złapać, ale był zbyt wysoki.

Chciała wstać, ale był zbyt busko, a ona doskonale pamiętała, co oznacza bliskość jego ciała. Zrezyg­nowała więc i wściekła obserwowała go spod oka. Tymczasem Massingham podniósł leżącą na stole dokumentację, wyjął z niej kartkę i przyjrzał się jej przez okulary. Po chwili papier powrócił do teczki, a Massingham odwrócił się do niej.

- Nie wiem, czy może pani nosić szkła kontaktowe, czy nie - stwierdził lodowatym tonem - ale na pewno nie potrzebuje ich pani. To zwykłe szkło -dodał spokojnie.

Leith milczała ciągle, kiedy jego wzrok powędrował ku jej pięknym włosom, ściśniętym w węzeł.

- Ciekawe, dlaczego wspaniała kobieta, o równie wspaniałych włosach, kryje swą urodę za okularami, których nie potrzebuje, czesze się jak więźniarka, a przy tym próbuje odwrócić uwagę od swej figury, która, o ile dobrze pamiętam, jest rozkosznie doskona­ła w kształcie i proporcjach?

Leith na ułamek sekundy zapomniała, gdzie jest i znów poczuła dotyk jego rąk na swoim ciele. Od­pędziła od siebie to wspomnienie i pomyślała, że rozmowa przybiera zbyt osobisty charakter.

- Potrzebuję tych okularów - zdecydowała się bronić tego, co w jego oskarżeniach wydawało się najmniej osobiste.

- A po co? - zapytał wyzywająco.

- Z całą pewnością nie po to, żeby przez nie patrzeć! - rzuciła bez ogródek.

- Czytałaś bez trudu, kiedy ci przyniosłem tę teczkę do domu... i nie miałaś okularów!

Niech cię cholera weźmie - pomyślała. Nagle znie­nawidziła go z całego serca. Przyglądał jej się tamtej nocy, kiedy czytała dokumentację. Nie miała pojęcia, że zapomniała o okularach...

- Nieraz... - zaczęła, gotowa kłamać jak najęta, ale przerwał jej.

- Twoje usta zaprzeczają, że jesteś taką zimną kobietą, za jaką chcesz uchodzić... mam zresztą na to także inne dowody - przyciął jej złośliwie.

- A jakież to dowody? - odparowała i, niestety, zbyt późno pojęła, że w tym okrzyku było więcej agresji niż sensu.

- Nie licząc oczu ciskających błyskawice i namięt­nego temperamentu - nie odmówił sobie przypo­mnienia jej tego - wcale nie byłaś lodowata, kiedy się do mnie tuliłaś tamtego wieczoru!

- Tu... tuliłam się? - prychnęła. Po namyśle jednak- a wspomnienia były zbyt żywe, żeby zajęło jej to więcej niż sekundę - uznała, że „tulenie" było od­powiednim określeniem.

- Nie mam ochoty mówić o tym! - rzuciła cokol­wiek arogancko. Właściwie nie miała innego wyjścia.

Jeżeli jednak spodziewała się, że ujdzie jej to na sucho, bardzo szybko przekonała się, że Massingham jeszcze niejedno ma w zanadrzu.

- Nieźle! - syknął wściekle. - Ja tu rządzę i skoro płacę za twój czas, mogę dyskutować o tym, co uznam za stosowne!

To wystarczyło, żeby zatrzęsła się ze złości, ale on jeszcze nie skończył.

- Na początek zatem powiesz mi, dlaczego, skoro wiem, że gościsz u siebie na przemian przynajmniej dwóch panów, tutaj starasz się uchodzić za Pannę Lodowatą. Okulary, uczesanie starej panny... dlaczego tak ci zależy na tej opinii?

- Jeśli już musi pan wiedzieć - wybuchnęła Leith, czując, że na wzmiankę o przynajmniej dwóch panach na przemian jej gniew przeradza się w furię - miałam nieprzyjemne doświadczenia z ostatniego miejsca pracy.

- Ardis&Co.? - zapytał z nagłym zainteresowa­niem.

Najwidoczniej rozpracował ją bardzo dokładnie. Cóż, należało się tego spodziewać.

- Jakie doświadczenia? - nalegał.

- Ktoś mnie... napastował... zaczął obmacywać...

- Masz na myśli napaść seksualną? - zapytał z po­ważną miną.

- Właśnie tak - odparła, czując, że spora część jej agresji ulotniła się nagle. - Trochę to mną wstrząsnęło.

- Sprawiło, że boisz się mężczyzn? - zapytał, ale sam widocznie w to nie wierzył, skoro sądził, że już po opuszczeniu Ardisa była w łóżku z jego kuzynem.

- Bać się? Nie... - odrzekła zupełnie uczciwie. - Nie... raczej jestem ostrożna.

- Rozumiem - skomentował to spokojnie, ale z jego miny Leith mogła wnioskować, że wcale mu się to nie podoba.

- Wiec złożyłaś Ardisowi wymówienie i zdecydo­wałaś się ukryć swoją kobie...

- Nie składałam wymówienia - wpadła mu w słowo Leith, nadal starając się być uczciwą.

- Zostałaś zwolniona? - zapytał.

Leith zorientowała się, że powiedziała dużo więcej niż trzeba. .

- To oznacza... - snuł swe rozważania Naylor Massingham, nie czekając nawet na jej odpowiedź - że osoba, która cię napastowała, musiała być dość wyso­ko postawiona.

Jego zdolność dedukcji jest doprawdy zadziwiająca -pomyślała Leith. Odkryła jednak coś jeszcze bardziej zadziwiającego.

- Pan mi wierzy? - zapytała. - Myślałam...

- Mam przed sobą cały materiał dowodowy, czyż nie? - zauważył i wyjaśnił swój tok rozumowania: -Personalny zwrócił się do Ardisa o referencje... dostał je bez trudu. Nie wspomnieli jednak o sposobie, w jaki została zerwana umowa. Ponieważ nie miało to nic wspólnego z twoją pracą, należało sądzić, że ktoś u Ardisa jest mocno zakłopotany tym, co ci się przydarzyło... i chce zachować milczenie. - Massing­ham zerknął na nią i ciągnął dalej: - Opuściłaś Ardisa i przyszłaś tutaj, świadomie ukrywając pod strojami swoją sylwetkę i twarz, mimo iż nie czułaś żadnych szczególnych zahamowań seksualnych. Zgadza się?

Leith czując się zobowiązana do odpowiedzi wy­znała z absolutną szczerością:

- Ciężko pracowałam nad zdobyciem kwalifikacji. Chcę być traktowana serio. To bardzo irytujące, kiedy wiem, że mam rozum, a niektórzy mężczyźni uważają mnie za pustogłowego kociaka, który... - urwała nagle. - To przez pana Paul Fisher dostał po nosie w zeszły piątek?

Kąciki ust Naylora Massinghama leciutko uniosły się w górę.

- Ty naprawdę myślisz - stwierdził.

- Niezależnie od kontraktu Norwood & Chambers, jestem dobra w tym, co robię! - odparła dumnie.

Wpatrywał się w jej błyszczące, zielone oczy.

- Nikt już nie nazwałby cię Panną Lodowatą, gdyby mógł cię teraz ujrzeć - powiedział mimo woli.

Okrążył biurko, usiadł i podał jej okulary.

- Nie wkładaj ich, dopóki jestem w pobliżu - pole­cił, zanim zdążyła umieścić je na nosie i pozbierać myśli. - Obrażają moje poczucie piękna. A wracając do sprawy, z powodu której cię wezwałem... - dodał, nie czekając, aż Leith odzyska oddech po ostatnim zdaniu.

- Tak... eee... sprawa Palmer & Pearson-przerwała mu, nagle zdając sobie sprawę, że przez cały czas, jaki tu spędziła, zaledwie przelotnie musnęli sprawy zawo­dowe.

Udał, że nie słyszy.

- Myślałem co nieco o naszym... problemie - oznaj­mił.

Leith spojrzała na skoroszyt na biurku.

- Palmer & Pearson? - zapytała, i natychmiast zo­rientowała się, że dopóki nie zaczęła się praca, nie może być żadnych problemów. - Ach, ma pan namyśli Norwood & Chambers?

Nic lepszego nie przyszło jej do głowy.

- No więc...

- Czy ty specjalnie udajesz, że nie wiesz, o co mi chodzi? - zapytał szorstko i, widząc jej pytające spojrzenie, wyjaśnił nagle bardzo agresywnym tonem: - Mówię o moim kuzynie! Czy dzwonił?

Trzymaj się, Leith - pomyślała, ale nie skłamała.

- Dzwonił z Włoch - wyznała.

- Jak sądzę, nie poprzestał na jednym razie-mruk­nął i nie wydawał się zadowolony, kiedy nie usłyszał odpowiedzi. Mogła jednak wytrzymać jego humory. O wiele bardziej niepokojąca i podejrzana była wy­szukana grzeczność, z jaką się do niej zwracał.

- Po długim namyśle proponuję... - zaczął jed­wabistym tonem, ociekającym wdziękiem i urokiem, ba, uśmiechnął się nawet - żebyś... została moją dziewczyną.

Leith natychmiast poderwała się na równe nogi.

- O, nie, tego szczęścia nie dostąpisz! - zawołała, a przerażenie chwyciło ją za gardło.

Nie mogła opanować tej, jak sama wyczuła, zbyt silnej reakcji, w dodatku nie miała pojęcia, co ją tak przeraziło.

- Żle mnie pani zrozumiała, panno Everett - ode­zwał się chłodno Massingham. Wstał i, mierząc ją aroganckim spojrzeniem, stwierdził autorytatywnie:

- Gdybym miał dostąpić tego szczęścia, może pani być pewna, że zacząłbym wierzyć w przesądy.

Uświadomił jej w ten sposób, że gdyby istotnie miał się nią zainteresować, uznałby, że stracił resztki zdro­wego rozsądku.

- Znam już odpowiedź, ale na wszelki wypadek chciałbym ją usłyszeć od pani - ciągnął dalej szorstkim tonem. - Czy bawi się pani Travisem dla czystej... hm... przyjemności, czy też jest w nim pani zakochana?

Ostatnie słowa wypowiedział jakby z odcieniem smutku.

- Ja... - zaczęła Leith, ale kiedy już miała powie­dzieć, że nie kocha Travisa, przypomniała sobie, że nie może tego zrobić bez złamania obietnicy danej Rose­mary. Nie miała wyboru.

- No wiec?-nalegał Naylor Massingham. Im dłużej zwlekała z odpowiedzią, tym bardziej się wściekał.

- Lubię Travisa... bardzo go lubię - oznajmiła i natychmiast dostrzegła w oczach zwierzchnika nie­bezpieczne błyski. To upewniło ją, że na nic wszelkie wykręty.

- Nie - odparła szczerze.

- Nie kochasz go i nie masz zamiaru za niego wyjść?- nalegał.

- Nie prosił mnie... - znowu próbowała uników, ale urwała, bo zrobił gwałtowny krok w jej stronę.

- Nie - wyznała.

- To oznacza, że o ile on kompletnie zwariował na twoim punkcie, ty bawisz się nim jak kot myszą.

Dziwne: im bardziej jego słowa przeistaczały ją w samicę bez serca, tym większą czuła potrzebę wyznania mu prawdy.

- No i co? - warknął. Wzruszyła ramionami.

- Jeżeli chce pan widzieć to w ten sposób - odparła, czując, że doprowadziła go do szału, bo wsadził obie pięści w kieszenie, jakby bał się, że ją uderzy.

- Takie kobiety jak ty przyprawiają mnie o mdłości - wycedził. Najwyraźniej miał już jej serdecznie dość.

- Nie wiem, dlaczego jeszcze nie wyrzuciłem cię z pracy. Miałbym święty spokój!

Leith ogarnęła dzika furia. Żaden mężczyzna nie wyleciałby z pracy z takiego powodu... gotowa była się założyć, że nie!

- Boi się pan chyba, że jako bezrobotna mogłabym wyjść za Travisa - wybuchnęła złośliwie. W gniewie nie dostrzegła nawet, że taka możliwość w jej przypadku w ogóle nie wchodziła w rachubę.

Jak się okazało za chwilę, nie jej jednej zrobiło się ciemno przed oczami.

- Co przez to rozumiesz? - syknął.

Leith była dość wściekła, żeby nie rezygnować.

- Chyba nie chciałby mnie pan widzieć w swojej rodzinie, co?

- Masz cholerną rację! - wycedził, ale nagle uspo­koił się, choć w jego oczach wciąż jeszcze czaiły się niebezpieczne błyski.

- Skoro nie masz zamiaru wyjść za mojego kuzyna- dodał po chwili - przy następnym spotkaniu delikat­nie wyjaśnisz Travisowi, że go nie kochasz.

- Myśli pan, że jestem zdolna zrobić to delikatnie? - szyderczo zapytała Leith.

Massingham kompletnie zignorował jej pytanie.

- Potem - ciągnął dalej - powiesz mu, że od chwili kiedy mnie ujrzałaś, nie możesz o mnie zapomnieć.

- A on ma w tę bajeczkę po prostu uwierzyć? - wtrąciła bezczelnie.

Znowu ją zlekceważył. Następne jego słowa jednak sprawiły, że naprawdę zapomniała języka w buzi.

- Na czas, który będzie konieczny, abyś mu wywiet­rzała z mózgownicy, zostaniesz moją dziewczyną. I - dodał groźnie, zanim zdołała zaprotestować - jeżeli zależy ci na pracy, a wiem, że tak jest, nie piśniesz ani słowa o tym, że sprawa jest ukartowana.

Leith powoli otrząsnęła się z szoku. Sprawy zaszły już za daleko, żeby teraz wszystko wyznać, zresztą i tak nie mogłaby tego zrobić. Naylor przejrzał jej blef, a ona nic nie mogła na to poradzić - co za cholerna kreatura!

- Musi... musi być jakiś inny sposób - powiedziała głośno i tknięta nagłą myślą dodała: - Przecież mogę powiedzieć Travisowi, że to koniec bez... bez tego przedstawienia.

Naylor potrząsnął głową, zanim jeszcze skończyła.

- Mówiłem ci, żebyś z nim skończyła, a ty nie posłuchałaś. Miałem czas przemyśleć sprawę. Musi być tak, jak powiedziałem. Travis wpadł po uszy i nie przyjmie do wiadomości niczego innego. A zatem, kiedy przyszedłem do ciebie, zakochałaś się we mnie od pierwszego wejrzenia. Od tej pory widywaliśmy się codziennie i...

- I to wszystko ma być takie jednostronne? - prze­rwała mu jadowicie. - Mówię o tym... zauroczeniu.

Znowu potrząsnął głową.

- W tym sęk. Oboje wiemy o tym, że i tak nie poślubiłabyś go, droga panno Everett. Travis bardzo kocha swoją rodzinę.

Ty też, dodała w myśli Leith.

- Na pewno pozwoli ci odejść, kiedy dowie się, że darzysz miłością kogoś z jego rodziny i jest to miłość z wzajemnością.

- Mówi pan naturalnie o sobie!

- Naturalnie.

Leith ani trochę się to nie podobało. Szukając ratunku przypomniała sobie przystojną blondynkę, towarzyszącą mu na kolacji tamtego wieczoru.

- A co z pańską drugą dziewczyną? - rzuciła nieprzyjaznym tonem, dziwnie wzdragając się przed wypowiedzeniem imienia blondynki.

- Dziewczyną? - zdziwił się.

Leith pojęła, że Olinda była jedną z tłumu.

- Olinda Bray - wyjaśniła. - Tamtego wieczoru najwyraźniej pan się jej podobał.

- Wiesz, jak to jest - wzruszył ramionami. - Kupić nie kupić, potargować można...

Roześmiał się - trzeba przyznać - uroczo. Leith była zupełnie bezsilna.

- Wygląda na to - powiedziała - że nie mam wyboru i muszę zrobić to, co pan każe.

Zerknęła na niego i zobaczyła, że promienny uśmiech zniknął, a na jego miejscu pojawił się dawny, nienawistny wyraz. Sprawiło jej to przykrość.

- Jeszcze jedno. - Leith uznała, że skoro sprawy zaszły już tak daleko, równie dobrze może wspomnieć i o tym.

- Co? - warknął, wyraźnie niezbyt zachwycony perspektywą wysłuchania jej warunków.

- Nie mam zamiaru iść z panem do łóżka, żeby utrzymać posadę! - palnęła prosto z mostu.

Wyczytała odpowiedź z jego twarzy, zanim zdążył otworzyć usta. Wyniosłe, władcze spojrzenie, jakie jej rzucił, mówiło samo za siebie. Uważał ją za piękną, przynajmniej tak twierdził, ale poza tym nie wywierała na nim żadnego wrażenia. Chyba to właśnie chciał jej dać do zrozumienia, kiedy wycedził:

- Czy uznasz mnie za nieuprzejmego, jeśli otrę czoło z zimnego potu i odpowiem ci: kamień z serca?

Leith uznała, że określenie „świnia", to dla niego komplement! Wyobrażała sobie jego minę, gdy pozna prawdziwy obiekt miłości Travisa. Będzie wściekły, że na próżno stracił tyle energii. Zemsta ma smak mio­du... Było tylko jedno ale...

- Czy może mi pan obiecać, że niezależnie od tego, jak skończy się ta... ta farsa, czy po pańskiej myśli, czy nie... pozostanę na mojej posadzie?

Objął ją beznamiętnym spojrzeniem.

- Masz na to moje słowo.

Tylko to chciała usłyszeć. Okręciła się na piecie, zmierzając w stronę drzwi. Dokumentacja Pal­mer & Pearson pozostała na blacie biurka.

- Jeszcze jedno - zawołał za nią, zanim wyszła. Przystanęła i obróciła się w jego stronę.

- Słucham? - rzuciła chłodno.

- Domyślam się, że nie jesteś w stanie zapłacić całej hipoteki za swoje mieszkanie. Mój kuzyn na pewno ci pomagał. Od tej chwili ja przejmuję to zobowiązanie.

Na szczęście znajdował się poza zasięgiem ciosu, bo wściekłość Leith przekroczyła punkt krytyczny. Była w stanie uderzyć go. Niestety, z tej odległości mogła jedynie słownie wyrazić swoje zdanie na temat jego oferty.

- Poczekasz sobie! - syknęła.

Wcisnęła okulary na nos i wybiegła, trzaskając drzwiami. Jej stosunek do Naylora Massinghama nie budził już wątpliwości: nienawidziła go!

ROZDZIAŁ PIĄTY

W czwartek Leith zaczęła sadzić, że nigdy w życiu nie pracowała tak ciężko. W zeszłym tygodniu haro­wała jak niewolnica, ale teraz wydawało się, że na jej biurku ładowało więcej pracy niż kiedykolwiek. Może lepiej, że Rosemary jeszcze nie wróciła. Z taką masą roboty niewiele czasu pozostawało jej na kawę i plotki, nie mówiąc o życiu towarzyskim.

Życie towarzyskie! Wciąż jeszcze kipiała złością na Naylora Massinghama. Skoro ma być jego dziew­czyną, to co jeszcze robi w domu każdego wieczoru? Nie, nie chciałaby, żeby się z nią skontaktował - precz, nieposłuszne myśli! A w ogóle zbyt jest zajęta, żeby wyjść z nim wieczorem, nawet gdyby ją zaprosił. Na ile go zna, nie zaprosi jej nigdzie. Każe, poinformuje, poleci, ale nie poprosi.

W przerwach pomiędzy jednym a drugim napadem furii na Naylora zdawało jej się przeżywać dziwne chwile, kiedy z całego serca chciała mu wyznać, że nie jest uczuciowo zainteresowana jego kuzynem. Chwile te jednak nie trwały długo, bo zaraz na nowo dźwięcza­ło jej w uszach układne oświadczenie, że postanowił, iż Leith zostanie jego dziewczyną.

Bez względu na jego groźbę powinna chyba coś wyjaśnić Travisowi, ale od telefonu z Włoch nie dał znaku życia. Jednak - fakt całkowicie dla niej nie­zrozumiały - czuła jakąś dziwną niechęć do takiego załatwienia sprawy. Czyżby w stosunku do Naylora Massinghama poczuwała się do lojalności? A może to lęk przed utratą pracy?

Postanowiła nie myśleć o tym.

- Czy dziś znowu zostajesz po godzinach? - spytał Jimmy, wyrywając Leith z zadumy i kierując jej myśli na inny tor.

- Nie, Jimmy - odparła. - Dziś wychodzę o piątej. Zaspokoiła jego ciekawość i przypomniała sobie treść rozmowy z Naylorem. Był pewien, że ktoś płaci za jej mieszkanie, ponieważ jej samej na to nie stać. Ona także pogodziła się z myślą, że nie może pozwolić sobie na pozostanie w luksusowym apartamencie, zwłaszcza że nie mogła liczyć na Sebastiana.

Musiała dokładnie przemyśleć całą sytuację.

Nie wymyśliła nic genialnego aż do chwili, kie­dy przy małej przepierce przypomniała sobie, że Rosemary wynajmowała swoje mieszkanie. Po kilku minutach wiedziała już, co robić, a po dziesięciu następnych cały plan był gotowy. Kiedyś dowiedziała się od Rosemary, ile wynosi czynsz. Jeśli uda jej się otrzymać taką samą sumę za wynajęcie własnego mieszkania, na pewno spłaci hipotekę. Oznaczałoby to przeprowadzkę do mniej eleganckiej dzielnicy, ale kluczem do całej sprawy było właśnie wynajęcie tań­szego mieszkania.

Od dwóch dni poświęcała godziny lunchu na roz­mowy z pośrednikami. O piątej zatem opuściła biuro, z kwaśnym uśmieszkiem odnotowując na parkingu obecność jaguara, i pojechała na oględziny miesz­kania, na które mogłaby sobie pozwolić.

- Bardzo ładne - powiedziała miłej gospodyni, która wprawdzie nie opuszczała mieszkania na stałe, ale wyjeżdżała na północ pod koniec roku i chciała przed wyjazdem uporządkować sprawy. Mieszkanie było małe, położone w dzielnicy, której zupełnie nie znała. Była jednak w przymusowej sytuacji i nie miała wyboru, nawet jeśli odpowiadał jej jedynie czynsz.

- Wezmę je - zdecydowała natychmiast. Nie chciała wracać do swojego ogromnego apartamentu i znowu mieć wątpliwości.

Nad filiżanką herbaty omówiły warunki wynajmu. Później Leith jeszcze raz obejrzała mieszkanie.

