JESSICA STEELE
A jednak miłość
Seria wydawnicza: Harlequin Romance
(tom 98)
Tytuł oryginalny: His Woman
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Ile dwudziestolatek spędza w domu sobotnią
noc, wsłuchując się w deszcz, strumieniami
spływający po szybach? - dumała
przygnębiona Leith. W chwilę później, czując,
że zaczyna użalać się nad sobą, szybko
przywołała się do porządku. Boże drogi,
przecież większość życia spędziła na nauce,
więc takie samotne sobotnie wieczory nie są
jej obce.
Aby ostatecznie otrząsnąć się z
przygnębienia, skierowała swoje myśli na
Rosemary, przyjaciółkę i sąsiadkę z drugiej
strony korytarza, przybyłą z tego samego
miasteczka. Gdyby Rosemary nie
zdecydowała się właśnie dziś odwiedzić
swoich rodziców w Hazelbury, teraz
siedziałyby razem nad filiżanką kawy.
Oczywiście, Travis Hepwood, sekretny
przyjaciel Rosemary, byłby tu także, ale
ponieważ Leith bardzo go lubiła, chętnie
zabawiałaby również i jego.
Nowa fala ulewnego deszczu zalała szyby
okienne, ale tym razem Leith nie usłyszała
jej. Myśl o Rosemary obudziła wspomnienie
dnia, kiedy jej brat Sebastian oznajmił, że na
głównej ulicy Hazelbury zderzył się z
Rosemary Green, a właściwie Rosemary
Talbot, bo takie teraz nosiła nazwisko.
Rosemary, o rok starsza od Leith, była
koleżanką z klasy Sebastiana. Nigdy nie
pozwalano jej uczestniczyć w zbiorowych
szkolnych zajęciach, toteż nikt nie znał jej
zbyt dobrze. Jednak, ku zaskoczeniu
wszystkich, w wieku osiemnastu lat
Rosemary wyszła za mąż i opuściła
miasteczko.
Od owego czasu mało kto wspominał jej imię.
Dopiero tamtego dnia ukochany, acz odrobinę
nieodpowiedzialny braciszek z podnieceniem
oznajmił:
- Właśnie skończyłem pogawędkę z Rosemary
Green!
Leith zauważyła entuzjazm, ale ponieważ był
on integralną częścią jego osobowości - nie
zareagowała zbyt ochoczo.
- Prawdopodobnie przyjechała do rodziców.
- Właśnie - zgodził się z nią. - Wydawała się
trochę przybita... czy ja wiem, nic
konkretnego. W każdym razie - kończył -
staliśmy przed Oliphants Cafe, więc
zaproponowałem kawę i już za chwilę
opowiadała mi o swoim życiu w Londynie...
Zawiesił głos, a Leith dała się złapać w tę
klasyczną teatralną pułapkę.
- I co? - zapytała, czując w głębi ducha, że za
chwilę tego pożałuje.
- I powiedziała mi, że w jej bloku zwalnia się
mieszkanie.
- O, nie - zaprotestowała Leith, choć przez
głowę przemknęła jej kusząca myśl o
zamieszkaniu w Londynie. - Od razu ci
mówię, że mama się nie zgodzi.
- Zgodzi się, jeśli powiesz jej, że będziesz się
mną opiekować... sprawdzać, czy umyłem
szyję i zmieniłem skarpetki - uśmiechnął się
przebiegle Sebastian. Miał wtedy dwadzieścia
trzy lata i radośnie wykorzystywał
nadmierną troskliwość matki.
- A poza tym - dodał z rozbrajającą
szczerością - nie stać mnie na czynsz.
- A jeśli nie zechcę pojechać? - Leith usiłowała
przyhamować nieco jego zapał.
- Pojedziesz! - przymilał się. - Wiesz, że
pojedziesz. Jakoś nie protestowałaś, kiedy
tato powiedział, że uczyłaś się pilnie przez
tyle lat, a teraz w żadnej pobliskiej firmie nie
możesz w pełni wykorzystać swoich
kwalifikacji. Za to w Londynie...
Sebastian rozwijał temat jeszcze przez parę
minut. Leith próbowała bronić swej pozycji,
ale na każdy zarzut miał gotową odpowiedź i
już po chwili poczuła się równie podniecona,
jak on. Rzeczywiście, pracowała ciężko, aby
zdobyć kwalifikacje w kontraktowo-handlowej
dziedzinie inżynierii, a w jej obecnym miejscu
pracy nie wykorzystywano w pełni jej zdolno-
ści.
- Ja też będę miał większe pole do popisu -
oznajmił Sebastian. Skończył uniwersytet i
teraz pracował jako fotograf. - Zdaje się, że
opstrykałem już wszystko w tej dziurze -
dodał i powrócił do swojej śpiewki: „Za to w
Londynie".
- Lepiej porozmawiajmy z rodzicami-ostudziła
go Leith.
Ojciec zgodził się, że oboje są już w wieku, w
którym ptaszki wylatują z gniazdka, ale
matka, zaślepiona uczuciem do syna,
potrzebowała trochę więcej czasu.
W niedzielę rano dostali jednak
błogosławieństwo obojga rodziców i Sebastian
poszedł do Greenów, żeby wyciągnąć od
Rosemary coś więcej na temat mieszkania.
Wrócił z ponurą miną.
- Święty Henryku, to lodówka, a nie dom! -
jęknął. - Przez cały czas ani jednego
uśmiechu!
- Rosemary nie chce, żebyście mieszkali tak
blisko niej? - zatroszczyła się matka. Z
początku nie chciała, żeby jechał, ale teraz
gotowa była o to walczyć.
- Tego nie powiedziała - odparł, ale jego
energia wyraźnie zmalała. - Powiedziała
jednak dość, żebym się zorientował, że i tak
nie pojedziemy.
- A to dlaczego? - zapytała pani Everett.
- Rosemary wynajmuje mieszkanie pod
nieobecność właściciela, a to sąsiednie można
tylko kupić.
- No to co, w Londynie chyba jest więcej
mieszkań do wynajęcia - zauważył ojciec i
dodał, posyłając żonie czułe spojrzenie: - A
poza tym, moja droga... cóż, sądzę, że dla tak
dobrej sprawy powinniśmy zastanowić się
nad tym, czy Leith i Sebastian nie mogliby
dostać swojego spadku po dziadku przed
ukończeniem dwudziestu pięciu lat.
- Naprawdę? - zapytali oboje jednocześnie.
Ojciec, jako wykonawca testamentu, miał
prawo do wcześniejszego rozdysponowania
spadku. W takiej sytuacji wynajmowanie
mieszkania nie miałoby sensu.
- Zobaczymy - obiecała pani Everett i od tej
chwili sprawy potoczyły się błyskawicznie.
Na wszelki wypadek obejrzeli kilka innych
nieruchomości na sprzedaż. Kiedy jednak
zobaczyli mieszkanie w ekskluzywnym bloku,
które zajmowała Rosemary, okazało się ono
poza wszelką konkurencją.
Leith i Sebastian byli wprawdzie zgodni co do
zamiaru kupna mieszkania, musieli jednak
pogodzić się z faktem, iż scheda po dziadku
stanowiła tylko niewielką część potrzebnej
kwoty.
- Zaciągniemy pożyczkę pod hipotekę, jak
wszyscy - Sebastian nie zniechęcił się.
Okazało się jednak, że nie mając stałego
źródła dochodu nie może starać się o
pożyczkę.
- Pójdę do prawdziwej pracy - zaparł się jak
osioł. Leith także szukała nowego zajęcia.
Popytała tu i ówdzie, i wkrótce umówiła się
na rozmowę w małej firmie o nazwie
Ardis&Co.
W miesiąc później Sebastian zaczął pracować
jako agent londyńskiego biura podróży.
Mieszkał w pokojach hotelowych w dni
robocze, na niedzielę i święta jeździł do domu,
do Hazelbury, zaś Leith otrzymała pracę w
Ardis &Co. Kiedy stwierdziła, że jest jedyną
kobietą poproszoną na rozmowę, prawie
straciła nadzieję. Była niemal pewna, że
stanowisko dostanie się któremuś z męskich
kandydatów, jako że dotychczas zajmował je
mężczyzna, który miał w ciągu czterech
miesięcy opuścić spółkę.
W cztery miesiące po podjęciu decyzji o
przeprowadzce do Londynu oboje z
Sebastianem zajęli nowe mieszkanie. Kredyt
okazał się morderczy, ale oboje mieli pracę i
szansę na awans - a zatem i podwyżkę
zarobków - więc nie martwili się.
Podczas tych ostatnich miesięcy rzadko
widywali Rosemary Talbot. W tydzień po
przeprowadzce, kiedy Leith chciała zaprosić
Rosemary i jej męża na uroczystego drinka -
dowiedziała się, że Derek Talbot już tam nie
mieszka.
- Właściwie - wymamrotała Rosemary - mój
mąż wyprowadził się.
Leith nie była pewna, kto jest w tym
momencie bardziej zakłopotany, ona czy
Rosemary.
- Cóż, tak czy owak, wpadnij na drinka -
uśmiechnęła się.
Po tamtej rozmowie wypiły razem niejedną
kawę. Rosemary z początku niechętnie
mówiła o swoim małżeństwie, po jakimś
czasie okazało się jednak, że Derek był
zwyczajnym kobieciarzem i traktował żonę w
karygodny sposób. Leith współczuła
Rosemary, zwłaszcza kiedy odkryła, że jej
przyjaciółka wychowana jest w przekonaniu o
nierozerwalności więzów małżeńskich i nie
przyjmuje do wiadomości rozpadu swego
związku. Rodzice Rosemary nie uznawali roz-
wodu i gdy Derek go zażądał, nie omieszkali
dobitnie oznajmić tego córce.
Byli w Londynie już od miesiąca, kiedy
Sebastian zdecydował, że najwyższy czas
oblać mieszkanie.
- To nie będzie dużo kosztowało - dodał
szybko, wiedząc, jakie kłopoty ma Leith z
przyzwyczajeniem się do roli pani domu.
- Kogo zaprosimy? - zapytała, ponieważ sama
nie znała w Londynie prawie nikogo.
- Mam kupę przyjaciół - odparł Sebastian.
Rzeczywiście, z nich dwojga to on częściej
wychodził, należał do kółka dramatycznego, a
poza tym dłużej mieszkał w Londynie.
Leith zaprosiła Rosemary i namawiała ją tak
długo, aż wreszcie nieszczęśliwa kobieta
zgodziła się przyjść. Natychmiast została
wciągnięta w wir przygotowań.
Jeżeli hałas oznacza sukces, to impreza udała
się znakomicie. Około jedenastej Leith
zatęskniła do łóżka, ale jako gospodyni miała
swoje obowiązki. Od kwadransa nie widziała
Rosemary, a nie chciała, żeby przyjaciółka
poczuła się opuszczona. Znajomi Sebastiana
nie musieli przypaść jej do gustu.
Mimo wszystko miała nadzieję, że Rosemary
nie poszła jeszcze do domu. Krążyła po
pokoju, dopóki jej wzroku nie przyciągnęła
niewielka sofa pod ścianą. Na owej sofie
bowiem siedziała z lekka zarumieniona
Rosemary, a obok niej, pogrążony w
rozmowie, mężczyzna w wieku około
dwudziestu sześciu-siedmiu lat. Leith
usiłowała przypomnieć sobie jego nazwisko.
Zdaje się, że został jej przedstawiony jako
Travis jakiś tam. Zerknęła jedynie, czy
Rosemary nie wygląda na niespokojną i
wycofała się.
Tego wieczoru Rosemary nie była wprawdzie
niespokojna, ale wkrótce potem historia z
Travisem Hepwoodem okazała się
wystarczającym źródłem stresu. Travis
bowiem zakochał się w Rosemary od
pierwszego wejrzenia. Leith czuła, że wbrew
wszelkim oczekiwaniom Rosemary także nie
pozostawała obojętna. W ich miłości pojawiła
się jednak przeszkoda: wpajane Rosemary od
dzieciństwa skrajne poczucie przyzwoitości.
W jej pojęciu sytuacja, iż kocha się jednego
mężczyznę będąc żoną innego, była po prostu
nie do pomyślenia. Nie czuła się na siłach, by
rozwieść się z Derekiem, toteż jej szanse na
szczęście z Travisem wyglądały raczej
marnie.
W tydzień później, wciąż zaskoczona swymi
uczuciami, Rosemary wyznała Leith, że
istotnie jest zakochana w Travisie. Do tego
stopnia, że wybrała się z nim nawet na
kolację.
- Tak się cieszę - odparła Leith. Z oszczędnych
informacji, jakie wymknęły się Rosemary,
wiedziała, że jej przyjaciółka przeżyła
koszmar, zanim Derek zdecydował się odejść.
- Nie ma powodu - mruknęła Rosemary.
- Nie zgadzacie się z Travisem? -
zainteresowała się mocno zaskoczona Leith.
- Ależ zgadzamy się, cudownie - westchnęła
Rosemary. - Ale miałam tak okropne poczucie
winy... jakby rodzice stali nade mną i
spoglądali z wyrzutem przez cały czas. Travis
dzwonił zeszłej nocy... powiedziałam, że nie
chcę go więcej widzieć.
Postanowienie Rosemary dotyczące Travisa
było bardzo silne - nie na tyle jednak, by
istotnie więcej się z nim nie zobaczyła. W
każdym razie nie były to spotkania umówione
- i nigdy w jej własnym mieszkaniu. Travis
zadzwonił bowiem do Leith i Sebastiana już w
kilka dni później... „Pomyślałem sobie, że
mógłbym wpaść na chwilę" nie zwiodło
nikogo. Przypadkiem, tego samego wieczoru
Leith zaprosiła Rosemary na kolację. Jej
zdaniem byłoby nieuprzejmie poprosić
Travisa, żeby wyszedł.
Od tej pory Travis regularnie przychodził na
kolację. Sebastian raz był obecny, raz nie, ale
- cokolwiek mówiło na ten temat jej sumienie
- Rosemary zjawiała się zawsze, w ostatniej
chwili, buntując się przeciw własnym
zasadom. Co więcej, nieraz nalegała, że sama
przygotuje kolację i przyniesie do Leith -
zawsze trochę więcej niż trzeba, na wszelki
wypadek, gdyby pojawił się jakiś niespo-
dziewany gość. Travis z kolei, jako pracownik
firmy importującej wina, przynosił jakiś
wspaniały trunek.
- Co się dzieje? - zagadnął Sebastian, kiedy po
powrocie do domu późnym wieczorem zastał
Leith na straży, przy drzwiach do kuchni.
- Tam są Rosemary i Travis - odparła.
- No to co?
- Być może nie zauważyłeś, ale oni są w sobie
zakochani.
- A co się stało z mieszkaniem Rosemary?
- Ona nie chce go przyjmować u siebie.
- A dlaczegóż to?
- To... raczej nieostrożne - stwierdziła Leith,
szczerze zaskoczona niewrażliwością brata.
- Kompletna bzdura! - wyraził własne zdanie
Sebastian.
Poniewczasie Leith zrozumiała, że ten stan
rzeczy nie może trwać wiecznie bez niczyjej
krzywdy. Rosemary jednak wciąż unikała
jawnych spotkań z Travisem, a ten
zakochiwał się w niej coraz bardziej, tak że
nie sposób było utrzymać go na odległość.
Leith polubiła oboje i współczuła im, ale
rozumiała, że sami muszą znaleźć jakieś
wyjście z tej sytuacji.
Pewnego wieczoru Travis pojawił się, jak
zwykle, rozjaśniony nadzieją na spotkanie
Rosemary. Sebastian także był w domu i
zabawiał go rozmową. Rosemary jednak
spóźniała się bardziej niż kiedykolwiek.
Wreszcie Leith nie była w stanie ani chwili
dłużej znosić tęsknych spojrzeń Travisa w
stronę drzwi.
- Zobaczę, co ją zatrzymuje - oznajmiła i
przeszła na drugą stronę korytarza.
Nacisnęła dzwonek i czekała.
Rosemary otworzyła drzwi, ale pytanie:
„Gotowa?" zawisło na ustach Leith. Przez
ramię przyjaciółki dostrzegła mężczyznę.
Leith wyczuła napiętą atmosferę. Nieznajomy
wstał i skierował się ku drzwiom. Coś w
zachowaniu przyjaciółki zdawało się mówić,
że jej gość nie powinien dowiedzieć się o
planowanej wizycie.
- Eee... przepraszam, że przeszkadzam,
Rosemary - improwizowała Leith. - Nnie...
spodziewałam się, że masz gościa.
Uśmiechnęła się do krępego mężczyzny.
- Nie przedstawisz mnie? - rzucił krótko do
Rosemary, pożerając oczami gęste,
kasztanowe włosy, zgrabną figurę i piękną
twarz Leith.
- Oczywiście - odparła Rosemary. - Leith jest
nową właścicielką mieszkania naprzeciw.
Leith, to mój mąż, Derek.
Leith podała mu rękę, ale nie spodobał jej się
sposób, w jaki bez przerwy gapił się na nią.
- J-ja tylko na chwilę, muszę nakarmić
Sebastiana - bąknęła. - Chciałam pożyczyć
trochę sosu Worcester...
Travis i Sebastian patrzyli na nią zezem,
kiedy wróciła z butlą sosu, ale bez Rosemary.
- Gdzie Rosemary? - natychmiast zapytał
Travis. Leith rozpaczliwie wysilała mózg, ale
nie potrafiła wymyślić nic mądrego. Musiała
powiedzieć prawdę.
- Nie przyjdzie - powiedziała i oboje z
Sebastianem musieli niemal obezwładnić
Travisa, kiedy ten dowiedział się o obecności
męża Rosemary.
Sebastian nie bez trudu posadził go z
powrotem i przygotował morderczego drinka.
Od tej chwili wieczór potoczył się jeszcze
gorzej, niż się zaczął. Jedynie Sebastian miał
ochotę na kolację. Travis wyraźnie
potrzebował kolejnego, solidnego drinka, a
Sebastian usłużył mu ochoczo. Alkohol
rozwiązał mu język i Travis zaczął opowiadać
o swojej miłości do Rosemary. O tym, że
chciałby ją poślubić, ale nie wie, jak to zrobić,
ponieważ poczucie przyzwoitości nie pozwala
jej wychodzić z nim gdziekolwiek. Chciałby,
żeby cały świat wiedział o jego miłości, ale czy
ona pozwoli przedstawić się jego rodzicom?
Zanim wybiła jedenasta, Travis zaczaj
bełkotać, a Leith wściekła się na Sebastiana,
który przechylał butelkę, ilekroć w szklance
gościa pokazywało się dno.
- Jasna cholera, ale się ululates! - wykrzyknął
Sebastian, kiedy Travis chwiejnie podniósł się
z miejsca i niepewnie ruszył przed siebie.
- Sądzę, że Travis nie powinien siadać za
kierownicą w takim stanie - zauważyła Leith
lodowatym tonem.
- Ja też piłem... nie mogę go odwieźć -
stwierdził Sebastian. - A poza tym, on
mieszka gdzieś na peryferiach Essex i Bóg
jeden wie, kiedy wróciłbym do własnego
łóżka... nawet, jeśli przypadkiem pamiętałby
swój adres. Niech się prześpi na tej kanapie -
zaproponował najprostsze wyjście.
- A jego rodzice? Będą się martwić - zaprotes-
towała Leith, pamiętając, że kiedy Sebastian
nie wracał do domu na noc, matka szalała z
niepokoju.
- Do diabła, Leith, on dobiega trzydziestki! Na
pewno nie pierwszą noc spędza na bańce!
Travis przespał zatem noc na kozetce i
skorzystał na tym tylko tyle, że nazajutrz, z
błędnym wzrokiem i skacowany jak diabli,
mógł przed wyjściem zamienić kilka słów z
Rosemary. Jego samopoczucie pogorszyło się
jeszcze na wieść, że Derek Talbot znowu
żądał rozwodu, a ona znowu odpowiedziała
mu stanowczym nie. W bladym świetle
poranka Rosemary oznajmiła Travisowi, że
nie zamierza również nigdy więcej przyj-
mować zaproszenia na kolację u sąsiadów.
Powtórzyła to zresztą Leith, używając niemal
tych samych słów. Leith poczuła, że nie ma
prawa się wtrącać, powinna jednak pozostać
przy Rosemary, kiedy ta będzie potrzebowała
bratniej duszy.
Wciąż spotykała się ze swoją przyjaciółką.
Travis także wpadał od czasu do czasu - Leith
wiedziała, że liczy jedynie na szansę ujrzenia
ukochanej. Wyglądał coraz bardziej mizernie,
a kiedy znów się pojawił, Leith miała
ogromną ochotę zawołać Rosemary. Pohamo-
wała się jednak. Jeżeli nikt jej o to nie
poprosił - nie będzie się wtrącać. Zwłaszcza że
Rosemary powtórzyłaby Travisowi jedynie to,
co już raz słyszał.
Potem Sebastian zaczął przebąkiwać o
opuszczeniu pracy i Leith miała się czym
martwić. Jeśli jej brat nie będzie pracował, to
jak spłaci swoją część długu hipotecznego? I
wówczas, jakby na dowód, że nieszczęścia
zawsze chodzą parami, wydarzyła się kata-
strofa: Leith straciła pracę, choć nie ze swej
winy.
Nie mogła w to uwierzyć. Była pracowita i
pełna inicjatywy, a posada dawała jej dużo
satysfakcji. Pracowała niemal wyłącznie z
mężczyznami, całkiem nieźle dogadując się z
większością z nich. Nie ucieszyła się jednak,
kiedy Alec Ardis, żonaty syn właściciela
firmy, pewnego dnia zjawił się w biurze i bez
żadnej zachęty z jej strony zaczął ją
napastować. Nie pomogło stanowcze nie.