Było już po siódmej, kiedy dotarła do eleganckiej dzielnicy, w której mieszkała dotychczas.

Jadąc myślała o tym, że do nowego mieszkania będzie mogła przeprowadzić się dopiero za trzy miesią­ce. Oznaczało to, że musi skądś zdobyć pieniądze na trzymiesięczną spłatę hipoteki i na pokrycie czeku, którym zapłaciła czynsz za pierwszy miesiąc. Próbo­wała spojrzeć na to od bardziej optymistycznej strony. Trzy miesiące pozwolą jej na spakowanie rzeczy - swoich i brata - a może przyszły lokator jej mieszkania także zapłaci za miesiąc z góry.

Oczywiście, że zapłaci - pomyślała butnie. Czując nagły przypływ dobrego humoru skręciła na parking przed swoim blokiem i - spostrzegła znajomego jagua­ra. Za kierownicą siedział mężczyzna.

Ich spojrzenia spotkały się.

A niech to! Leith od razu zauważyła, że jest o coś wściekły. Minęła go i skręciła do garażu na tyłach domu. Jakże chętnie zmieni adres! Był tylko jeden problem: w kadrach Vaseya będzie musiała podać nowy, a wtedy jej pracodawca i tak ją znajdzie!

Wprowadziła wóz do garażu i przez chwilę miała ochotę wejść do domu przez tylne drzwi. Czyżby była aż takim tchórzem? Już nieraz widziała Naylora w ataku furii. Zamknęła garaż, odwróciła się i stwier­dziła, że nie musi już nigdzie iść. Naylor stał za nią, wysoki, chmurny i wyglądał raczej niesympatycznie.

Chciała coś powiedzieć, ale uprzedził ją:

- Gdzie byłaś, do cholery? - zapytał, zanim zdążyła otworzyć usta.

Ta jego bezczelność, ta cholerna bezczelność!

- Nie pańska sprawa - rzuciła przez ramię.

- Żebyś wiedziała, że moja! - wybuchnął. - Travis miał roboty na co najmniej trzy tygodnie, ale z twojego powodu musiał chyba pracować jak szalony. Jest już w mieście!

Leith wiedziała dobrze, że ten szalony wysiłek nie był bynajmniej spowodowany myślą o niej i wzruszyła ramionami.

- Pewnie zajrzał, kiedy mnie nie było - oznajmiła beztrosko.

- Nieprawda! Od szóstej siedzę tu i obserwuję wejście.

Wizja dumnego Naylora Massinghama, wysiadują­cego na czatach przez całą godzinę, wydała się Leith szalenie miła. Tak miła, że omal się nie uśmiechnęła. Powstrzymała się w porę, ale ponieważ on zachowywał się agresywnie, sama też się nie krępowała.

- A co pan tu robi, jeśli wolno zapytać? - syknęła zjadliwie.

- Nie wstydź się... nazywaj mnie Naylorem! - ryk­nął i wtedy poczucie humoru Leith wzięło górę. Wybuchnęła serdecznym śmiechem, który zaskoczył go całkowicie. Wodził wzrokiem, od jej rozbawionych oczu do ust, z takim wyrazem twarzy, że zaczęła dzielnie walczyć o kontrolę nad sobą, pewna, iż Naylor lada moment rzuci się na nią i udusi. Jednak po kilku sekundach on także dostrzegł komizm sytuacji i... zawtórował jej!

Jak śmiech zmienia twarz - pomyślała Leith. Serce jej zatrzepotało leciutko na widok roześmianych ust, które zawsze lubiła - niezależnie od ich właściciela. Odwróciła się pospiesznie i skierowała ku tylnemu wejściu do budynku. Poszedł za nią, co niezbyt ją zaskoczyło.

- Wejdź... jeśli właśnie nie miałeś zamiaru tego zrobić - zaprosiła.

- Jaka miła! - mruknął.

Leith domyśliła się, że powód jego długiego dyżuru pod jej domem pozna dopiero wtedy, gdy wpuści go do środka. Grzeczność nic nie kosztuje.

- Umieram z głodu - powiedziała już w przedpo­koju. - Sądzę, że ty też nic nie jadłeś.

Jeśli nawet Naylor był zaskoczony tym niespodzie­wanym zaproszeniem, nie okazał tego.

- Czy mam nakryć do stołu? - zapytał.

Pół godziny później siedział na kanapie, pogrążony w lekturze prenumerowanego przez Leith czasopisma finansowego. W kuchence mikrofalowej rozmrażał się sernik, a w piekarniku grzało się lasagne domowej roboty. Leith uciekła na chwilę do sypialni, dopiero tam zdała sobie sprawę z tego, co wyprawia. Zaprosiła go na kolację! Na litość boską, można by pomyśleć, że ma ochotę na jego wizytę!

Wiedziała dobrze, że to niemożliwe. Jeśli nawet zapomni o tym, czego już przez niego doświadczyła, to i tak skoczą sobie do oczu, zanim kolacja dobiegnie końca! Wzruszyła ramionami i poszła do kuchni, aby przygotować sałatkę.

Była w trakcie przyprawiania sosu, kiedy rozległ się dzwonek do drzwi. Przez krótki, słodki moment miała nadzieję, że to Sebastian wrócił do domu. Sebastian jednak miał klucz. Rosemary także jeszcze nie wróciła, a skoro Naylor wspomniał, że Travis przyjechał z Włoch... cóż, istniała spora szansa, iż niespodziewa­nym gościem jest właśnie kuzyn Naylora.

O, niech to! - pomyślała. Dzwonek rozległ się ponownie. Co teraz robić, u licha? Naylor myśli, że Travis jest jej kochankiem, a ona nie może zaprzeczyć, żeby nie wciągnąć w to Rosemary.

Wybiegła z kuchni otworzyć drzwi. Okazało się, niestety, że zastanawiała się zbyt długo, bo kiedy dotarła do przedpokoju, ujrzała Naylora, chmurnego i zimnego jak góra lodowa. On także domyślił się, że nieoczekiwanym gościem jest Travis i zdecydował się otworzyć drzwi osobiście. Leith była w zbyt poważ­nych opałach, aby jeszcze wściekać się na jego swobo­dę.

- Dobry Boże! A ty co tu robisz?! - usłyszała i rozpoznała głos zaskoczonego Travisa.

Jeżeli spodziewała się, że Naylor zawaha się albo zrobi unik teraz, kiedy nadeszła chwila realizacji jego planu, spotkał ją gorzki zawód. Udowodnił za to, że rzeczywiście bardzo troszczy się o swoją rodzinę.

- Cześć, Travis - zawołał wesoło. - Chodź, Leith jest w kuchni, przygotowuje mi kolację.

To całkiem niegłupia myśl - doszła do wniosku Leith i cichaczem wróciła do kuchni, równie szybko, jak z niej wybiegła. Nie zdziwiła się także, kiedy po chwili pojawił się Naylor, ciągnąc za sobą Travisa.

- Travis! Jak miło cię widzieć - powiedziała z uśmie­chem, nie zwracając uwagi na surową minę Massing­hama.

Travis wydawał się niezdolny wymówić słowa, więc, aby przerwać niezręczne milczenie, dodała:

- Chyba uda mi się z tego lasagne wycisnąć trzy porcje, jeśli...

Na szczęście Travis otrząsnął się już z osłupienia.

- Nie, Leith, dziękuję. Jadłem niedawno. Chcia­łem... chciałem tylko powiedzieć ci, że wróciłem.

O, moje biedactwo - pomyślała Leith, nagle zdając sobie sprawę, że musiał się bardzo stęsknić za Rosema­ry. Sądził widocznie, że wróciła i pozwoli zaprosić się na filiżankę kawy.

- Czy miałeś... - Leith chciała zapytać go o podróż, ale Naylor widocznie uznał, że dał im dość czasu na ochłonięcie.

- Mam nadzieję, że to nie moje lasagne tak pachnie spalenizną, kochanie - zauważył. Doprawdy, jego tupet zwalał z nóg!

Pobiegła do kuchni po to tylko, żeby przekonać się, że nic się nie przypala.

- Zobaczymy się w czasie weekendu - mówił Nay­lor do Travisa. My! - Właściwie przyszedłeś akurat w chwili, kiedy miałem zaprosić Leith do Parkwood. Co o tym sadzisz, Leith?

Starczyło mu odwagi, żeby przywołać ją do porządku.

- Lasagne jest w porządku - wymamrotała, grając na zwłokę i cały czas myśląc o trzech ratach hipotecz­nych, które musi zapłacić, a których nie zapłaci na pewno, jeśli straci pracę. Nie, nie straci pracy. Będzie tańczyć tak, jak jej zagra pan Naylor Ja-mam-wszystkie-asy Massingham. Zapomni o swoim buncie.

- To brzmi zachęcająco - odparła z uśmiechem. Pomyślała, że prowadząc Travisa w krainę szczęśliwo­ści pali za sobą mosty. No i co z tego? Dobrze, że ma słowo Naylora, jeśli chodzi o pracę.

- Zostawiam was sam na sam z lasagne - odezwał się Travis.

- Zobaczymy się więc w weekend-oznajmiła Leith i nabrała ochoty, żeby zrobić swemu pracodawcy jakiś brzydki kawał, kiedy ten, niby wytrawny pan domu, odprowadził Travisa do drzwi.

Wrócił za chwilę.

- Jak na człowieka, który był zakochany po uszy, przyjął to całkiem dobrze - zauważył z odcieniem podziwu. - Myślałem, że starczy mu męskości, żeby...

Leith miała jednak w głowie zupełnie coś innego.

- Jak śmiałeś zaprosić mnie do Parkwood w jego obecności? - wpadła mu w słowo. - Jak...?

- Wolałabyś, żebym zrobił to za twoimi plecami?

- Naylor odpowiedział agresją na agresję.

- Nie dałeś mi szansy! - wybuchnęła. - Żadnej szansy. Ty...!

- Nie przyszło mi do głowy, że zechcesz odmówić - rzucił znacząco.

Uznał jednak, że nie wyczerpał tematu.

- Możesz powiedzieć „nie", kiedy tylko zechcesz! - syknął po chwili.

Tak, i stracić pracę - pomyślała, kipiąc złością. Świnia! W bezsilnej furii spróbowała zaatakować Naylora od innej strony.

- A co powiedzą rodzice Travisa? - zapytała nieprzyjaźnie.

- Na temat czego?

- Nie sądzisz, że zdziwią się, jeśli to ty przywieziesz mnie do Parkwood, a nie Travis?

- A dlaczegóż to? Travis nie wspomniał w domu ani słowem o pannie Leith Everett. Co prawda, ja także dowiedziałem się dopiero wtedy, kiedy zobaczyłem jego samochód przed twoim domem. O ile dobrze rozumiem takie zachowanie, byłaś dla niego niewiele znaczącą znajomością, na jedną noc.

Oddech u wiązł jej w piersi. Delikatnie powiedziane!

- Dzięki - syknęła przez zaciśnięte zęby. Zaraz wciśnie mu to lasagne do gardła, zamiast na talerz.

On chyba też stracił apetyt, bo wyszedł z kuchni, nie zaszczyciwszy spojrzeniem nieszczęsnego lasag­ne.

Nie mogła się doczekać, żeby zatrzasnąć za nim drzwi. Pobiegła do przedpokoju. Zwrócony tyłem do niej położył dłoń na klamce i właśnie wówczas wpadł mu w oko kapelusz Sebastiana. Zatrzymał się i spojrzał na Leith, która w wojowniczej postawie stała na progu, najwyraźniej czekając na jego wyjście.

Nagle kapelusz ze świstem pomknął w jej kierunku. Złapała go odruchowo.

- Pozbądź się tego! - rozkazał Naylor i wyszedł. Kapelusz Sebastiana wisiał spokojnie na swoim

miejscu, kiedy na drugi dzień rano Leith wychodziła do pracy. Wciąż jeszcze była wściekła na Naylora. Jak on śmiał pomyśleć, że mogłaby być dla kogoś przygo­dą na jedną noc...? Nawet, jeśli wydawało mu się, że ma na to niezbity dowód. To... zabolało.

Buntowała się przeciwko niemu całe popołudnie. Arogancka małpa, myślała, piekląc się w duchu i miała szczerą nadzieję, że wczoraj poszedł do łóżka z pustym żołądkiem. Chociaż nie. To nie w jego stylu.

W krótkich przerwach, między jednym napadem buntu a drugim, zastanawiała się, czy istotnie miał zamiar zabrać ją do Parkwood.

Około czwartej po południu dostała odpowiedź na swoje wątpliwości. Zadzwonił telefon. Słuchawkę pod­niósł Jimmy.

- Do ciebie - oznajmił tak służbiście, że od razu wiedziała, iż na drugim końcu linii musi być ktoś ważny.

Przypuszczała, że to jeden z wysoko postawionych urzędników firm, z którymi miewała kontakty. Dziw­ne było jedynie to, że Jimmy nie wymienił nazwiska.

- Leith Everett - oznajmiła służbiście.

- Bądź gotowa jutro o jedenastej! - polecił głos, który poznałaby wszędzie. Ton nie był ani na jotę przyjemniejszy niż ostatniej nocy.

- Tak, proszę pana! - odparła krótko i cisnęła słuchawkę na widełki.

Do diabła z nim, niech go piekło pochłonie! - myś­lała ze złością, kiedy pochwyciła spojrzenie Jim­my'ego. Od razu stwierdziła, że jej asystent wie, kto dzwonił. Wyraz twarzy chłopca świadczył o palącej go ciekawości. Bo niby dlaczego sam wielki szef firmy miałby dzwonić do niej osobiście? Jeżeli jeszcze Jimmy przypomni sobie, że pan Massingham chciał roz­mawiać z nią w zeszły poniedziałek, to Bóg jeden wie, co jego płodna wyobraźnia może wykombinować!

Jimmy otworzył usta, ale Leith uznała, że należy położyć kres wszelkim spekulacjom z jego strony.

- Nie pytaj! - ostrzegła surowo.

Zamknął usta. Nagle na jego twarzy wykwitł szeroki uśmiech.

- Nawet mi się nie śniło, słowo daję, Leith! - odparł.

Leith pracowicie sortowała swoją garderobę. Stwier­dziła ze zdziwieniem, że choć do tej pory nigdy nie miała trudności z podjęciem decyzji, tym razem na­prawdę nie wie, co ma wziąć ze sobą do Parkwood. W dalszym ciągu nie była zupełnie przekonana do tej podróży i nieraz zadawała sobie pytanie, po co w ogóle to robi. Odpowiedź przyszła niemal natychmiast, nieuchronna i niezmienna - praca i hipoteka.

Wielkie nieba! - pomyślała i nagle straciła cierp­liwość do samej siebie. Przecież to tylko na jedną noc, do diabła! Chwyciła ulubioną suknię i włożyła ją do walizki wraz z jakimiś spodniami i swetrem, na wszelki wypadek. Nagle odezwał się telefon.

- Tu Travis... czy jesteś sama?

Leith zrozumiała jego wahanie, natknął się tu prze­cież ostatnio na swojego ukochanego kuzyna...

- Tak, jestem sama - odpowiedziała.

- Zdębiałem, kiedy wczoraj Naylor otworzył mi drzwi - stwierdził Travis, uważając to za coś zupełnie naturalnego.

- Ja... często spotykam się z nim... od jego pierwszej wizyty - wykrztusiła Leith, a nieubłagane “jeśli zależy ci na pracy" znowu zadźwięczało jej w uszach.

- Zdążyłem to zauważyć, w końcu pracujesz w tym samym budynku i w ogóle. Naylor musi naprawdę myśleć o tobie poważnie - zauważył Travis, jakby chciał dać jej uczciwej naturze jeszcze jeden twardy orzech do zgryzienia. - A co ty o nim sądzisz?

- J-jeszcze za wcześnie o tym mówić - zdołała wykrztusić. - Dlaczego sądzisz, że myśli o mnie poważnie?

- Nigdy przedtem żadnej kobiety nie przyprowadził do domu - szybko odparł Travis i dodał ciepłym głosem: - Tak się cieszę, że to właśnie ty, Leith.

- Och, Travis! - wybuchnęła bezradnie.

- Wiem, wiem, jeszcze za wcześnie o tym mówić... ale gdybyś miała jakieś wątpliwości, nie dopuściłabyś, aby sprawy zaszły tak daleko. Znam cię przecież.

Leith nie wiedziała, jak na to zareagować.

- Wiem, że to dla ciebie trudny okres - ciągnął Travis, wyraźnie przytłoczony własnymi problemami. -Wiem też, że nienawidzisz okłamywać Naylora, choć mam nadzieję, że już nie będziesz musiała tego robić... ale, czy mogę dalej liczyć na twoją dyskrecję?

Leith zawahała się i miała ogromną ochotę wyjaśnić mu wszystko. Już otworzyła usta, by opowiedzieć o swojej umowie z Naylorem, ale ze zdumieniem stwierdziła, że nie jest w stanie tego zrobić.

- Mogę na ciebie liczyć, Leith? - nalegał Travis.

- Oczywiście i dobrze o tym wiesz - odparła, odkrywając, zeTravis ma ochotę na zwierzenia. Wczo­raj wieczorem dzwonił do mieszkania Rosemary kilka razy, aż wreszcie doszedł do wniosku, że jego ukocha­na musi wciąż jeszcze być u rodziców.

- Nie miałem odwagi zadzwonić do niej wprost - wyjaśnił. - Przyszedłem do ciebie, ponieważ miałem nadzieję, że zadzwonisz do Rosemary w moim imieniu, a gdyby jej rodziców nie było w domu, pozwolisz mi z nią porozmawiać. Pewnie uznasz mnie za bezczel­nego typa?

Biedny Travis - pomyślała Leith, czując, jak wzbiera w niej współczucie.

- Wcale nie uważam cię za bezczelnego typa - ode­zwała się łagodnie.

- Jeśli jesteś pewna... - zaczął i nagle zamilkł. - Nie zadzwoniłabyś do Rosemary teraz? Powiedz jej tylko, że o niej myślę.

Porozumiała się z przyjaciółką natychmiast po zakończeniu rozmowy z Travisem. Przekazała jej wiadomość.

- To miło - odparła Rosemary i Leith zrozumiała, że jej rozmówczyni nie jest sama.

Idąc do łóżka miała pretensje do całego świata. Bardzo lubiła Rosemary i doceniała jej delikatność w stosunku do rodziców, Travis jednak był niezwykle cierpliwy... czy teraz nie mogłaby go wyciągnąć z piek­ła, w którym tkwi?

Ona sama także przeżywała katusze, kiedy w sobotę rano czekała na Naylora. I znowu powracało natrętne pytanie: dlaczego, u licha, tak pokornie poddawała się jego władzy? Nie znajdując odpowiedzi poczuła, że znowu się buntuje.

Bunt ten podpowiadał jej, by uczesała włosy w stylu starej panny i włożyła grube okulary, kiedy pojawi się Jego Lordowska Mość. Jeżeli w końcu tego nie zrobiła, to nie z obawy przed grubiańskimi uwagami, którymi mógłby... nie, nie mógłby - poprawiła się w myśli - którymi zasypałby ją zaraz przy drzwiach. Raczej dlatego, że uważała, iż ten weekend będzie wystar­czająco trudny bez prowokowania tego potwora zaraz na wstępie.

Naylor nie kazał jej długo czekać. Zadzwonił do jej drzwi tuż przed jedenastą.

- Dzień dobry - przywitała go sztywno i zaprowa­dziła do salonu. Miała zamiar zadać mu kilka pytań, zanim udadzą się gdziekolwiek.

Wzięła głęboki, uspokajający oddech i na moment wyzbyła się furii, gdy pochwyciła spojrzenie obejmujące jej zgrabną sylwetkę w eleganckim białym kostiumie z granatowymi lamówkami. Był ubrany z większą swobodą niż ona. Leith doszła do wniosku, że jeśli w garniturze prezentował się dobrze - ba, wspaniale! -to w tym niedbałym stroju jego wysmukła postać nabierała jeszcze większego wdzięku.

- Spakowałam torbę na jedną noc, ale przed wyjaz­dem... - zaczęła ostro, w tej jednak chwili przekonała się, że i on także ma coś do powiedzenia - i powie to, choćby miał jej przerwać w pół słowa.

- Co powiedziałaś Travisowi? - rzucił.

- Kiedy? - zapytała, czując, że jej ręce już zaciskają się w pięści, a rozmawiali niecałe pięć minut!

- Chcesz powiedzieć, że nie kontaktował się z tobą od ostatniego czwartku?

- Chciałbyś sprawozdania punkt po punkcie? - za­pytała, uznając, że najlepszą obroną jest atak. - A mo­że wystarczy ci to, że Travis sądzi, iż jestem zakochana w tobie po uszy.

Naylor przez chwilę przyglądał się jej w milczeniu i bardzo nieprzyjaźnie.

- Gdzie twoja torba? - zapytał, wierny zasadzie, że odpowiada wyłącznie na wybrane pytania.

- Chwileczkę!

Nie miała zamiaru ruszyć się z miejsca, dopóki nie uporządkuje paru spraw.

- Czy to w porządku, że zapraszasz mnie do domu państwa Hepwood? - zagadnęła, wytrzymując jego złowieszcze spojrzenie.

- Na wszelki wypadek informuję cię... choć pewnie i tak o tym wiesz, że mieszkam z wujostwem od dziesiątego roku życia. Ich dom jest moim domem- stwierdził lodowatym tonem. - Zraniłbym ich do żywego, gdybym myślał inaczej.

Leith mogła to sobie wyobrazić. Przyszło jej do głowy następne pytanie, na które wprawdzie znała odpowiedź, ale postanowiła je zadać.

- Ale nie mieszkasz z nimi przez cały czas?

- Wygodniej mi we własnym mieszkaniu w mieście - odparł krótko.

No pewnie - pomyślała Leith, ale nie mogła pojąć, dlaczego nagle odezwało się w niej coś, co dziwnie przypominało zazdrość. Wyobraziła sobie bowiem rząd blondynek defilujący przez jego mieszkanie.

- I jakże mnie przedstawisz? - zagadnęła kwaśno.

- Jako moją dziewczynę... a jakżeby inaczej?

- Nie masz wyrzutów sumienia, że ich oszukujesz?

- Po tym wszystkim, co dla mnie zrobili - syknął wściekle - miałbym więcej wyrzutów sumienia po­zwalając, by ich najmłodszy, ukochany syn zrujnował sobie życie, uganiając się za jakąś...

- Czy ktoś już powiedział ci, jak bardzo jesteś odrażający? - zawołała gniewnie... i doszła do wnios­ku, że może powtarzać obelgi do upadłego, a jego to nawet nie dotknie.

Nagle jednak gburowaty nastrój Naylora ulotnił się, a jego miejsce zajęła wszechobecna drwina. Kołysząc się na piętach zajrzał w ciskające pioruny zielone oczy.

- Ależ ty jesteś piękna, kiedy się wściekasz! - zawo­łał przekornie.

Parkwood był to duży dom, położony w uroczej posiadłości otoczonej lasami i polami. Leith uznała go za bardzo idylliczne miejsce. Przyjechali na około dwadzieścia minut przed lunchem, co wystarczyło akurat na ogólną prezentację. Potem Leith zdążyła jedynie obejrzeć swój pokój i umyć ręce, zanim dołą­czyła do Naylora, Cicely i Guthrie Hepwoodów oraz Travisa. Wbrew własnym oczekiwaniom spodobała jej się atmosfera tego domu.

- Naylor powiedział mi, że jesteś jedną z jego najlepszych pracownic - zauważyła podczas jedzenia Cicely Hepwood, schludna, miła kobieta.

Leith posłała Naylorowi wymowne spojrzenie. Sie­dział tuż obok niej i na to oczywiste kłamstwo nawet nie zaróżowiły mu się uszy! W końcu w jej oddziale było wielu starszych stażem pracowników.

- Pewnie dlatego polecił szefowi działu pilnować, żebym nie miała za dużo wolnego czasu - odparła swobodnie. Przyszło jej na myśl, że rosnąca sterta dokumentów na jej biurku może być zasługą jego troskliwości. Spojrzała na niego jeszcze raz - tym razem to on jej się przyglądał.

- Czy to prawda? - zapytała. Myśli musiała mieć wypisane na twarzy, bo bez trudu pojął, o co jej chodzi i nawet się uśmiechnął.

- Miałaś o tym nie wiedzieć... zrobiłem to, żeby nie przychodziły ci do głowy żadne głupie pomysły.

Ty diable! - pomyślała, ale uśmiechnęła się także, ponieważ byli w towarzystwie. Doskonale pojęła, co chciał przez to powiedzieć. Uważa widocznie, że jeśli zadba o to, by nie brakowało jej pracy ani w biurze, ani w domu, to nie będzie miała dość czasu na spotykanie się z Travisem.

- Biedna Leith - wtrącił się Travis. - Naylor próbuje zrobić z ciebie pracusia.

Leith pochwyciła ostre spojrzenie, jakie Naylor posłał kuzynowi.

- Nie ma szans - zaśmiała się beztrosko i szybko zmieniła temat, chwaląc wino, które doskonale paso­wało do posiłku. - Czy ten gatunek wina też pan importuje, panie Hepwood?

Wszyscy mieli w tym momencie nieco rozbawione miny i napięcie, które wyczuwała, zniknęło w magicz­ny sposób.

- Mój wuj nie pozwoliłby nigdy, żeby na jego stole znalazło się wino z innej piwnicy, niż jego własna - dobrodusznie wyjaśnił Naylor.

Posiłek dobiegł końca w przyjemnym nastroju.

Kilka minut spędzili na dyskusji nad tym, czy Cicely Hepwood powinna odwołać wizytę w szpitalu u chore­go przyjaciela, którą mieli zaplanowaną na popołu­dnie.

- Nie możesz tego zrobić! - stwierdził Naylor. - Nie wiedzieliście o wizycie Leith. A poza tym oboje mamy zamiar wybrać się na spacer.

To akurat było dla Leith nowiną, ale nie chciała pozwolić, by jej gospodarze zawiedli chorą osobę.

- Właśnie to planowaliśmy - potwierdziła. Już w chwilę potem Cicely powiedziała, że wyjeżdżają za pół godziny.

- A ty co będziesz robił, Travis? - zapytała młod­szego syna z odcieniem niepokoju. Leith rozpoznała ten nastrój z czasów, gdy jej matka usiłowała być równie taktowna wobec Sebastiana.

Niecierpliwie czekała na odpowiedź. Miała wielką ochotę zaprosić Travisa, by towarzyszył jej i Naylorowi, ale jedno spojrzenie na partnera wystarczyło, by przekonać ją, że jeśli to zrobi, gorzko pożałuje.

- Coś tam będę robił - odpowiedział Travis.

- A... będziesz na kolacji? - ostrożnie zagadnęła matka.

- Chyba się o mnie nie martwisz, mateczko? Cicely zaśmiała się wesoło.

- Idę na górę - oznajmiła. - Muszę się przebrać. Leith pomyślała, że to pomysł godny naśladowania, jeśli Naylor rzeczywiście chce ją zabrać na spacer.

- Przepraszam - bąknęła i wraz z gospodynią opuściła pokój.

Przebrała się w spodnie, lekki sweter i buty na płaskim obcasie. Jak dotąd sprawy toczyły się lepiej, niż przypuszczała. Och, nie przeoczyła ani jednego spojrzenia, które posyłał jej Naylor, gdy zwracała się do Travisa... no, ale chyba nie sądził, że będzie go ignorować.

Kiedy w dwadzieścia minut później zeszła ze scho­dów, Naylor już na nią czekał. Objął wzrokiem całą jej postać, kończąc dopiero na czubkach miękkich panto­fli. Z pewnością ma zamiar wywlec ją na jakąś potworną, dziesięciomilową wędrówkę. Dziwne, że

serce zatrzepotało jej tak nagle... Owszem, to prawda, sporo czasu upłynęło od dnia, kiedy po raz ostatni przeszła dziesięć mil... a nawet pięć - usprawiedliwiała to trzepotanie.

- Gotowa? - zapytał raczej uprzejmie, a jej serce wykonało kolejny dziwny skok.

- Czy mówimy komuś do widzenia? - zapytała.

- Jeśli masz na myśli Travisa, to możesz o nim zapomnieć - burknął gniewnie.

Bez słowa wyminęła go i pomaszerowała naprzód. Zrównał się z nią już po paru krokach.

- Miniemy stajnie, skręcimy i przetniemy pole - oznajmił.

- Wspaniale!

Następne dziesięć minut upłynęło w całkowitym milczeniu. Leith zatopiła się we własnych myślach. Naylor doskonale zna te tereny, zapewne bawił się tu, kiedy był dzieckiem. Wchodził na drzewa, pływał w rzece... nagle przypomniała sobie coś. Jego rodzice zginęli, kiedy miał zaledwie dziesięć lat. Wrogość w jej sercu rozpłynęła się w nagłej fali współczucia. Po śmierci rodziców chyba raczej nie czuł pociągu do wspinania się na drzewa, ani do pływania.

- Naylor - zwróciła się do niego i na moment jego ból stał się jej własnym.

- Ona wie, jak mam na imię! - zauważył złośliwie. Leith w tej samej chwili zdała sobie sprawę, że po raz pierwszy zwróciła się do niego po imieniu.

- „Proszę pana" wymknęło mi się wtedy - wyznała.

- Tak myślałem - odparł. - Nagle uśmiechnął się do niej jednym kącikiem ust... i od razu poczuła się cudownie lekko i radośnie.

Speszona, szukała tematu, który otrzeźwiłby ją nieco.

- Z-zapomniałam zapytać o Palmera & Pearsona...- wykrztusiła.

- Nie rozmawiam o sprawach służbowych poza godzinami pracy - uciął, zanim dokończyła.

Obejrzała się na niego z półotwartymi ustami. Naylor beznamiętnie zniósł jej niedowierzające spoj­rzenie. Na litość boską, czyżby nie pamiętał, że sprawę Palmer & Pearson przyniósł jej poza godzinami pracy, o sprawie Norwood & Chambers dyskutował z nią poza godzinami pracy, groził, że ją wyrzuci, poza godzinami pracy...

- Więc - Leith przełknęła przynajmniej cztery sprzeczności, które mogłaby mu wytknąć - o czym u licha chcesz mówić?

Spodziewała się, że jej sarkastyczne pytanie zostanie zignorowane, a w najlepszym wypadku dowie się -w ów rozkosznie bezpośredni sposób - że na spacerze rusza się nogami, a nie językiem. Dlatego zmyliła krok, kiedy zaproponował:

- A może porozmawiamy o tym, gdzie byłaś w czwartek, kiedy czekałem na ciebie przed domem?

Obejrzała się na niego zdumiona. Gdyby ktoś go słyszał, pomyślałby, że mieli randkę i Leith przyszła mocno spóźniona!

- Ja... Ale... - zaczęła, wzięła się w garść i stwier­dziła, że nie ma powodu kłamać. - Szukałam miesz­kania.

- Dlaczego? - albo jej nie wierzył, albo był przy­zwyczajony do bardziej wyczerpujących odpowiedzi.

Leith zatrzymała się gwałtownie.

- Moje obecne mieszkanie bardzo mi odpowiada - oznajmiła wyniośle. - Ale, jak pewnie zauważyłeś, spłacanie hipoteki przekracza moje możliwości finan­sowe. Szukałam czegoś tańszego...

- Powiedziałem ci, że się tym zajmę! - przerwał ostro, doprowadzając ją do szału.

- Słyszałam, a jakże! - syknęła z urażoną dumą.

- Ha! - mruknął i chyba szybko przeanalizował sobie wszystko, co do tej pory zostało powiedziane. -A więc zdecydowałaś się definitywnie zerwać z Travi­sem?

Hej, hej, za szybki jesteś dla mnie - pomyślała.

- Nie twoja sprawa! - parsknęła równie agresywnie.

- Och, daj spokój - warknął. Agresja byłaby zbyt delikatnym określeniem dla jego nastroju. - A może masz kogoś innego, kto pomógłby ci spłacić hipotekę?

- Ach, ty...! - wrzasnęła Leith i straciła panowanie nad sobą. Szczupłe ramię zakreśliło w powietrzu łuk. - Skoro tak ciężko ci to zrozumieć - krzyczała pomię­dzy jednym ciosem a drugim - musisz mi wierzyć na słowo, że w kolejce do płacenia moich rachunków jesteś dokładnie na szarym końcu!

Odkręciła się na pięcie i pobiegła w stronę domu. Nie zwracała uwagi na jego zdumienie, że ktoś tak drobnej postury może rzucić się na niego z taką siłą, a przede wszystkim, że się na to odważy!

Domyślała się, że jest zdumiony jej atakiem, ale najbardziej bolało ją to, że ma o niej tak niedobre zdanie. Jak w ogóle śmiał myśleć, że bierze pieniądze od Travisa? Jak mógł sądzić, że ma innych mężczyzn, którzy płacą jej rachunki?

Biegła bez tchu aż do samego Parkwood. Wbiegła przez frontowe drzwi i po schodach do swojego pokoju. Uczucia wrzały w niej, jak w kotle piekielnym. Jak on śmiał? - rozpaczała. Spazmatycznie chwytając oddech opadła na łóżko i wiedziała już, że zła opinia w oczach Naylora nie bolałaby jej ani w połowie tak mocno, gdyby nagle nie odkryła, że jest w nim bez pamięci zakochana!

Nie warto było zastanawiać się, jak do tego doszło ani dlaczego tak się stało. Stało się i już! Była po uszy zakochana w Naylorze Massinghamie i nic, ale to absolutnie nic, nie była w stanie na to poradzić!

Uznała, że miłość to niezmiernie bolesne uczucie i natychmiast myśli jej powędrowały ku Travisowi, który okropnie cierpiał z tego samego powodu. Dopie­ro teraz, kiedy sama także kochała, zaczynała pojmo­wać, przez co przechodzi Travis.

Ani przez chwilę nie przestawała myśleć o Naylorze. Ze zdumieniem przyglądała się swej dłoni. Jakim sposobem, kochając tak mocno, mogła go tak wściekle zaatakować?

Poczuła się przegrana. Nie odnajdzie w sobie dawnej niechęci. Kochała go i nie czuła gniewu. Właśnie to było przyczyną uczucia zagrożenia, którego doznała, gdy Naylor po raz pierwszy oznajmił jej, żem być jego dziewczyną. Teraz już wiedziała, że ten niepokój wywodził się z przeczucia nieuchronnego cierpienia.

Nagle, kiedy wydawało jej się już, że nie istnieje dla świata, niepokój odezwał się znowu. Jak przez mgłę dotarło do niej, że ktoś puka do drzwi. Naylor! To na pewno on! Ale ona nie chce, żeby to był on. Nie jest jeszcze gotowa, by stawić mu czoło... Jeszcze nie...

Pukanie powtórzyło się, tym razem bardziej natręt­ne. Usłyszała, że ktoś wola ją po imieniu. Travis! Z ulgą podbiegła do drzwi.

- Przepraszam, że przeszkadzam - sumitował się Travis. - Ale widziałem, że wróciłaś bez Naylora.

Leith zaczęła zastanawiać się nad jakaś rozsądnie brzmiącą wymówką, ale rychło spostrzegła, że Travis pochłonięty jest bez reszty własnymi problemami.

- Kiedy przybiegłaś, siedziałem w bibliotece i myś­lałem o Rosemary, coraz bardziej przerażony tą sytua­cją. Pomyślałem, że można by do niej zadzwonić. Zrobisz to, prawda? - zapytał z takim błaganiem w oczach, że Leith nie miała serca odmówić.

- Gdzie jest telefon? - zapytała.

- Możemy zadzwonić z biblioteki, będziemy mieli spokój. - Twarz Travisa rozjaśniła się podnieceniem.

Zeszła za nim po schodach. Travis pierwszy wszedł do biblioteki i natychmiast zaczął wykręcać numer. Leith usiłowała wymyślić jakiś rozsądny pretekst, dla którego mogłaby dzwonić do Rosemary, kiedy podał jej słuchawkę.

- A... Dzień dobry, panie Green - trochę zaskoczo­na usłyszała głos ojca Rosemary. - Tu Leith Everett. Jak się pan miewa?

- Dziękuję, nieźle - brzmiała uprzejma, ale wcale nie sympatyczna odpowiedź.

- To dobrze - odparła Leith równie grzecznie. - Czy mogłabym rozmawiać z Rosemary?

- Nie jestem pewien, dokąd poszła... - odparł wykrętnie. - Może coś przekazać?

Rzeczywiście! - pomyślała gniewnie Leith, przeko­nana, że ojciec Rosemary po prostu chciałby wiedzieć, w jakiej sprawie dzwoni.

- Mogę chwilę poczekać - oznajmiła z uporem. -Jesteśmy przyjaciółkami od dawna, nie widziałam jej całe wieki. Dzwonię, żeby troszkę poplotkować.

Spojrzała na Travisa wymownie, kiedy pan Green bez słowa odłożył słuchawkę i poszedł zawołać Rose­mary. Travis wyglądał na przygnębionego. Widocznie uświadomił sobie, że skoro pan Green odebrał telefon, musi się przygotować na monolog.

- Halo? - odezwał się w słuchawce pokorny i cichy głos Rosemary.

- Tu Leith.

- Wiem, ojciec mówił.

- Jak leci?

- Matka czuje się dużo lepiej.

Och, nie pleć - pomyślała Leith. Miała niemiłe wrażenie, że rodzice chcą koniecznie przekonać Rose­mary, iż zamężna kobieta nie miewa przyjaciółek!

Obawiając się, że rozmowa może się skończyć w każdej chwili, dodała szybko:

- Travis jest tutaj... chce ci coś powiedzieć. Usłyszała szybkie, głośne westchnienie i czym prę­dzej oddała słuchawkę Travisowi.

- Witaj, Rosemary - zaczął miękko. - Wiem, że nie możesz mówić, chciałem tylko się przywitać.

Leith pomyślała, że właściwie powinna wyjść, ale rozmowa Travisa skończyła się w ciągu kilku sekund, co załamało go całkowicie.

- To nie fair! - oznajmił, odkładając słuchawkę. - Ona jest śmiertelnie wystraszona! Bóg jeden wie, co jej powiedzieli, ale chyba siedzą jej na karku dzień i noc, jeśli doprowadzili ją do takiego stanu. Boi się do mnie odezwać nawet przez telefon!

Musiał przeżywać okropne męczarnie, ale Leith nie była w stanie pomóc mu w żaden sposób.

- Przykro mi - powiedziała. Wiedziała, co robi z człowieka miłość, wiec rozumiała Travisa doskonale.

- To podłość - stwierdził. Nie mógł już dłużej dusić tego w sobie. Musiał się wygadać. - Wiem, że Rosema­ry mnie kocha i rozwiodłaby się z mężem, gdyby jej na to pozwolili. Po prostu wiem o tym. Ale oni... szano­wni państwo Green... swoim zachowaniem sprawiają, że najpiękniejsze uczucie nagle staje się ponure i grzesz­ne. A przecież nie ma w tym nic ponurego, ani grzesznego... dlaczego nie mogą zrozumieć, że Rose­mary popełniła błąd i poślubiła drania? Na pewno nie chcą, żeby płaciła za to przez całe życie. Przez nich muszę trzymać moją miłość w tajemnicy przed rodzica­mi... nie mówiąc już o braciach. Mówię ci, Leith, zaczynam tęsknić za solidnym kawałkiem sznura!

- Och, Travis - żałośnie szepnęła Leith i, nie mogąc znaleźć słów pociechy, współczująco położyła mu dłoń na ramieniu.

Nie zdążyła jej cofnąć, kiedy drzwi biblioteki ot­worzyły się nagle. Leith podskoczyła, obejrzała się i oblała żywym rumieńcem. Ujrzała Naylora po raz pierwszy od chwili, kiedy zrozumiała, że go kocha. Serce zabiło jej mocniej. Kiedy widzieli się po raz ostatni, okładała go pięściami z całej siły... a sądząc po gniewie, jaki wyzierał z jego oczu, nie miała najmniej­szych szans na wybaczenie!

Płonące złością spojrzenie powędrowało ku jej dło­ni, wciąż spoczywającej na ramieniu Travisa. Leith cofnęła ją szybko. Travis, równie zaskoczony jak ona, zdawał się odzyskiwać przytomność. Dotarło do nie­go, że nie zdoła już porozmawiać otwarcie o swoich problemach. Przygnębiony, postąpił w jedyny moż­liwy w tej sytuacji sposób.

- No to cześć - wymamrotał drżącym głosem i pospiesznie skierował się w stronę drzwi.

Leith miała ochotę pójść za jego przykładem, zdoła­ła przebiec parę kroków, kiedy Naylor, rozwścieczony i gotowy na wszystko, zastąpił jej drogę.

Podniosła na niego chmurne spojrzenie i odkryła, że nie boi się już niebezpiecznego płomienia, który ciągle tlił się w jego oczach.

- Niech zgadnę - syknął. - Sądząc z tego, jak się obmacywaliście, na swój słodki sposób starasz się pocieszyć go, ponieważ między wami wszystko skoń­czone!

- Obmacywaliśmy się! - wykrzyknęła wściekła, że ta męska świnia, której w dodatku oddała serce, może myśleć o niej aż tak źle.

- Chcesz mi powiedzieć, że go nie prowokowałaś? -rzucił twardo. Żyłka na jego skroni pulsowała lekko. Wydawało się, że stacza ze sobą ciężką walkę, kiedy odstąpił od niej o krok.

- Nawet mi się nie śniło! - syknęła zapalczywie. Niepokój i miłość zalały ją jak fala. Wiedziała tylko, że musi uciec. Jak najdalej od niego.

- Wybacz mi - bąknęła. Nie wiedziała, czy jej wybaczy i nie miała zamiaru zostać nawet tak długo, żeby się o tym przekonać. Wybiegła z biblioteki.

Wbiegła do pokoju, całym sercem pragnąc być o mile od Parkwood. Sięgnęła nawet po torbę... ale jakże może wyjechać, kiedy chce być blisko Naylora? Nie wiedziała już, czy chce zatrzymać tę dobrze płatną pracę, czy nie, ale choć wszystko wydawało się osnute mgłą, jedno było jasne i wyraźne: była w nim bardzo, bardzo zakochana.

Spędziła w pokoju resztę popołudnia. Słyszała, kiedy wrócili państwo Hepwood, ale nie miała odwagi na nich spojrzeć. Poczuła się winna dopiero w chwilę później, gdy Wendy, szesnastoletnia pomoc gospody­ni, przyniosła jej tacę z podwieczorkiem.

- Kolacja będzie o ósmej - oznajmiła wesoło.

- Dziękuję, Wendy - Leith z trudem uśmiechnęła się. Stan bolesnego niepokoju nie opuszczał jej ani na chwilę.

Nalała sobie filiżankę herbaty i stwierdziła, że nie wypada jej wyjechać. Dobre wychowanie wymagało, żeby została. Państwo Hepwood uznaliby to za bardzo dziwne, że pierwsza dziewczyna, jaką przywiózł do domu ich siostrzeniec, zamierza opuścić ich jeszcze przed kolacją.

Podeszła do okna, ale choć przed jej oczami roz­taczał się wspaniały widok, ona widziała jedynie zagniewaną twarz Naylora.

Wróciła w głąb pokoju, pogrążona w rozmyślaniach i nagle zamarła. Jeśli Naylor uważa, że jeszcze nie skończyła swej znajomości z Travisem, równie dobrze może to uczynić za nią! Jest na to wystarczająco wściekły... i wystarczająco bezczelny.

Aż do kolacji zastanawiała się, jak postąpi Naylor i jak, w zależności od sytuacji, powinna się zachować. Za dziesięć ósma, wychodząc z pokoju, wciąż jeszcze nie znała odpowiedzi.

Przed wejściem do salonu jej serce zaczęło miotać się jak szalone. Usłyszała szmer miłych dla ucha głosów i domyśliła się, że przyszła ostatnia. Odetchnęła głębiej dla dodania sobie animuszu i weszła. Zachwiała się lekko, kiedy Naylor - śmiertelnie poważny - wstał z miejsca i podszedł do niej.

- Miałem już iść po ciebie, kochanie - uśmiechnął się, obejmując wzrokiem jej lśniące włosy, jedwabną sukienkę i całą postać. Ujął ją za łokieć mocną, władczą dłonią i wprowadził do pokoju.

Kochanie! Leith jeszcze niezupełnie doszła do siebie, gdy wszyscy skierowali się do jadalni. Naylor coś knuł, była tego absolutnie pewna, tylko co?