Walcząc z uściskiem, który oplótł ją jak
ośmiornica, wrzała gniewem. Kiedy wreszcie
udało jej się uwolnić, była wściekła i
upokorzona - tylko dlatego, że jest kobietą,
syn szefa uważa, że może sobie pozwalać na
wszystko - i dosłownie rzuciła się na niego z
pazurami.
Była wstrząśnięta atakiem, ale nigdy nie
opuściłaby pracy z własnej woli. Nie miała
jednak wyboru. Pan Ardis senior przechodził
właśnie, gdy dotarły do niego słowa: lubieżny,
skretyniały, zboczony wieprz. Kiedy wszedł
do pokoju, Leith wyrzucała z siebie kolejne
epitety.
Zrobiło jej się niedobrze, kiedy pan Ardis - nie
wierząc, że synalek mógł zaatakować bez
żadnej zachęty z jej strony, a może jedynie
kryjąc jego niechlubne słabości - dał jej
odprawę w wysokości miesięcznej pensji i z
miejsca wyrzucił z pracy.
Wieczorem zadzwoniła do drzwi Rosemary.
Wciąż jeszcze nie mogła otrząsnąć się z szoku,
jaki wywołała w niej napaść i to, co potem
nastąpiło.
- Nie robisz przypadkiem kawy? - zapytała.
- Wchodź - szybko zaprosiła ją Rosemary. -
Wyglądasz fatalnie. Co się dzieje?
- Wylali mnie - oznajmiła Leith roztrzęsionym
głosem i przy kawie zdała jej dokładną
relację.
„Lubieżny, skretyniały, zboczony wieprz",
zdaniem Rosemary, to bardzo delikatne
określenie faceta, który myśli, że każda
kobieta pracująca dla jego ojca jest
potencjalną zdobyczą.
- Powinnaś była strzelić go w pysk -
stwierdziła, oburzona niemal tak, jak Leith.
- Zrobiłabym to, gdybym miała wolne ręce -
odparła Leith i pociągnęła jeszcze jeden łyk
kawy.
Rosemary serdecznie współczuła przyjaciółce.
- Oczywiście, to musiało się zdarzyć, prędzej
czy później - stwierdziła.
Leith wytrzeszczyła oczy.
- Nie kojarzę - wyznała.
- Jesteś za... - Rosemary szukała
odpowiedniego słowa, aż, ku całkowitemu
zaskoczeniu przyjaciółki, oznajmiła: -...
olśniewająca.
- Olśniewająca! - wykrzyknęła Leith,
otwierając zielone oczy jeszcze szerzej.
- Nie miałaś o tym pojęcia, co? - miękko
zapytała Rosemary i, jakby chcąc jeszcze
mocniej wstrząsnąć Leith, ciągnęła: - A co
powiesz o tych fantastycznych, kasztanowych
włosach, wspaniałych oczach i cerze, nie
wspominając o figurze, która jest wypukła
dokładnie tam, gdzie należy? To było do
przewidzenia, że prędzej czy później jakaś
egoistyczna męska gadzina zechce wyciągnąć
po ciebie łapy.
- Wielkie nieba! - jęknęła Leith słabym
głosem. Ze słów Rosemary wynikało, iż
powinna uważać się za szczęściarę, gdyż
dobiegając dwudziestu dwóch wiosen nie
zaznała jeszcze wątpliwych awansów jakiegoś
domorosłego supermana.
- Musisz po prostu trochę się przygasić -
uśmiechnęła się Rosemary i rozmowa
potoczyła się dalej, dopóki Leith nie
wspomniała o konieczności znalezienia nowej
pracy.
- Nie mogę nie pracować, zwłaszcza z tą
morderczą hipoteką, którą z Sebastianem
musimy spłacać co miesiąc - wyznała.
- No pewnie! - zgodziła się Rosemary i dodała:
- Gdyby nie to, że czynsz za to mieszkanie
został zapłacony do końca roku, sama
byłabym w kłopocie. Teraz oszczędzam, jak
szalona, żeby mieć trochę grosza w zanadrzu,
kiedy przyjdzie pora płacenia. Wracając
jednak do ciebie... chyba nie powinnaś mieć
kłopotów ze znalezieniem innej pracy.
- Moje kwalifikacje jeszcze ujdą - odparła
Leith.
- Ale co z referencjami? Nie wyobrażam sobie,
żeby pan Ardis wyrażał się o mnie w samych
superlatywach.
- Nie ma innego wyjścia, jak tylko uczciwie
ocenić twoją pracę... o ile nie chce ci się
narazić - oznajmiła Rosemary stanowczo.
W tydzień później, po zgłoszeniu swej
kandydatury w trzech firmach, Leith
dowiedziała się, że dwa ze stanowisk są już
zajęte. W trzecim miała więcej szczęścia:
zaproszono ją na rozmowę. Został jej jednak
cały tydzień na przemyślenie paru spraw.
Wciąż jeszcze nie otrząsnęła się z szoku
wywołanego karesami Aleca Ardisa, a jawnie
niesprawiedliwe zwolnienie z pracy zraniło ją
bardzo. Mimo to, nawet jeśli uważała, że
Rosemary przesadza, jej uwagi na temat
wyglądu prześladowały ją nieprzerwanie. Za
żadne skarby nie chciałaby znowu stać się
obiektem obleśnych zalotów Ardisa juniora.
Samo wspomnienie wywoływało koszmarne
sny.
- Sebastianie - zwróciła się do brata w
przeddzień rozmów w G Vasey Ltd. - Nie
przypuszczam, żebyś miał jeszcze te okularki,
w których udawałeś profesora w...
- Mówisz o moim ostatnim publicznym
występie - z wyższością poprawił ją
Sebastian, mając na myśli bezdialogową rólkę
w ostatniej sztuce kółka dramatycznego. -
Cóż, właściwie...
Nazajutrz Leith ledwo rozpoznała się w
lustrze, kiedy zwinęła bujne kędziory w
surowy kok z tyłu głowy i włożyła okulary-
atrapy w rogowej oprawie.
Rozmowy w G Vasey Ltd potoczyły się gładko.
Nikt nie nabrał podejrzeń i nie zadawał pytań
na temat jej okularów. Zdjęła je zresztą
natychmiast po wejściu do mieszkania, nagle
zdając sobie sprawę z tego, że nikt od Vaseya
nie widział jej bez nich.
Miała teraz przed sobą trudne dwa tygodnie
wyczekiwania na odpowiedź. W G Vasey Ltd
płacili lepiej, niż można to sobie wyobrazić, a
praca wydawała się naprawdę ciekawa.
Wszystko wskazywało na to, że o ile dostanie
tę posadę, będzie musiała harować ciężej niż
kiedykolwiek w życiu i jeszcze potrzebny jej
będzie pomocnik.
Wiadomość o tym, że została przyjęta,
podziałała jak balsam na jej zranioną dumę -
do tego stopnia, że w dniu, kiedy miała zacząć
pracę, omal nie zapomniała skręcić włosów w
ciasny kok i włożyć okularów.
Powoli jednak doszła do siebie i przypomniała
sobie wszystko. Odpowiednio przygaszona, do
tego stopnia nawet, że ukryła zgrabną figurkę
pod luźnym strojem, wyruszyła w stronę G
Vasey Ltd. Poranek spędziła na
zaznajamianiu się z biurem i jego
pracownikami. Przede wszystkim jednak
zawarła znajomość z Jimmy Webbem, swym
siedemnastoletnim asystentem, który okazał
się prawdziwą kopalnią informacji o wszyst-
kim, co dzieje się wokoło.
Od niego też usłyszała niezbyt pomyślną
nowinę, że Vasey został kilka miesięcy temu
wchłonięty przez giganta Massingham
Engineering. Leith natychmiast poczuła, że
musi bardzo troszczyć się o swą pracę i
pamiętać, że bez niej nie będzie w stanie
spłacić swej części hipoteki.
- Nie wiesz przypadkiem, czy... ktokolwiek z
pracowników Massinghama przyjedzie tutaj?
- zapytała Jimmy'ego, starając się stłumić
niepokój. Zbyt dobrze orientowała się w
zarządzaniu firmą, by nie wiedzieć, że
pracownicy Vaseya nie utrzymają się, jeśli
Massingham będzie w stanie wykonać tę
pracę zatrudniając swoich ludzi.
- Massingham z całym interesem przenosi się
na północ - poinformował ją wszechwiedzący
Jimmy.
- Fabryka, biura, wszystko. Chodzą słuchy, że
sprzedał już swoje zakłady tutaj i stworzył
tam solidną bazę ekonomiczną. Tu przyjadą
jedynie ludzie potrzebujący bazy w Londynie.
Chwilowo uspokojonej Leith opadły skrzydła.
- To znaczy kto? - zapytała z udaną
obojętnością.
- Same grube ryby, jak mi się zdaje, panno
Everett - odparł wesoło Jimmy. - I to
nieprędko. Muszą jeszcze skończyć tylną
przybudówkę i wyłożyć biura dywanami od
ściany do ściany.
Odetchnęła z ulgą - nie była grubą rybą!
- Wiesz już, jaki będzie kolor dywanów? -
zażartowała.
Jej asystent wyszczerzył zęby w radosnym
uśmiechu.
- Mam na imię Leith - dodała, ponieważ była
od niego starsza tylko o pięć lat. - Czy możesz
mi teraz udzielić informacji na temat tych
dokumentów?
Jimmy, nie przestając się uśmiechać,
przyciągnął swoje krzesło do jej biurka.
W krótkim czasie Leith doskonale
orientowała się w nowym nabytku
Massingham Engineering, który najwyraźniej
na razie zamierzał nadal używać nazwy G
Vasey Ltd. W kontrakcie, nad którym
pracował jej poprzednik, znalazła się
niesamowita bzdura, ale kiedy teczka
wylądowała na jej biurku, sprawa była już
zakończona. Nikt jej nie mógł nic zarzucić.
Nawet Dave Smith, specjalista od
kontraktów, musiał się z tym zgodzić.
Niemniej Leith ze swym wysokim poczuciem
odpowiedzialności stanowczo wolałaby, żeby
teczka Norwood & Chambers leżała u kogoś
innego.
Życie potoczyło się teraz gładko i przyjemnie.
Co prawda, pomimo swego przygaszenia,
musiała ustawić na właściwym miejscu
jednego Don Juana z zaopatrzenia, a drugiego
ze zbytu, ponieważ zachowywali się zbyt
śmiało, jak na jej upodobania. Ogólnie jednak
była bardzo zadowolona ze swego losu.
Pracowała ciężko i była za to odpowiednio
wynagradzana.
Sprawy domowe szły równie gładko. Życie
towarzyskie nie było zbyt urozmaicone, ale
Leith w przeciwieństwie do swego brata,
miała mniej stadnych instynktów i wolniej
zawierała przyjaźnie. Co zaś się tyczy
przyjaźni, Rosemary zdawała się cierpieć co
najmniej tak samo jak Travis Hepwood.
Mimo to, kiedy wybrał się on z wizytą do
Leith i Sebastiana, wpadli na siebie w
drzwiach zupełnie przypadkowo.
Później Rosemary wyznała Leith, że widok
Travisa w tak żałosnym stanie poruszył jej
serce. Nic dziwnego, pomyślała Leith, skoro
Rosemary nadal dokładała wszelkich starań,
żeby nie dać ludziom powodu do plotek.
Najbardziej bała się podejrzenia, iż związała
się z kimś innym, co dałoby Derekowi
pretekst do wystąpienia o rozwód z jej winy i
skompromitowania w oczach rodziców.
Nieśmiało zapukała do drzwi sąsiadów i
wprosiła się na kawę wiedząc, że Travis jest
w środku.
Po tym dniu Rosemary przyjęła jeszcze dwa
zaproszenia na kawę do mieszkania Leith i
Sebastiana. Nie została jednak nigdy nawet
na kolacji.
Travis za każdym razem był tam także.
Leith pracowała w G Vasey Ltd już dwa
miesiące,gdy Sebastian z właściwym sobie
rozmachem wpadł do domu po pracy i
oznajmił, że w piątek wyjeżdża do Indii na
wakacje.
- Do Indii! - wykrzyknęła Leith. Słyszała o
tym po raz pierwszy.
- Na Boga, Leith, to tylko dziewięć godzin
lotu! Za dwa tygodnie będę z powrotem.
- No to baw się dobrze - odparła, kiedy
przyszła do siebie i zaczęła pomagać mu w
pakowaniu...
Kolejna ciężka fala deszczu uderzyła o okna
mieszkania i wyrwała Leith z ponurego
zamyślenia. Spojrzała na zegarek i aż się
skrzywiła. Wielkie nieba, to już po dziesiątej!
Chyba całe wieki siedzi tu pogrążona we
wspomnieniach ostatniego roku.
Wstała z fotela i poszła do kuchni nastawić
mleko na czekoladę. Zastanawiała się, co
spowodowało ten nagły nawrót wspomnień.
Nie musiała długo dumać. Główną przyczyną
jej problemów i cofania się myślami w
przeszłość, był najdroższy braciszek
Sebastian, który z właściwą sobie beztroską
przysłał jej pocztówkę: „Indie są wspaniałe.
Zostaję. Wiem, że dasz sobie radę."
W pierwszej chwili lekkomyślność brata
rozzłościła ją. Oczywiste było, że nie zamierza
płacić rat ani przez bank, ani w jakikolwiek
inny sposób. Zadzwoniła do rodziców i
dowiedziała się, że oni także dostali wiado-
mość od Sebastiana. A kiedy jej matka
zaczęła:
- Czy to nie podniecające? - Leith wiedziała
już, że jeśli oczekuje poparcia, traci czas.
- Będzie mógł robić w Indiach cudowne
zdjęcia, prawda? - kontynuowała matka i
dopiero pod sam koniec rozmowy
zainteresowała się hipoteką: - Ale przed
wyjazdem uporządkował chyba swoje sprawy,
nieprawdaż, kochanie?
Dla matki świat zaczynał się i kończył na
Sebastianie, zawsze będzie go bronić. Poza
tym rodzice bardzo pomogli im w urządzaniu
mieszkania tuż po przeprowadzce,
ofiarowując meble, wykładziny i inne
potrzebne rzeczy. Naprawdę nie wypadało
prosić ich, by pokryli wysoki dług hipoteczny
Sebastiana.
- Znasz Sebastiana - oznajmiła więc niedbale,
wiedząc, że matka widzi jedynego syna przez
najbardziej różowe z różowych okularów.
Mleko zawrzało i Leith zaczęła
przygotowywać sobie filiżankę czekolady,
kiedy zabrzmiał dzwonek u drzwi. Nie
wiadomo dlaczego pomyślała natychmiast, że
to Sebastian, chociaż on miał własny klucz.
Chyba ten nieszczęsny dług gnębił ją zbyt
mocno, skoro wierzyła, że samą myślą
sprowadzi brata do domu.
Otworzyła drzwi - nie, to nie był Sebastian.
- Travis! - wykrzyknęła. Wyglądał strasznie i
był kompletnie pijany. Zauważyła, że ocieka
wodą.
- Wejdź - powiedziała zrezygnowana. Pomogła
mu dojść do kuchni, posadziła przy stole,
a sama poszła po ręcznik.
- Przyszedłeś tu pieszo? - zagadnęła, kiedy
wycierał twarz i włosy. Miała nadzieję, że nie
prowadził samochodu w takim stanie.
- Stałem na zewnątrz całe wieki... chciałem
wejść, a wiedziałem, że nie powinienem...
- Rosemary nie ma - cicho powiedziała Leith. -
Wyjechała na weekend do rodziców.
Travis wydał z siebie potężne westchnienie.
- Na to wygląda - odparł i mięśnie jego twarzy
zadrżały, jakby z całych sił walczył z
załamaniem. Opanował się z trudem i wciąż
zdenerwowany wyjawił:
- Wczoraj... wszystko się we mnie nagle
zagotowało i pomyślałem... pomyślałem, że
nie wytrzymam związku, który... że nie mogę
kochać kogoś, kto wprawdzie mnie także
kocha i wiem o tym, ale kto ma to
swoje...wychowanie, przesady, rodziców,
konwenanse... boi się skandalu...
przyzwoitość... nazwij to, jak chcesz. Dużo
przeszedłem.
Leith wzięła z jego rąk zwinięty w kulę
ręcznik i pomyślała, że kubek mocnej kawy
dobrze by mu zrobił. Alkohol rozwiązał
Travisowi język, mówił nieprzerwanie.
Postawiła przed nim kawę, a on wyrzucał z
siebie wszystko, co rozdzierało mu serce od
chwili, gdy jego oczy po raz pierwszy spoczęły
na Rosemary. Leith nie czuła zakłopotania,
jedynie smutek, że miłość do jej przyjaciółki
doprowadziła Travisa do tego stanu. Bojąc się
stracić nawet tę drobną szansę, jaką miał u
Rosemary, milczał, choć chciałby krzyczeć o
swej miłości na cały świat. Tak bardzo
pragnął opowiedzieć o niej swojej rodzinie, ale
Rosemary zamierała w strachu na samą
wzmiankę o takiej możliwości. Wreszcie
przyrzekł jej uroczyście, że poza tym domem
imię jej nigdy nie padnie z jego ust.
- Wczoraj wreszcie poczułem, że zwariuję,
jeśli coś się nie zmieni. Zadzwoniłem do niej i
powiedziałem, że chcę z nią porozmawiać na
osobności - zamilkł, myślami błądząc o całe
mile stąd.
- Rosemary nie chciała się z tobą spotkać? -
domyśliła się Leith.
Potrząsnął głową.
- Idiota ze mnie. Byłem na tyle głupi, żeby
nalegać, chciałem ją przyprzeć do muru i
powiedziałem... powiedziałem... o Boże,
musiałem zupełnie zwariować... że jeżeli nie
mogę zobaczyć się z nią na osobności, to nie
chcę jej już nigdy widzieć.
- Och,Travisie - współczująco szepnęła Leith.
- A co na to Rosemary?
- Nic - odparł drżącym głosem. - Odłożyła
słuchawkę, a ja zrozumiałem - odetchnął
spazmatycznie - że wszystko skończone.
- Tak mi przykro - były to jedyne słowa, które
przyszły jej na myśl. Nagle Travis dźwignął
się z miejsca i zaczął mamrotać coś o powrocie
do Essex.
- Gdzie twój samochód? - zawołała z
niepokojem, kiedy zrobił kilka niepewnych
kroków w stronę drzwi.
- Na zewnątrz... jak mi się zdaje.
Deszcz wciąż bębnił o szyby i Leith szybko
podjęła decyzję. To naprawdę nie była noc, w
którą można było wypuścić zamroczonego
alkoholem przyjaciela. A już na pewno nie
powinien prowadzić samochodu w takim
stanie.
- Lepiej odpocznij trochę - powiedziała,
prowadząc go do pokoju. Był jej za to
wdzięczny, sądząc po tęsknym spojrzeniu,
jakie rzucił w stronę kozetki.
- O, tym razem chyba znajdzie się coś
lepszego - zauważyła i wymanewrowała go z
salonu do sypialni Sebastiana.
W kwadrans później Travis spał słodko, jak
niemowlę. Leith pomogła mu zdjąć
marynarkę, krawat i buty, mając jedynie
nadzieję, że nic mu nie będzie, jeśli prześpi
się w wilgotnych spodniach i koszuli. Okryła
go kołdrą, a marynarkę powiesiła na
wieszaku w przedpokoju, obok myśliwskiego
kapelusza, który Sebastian zostawił przed
wyjazdem do Indii.
Sama także położyła się do łóżka. W sumie
nie był to aż tak nudny wieczór, pomyślała z
ironicznym humorem, który jednak zniknął
jak zdmuchnięty, gdy powróciła myśl o
hipotece.
Usiłowała zająć głowę czymś innym,
rozmyślając nad swą pracą u Vaseya. Dobrze
się złożyło, że Jimmy Webb jest jej
asystentem. Wspomnienie Jimmy'ego
przywiodło jej na myśl piątkową informację -
Jimmy zarzekał się, że to święta prawda - że
grube ryby od Massinghama już w
poniedziałek przeprowadzają się do nowego
skrzydła. A to nie wszystko. Jeśli wierzyć
Jimmy'emu, przeprowadzał się tam także
sam wielki Massingham, władca całego
imperium.
Leith nie sądziła, że kiedykolwiek spotka
człowieka tak wysoko postawionego. Miała
jedynie nadzieję, że jej posada jest
bezpieczna. Smutno wyglądałaby jej część
hipoteki, gdyby straciła tę dobrze płatną
pracę. O części Sebastiana lepiej w ogóle nie
wspominać.
Myśli zaczęły jej umykać i mocno zasnęła.
Obudził ją natarczywy dźwięk dzwonka,
który ktoś bez przerwy naciskał. Zaspana
wstała z łóżka, po drodze owijając się
szlafrokiem i zapalając światła.
- Co się dzieje, do licha? - zwróciła się z
gniewem do stojącego w drzwiach wysokiego,
ciemnowłosego nieznajomego.
Nie odpowiedział, zdjął tylko palec z
przycisku dzwonka i przyglądał się jej bez
uśmiechu, obejmując spojrzeniem potargane
kasztanowe włosy i śliczną, zaróżowioną od
snu twarz. Obserwował jej delikatne rysy,
przesuwając przenikliwy wzrok po zgrabnej
figurze, uwydatnionej przez bawełniany
szlafrok. Swą niespieszną inspekcję zakończył
na obnażonych palcach stóp Leith.
Ona jednak miała dość. Nikt nigdy nie
przyglądał się jej tak dokładnie.
- Dobranoc - prychnęła i chciała zatrzasnąć
mu drzwi przed nosem... ale zablokował je
stopą.
- Co... - zaczęła, już zupełnie trzeźwa, czując
pierwsze dotknięcia zimnych igieł strachu.
- Szukam Travisa Hepwooda - wycedził wyso-
ki mężczyzna. Choć nie wyglądał przez to ani
trochę łagodniej, znajome nazwisko
zmniejszyło jej lęk.
- Travis... - urwała, czując jak jej wrodzona
rezerwa rozpływa się bez śladu. Nagle
zapragnęła chronić Travisa, który nie był w
stanie sam obronić się przed tym
człowiekiem, najwyraźniej wściekłym z
jakiegoś powodu. Na to przynajmniej
wyglądał.
- Po co? - zawołała ostro, a kiedy nie uzyskała
odpowiedzi, dodała: - Kim pan jest?
Nie dowiedziała się wprawdzie nazwiska
nocnego gościa, ale doznała ulgi, kiedy
odpowiedział:
- Jestem jego kuzynem. - I dodał, rozpraszając
resztę jej wątpliwości: - Gdyby cię to
interesowało, jego matka odchodzi od
zmysłów ze strachu o niego. To ona mnie tu
przysłała.
Myśli Leith natychmiast skupiły się na jej
własnej matce, która, gdyby chodziło o
Sebastiana, też szalałaby z niepokoju.
- Proszę, niech pan wejdzie - odezwała się i
cofnęła do przedpokoju. Mężczyzna, który na
oko miał około trzydziestki, wszedł do środka.
Jego oczy natychmiast powędrowały do
wieszaka na płaszcze. Domyśliła się, że
rozpoznał wiszącą tam marynarkę.
- Gdzie twoja sypialnia? - rzucił ostro.
Usta Leith otworzyły się ze zdumienia: ten
facet myśli, iż spała z Travisem. W tej samej
chwili doszła do wniosku, że ma już
serdecznie dość pyskatego gościa. Próbowała
jedynie pomóc Travisowi w ciężkich chwilach
i proszę, jaka ją za to spotyka nagroda!
- A kto powiedział, że on chce wyjść? -
warknęła, kiedy gwałtownie zerwał
marynarkę z wieszaka.
Kuzyn jednak miał wstręt do odpowiadania
na pytania inne niż te, które sam uważał za
stosowne. Zignorował ją i agresywnie zapytał:
- Naprawdę zależy ci na Travisie?
- Nie mam najmniejszego zamiaru wychodzić
za niego, jeśli o to panu chodzi - odparła
najspokojniej, jak mogła. Domyśliła się, że
została posądzona o pobudki wyłącznie
materialistyczne. Ktoś przecież musiał
zapłacić za to eleganckie mieszkanie w dobrej
dzielnicy. Kuzyn, zdaje się, wiedział
dokładnie, kto wykłada pieniądze na ten cel.
Furia, jaką wywołał w niej ten diaboliczny
facet, osiągnęła szczyt, kiedy zwrócił się po
raz kolejny:
- Przyczepiłaś się do niego na chwilę, bo
regularnie płaci czynsz, co? - syknął, tak
przekonany o słuszności swego domysłu, że
nawet nie zażądał odpowiedzi.
Mimo to odpowiedziała:
- Nie wynajmuję tego mieszkania. Kupuję je! -
rzuciła. Nigdy dotąd nie spotkała równie
obrzydliwego typa. Jednym tchem rzuciła mu
w twarz informację, ile wynosi hipoteka
mieszkania i już chciała dać upust kolejnej
fali wściekłości, kiedy wpadł jej w słowo:
- Masz jakiś własny dochód?
Wyraźnie dawał do zrozumienia, że ma prawo
to wiedzieć!
- Pracuję! - syknęła Leith, mierząc go
nieprzyjaznym wzrokiem, a jej zielone oczy
ciskały błyskawice.
- Pracuję, cholernie ciężko haruję na każdego
pensa, jakiego dostaję!
Objął aroganckim spojrzeniem jej płonącą
twarz.
- Święcie w to wierzę - oznajmił zwięźle i
wyniośle. Nigdy dotąd Leith nie miała takiej
ochoty kogoś uderzyć. Odwróciła się szybko i
pomaszerowała do pokoju Sebastiana. Kuzyn
Travisa podążył za nią. Leith szybko zapaliła
światło. Travis poruszył się we śnie i otworzył
jedno nieprzytomne oko. Wzrok Leith jednak
powędrował w bok. Widocznie w ciągu nocy
zrobiło mu się gorąco i w zamroczeniu pozbył
się ubrania, które leżało teraz na podłodze.
Znowu spojrzała na łóżko, kiedy kompletnie
ogłupiały i zdezorientowany Travis
wymamrotał:
- Skąd ja się tu wziąłem?
Stojący u jej boku mężczyzna natychmiast
rozpoznał i ocenił kondycję kuzyna:
- Sądząc po stanie, w jakim się znajduje –
zauważył - niewiele dziś miałaś z niego
pożytku.
Leith nabrała szczerej chęci, żeby mu
przyłożyć i chyba zrobiłaby to, gdyby nie
przesunął się w stronę łóżka.
- Czas do domu, staruszku - odezwał się
łagodnie.
Wyniosła się do kuchni, z niedowierzaniem
stwierdziła, że jest czwarta rano, i starannie
zamknęła za sobą drzwi. Wkrótce jednak jej
myśli podążyły w kierunku mężczyzny, który
o tej porze wdarł się do jej mieszkania.
Ze sposobu, w jaki ten ohydny typ odzywał się
do Travisa, wynikało, że rzeczywiście są
krewnymi. Nie usprawiedliwiało to jednak
wcale jego zachowania w stosunku do niej.
Jak śmiał zwracać się do Leith jak do
podrzędnej dziwki chwytającej się życiowej
szansy!
Znowu nią zatrzęsło, ale nie ruszyła się z
miejsca, dopóki nie usłyszała odgłosu
zamykanych drzwi. Smuciło ją wprawdzie, że
może już nigdy nie zobaczyć Travisa, jeśli jego
związek z Rosemary naprawdę jest
skończony, ale o wiele bardziej cieszyła się z
faktu, iż na pewno nigdy już nie ujrzy jego
nadętego kuzyna.
Upewniła się, że jest w domu sama i nagle
stwierdziła, że spotkanie z tym mężczyzną,
choć niemiłe, doprowadziło ją do stanu
dziwnego podniecenia.
ROZDZIAŁ DRUGI
W niedzielny poranek Leith wstała z łóżka
niepewna, czy nocna wizyta po prostu jej się
nie przyśniła. Zajrzała do pokoju Sebastiana.
Był pusty, ale w łóżku niedawno ktoś spał. A
zatem to wcale nie był sen.
Zajęła się codziennymi sprawami, ale myśli
jej wciąż krążyły wokół kuzyna Travisa.
Nawet gdyby był tylko snem, to wystarczająco
koszmarnym. Ale... Przypomniała sobie
idiotyczne wrażenie, że spotkanie pozostawiło
ją całą drżącą. Absurd. Jeśli w ogóle drżała,
to na pewno wyłącznie ze złości.
Wbrew swojej woli myślała o tym paskudnym
facecie przez cały lunch, a także potem. Z
tego, co mówił, wynikało, że przyszedł szukać
u niej Travisa na prośbę pani Hepwood. Ale
na litość boską, skąd wiedział, gdzie szukać?
Dlaczego ten ciemnowłosy mężczyzna nie
poszedł do mieszkania Rosemary, tylko tu!? I
jeszcze, jak sobie przypomniała, przekonany
był, że Travis z nią sypia. Co za ohydny
potwór!
Kiedy ciągle jeszcze zastanawiała się, jaki to
genialny węch doprowadził agresywnego
samca do jej drzwi, na jej progu stanął
niezmiernie zakłopotany Travis. Wygląda jak
upiór, pomyślała, zapraszając go do środka.
- Nie zabawię długo-zastrzegł się szybko,
mimo to wszedł do salonu. Poprosiła, by
usiadł.
- Przyszedłem po samochód, ale nie mogłem
odjechać bez uprzednich przeprosin za moje
zachowanie zeszłej nocy - oznajmił.
- Zachowywałeś się całkiem dobrze –
uśmiechnęła się Leith, współczując mu całym
sercem. Był teraz spokojny, pełen godności,
ale musiał bardzo cierpieć. Jego uczucia były
wystawione na razy od chwili, gdy ujrzał swą
ukochaną Rosemary.
- Miła jesteś - odparł bez uśmiechu. -
Straciłem wątek, ale jakieś strzępki sobie
przypominam.
Przez chwilę wydawał się błądzić myślami
gdzieś daleko, po czym znów przypomniał
sobie, gdzie jest.
- Chyba urwał mi się film i to już w piątek,
kiedy Rosemary zerwała ze mną. Wtedy
byłem jeszcze trzeźwy...
Leith poczuła się winna, ponieważ to ona do-
prowadziła do ich spotkania. Rosemary
kochała go, to nie ulegało wątpliwości, ale
miała swoje własne, prywatne piekiełko, w
którym jej miłość do Travisa walczyła o lepsze
z przesądami, w jakich została wychowana.
Nie była w stanie powiedzieć ani jednego
pocieszającego słowa o ich przyszłości,
ograniczyła się więc do pytania:
- Czujesz się dzisiaj choć trochę lepiej?
- A jak wyglądam? - zapytał, tym razem z
ledwie widocznym cieniem uśmiechu. - Nie,
lepiej nie odpowiadaj! Moja matka twierdzi,
że nawet głodny kot nie miałby na mnie
apetytu.
- Matka bardzo martwiła się o ciebie -
zauważyła Leith, przypominając sobie, że
gdyby pani Hepwood nie odchodziła od
zmysłów, ona sama nigdy nie miałaby okazji
gościć, wbrew sobie, jego złośliwego i
pyszałkowatego kuzynka, do tego o czwartej
rano.
- Jestem jej najmłodszym synem - odparł
Travis. Miało to chyba wyjaśnić, dlaczego
matka tak niepokoi się o niego.
- Masz brata? - zapytała.
- Nawet dwóch, Hugo i Willa, ale obaj są
żonaci i mają rodziny na utrzymaniu. Ojciec
jest wspaniały, ale w trudnych chwilach
działamy na siebie jak czerwona płachta na
byka. Dlatego matka, naturalnie, od razu
zwróciła się do Naylora.
- Naylor to ten twój kuzyn... kawaler?-
dopytywała się Leith, wciąż nie rozumiejąc,
dlaczego Naylor był osobą, do której
naturalnie zwróciła się pani Hepwood.
- Właśnie - powiedział Travis. - Chociaż dla
mnie jest on po prostu jak jeszcze jeden brat.
- I tonem wyjaśnienia dodał: - Jego rodzice
zginęli w wypadku tego samego roku, kiedy ja
się urodziłem. Matka była bardzo
przywiązana do swojej siostry, matki
Naylora, i nalegała, żeby zamieszkał właśnie
z nami.
- Rozumiem. - Leith uznała, że uchwyciła
znaczenie słowa „naturalnie". -Naylor nadal
mieszka z wami i kiedy twoja matka...
- Matka byłaby święcie obrażona, gdyby nie
uważał Parkwood za swój dom, ale teraz ma
mieszkanie w Londynie... Wciąż jednak często
do nas przyjeżdża i regularnie dzwoni, żeby
sprawdzić, czy wszyscy są zdrowi. - Leith nie
mogła uwierzyć, że ten troskliwy kuzyn
Naylor i agresywny brutal, z którym miała do
czynienia ostatniej nocy, to jedna i ta sama
osoba, kiedy Travis wyznał: - To matka
zadzwoniła do niego w piątek i chyba
powiedziała mu... tak mi się zdaje... coś, co ja
sam powinienem był zauważyć, ale byłem za
bardzo zajęty, że bardzo martwi się o mnie od
pewnego czasu. Naylor pojechał wtedy do
Parkwood.
- I widziałeś się z nim w piątek wieczorem, po
rozmowie z Rosemary.
- Nie - spokojnie zaprzeczył Travis. - Nie
pamiętam, dokąd poszedłem, ale na pewno
nie do domu. Przez cały ten czas Naylor
próbował wyjaśnić matce, że jestem już
dużym chłopcem, ale kiedy nie pojawiłem się
także w sobotę, wszelkie wysiłki, żeby ją
uspokoić, spełzły na niczym. Kiedy minęła
północ, a mnie wciąż nie było, Naylor wybrał
się po mnie.
- Powiedziałeś matce o Rosemary...
- Na litość boską, nie! - przerwał oburzony. -
Rosemary tak się trzęsła o to, żeby rodzina
nie miała pojęcia o naszej miłości, że
zachowałem jej nazwisko w najgłębszej
tajemnicy. Ojciec powiedział zresztą, że w
pracy idzie mi dobrze, stąd też doszli do
wniosku, że musi w to być zamieszana
kobieta, ale...
Tym razem Leith wpadła mu w słowo,
naprawdę zaintrygowana:
- Ale... jeżeli nikomu nie powiedziałeś o
Rosemary, to nie podałeś też nikomu jej
adresu. Jak u licha twój kuzyn wiedział, gdzie
szukać?
- Nie wiedział. Wściekła determinacja i
niesamowite szczęście zaprowadziły go do
twoich drzwi.
Leith nie była taka pewna tego szczęścia!
Wolałaby, żeby go nie miał aż tyle, nie
powiedziała jednak nic na ten temat.
- Jak to? - zapytała jedynie.
- Wygląda na to, że Naylor spędził całe
godziny na sprawdzaniu moich dawnych
znajomości bez rezultatu, kiedy ktoś
przypomniał sobie, że często widywał mój
samochód przed tym domem. Przyjechał i mój
samochód stał tu rzeczywiście. Tak mnie
odnalazł.
Jak wiele potrafi zdziałać odrobina wściekłej
determinacji, pomyślała Leith, po czym
zapytała:
- A dlaczego zadzwonił akurat do moich
drzwi? - przypomniała sobie, jak ten ohydny
typ naciskał jej dzwonek przez dobrych parę
chwil. - To nie jest przypadek, żeby w całym
bloku trafić na to jedno, jedyne mieszkanie, w
którym akurat byłeś.
- To nie przypadek, po prostu kolejny łut
szczęścia. Nie wszystko pamiętam z
przebiegu ostatniej nocy, ale wydaje mi się, że
miałem wtedy odrobinę... hm... zachwianą
równowagę. W takim stanie musiałem
niechcący upuścić kluczyki od samochodu.
Naylor wszedł do budynku i właśnie zaczął
mnie szukać, kiedy zobaczył na wycieraczce,
tuż pod twoimi drzwiami, komplet kluczy.
Rozpoznał je po breloczku z alzackich winnic.
- Wstał, zbierając się do wyjścia i dodał
serdecznie: - Dziękuję, że zaopiekowałaś się
mną ostatniej nocy, Leith.
- A od czego są przyjaciele? - uśmiechnęła się,
odprowadzając go do drzwi.
- Wybaczyłaś mi zatem?
- Oczywiście - zapewniła go wesoło, ale,
tknięta nagłą myślą, zapytała jeszcze: - Czy...
wyjaśniłeś może kuzynowi, że nie jestem
twoją przyjaciółką... to znaczy, dziewczyną?
- Nie mogłem. Bałem się, że powiem za dużo i
wspomnę o Rosemary i... - Travis urwał, po
czym zapytał szybko: - Czy Naylor...
zachowywał się uprzejmie ostatniej nocy?
- Uprzejmie? - zdziwiła się Leith.
- Pomyślałem sobie... wiesz, on potrafi
czasami być... gwałtowny. Jeżeli myślał, że
ty... - zawiesił głos. Wydawał się w tej chwili
tak znużony i wyczerpany, że Leith nie miała
serca powiedzieć mu, jak brutalnym draniem
okazał się jego kuzyn.
- Był czarujący - skłamała bez żalu. Widać
było, że mu ulżyło.
Następnego dnia zdążyła już dojść do siebie
po tych niezwykłych wydarzeniach. Kiedy
jednak ubrana w plisowaną spódnicę i
obszerny żakiet jechała do pracy, myśli o
kuzynie Naylorze, bo tak go teraz nazywała,
bez przerwy krążyły gdzieś na granicy
świadomości.
Miała go przed oczami, kiedy skręcała na
parking dla pracowników. „Gwałtowny" to
było za słabe określenie jego zachowania!
Oczywiście, jeśli ktoś spędził pół nocy na
ulewnym deszczu w poszukiwaniu Travisa,
na pewno nie mógł tryskać humorem. Zwłasz-
cza jeśli był to kuzyn Naylor.
W myślach cieszyła się - dobrze mu tak,
szkoda, ze nie było oberwania chmury z
huraganem - gdy nagle, po drugiej stronie
parkingu, gdzie zwykle ustawiali swe wozy
szefowie firmy, ujrzała nowy samochód. I to
jaki! Jaguar był długi, smukły i jakby wprost
z fabryki. Leith wysiadła z małej, wcale nie
smukłej i pamiętającej lepsze czasy mini.
Wtedy przypomniała sobie, ze dziś właśnie
miały sprowadzić się tu wszystkie grube ryby
od Massinghama.
Ruszyła w stronę biura. O ile Jimmy mówił
prawdę- a jego źródła zwykle były pewne -
pan Massingham również miał przyjechać.
Leith miała dziwne przeczucie, że jaguar
należy właśnie do niego.
Wchodząc powiedziała „dzień dobry" kilku
pracownikom, po czym skierowała się do
biura swego kierownika działu, Roberta
Drewera. Po drodze doszła do budującego
wniosku. Nic dziwnego, że firma Massingham
jest tak potężna i sprawna. Nie każdy szef
przybywa do pracy jeszcze przed swoimi
pracownikami. Ten facet musi być
pracoholikiem!
Po krótkiej dyskusji z Robertem Drewerem
zabrała kilka dokumentacji i przeszła do
swojego pokoju, do którego właśnie wszedł
także jej asystent.
- Dzień dobry, Jimmy - przywitała go. -
Wygląda na to, że będzie masa roboty!
- A co nowego poza tym? - zapytał wesoło.
- Możesz połączyć mnie z Greatrix? -
poprosiła i poprawiając rogowe okulary na
nosie dodała: - Masz ładny krawat!
- Na cześć nowych kolegów - wyszczerzył
zęby.
- Kto wie, może przyjdą nas sobie obejrzeć?
Leith zabrała się do roboty, szczerze
powątpiewając, czy obejrzą nowych kolegów
choćby z daleka, uśmiechnęła się jednak na to
niedbałe określenie wyższych rang.
Pomyliła się jednak, sądząc, że nie spotkają
nikogo z nowego skrzydła. Około jedenastej
wróciła do biura po krótkiej konsultacji z
Dave'em Smithem i wtedy Jimmy oznajmił
tryumfalnie:
- Wiedziałem, że nie na próżno wkładam
krawat! Mieliśmy gościa!
- Kogoś z Massingham? - zapytała zaskoczona
Leith.
- Samego szefa we własnej osobie! - odparł.
- Pana Massinghama? - dopytywała się, nie
kryjąc zdumienia.
- Jak Bozię kocham! Przyszedł z kimś z kadr i
panem Cathamem - ciągnął Jimmy,
wspominając nazwisko szefa Vasey. - Pan
Massingham chciał nie tylko spotkać się z
wszystkimi kierownikami, ale także obejrzeć
sobie każde biuro!
Leith żałowała trochę, że nie udało jej się
zobaczyć szefa, ale wróciła do pracy. Była
jedynie małym kółeczkiem w ogromnej
machinie i pan Massingham na pewno nie
przyjdzie po raz drugi, a nawet jeśli ma dobrą
pamięć do twarzy i tak nie będzie pamiętał, z
kim się spotkał, a z kim nie.
Wkrótce potem tak zajęła się swoją pracą, że
posłała Jimmy'ego po jakieś papierzyska i
zapomniała zupełnie o panu Massinghamie.
Stała zwrócona plecami do drzwi, szukając w
szafie potrzebnych papierów, kiedy usłyszała,
że ktoś wchodzi do pokoju.
- Dobra, Jimmy - powiedziała, nie odrywając
wzroku od trzymanych w dłoni dokumentów.
Miała zamiar dodać jeszcze, że zaraz zabiorą
się do rozpracowywania materiałów, które
przyniósł, kiedy odezwał się jakiś głos, ale
zdecydowanie nie był to głos Jimmy'ego.
- Leith Everett? - zapytał. Był wybitnie męski
i na pewno nie należał do żadnego z
pracowników biura... choć chyba go gdzieś
słyszała i to zupełnie niedawno.
Powoli odwróciła się i podniosła głowę. I po
raz drugi, od chwili poznania tego człowieka,
otworzyła usta ze zdumienia. Szok
zamurował ją kompletnie, patrzyła
nieruchomo na ciemnowłosego, ciemnookiego
mężczyznę, który także zdawał się nie
wierzyć własnym oczom.
- Bogowie - mruknął. - To nie możesz być ty!
- C-co pan tu robi? - wykrztusiła.
Już przedtem zorientowała się, że mężczyzna,
którego przezwała Kuzynem Naylorem,
odpowiada tylko na te pytania, które sam
uzna za stosowne. Teraz także pozwolił, by jej
pytanie zawisło w próżni. Podszedł bliżej,
objął uważnym wzrokiem jej gładko
ściągnięte do tyłu włosy i bez słowa zerwał jej
z nosa okulary. Wyglądało na to, że chce
sprawdzić, czy jej zielone oczy mają ten sam
kolor, jaki miały we wczesnych godzinach
niedzielnego poranka.
- Niech mnie piorun strzeli, ale wszystkich
nabrałaś! -rzucił bezczelnie, wtykając jej
okulary do ręki.