Nie musiała czekać długo, żeby się dowiedzieć. Jadalnia Hepwoodów była elegancka i przytulna. Guthrie Hepwood usiadł przy jednym końcu stołu, z Leith po swojej prawej ręce i siedzącym obok niej Naylorem, Cicely, przy drugim, naprzeciw męża, z Travisem u boku.

- Mam tu bardzo szczególne wino, którego powi­nieneś skosztować, Naylorze - zwrócił się Guthrie do siostrzeńca, kiedy jedli przystawkę z małży zapieka­nych w cieście francuskim.

- O ile znam twój gust, wujaszku, to musi być coś naprawdę godnego uwagi - odparł Naylor i nagle, ku wielkiemu zdumieniu Leith i wszystkich obecnych, zawahał się. - Chociaż właściwie...

Wszystkie oczy zwróciły się na niego. Najwidoczniej rodzina nie była przyzwyczajona do tego, aby Naylor się wahał.

- Chociaż co? - zagadnął wuj.

Leith także z niepokojeni patrzyła na Naylora, kiedy ten odwrócił się i spojrzał na nią z uśmiechem, od którego serce zaczęło walić jej jak opętane. A potem miękkim, czułym głosem, jakim Travis zwykle opowia­dał o swej miłości, wyszeptał:

- Leith, kochanie, trudno mi zachować milczenie... Pozwolisz?

- Hm... - to było wszystko, co zdołała z siebie wydobyć, zanim wzrok Naylora przeniósł się na pana Hepwooda.

- Wujku, zastanawiałem się po prostu - uśmiechnął się do człowieka, który po ojcowsku opiekował się nim od dziesiątego roku życia - co powiedziałbyś na poczęstowanie nas odrobiną tego doskonałego szam­pana, który chowasz w piwnicy?

- Szampana? - zdziwił się Guthrie, ale odpowiedzi udzieliła mu jego własna żona, kiedy z cichym okrzy­kiem radości zwróciła się do Naylora.

- Och, Naylor... czy to znaczy... - szepnęła. Leith patrzyła jak zahipnotyzowana, zaledwie wie­rząc własnym uszom, kiedy Naylor odezwał się ciepło:

- Tak, cioteczko. Dziś po południu Leith zaszczyci­ła mnie obietnicą, że zostanie moją żoną!

Obietnica! Żona! Otworzyła usta ze zdumienia, ale koniec mocnych wrażeń jeszcze nie nastąpił. Naylor przysunął się do niej, umiejętnie maskując jej komplet­ne zaskoczenie delikatnym pocałunkiem w policzek.

- Leith nie mówiła mi, że chce wyjść za ciebie, kiedy... - wyrwał się Travis, otrząsając się z własnych, przykrych myśli.

- Jest bardzo nieśmiała, prawda, kochanie? - palnął Naylor.

Spojrzała na niego i dostrzegła coś, czego nie mógł widzieć nikt inny. Zmuszał ją, żeby zaprzeczyła ku swej własnej zgubie!

Miała dość. Naprawdę serdecznie dość. Najwyższy czas, żeby skończyć z tym, zanim wpadnie na dobre.

- Właściwie... - bąknęła jedynie po to, by Naylor wpadł jej w słowo.

- Właściwie Leith miała zamiar robić karierę zawo­dową - i, zanim jeszcze zdążyła strawić tę perełkę, dodał z poufałym uśmiechem: - Nie spodziewała się, że zaakceptuję pracującą żonę, ale jeśli tego właśnie chce moje kochanie, nie mogę kwestionować jej wyboru.

Wyboru? Jakiego u diabła wyboru? Hepwoodowie pospieszyli z gratulacjami. Guthrie natychmiast zabrał Travisa do piwnicy, żeby wybrać odpowiedniego szam­pana, a Leith dyszała zemstą.

Posiłek toczył się dalej, szampan został otworzony, rozlany, toasty wzniesione, a Leith uśmiechała się z trudem. W tej sytuacji nie mogła postąpić inaczej, ale wewnętrznie kipiała furią. Świnia! Przebiegła, chytra świnia! A więc w taki sposób zamierzał uświadomić Travisowi, że nie ma już dziewczyny! Pewnie, Travis kpi sobie z tego, ale tylko on. Leith musi się martwić, bo Naylor Rób-co-mówię Massingham, właśnie jakby oznajmił jej, że albo zamknie buzię na kłódkę i będzie robiła to, co jej każe, nawet udawała jego narzeczoną, albo może pożegnać się z pracą! Znowu miała ochotę wstać i wyjść - ale oznaczałoby to, że jest bezrobotna. Wszechobecny wróg, nie zapłacona hipoteka, wisiał jak kłoda u szyi. Nie mogła pozwolić sobie na luksus uniesienia się honorem.

Sączyła więc szampana, uśmiechała się, jadła, a jej wściekłość na Naylora gotowała się na małym ogniu. Boże drogi, kilka minut temu czuła się niemal za­wstydzona, że go uderzyła!

Klęła swego narzeczonego do samego końca kolacji.

Nagle jasno uświadomiła sobie, że nie jest tak źle. Przecież Travis jest dla niej jedynie dobrym kumplem, a ona, jak dotąd, nie straciła pracy. Zatem, kiedy przyjdzie koniec zabawy, to ona będzie się śmiała ostatnia. Ona - nie Jego Wysokość N. Massingham! Od tej chwili poczuła się znacznie lepiej.

- Może przejdziemy do salonu? - zaproponowała gospodyni. Leith zrobiła gest, żeby wstać i natychmiast Naylor znalazł się przy niej, odsuwając jej krzesło.

Podniosła na niego oczy. Ty świnio - pomyślała i uśmiechnęła się czule. A potem, absolutnie pewna, że Naylor nie znosi przylepnych kobietek-kotek ujęła go pod ramię. Co za refleks - pomyślała, kiedy zobaczyła jego zaskoczone spojrzenie. Jego dłoń spoczęła na jej palcach. Razem weszli do salonu.

Razem usiedli na jednej z długich i szerokich sof, a chociaż było na niej tyle miejsca, że oboje mogliby się nawet położyć, Leith nadal kurczowo trzymała ramię Naylora. Chcesz koteczki? Masz koteczkę. Jakiś diabeł podpowiedział jej, że to jedyny sposób, w jaki może wziąć odwet za to narzeczeństwo.

Ten sam diabeł zmusił ją do przysunięcia się jeszcze bliżej Naylora. Uśmiechnął się - ale w głębi jego oczu wyczytała, że nie dał się nabrać.

- Znowu kogoś udajesz? - mruknął.

- No jasne - tchnęła mu wprost w ucho.

- Jak cudownie widzieć cię tak szczęśliwym - wzru­szyła się Cicely Hepwood i Leith poczuła wstręt do samej siebie, że ci mili ludzie tak cieszą się ze szczęścia, które w istocie jest jednym wielkim błazeństwem.

- Mieszkacie w cudownej okolicy - zauważyła.

- Tak, lubimy to miejsce - podjął Guthrie. - Prze­prowadziliśmy się tu... Kiedy to było, Cicely?

- Dwadzieścia sześć lat temu - podsunęła, po­trząsając głową pełną wspomnień. - Tuż przed tym, zanim Naylor zamieszkał z nami.

- Naylor miał wtedy dziesięć lat, prawda? - Leith sama była zaskoczona własnym pytaniem. Nie miała zamiaru pytać o nic podobnego, ale zrozumiała, że jej miłość do Naylora i wynikająca z niej chęć, by wiedzieć o nim jak najwięcej, stłumiła wściekłość wywołaną jego szalonym pomysłem.

- To piękny czas dla was obojga - promieniała Cicely. - Na pewno bez końca opowiadaliście sobie, czym było wasze życie, zanim się spotkaliście.

- Było coś takiego - wtrącił Naylor z uśmiechem i czule spojrzał na Leith. - Jestem pewien, że jeszcze długo będę musiał uczyć się Leith.

- Nie tak wiele - zaśmiała się w odpowiedzi i nagle zorientowała się, że Cicely, z całą pewnością zupełnie bez złej myśli, zaczęła zadawać pytania, na które Naylor dawno już powinien znać odpowiedź.

- Czy mieszkasz w Londynie z rodzicami, Leith? - zapytała ciotka z zainteresowaniem.

Leith pochwyciła ostrzegawcze spojrzenie Travisa, ale nie miała najmniejszego zamiaru wymieniać imie­nia Rosemary, a tym bardziej miejsca, skąd pochodzi.

- Rodzice mieszkają w Dorset - tyle na pewno mogła powiedzieć bezpiecznie.

- Czy nie wspominałaś, że masz brata? - wtrącił Travis, zanim zdążyła powiedzieć coś więcej o swych powiązaniach z Dorset.

O, Boże, on panikuje - pomyślała. Ale do licha, prędzej odgryzie sobie język, niż pozwoli, żeby wyszło na jaw, iż Sebastian od kapelusza to jej brat. Nie, jego imię też pozostawi w tajemnicy.

- Tak, ale nie widziałam go już całe wieki - spojrza­ła na panią Hepwood i dodała: - Mieszka w Indiach.

Szybko, zanim ktokolwiek inny zdołał się odezwać, położyła rękę na dłoni Naylora i zapytała słodko:

- Czy nigdy nie myślałeś o tym, by zająć się importem win, kochany?

Och, słowo daję - pomyślała, kiedy zaszczycił ją ciepłym spojrzeniem, na którego dnie czaił się błysk świadczący o tym, że jej miłość nie robi na nim żadnego wrażenia.

- Chciałem, żeby Naylor przeszedł do mojej firmy - odpowiedział za niego Guthrie. - Naprawdę, zaofe­rowałem mu nawet miejsce w spółce. Ale nie przyjął tej propozycji. Jak ci to już zresztą na pewno powiedział.

- Naylor na pewno nie powiedział zbyt wiele - ciep­ło wtrąciła Cicely. - To taki skromny chłopiec.

- Ciociu, zaraz się zarumienię! - rzucił wesoło Naylor.

- To by było święto - mruknęła Leith wyłącznie do jego wiadomości i dodała: - Rzeczywiście, znam tylko najogólniejsze zarysy tej historii, jak...

Urwała zakłopotana. Na ten temat naprawdę nie miała nic do powiedzenia. Guthrie Hepwood przyszedł jej jednak z pomocą.

- Zainteresowania Naylora są zupełnie inne niż moje - oznajmił dobrodusznie. - To urodzony inżynier. Oczywiście, bardzo szybko zorientowałem się, że zaraz po studiach powinien założyć własną firmę. Ojciec zostawił mu trochę pieniędzy i Naylor szedł od sukcesu do sukcesu. Naturalnie pracował od rana do nocy.

- I dalej tak robi - wtrąciła Leith, przypominając sobie, że za każdym razem, kiedy opuszczała biuro, jaguar wciąż stał na parkingu.

- To się zmieni po ślubie - zapewnił Naylor, a jej serce zabiło wściekłą synkopą na samą myśl o małżeń­stwie z nim.

Niestety, świadomość lodowatej rzeczywistości przeważyła i Leith bardzo szybko z romantycznego rozmarzenia powróciła do wściekłości, spowodowanej przymusowym udziałem w jego farsie.

- Obiecanki-cacanki - zaśmiała się czule, utrzymu­jąc się w roli słodkiej narzeczonej.

W ciągu następnej godziny nie przepuściła żadnej okazji, by z przyzwoitą dozą nieśmiałości miłośnie zaglądać mu w oczy. Znosił wszystko bardzo mężnie, musiała mu to przyznać.

Około jedenastej towarzystwo zaczęło przebąkiwać o udaniu się na spoczynek. Travis jednak, ku za­skoczeniu Leith (ale wyłącznie jej) oznajmił, że nie jest śpiący i wychodzi.

- Wychodzisz? O tej porze! - zatroskała się matka.

- Nie smuć się, to miłość. Wrócę niedługo i spędzę noc we własnym łóżku.

Leith ujrzała, jak usta Naylora zaciskają się. Wido­cznie nie spodobała mu się ta wymiana zdań. Nawet w najśmielszych marzeniach nie przypuszczała, że być może Naylor wspomina zupełnie inną sobotnią noc, kiedy Travis nie spał we własnym łóżku.

- Nie hałasuj, kiedy wrócisz - ostrzegł Guthrie syna. Travis pożegnał się ze wszystkimi i wyszedł.

Cicely przybrała wesołą minę i taktownie postano­wiła, że pozostawi świeżo upieczonych narzeczonych sam na sam.

- Guthrie i ja, przed pójściem spać, zajrzymy na chwilkę do stajni. Mamy teraz tylko dwa konie, ale one też lubią posłuchać nowinek z całego dnia.

Impulsywnie podbiegła i pocałowała Leith.

- Jestem bardzo szczęśliwa! - wyszeptała ciepło. - Naprawdę.

Po wyjściu gospodarzy Leith poczuła się okropnie. Opanowała ją większa niż dotąd złość na Naylora. Była tak wściekła, że chyba lepiej, aby nie przebywała z nim w jednym pokoju. W południe uderzyła go, ale teraz jej uczucia skłaniały ją ku morderstwu.

Bez słowa wymaszerowała z pokoju. Wcale nie poczuła się lepiej, kiedy Naylor znalazł się przy niej.

- Wiesz na pewno, że Travis właśnie poszedł się pocieszać - zaatakował ją, kiedy ruszyli po schodach.

- I, oczywiście, to wyłącznie moja wina! - prychnęła, nie zatrzymując się. Wiedziała, że jeśli nawet Travis poszedł się pocieszać, to na pewno nie z jej powodu.

- A czyja? - warknął, kiedy dotarli do podestu.

- Przez cały wieczór robiłaś do mnie słodkie oczy!

- Hej, ty, uważaj! - wybuchnęła Leith, zatrzymując się przed drzwiami do sypialni. -Przecież to ty, a nie ja, ogłosiłeś nasze zaręczyny. Ty groziłeś mi utratą pracy, jeśli nie poprę cię we wszystkim, co mówisz! To było...

- Pewnie, popierałaś mnie wytrwale! - warknął. Przysięgłaby, że jest gotów do bójki, ale i tak wydawa­ło się, że gryzie go jeszcze coś innego. - Niech mnie szlag trafi, wyraźnie odpowiadała ci ta gra!

Nagle urwał. Nigdy dotąd nie widziała go tak rozgniewanego.

- Czy do niego też się tak lepiłaś? - wychrypiał. Rozwścieczona Leith miała powyżej uszu jego i tych drwin. Gwałtownie otworzyła drzwi, zapaliła lampę i odwróciła się, żeby oddać ostatni strzał, zanim za trzaśnie mu drzwi przed nosem.

- Lepić się? Chyba lepiej niż inni powinieneś wie­dzieć - zasyczała - że w niektóre noce nie mogłam znieść nawet myśli o rozstaniu!

Trzymała rękę na klamce, gotowa zamknąć drzwi, ale nim zdążyła to uczynić, Naylor wydał z siebie krzyk oburzenia. Zanim zorientowała się w sytuacji, pchnął drzwi i wszedł do środka.

Na widok wyrazu jego oczu ogarnął ją lęk, który przeistoczył się w panikę, gdy Naylor znowu ruszył ku niej.

- Wynoś się! - wrzasnęła i cofnęła się szybko. Czuła, że Naylor nie ma zamiaru słuchać jej poleceń.

- Ani mi się śni, serduszko! - warknął jak dzikus.

- Prosiłaś się o to przez cały wieczór!

W następnej sekundzie obręcz jego ramion zacieś­niła się jeszcze, a jego wargi tak długo szukały jej ust, aż je wreszcie znalazły.

- Nie! - starała się wyrwać. Rychło jednak spo­strzegła, że miał sposób na to, żeby utrzymać ją dokładnie w tej pozycji, której sobie życzył. W chwilę później porwał ją na ręce i uniósł w stronę łóżka.

- Nie, nie! - zawyła, ale stwierdziła, że tylko zdziera sobie gardło.

A potem poczuła, że brak jej tchu, kiedy rzucił ją na materac. Tylko o ułamek sekundy spóźniła się z uciecz­ką, bo gdy w chwilę potem usiłowała wygramolić się z łóżka, Naylor znalazł się tam wraz z nią i przygniótł całym swym ciężarem.

- No, a teraz pokaż mi, jak ładnie prosisz o jeszcze, tymi ogromnymi, zielonymi ślepiami - wydyszał.

- Idź do diabła! - wrzasnęła i wcale nie spodobał jej się uśmiech, który wykrzywił jego rysy.

- Pewnie pójdę, ale przedtem będę cię miał - syknął. O Boże, nie - pomyślała Leith, usiłując opanować narastające przerażenie.

- T-ty chyba nie chcesz mnie zgwałcić? - wyszeptała trzęsącym się głosem.

- Nawet nie przyszło mi to na myśl, kochanie - zadrwił.

- Więc może lepiej od razu puść mnie, dobrze? - wyrzuciła z siebie, dopóki jeszcze zachowała resztki odwagi.

- Chcesz powiedzieć, że mogę cię wziąć jedynie gwałtem? - zapytał i, licząc na to, że jej ciało będzie mu bardziej posłuszne, wycisnął na jej szyi elektryzujący pocałunek.

- To właśnie chcę powiedzieć - odparła zduszonym głosem, czując, że ciało sprzeniewierza się jej hanieb­nie, zwłaszcza, kiedy dotknął jej warg ciepłymi ustami i zaczął całować je długo i leniwie. Kiedy wreszcie podniósł głowę i spojrzał na nią, jej paznokcie tkwiły głęboko w skórze dłoni.

- Kogo chcesz wykiwać? - zadrwił. Już czuł, że Leith jest o krok od odpowiedzi na jego pocałunek, choć ona sama wciąż była tego nieświadoma.

Ale i ona wkrótce zrozumiała, że siła jej pożądania zmiotła wszystkie bariery i nie widziała już dla siebie ratunku. Pozostało jej odwołać się do jego honoru, który sprawi, że jeśli weźmie ją siłą, znienawidzi samego siebie.

Jego usta dotknęły jej warg i Leith znowu poczuła, jak jej ciało ożywa. Teraz musiała walczyć nie tylko z Naylorem, ale i ze sobą.

- Błagam, Naylor - jęknęła jednym tchem, a kiedy zawahał się i spojrzał w jej przerażone zielone oczy, wyjąkała raz jeszcze: - Proszę... nie.

- Podaj mi jakiś dobry powód - zaproponował. Wydawało jej się, że jego głos brzmi nienaturalnie nisko, jakby pod wpływem jakiejś silnej emocji.

- Jestem... jestem dziewicą - wyznała uczciwie. Drgnął mimo woli, jakby to wyznanie zaskoczyło go, chyba w ogóle nie brał tego pod uwagę. Natych­miast jednak odrzucił od siebie tę myśl.

- Może kiedyś byłaś... gdy miałaś siedemnaście lat. Założę się, że masz to już za sobą - warknął i znów pochylił się nad nią.

W ciągu pół minuty Leith była zgubiona. Następne trzydzieści sekund upłynęło Naylorowi na okrywaniu pocałunkami jej szyi aż do rąbka dekoltu, a jej - na uwalnianiu ramion, by go nimi otoczyć.

Czas stracił swoje znaczenie. Dzielili ze sobą pocału­nek za pocałunkiem. Naylor coraz mocniej wciskał ją w materac, a ona tuliła się do niego z coraz większą namiętnością.

Siła pocałunków złagodniała, kiedy odsunął się od niej. Ale ona nie chciała, by dzieliła ich nawet tak niewielka odległość i w zapamiętaniu przyciągnęła go do siebie. A potem poczuła jego palce na zamku sukienki...

Czuła się rozkosznie pozbawiona wstydu, gdy jej suknia jak jedwabny łachman spadła na ziemię, a on znowu wziął ją w ramiona.

- Cudowna Leith - wymruczał, zanurzając usta w lśniącej, kasztanowatej masie jej włosów.

- Naylor - szepnęła i poznała większe jeszcze zapamiętanie, gdy znowu wziął w posiadanie jej usta, a jego ciepłe, delikatne dłonie okryły jej szyję i ramiona zmysłową, elektryzującą pieszczotą.

- Naylor! - jęknęła znowu, zupełnie tracąc głowę, i przylgnęła do niego całym ciałem. Nie uczyniła najmniejszego gestu, by go zatrzymać, gdy zdjął z niej biustonosz i zaczął pieścić nabrzmiałe, zwieńczone różowymi pączkami piersi.

Ogarnęło ją konwulsyjne drżenie i nie była pewna, czy znowu nie wyszeptała jego imienia. Wiedziała tylko jedno: pragnęła go każdą cząstką swego ciała. Więcej, musiała mu to wyznać.

- Pragnę cię! - zaszlochała, przepełniona miłością. - Och, Naylor - wzdychała, nieświadoma tego, co robi. - Tak bardzo cię pragnę!

- Czekaj, moja śliczna - wydyszał i oderwał oczy od jej pełnej pożądania, zaróżowionej twarzy po to tylko, by pożerać wzrokiem jej drżące piersi. Wyciągnął dłoń i długie, wrażliwe palce dotknęły stwardniałych broda­wek.

- Jesteś wspaniała, Leith - rzekł cicho. - Taka wspaniała...

I, jakby ta wspaniałość poraziła go, przymknął oczy.

Nagle dźwięk otwieranych i zatrzaskiwanych drzwi ściągnął omdlewającą Leith z powrotem na ziemię. Później doszła do wniosku, że Naylor odtrąciłby ją tak czy owak. W tej jednak chwili, gdy Cicely i Guthrie Hepwood wrócili ze stajni, wiedziała tylko, że - choć pragnie Naylora całą swą istotą - nie może pozwolić, żeby kochał się z nią. A w każdym razie nie tu, w domu jego wujostwa.

Z całego serca pragnęła powiedzieć mu o swoich niepokojach, ale uznała, że to zbędne. Kiedy bowiem znów spojrzała na Naylora, jego twarz wyglądała jak lodowata maska. Usiadł gwałtownie na drugim końcu łóżka i Leith wiedziała już, że wszelka myśl o miłości wywietrzała mu z głowy.

Pochylił się, podniósł z podłogi sukienkę i okrył ją dbając, by jej piersi były dokładnie osłonięte. W tym momencie poczuła, że on też ma jej serdecznie dość. Potwierdził to w chwilę potem, kiedy w połowie drogi do drzwi obejrzał się, objął wzrokiem jej wciąż zaróżo­wioną twarz i rzucił pogardliwie:

- A co do tego twojego dziewictwa, kochanie, to założę się, że wmawiasz je wszystkim swoim kochan­kom!