- A to co ma znaczyć? - zapytała wyzywająco.
- Nie mogę pojąć, jakim szatańskim cudem
przez ten krótki czas, od kiedy tu pracujesz,
zarobiłaś sobie na przezwisko Panny
Lodowatej - raczył odpowiedzieć wreszcie na
jedno z jej pytań, choć nie była to miła
odpowiedź.
Leith już chciała odpowiedzieć ozięble, że jest
tu wyłącznie po to, by pracować, a nie
flirtować z każdym, kto ma na to ochotę,
kiedy nagle dotarł do niej prosty fakt, że
skoro Naylor wie, jak długo tu pracuje, to
znaczy, że ktoś z kadr lub pan Catham
przedstawił mu w skrócie każdego
pracownika.
- Czy ty... - zaczęła, ale wciąż nie chciała
uwierzyć w to, co stawało się coraz bardziej
oczywiste. - Ty nie możesz być... - spróbowała
jeszcze raz. Znowu nabrała ochoty, żeby mu
przyłożyć, kiedy na jego twarzy pojawił się
drwiący wyraz.
- O, sądzę, że raczej jestem - wycedził i
przedstawił się na wypadek, gdyby jeszcze to
do niej nie dotarło:
- Jestem Naylor Massingham.
Żadne z nich nie wyciągnęło dłoni, więc dodał
jeszcze:
- Możesz mówić do mnie: „proszę pana".
Niedoczekanie!
- A więc... - ciągnął, lustrując ją bezlitośnie.
Jego wzrok na pewno nie ominął niczego, a
zwłaszcza iskierek gniewu w jej oczach. - A
więc powiedz mi, co taka miła dziewczynka -
zaakcentował ironicznie - jak ty robi w takim
miejscu?
Leith aż się zagotowała pod smagnięciami
jego sarkastycznych uwag, ale starała się
opanować. On jednak zdawał się czerpać
piekielną radość ze znęcania się nad nią i
Leith poczuła, że nie jest już w stanie
pozostać pasywną, pokorną i cichą, zwłaszcza
kiedy zachęcony jej milczeniem podjął swe
rozważania.
- Płacą ci dobrze, jestem tego pewien, ale ty i
tak...- objął spojrzeniem jej kostium, który
wprawdzie maskował figurę, ale był drogi i w
dobrym gatunku -... tyrasz pewnie po
godzinach, żeby spłacić to kosztowne
mieszkanie...
- Jak spłacam moją hipotekę, to wyłącznie
moja sprawa - odparowała Leith, tym razem
naprawdę dotknięta do żywego.
- Nie wtedy, kiedy jest w to zamieszany
członek mojej rodziny - cisnął jej w twarz już
bez śladu szyderstwa.
- To nie dotyczy... - urwała. Przypomniała
sobie, że Naylor podejrzewa swego kuzyna
Travisa o płacenie jej rachunków
hipotecznych.
- Ale dotyczy mnie! - ostro oznajmił
Massingham.
- Masz zły wpływ na mojego kuzyna - dodał
prosto z mostu. - Wczoraj znów przyszedł
zalany w drobny mak!
- To nie moja wina.
- Chcesz mi wmówić, że nie widziałaś go,
odkąd niemal wyniosłem go z twojego
mieszkania?
- Nie, ale...
- Myślę, panno Everett-przerwał jej, zanim
zdążyła wyjaśnić, że Travis wpadł tylko na
chwilę, żeby ją przeprosić i zabrać samochód.
- Sądzę, że w pani interesie leży to, aby już
nigdy więcej się z nim nie zobaczyć.
- W moim interesie? - powtórzyła, zanim to do
niej dotarło. - Ja... - wyjąkała. - Pan nie
może...
Usiłowała nie poddawać się panice. Jeśli
dobrze zrozumiała - a nie miała pojęcia, czym
innym mogłaby ją szantażować ta cholerna
świnia - stawką była jej posada! I nagle
przyszedł jej z pomocą gniew. Co za
niesprawiedliwość!
- Moje życie prywatne - oznajmiła sucho,
wyłącznie dla zasady - nie ma zupełnie nic
wspólnego z pracą!
Naylor Massingham nawet nie raczył
dyskutować.
- Tak sądzisz? - zapytał jedynie i wyszedł.
Leith siedziała, zupełnie oszołomiona, z
okularami
w dłoni, kiedy w minutę później wpadł Jimmy
z naręczem papierów, po które go posłała.
- Przepraszam, że to tak długo trwało,
musiałem czekać, aż Tom skończy rozmowę
telefoniczną. - Po tych zdawkowych
przeprosinach już bez ogródek zapytał: -
Widziałem, jak wychodził stąd pan Massing-
ham. Ominęło mnie coś ważnego?
- W twoim przypadku to po prostu
niemożliwe, Jimmy - odparła wesoło, wzięła
od niego papiery i udała, że studiuje je
uważnie, choć nie docierało do niej ani jedno
zdanie. „Tak sądzisz?" Massinghama
brzmiało jej jeszcze w uszach, budząc
niejasną obawę. Nie zagrzała tu miejsca
nawet tak długo, jak na ostatniej posadzie, a
wszystko wskazywało na to, że zaraz znów
wróci na pozycję czytelniczki ogłoszeń.
Tego dnia potrzebowała wszystkich swych sił,
żeby skupić się na pracy. Wieczorem jednak,
kiedy wróciła do domu, mogła zrobić sobie
filiżankę herbaty i swobodnie pomyśleć -
oczywiście, o Naylorze Massinghamie.
Dlaczego od razu nie powiedziała mu, że nie
jest przyjaciółeczką Travisa? I dlaczego, och,
dlaczego Travis nie wspomniał nawet
nazwiska swego kuzyna? Mogłaby wówczas
spytać go, czy Naylor ma coś wspólnego z
Massingham Engineering... i byłaby
przygotowana na to, co wydarzyło się dziś
rano. Mogłaby uporządkować myśli, ułożyć
sobie, co ma mu powiedzieć, gdyby
przypadkiem się spotkali. Powiedziałaby mu,
że jej sąsiadka Rosemary... I nagle
przypomniała sobie, że istnienie Rosemary
jest ciągle tajemnicą dla rodziny Travisa. Coś
ją tknęło. Travis szalał z rozpaczy, że
Rosemary go rzuciła, ale chyba sam w to nie
wierzył. Gdyby rzeczywiście był tego pewien,
na pewno nie ukrywałby jej tak zazdrośnie.
Gdyby powiedział choć słowo, Rosemary na
pewno nie chciałaby go więcej widzieć.
Leith zdjęła kostium i ubrała się w dżinsy i
sweter. Zaraz potem odezwał się telefon.
Dzwoniła Rosemary.
- U ciebie wszystko w porządku? - zapytała
szybko Leith, wyobrażając sobie, że Rosemary
siedzi po drugiej strome korytarza, w jakiś
sposób unieruchomiona. Zazwyczaj to ona
pierwsza wracała z pracy i zaglądała do
Leith, jeśli miała ochotę na pogawędkę.
- Nie wróciłam. Wciąż jestem w Hazelbury -
odparła Rosemary i wyjaśniła: - Matka nie
czuje się dobrze i postanowiłam zostać, aż
będzie jej trochę lepiej. Do pracy już
dzwoniłam i...
- Przykro mi słyszeć, że twoja matka źle się
czuje. Co jej jest? - zapytała Leith, pamiętając
panią Green jako osobę o końskim zdrowiu.
- Po prostu... źle się czuje - odrzekła
Rosemary. - Nic określonego. Ojciec właśnie
zabrał ją do lekarza,więc pomyślałam sobie,
że zadzwonię. To nie znaczy, że nie mogłabym
dzwonić, gdyby byli w domu - dodała
pospiesznie, jakby wstydząc się, że robi coś
ukradkiem.
- Naturalnie-równie szybko odpowiedziała
Leith.
- Musiałaś po prostu odczekać, aż wrócę do
domu. Natychmiast pożałowała, że chcąc
podtrzymać na duchu Rosemary, wspomniała
o pracy. Myśl o biurze przywiodła
wspomnienie Naylora Massinghama. Nie-
pokoił ją ten facet.
- No więc, jak się masz? - zapytała, z trudem
koncentrując się na rozmowie.
- W porządku - westchnęła Rosemary.
Najwyraźniej nie był to temat, który ją
interesował. Leith domyśliła się, o kim
chciała rozmawiać.
- Widziałam się ostatnio z Travisem -
zaryzykowała.
- Jak on się czuje? - zapytała Rosemary, a
poruszenie w jej głosie podpowiedziało Leith,
że cokolwiek mówiła, serce Rosemary wciąż
należało do Travisa.
- Mówiąc zupełnie szczerze, źle z nim -
stwierdziła, niechętnie stawiając sprawę na
ostrzu noża, ale co innego mogła
odpowiedzieć?
Zapanowało długie milczenie.
- Opiekuj się nim w moim imieniu, Leith - po-
prosiła Rosemary i odłożyła słuchawkę.
Leith nagle poczuła się przygnębiona tą
rozmową. Oto dwoje dorosłych, zakochanych
w sobie ludzi, rozdzielonych przez nieugięte
zasady moralne jednego z nich.
Niemal natychmiast telefon rozdzwonił się
ponownie. Tym razem był to zaniepokojony
Travis, który bezskutecznie usiłował się
dodzwonić do Rosemary.
- Zawsze o tej porze jest już w domu po pracy
- zaczął. - Czy mogłabyś...
- Przed chwilą dzwoniła - wpadła mu w słowo
Leith.
- Jak ona się czuje?
- W porządku. Jej matka jest chora... i
Rosemary zostanie w Hazelbury jeszcze kilka
dni - szybko uspokoiła go Leith.
Travis milczał przez chwilę, po czym odezwał
się:
- Czy Rosemary... w ogóle wspomniała o
mnie?
- Powiedziałam jej, że rozmawiałam z tobą w
sobotę - odparła.
- Nie powiedziałaś chyba, w jakim byłem
wtedy stanie? - zawołał, wyraźnie
zaniepokojony.
- Oczywiście, że nie - zapewniła go
natychmiast. Było to przykre, Travis wprost
żebrał o odrobinę pociechy.
- Co mówiła... to znaczy, o mnie? - zapytał.
- Pytała, czy dobrze się czujesz - odrzekła,
niezbyt pewna, czy powinna ingerować w ich
sprawy.
- A może coś jeszcze? - Travis domagał się
więcej. Psiakrew, pomyślała wreszcie.
Kochają się w końcu, czy nie?
- Poprosiła mnie, żebym opiekowała się tobą
w jej imieniu - poinformowała go.
Travis milczał przez chwilę, po czym spytał z
niedowierzaniem:
- Więc ona nadal mnie kocha, mimo że jestem
takim idiotą, żeby dawać jej ultimatum -
wszystko albo nic?
- Nie sądziłam, że w ogóle możesz w to
wątpić.
- Może... - zgodził się Travis i wyznał jej, jak
bardzo chciałby zadzwonić do Rosemary do
Hazelbury. Bał się jednak, że pogrzebałby w
ten sposób nadzieję na poślubienie jej
kiedykolwiek. Wpadł w rozpacz, jakby nagle
oczami wyobraźni ujrzał przygnębiający obraz
siebie samego, dokonującego żywota bez swej
ukochanej. Opowiadał o swej samotności, o
tęsknocie, o tym, że serce pęka mu z
nadmiaru słów miłości, których nie może
wypowiedzieć. I nagle, jakby przypomniał
sobie, że Leith ma się nim opiekować w
imieniu Rosemary, zaprosił ją na kolację.
- Jeżeli coś ci wypada w tym czasie, to trudno
-dodał szybko, kiedy nie odpowiedziała
natychmiast.
Leith milczała jedynie dlatego, że jej mózg
pracował już na pełnych obrotach. Wydawało
jej się, że Travis ma ochotę przyjść do niej i
pogadać trochę na temat Rosemary. Jeszcze
dzisiejszego ranka nie zastanawiałaby się ani
chwili... Kiedy jednak odkryła, kim jest
naprawdę kuzyn Naylor, nie miała wielkiej
ochoty powierzać swej posady ślepemu losowi.
A nuż Naylor Massingham będzie przejeżdżał
pod jej blokiem i zobaczy samochód Travisa
na parkingu.
- Oczywiście, pójdę z tobą na kolację -
odpowiedziała, ciągle zbuntowana. - Wezmę
swój samochód. Gdzie się spotkamy?
Przygotowała się do kolacji w eleganckim
hotelu z pełną świadomością, że nie może
postąpić inaczej. Uważała Travisa za swego
przyjaciela, a poza tym musiała też spełnić
prośbę Rosemary. Fakt, Naylor Massingham
oznajmił matce Travisa, że to już duży
chłopiec, ale biedak cierpiał okropnie, a przy
tym leczył swoje smutki w sposób, który nie
potwierdzał jego dorosłości.
Jechała na spotkanie, kiedy przypomniało jej
się jeszcze jedno zdanie wypowiedziane przez
Massinghama - tym razem pod jej adresem.
Pamiętała wrogość w jego głosie, kiedy mówił:
„Nie mogę pojąć, jakim szatańskim cudem
przez ten krótki czas, od kiedy tu pracujesz,
zarobiłaś sobie na przezwisko Panny Lodo-
watej". Nie musiała długo myśleć, skąd wziął
się ten miły tytuł. Wciąż jeszcze czuła się
urażona wyrzuceniem z pracy w Ardis & Co.
za zbytnią poufałość w stosunku do
kierownictwa, dlatego odprawiła dwóch
panów z Vaseya, którzy interesowali się
bardziej jej osobą aniżeli swoją robotą.
Widocznie sprawa się rozniosła.
Travis wyglądał równie żałośnie, jak wczoraj,
kiedy przyszedł po samochód.
- Dzięki, że przyszłaś - powitał ją i
poprowadził z foyer do jadalni. Stamtąd
kierownik sali powiódł ich do ustronnego
stolika w kącie sali w kształcie litery L.
- Jak ci minął dzień? - zapytała wesoło i
pierwsze danie oraz pół drugiego zjadła
słuchając, jak bardzo Travis musi się teraz
skoncentrować na swej pracy. Stąd do
wynurzeń na temat jego i Rosemary droga
była już bardzo krótka.
Leith kończyła drugie danie, kiedy
stwierdziła, że Travis już zbyt długo mówi
ciągle o tym samym i zaczyna się powtarzać.
Postanowiła zmienić temat.
- Ach, nie powiedziałam ci! - zawołała nagle,
wpadając mu w słowo. - Wiesz o tym na
pewno... no, ale ja nie wiedziałam. - A kiedy
spojrzał na nią zaintrygowany, dodała: -
Dopiero dzisiaj dowiedziałam się, że twój
kuzyn Naylor i mój nowy szef to jedna i ta
sama osoba!
- Naprawdę? - zapytał Travis i po raz
pierwszy od dawna uśmiechnął się. - Teraz,
kiedy o tym wspomniałaś, coś mi świta, że
czytałem o wchłonięciu Vaseya przez
Massinghama, ale Naylor zawsze wplątuje się
w jakieś negocjacje, więc pewnie wyleciało mi
to z głowy.
- Więc on nie opowiada ci o swoich sukcesach?
- Może od czasu do czasu rozmawia o
interesach z ojcem, dla którego czuje ogromny
respekt, ale przecież nie mieszka w
Parkwood, więc rzadko rozmawiamy.
No jasne - kwaśno pomyślała Leith, bez cienia
sympatii do Naylora Massinghama. - Jakiż on
czarujący! Wtem, jakby sens rozmowy dopiero
teraz do niego dotarł, Travis zrobił
przerażoną minę.
- Czekaj - rzucił szybko. - Chyba nie powiesz
Naylorowi o Rosemary i o mnie, co? -I zanim
Leith zdołała wykrztusić choćby słowo, żeby
go uspokoić, dorzucił: - Nie wiem jeszcze, co
wyniknie z naszego związku z Rosemary, ale
ona na pewno ze mną skończy, jeśli dowie się,
że ktoś jeszcze o nas wie.
- Rosemary zżerają wyrzuty sumienia. Jest
mężatką, a kocha kogoś innego... no, ale na
pewno...
- usiłowała przywołać go do rozsądku.
- Przyrzeknij, że mu nie powiesz - przerwał jej
i Leith już wiedziała, że może zagadać się na
śmierć, a on i tak będzie obstawał przy
swoim.
- Pewnie go już i tak nie zobaczę - mruknęła z
nadzieją w głosie, ale Travis nie był
zadowolony.
- Dobrze... przyrzekam. Natychmiast się
rozluźnił.
- Dzięki, Leith - powiedział cicho i dodał
gorąco:
- Boże, zawsze myślałem, że to cudownie być
zakochanym. Wiesz co? To po prostu
męczarnia!
Po chwili milczenia spróbował zmienić temat.
- Miałaś jakieś wieści od Sebastiana?
Rozmowa o Sebastianie, choć bez
napomykania
o finansowych problemach, zajęła im czas do
końca posiłku.
- To była cudowna kolacja - oznajmiła Leith,
odstawiając filiżankę po kawie i zbierając się
do wyjścia.
- Cieszę się - odparł Travis i zawołał kelnera,
żeby uregulować rachunek.
Leith wzięła torebkę. Myślami była już w
domu. Marzył jej się solidny, ośmiogodzinny
wypoczynek.
Szli już obydwoje w stronę wyjścia, gdy nagle
Leith przystanęła jak wryta. Tyle się
namęczyła, żeby Naylor Massingham nie
dowiedział się, że zlekceważyła jego
ostrzeżenie. Mogła nie zadawać sobie tyle
trudu. Naylor Massingham już wiedział.
Siedział przy stoliku z piękną blondynką i
patrzył wprost na Leith!
Jego spojrzenie przeniosło się na Travisa,
który właśnie stanął u jej boku. Travis także
spostrzegł kuzyna, choć w jego przypadku,
zamiast przerażenia, widok ten wywołał
szczerą radość.
- Naylor!-Travis wyrwał się do przodu,
chwytając Leith za ramię tak, że musiała iść
za nim choćby tylko po to, żeby zachować
twarz i resztki godności.
Musiała przyznać, że szef Massingham miał
w towarzystwie wspaniałe maniery. Wstał,
kiedy tylko zbliżyli się do jego stolika. Leith
widziała, jak omiótł wzrokiem jej obcisłą
koronkową bluzkę i zgrabnie uwypuklające
biodra welwetowe spodnie. Nerwowo uniosła
dłoń do okularów i nagle przypomniała sobie,
że przecież nie ma ich na nosie, a gdy
spojrzenie Naylora powędrowało do jej
lśniących, rozpuszczonych włosów, poczuła się
zupełnie bezbronna.
- Oczywiście, znasz Leith. - Travis również
okazał się dobrze wychowany w chwili, kiedy
najmniej tego oczekiwała. - Właśnie
powiedziała mi, że pracujecie w tej samej
firmie - dodał, oczekując, że wszyscy uznają to
za dobry żart.
- Miło mi panią widzieć, Leith - uprzejmie
odezwał się Naylor Massingham, ale choć jego
piękne usta wygięły się w uśmiechu, twarde
jak stal spojrzenie miało zupełnie inną
wymowę.
- Mnie również - wymamrotała. Gdy odwrócił
się by przedstawić swoją towarzyszkę, Olindę
Bray, Leith trzęsła się w środku jak galareta.
Wzrok Naylora jasno dawał jej do
zrozumienia, że długo już nie popracuje w
jego firmie.
ROZDZIAŁ TRZECI
Następnego dnia rano, jadąc do pracy,
zastanawiała się, czy już dzisiaj czeka ją
wymówienie.
Zaparkowała samochód, nie przestając myśleć
o długu hipotecznym. W chwili słabości
uznała nawet, że powinna wbić do głowy
Naylorowi Massinghamowi, iż nie jest
przyjaciółką jego kuzyna, a także wyjaśnić,
jakie są przyczyny ich częstych kontaktów.
Ale czy on jej na to pozwoli? Przypomniała
sobie błysk stali w jego oczach i doszła do
wniosku, że powinna uznać się za szczęściarę,
jeśli w ogóle da jej dojść do słowa.
Była na siebie zła za samą chęć tłumaczenia
się przed Naylorem. Przecież pomiatał nią
bez powodu.
- Cześć, Jimmy - przywitała swego asystenta,
wchodząc do biura z postanowieniem, że
będzie pracować tu tak długo, dopóki nie
usłyszy, że jest zwolniona.
Pomimo buntu, pierwsze godziny pracy
upłynęły na podskakiwaniu za każdym
razem, gdy zadzwonił telefon lub otworzyły
się drzwi. Ciekawe, czy sam ogłosi wyrok, czy
każe to zrobić personalnemu?
Nadeszło południe, a ona wciąż miała pracę u
Vaseya i zaczynała już wątpić, czy Naylor
Massingham będzie chciał ją wyrzucić.
Wyszła na lunch z uczuciem, że może
spokojnie patrzeć w przyszłość. Za cóż zresztą
miałby ją wyrzucić? Jej praca była bez
zarzutu!
Wróciła z lunchu za dziesięć druga, w
zupełnie niezłym nastroju. Dokładnie o
drugiej zadzwonił telefon. Odebrał Jimmy.
- To do ciebie - szepnął, zasłaniając dłonią
słuchawkę. - Panna Russell.
Nazwisko nic jej nie powiedziało.
- Co za panna Russell? - zapytała.
Przez chwilę zastanawiał się i już myślała, że
jej wszystkowiedzący asystent zawiódł, kiedy
wyszeptał:
- Jedyne, co mi przychodzi do głowy, to panna
Moira Russell, sekretarka pana
Massinghama.
- Dzięki - uśmiechnęła się Leith. Jej dobry
nastrój prysnął. - Leith Everett -
przedstawiła się, opanowując nerwy.
- O, dzień dobry pani, panno Everett -
grzecznie powitała ją Moira Russell. - Jestem
sekretarką pana Massinghama - dodała na
wszelki wypadek. - Pan Massingham chciałby
widzieć się z panią...
- Teraz? - zapytała Leith pozornie spokojnym
głosem, ale serce podskoczyło jej.
- Jest teraz bardzo zajęty. Jeżeli może pani
nie oddalać się zbytnio i czekać na wezwanie,
zadzwonię, kiedy uda mu się znaleźć dla pani
czas - uprzejmie oznajmiła sekretarka.
Leith nie zapytała nawet, po co pan
Massingham chce się z nią widzieć - nie
musiała tego robić. Doskonale wiedziała, co
jej powie.
- Dziękuję, postaram się - odparła równie
uprzejmie i odłożyła słuchawkę. Aż trzęsła się
z gniewu, że ten typ wyrzuci ją z pracy, choć
naprawdę nie ma za co.
Czekała, choć sama nie wiedziała dlaczego.
Pewnie częściowo z powodu ogromnego długu
hipotecznego, który ma do spłacenia. A może
to upór i duma kazały jej czekać na wezwanie
Moiry Russell. Ta sama duma, która każe jej
zaraz zapytać Naylora Massinghama, czy ma
lepszy powód do wyrzucenia jej z pracy niż
miłosne perypetie jego kuzyna.
Nadeszła trzecia, potem czwarta, a Leith
wciąż nie otrzymała wezwania i niepokoiła
się coraz bardziej.
Około piątej zaczęła kląć swego pracodawcę w
żywy kamień.
- Zostajesz, Leith? - Jimmy wiedział, że Leith
nie liczy godzin pracy i nieraz zostaje, żeby
wykończyć jakąś robotę.
- O, niedługo wychodzę - odparła lekko.
- Chcesz, żebym został?
- Idź, idź - odpowiedziała z uśmiechem. - Z
tym powinnam poradzić sobie sama.
Czy aby na pewno? - zastanawiała się po jego
wyjściu. Lubiła swoją pracę, potrzebowała jej,
towarzystwo budowlane, któremu spłacała
hipotekę, też pewnie wolałoby, żeby
utrzymała to dobrze płatne zajęcie. Ale nie
miała pojęcia, jak to zrobić, jeśli ta świnia z
nowego skrzydła powie jej: wynoś się.
O szóstej, kiedy nawet najwięksi maruderzy
poszli już do domu, Leith zmieniła zdanie. W
tej chwili gotowa była dość dokładnie
powiedzieć Massinghamowi, gdzie ma tę
posadę. W następnej minucie już zmieniła
zdanie, ale jedno było pewne: należy zacząć
działać.
Złapała słuchawkę telefonu. Szybko znalazła
numer w spisie i - pewna, że Moira Russell
już dawno poszła do domu - zadzwoniła.
- Sekretarka pana Massinghama - odezwał
się jasny głos Moiry i Leith pojęła, że,
podobnie jak szef, Moira pracuje do późna.
- Tu Leith Everett - oznajmiła oficjalnie i, nie
dając sekretarce dojść do słowa, ciągnęła
dalej. - Czy może pani przeprosić pana
Massinghama? Muszę już wyjść... mam
ważne spotkanie.
Po co dodałam tę ostatnią bzdurę,
zastanawiała się, kierując się w stronę
parkingu. Może, mimo osobistego stosunku do
Naylora Massinghama, uznała, że dobre
wychowanie tego wymaga?
Wycofywała swój samochód, kiedy spostrzegła
jaguara, którego po raz pierwszy ujrzała...
Boże, czy rzeczywiście wczoraj rano? Jeżeli
należy do Naylora Massinghama, a tego była
niemal pewna, to znaczy, że jej szef jeszcze
pilnie pracuje. Doskonale! To go będzie
trzymać z dala od Olindy Bray!
Wielkie nieba! A to skąd mi się wzięło -
zdumiała się Leith. Przecież w ogóle jej nie
obchodzi, z iloma przepysznymi blondynkami
się spotyka!
Nie była bardzo głodna, ale po powrocie
zrobiła sobie filiżankę herbaty i kanapkę.
Martwiła się, oczywiście, wiedziała, że będzie
się martwić. Nie żałowała, że poszła do domu
- w końcu, na litość boską, czekała całe
popołudnie.
Czuła się tak, jakby ją ktoś przeżuł i wypluł,
więc wzięła kąpiel, przebrała się w koszulę
nocną i bawełniany szlafrok, wyszczotkowała
włosy. Było jeszcze za wcześnie, żeby kłaść się
spać - zresztą wiedziała, że i tak będzie jej
trudno zasnąć.
Kiedy zastanawiała się, czy jutro też będzie
czekać na swój wyrok przez cały dzień, ktoś
zadzwonił do drzwi. Poczuła dziwny ucisk w
żołądku i zrozumiała, że wcale nie będzie
musiała czekać do jutra.
Była jednak zaskoczona, kiedy ujrzała
stojącego na progu Naylora Massinghama.
Więcej - była tak roztrzęsiona, że zaprosiła go
do środka, zaprowadziła do salonu i dopiero
zdołała pozbierać myśli. Wtedy też
spostrzegła, że musi mieć ze sobą jakieś
poufne papiery, skoro zabrał teczkę na górę.
Jego wzrok przesunął się od lśniących,
kasztanowych włosów, poprzez pozbawioną
makijażu twarz, elegancki szlafroczek, aż po
czubki bosych stóp. Leith zapomniała języka
w ustach, a wewnętrznie aż drżała z
niepokoju, co też usłyszy za chwilę. Rychło
jednak odzyskała mowę, kiedy Massingham
odezwał się, mierząc ją sardonicznym
spojrzeniem:
- W pełnej gali na niezmiernie ważne
spotkanie - syknął, po raz kolejny obrzucając
wzrokiem jej nocny strój, i dodał równie
drwiąco: - A może gość jest już w środku?
- Wcale nie! - wybuchnęła Leith. Nienawidziła
Naylora Massinghama całą swoją istotą...
jego i tych obraźliwych pytań!
Podniosła błyszczące wrogością oczy.
Niewzruszony, wytrzymał jej spojrzenie, nie
spiesząc się z wyjawieniem celu swej wizyty,
postawił teczkę i zapytał:
- Oczekujesz kogoś, prawda?
Leith zaczerpnęła tchu, żeby odzyskać spokój,
po czym podjęła walkę - bo tak traktowała ich
rozmowę -jego własną bronią.
- Nie mam dziś spotkania z Travisem, bo
pewnie o to panu chodzi - oznajmiła chłodno.
- O tak, wiem - odparł łaskawie. - Wyjechał
dzisiaj za granicę w interesach.
- W nadziei, że mu wywietrzeję? - zapytała,
nie dając poznać po sobie zaskoczenia.
Wczoraj jeszcze Travis nic nie wspominał o
wyjeździe. Gdzieś za tym kryła się ręka
Massinghama. Travis powiedział, że kuzyn
bardzo szanował jego ojca. Czy ten szacunek
nie był przypadkiem wzajemny? A może
zmówili się, że Travisowi dobrze zrobi krotki
wyjazd?
- Wcale tego nie oczekuję - odparł i dodał
ostro:
- Chciałem po prostu sprawdzić, ilu masz
bliskich przyjaciół płci męskiej.
Leith zamrugała powiekami, słysząc tę
bezczelność.
- Wiem, że w biurze nosisz etykietkę „nie
dotykać eksponatu" - ciągnął tymczasem
(przynajmniej tyle, pomyślała Leith) - ale
powiedz mi, odkąd to nosisz kapelusz
myśliwski?
- Kape... - urwała, przeklinając jego
spostrzegawczość. Z salonu nie mógł widzieć
wieszaka na płaszcze i kapelusze, a jednak
wiedział co na nim wisi.
- Kapelusz nie należy do mnie-odparła z
godnością.
- Niemożliwe - warknął.
Leith rzuciła mu wymowne spojrzenie.
- Jeżeli już musi pan wiedzieć, kapelusz
zostawił Sebastian, zanim... - zaczęła, ale
urwała, bo Naylor Massingham przerwał jej
brutalnie.
- A zatem Travis, którego tak zdawałaś się
kochać jeszcze wczoraj, nie jest twoim
jedynym kochankiem!
- Kochankiem?! - wykrzyknęła zaskoczona.
- Boże, jacyśmy niewinni! - zakpił
Massingham.
Nagle w jego oczach zapaliło się demoniczne
światełko. Ponieważ wyglądał na człowieka,
który chętnie udowadnia własne teorie,
postąpił dwa kroki do przodu i wyciągnął w
jej stronę ramiona.
Nikt nigdy nie całował Leith w ten sposób.
Być może, z powodu ciężkiej pracy, która nie
zostawiała jej wiele czasu - ani chęci - by
zajmować się takimi rozrywkami, całowała
się rzadko i nigdy aż tak! Walczyła jak
oszalała, pojęła jego zamiary od pierwszej
chwili. Oplatające ją ramiona były jednak
silne jak żelazna obręcz. Nie było od nich
ucieczki, podobnie jak nie było ucieczki od
bliskości jego ciała. Wkrótce odkryła też, że
nie można uciec od jego ust.
- Nie! - udało jej się krzyknąć, kiedy na
moment uwolniła się spod władzy jego warg.
To było wszystko, co udało jej się powiedzieć,
ponieważ znowu wziął w posiadanie jej wargi
i całował ją jeszcze namiętniej. Czuła, jak
mocniej przyciąga ją do siebie... i nagle,
gdzieś wewnątrz jej ciała, odezwało się
dziwne uczucie mrowienia. Usiłowała go ode-
pchnąć, ale zaskoczona poczuła, że tak
naprawdę wcale nie ma na to ochoty.
Dłonie Naylora pieściły jej plecy, zsunęły się
do talii, potem dosięgły bioder.
- Och... - westchnęła, czując, jak rozpalają się
w niej iskierki pożądania. Uniosła ramiona,
oplotła nimi jego szyję i już z własnej woli
oddała pocałunek.
Pogrążyła się w nieświadomości, zapomniała,
po co do niej przyszedł, jeszcze pół godziny
temu uznawała go za najohydniejsze z
męskich stworzeń.
I wtedy nagle, niespodziewanie,
znieruchomiał. W następnej chwili odepchnął
ją od siebie.
Gapiła się na niego, powoli wracając do
przytomności, nie wiedziała, co właściwie
dzieje się wokół. Chwiała się jeszcze od
niespodziewanej siły, z jaką działały na nią
jego pocałunki, kiedy oznajmił drwiąco:
- Mów mi dalej, że nie należysz do każdego,
kto tego zechce.
Słowa te podziałały na nią jak zimny
prysznic. W jednej chwili odzyskała
przytomność umysłu i, choć wciąż jeszcze
miała na uwadze swoją posadę, zapragnęła
nagle go udusić.
- Wiec dlaczego tu przyszedłeś?-syknęła
gwałtownie. - Bo chyba nie po to, aby
udowodnić niszczącą moc swego sex appealu?
Kipiała wściekłością i nie była pewna, czy nie
rzuci się na niego z pazurami. I naraz jej
świeżo nabyta skłonność do rękoczynów
została skutecznie ostudzona: usta jej gościa
wykrzywiły się leciutko, jakby jej sarkazm go
rozbawił.
Wkrótce przekonała się, że była w błędzie.
Naylor Massingham nie wyglądał na
rozbawionego, wręcz przeciwnie.
- Chciałem powiedzieć pani, panno Everett, że
jeśli pani stosunek do pracy nie ulegnie
zmianie, zostanie pani wylana! - rzucił ostro,
mierząc ją mrocznym spojrzeniem.
- Wylana? - poderwała się Leith, gotowa
walczyć o swą opinię. Wiedziała, że pracuje
bardzo dobrze, a on usiłował jej wmówić coś
wręcz przeciwnego.
- Co jest nie w porządku z moją pracą? -
rzuciła wyzywająco.
Nie odpowiedział od razu, niewzruszenie
spoglądając w jej rozwścieczone, zielone oczy.
A potem zapytał miękko:
- A co powiesz o kontrakcie Norwood &
Chambers?
- To nieuczciwe! - wybuchnęła Leith. - Prace
nad kontraktem Norwood & Chambers
zostały rozpoczęte na długo przed moim
przyjściem do firmy. Ja tylko...
- Dokończyłam go - wpadł jej w słowo i Leith
wiedziała już, że przerzucił każdy papierek,
aby tylko znaleźć jakiś błąd.
- Ale nie mogę brać odpowiedzialności za... -
zaczęła i natychmiast dostała nauczkę.
- Jedną z zasad, jakie musi zaakceptować
urzędnik, zajmujący tak eksponowane
stanowisko - wycedził - jest ta, że kiedy sypią
się gromy, bierzesz odpowiedzialność za
wszystko, co opuszcza twoje biuro, czy
podpisałaś to, czy nie!
Zadowolony z udzielonej lekcji dodał:
- Ponieśliśmy straty w transakcji Norwood &
Chambers - wyjaśnił, po czym uprzejmie, zbyt
uprzejmie, uzupełnił: - Zakończ znajomość z
Travisem, a postaram się o tym zapomnieć.
- To szantaż! - oskarżyła go gniewnie i od
razu stwierdziła, że nie przyjął tego najlepiej.
- Nazwij to jak chcesz, do diabła! - prychnął.
Leith stoczyła krótką, wewnętrzną walkę.
Była już
bliska wyjawienia, że Travis nie jest i nigdy
nie był jej kochankiem, ale rzuciła przelotne
spojrzenie w stronę Massinghama. Z jego
twardej, wojowniczej postawy
wywnioskowała, że jej nie uwierzy.
Przynajmniej dopóki nie opowie mu
wszystkiego o Rosemary.
Po chwili wzięła się w garść. Do licha,
przecież lubiła Rosemary i Travisa, uważała
ich za swych przyjaciół, a jednak znalazła się
o krok od zdrady.
Po drugim spojrzeniu na pracodawcę zdołała
się opanować i znalazła dość sił, by wyjaśnić
chłodno:
- Rozumiem, że chce mi pan dać do wyboru:
albo zostawię Travisa, albo, o ile nie zdoła
mnie pan dosięgnąć kontraktem Norwood &
Chambers, będzie pan tak długo grzebał w
umowach, w których miałam choćby
minimalny udział, aż udowodni mi pan zanie-
dbania w pracy!
Nienawidziła kąśliwości, która znowu
pojawiła się w jego głosie, gdy stwierdził:
- Równie zmyślna, jak śliczna! - po czym
pochylił się i wziął do ręki aktówkę.
Przez chwilę z ulgą sądziła, że zabierze
manatki i wyjdzie. Ale nie, on jedynie
otworzył teczkę i wydobył z niej opasłą
dokumentację. Podał ją Leith bez słowa
wyjaśnienia.
Otworzyła skoroszyt, obejrzała uważnie
pierwszą stronę i podniosła na niego pytające
spojrzenie:
- Palmer & Pearson? Zazwyczaj nie...
- Teraz tak - odparł stanowczo i polecił: -
Popracuj sobie nad tym. Może swawole
wywietrzeją ci z głowy.
Z tymi słowy, jakby uznał, że poświęcił jej
wystarczająco dużo cennego czasu, odwrócił
się i wyszedł. Gapiła się w ślad za nim z
buntem w oczach. Miała dość roboty i bez
tego, a w dodatku ta praca wyglądała na
bardzo odpowiedzialną.
Nie mogła przyjść do siebie po tej wizycie.
Zanim położyła się spać, w duchu przeklinała
go razem z jego ostrzeżeniami. W normalnej
sytuacji, gdyby takie ostrzeżenie było
niezbędne, Naylor Massingham nie
zawracałby sobie głowy wizytami, zlecając je
jednemu ze swoich pracowników. Miała
jednak dość ludzkich uczuć, by w całej tej
nieprzyjemnej historii dopatrzyć się paru
pozytywnych zjawisk. Po pierwsze,
wprawdzie udzielił jej ustnej nagany, ale
jednocześnie dał do opracowania poważną
dokumentację (nawet, jeżeli to uczynił
wyłącznie dlatego, żeby nie miała czasu na
inne zajęcia), co oznaczało, że słyszał
pochlebne opinie na
temat jej pracy. Po drugie - nawet, jeśli z jego
punktu widzenia nie miał to być komplement
- powiedział o niej: Równie zmyślna, jak
śliczna.
Czy właśnie te słowa złagodziły choć trochę
jego brutalność? Leith, zasypiając, nie
myślała jednak o słowach, jakie padły między
nimi. Prześladował ją tamten pocałunek... i
to, że nie zdołała mu się oprzeć.
Około piątku wspomnienie pocałunku z
Naylorem Massinghamem zupełnie
wywietrzało z głowy Leith. Zaprzątały ją
inne, o wiele ważniejsze sprawy. Czuła, że
wpadła jak śliwka w kompot. I to w bardzo
gorący. Rosemary nie wróciła od rodziców,
Travis albo był jeszcze za granicą, albo czuł
się lepiej, bo więcej się nie odezwał. O ile
jednak z tej strony sprawy układały się po jej
myśli, o tyle doskonale zdawała sobie sprawę
z tego, że w nowym skrzydle siedzi sobie
facet, który dokładnie śledzi jej najmniejsze
potknięcia.
Dlatego też po dwa i trzy razy sprawdzała
wszystko, co lądowało na jej biurku. Oprócz
normalnych zajęć musiała poświęcić sporo
czasu i wysiłku sprawie Palmer & Pearson,
którą Naylor powierzył jej. Do tej pory
pracowała od rana do wieczora, a teraz
zostawała w biurze długo po godzinach i
jeszcze zabierała do domu pękatą teczkę.
W piątkowy poranek pojawiła się w biurze po
nocy spędzonej na pracy i rozmyślaniach nad
zmianą posady. Na Vaseyu świat się nie
kończy, zdecydowała i od razu zreflektowała
się, że żadna inna firma nie zapłaci jej aż tyle.
Zważywszy, że nie otrzymała od Sebastiana
nie tylko pocztówki, a co dopiero przekazu
pieniężnego, był to poważny argument.
Żeby już nic nie brakowało do szczęścia,
zadzwonił Jimmy Webb. Prosił o zwolnienie z
powodów żołądkowych. Czytaj: ciężki
przypadek kaca - pomyślała, wiedząc, że
poprzedni wieczór spędził na przyjęciu
urodzinowym u kolegów.
Był jednak doskonałym pracownikiem, więc
choć wiedziała, że bez niego dzień będzie
cięższy niż zwykle, współczująco poradziła
mu, żeby wziął Alka-Seltzer i wracał do łóżka.
- Zobaczymy się w poniedziałek - powiedziała
i wróciła do swej pracy, przerywanej
odbieraniem telefonów, co zazwyczaj należało
do obowiązków Jimmy'ego.
Wczesnym popołudniem miała już
wszystkiego serdecznie dość. Było około wpół
do trzeciej, kiedy musiała wyjść po
dokumentację, którą w zwykłych warunkach
przyniósłby jej Jimmy. Wracaj, Jimmy,
wszystko ci przebaczyłam, myślała z lekkim
rozbawieniem, wędrując po potrzebne
papiery.
Mimo rozbawienia nie była w odpowiednim
nastroju, aby przyjmować awanse Paula
Fishera, który, nie zwracając uwagi na
okulary i uczesanie w stylu starej panny,
zawsze gotów był okazać jej swe zainte-
resowanie. Tym razem nadchodzili
jednocześnie: ona z jednej, on z drugiej
strony. Leith usiłowała wyminąć go szerokim
łukiem. On, zdaje się, miał całkiem odmienne
zamiary. W korytarzu było dość miejsca dla
obojga, a jednak Fisher manewrował tak, że
zderzyli się i wpadła w jego ramiona. Obrócił
ją ku sobie.
- Leith - zaczął tonem, który miał brzmieć
uwodzicielsko. - Jeżeli chcesz przeżyć
najpiękniejsze chwile swego życia...
- Precz z łapami! - warknęła. - Jeśli przyciśnie
mnie tak, żeby znieść twoje karesy, zgłoszę
się do ciebie. Tymczasem trzymaj swoje
brudne macki z dala ode mnie!
Odpychała go z całej siły, nie obchodziło jej,
że ktoś może zobaczyć lub usłyszeć. Jego
wzrok powędrował nagle za jej plecy i
natrętne ramiona opadły, a ich właściciel
spiesznie poszedł w swoją stronę.
Leith z ulgą powitała wolność, ale
nieprzyjemne wydarzenie sprawiło, że cała
się trzęsła. Odwróciła się - tylko po to, by
zderzyć się z kimś po raz kolejny.
Mam naprawdę zły dzień, pomyślała,
odpychając tego kogoś i znowu tracąc
równowagę. Ramiona, które przytrzymały ją
tym razem, nie miały niestosownych
zamiarów. Leith szybko podniosła wzrok i
napotkała czarne, jak noc, spojrzenie
Naylora.
Przez długą chwilę wpatrywał się uważnie w
zielone oczy.
- Cała drżysz! - zauważył.
Na ułamek sekundy zamurowało ją, w
mrocznym spojrzeniu zdawała się czaić
łagodność. A potem jego oczy powędrowały ku
jej wargom i już wiedziała, że Naylor
przypomniał sobie tamte pocałunki...
Gwałtownie wyrwała się z jego objęć.
- Mężczyźni! - syknęła wściekle.
Jego dłonie opadły natychmiast, a łagodność
w spojrzeniu okazała się wyłącznie wytworem
jej wyobraźni. Była tam już jedynie drwina.