Kiedy drzwi zamknęły się za nim, Leith ukryła twarz w poduszce. Nienawidziła go, a jednocześnie tak bardzo kochała. Nie wstydziła się wyznać, że w głębi serca pragnie, by stał się jej jedynym partnerem w miłości.

Wstyd jednak przyszedł ogromną falą, gdy leżąc z otwartymi oczami czekała, aż noc dobiegnie końca. Sposób, w jaki traktował ją Naylor i jego przekonanie, że wystarczy na nią kiwnąć palcem, ciągle podtrzymy­wały w niej uczucie buntu.

Zapadła wreszcie w niespokojny sen, zastanawiając się, czy może być coś gorszego niż niemądrze ulokowa­ne uczucie?

ROZDZIAŁ SIÓDMY

Po okropnej nocy Leith wstała bardzo wcześnie. Była niedziela. Wykąpana i ubrana, marzyła tylko o tym, żeby znaleźć się w swoim mieszkaniu. Wychodząc z pokoju była pewna, że ma przed sobą jeszcze co najmniej sześć godzin pobytu w Parkwood.

Naylor siedział z wujem w salonie. Kiedy weszła, obrzucił ją szybkim, ostrym spojrzeniem, a ona spuś­ciła oczy. Podszedł do niej i, oczywiście, nie przepuścił okazji, żeby zmylić ją znowu.

- Dzień dobry, kochanie - powitał ją i na wypadek, gdyby nie zorientowała się, że to czułe słowo padło wyłącznie na użytek publiczności, dodał: - Właśnie mówiłem wujowi, że wyjeżdżamy zaraz po śniadaniu.

Zacisnęła zęby. Wcale nie chciała się z nim roz­stawać...

- Na pewno musicie wyjeżdżać tak wcześnie? - za­troskała się Cicely.

- Bardzo chcielibyśmy zostać, ciociu - odparł Nay­lor czarującym tonem i natychmiast postarał się o od­wrócenie jej uwagi: - Czy Travis wrócił do domu wczoraj w nocy?

- O, tak - odparła i zwróciła się do Leith: - Travis nie zawsze pokazuje się na śniadaniu w niedzielę rano.

Leith uśmiechnęła się, ale odwracając głowę spoj­rzała wprost w oczy Naylora. Jego wzrok był zimny i wyniosły. Wiedziała, że myśli o tych niedzielnych porankach, kiedy Travis jadł śniadanie przy innym stole - i on dobrze wiedział, przy czyim!

Nie żywiła więc w stosunku do Naylora zbyt przyjaznych uczuć, kiedy wkrótce po śniadaniu opusz­czali Parkwood. Sądząc po milczeniu, jakie panowało między nimi w czasie całej drogi powrotnej, on także nie czuł do niej cienia sympatii.

Wysiadła z samochodu bez słowa, kiedy tylko zatrzymał się przed jej domem... ale on zrobił to samo. Spojrzała na niego i przypomniała sobie, że zostawiła torbę w bagażniku. Przeszła na tył samochodu i czeka­ła, aż Naylor poda jej bagaż.

- Leith - odezwał się, ale nie wyglądał ani trochę cieplej, ani mniej arogancko niż rano. - Chyba nie... - zaczął i wydawało się, że zabrakło mu słów.

Nie czekała, aż dokończy zdanie.

- Masz rację, chyba nie! - stwierdziła. Wyrwała mu z ręki torbę i pomaszerowała w stronę domu.

Niedziela wydawała się wlec w nieskończoność. Leith, opanowana na przemian miłością i nienawiścią, nie mogła przestać myśleć o Naylorze.

Wreszcie zdecydowała się iść spać. Drepcząc przez przedpokój wiedziała już, że to będzie kolejna okropna noc. Nagle podskoczyła jak oparzona. Gdzie podział się kapelusz Sebastiana? Zaczęła go szukać, sądząc, że mógł gdzieś upaść, ale przepadł bez śladu!

I pozbądź się tego! - przypomniała sobie słowa Naylora... właściwie ryknął wtedy tak głośno, że pewnie słyszała go cała ulica.

Wsunęła się do łóżka. Nie, nie mogło być innego wytłumaczenia. Powiesiła kapelusz Sebastiana na swo­im miejscu i wisiał tam jeszcze wczoraj rano, kiedy Naylor po nią przyszedł. Więc jeśli nie było to włamanie - a poza kapeluszem nic nie zginęło - to znaczy, że Naylor po prostu go zabrał.

Przez jedną, szaloną chwilę pomyślała, że może Naylor pozbył się kapelusza Sebastiana z powodu zazdrości. Ta myśl jednak miała bardzo krótki żywot i natychmiast zastąpiła ją inna: Naylor usunął kape­lusz tylko dlatego, że go nie posłuchała, więc uczynił to osobiście... bez jednego słowa!

Całe wieki upłynęły, zanim udało jej się zasnąć. Kiedy wreszcie zapadła w sen, była to raczej lekka, niespokojna drzemka. W ten sposób obudziła się po raz pierwszy długo po dzwonku budzika. Przespała go. W godzinę później ocknęła się ze świadomością, że w żaden sposób nie zdąży do biura na czas.

Szybko wzięła prysznic, ubrała się, wypiła pospiesz­nie kubek kawy i wsiadła do samochodu.

Wpadła do budynku gratulując sobie, że nadrobiła trochę czasu i teraz była spóźniona tylko pół godziny. Weszła do biura i speszyła się ogromnie: oczy wszyst­kich zdawały się być zwrócone na nią!

O, nie - pomyślała. - Spóźniłam się pół godziny i zaraz dostaję manii prześladowczej. Oczywiście, że nikt na mnie nie patrzy!

- O-la-la! - zawołał Paul Fisher, kiedy go szybko mijała, ale dla niej to o-la-la miało tylko jedno znaczenie: najwidoczniej bura, jaką dostał w zeszłym tygodniu, wcale go nie poruszyła.

- Przepraszam za spóźnienie - rzuciła Jimmy'emu, kiedy wpadła do pokoju. - Czy nikt...

Urwała. Jimmy także gapił się na nią.

- Co...?

- Kiedy nie było cię o dziewiątej, myślałem, że już nie przyjdziesz.

Nim zdołała zapytać, co to ma znaczyć, dodał:

- Podoba mi się ta fryzura.

Podniosła dłoń do włosów. Dopiero teraz dotarło do niej, że rano, robiąc wszystko całkiem automatycz­nie, zapomniała zwinąć je w kok, który zresztą nosiła dopiero od niedawna. No i zapomniała okularów.

- Dzięki-mruknęła. Już zaczęła się zastanawiać, co zrobić ze swoim wyglądem, gdy następna uwaga Jimmy'ego doprowadziła ją do szału.

- Miałaś gościa - zauważył wesoło. - Nie podał nazwiska, ale powiedział, że się odezwie.

Leith zaczęła gorączkowo myśleć, kto mógłby do niej dzwonić z innego działu, a kogo nie znałby Jimmy. Chłopiec tymczasem zwrócił ku niej roześmianą twarz:

- Mam gratulować tobie czy twojemu narzeczone­mu?

Wybałuszyła na niego osłupiałe oczy.

- Nigdy nie wiem, komu się gratuluje, kobiecie czy mężczyźnie, ale bardzo się cieszę z twoich zaręczyn.

Leith jeszcze nie odzyskała mowy.

- Wszyscy się cieszymy! - dobił ją Jimmy.

- Wszyscy? - wykrztusiła.

- Chyba nie sądziłaś, że twoje zaręczyny z panem Massinghamem przejdą niezauważone! - puszył się Jimmy. - Wszyscy wiedzą. Ja...

Przerwał mu dzwonek telefonu. Zanim podniósł słuchawkę, Leith częściowo opanowała zdumienie i właśnie zaczynała być wściekła.

- To do ciebie - oznajmił, a kiedy potrząsnęła głową, wyszeptał: - Pan Massingham.

Leith wzięła słuchawkę.

- Słucham?

- W moim biurze... natychmiast! Bang! Głos w słuchawce zamilkł.

- Pan Massingham chce mnie widzieć - powiedzia­ła, wychodząc.

- Pewnie, sądząc po tym, jak wyglądasz! - wy­szczerzył zęby.

Musiała przedrzeć się przez barykady kolejnych spojrzeń, które napotykała po drodze do nowego skrzydła. Wszyscy zdawali się wiedzieć już o jej zaręczynach. Vasey, jak inne biura, było siedliskiem plotek. A ta konkretna plotka nie mogła wyjść od nikogo innego, z wyjątkiem tego, który rozkazał jej: W moim biurze... natychmiast!

Nie wydawał się zbyt zadowolony. Ona też nie była w najlepszym nastroju. Jak mógł oznajmić wszem i wobec, że są zaręczeni? Jak mógł?!

- Proszę od razu wchodzić! - wykrzyknęła Moira Russell, kiedy Leith, nie zatrzymując się, weszła przez jedne drzwi i już kierowała się ku następnym.

- Dzięki - rzuciła Leith i weszła bez pukania. Naylor stał przy swoim biurku. Leith zamknęła

drzwi z głośnym trzaskiem i nabrała powietrza, by krzyknąć... Nie zdążyła. On był szybszy.

- W co ty do diabła grasz? - ryknął.

- Ja? - Leith nie straciła kolejnej cennej sekundy. - Jak śmiesz ogłaszać...?

- Wiesz dobrze, że nasze zaręczyny były tylko na użytek rodziny! Ty...!

- Kto, na litość boską...?

- Ejże, posłuchaj, moja pani - jego agresja sięgała szczytu. - Nikt mnie tak nie złapie na haczyk...

- Haczyk? Ty myślisz, że to ja...! - kompletnie ogłupiała Leith pojęła, że Naylor oskarża ją o roz­głoszenie ich zaręczyn wszem i wobec. - Nie pisnęłam nawet słów...

Urwała. Z jego agresywnej postawy wywnioskowa­ła, że może zaprzeczać do śmierci, a on i tak jej nie uwierzy.

- Haczyk na ciebie! - parsknęła, usiłując ukryć, że rani ją każdym słowem. - Massingham, o ile pamię­tam, wcale z ciebie nie jest aż tak wspaniały kochanek!

Te nieszczere przecież słowa musiały go dotknąć i nie spodobała mu się jej arogancja. Mimo to nie była przygotowana na tak dotkliwy cios, kiedy odparł:

- Skoro, mimo wszystko, pamiętasz te parę chwil, musiałem wywrzeć na tobie ogromne wrażenie - wysy­czał z błyskiem w oku. - Chociaż, właściwie, wcale nie miałem na myśli naszych spraw łóżkowych, a jedynie twoje zainteresowanie moimi finansami!

- Och - jęknęła boleśnie, nie wierząc własnym uszom. Nie była pewna, czy przypadkiem nie zbladła. Nagle okręciła się na pięcie. Musiała uciec, musiała ukryć swój ból.

On jednak już dostrzegł jej cierpienie, bo zaledwie zrobiła ruch w stronę drzwi, znalazł się obok niej.

- O, Boże - wymamrotał bez cienia złości i nieocze­kiwanie objął ją ramionami.

Nie przeprosił za to, co powiedział. Nie oczekiwała tego. Jednak, kiedy stała sztywna i nieruchoma w jego objęciach, przyciągnął ją delikatnie - i nagle znalazła się tuż przy jego piersi. Wytrzymała jeszcze kilka sekund, po czym poddała się jego uściskowi.

Nie pocałował jej, zresztą nie miała na to ochoty. Wiedziała, że wkrótce odzyska zmysły, ale na razie rozkoszą było pozostawanie w jego ramionach.

- Rozpuściłaś włosy - wymruczał gdzieś sponad jej głowy.

- Zaspałam i w pośpiechu zapomniałam je spiąć - odparła po prostu.

- Podoba mi się to - szepnął i wcale nie była pewna, czy nie pocałował jej w czubek głowy.

Leith przytuliła się do niego mocniej. Cała ta huśtawka - od miłości do nienawiści - uspokoiła się w niej nagle. Kochała go i chciała, by to wiedział. Podniosła głowę i powiedziała poważnie.

- Nie mówiłam nikomu o... o nas.

Serce biło jej jak zwariowany zegar, kiedy ujrzała w jego oczach wyraz równie czuły, jak jego dotknięcie.

- Ja też nie - odparł cicho.

Stali tak, spleceni ramionami, patrząc sobie w oczy, kiedy drzwi otworzyły się powoli.

- Więc kto...? - zaczął i oboje odwrócili się, czując nagle, że nie są sami.

- Travis! - krzyknęła Leith zaskoczona.

- Cześć, Leith, Naylor! - uśmiechnął się Travis.

Leith nagle zdała sobie sprawę z tego, jak muszą wyglądać, objęci i przytuleni, w oczach każdego wcho­dzącego. Odruchowo odsunęła się od Naylora. On wprawdzie jej nie zatrzymywał... ale i Travis nie widział nic w tym złego, że się obejmują. Odkryła też, że za ogłoszenie zaręczyn całej firmie mogą podzięko­wać nie komuś innemu, lecz właśnie Travisowi.

- Chyba się nie gniewasz, Naylor? - zapytał z bło­gim uśmiechem. - Byłem tu wcześniej, bo miałem coś do powiedzenia Leith. Nie mogłem się powstrzymać, żeby nie powiedzieć asystentowi Leith, że powodem spóźnienia mogą być wasze zaręczyny.

Leith była aż nadto świadoma wymownego spoj­rzenia, jakim Naylor obdarzył ją i Travisa... i wiedzia­ła, dlaczego. Jak na kogoś, kto powinien być zmart­wiony tym, że ukochana kobieta zaręczyła się z kimś innym, Travis trzymał się świetnie.

Przyszło jej do głowy, że skoro Naylor wie już, kto jest odpowiedzialny za rozgłoszenie informacji o zarę­czynach, to właściwie może sobie pójść...

- Chyba lepiej popracuję trochę - oznajmiła.

- Ja też już muszę się zbierać - powiedział Travis. Leith wyskoczyła z gabinetu jak oparzona, nie czeka­jąc, aż kuzyni wymienią między sobą ostatnie żarciki.

Travis dogonił ją w korytarzu.

- Przyszedłem tu specjalnie po to, żeby się z tobą zobaczyć - oświadczył.

- Rosemary? - domyśliła się.

- Tym razem nie chodzi o Rosemary, chociaż sytuacja się nie zmieniła - westchnął i wyjaśnił: - Wczoraj dotarło do mnie, że musiałem się zachować jak dureń, kiedy w sobotę ogłosiliście swoje zaręczyny.

- Ależ skądże - zapewniła go Leith. Nie potrafiła mu powiedzieć wprost, że był to tylko element gry.

Travis jednak już przepraszał, upierając się, że nie okazał wystarczającego entuzjazmu.

- Po tym wszystkim, co zrobiłaś dla Rosemary i dla mnie... i dalej robisz... pomyślałem sobie wczoraj, że mógłbym choć trochę okazać, jak bardzo się cieszę, że wyjdziesz za mojego kuzyna. Przyszedłem powiedzieć ci, że nie wyobrażam sobie lepszej żony dla Naylora.

- Och, Travis - jęknęła bezradnie.

- Nie było cię jeszcze, kiedy przyszedłem - ciągnął -więc wybrałem się na kawę. Kiedy wróciłem, asystent powiedział mi, że jesteś z Naylorem.

Leith miała ochotę wyznać mu, że może zapomnieć o nowej kuzynce, ale poczuła, że nie może.

- Jesteś kochany - oznajmiła po prostu. Wiedziała, że zjawił się tu tylko po to, by naprawić swój sobotni brak entuzjazmu.

W kilka minut później rozstali się. Po drodze do biura pochwyciła kilka przyjaznych spojrzeń. Nie była pewna, czy przypadkiem nie powinna zaprzeczać pogłosce, jakoby była zaręczona z władcą imperium Massinghama, ale doszła do wniosku, że jeżeli Naylor będzie miał na tę sprawę sprecyzowany pogląd, to da temu wyraz. Plotka ma krótki żywot, historię o ich zaręczynach spotka los innych nowinek. Tymczasem ma ważniejsze sprawy na głowie.

Pośród tych innych spraw najważniejsze było podej­rzliwe spojrzenie, jakim Naylor obrzucił ją i Travisa w swoim biurze. Spokój kuzyna na pewno go za­skoczył, więc chyba dziś dojdzie do ostatecznych wyjaśnień.

Wybiła jednak piąta, a Naylor się nie odezwał. Leith poczuła ulgę. Wyszła z biura za piętnaście szósta i zauważyła jaguara stojącego na parkingu. Przez moment poczuła słabość w kolanach. Otrząsnęła się jednak, wsiadła do samochodu i odjechała.

Przygotowując sobie kolację ciągle myślała o Naylorze. Dziś rano był taki czuły, kiedy dostrzegł, że zranił jej uczucia. Tak dobrze było zobaczyć tę drugą,delikatniejszą stronę jego charakteru. Ze wzruszeniem przypominała sobie jego pełne troski spojrzenie.

Myśli jej sennie krążyły wokół jednego tematu. Kiedy wspominała znowu, jak delikatnie tulił ją w ra­mionach dziś rano, nagle aż podskoczyła z przeraże­nia. Wielkie nieba, czy Naylor przypadkiem nie spo­strzegł, jak bardzo jej na nim zależy?

Ogarnęła ją panika. Może znieść wszystko, z wyjąt­kiem myśli, że on wie o jej miłości. Przez kilka minut łamała sobie głowę, jak się o tym upewnić.

Dziesięć minut później ktoś zadzwonił do jej drzwi, i to dość gwałtownie. Czekała przez cały dzień na wezwanie - cóż, wszystko wskazuje na to, że konfron­tacja odbędzie się na jej własnym terenie.

Podeszła do drzwi i od razu wiedziała, że to on. Otworzyła z bijącym sercem. Na widok mężczyzny, którego tak kochała, serce wykonało następną ewolu­cję.

- Wejdź - zaprosiła go, wiedząc, że dopóki będzie stał w progu, nie usłyszy od niego ani słowa.

Po drodze do salonu obejrzała się i stwierdziła, że czułość i delikatność należą do przeszłości. Pojawił się za to gniew, z którym już się oswoiła.

- Co Travis miał ci do powiedzenia? - zapytał bez żadnych wstępów.

- Co miał mi do powiedzenia? - powtórzyła nie­przyjaznym tonem. - Chciał porozmawiać o naszych zaręczynach, twoich i moich, ot co!

- Jasne, że nie z nim jesteś zaręczona - warknął.

- To ty tak mówisz! - prychneła.

- Masz inne pomysły?

- Gdzieżbym śmiała?

- Jak ci zależy na pracy, to nie! - syknął, bliski szału. - Czy wy macie jakąś sekretną umowę, o której ja nic nie wiem?

- O czym ty mówisz?

Jedynym sekretem, jaki dzieliła z Travisem, była Rosemary. Jak długo jeszcze będę trzymać jej istnienie w tajemnicy? - pomyślała.

- Jak to o czym? Czy ty przypadkiem nie prowa­dzisz podwójnej gry?

Z wyrazu jego oczu Leith wywnioskowała, że biada jej, jeśli zgadł.

- Wiem dobrze, co o mnie myślisz, ale czy sądzisz, że twój kuzyn chciałby dalej być moim... hm... kochan­kiem, wiedząc, że jestem z tobą zaręczona?

Naylor obrzucił ją nieprzyjemnym spojrzeniem.

- A więc skończyłaś z nim? - wywnioskował. Leith westchnęła głęboko. Już była zdecydowana

rzucić to krótkie tak, na które czekał, ale ugryzła się w język. Jeśli powie mu, że nie kocha Travisa, może także uda jej się ukryć, kogo kocha naprawdę.

- Skończyłam z nim... Tak - powiedziała sztywno. - Ale dopiero teraz zrozumiałam, że Travis zawsze będzie dla mnie kimś szczególnym.

Naylor posłał jej spojrzenie pełne intensywnej niena­wiści. Wydawało się, że chce ją przewiercić na wylot.

- Jeśli to tylko nie wpłynie na twoją pracę! - wark­nął i, jakby nie mógł ani chwili dłużej przebywać z nią w jednym pomieszczeniu, odwrócił się i wyszedł.

Leith opadła na fotel, gdy drzwi wejściowe zatrzas­nęły się za nim. Była roztrzęsiona. Trudno znieść tyle antypatii, kiedy kocha się tak bardzo!

Tej nocy znowu nie spała dobrze. Myśli jej były zajęte Naylorem. Myślała o nim, o jego wściekłości i ledwie maskowanej groźbie, którą rzucił jej na odchodnym. Do tej pory tak dokładnie starała się wypełniać wszystkie jego polecenia, a jednak wciąż była zagrożona.

Z tą smutną refleksją zasnęła, ale kiedy rankiem otworzyła oczy, uświadomiła sobie, że istnieje tylko jedno wyjście. Musi opanować miotające nią uczucia i złożyć wypowiedzenie.

Pojechała do pracy wciąż nie widząc innej alter­natywy. Oczywiście, zostanie jej dług hipoteczny, ale nie była to tragedia. Zgodnie bowiem z jej umową z Vasey, z wyjątkiem przypadku, gdyby została zwol­niona dyscyplinarnie, obie strony musiały złożyć wy­powiedzenie z trzymiesięcznym wyprzedzeniem. Za trzy miesiące wyprowadzi się z mieszkania, pozo­stawiając je najemcy, który pokryje koszty spłaty hipoteki. W ciągu trzech miesięcy na pewno nie znajdzie pracy równie dobrze płatnej, ale w każdym razie coś znajdzie!

Natychmiast po wejściu do biura wysłała Jimmy'ego z jakimś poleceniem i napisała prośbę o zwolnienie. Wiedziała, że to będzie bolało, że w ten sposób traci szansę zobaczenia Naylora kiedykolwiek, ale w głębi duszy czuła, że robi słusznie. Nie wytrzyma już dłużej jego ataków wściekłości, tego, że uważa ją za dziwkę. Najbardziej jednak bała się, by nie poznał jej praw­dziwych uczuć.

- Idę do biura pana Drewera - oznajmiła Jimmy'emu, kiedy wrócił. Wzięła kopertę z wymówieniem i poszła do szefa działu.

- Pan Drewer wyszedł na kilka minut. Czy mogę w czymś pomóc? - zapytała sekretarka.

- Proszę mu to oddać, dobrze? - poprosiła Leith i wróciła do swego biura, gdzie przez następne dwa­dzieścia minut starała się pracować w skupieniu.

Nie zdołała na dobre zatopić się w swoich zajęciach, kiedy nagle Naylor wpadł do jej pokoju z takim impetem, że podskoczyła w miejscu.

- Wynoś się! - bezceremonialnie polecił Jimmy'emu.

- Tak, proszę pana! - bąknął Jimmy i wyleciał jak z procy.

- Właśnie rozmawiałem z Drewerem - warknął. -Zauważył, że niedługo pewnie ślub, więc spytałem, co znowu krąży po tutejszych liniach. Odpowiedział, że to jego osobisty wniosek, który wyciągnął na widok twojego wymówienia.

Leith wiedziała, że Naylor nie będzie zbyt uszczęś­liwiony jej rezygnacją, ponieważ wytrąca mu z ręki wszystkie atuty.

- Proszę mi powiedzieć, panno Everett - ciągnął groźnie - co do cholery pani sobie myśli, tak po prostu odchodząc?

- Nie możesz zabronić mi odejść! - odparła butnie.

- Nie mogę zabronić ci odejść, fakt - zgodził się, kipiąc gniewem - ale na pewno mogę postarać się o to, żebyś już nie dostała pracy w swoim zawodzie!

Leith otworzyła usta i wyszeptała z niedowierza­niem:

- Nie zrobiłbyś tego...

- Tylko spróbuj! - warknął. - Telefon, słówko szepnięte do właściwego ucha o tym jak zawaliłaś kontrakt Norwood & Chambers...

Nie musiał kończyć.

Leith nie mogła uwierzyć własnym uszom. Czyżby był rzeczywiście zdolny do takiej podłości?!

- Ty sukinsynu! - syknęła.

Nie dotknęło go to. Nawet nie mrugnął.

- Wszystkiego najlepszego z okazji zaręczyn, ko­chanie! - wypalił.

ROZDZIAŁ ÓSMY

Przebrnęła jakoś przez środę i czwartek, ale w pią­tek, jadąc do pracy, wciąż nie była pewna, czy opuści Vaseya za trzy miesiące. Czuła się zbyt zniechęcona, aby szukać innego zajęcia. Nie miała żadnych perspek­tyw na znalezienie odpowiedniej pracy. Każdy przy­szły pracodawca zmuszony byłby zwrócić się do Vase­ya o referencje, a nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że Naylor Massingham dokładnie zna zawartość jej kartoteki. Zapewne poinstruował kadry, by infor­mowały go o wszystkim co dotyczy jego „narzeczo­nej". Mógł jej zaszkodzić w każdej chwili.

Parkując samochód zastanawiała się, czy wciąż jeszcze jest z nim zaręczona? Od ostatniego, jakże burzliwego spotkania nie dał znaku życia.

- Cześć, Jimmy! - rzuciła wesoło asystentowi. Nie pozwoli, by jej kłopoty stały się źródłem plotek.

- Witaj, Leith - odparł poważnie. - Naprawdę bardzo podoba mi się twoja nowa fryzura.

Leith wróciła do dawnego uczesania. Upieranie się przy nietwarzowym koku wydawało jej się idiotyczne. Zdjęła też okulary. Cielęce spojrzenie, jakim obdarzył ją Jimmy, przeraziło ją. Tylko tego teraz brakowało, żeby się w niej zadurzył.

- Dzięki - odparła krótko.

O jedenastej Jimmy poszedł na kawę i plotki. Leith pracowała jeszcze przez parę minut, po czym doszła do wniosku, że potrzebuje informacji z innego działu.

Była już w połowie korytarza, gdy ujrzała Naylora, zbliżającego się z przeciwnej strony.

Serce w niej zamarło w oczekiwaniu na spotkanie, ale jej narzeczony minął ją bez słowa, lodowate spojrzenie lokując gdzieś ponad jej głową.

Do końca dnia nie mogła znaleźć sobie miejsca. Chyba nigdy dotąd nie pracowała tak nieudolnie. Ale jak mogła się skupić, gdy co chwila, zamiast roz­łożonych przed sobą dokumentów, widziała twarz Naylora. Była taka zimna i obca...

Z zamyślenia wyrwał ją telefon.

- To chyba pan Massingham - oznajmił Jimmy scenicznym szeptem i podał jej słuchawkę.

Po chwili wahania wzięła ją do ręki.

- Halo - musiała mocno wziąć się w garść, kiedy okazało się, że Jimmy ma rację.

- Chciałbym się z tobą widzieć - powiedział Naylor beznamiętnie.

- Teraz? - zapytała, zastanawiając się jednocześnie, jak zajdzie gdziekolwiek na tych trzęsących się nogach.

- Dlaczego nie? - odparł i odłożył słuchawkę. Co za odmiana! - pomyślała, z lekka zaniepokojo­na. Czyżby znów coś knuł?

- Nie zabawię długo - powiedziała do Jimmy'ego. - Idę...

- Do nowego skrzydła?

- Za bystry jesteś na tę pracę - mruknęła wyniośle. Ruszyła korytarzem, czując, że zaczyna wpadać w panikę. Czy wezwał ją do swego gabinetu po to, żeby dać jej burę za spotkanie w korytarzu dziś rano, zastanawiała się, podchodząc do drzwi Moiry Russell. W końcu on też ją zignorował. Nie, nie mógłby być aż tak nieprzyjemny - doszła do wniosku i weszła.

- Pan Massingham jest wolny - oznajmiła z uśmie­chem Moira Russell.

- Dzięki - odpowiedziała Leith, mając nadzieję, że uśmiechem pokryje zdenerwowanie. Zapukała, wzięła głęboki oddech i weszła.

Naylor stał przy biurku, przeglądając jakieś papiery. Serce Leith zabiło mocno - Boże drogi, jakże ona go kocha!

- Dzień dobry - jakaś aktorka głęboko w jej wnętrzu powitała go uprzejmie na użytek sekretarki. Kiedy wreszcie podniósł oczy, zamknęła drzwi. - Chciałeś widzieć się ze mną?

- Wejdź - zaprosił ją, a potem rzucił papiery na biurko i podszedł do okna. Milczał przez chwilę, jakby roztaczający się stamtąd widok był bardzo interesują­cy. Nagle otrząsnął się z zadumy i powiedział:

- Wygląda na to, że wujostwo chcą lepiej poznać kobietę, którą mam pojąć za żonę.

Leith odwróciła wzrok. Poczuła ukłucie bólu na myśl, że jeśli Naylor ożeni się, to na pewno nie z nią.

- Zapraszają nas na weekend do Parkwood- dodał. Nie! - pomyślała zrezygnowana Leith. Dość już tej całej farsy!

- Zacznijmy od tego-odezwała się-że nie wyjdę za ciebie i...

Urwała, kiedy dostrzegła pulsowanie żyłki na jego skroni i mimowolny ruch głowy w tył. Z ponurego błysku w jego oczach domyśliła się, że obraziła go.

- Mogłabyś przynajmniej poczekać, aż cię ktoś poprosi, zanim odmówisz - stwierdził lodowato.

Leith aż skurczyła się po tych brutalnych słowach. Pomyślała, że za żadne skarby nie pojedzie z nim do Parkwood. Chyba wyczytał z jej twarzy ból i bunt, bo dodał już o wiele spokojniejszym tonem:

- Ciotka i wujek byli dla mnie jak rodzice... wiele im zawdzięczam...

- Czy dlatego ich okłamujesz? - rzuciła ostro, bo Naylor pielęgnując swoje uczucia rodzinne zdawał się nie zwracać uwagi na to, że czyni to jej kosztem.

- Wiesz, dlaczego muszę to robić - odparł. Miękkie nuty znikły z jego głosu.

- Odśwież mi pamięć!

- Czy muszę ci przypominać, że zabrałem cię do domu tylko po to, aby pokazać Travisowi, że kochasz kogoś innego - zwrot ten, dotyczący go w większym stopniu, niż sądził, trafił zbyt blisko celu. Leith instynktownie odwróciła się, żeby wyjść.

- Mogę z miejsca cię zwolnić! - wybuchnął Naylor, zanim zdołała zrobić choćby krok.

Stanęła nieruchomo i dopiero kiedy poczuła, że może już zapanować nad sobą, odwróciła się powoli. Nie musiał nawet mówić, że gdyby oskarżyła go o niesprawiedliwe wyrzucenie z pracy, każdy sąd stanąłby po jego stronie. Stąd w jej oczach pojawiła się spora doza nienawiści.

- Bez zapłaty, oczywiście? - zapytała wrogo.

- Masz rację! - odparł zimno.

- Niech cię szlag trafi! - rzuciła mu w twarz. Wzruszył ramionami ignorując jej zranione uczucia.

- W każdym razie, dopóki nie zdecyduję inaczej, jesteś moją narzeczoną - warknął. - Przyjadę po ciebie jutro o jedenastej.

Leith przez chwilę spoglądała na niego z buntem w oczach. Los wyśmiał bezlitośnie żałosne zaklęcia, że nigdy więcej noga jej nie postanie w Parkwood.

Odwróciła się i uciekła.

Po powrocie do domu długo rozpamiętywała wład­czy sposób, w jaki ją potraktował. Nie mogła pojąć, dlaczego nie kazała, aby ją zwolnił, zostawił w spokoju i poszedł do wszystkich diabłów.

W sobotę rano nadal myślała, jaki sens ma wyjazd do Parkwood. Tydzień temu pojechała tam, żeby Travis nie myślał już o niej jako o swej dziewczynie, było to zresztą ultimatum Naylora. Tym razem jedzie już nie jako dziewczyna, lecz jako jego narzeczona. Gdzie tu logika? Naylor zabiera ją, żeby wujostwo lepiej poznali jego przyszłą żonę, podczas gdy wie doskonale, że na pewno się nie pobiorą. O jedenastej zadźwięczał dzwonek u drzwi.

- Jestem gotowa - powiedziała chłodno. Nie czuła potrzeby zapraszania go do środka, więc tylko od­wróciła się i poszła po torbę.

Naylor jednak wszedł bez zaproszenia.

- Jedna sprawa, zanim wyjdziemy - powstrzymał ją-

Przystanęła i spojrzała na niego pytająco. Nie rozumiała, o co chodzi, i czekała na wyjaśnienia do chwili, kiedy wyjął z kieszeni pierścionek i spróbował włożyć jej na palec.

Z zachwytem spoglądała na cacko z brylantów i szmaragdów. Nagle dotarło do niej, co oznacza ten gest i poczuła, że wzbiera w niej piekielna złość.

- O, nie! Na pewno nie będę tego nosić! - krzyknęła gwałtownie.

- Co, nie dość dobry dla ciebie? - warknął. Była to kropla, która przepełniła miarę.

Wszystkie stresy, napięcia i cierpienia, jakie przeżyła w ciągu ostatnich tygodni, skumulowały się. Upuściła torbę na podłogę i ręką zakreśliła łuk. Naylor zareago­wał błyskawicznie i chwycił ją za przegub, zanim zdążyła dosięgnąć celu. Pozbawiona możliwości fizy­cznego wyładowania zawyła:

- Skoro nie możesz zrozumieć, że nie interesuje mnie zawartość męskiego portfela ani ile z tego będę miała, to ty potrzebujesz okularów! Jeśli... - nie zdołała dokończyć, bo uświadomiła sobie, że Naylor uspokaja ją, tuli w kojącym uścisku.

- Ciii - wyszeptał w jej włosy i Leith nagle poczuła się bezsilna.

Wkrótce jednak złapała drugi oddech i choć cudow­nie było czuć jego ramiona wokół siebie, nadludzkim wysiłkiem woli zdołała odsunąć się od niego.

Puścił ją, ale wciąż trzymał w palcach klejnot.

- Przede wszystkim ciocia zwróci uwagę, czy nosisz pierścionek zaręczynowy - mruknął kusząco.

Leith trwała w swoim uporze.

- Ona mnie zna, Leith, wie, że włożę pierścionek na palec mojej narzeczonej w pierwszej dogodnej chwili.

Przeniosła spojrzenie z pierścionka na Naylora, dostrzegła wyczekiwanie w jego twarzy i znów spoj­rzała na klejnot. Czuła, że coś się na niej wymusza, ale nie miało to wielkiego znaczenia. Jednak jeśli ciotka ma zadawać niepotrzebne pytania, lepiej aby wzięła pierścionek. Wyciągnęła rękę.

- Czy one są prawdziwe... to znaczy, kamienie? -zapytała, z oczami wlepionymi w ogromny szmaragd pośrodku i dwa mniejsze brylanty po obu stronach.

- Czy ofiarowałbym mej miłości atrapę? - zażartował i Leith podziękowała mu za to mrożącym spojrzeniem. Nie był dusigroszem, więc pierścionek musi być prawdzi­wy. Zadrżała na myśl o tym, ile mógł kosztować!

Wsunęła go na serdeczny palec - pasował świetnie. Sam fakt włożenia go sprawił, że nogi się pod nią ugięły. Potrzebowała czegoś na otrzeźwienie.

- Nie jestem przyzwyczajona do noszenia pierś­cionka stwierdziła kwaśno, żeby dodać sobie sił. - Nie miej pretensji, jeśli go zgubię.

- Nie będę miał - odparł bezbarwnym głosem.

- I dostaniesz go z powrotem w tej samej chwili, w której opuścimy Parkwood! - uzupełniła z czystej przekory.

- Niech mnie diabli! - zakpił. - Jesteśmy zaręczeni dopiero dwie minuty, a ona już mną pomiata!

Zanim Leith zdołała znaleźć na to właściwą od­powiedź, wziął torbę i razem wyszli z domu.

Sama myśl o tym, że ktokolwiek mógłby pomiatać Naylorem rozbawiła ją serdecznie i nareszcie rozluź­niła się trochę.

- Leith, Naylor! - wykrzyknęła Cicely Hepwood, wychodząc im na spotkanie. Guthrie dołączył do nich minutę później i wymienili powitalne uściski.

- Dałam ci ten sam pokój, co w zeszłym tygodniu - szczebiotała radośnie gospodyni. - Na pewno chcesz rozpakować się i umyć ręce przed lunchem, ale zanim pójdziesz... - zawahała się nagle. - Chyba masz pierścionek zaręczynowy? - powiedziała powoli.

Leith skinęła głową, w duchu przyznając Naylorowi medal za zdolność przewidywania. Nie mogła jednak oprzeć się fali wzruszenia, kiedy podała pani Hepwood lewą dłoń.

- Tak, i to bardzo piękny - stwierdziła szczerze. Podczas, gdy Cicely rozpływała się w zachwytach, Leith poczuła przemożną chęć spojrzenia na Naylo­ra. Patrzył na nią: nie na ciotkę, nie na pierścionek, ale właśnie na nią - i wydawał się bardzo zadowolo­ny.

Odwróciła wzrok, przekonana, że rozumie powód jego radości. Przewidział, że pierścionek będzie pierw­szą rzeczą, o którą zapyta ciotka. Leith miała ochotę, aby znaleźć się gdzieś na tyle blisko, żeby zobaczyć jego minę, kiedy okaże się, że nie przewidział czegoś... i złapał się we własne sidła!

Rozmyślając tak pobiegła na górę, żeby odzyskać równowagę ducha i przyczesać włosy przed lunchem. Siedząc w jadalni obok Naylora czuła się o wiele, wiele pewniej.

Rozmowa podczas lunchu była wesoła i sympatycz­na. Nikt nie wspomniał Travisa, aż do chwili kiedy Guthrie poprosił Naylora o radę w sprawie kupna lasu.

- To pomysł Travisa. Wtedy pochłonięty był ochro­ną dzikiej przyrody, ale zdaje się, że ostatnio ma... inne sprawy na głowie.

- Mam nadzieję, że wszystko dobrze się skończy - uspokajająco wtrącił Naylor i pozornie niedbałym tonem zapytał: - A właściwie gdzie on jest?

Na to pytanie odpowiedziała ciotka. Leith zorien­towała się nagle, że pod wesołą, uśmiechniętą maską kryje się bardzo zatroskana kobieta, która stara się ze wszystkich sił traktować ją jak członka rodziny.

- Travis był wczoraj bardzo niespokojny-wyznała Cicely Hepwood. - Właściwie przeżywał coś przez cały tydzień. Wczoraj jednak cierpiał bardziej niż zwykle i... - głos zadrżał jej lekko. Musiała przerwać na chwilę, żeby odzyskać panowanie nad sobą. - Ostatniej nocy zadzwonił, żebyśmy się nie martwili, ale w ogóle nie wróci do domu. To już druga noc, kiedy nie wiem, co się z nim dzieje.

W tym momencie Leith z całego serca zapragnęła uspokoić choć trochę panią Hepwood. Ale co mogła powiedzieć? Travis bardzo kochał Rosemary i myślał o niej bez przerwy... ale tego nie mogła powiedzieć nikomu.

W tej samej chwili Guthrie Hepwood zaczął uspoka­jać żonę, że syn zjawi się na pewno lada chwila. Leith uznała, że nie musi już głowić się nad sposobem wytłumaczenia Travisa. Przelotnie spojrzała na Nay­lora i aż się cofnęła. Wyglądał, jakby ogarniała go szewska pasja. Nigdy dotąd nie widziała w jego oczach takiej wrogości i to wyraźnie pod jej adresem!

Wstrząśnięta do głębi odwróciła wzrok i zastana­wiała się, co u licha palnęła tym razem. Minęło kilka sekund, odrętwiały umysł zaczął pracować i odpo­wiedź na pytanie przyszła sama. Naylor ciągle dobrze pamiętał, gdzie znalazł swego kuzyna tej pierwszej nocy. Był, zdaje się, zupełnie pewien, że znalazłby go tam i dzisiaj. Leith poczuła odradzającą się wściekłość. Miała dość tej koszmarnej podejrzliwości...

- Chyba pójdę się przebrać - oznajmiła. Zbyt była rozgorączkowana, żeby wytrzymać w bezpośredniej bliskości Naylora, kiedy przejdą do salonu. Z uśmie­chem przeprosiła towarzystwo i wyszła.

Jeżeli była wściekła, to jej narzeczony z pewnością dzielił ten nastrój, bo także wymówił się i odszedł w tym samym kierunku.

Żadne z nich nie odezwało się ani słowem, dopóki nie znaleźli się przed drzwiami sypialni.

- I co? - warknął, gdy Leith miała już wejść do sypialni. Chwycił ją za ramię i niezbyt delikatnie zwrócił twarz ku sobie.

Podniosła wzrok na jego agresywne, mroczne oczy.

- Co i co? - wybuchnęła.

- Widziałaś się z Travisem ostatniej nocy? - syknął.

- Chodzi ci o to, czy został na noc? A był tam, kiedy przyszedłeś po mnie rano? - odpaliła i zaczerpnęła tchu. - Oddać ci pierścionek? - zadrwiła. Była dość wściekła, żeby mieć na to odwagę. Odwróciła się tyłem.

Nie odeszła daleko. Zanim zdążyła dotknąć klamki, chwycił ją za ramiona i przycisnął do ściany.

- Nie! - zaprotestowała, ale on nawet nie udawał, że słucha. Całując, więził ją w żelaznym uścisku.

Jego pocałunki były brutalne i sprawiały ból. Usiło­wała uwolnić się za wszelką cenę, ale to tylko wzmaga­ło jego podniecenie.

Była równie wściekła na siebie, jak na niego. Wie­działa, że potrafi ją rozbroić. W chwili gdy jego złość nieco minęła albo może zmęczyły go pocałunki, zdoła­ła uwolnić dłonie i wesprzeć je na jego piersi. Ode­pchnęła go z całej siły i - nagle poczuła, że jest wolna. Nie czekała na wyjaśnienia. Błyskawicznie znalazła się w sypialni i zamknęła drzwi.

Oparła się o nie plecami w obawie, że zechce wejść. Nasłuchiwała ze wstrzymanym oddechem. Nie do­biegał żaden szmer, więc uznała, że musiał sobie pójść.

Podeszła do okna i spojrzała na rozsłoneczniony trawnik. Poczuła, że jest zbyt wzburzona, by siedzieć w pokoju do samej kolacji. Postanowiła udać się na przechadzkę - przy odrobinie szczęścia może uda jej się nie spotkać Naylora.

Niedyskretne pytania i brutalny pocałunek wciąż jeszcze tkwiły w jej pamięci. Doszła jednak do wnios­ku, że gdyby nawet próbowała dowiedzieć się, dlacze­go był taki wściekły i omal jej nie pobił, prawdopodob­nie odpowiedź nie byłaby zbyt miła. W końcu i tak wszystko okaże się jej winą!

Po drodze zauważyła, że drzwi do salonu są za­mknięte. Miała ogromną ochotę wyjść nie mówiąc nikomu ani słowa, ale czuła, że winna jest gospoda­rzom tę grzeczność. Nawet, jeśli nie będzie umiała odpowiedzieć na pytanie, co się stało z Naylorem.

Podeszła do drzwi salonu, przywołała na twarz miły uśmiech i weszła. Państwa Hepwood nie było w poko­ju. Miała pecha, w salonie był właśnie Naylor.

Zatrzymała się raptownie i już miała wyjść, kiedy zawołał ją po imieniu. Wydawał się równie wzburzony, jak ona i natychmiast spojrzał na jej lewą dłoń.

- Szukałam pani Hepwood - powiedziała szybko przyłapując się na tym, że patrzy na jego usta, te same, które tak brutalnie ją całowały. Nagle zapragnęła podejść i pocałować go, tak jakby można było zetrzeć całe zło, które już się stało.

Pewnie uznałby ją za szaloną...

- Po co ci moja ciotka? - zapytał. Znowu był podejrzliwy.

- Nie zdradzę jej żadnej tajemnicy! - odparła kwaś­no, porzucając swe pokojowe zamiary. - Powinna chyba wiedzieć, że idę na długi spacer.

- Ciotka jest na górze - odpowiedział i Leith zrobiła krok w kierunku wyjścia. Ale on znowu zawołał ją po imieniu, więc odwróciła się niechętnie.

- Leith, ja... - zaczął powoli, ale nagle urwał. Coś, co zobaczył przez wysokie francuskie okno, nie po­zwoliło mu dokończyć.

- Travis! - wykrzyknęła Leith, rozpoznając jego kuzyna. Pomyślała, że widok syna przyniesie pani Hepwood ogromną ulgę, kiedy u boku Travisa do­strzegła znajomą postać.

- Rosemary! - wyjąkała, kompletnie zaskoczona i pobiegła, żeby gorąco uściskać przyjaciółkę.