- Nie mów mi, że się leczysz! - burknął
pogardliwie. Leith wysoko uniosła głowę,
minęła go i odeszła. Miała dość biura na ten
tydzień. Naładowała pełną teczkę spraw, nad
którymi mogła popracować w domu i
dokładnie o piątej zamknęła drzwi.
Wychodząc z budynku spostrzegła Paula
Fishera.
Miała zamiar minąć go, nie zaszczycając
nawet spojrzeniem, ale nie udało jej się
uniknąć spotkania.
- Dzięki! - rzucił jej prosto w twarz.
- Za co? - zapytała chłodno, nie zatrzymując
się.
- Panna Niedotykalska! Dzięki tobie właśnie
oberwałem od starego Drewera.
Zaproponował mi skrócenie długoterminowej
umowy z firmą, jeśli nie zaprzestanę napaści
seksualnych.
- Nie mógł trafić lepiej! - parsknęła mu w nos,
i skierowała się w stronę samochodu.
Najwyraźniej Paul Fisher uważał, że
naskarżyła na niego do kierownika, ale
przecież nie zrobiła tego. Właściwie nie miała
nic przeciwko temu, żeby uchodzić za
skarżypytę, jeśli miało to uchronić inne
kobiety przed znoszeniem jego wątpliwych
awansów. Ktoś w końcu musiał na niego
donieść, prawda?
Zerknęła w stronę jaguara, zaparkowanego
na swoim stałym miejscu. Leciutki uśmieszek
przemknął przez jej wargi. Czy Naylor
Massingham nie był przypadkiem jedynym
świadkiem tego zajścia? Wsiadła do
samochodu i ruszyła z miejsca. Nie miała
pojęcia, kto inny mógłby donieść na Fishera -
i poczuła coś na kształt sympatii do swojego
szefa.
Ciekawa była, jak długo im się przyglądał.
Musiał widzieć całą albo prawie całą scenę,
żeby mieć powód do posłania Paula Fishera
na dywanik i przekonać Drewera, kto był
winien zajściu.
Nagle uświadomiła sobie, że niemal przez
całą drogę do domu myślała o Naylorze
Massinghamie i w tejże samej chwili zadała
sobie pytanie, które omal nie przyprawiło jej o
zawrót głowy. Była wściekła, kiedy Alec Ardis
ją objął, uściski Paula Fishera doprowadziły
ją do mdłości... więc dlaczego nie czuła nic
podobnego wtedy, kiedy wziął ją w ramiona
Naylor?
ROZDZIAŁ CZWARTY
Leith nie znalazła odpowiedzi na dręczące ją
pytanie. W sobotę rano obudziła się z myślą,
że ma inne, ważniejsze sprawy na głowie.
Wypchana do granic wytrzymałości teczka
przypomniała jej, w jaki sposób spędzi dwa
wolne od pracy dni.
Po śniadaniu rozłożyła w jadalni stół, na
którym poukładała zawartość teczki. Wtedy
zadzwoniła jej matka.
- Miałaś wiadomości od Sebastiana? -
brzmiało pierwsze jej pytanie.
- Ty chyba miałaś, co? - odparła Leith z
uśmiechem.
- Dostałam dziś rano śliczny, długi list.
Spotkał jakąś miłą dziewczynę, wiesz?
Sebastianowi zdarzało się to czasami.
- Wraca do domu? - zapytała Leith, zaciskając
kciuki i z nadzieją czekała na odpowiedź.
- Jeszcze nieprędko. Sądzę, że możemy
spodziewać się go dopiero około Bożego
Narodzenia. - Matka radośnie pogrzebała
wszystkie nadzieje Leith. Boże Narodzenie
będzie za siedem miesięcy! - Razem z Elise
podróżują po Indiach, potem pojadą do
Tajlandii i... - Leith na chwilę straciła wątek,
myśląc z rozpaczą, że stanie się cud, jeśli
Sebastian wróci i spłaci część hipoteki w Boże
Narodzenie za dwa lata... - Co za cudowna
okazja!
- Oczywiście, jasne - Leith z trudem wróciła
do rzeczywistości. Matka prawdopodobnie
miała na myśli cudowną okazję do zwiedzenia
połowy świata.
- Mam nadzieję, że zwolnił się z pracy. Miało
go nie być tylko dwa tygodnie.
- Na pewno, kochanie - odparła matka,
zachwycona listem, który otrzymała od
uwielbianego syna.
- Czy... hm... wspomniał, z czego będzie się
utrzymywał? - zapytała Leith, pogrążona w
nieustannej trosce o hipotekę.
- Wiesz, no... cóż - odparła matka z
zażenowaniem i Leith szybko domyśliła się
prawdy.
- Nie prosił cię chyba o pieniądze?
- A nie powinien? - pani Everett stanęła w
obronie syna. - Wysyłanie co miesiąc raty za
hipotekę musi być dla niego poważnym
obciążeniem. Napisał, że mógł biedować,
kiedy był sam, ale teraz musi myśleć o Elise.
A Elise naturalnie nie ma ani grosza, żeby
płacić za swoje wydatki - pomyślała Leith, ale
powstrzymała się od komentarzy.
- A co na to ojciec? - zapytała.
- Eee... poszedł grać w golfa - odparła matka i
szybko zmieniła temat. Zdaje się, że ojciec nie
ma pojęcia o rodzinnych brakach finansowych
- pomyślała Leith.
- A co u ciebie, może masz jakieś małe
kłopoty, w których trzeba ci pomóc?
- Wszystko jest wspaniale. Ani śladu
kłopotów - zaprzeczyła Leith, nie chcąc zatruć
matce wspaniałego nastroju. W istocie
musiała stawić czoło aż dwu problemom:
hipoteka i Naylor Massingham.
- Zawsze byłaś takim mądrym dzieckiem -
promiennie stwierdziła pani Everett.
Naturalnie nie miała pojęcia, ile razy Leith
skrywała przed nią swe dziecięce, a później
młodzieńcze troski, bo akurat w tym samym
czasie Sebastian przeżywał jakieś wydarzenie
lub miał problemy.
- Aha - ciągnęła matka. - Nie powiedziałaś mi,
że Rosemary Green opuściła męża!
Leith na chwilę zaniemówiła. Jej rodzinne
miasteczko, tak jak wszystkie inne, posiadało
zwiadowczą siatkę plotkarzy, którzy chwytali
najdrobniejszą sensację i nadymali ją jak
balon. Rosemary byłaby jednak zrozpaczona,
gdyby mówiono o jej kłopotach.
Stoczyła ciężką walkę ze swoim sumieniem,
gdyż przyjaźń do Rosemary walczyła o lepsze
z koniecznością bezczelnego kłamstwa.
- Rosemary nie opuściła męża-wydusiła
wreszcie. Przynajmniej powiedziała prawdę!
Równie dobrze mogła dokończyć zdanie i
wyjaśnić, że to mąż Rosemary postanowił
odejść, ale matka już wpadła jej w słowo:
- Nie mieszka przecież u siebie. Wróciła do
domu!
- Jej matka jest chora.
- Na moje oko wyglądała wyjątkowo dobrze,
kiedy spotkałam ją wczoraj rano!
Nic nie można było na to poradzić.
- Nie wiedziałam, że z ciebie taka plotkara,
mamuś - zażartowała Leith
- Wcale nie! - żachnęła się matka. - Ja tylko...
Leith odeszła od telefonu z mieszanymi
uczuciami.
Chętnie rozmawiała z rodzicami, ale tym
razem wolałaby, żeby matka nie zadzwoniła.
Niepokoiła się o Rosemary - rodzice są w
stanie zatruć jej życie, jeśli dotrą do ich uszu
plotki krążące po miasteczku. Zaś wiadomość,
że Sebastian nie wróci przed końcem roku,
była prawdziwym ciosem.
List nie załatwi sprawy. O tym wiedziała,
zanim jeszcze sama myśl postała jej w głowie.
Ze słów matki wynikało, że Sebastian będzie
stale w podróży, więc wątpliwe, aby
jakikolwiek list zdołał do niego dotrzeć. A
poza tym, skoro prosił matkę o pieniądze,
należało się spodziewać, że jest już bez
grosza.
Spędziła ponad pół godziny na
przyzwyczajaniu się do myśli, że będzie
musiała spłacać obie połowy miesięcznej raty
przez co najmniej siedem miesięcy. Ale
skądże ona, na Boga, ma wytrzasnąć tyle
forsy? Prowadząc oszczędny tryb życia,
poszcząc troszkę, przeżyje może miesiąc,
może dwa, ale potem...
Zabrała się do pracy w nadziei, że utopi w
niej swoje troski. I wówczas zdała sobie
sprawę, że nie ma zamiaru wracać do
Hazelbury, o ile nie będzie to absolutnie
konieczne. Lubiła Londyn, swoją pracę,
chciała zostać. I nagle, ni stąd, ni zowąd,
stanęła jej przed oczami sylwetka Naylora
Massinghama... Leith ze złością sięgnęła po
skoroszyt. No to co? Lubi Londyn, lubi swoją
pracę, ale...
Po południu zadzwoniła Rosemary.
- Kiedy wracasz? - szybko zapytała Leith,
która mogła nie widzieć przyjaciółki
tygodniami, ale teraz bardzo się za nią
stęskniła.
- Jeszcze nieprędko. Rodzicom nie podoba się,
że będę mieszkała sama w Londynie -
wyznała.
Wielkie nieba - pomyślała Leith i poczuła
wdzięczność do losu za rodziców, jacy
przypadli jej w udziale.
- Właśnie wyszli-ciągnęła Rosemary. Przez
chwilę milczała, po czym zaczęła mówić
bardzo szybko, jakby bała się, że wrócą,
zanim zdąży wszystko powiedzieć. - Czy mogę
cię prosić o grzeczność, Leith?
Leith uważała, że biedna, szarpana
wyrzutami sumienia Rosemary zasługuje na
wszystkie grzeczności.
- Oczywiście - odparła zachęcająco.
- Wiesz, Travis dzwonił przed chwilą.
- Travis?
- Tak... Z Włoch - odparła Rosemary i Leith
wydawało się, że słyszy w głosie przyjaciółki
cień uśmiechu. Zniknął jednak, gdy dodała: -
Na szczęście moich rodziców nie było w
domu... nie wiem, co by się działo, gdyby
byli... To znaczy... tym razem miałam
szczęście, ale musiałam powiedzieć
Travisowi, żeby już nigdy do mnie nie
dzwonił.
- Ale ciągle go kochasz? - nieśmiało wtrąciła
Leith.
- Tak, bardzo, bardzo - szepnęła miękko
Rosemary po krótkiej chwili milczenia. - Ale
moi rodzice są wściekli, że nie usiłuję
pogodzić się z Derekiem.
- Nie powiedziałaś im, że mieszka z kimś
innym?
- Powiedziałam, ale to nie robi żadnej
różnicy... dostaliby szału, gdyby dowiedzieli
się o Travisie. Dlatego właśnie dzwonię -
wyznała wreszcie i dodała: -Tak bardzo
tęsknię za jego głosem. Kiedy zadzwonił,
poczułam się cudownie, ale nie mogę
pozwolić, żeby zadzwonił znowu. Dlatego
powiedziałam mu, że jeśli ma mi coś do
powiedzenia, niech zadzwoni do ciebie, a ty
mi to przekażesz. Zrobisz to, prawda?
- Naturalnie!-zawołała Leith bez wahania i
natychmiast pojęła, że tą obietnicą nigdy nie
zdoła, według słów Naylora Massinghama,
skończyć z Travisem. Nie wątpiła w to, że
Travis natychmiast się z nią skontaktuje.
Skontaktował się. Był niedzielny wieczór, a
on wciąż był we Włoszech.
- Leith, to ja... Travis - usłyszała w
słuchawce.
- No i jak tam? - zapytała wesoło.
- Rozmawiałem z Rosemary.
- Wiem, dzwoniła do mnie.
- Naprawdę, kochane stworzenie! Poprosiła
cię o... pomoc, prawda?
- Chętnie to zrobię - zapewniła go i
natychmiast wczuła się w rolę posłańca. -
Masz jakąś wiadomość do przekazania?
- Powiedz jej tylko, że ją kocham... chociaż
ona i tak o tym wie - odparł Travis. - Nie
musisz specjalnie do niej dzwonić, bo jej
rodzice zaczną coś podejrzewać. Przebaczyła
mi, że byłem takim durniem i postawiłem jej
ultimatum. Chciałbym, żeby już wróciła do
siebie - dodał z ciężkim westchnieniem.
- A kiedy wracasz do Anglii? - zapytała Leith,
czując, że Travis zaczyna wpadać w ponury
nastrój.
- Ojciec dał mi furę roboty, ale powoli
zaczynam dostrzegać koniec - odrzekł nieco
weselej.
W poniedziałek rano Leith weszła do biura po
całej niedzieli spędzonej nad dokumentami.
Cieszyła się z tego poranka.
- Lepiej ci? - powitała Jimmy'ego.
- Nigdy więcej! - jęknął zawstydzony. -
Dopiero wczoraj udało mi się otworzyć oczy.
Leith roześmiała się i posłała go po jakieś
dane. W dziesięć minut później, kiedy
zadzwonił telefon, było jej mniej wesoło.
- Tu Moira Russell - zaanonsowała się
sekretarka doskonała. - Pan Massingham
chciałby zobaczyć się z panią natychmiast, o
ile jest pani wolna.
W uszach Leith zabrzmiało to jak rozkaz.
- Oczywiście - odpowiedziała z niejasnym
uczuciem, że lepiej nie pytać, co by było,
gdyby nie była wolna.
- Jesteś, Leith. - Jej asystent wparował do
pokoju z informacjami, których potrzebowała.
- Zostaw to na moim biurku, Jimmy -
poprosiła, biorąc dokumentację Palmer &
Pearson. - Pan Massingham chce się ze mną
widzieć... nie zabawię długo.
Opuściła pokój z nieprzyjemnym wrażeniem,
że spryciarz Jimmy zauważył jej lekki
rumieniec.
Już przed gabinetem szefa stwierdziła, że
cała się trzęsie. Nic dziwnego, u niej w domu
Naylor Massingham nie był łatwym
przeciwnikiem. Co będzie teraz, kiedy
znalazła się w samej jaskini lwa? Zamknęła
oczy, zapukała i weszła. Wysmukła,
nieskazitelnie elegancka kobieta podniosła
głowę znad papierów.
- Panna Everett? - zapytała uprzejmie.
Uprzejmość nic nie kosztuje.
- Dzień dobry - uśmiechnęła się Leith. - Zdaje
się, że pan Massingham chciał widzieć się ze
mną.
- Proszę usiąść na chwilę. - Moira Russell
uśmiechnęła się także, wstała i podeszła do
drugich drzwi. Zapukała lekko i weszła. Ano
właśnie - pomyślała Leith, widząc się już
wysiadującą tu do południa. Na szczęście
Moira Russell wróciła niemal natychmiast.
Serce Leith zabiło nieco mocniej.
- Pan Massingham przyjmie panią teraz -
oznajmiła sekretarka.
Leith uśmiechnęła się lekko i wstała. Udało
jej się zachować uśmiech na twarzy nawet
wtedy, kiedy weszła do pokoju wyłożonego
grubym dywanem. Spojrzała na wysokiego,
smukłego mężczyznę, jej wzrok spoczął na
chwilę na jego kształtnych wargach i -
szalona -mogła myśleć już tylko o ich
dotknięciu na swoich ustach.
- Dzień dobry, panie Massingham - z trudem
opanowała się na tyle, by wypowiedzieć te
słowa. Uśmiech na jej twarzy zbladł nieco, ale
postanowiła, że będzie przynajmniej grzeczna
i miła.
Przystanęła na środku pokoju. Jego ostry,
badawczy wzrok zatrzymał się na skrytej za
okularami twarzy i nietwarzowym kostiumie.
Przyszło jej do głowy, że może powinna
zachować się bardziej wojowniczo. Sądząc po
jego minie, nie był w najlepszym nastroju,
przynajmniej na pierwszy rzut oka.
- Usiądź - zaproponował nadspodziewanie
uprzejmie, wskazując fotel po drugiej stronie
biurka.
Leith, wciąż jeszcze trochę roztrzęsiona, z
wdzięcznością przyjęła propozycję. Wiedziała,
że czas, jaki szef może jej poświęcić, jest
ograniczony. Położyła na jego biurku pękatą
teczkę.
- Sprawa Palmer & Pearson - zaczęła. - Mam
zamiar zwrócić się do kilku firm, ale najpierw
muszę uzyskać pewne cyfry z...
Podniosła głowę i speszyła się. Naylor
Massingham patrzył na nią i najwyraźniej
nie obchodziły go jej zamiary.
Poruszył się, ale zamiast zasiąść za biurkiem,
podszedł do jej fotela.
- Próżność jest nieodłączną cechą kobiety -
zauważył. - Myślałem, że szkła kontaktowe są
hitem ostatnich lat?
- Eech... - nieświadomym, żeby nie
powiedzieć: obronnym ruchem sięgnęła do
okularów. Nagle pojęła, że ten mężczyzna ma
na nią zbyt wielki wpływ.
- Nie wszyscy mogą nosić szkła kontaktowe -
palnęła bez namysłu i dodała z nutą
szczerości: - Ja nie mogę.
Nie zdołała się uchylić, gdy znajomym już,
gwałtownym gestem zerwał jej z nosa
okulary. Instynktownie próbowała je złapać,
ale był zbyt wysoki.
Chciała wstać, ale był zbyt busko, a ona
doskonale pamiętała, co oznacza bliskość jego
ciała. Zrezygnowała więc i wściekła
obserwowała go spod oka. Tymczasem
Massingham podniósł leżącą na stole
dokumentację, wyjął z niej kartkę i przyjrzał
się jej przez okulary. Po chwili papier
powrócił do teczki, a Massingham odwrócił się
do niej.
- Nie wiem, czy może pani nosić szkła
kontaktowe, czy nie - stwierdził lodowatym
tonem - ale na pewno nie potrzebuje ich pani.
To zwykłe szkło -dodał spokojnie.
Leith milczała ciągle, kiedy jego wzrok
powędrował ku jej pięknym włosom,
ściśniętym w węzeł.
- Ciekawe, dlaczego wspaniała kobieta, o
równie wspaniałych włosach, kryje swą urodę
za okularami, których nie potrzebuje, czesze
się jak więźniarka, a przy tym próbuje
odwrócić uwagę od swej figury, która, o ile
dobrze pamiętam, jest rozkosznie doskonała
w kształcie i proporcjach?
Leith na ułamek sekundy zapomniała, gdzie
jest i znów poczuła dotyk jego rąk na swoim
ciele. Odpędziła od siebie to wspomnienie i
pomyślała, że rozmowa przybiera zbyt
osobisty charakter.
- Potrzebuję tych okularów - zdecydowała się
bronić tego, co w jego oskarżeniach wydawało
się najmniej osobiste.
- A po co? - zapytał wyzywająco.
- Z całą pewnością nie po to, żeby przez nie
patrzeć! - rzuciła bez ogródek.
- Czytałaś bez trudu, kiedy ci przyniosłem tę
teczkę do domu... i nie miałaś okularów!
Niech cię cholera weźmie - pomyślała. Nagle
znienawidziła go z całego serca. Przyglądał jej
się tamtej nocy, kiedy czytała dokumentację.
Nie miała pojęcia, że zapomniała o
okularach...
- Nieraz... - zaczęła, gotowa kłamać jak
najęta, ale przerwał jej.
- Twoje usta zaprzeczają, że jesteś taką zimną
kobietą, za jaką chcesz uchodzić... mam
zresztą na to także inne dowody - przyciął jej
złośliwie.
- A jakież to dowody? - odparowała i, niestety,
zbyt późno pojęła, że w tym okrzyku było
więcej agresji niż sensu.
- Nie licząc oczu ciskających błyskawice i
namiętnego temperamentu - nie odmówił
sobie przypomnienia jej tego - wcale nie byłaś
lodowata, kiedy się do mnie tuliłaś tamtego
wieczoru!
- Tu... tuliłam się? - prychnęła. Po namyśle
jednak- a wspomnienia były zbyt żywe, żeby
zajęło jej to więcej niż sekundę - uznała, że
„tulenie" było odpowiednim określeniem.
- Nie mam ochoty mówić o tym! - rzuciła
cokolwiek arogancko. Właściwie nie miała
innego wyjścia.
Jeżeli jednak spodziewała się, że ujdzie jej to
na sucho, bardzo szybko przekonała się, że
Massingham jeszcze niejedno ma w zanadrzu.
- Nieźle! - syknął wściekle. - Ja tu rządzę i
skoro płacę za twój czas, mogę dyskutować o
tym, co uznam za stosowne!
To wystarczyło, żeby zatrzęsła się ze złości,
ale on jeszcze nie skończył.
- Na początek zatem powiesz mi, dlaczego,
skoro wiem, że gościsz u siebie na przemian
przynajmniej dwóch panów, tutaj starasz się
uchodzić za Pannę Lodowatą. Okulary,
uczesanie starej panny... dlaczego tak ci
zależy na tej opinii?
- Jeśli już musi pan wiedzieć - wybuchnęła
Leith, czując, że na wzmiankę o przynajmniej
dwóch panach na przemian jej gniew
przeradza się w furię - miałam nieprzyjemne
doświadczenia z ostatniego miejsca pracy.
- Ardis&Co.? - zapytał z nagłym
zainteresowaniem.
Najwidoczniej rozpracował ją bardzo
dokładnie. Cóż, należało się tego spodziewać.
- Jakie doświadczenia? - nalegał.
- Ktoś mnie... napastował... zaczął
obmacywać...
- Masz na myśli napaść seksualną? - zapytał z
poważną miną.
- Właśnie tak - odparła, czując, że spora część
jej agresji ulotniła się nagle. - Trochę to mną
wstrząsnęło.