- Myślałem, że mama i tato będą tutaj, więc poszed­łem na skróty przez trawnik - wyjaśnił Travis, roze­śmiany, najszczęśliwszy człowiek na świecie. - Cieszę się, że tu jesteś, Leith. Powinnaś wiedzieć pierwsza.

- Dzwoniłeś do Rosemary - domyśliła się.

- Jeszcze lepiej! - odparł, zaborczo obejmując ra­mieniem swoją miłość. - Po parszywej nocy pomyś­lałem, że oszaleję, jeśli czegoś szybko nie zrobię. Rano pojechałem do Dorset i...

- Pojechałeś do Hazelbury? Do domu Rosemary? - dopytywała się zdumiona Leith.

- Nie mogłem dłużej wytrzymać - odparł. - Wyda­wało mi się, że im dłużej Rosemary zostaje z rodzicami, tym bardziej wpajają jej swoje przesądy. W każdym razie trząsłem się jak osika, kiedy oznajmiłem państwu Green, że zamierzam poślubić ich córkę i...

- Poślubić! - ten okrzyk padł z ust Naylora. Och, pomocy - pomyślała Leith, za chwilę ktoś zapłaci głową. Miała podstawy, by przypuszczać, że to będzie jej głowa.

- Ależ tak! - wykrzyknął entuzjastycznie Travis, najwyraźniej w siódmym niebie i niewrażliwy na czyjeś groźne miny.

- Słuchajcie, Rosemary była cudowna. Kiedy zapy­tałem jej rodziców, co bardziej kochają, szacunek sąsiadów czy własną córkę, pokazali mi drzwi. A wte­dy ona powiedziała, że postanowiła dać Derekowi rozwód i idzie ze mną.

- Czy ktoś mógłby powiedzieć mi... - zbyt spokoj­nie wtrącił się Naylor - ... co się tu dzieje, do jasnej cholery?

Przez moment Travis wydawał się wytrącony z rów­nowagi pytaniem kuzyna, ale już po chwili rozpłynął się w uśmiechach.

- Wybacz mi, Naylor - sumitował się. - Jestem cały w skowronkach. Zapomniałem, że nie znasz Rosema­ry. Myślałem, że Leith, pomimo moich usilnych błagań o dochowanie tajemnicy, powiedziała ci o wszystkim.

- Dalej! - ponaglił Naylor. Jego głos był bardziej spokojny niż kiedykolwiek. Cisza przed burzą.

- Leith jednak była naprawdę lojalnym przyjacie­lem - przyznał radośnie Travis. - Od chwili, gdy spotkałem Rosemary po raz pierwszy, była dla nas obojga ogromną pomocą. A potem, kiedy Rosemary miała kłopoty i nie chciała się ze mną widywać, Leith była naszym posłańcem, koiła ból mojego serca i... wyznaję... pijaństwa. Szczególnie jednej nocy, kiedy byłem zbyt zalany, żeby prowadzić, położyła mnie do łóżka Sebastiana i pozwoliła wszystko odespać.

Leith spojrzała na Naylora i dostrzegła, że ten aż kipi ze złości. O, Boże, to już koniec! - pomyślała.

- A więc... - zaczął Naylor dość groźnie, ale w tym momencie w salonie pojawili się rodzice Travisa.

- Travis! - zawołała Cicely i rozpromienionym wzrokiem spojrzała na młodą kobietę, którą jej syn wciąż obejmował ramieniem. - Widzę, że przywiozłeś przyjaciółkę!

- Rosemary to coś więcej niż przyjaciółka - dumnie odparł Travis. - Mamo, poznaj moją przyszłą żonę.

- TRAVIS!

Nagle wszyscy zaczęli mówić jednocześnie. Leith spojrzała na ciągle otwarte francuskie okno. Właściwie teraz już może iść na ten długi spacer. Zerknęła na Naylora, był pochłonięty obserwowaniem rodziny.

Leith cichutko wyśliznęła się na zewnątrz. Spojrzała na drogę, którą zamierzała pójść i nagle poczuła się dziwnie zagubiona. Droga przecinała otwarte pole... a ona nie chciała być dostrzeżona.

Nieco dalej, na lewo, znajdował się letni domek. W nadziei, że nie jest zamknięty, pobiegła ku niemu jak na skrzydłach.

Miała szczęście. Oszklone drzwi ustąpiły pod do­tknięciem jej ręki. Weszła i przekonała się, że domek jest większy, niż wydawał się z zewnątrz.

Opadła na wyściełaną sofę. W głowie szumiało jej od wrażeń. Była szczęśliwa, że być może Travis i Rosema­ry nareszcie zaczną czerpać radość ze swej miłości.

Wkrótce Leith zapomniała o szczęśliwej parze. Znowu stanęła jej przed oczami wściekła mina Naylo­ra. Było w niej coś groźnego. Naylor nie należał do ludzi, którzy zwlekają z wyciąganiem wniosków i Leith wiedziała, że chwila pokuty jest bliska.

Usłyszała kroki. Poderwała głowę, gdy cień padł na oszklone drzwi, i zamarła. Rozpoznała wysokiego mężczyznę, stojącego z dłonią na klamce i pojęła, że nadszedł czas wyjaśnień...

Nie odrywała od niego oczu, gdy z bezlitosną miną wszedł do domku.

Stanął przed nią i przez długą chwilę po prostu patrzył z góry.

- No - odezwał się twardym, ostrym głosem. -Mów.

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

- O... czym? - zapytała. Ta odpowiedź nie została przyjęta zbyt dobrze.

- Ostrzegam cię - rzekł lodowato. - Nie mam nastroju do zabawy.

Wskazał głową na dom.

- Możesz zacząć od wyjaśnienia mi, o co do cholery tam chodzi!

Leith starała się zachować spokój.

- To chyba mówi samo za siebie - odparła oschle. Oczy Naylora zwęziły się, ręce zacisnęły w pięści.

Przyciągnął do siebie fotel i usiadł naprzeciw niej. Zablokował jej w ten sposób drogę do drzwi. Prze­chylił się i wycedził gniewnie:

- Dobra, zaczynamy od początku. Kim u diabła jest Sebastian?

Treść pytania tak zaskoczyła Leith, że o mały włos nie wyparła się własnego brata.

- On... mm... jest w... mm... Indiach, na... -zaczęła.

- Do jasnej cho... - Naylor zmełł w ustach przekleń­stwo. Zachowywał się jak człowiek, którego oszukano, i teraz nie pozwoli na dalsze kłamstwa. Chce mieć zatem wszystkie kropki nad I, wszystkie kreseczki nad T i nic, zupełnie nic nie pozostawiać domysłom. - Sebastian to twój brat, tak? Jedyny brat?

- Sebastian jest moim jedynym bratem - przyznała.

- Jak długo jest w Indiach? - rzucił Naylor, a Leith klęła swe zmieszanie. Teraz, kiedy chciała odpowiadać jak najszybciej, nie mogła sobie przypomnieć.

- Niezbyt długo - odpowiedziała.

- Rok? Kilka miesięcy? - dopytywał się. Skinęła głową. - Zanim wyjechał, mieszkaliście razem?

- Zgadza się - odparła ostro, zirytowana lekko jego dociekliwością. Wtedy pochwyciła błysk zrozumienia w jego oczach.

- Hipotekę także spłacaliście razem? - nie zawahał się wleźć z butami także w jej finanse.

- Jeżeli musisz wiedzieć - wybuchnęła - chcieliśmy kupić razem to mieszkanie. Żeby oszczędzić ci pytań - dodała - złożyliśmy depozyt w postaci pewnej sumy, którą zapisał nam dziadek.

Naylor nie wydawał się ani trochę zainteresowany sumą, jaką złożyli, ani dziadkiem.

- A potem twój brat wyjechał i zostawił cię z całym długiem, nie dając żadnego zlecenia płatności pod jego nieobecność?

- Chyba zapomniał, że są... - Leith zaczęła bronić Sebastiana, ale urwała. - To ciebie nie dotyczy!

- palnęła bez namysłu. Kiedy spojrzała na wyraz jego twarzy domyśliła się, że to nie był dobry argument.

- To mnie cholernie dotyczy, kobieto! - ryknął.

- Zrobiłaś ze mnie kompletnego durnia. Nikt nie robi takich rzeczy bez powodu, nawet ty!

- Miałam doskonały powód - podniosła głos.

- Jaki?

- Sam się o to prosiłeś!

- W jaki sposób?

- Masz kiepską pamięć! Od pierwszej chwili, od tamtej nocy, kiedy przyszedłeś po Travisa, zacząłeś...

- Do Travisa wrócimy za chwilę - uciął. - Przedtem jednak powiesz mi, dlaczego raczyłaś wprawdzie poin­formować mnie, że masz brata, ale umyślnie nie powiedziałaś, że ma na imię Sebastian! To natychmiast rozwiązałoby sprawę innego mężczyzny w twoim życiu.

- Dawałeś mi jasno do zrozumienia, jaką masz o mnie opinię, powinnam chyba robić wszystko, żeby ją poprawić! - wybuchnęła.

- I, oczywiście, dlatego nigdy nie wspomniałaś, że do niedawna twój brat mieszkał z tobą i płacił połowę długu hipotecznego, dzięki czemu mogłaś sobie po­zwolić na takie mieszkanie. I również dlatego po­zwoliłaś mi myśleć, że to mieszkanie ma tylko jedną sypialnię, podczas gdy najwyraźniej są dwie. Co zna­czy...

- O ile pamiętam - przerwała mu ostro Leith - tamtej nocy, kiedy przyszedłeś po Travisa, nie byłeś w nastroju do wycieczki po moich nieruchomościach!

- Mogłaś mi wszystko wyjaśnić!

- Rzeczywiście, jak diabli! Bo ty miałeś ochotę słuchać wyjaśnień!

- Jakaś kobieta unieszczęśliwiała Travisa... był w twoim mieszkaniu, więc, na mój rozum, to musiałaś być ty!

- No więc dowiedziałeś się właśnie, że to nie ja.

- A ty czekałaś na ten dzień, co? - przerwał jej szorstko.

- Czekałam?

- Niech mnie piekło...! - wybuchnął. - Założę się, że nieraz miałaś ochotę roześmiać mi się w twarz!

- Jestem tylko człowiekiem! - odparła, pomijając milczeniem fakt, że częściej z jego powodu była bliska łez niż śmiechu.

Okazało się, że śledztwo dopiero się rozkręca.

- Dlaczego pozwoliłaś mi sądzić, że jesteś kochanką mojego kuzyna? - zapytał. - Dlaczego...?

- Z tego, co sobie przypominam - ucięła wrogo -chyba nie uwierzyłbyś mi, gdybym powiedziała ci coś innego! Byłeś zdecydowany myśleć o mnie jak o ja­kiejś... jakiejś harpii, która czyha wyłącznie na portfel Travisa!

- Nawet nie próbowałaś przekonać mnie, że jest inaczej! - rzekł oskarżająco. - Nawet nie wspomniałaś o istnieniu tej dziewczyny.

- Rosemary nie chciała, aby ktokolwiek wiedział o jej związku z Travisem - stanęła w obronie przyjació­łki - a poza tym byłam święcie przekonana, że już nigdy więcej cię nie zobaczę.

- Hmmm - mruknął. Potarł dłonią podbródek w zamyśleniu. Wydawało się, że coś sobie przypo­mniał... i nagle rozluźnił się.

- To... dla mnie także była niespodzianka - wyznał dziwnym, tęsknym tonem. - Przechodząc, zajrzałem do pokoju i zobaczyłem twoją kasztanową głowę...

- Rozpoznałeś mnie?

- Byłaś odwrócona plecami, uczesana inaczej, ale... -powiódł spojrzeniem po jej długich, lśniących lokach ten fantastyczny kolor przyciągnął moją uwagę.

Leith nie była pewna, czy przypadkiem nie woli, kiedy jest bezczelny, wściekły i agresywny. Jego łagod­ność wytrącała jej broń z ręki.

- Ja... też nie wiedziałam, że jesteś... Naylorem Massinghamem, moim... szefem - wyjaśniła.

- A ja nie byłem pewny, że kobieta, którą nazywają Panną Lodowatą, jest tą samą brązowowłosą piękno­ścią, z którą kłóciłem się w sobotę rano - odparł.

Och, Naylor, nie rób tego - myślała rozdygotana Leith. Teraz jeszcze cięższą walkę musiała stoczyć w poszukiwaniu odpowiedzi.

- Cóż, kiedy już się dowiedziałeś, nie miałeś żad­nych skrupułów.

- Dużo mi to pomogło! - parsknął. Miękki ton znów gdzieś się zapodział. - Tego samego wieczoru, kiedy byłem na kolacji z przyjaciółką, kogóż to ja widzę w tej samej restauracji? Mego kuzyna, otaczają­cego władczym ramieniem właśnie ciebie!

- Jeśli dobrze pamiętam, Travis jedynie prowadził mnie do twojego stolika.

- Ale skoro nie byłaś jego dziewczyną, dlaczego zgodziłaś się iść na kolację? - dopytywał się.

- Jeśli już chcesz wiedzieć - odparła - dlatego, że Rosemary pojechała do rodziców tydzień wcześniej i wtedy jeszcze nie wróciła. Jej rodzice są przeciwni rozwodowi, więc bała się powiedzieć im o Travisie.

- Ha! - chrząknął z niesmakiem Naylor, ale dalej naciskał: - To wciąż nie wyjaśnia, dlaczego jadłaś z nim kolację.

Leith nie była zaskoczona jego dociekliwością, ale szczerze zdziwił ją fakt, że nagle zaczął mówić, jak człowiek zazdrosny! Odsunęła jednak od siebie tę myśl.

- Poszłam z Travisem na kolację, ponieważ Rose­mary prosiła, żebym się nim opiekowała, a poza tym był taki nieszczęśliwy... - wyjaśniła bezdźwięcznym głosem. - Lubię go. Lubię ich oboje - ciągnęła z determinacją. - Kiedy Travis zadzwonił, nie miałam serca mu odmówić. Wiedziałam, że musi się komuś zwierzyć. Nigdy nie przyszło mi do głowy - dodała szczerze - że ty możesz spędzać wieczór w tym samym miejscu.

- Jasne, że nie! - napadł na nią Naylor. - Więc dlaczego nie wyjaśniłaś tego przy następnym spot­kaniu?

Leith doskonale pamiętała to następne spotkanie. Przyszedł do jej mieszkania i całował ją...

- Nie mogłam - usiłowała odepchnąć od siebie te wspomnienia - ponieważ wtedy Travis poprosił, że­bym nikomu nie mówiła o Rosemary.

Nagle opanowały ją wyrzuty sumienia.

- Ja wiem, że to boli... jesteście przecież rodziną -wyszeptała wzruszona - ale Rosemary była napraw­dę w rozpaczliwej sytuacji. Ja... po prostu nie mogłam złamać danego mu słowa.

- Oczywiście! - przerwał jej gwałtownie. - Byłaś... Nagle urwał. Znieruchomiał, jakby nieoczekiwanie zobaczył coś bardzo ważnego. Leith pozostała napięta. Nie wiedziała, o czym myśli, ale pamiętała jego niesamowitą zdolność kojarzenia faktów.

- Nie mogłaś złamać słowa danego Travisowi, - zaczął powoli - ponieważ go lubisz, tak?

- Hm... tak. Tak mi się wydaje - poddała się.

W dalszym ciągu nie wiedziała, o czym myśli Naylor. W jego wyglądzie było coś dziwnego, dziwny był także sposób, w jaki na nią patrzył, jakby nie chciał nic przeoczyć. To było nieco kłopotliwe.

- Z tego wynika - zaczął ostrożnie - że nie złamała­byś słowa danego mnie... z tego samego powodu?

Czyżby się czegoś domyślał?

- Czy mogę przyjąć, Leith, że... przynajmniej w pe­wnym stopniu... lubisz także i mnie? - ciągnął dalej.

- Tak... nie... oczywiście, że nie! - wyjąkała i zaraz przekonała się, że takie zaprzeczenie nie pomoże jej.

- A więc dlaczego - ciągnął uparcie - kiedy po­prosiłem cię, byś nie mówiła Travisowi, że nasze obustronne zauroczenie jest farsą... dlaczego milcza­łaś... i dotrzymałaś słowa?

Leith usiłowała wziąć się w garść. Wreszcie, z ulgą, przypomniała sobie najważniejszy argument:

- Wiesz przecież. Stawką była moja praca. Gdy­bym...

- Ale - wpadł jej w słowo - złożyłaś wypowiedzenie.

- Wiem, ale... - wykręcała się, czując, że traci grunt pod nogami. - Nie mogłam mu nic powiedzieć, ponieważ z nim nie rozmawiałam.

- Jestem pewien, że decyzji o porzuceniu pracy nie podjęłaś w poniedziałek, inaczej powiedziałabyś Travi­sowi wszystko, gdy przyszedł rano do biura.

Mam jeden wielki bałagan w głowie - pomyślała Leith. Zapomniała o tym, że widziała Travisa w ponie­działek.

- Ale - ciągnął dalej Naylor - może miałaś ochotę powiedzieć mu o tym, że nie jesteśmy naprawdę zaręczeni, teraz, w ten weekend?

- Nie wiem, o co ci chodi -wyjąkała dzielnie Leith.

- Przyznam ci się, moja droga, że sam nie bardzo wiem, co się dzieje - wyszeptał. - Wiem tylko jedno - ciągnął - kocham Travisa jak brata, ale nigdy, przenigdy nie pozwoliłbym, żeby mi ciebie odebrał.

Leith wstrzymała oddech. Z trudem docierał do niej sens tych słów.

- Nie rozumiem... - wyszeptała.

- Jesteś bystra i inteligentna, Leith. Myślę, że rozumiesz mnie bardzo dobrze - stwierdził stanow­czo.

Nadal się nie odzywała, serce biło jej zbyt mocno.

- Po tym wszystkim, co przeze mnie przeszłaś, myślę, że teraz ja powinienem coś z siebie dać... Zanim będę miał prawo oczekiwać...

Zielone oczy wpatrywały się w niego nieruchomo.

- Mówisz... - zaczęła, ale musiała przerwać. Spa­zmatycznie zaczerpnęła tchu i dokończyła ledwie sły­szalnym głosem: - Mówisz... zagadkami.

- To mnie nie dziwi - zgodził się. - Odkąd cię poznałem, żyję jak na karuzeli.

- Mówisz... poważnie? - wykrztusiła. Już nie miała ochoty uciekać od niego.

- Nigdy nie mówiłem poważniej.

Nie odrywał czujnego spojrzenia od jej twarzy.

- Od chwili, kiedy cię ujrzałem - oznajmił bez ogródek - czuję do ciebie pociąg, nawet jeśli sam tego nie chcę.

Leith zamknęła oczy. Tak bardzo potrzebowała takich słów. Po tych wszystkich ciosach, jakie jej zadał, mogła spodziewać się wszystkiego, ale nie takich wyznań. Nieważne, jakie będą tego skutki.

- N-naprawdę? - wyjąkała i przeszedł ją dreszcz

- Od pierwszej n-nocy w moim mieszkaniu?

- O, tak - odparł łagodnie. - Wtedy, oczywiście, sam nie chciałem przyjąć tego do wiadomości. Byłem zaślepiony nienawiścią do kobiety, która, jak sądziłem, zmieniła mego beztroskiego kuzyna w zapijaczony, storturowany wrak ludzki.

- On... naprawdę bardzo cierpiał - współczująco wyjaśniła Leith.

- Ja też! - zawołał nagle. - Jeszcze o tobie nie zapomniałem, kiedy na drugi dzień, wracając do siebie po wizycie w dziale kontraktów, zobaczyłem twoją kasztanową głowę. Miałem przewodniczyć zebraniu, więc nie było czasu na zatrzymywanie się, żeby zawrzeć znajomość z jedynym pracownikiem, którego opuś­ciłem. I cóż ja robię? Zapominam o spotkaniu i pędzę powiedzieć „Hallo" pannie Leith Everett!

- Z... hm... z powodu koloru moich włosów?

- Możesz mi wierzyć - odparł. - A potem, kiedy odwróciłaś się, byłem wstrząśnięty odkryciem, że tak wspaniałe włosy ma tylko jedna kobieta na świecie. Poszedłem na to zebranie, nie wierząc samemu sobie, że z miejsca cię nie zwolniłem, ba, nawet nie miałem tego zamiaru.

- Wydawało ci się... że powinieneś mnie zwolnić? - szybko zapytała Leith.

- To powinien być mój odruch - przyznał. - A ja ostrzegałem cię tylko, byś nigdy więcej nie widywała się z moim kuzynem... Jedynie po to, żeby przekonać się, że jeszcze tego samego wieczoru poszłaś z nim na kolację.

Miał bardzo żałosną minę, kiedy to mówił.

- Byłeś... zły?

- Wściekły - wyznał. -I coś jeszcze.

- O? - zdziwiła się. Nastrój, jaki zaczynał ich ogarniać, w niczym nie przypominał tych dwojga ludzi, którzy przed chwilą kłócili się do upadłego.

- Jeśli chcesz wiedzieć, co jeszcze, to... - urwał, jakby nagle potrzebował chwili przerwy - ... to mog­ła być tylko zazdrość.

- Zazdrość! - wykrzyknęła Leith z niedowierza­niem.

- A cóż by innego? - potwierdził spokojnie. - To samo uczucie, które rozpętało się we mnie, kiedy następnego wieczoru przyszedłem i wydawało mi się, że w twojej sypialni jest mężczyzna...

- Wielkie nieba! - jęknęła słabym głosem. - Na­prawdę byłeś zazdrosny. Pocałowałeś mnie! - przypo­mniała, bo chciała coś powiedzieć, aby potwierdzić tę nadzieję, która nagle ożyła. To był właściwie jedyny fakt, jaki zapamiętała z tamtej nocy.

- Tak... - odparł miękko - to miał być chłodny, wyrachowany gest. Chciałem cię pocałować bez emo­cji, na zimno. I nagle ty zaczęłaś poddawać mi się, a ja musiałem walczyć jak diabli, żeby nie zapomnieć, że jesteś w moich ramionach... i nie dlatego, że jesteś piękna, a mnie ogromnie się ten pocałunek spodobał...

- Ja też nie spodziewałam się... nie mogłam uwie­rzyć... że tak ci odpowiedziałam... - wyznała Leith.

Naylor wyciągnął rękę i ujął jej dłoń, spoczywającą na kolanach. A potem cicho zapytał:

- Leith, czy to coś znaczy?

- C-cóż... - męczyła się okropnie, aż wreszcie przyznała nerwowo: - Ch-chyba tak.

- Na przykład? - ponaglił ją. Pochylił się i wy­czekująco spojrzał jej w oczy. - Nie jesteś pewna, czy rozumiesz, co mówię, prawda?

Leith patrzyła na niego oszołomiona.

- Chyba powiedziałem dość? - zapytał.

Leith odzyskała wreszcie zdolność mówienia. -To ­czy to, co mówisz, nie jest przypadkiem... częścią kary za to, że nie powiedziałam ci o Rosemary i...

- Kary! - wykrzyknął przerażony - Och, nie! Dokonałaś fantastycznych rzeczy, żeby utrzymać Tra­visa przy zdrowych zmysłach... - urwał. Serce Leith tłukło się jak oszalałe.

- Czy naprawdę czułabyś się ukarana, gdyby to, co powiedziałem, nie było prawdą?

- Nigdy nie lubiłam być okłamywana - odparła po paru chwilach wewnętrznej walki... i musiała przyznać Naylorowi, ze i ona nie była w porządku pod tym względem. Umyślnie nie powiedziała mu przecież, że są z Travisem jedynie przyjaciółmi.

To, co powiedział, wystarczyło jednak, by mocno ścisnęła jego dłonie i spojrzała na niego z miłością.

- Nie okłamuję cię, Leith. Poznałem gorycz zazdro­ści i nie chciałbym, aby dotykał cię inny mężczyzna. Pragnę cię tylko dla siebie.

- Pragniesz mnie? - wyszeptała drżącym głosem. Nie chciała, aby brzmiał tak płaczliwie, ale ta nutka wzruszenia zdawała się rozczulać Naylora.

- Pragnę? Leith, jesteś moją miłością. Przecież to właśnie usiłuję ci powiedzieć - Naylor usiadł obok niej.

- Nie wierzę ci... - jednak jej oczy przeczyły słowom. Naylor dostrzegł ich prawdziwy wyraz i to dodało mu odwagi.

- A chcesz w to uwierzyć? - zapytał.

Leith w milczeniu wpatrywała się w niego, a kiedy głos znów odmówił jej posłuszeństwa, mogła zrobić tylko jedno. Skinęła głową.

- Więc sprawię, że uwierzysz! - wyszeptał miękko, a potem delikatnie, czule, objął ją ramionami.

Leith była bliska łez, tak cudowne to było uczucie, gdy Naylor przytulił ją i niemal z nabożeństwem dotknął ciepłymi, namiętnymi wargami jej ust.

- Och, Naylor - jęknęła, gdy przerwał pocałunek. Przyglądał się jej długo, pieszcząc wzrokiem jej twarz, a potem muśnięciami ust, lekkimi jak wietrzyk, zaczął okrywać jej oczy i czoło.

- Kochasz mnie, najdroższa? - zapytał. Delikatnie, pieszczotliwie odgarnął włosy z jej czoła. - Chciałbym w to uwierzyć, ale choć twoje oczy zdradzają, co czujesz, muszę to usłyszeć, proszę...

Uśmiechnął się zachęcająco. Leith uśmiechnęła się także.

- Tak, bardzo cię kocham, Naylor - powiedziała.

- Moje kochanie! - wyszeptał.

W letnim domku na długie minuty zapanowała cisza, kiedy oboje przylgnęli do siebie, spleceni ramio­nami, i całowali się i tulili, i znów całowali. Odsuwali się od siebie tylko po to, by za chwilę znów czerpać radość z bliskości. I znowu obejmowali się mocno, aż wreszcie niedowierzanie stopniowo zmieniło się w wia­rę. W gorącym uścisku nagle zaczęło do nich docierać, że to, co uważali za nieosiągalne, nagle stało się rzeczywistością.

- Moja słodka, słodka, uwielbiana Leith -mrukął, układając jej głowę wygodnie na swym ramieniu.

- Wiem, że na to ani trochę nie zasłużyłem, ale... powiedz mi to jeszcze raz.

- Że... cię kocham?

- I jeszcze raz.

- Kocham cię - zaśmiała się Leith.

- Niewiarygodna kobieto! Należę do ciebie - rzekł gorąco.

- Jak to się stało, że mi to nigdy nie przyszło do głowy? - zażartowała, wciąż zawstydzona, choć wszys­tkie mury runęły już dawno.

- Nie powinno było - burknął z udanym gniewem. -I bez tego miałem dość problemów, żeby zrozumieć, co się ze mną dzieje. Nie chciałem, żebyś jeszcze ty - powód moich bezsennych nocy - znała moją słabość.

Leith nie mogła sobie wyobrazić słabego Naylora.

- Ty też miałeś bezsenne noce? - zagadnęła.

- A ty też? - zapytał z niedowierzaniem, a gdy przytaknęła, uśmiechnął się zadowolony.

- Mówiłeś, że nie możesz tego pojąć? Pragnęła wiedzieć o nim wszystko, co tylko można

wiedzieć, ale nie miała pojęcia, od czego zacząć.

- Nic nie mogłem pojąć - odparł. - Dopóki nie zrozumiałem, dlaczego moje myśli wciąż pełne są ciebie, nie wiedziałem, czemu jeszcze cię nie wyrzuci­łem. Dopiero później pojąłem, że nie dlatego, że nie chciałem, ale dlatego, że nie mogłem cię wyrzucić... Miałaś być tam, gdzie mógłbym na ciebie patrzeć.

- Naprawdę? - westchnęła Leith. - Ty potworze, a obiecywałeś, że mnie wyrzucisz, i to bez odprawy!

- Uległem panice.

- Panice? Ty?

- Nie potrafiłem znieść myśli o weekendzie bez ciebie, a kiedy odmówiłaś, straciłem głowę i zagrozi­łem, że cię wyrzucę.

- Och, Naylor - miękko wyszeptała Leith.

- Kochanie moje... obudziłaś we mnie uczucia, o które nawet się nie podejrzewałem. I to bardzo różnorodne: zazdrość, rozpacz, wściekłość, nadzieję. Nigdy dotąd nie odczuwałem, nie cierpiałem tak mocno. - Naylor przytulił policzek do jej włosów. - A gdy na dodatek pojawił się jeszcze jeden facet, jakiś Sebastian...

- Co zrobiłeś z jego kapeluszem? - przypomniała sobie Leith.

- Dostanie inny - odparł Naylor, uśmiechając się beztrosko. - Chciałem wyeliminować wszystkich in­nych mężczyzn z twojego życia.

- Inni mężczyźni? Nie było innych mężczyzn! - za­śmiała się.

- Ja o tym nie wiedziałem - burknął. - Zżerała mnie zazdrość, kiedy zobaczyłem cię w ramionach tego Fishera...

- Byłeś zazdrosny o Paula? - jej głos zniżył się do szeptu.

Naylor przytaknął.

- Nawet kiedy zorientowałem się, że tak stanow­czo odrzuciłaś jego zaloty, nie przestałem być za­zdrosny.

- Naskarżyłeś na niego do Roberta Drewera - przy­pomniała sobie Leith.

- I jeszcze jak! Nie życzę sobie tego rodzaju napaści w mojej firmie, a zwłaszcza, kiedy dotyczą ciebie! Uważasz pewnie, że jestem bezczelny? Przecież ja także cię napastowałem... ale to była twoja wina, najdroższa!

- Moja? - zawołała tonem urażonej niewinności.

- A o kim myślałem przez cały weekend?

- O mnie? - zapytała rozczulona.

- A o kim? - zaśmiał się. W jego uśmiechu było samo słońce. - Nic dziwnego, że nie mogłem się doczekać chwili, gdy przyjdziesz do mojego biura w poniedziałek rano.

Leith była szczęśliwa.

- Myślałam, że chcesz mnie przepytać z dokumen­tacji Palmer & Pearson, a ty powiedziałeś mi, że mam zostać twoją dziewczyną.

- A teraz mogę się tylko cieszyć, że zataiłaś przede mną twój prawdziwy stosunek do Travisa.

- Myślałam, że kiedy już się dowiesz, co zrobiłam... czego nie zrobiłam, zamordujesz mnie.

- Z całą przyjemnością, gdybym nie był w tobie tak zakochany - odparł z uśmiechem. - Zdecydowałem, iż jeśli tak bardzo zależy ci na pracy, że zażądałaś mojego słowa, to będziesz od tej pory miała furę zajęć.

- I powiedziałeś mojemu szefowi, że powinnam mieć ich tyle, żeby zajęły mi dzień i noc? - zapytała ponuro.

- Wybacz, nie wiedziałem jeszcze wtedy, kim jest Sebastian. Byłem zbyt dumny, żeby zapytać, a z za­zdrości nie chciałem, aby została ci choć odrobina czasu na kontakty towarzyskie. Zazdrość ciążyła na mnie jak przekleństwo. Jak nie Travis, to Sebastian...

A tego wieczoru, kiedy całą godzinę przesiedziałem na parkingu w oczekiwaniu na ciebie... ja, który nigdy nie czekałem na żadną kobietę dłużej niż kwadrans!... ciągle miałem przed oczami ciebie w towarzystwie innego mężczyzny!

- A ja szukałam mieszkania. Wróciłam do domu sama - wyszeptała.

- A kiedy się wściekłem, roześmiałaś mi się w nos... i wtedy już wiedziałem, że cię kocham.

- Wiedziałeś?

- Z całą pewnością - odparł czule. - Ale krótko byliśmy sami. Zaraz przyplątał się Travis. Byłem załamany myślą, że on był twoim kochankiem i musia­łem wyjść, zanim się zdradzę.

Leith spoglądała na niego czułym wzrokiem.

- Ze mną działo się to samo, zauważyłam u siebie jakąś dziwną awersję do twoich znajomych blon­dynek...

- Naprawdę? - roześmiał się uszczęśliwiony. Poca­łował ją serdecznie.

- Wiedziałaś, co to było, kiedy po raz pierwszy poczułaś do mnie coś... innego niż nienawiść? - zapy­tał, zanim jej serce zdołało uspokoić się.

- Mogę ci dokładnie powiedzieć - odparła miękko. - Kiedy poczułam, że cię kocham. Ostatniej soboty. Poszliśmy na spacer, a ty powiedziałeś coś...

- Coś obraźliwego i bardzo nie na miejscu - przypo­mniał sobie.

- A ja cię uderzyłam i...

- I należało mi się.

- Kiedy się ze mną zgadzasz, wytrącasz mi broń z ręki - zaśmiała się.

- Będę o tym pamiętał - skinął głową... ale nie pozwolił na zmianę tematu. - Mów dalej.

- To wszystko - uśmiechnęła się. - Pobiegłam do domu, wściekła, zraniona i zagniewana... i zrozumia­łam, że nie dotknęłoby mnie to tak bardzo, gdybym cię nie kochała.

Naylor natychmiast przygarnął ją do siebie i ucało­wał tak czule, jakby chciał scałować wszystkie ślady ran, jakie jej zadał.

- Czy to ci pomoże przebaczyć mi, kochanie, jeśli powiem, że wiłem się potem w piekielnych mękach?

- Przebaczę ci wszystko - zaofiarowała się, ale coś jeszcze ją niepokoiło: - Nie cieszyłeś się z powrotu do domu?

- Nie o to chodziło. Zdałem sobie sprawę, że nienawidzę każdego spojrzenia i uśmiechu, jakim podczas lunchu obdarzałaś Travisa. A kiedy poszed­łem za tobą i znalazłem cię w bibliotece wraz z nim... czule dotykającą jego ramienia....

- Och, Naylor - rozczuliła się. - Poszłam do biblioteki, żeby zadzwonić do Rosemary. Travis prosił mnie o to, na wypadek, gdyby jej rodzice byli w domu. I rzeczywiście byli - dorzuciła, gdy Naylor zrobił taką minę, jakby chciał usłyszeć więcej. - Travis rozmawiał z Rosemary, ale rozmowa urwała się. Był zrozpaczony.

- I ja też - zauważył Naylor z półuśmieszkiem, który już zdążyła pokochać.

- I dlatego podczas kolacji powiedziałeś o naszych zaręczynach?

- Wydawało mi się, że nie masz zamiaru skończyć z Travisem, dlatego zdecydowałem się to zrobić za ciebie, ogłaszając, że jesteśmy zaręczeni. Na złość sobie, bo wściekłaś się i przez cały wieczór doprowa­dzałaś mnie do szału, udając zakochaną. Chciałem, żebyś była zakochana, a nie udawała - wyznał.

- Przepraszam - szepnęła miękko.

- To ja powinienem przepraszać - odparł szybko i ciągnął: - Jakiś diabeł we mnie wstąpił, kiedy przed drzwiami swojej sypialni wykrzyczałaś, że Travis nie­raz zostawał u ciebie na noc. Poniosło mnie - głęboko zaczerpnął tchu, jakby tamto wspomnienie wciąż go prześladowało. - Przeraziłem cię, prawda?

- Eee... nie tak bardzo - odparła, przypominając sobie, jak bardzo wtedy cierpiała jej urażona duma. -Tylko... tylko na początku.

Po tym wyznaniu urwała nagle, bo na jego twarzy dostrzegła wyraz bezgranicznego zmieszania.

- Co się stało? - zapytała. - Co ja takiego...?

- Tamtej nocy... - wykrztusił. -Tamtej nocy powie­działaś, że jesteś dziewicą. Czy... to...?

- Prawda? - dokończyła za niego. Ze wzrokiem utkwionym w jej twarzy skinął głową.

- Cóż... - odpowiedziała. - Nigdy nie miałam... kochanka...

Wydawał się tak osłupiały, że musiała dodać parę wyjaśnień.

- Byłeś pierwszym - szepnęła wstydliwie - który zbliżył się do mnie najbardziej.

- Och, kochanie - jęknął. - Chodź tutaj. Przytulił ją mocno i zaczął okrywać delikatnymi

pocałunkami całą jej twarz.

- Och, moje kochanie - wyszeptał znowu. - Moje zachowanie było naprawdę niewybaczalne!

- Nie rozumiem... - szepnęła matowym głosem, pozwalając przez długą chwilę trzymać się w ramio­nach. Jego uścisk dawał jej poczucie bezpieczeństwa. Dopiero potem przyszła pora na wyjaśnienia.

- Kiedy ciotka i wujek wrócili ze stajni, oprzytom­niałem odrobinę i wróciłem do pokoju, aby przeżyć jedną z najbardziej koszmarnych nocy.

- Koszmarnych? - zdziwiła się, pamiętając własne cierpienia. Nie przyszło jej do głowy, że on mógł czuć to samo.

- A jakże inaczej? Wiedziałem, dlaczego straciłaś poprzednią pracę, jak reagowałaś na zaloty Fishera. To dało mi dowód twojej wrażliwości i dumy. I oto ja, zakochany w tobie jak wariat, dołączyłem do tej kolekcji. Przecież rzuciłem się na ciebie, a ty byłaś tym przerażona. Kiedy oprzytomniałem, omal nie spaliłem się ze wstydu i dlatego przyspieszyłem nasz wyjazd.

- I to był ten powód? - wykrzyknęła zdumiona Leith. - Właściwie myślałam, że zostaniemy parę godzin dłużej, ale...

- Chciałem wyjechać po lunchu, ale kiedy zobaczy­łem cię rano, a ty oblałaś się rumieńcem, przyspieszy­łem wyjazd. Byłem przekonany, że ten rumieniec spowodował uraz i strach. Uznałem, że powinienem zabrać cię tam, gdzie poczujesz się bezpieczna. Później chciałem... właściwie próbowałem... powiedzieć ci, że nie musisz się mnie bać...

- Nie bałam się ciebie! - szybko zapewniła go Leith.

- Wiem, że zaczerwieniłam się wtedy w sobotę, ale... hm... rzadko zdarza mi się... hm... tulić do mężczyz­ny... prawie n-nago...

- Wstydziłaś się? - zawołał z niedowierzaniem. Wyraz jego twarzy złagodniał. - Wstydziłaś się, bo żaden mężczyzna nigdy przedtem cię tak nie oglądał! Najdroższa moja - wyszeptał i przytulił ją.

- Nigdy nie bałam się ciebie, ani trochę - głos Leith był chropowaty ze wzruszenia, ale uważała, że powin­na mu to powiedzieć. - W zeszły poniedziałek trzy­małeś mnie w ramionach, a ja byłam bardzo szczęś­liwa.

- Ty też? - wymruczał i wyznał: - Przylgnęłaś do mnie, wydawało mi się, że usłyszysz bicie mojego serca, bo tym razem tak nie udawałaś jak przy wujostwie... Ale moje serce biło mocno z innego powodu.

- Jakiego? - musiała się dowiedzieć.

- Znałem cię jako wrażliwą, ale pyskatą kobietę - odparł uszczęśliwiony. - A jednak brutalnie zasugerowałem, że interesują cię wyłącznie moje pieniądze, zobaczyłem w twoich oczach ból. Poczułem wtedy, że mogę cię zranić. Może to okrutne, ale czyżby znaczyło, że czujesz do mnie coś... cokolwiek, chociaż trochę?

- I co zdecydowałeś? - zapytała, przesuwając głowę tak, by widzieć jego twarz.

- Zanim zdążyłem to zrobić, pojawił się Travis, a mnie znowu zaczęła zżerać zazdrość i podejrzliwość. To, oczywiście, nie pomogło, kobieto - warknął - bo tamtej nocy, kiedy przyszedłem do ciebie, powiedziałaś mi, że Travis zawsze będzie dla ciebie kimś specjalnym. Nie mogłem tego przełknąć. Musiałem wyjść, zanim zrobiłbym coś głupiego.

- Och, kochany! - zawołała Leith. - Powiedziałam to tylko ze strachu, że możesz domyślić się, kogo kocham naprawdę.

- Ty czarownico! - szepnął miłośnie. - A zaraz następnego dnia dobiłaś mnie wymawiając pracę. Nie mogłem pozwolić ci odejść. Dlatego zareagowałem tak gwałtownie.

- Raz-dwa przywołałeś mnie do porządku, czyż nie? - roześmiała się.

- Masz rację - zaśmiał się. - Ale i tak nie miałem pewności, czy po prostu nie odejdziesz, nie czekając na moją zgodę. Omal nie zwariowałem, zanim nie zoba­czyłem cię w piątek.

- Przecież spotkaliśmy się wczoraj rano na koryta­rzu. Udałeś, że mnie nie widzisz - przypomniała mu.

- Jak mogłem cię zaczepić? Twoja mina wskazywa­ła, że nie masz ochoty na rozmowę - skontrował Naylor. - Ale i tak potem przyszedłem po ciebie!

- Serio? - podskoczyła.

- Serio - potwierdził. Po tym wszystkim nie wyob­rażałem sobie, że mógłbym nie zobaczyć cię przez cały weekend. Nigdy przedtem nie tęskniłem za nikim. Co za potworne uczucie!

- I dlatego posłałeś po mnie wczoraj po południu? Skinął głową.

- Nie byłem pewien, czy mi uwierzysz, że wujostwo chcą cię lepiej poznać, ale tylko to mogłem wymyślić, żebyś się zgodziła.

- Kłamałeś!

- Tak i nie - odparł. - To prawda, że moja rodzina chce cię poznać... choć nigdy tego nie powiedzieli.

- Ty kłamczuchu! - uśmiechnęła się z uwielbieniem.

- To też prawda -zgodził się wesoło, choć jego twarz pociemniała na chwilę. - Zaledwie tam dotarliśmy, a już znowu z zazdrości traktowałem cię... no, brutalnie.

Leith podniosła na niego oczy i zrozumiała, jak straszne przeżywał tortury.

- A ja - wyszeptała cichutko - gdy tylko zobaczy­łam cię znowu, miałam ochotę zatrzeć wszystko, co było, o tak - i leciutko, bardzo leciutko pocałowała go.

- Naprawdę? - zapytał zdumiony.

- Słowo skauta! - uśmiechnęła się.

- Jesteś cudowna, będę ci to mówić codziennie. Wtedy, kiedy uciekłaś przede mną do sypialni, nie wiedziałem, co mam ze sobą zrobić. Bałem się, że skrzywdziłem cię mimo woli. Chciałem nareszcie skończyć tę farsę, wyznać, co czuję naprawdę. Ale nagle pojawił się Travis z inną kobietą, a ty znik­nęłaś...

- Znalazłeś mnie bardzo szybko - zauważyła.

- Pewnie, że tak - odparł dumnie i podniósł do ust jej dłoń, całując palec z pierścionkiem.

- Zaraz ci go oddam - wymamrotała niezręcznie.

- Co?

- Pierścionek.

- Nie podoba ci się? Jeżeli nie, to...

- Nie o to chodzi - przerwała. - Jest piękny. Po prostu, skoro nie jesteśmy zaręczeni, nie chciałabym...

- Nie jesteśmy zaręczeni? Bogowie, Leith, a jak sądzisz, o czym mówię od dłuższego czasu? Musimy się pobrać jak najszybciej.

- Pobrać? - wykrztusiła. - M-my?

- A nie chcesz? - zapytał na swój dawny, bezpośre­dni sposób.

Nie zastanawiała się ani chwili.

- Jasne, że chcę - odparła.

- Wyjdziesz za mnie?-upewnił się Naylor, jak zwykle chciał mieć wszystkie kropki nad I i kreseczki nad T.

- Jesteś pewien?

- Jak niczego na świecie - rzekł poważnie. - Wczo­raj, kiedy śmiałaś powiedzieć, że nie wyjdziesz za mnie, sam byłem porażony siłą mojej reakcji. Wiedziałem, że nie spocznę, dopóki nie zostaniesz moją żoną. A teraz odpowiedz mi po prostu tak i przestań mnie już męczyć - poprosił.

- Tak, proszę pana - odparła posłusznie i roze­śmiała się, a on razem z nią.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
098 Steele Jessica A jednak miłość
0098 Steele Jessica A jednak miłość
Steele Jessica A jednak milosc
Jessica Steele A jednak miłość
840 Steele Jessica Zaręczyny na niby
Steele Jessica Zalegla randka
Steele Jessica Zaręczyny na niby
R780 Steele Jessica Zaległa randka
Auderska halina A JEDNAK MIŁOŚĆ
780 Steele Jessica Zalegla randka
753 Steele Jessica Sekret panny mlodej
Steele Jessica Harlequin Romans 840 Zaręczyny na niby
Steele Jessica Nasza bron kobieca
Steele Jessica Intruz z Werony
780 Steele Jessica Zalegla randka
Steele Jessica Sekret panny młodej

więcej podobnych podstron