- Sprawiło, że boisz się mężczyzn? - zapytał,
ale sam widocznie w to nie wierzył, skoro
sądził, że już po opuszczeniu Ardisa była w
łóżku z jego kuzynem.
- Bać się? Nie... - odrzekła zupełnie uczciwie. -
Nie... raczej jestem ostrożna.
- Rozumiem - skomentował to spokojnie, ale z
jego miny Leith mogła wnioskować, że wcale
mu się to nie podoba.
- Wiec złożyłaś Ardisowi wymówienie i
zdecydowałaś się ukryć swoją kobie...
- Nie składałam wymówienia - wpadła mu w
słowo Leith, nadal starając się być uczciwą.
- Zostałaś zwolniona? - zapytał.
Leith zorientowała się, że powiedziała dużo
więcej niż trzeba. .
- To oznacza... - snuł swe rozważania Naylor
Massingham, nie czekając nawet na jej
odpowiedź - że osoba, która cię napastowała,
musiała być dość wysoko postawiona.
Jego zdolność dedukcji jest doprawdy
zadziwiająca -pomyślała Leith. Odkryła
jednak coś jeszcze bardziej zadziwiającego.
- Pan mi wierzy? - zapytała. - Myślałam...
- Mam przed sobą cały materiał dowodowy,
czyż nie? - zauważył i wyjaśnił swój tok
rozumowania: -Personalny zwrócił się do
Ardisa o referencje... dostał je bez trudu. Nie
wspomnieli jednak o sposobie, w jaki została
zerwana umowa. Ponieważ nie miało to nic
wspólnego z twoją pracą, należało sądzić, że
ktoś u Ardisa jest mocno zakłopotany tym, co
ci się przydarzyło... i chce zachować
milczenie. - Massingham zerknął na nią i
ciągnął dalej: - Opuściłaś Ardisa i przyszłaś
tutaj, świadomie ukrywając pod strojami
swoją sylwetkę i twarz, mimo iż nie czułaś
żadnych szczególnych zahamowań
seksualnych. Zgadza się?
Leith czując się zobowiązana do odpowiedzi
wyznała z absolutną szczerością:
- Ciężko pracowałam nad zdobyciem
kwalifikacji. Chcę być traktowana serio. To
bardzo irytujące, kiedy wiem, że mam rozum,
a niektórzy mężczyźni uważają mnie za
pustogłowego kociaka, który... - urwała nagle.
- To przez pana Paul Fisher dostał po nosie w
zeszły piątek?
Kąciki ust Naylora Massinghama leciutko
uniosły się w górę.
- Ty naprawdę myślisz - stwierdził.
- Niezależnie od kontraktu Norwood &
Chambers, jestem dobra w tym, co robię! -
odparła dumnie.
Wpatrywał się w jej błyszczące, zielone oczy.
- Nikt już nie nazwałby cię Panną Lodowatą,
gdyby mógł cię teraz ujrzeć - powiedział mimo
woli.
Okrążył biurko, usiadł i podał jej okulary.
- Nie wkładaj ich, dopóki jestem w pobliżu -
polecił, zanim zdążyła umieścić je na nosie i
pozbierać myśli. - Obrażają moje poczucie
piękna. A wracając do sprawy, z powodu
której cię wezwałem... - dodał, nie czekając,
aż Leith odzyska oddech po ostatnim zdaniu.
- Tak... eee... sprawa Palmer & Pearson-
przerwała mu, nagle zdając sobie sprawę, że
przez cały czas, jaki tu spędziła, zaledwie
przelotnie musnęli sprawy zawodowe.
Udał, że nie słyszy.
- Myślałem co nieco o naszym... problemie -
oznajmił.
Leith spojrzała na skoroszyt na biurku.
- Palmer & Pearson? - zapytała, i
natychmiast zorientowała się, że dopóki nie
zaczęła się praca, nie może być żadnych
problemów. - Ach, ma pan namyśli Norwood
& Chambers?
Nic lepszego nie przyszło jej do głowy.
- No więc...
- Czy ty specjalnie udajesz, że nie wiesz, o co
mi chodzi? - zapytał szorstko i, widząc jej
pytające spojrzenie, wyjaśnił nagle bardzo
agresywnym tonem: - Mówię o moim kuzynie!
Czy dzwonił?
Trzymaj się, Leith - pomyślała, ale nie
skłamała.
- Dzwonił z Włoch - wyznała.
- Jak sądzę, nie poprzestał na jednym razie-
mruknął i nie wydawał się zadowolony, kiedy
nie usłyszał odpowiedzi. Mogła jednak
wytrzymać jego humory. O wiele bardziej
niepokojąca i podejrzana była wyszukana
grzeczność, z jaką się do niej zwracał.
- Po długim namyśle proponuję... - zaczął jed-
wabistym tonem, ociekającym wdziękiem i
urokiem, ba, uśmiechnął się nawet - żebyś...
została moją dziewczyną.
Leith natychmiast poderwała się na równe
nogi.
- O, nie, tego szczęścia nie dostąpisz! -
zawołała, a przerażenie chwyciło ją za gardło.
Nie mogła opanować tej, jak sama wyczuła,
zbyt silnej reakcji, w dodatku nie miała
pojęcia, co ją tak przeraziło.
- Żle mnie pani zrozumiała, panno Everett -
odezwał się chłodno Massingham. Wstał i,
mierząc ją aroganckim spojrzeniem,
stwierdził autorytatywnie:
- Gdybym miał dostąpić tego szczęścia, może
pani być pewna, że zacząłbym wierzyć w
przesądy.
Uświadomił jej w ten sposób, że gdyby
istotnie miał się nią zainteresować, uznałby,
że stracił resztki zdrowego rozsądku.
- Znam już odpowiedź, ale na wszelki
wypadek chciałbym ją usłyszeć od pani -
ciągnął dalej szorstkim tonem. - Czy bawi się
pani Travisem dla czystej... hm...
przyjemności, czy też jest w nim pani
zakochana?
Ostatnie słowa wypowiedział jakby z
odcieniem smutku.
- Ja... - zaczęła Leith, ale kiedy już miała
powiedzieć, że nie kocha Travisa,
przypomniała sobie, że nie może tego zrobić
bez złamania obietnicy danej Rosemary. Nie
miała wyboru.
- No wiec?-nalegał Naylor Massingham. Im
dłużej zwlekała z odpowiedzią, tym bardziej
się wściekał.
- Lubię Travisa... bardzo go lubię - oznajmiła i
natychmiast dostrzegła w oczach
zwierzchnika niebezpieczne błyski. To
upewniło ją, że na nic wszelkie wykręty.
- Nie - odparła szczerze.
- Nie kochasz go i nie masz zamiaru za niego
wyjść?- nalegał.
- Nie prosił mnie... - znowu próbowała
uników, ale urwała, bo zrobił gwałtowny krok
w jej stronę.
- Nie - wyznała.
- To oznacza, że o ile on kompletnie zwariował
na twoim punkcie, ty bawisz się nim jak kot
myszą.
Dziwne: im bardziej jego słowa przeistaczały
ją w samicę bez serca, tym większą czuła
potrzebę wyznania mu prawdy.
- No i co? - warknął. Wzruszyła ramionami.
- Jeżeli chce pan widzieć to w ten sposób -
odparła, czując, że doprowadziła go do szału,
bo wsadził obie pięści w kieszenie, jakby bał
się, że ją uderzy.
- Takie kobiety jak ty przyprawiają mnie o
mdłości - wycedził. Najwyraźniej miał już jej
serdecznie dość.
- Nie wiem, dlaczego jeszcze nie wyrzuciłem
cię z pracy. Miałbym święty spokój!
Leith ogarnęła dzika furia. Żaden mężczyzna
nie wyleciałby z pracy z takiego powodu...
gotowa była się założyć, że nie!
- Boi się pan chyba, że jako bezrobotna
mogłabym wyjść za Travisa - wybuchnęła
złośliwie. W gniewie nie dostrzegła nawet, że
taka możliwość w jej przypadku w ogóle nie
wchodziła w rachubę.
Jak się okazało za chwilę, nie jej jednej
zrobiło się ciemno przed oczami.
- Co przez to rozumiesz? - syknął.
Leith była dość wściekła, żeby nie
rezygnować.
- Chyba nie chciałby mnie pan widzieć w
swojej rodzinie, co?
- Masz cholerną rację! - wycedził, ale nagle
uspokoił się, choć w jego oczach wciąż jeszcze
czaiły się niebezpieczne błyski.
- Skoro nie masz zamiaru wyjść za mojego
kuzyna- dodał po chwili - przy następnym
spotkaniu delikatnie wyjaśnisz Travisowi, że
go nie kochasz.
- Myśli pan, że jestem zdolna zrobić to
delikatnie? - szyderczo zapytała Leith.
Massingham kompletnie zignorował jej
pytanie.
- Potem - ciągnął dalej - powiesz mu, że od
chwili kiedy mnie ujrzałaś, nie możesz o mnie
zapomnieć.
- A on ma w tę bajeczkę po prostu uwierzyć? -
wtrąciła bezczelnie.
Znowu ją zlekceważył. Następne jego słowa
jednak sprawiły, że naprawdę zapomniała
języka w buzi.
- Na czas, który będzie konieczny, abyś mu
wywietrzała z mózgownicy, zostaniesz moją
dziewczyną. I - dodał groźnie, zanim zdołała
zaprotestować - jeżeli zależy ci na pracy, a
wiem, że tak jest, nie piśniesz ani słowa o
tym, że sprawa jest ukartowana.
Leith powoli otrząsnęła się z szoku. Sprawy
zaszły już za daleko, żeby teraz wszystko
wyznać, zresztą i tak nie mogłaby tego zrobić.
Naylor przejrzał jej blef, a ona nic nie mogła
na to poradzić - co za cholerna kreatura!
- Musi... musi być jakiś inny sposób -
powiedziała głośno i tknięta nagłą myślą
dodała: - Przecież mogę powiedzieć Travisowi,
że to koniec bez... bez tego przedstawienia.
Naylor potrząsnął głową, zanim jeszcze
skończyła.
- Mówiłem ci, żebyś z nim skończyła, a ty nie
posłuchałaś. Miałem czas przemyśleć sprawę.
Musi być tak, jak powiedziałem. Travis wpadł
po uszy i nie przyjmie do wiadomości niczego
innego. A zatem, kiedy przyszedłem do ciebie,
zakochałaś się we mnie od pierwszego
wejrzenia. Od tej pory widywaliśmy się
codziennie i...
- I to wszystko ma być takie jednostronne? -
przerwała mu jadowicie. - Mówię o tym...
zauroczeniu.
Znowu potrząsnął głową.
- W tym sęk. Oboje wiemy o tym, że i tak nie
poślubiłabyś go, droga panno Everett. Travis
bardzo kocha swoją rodzinę.
Ty też, dodała w myśli Leith.
- Na pewno pozwoli ci odejść, kiedy dowie się,
że darzysz miłością kogoś z jego rodziny i jest
to miłość z wzajemnością.
- Mówi pan naturalnie o sobie!
- Naturalnie.
Leith ani trochę się to nie podobało. Szukając
ratunku przypomniała sobie przystojną
blondynkę, towarzyszącą mu na kolacji
tamtego wieczoru.
- A co z pańską drugą dziewczyną? - rzuciła
nieprzyjaznym tonem, dziwnie wzdragając się
przed wypowiedzeniem imienia blondynki.
- Dziewczyną? - zdziwił się.
Leith pojęła, że Olinda była jedną z tłumu.
- Olinda Bray - wyjaśniła. - Tamtego wieczoru
najwyraźniej pan się jej podobał.
- Wiesz, jak to jest - wzruszył ramionami. -
Kupić nie kupić, potargować można...
Roześmiał się - trzeba przyznać - uroczo.
Leith była zupełnie bezsilna.
- Wygląda na to - powiedziała - że nie mam
wyboru i muszę zrobić to, co pan każe.
Zerknęła na niego i zobaczyła, że promienny
uśmiech zniknął, a na jego miejscu pojawił się
dawny, nienawistny wyraz. Sprawiło jej to
przykrość.
- Jeszcze jedno. - Leith uznała, że skoro
sprawy zaszły już tak daleko, równie dobrze
może wspomnieć i o tym.
- Co? - warknął, wyraźnie niezbyt zachwycony
perspektywą wysłuchania jej warunków.
- Nie mam zamiaru iść z panem do łóżka,
żeby utrzymać posadę! - palnęła prosto z
mostu.
Wyczytała odpowiedź z jego twarzy, zanim
zdążył otworzyć usta. Wyniosłe, władcze
spojrzenie, jakie jej rzucił, mówiło samo za
siebie. Uważał ją za piękną, przynajmniej tak
twierdził, ale poza tym nie wywierała na nim
żadnego wrażenia. Chyba to właśnie chciał jej
dać do zrozumienia, kiedy wycedził:
- Czy uznasz mnie za nieuprzejmego, jeśli
otrę czoło z zimnego potu i odpowiem ci:
kamień z serca?
Leith uznała, że określenie „świnia", to dla
niego komplement! Wyobrażała sobie jego
minę, gdy pozna prawdziwy obiekt miłości
Travisa. Będzie wściekły, że na próżno stracił
tyle energii. Zemsta ma smak miodu... Było
tylko jedno ale...
- Czy może mi pan obiecać, że niezależnie od
tego, jak skończy się ta... ta farsa, czy po
pańskiej myśli, czy nie... pozostanę na mojej
posadzie?
Objął ją beznamiętnym spojrzeniem.
- Masz na to moje słowo.
Tylko to chciała usłyszeć. Okręciła się na
piecie, zmierzając w stronę drzwi.
Dokumentacja Palmer & Pearson pozostała
na blacie biurka.
- Jeszcze jedno - zawołał za nią, zanim
wyszła. Przystanęła i obróciła się w jego
stronę.
- Słucham? - rzuciła chłodno.
- Domyślam się, że nie jesteś w stanie
zapłacić całej hipoteki za swoje mieszkanie.
Mój kuzyn na pewno ci pomagał. Od tej chwili
ja przejmuję to zobowiązanie.
Na szczęście znajdował się poza zasięgiem
ciosu, bo wściekłość Leith przekroczyła punkt
krytyczny. Była w stanie uderzyć go.
Niestety, z tej odległości mogła jedynie
słownie wyrazić swoje zdanie na temat jego
oferty.
- Poczekasz sobie! - syknęła.
Wcisnęła okulary na nos i wybiegła,
trzaskając drzwiami. Jej stosunek do Naylora
Massinghama nie budził już wątpliwości:
nienawidziła go!
ROZDZIAŁ PIĄTY
W czwartek Leith zaczęła sadzić, że nigdy w
życiu nie pracowała tak ciężko. W zeszłym
tygodniu harowała jak niewolnica, ale teraz
wydawało się, że na jej biurku ładowało
więcej pracy niż kiedykolwiek. Może lepiej, że
Rosemary jeszcze nie wróciła. Z taką masą
roboty niewiele czasu pozostawało jej na
kawę i plotki, nie mówiąc o życiu
towarzyskim.
Życie towarzyskie! Wciąż jeszcze kipiała
złością na Naylora Massinghama. Skoro ma
być jego dziewczyną, to co jeszcze robi w
domu każdego wieczoru? Nie, nie chciałaby,
żeby się z nią skontaktował - precz,
nieposłuszne myśli! A w ogóle zbyt jest zajęta,
żeby wyjść z nim wieczorem, nawet gdyby ją
zaprosił. Na ile go zna, nie zaprosi jej nigdzie.
Każe, poinformuje, poleci, ale nie poprosi.
W przerwach pomiędzy jednym a drugim
napadem furii na Naylora zdawało jej się
przeżywać dziwne chwile, kiedy z całego serca
chciała mu wyznać, że nie jest uczuciowo
zainteresowana jego kuzynem. Chwile te
jednak nie trwały długo, bo zaraz na nowo
dźwięczało jej w uszach układne
oświadczenie, że postanowił, iż Leith zostanie
jego dziewczyną.
Bez względu na jego groźbę powinna chyba
coś wyjaśnić Travisowi, ale od telefonu z
Włoch nie dał znaku życia. Jednak - fakt
całkowicie dla niej niezrozumiały - czuła
jakąś dziwną niechęć do takiego załatwienia
sprawy. Czyżby w stosunku do Naylora
Massinghama poczuwała się do lojalności? A
może to lęk przed utratą pracy?
Postanowiła nie myśleć o tym.
- Czy dziś znowu zostajesz po godzinach? -
spytał Jimmy, wyrywając Leith z zadumy i
kierując jej myśli na inny tor.
- Nie, Jimmy - odparła. - Dziś wychodzę o
piątej. Zaspokoiła jego ciekawość i
przypomniała sobie treść rozmowy z
Naylorem. Był pewien, że ktoś płaci za jej
mieszkanie, ponieważ jej samej na to nie stać.
Ona także pogodziła się z myślą, że nie może
pozwolić sobie na pozostanie w luksusowym
apartamencie, zwłaszcza że nie mogła liczyć
na Sebastiana.
Musiała dokładnie przemyśleć całą sytuację.
Nie wymyśliła nic genialnego aż do chwili,
kiedy przy małej przepierce przypomniała
sobie, że Rosemary wynajmowała swoje
mieszkanie. Po kilku minutach wiedziała już,
co robić, a po dziesięciu następnych cały plan
był gotowy. Kiedyś dowiedziała się od
Rosemary, ile wynosi czynsz. Jeśli uda jej się
otrzymać taką samą sumę za wynajęcie
własnego mieszkania, na pewno spłaci
hipotekę. Oznaczałoby to przeprowadzkę do
mniej eleganckiej dzielnicy, ale kluczem do
całej sprawy było właśnie wynajęcie tańszego
mieszkania.
Od dwóch dni poświęcała godziny lunchu na
rozmowy z pośrednikami. O piątej zatem
opuściła biuro, z kwaśnym uśmieszkiem
odnotowując na parkingu obecność jaguara, i
pojechała na oględziny mieszkania, na które
mogłaby sobie pozwolić.
- Bardzo ładne - powiedziała miłej gospodyni,
która wprawdzie nie opuszczała mieszkania
na stałe, ale wyjeżdżała na północ pod koniec
roku i chciała przed wyjazdem uporządkować
sprawy. Mieszkanie było małe, położone w
dzielnicy, której zupełnie nie znała. Była
jednak w przymusowej sytuacji i nie miała
wyboru, nawet jeśli odpowiadał jej jedynie
czynsz.
- Wezmę je - zdecydowała natychmiast. Nie
chciała wracać do swojego ogromnego
apartamentu i znowu mieć wątpliwości.
Nad filiżanką herbaty omówiły warunki
wynajmu. Później Leith jeszcze raz obejrzała
mieszkanie.
Było już po siódmej, kiedy dotarła do
eleganckiej dzielnicy, w której mieszkała
dotychczas.
Jadąc myślała o tym, że do nowego
mieszkania będzie mogła przeprowadzić się
dopiero za trzy miesiące. Oznaczało to, że
musi skądś zdobyć pieniądze na
trzymiesięczną spłatę hipoteki i na pokrycie
czeku, którym zapłaciła czynsz za pierwszy
miesiąc. Próbowała spojrzeć na to od bardziej
optymistycznej strony. Trzy miesiące pozwolą
jej na spakowanie rzeczy - swoich i brata - a
może przyszły lokator jej mieszkania także
zapłaci za miesiąc z góry.
Oczywiście, że zapłaci - pomyślała butnie.
Czując nagły przypływ dobrego humoru
skręciła na parking przed swoim blokiem i -
spostrzegła znajomego jaguara. Za kierownicą
siedział mężczyzna.
Ich spojrzenia spotkały się.
A niech to! Leith od razu zauważyła, że jest o
coś wściekły. Minęła go i skręciła do garażu
na tyłach domu. Jakże chętnie zmieni adres!
Był tylko jeden problem: w kadrach Vaseya
będzie musiała podać nowy, a wtedy jej
pracodawca i tak ją znajdzie!
Wprowadziła wóz do garażu i przez chwilę
miała ochotę wejść do domu przez tylne
drzwi. Czyżby była aż takim tchórzem? Już
nieraz widziała Naylora w ataku furii.
Zamknęła garaż, odwróciła się i stwierdziła,
że nie musi już nigdzie iść. Naylor stał za nią,
wysoki, chmurny i wyglądał raczej
niesympatycznie.
Chciała coś powiedzieć, ale uprzedził ją:
- Gdzie byłaś, do cholery? - zapytał, zanim
zdążyła otworzyć usta.
Ta jego bezczelność, ta cholerna bezczelność!
- Nie pańska sprawa - rzuciła przez ramię.
- Żebyś wiedziała, że moja! - wybuchnął. -
Travis miał roboty na co najmniej trzy
tygodnie, ale z twojego powodu musiał chyba
pracować jak szalony. Jest już w mieście!
Leith wiedziała dobrze, że ten szalony
wysiłek nie był bynajmniej spowodowany
myślą o niej i wzruszyła ramionami.
- Pewnie zajrzał, kiedy mnie nie było -
oznajmiła beztrosko.
- Nieprawda! Od szóstej siedzę tu i obserwuję
wejście.
Wizja dumnego Naylora Massinghama,
wysiadującego na czatach przez całą godzinę,
wydała się Leith szalenie miła. Tak miła, że
omal się nie uśmiechnęła. Powstrzymała się
w porę, ale ponieważ on zachowywał się
agresywnie, sama też się nie krępowała.
- A co pan tu robi, jeśli wolno zapytać? -
syknęła zjadliwie.
- Nie wstydź się... nazywaj mnie Naylorem! -
ryknął i wtedy poczucie humoru Leith wzięło
górę. Wybuchnęła serdecznym śmiechem,
który zaskoczył go całkowicie. Wodził
wzrokiem, od jej rozbawionych oczu do ust, z
takim wyrazem twarzy, że zaczęła dzielnie
walczyć o kontrolę nad sobą, pewna, iż Naylor
lada moment rzuci się na nią i udusi. Jednak
po kilku sekundach on także dostrzegł
komizm sytuacji i... zawtórował jej!
Jak śmiech zmienia twarz - pomyślała Leith.
Serce jej zatrzepotało leciutko na widok
roześmianych ust, które zawsze lubiła -
niezależnie od ich właściciela. Odwróciła się
pospiesznie i skierowała ku tylnemu wejściu
do budynku. Poszedł za nią, co niezbyt ją
zaskoczyło.
- Wejdź... jeśli właśnie nie miałeś zamiaru
tego zrobić - zaprosiła.
- Jaka miła! - mruknął.
Leith domyśliła się, że powód jego długiego
dyżuru pod jej domem pozna dopiero wtedy,
gdy wpuści go do środka. Grzeczność nic nie
kosztuje.
- Umieram z głodu - powiedziała już w
przedpokoju. - Sądzę, że ty też nic nie jadłeś.
Jeśli nawet Naylor był zaskoczony tym
niespodziewanym zaproszeniem, nie okazał
tego.
- Czy mam nakryć do stołu? - zapytał.
Pół godziny później siedział na kanapie,
pogrążony w lekturze prenumerowanego
przez Leith czasopisma finansowego. W
kuchence mikrofalowej rozmrażał się sernik,
a w piekarniku grzało się lasagne domowej
roboty. Leith uciekła na chwilę do sypialni,
dopiero tam zdała sobie sprawę z tego, co
wyprawia. Zaprosiła go na kolację! Na litość
boską, można by pomyśleć, że ma ochotę na
jego wizytę!
Wiedziała dobrze, że to niemożliwe. Jeśli
nawet zapomni o tym, czego już przez niego
doświadczyła, to i tak skoczą sobie do oczu,
zanim kolacja dobiegnie końca! Wzruszyła
ramionami i poszła do kuchni, aby
przygotować sałatkę.
Była w trakcie przyprawiania sosu, kiedy
rozległ się dzwonek do drzwi. Przez krótki,
słodki moment miała nadzieję, że to
Sebastian wrócił do domu. Sebastian jednak
miał klucz. Rosemary także jeszcze nie
wróciła, a skoro Naylor wspomniał, że Travis
przyjechał z Włoch... cóż, istniała spora
szansa, iż niespodziewanym gościem jest
właśnie kuzyn Naylora.
O, niech to! - pomyślała. Dzwonek rozległ się
ponownie. Co teraz robić, u licha? Naylor
myśli, że Travis jest jej kochankiem, a ona nie
może zaprzeczyć, żeby nie wciągnąć w to
Rosemary.
Wybiegła z kuchni otworzyć drzwi. Okazało
się, niestety, że zastanawiała się zbyt długo,
bo kiedy dotarła do przedpokoju, ujrzała
Naylora, chmurnego i zimnego jak góra
lodowa. On także domyślił się, że
nieoczekiwanym gościem jest Travis i
zdecydował się otworzyć drzwi osobiście.
Leith była w zbyt poważnych opałach, aby
jeszcze wściekać się na jego swobodę.
- Dobry Boże! A ty co tu robisz?! - usłyszała i
rozpoznała głos zaskoczonego Travisa.
Jeżeli spodziewała się, że Naylor zawaha się
albo zrobi unik teraz, kiedy nadeszła chwila
realizacji jego planu, spotkał ją gorzki zawód.
Udowodnił za to, że rzeczywiście bardzo
troszczy się o swoją rodzinę.
- Cześć, Travis - zawołał wesoło. - Chodź,
Leith jest w kuchni, przygotowuje mi kolację.
To całkiem niegłupia myśl - doszła do
wniosku Leith i cichaczem wróciła do kuchni,
równie szybko, jak z niej wybiegła. Nie
zdziwiła się także, kiedy po chwili pojawił się
Naylor, ciągnąc za sobą Travisa.
- Travis! Jak miło cię widzieć - powiedziała z
uśmiechem, nie zwracając uwagi na surową
minę Massinghama.
Travis wydawał się niezdolny wymówić
słowa, więc, aby przerwać niezręczne
milczenie, dodała:
- Chyba uda mi się z tego lasagne wycisnąć
trzy porcje, jeśli...
Na szczęście Travis otrząsnął się już z
osłupienia.
- Nie, Leith, dziękuję. Jadłem niedawno.
Chciałem... chciałem tylko powiedzieć ci, że
wróciłem.
O, moje biedactwo - pomyślała Leith, nagle
zdając sobie sprawę, że musiał się bardzo
stęsknić za Rosemary. Sądził widocznie, że
wróciła i pozwoli zaprosić się na filiżankę
kawy.
- Czy miałeś... - Leith chciała zapytać go o
podróż, ale Naylor widocznie uznał, że dał im
dość czasu na ochłonięcie.
- Mam nadzieję, że to nie moje lasagne tak
pachnie spalenizną, kochanie - zauważył.
Doprawdy, jego tupet zwalał z nóg!
Pobiegła do kuchni po to tylko, żeby
przekonać się, że nic się nie przypala.
- Zobaczymy się w czasie weekendu - mówił
Naylor do Travisa. My! - Właściwie
przyszedłeś akurat w chwili, kiedy miałem
zaprosić Leith do Parkwood. Co o tym
sadzisz, Leith?
Starczyło mu odwagi, żeby przywołać ją do
porządku.
- Lasagne jest w porządku - wymamrotała,
grając na zwłokę i cały czas myśląc o trzech
ratach hipotecznych, które musi zapłacić, a
których nie zapłaci na pewno, jeśli straci
pracę. Nie, nie straci pracy. Będzie tańczyć
tak, jak jej zagra pan Naylor Ja-mam-
wszystkie-asy Massingham. Zapomni o swoim
buncie.
- To brzmi zachęcająco - odparła z
uśmiechem. Pomyślała, że prowadząc Travisa
w krainę szczęśliwości pali za sobą mosty. No
i co z tego? Dobrze, że ma słowo Naylora, jeśli
chodzi o pracę.
- Zostawiam was sam na sam z lasagne -
odezwał się Travis.
- Zobaczymy się więc w weekend-oznajmiła
Leith i nabrała ochoty, żeby zrobić swemu
pracodawcy jakiś brzydki kawał, kiedy ten,
niby wytrawny pan domu, odprowadził
Travisa do drzwi.
Wrócił za chwilę.
- Jak na człowieka, który był zakochany po
uszy, przyjął to całkiem dobrze - zauważył z
odcieniem podziwu. - Myślałem, że starczy
mu męskości, żeby...
Leith miała jednak w głowie zupełnie coś
innego.
- Jak śmiałeś zaprosić mnie do Parkwood w
jego obecności? - wpadła mu w słowo. - Jak...?
- Wolałabyś, żebym zrobił to za twoimi
plecami?
- Naylor odpowiedział agresją na agresję.
- Nie dałeś mi szansy! - wybuchnęła. - Żadnej
szansy. Ty...!
- Nie przyszło mi do głowy, że zechcesz
odmówić - rzucił znacząco.
Uznał jednak, że nie wyczerpał tematu.
- Możesz powiedzieć „nie", kiedy tylko
zechcesz! - syknął po chwili.
Tak, i stracić pracę - pomyślała, kipiąc
złością. Świnia! W bezsilnej furii spróbowała
zaatakować Naylora od innej strony.
- A co powiedzą rodzice Travisa? - zapytała
nieprzyjaźnie.
- Na temat czego?
- Nie sądzisz, że zdziwią się, jeśli to ty
przywieziesz mnie do Parkwood, a nie Travis?
- A dlaczegóż to? Travis nie wspomniał w
domu ani słowem o pannie Leith Everett. Co
prawda, ja także dowiedziałem się dopiero
wtedy, kiedy zobaczyłem jego samochód przed
twoim domem. O ile dobrze rozumiem takie
zachowanie, byłaś dla niego niewiele
znaczącą znajomością, na jedną noc.
Oddech u wiązł jej w piersi. Delikatnie
powiedziane!
- Dzięki - syknęła przez zaciśnięte zęby. Zaraz
wciśnie mu to lasagne do gardła, zamiast na
talerz.
On chyba też stracił apetyt, bo wyszedł z
kuchni, nie zaszczyciwszy spojrzeniem
nieszczęsnego lasagne.
Nie mogła się doczekać, żeby zatrzasnąć za
nim drzwi. Pobiegła do przedpokoju.
Zwrócony tyłem do niej położył dłoń na
klamce i właśnie wówczas wpadł mu w oko
kapelusz Sebastiana. Zatrzymał się i spojrzał
na Leith, która w wojowniczej postawie stała
na progu, najwyraźniej czekając na jego
wyjście.
Nagle kapelusz ze świstem pomknął w jej
kierunku. Złapała go odruchowo.
- Pozbądź się tego! - rozkazał Naylor i
wyszedł. Kapelusz Sebastiana wisiał
spokojnie na swoim
miejscu, kiedy na drugi dzień rano Leith
wychodziła do pracy. Wciąż jeszcze była
wściekła na Naylora. Jak on śmiał pomyśleć,
że mogłaby być dla kogoś przygodą na jedną
noc...? Nawet, jeśli wydawało mu się, że ma
na to niezbity dowód. To... zabolało.
Buntowała się przeciwko niemu całe
popołudnie. Arogancka małpa, myślała,
piekląc się w duchu i miała szczerą nadzieję,
że wczoraj poszedł do łóżka z pustym
żołądkiem. Chociaż nie. To nie w jego stylu.
W krótkich przerwach, między jednym
napadem buntu a drugim, zastanawiała się,
czy istotnie miał zamiar zabrać ją do
Parkwood.
Około czwartej po południu dostała
odpowiedź na swoje wątpliwości. Zadzwonił
telefon. Słuchawkę podniósł Jimmy.
- Do ciebie - oznajmił tak służbiście, że od
razu wiedziała, iż na drugim końcu linii musi
być ktoś ważny.
Przypuszczała, że to jeden z wysoko
postawionych urzędników firm, z którymi
miewała kontakty. Dziwne było jedynie to, że
Jimmy nie wymienił nazwiska.
- Leith Everett - oznajmiła służbiście.
- Bądź gotowa jutro o jedenastej! - polecił głos,
który poznałaby wszędzie. Ton nie był ani na
jotę przyjemniejszy niż ostatniej nocy.
- Tak, proszę pana! - odparła krótko i cisnęła
słuchawkę na widełki.
Do diabła z nim, niech go piekło pochłonie! -
myślała ze złością, kiedy pochwyciła
spojrzenie Jimmy'ego. Od razu stwierdziła, że
jej asystent wie, kto dzwonił. Wyraz twarzy
chłopca świadczył o palącej go ciekawości. Bo
niby dlaczego sam wielki szef firmy miałby
dzwonić do niej osobiście? Jeżeli jeszcze
Jimmy przypomni sobie, że pan Massingham
chciał rozmawiać z nią w zeszły poniedziałek,
to Bóg jeden wie, co jego płodna wyobraźnia
może wykombinować!
Jimmy otworzył usta, ale Leith uznała, że
należy położyć kres wszelkim spekulacjom z
jego strony.
- Nie pytaj! - ostrzegła surowo.
Zamknął usta. Nagle na jego twarzy wykwitł
szeroki uśmiech.
- Nawet mi się nie śniło, słowo daję, Leith! -
odparł.
Leith pracowicie sortowała swoją garderobę.
Stwierdziła ze zdziwieniem, że choć do tej
pory nigdy nie miała trudności z podjęciem
decyzji, tym razem naprawdę nie wie, co ma
wziąć ze sobą do Parkwood. W dalszym ciągu
nie była zupełnie przekonana do tej podróży i
nieraz zadawała sobie pytanie, po co w ogóle
to robi. Odpowiedź przyszła niemal
natychmiast, nieuchronna i niezmienna -
praca i hipoteka.
Wielkie nieba! - pomyślała i nagle straciła
cierpliwość do samej siebie. Przecież to tylko
na jedną noc, do diabła! Chwyciła ulubioną
suknię i włożyła ją do walizki wraz z jakimiś
spodniami i swetrem, na wszelki wypadek.
Nagle odezwał się telefon.
- Tu Travis... czy jesteś sama?
Leith zrozumiała jego wahanie, natknął się tu
przecież ostatnio na swojego ukochanego
kuzyna...
- Tak, jestem sama - odpowiedziała.
- Zdębiałem, kiedy wczoraj Naylor otworzył
mi drzwi - stwierdził Travis, uważając to za
coś zupełnie naturalnego.
- Ja... często spotykam się z nim... od jego
pierwszej wizyty - wykrztusiła Leith, a
nieubłagane “jeśli zależy ci na pracy" znowu
zadźwięczało jej w uszach.
- Zdążyłem to zauważyć, w końcu pracujesz w
tym samym budynku i w ogóle. Naylor musi
naprawdę myśleć o tobie poważnie - zauważył
Travis, jakby chciał dać jej uczciwej naturze
jeszcze jeden twardy orzech do zgryzienia. - A
co ty o nim sądzisz?
- J-jeszcze za wcześnie o tym mówić - zdołała
wykrztusić. - Dlaczego sądzisz, że myśli o
mnie poważnie?
- Nigdy przedtem żadnej kobiety nie
przyprowadził do domu - szybko odparł
Travis i dodał ciepłym głosem: - Tak się
cieszę, że to właśnie ty, Leith.
- Och, Travis! - wybuchnęła bezradnie.
- Wiem, wiem, jeszcze za wcześnie o tym
mówić... ale gdybyś miała jakieś wątpliwości,
nie dopuściłabyś, aby sprawy zaszły tak
daleko. Znam cię przecież.
Leith nie wiedziała, jak na to zareagować.
- Wiem, że to dla ciebie trudny okres - ciągnął
Travis, wyraźnie przytłoczony własnymi
problemami. -Wiem też, że nienawidzisz
okłamywać Naylora, choć mam nadzieję, że
już nie będziesz musiała tego robić... ale, czy
mogę dalej liczyć na twoją dyskrecję?
Leith zawahała się i miała ogromną ochotę
wyjaśnić mu wszystko. Już otworzyła usta, by
opowiedzieć o swojej umowie z Naylorem, ale
ze zdumieniem stwierdziła, że nie jest w
stanie tego zrobić.
- Mogę na ciebie liczyć, Leith? - nalegał
Travis.
- Oczywiście i dobrze o tym wiesz - odparła,
odkrywając, zeTravis ma ochotę na
zwierzenia. Wczoraj wieczorem dzwonił do
mieszkania Rosemary kilka razy, aż wreszcie
doszedł do wniosku, że jego ukochana musi
wciąż jeszcze być u rodziców.
- Nie miałem odwagi zadzwonić do niej
wprost - wyjaśnił. - Przyszedłem do ciebie,
ponieważ miałem nadzieję, że zadzwonisz do
Rosemary w moim imieniu, a gdyby jej
rodziców nie było w domu, pozwolisz mi z nią
porozmawiać. Pewnie uznasz mnie za bezczel-
nego typa?
Biedny Travis - pomyślała Leith, czując, jak
wzbiera w niej współczucie.
- Wcale nie uważam cię za bezczelnego typa -
odezwała się łagodnie.
- Jeśli jesteś pewna... - zaczął i nagle zamilkł.
- Nie zadzwoniłabyś do Rosemary teraz?
Powiedz jej tylko, że o niej myślę.
Porozumiała się z przyjaciółką natychmiast
po zakończeniu rozmowy z Travisem.
Przekazała jej wiadomość.
- To miło - odparła Rosemary i Leith
zrozumiała, że jej rozmówczyni nie jest sama.
Idąc do łóżka miała pretensje do całego
świata. Bardzo lubiła Rosemary i doceniała
jej delikatność w stosunku do rodziców,
Travis jednak był niezwykle cierpliwy... czy
teraz nie mogłaby go wyciągnąć z piekła, w
którym tkwi?
Ona sama także przeżywała katusze, kiedy w
sobotę rano czekała na Naylora. I znowu
powracało natrętne pytanie: dlaczego, u licha,
tak pokornie poddawała się jego władzy? Nie
znajdując odpowiedzi poczuła, że znowu się
buntuje.
Bunt ten podpowiadał jej, by uczesała włosy
w stylu starej panny i włożyła grube okulary,
kiedy pojawi się Jego Lordowska Mość. Jeżeli
w końcu tego nie zrobiła, to nie z obawy przed
grubiańskimi uwagami, którymi mógłby...
nie, nie mógłby - poprawiła się w myśli -
którymi zasypałby ją zaraz przy drzwiach.
Raczej dlatego, że uważała, iż ten weekend
będzie wystarczająco trudny bez
prowokowania tego potwora zaraz na wstępie.
Naylor nie kazał jej długo czekać. Zadzwonił
do jej drzwi tuż przed jedenastą.
- Dzień dobry - przywitała go sztywno i
zaprowadziła do salonu. Miała zamiar zadać
mu kilka pytań, zanim udadzą się
gdziekolwiek.
Wzięła głęboki, uspokajający oddech i na
moment wyzbyła się furii, gdy pochwyciła
spojrzenie obejmujące jej zgrabną sylwetkę w
eleganckim białym kostiumie z granatowymi
lamówkami. Był ubrany z większą swobodą
niż ona. Leith doszła do wniosku, że jeśli w
garniturze prezentował się dobrze - ba,
wspaniale! -to w tym niedbałym stroju jego
wysmukła postać nabierała jeszcze większego
wdzięku.
- Spakowałam torbę na jedną noc, ale przed
wyjazdem... - zaczęła ostro, w tej jednak
chwili przekonała się, że i on także ma coś do
powiedzenia - i powie to, choćby miał jej
przerwać w pół słowa.
- Co powiedziałaś Travisowi? - rzucił.
- Kiedy? - zapytała, czując, że jej ręce już
zaciskają się w pięści, a rozmawiali niecałe
pięć minut!
- Chcesz powiedzieć, że nie kontaktował się z
tobą od ostatniego czwartku?
- Chciałbyś sprawozdania punkt po punkcie? -
zapytała, uznając, że najlepszą obroną jest
atak. - A może wystarczy ci to, że Travis
sądzi, iż jestem zakochana w tobie po uszy.
Naylor przez chwilę przyglądał się jej w
milczeniu i bardzo nieprzyjaźnie.
- Gdzie twoja torba? - zapytał, wierny
zasadzie, że odpowiada wyłącznie na wybrane
pytania.
- Chwileczkę!
Nie miała zamiaru ruszyć się z miejsca,
dopóki nie uporządkuje paru spraw.
- Czy to w porządku, że zapraszasz mnie do
domu państwa Hepwood? - zagadnęła,
wytrzymując jego złowieszcze spojrzenie.
- Na wszelki wypadek informuję cię... choć
pewnie i tak o tym wiesz, że mieszkam z
wujostwem od dziesiątego roku życia. Ich dom
jest moim domem- stwierdził lodowatym
tonem. - Zraniłbym ich do żywego, gdybym
myślał inaczej.
Leith mogła to sobie wyobrazić. Przyszło jej
do głowy następne pytanie, na które
wprawdzie znała odpowiedź, ale postanowiła
je zadać.
- Ale nie mieszkasz z nimi przez cały czas?
- Wygodniej mi we własnym mieszkaniu w
mieście - odparł krótko.
No pewnie - pomyślała Leith, ale nie mogła
pojąć, dlaczego nagle odezwało się w niej coś,
co dziwnie przypominało zazdrość.
Wyobraziła sobie bowiem rząd blondynek
defilujący przez jego mieszkanie.
- I jakże mnie przedstawisz? - zagadnęła
kwaśno.
- Jako moją dziewczynę... a jakżeby inaczej?
- Nie masz wyrzutów sumienia, że ich
oszukujesz?
- Po tym wszystkim, co dla mnie zrobili -
syknął wściekle - miałbym więcej wyrzutów
sumienia pozwalając, by ich najmłodszy,
ukochany syn zrujnował sobie życie,
uganiając się za jakąś...
- Czy ktoś już powiedział ci, jak bardzo jesteś
odrażający? - zawołała gniewnie... i doszła do
wniosku, że może powtarzać obelgi do
upadłego, a jego to nawet nie dotknie.
Nagle jednak gburowaty nastrój Naylora
ulotnił się, a jego miejsce zajęła wszechobecna
drwina. Kołysząc się na piętach zajrzał w
ciskające pioruny zielone oczy.
- Ależ ty jesteś piękna, kiedy się wściekasz! -
zawołał przekornie.
Parkwood był to duży dom, położony w
uroczej posiadłości otoczonej lasami i polami.
Leith uznała go za bardzo idylliczne miejsce.
Przyjechali na około dwadzieścia minut przed
lunchem, co wystarczyło akurat na ogólną
prezentację. Potem Leith zdążyła jedynie
obejrzeć swój pokój i umyć ręce, zanim dołą-
czyła do Naylora, Cicely i Guthrie
Hepwoodów oraz Travisa. Wbrew własnym
oczekiwaniom spodobała jej się atmosfera
tego domu.
- Naylor powiedział mi, że jesteś jedną z jego
najlepszych pracownic - zauważyła podczas
jedzenia Cicely Hepwood, schludna, miła
kobieta.
Leith posłała Naylorowi wymowne spojrzenie.
Siedział tuż obok niej i na to oczywiste
kłamstwo nawet nie zaróżowiły mu się uszy!
W końcu w jej oddziale było wielu starszych
stażem pracowników.
- Pewnie dlatego polecił szefowi działu
pilnować, żebym nie miała za dużo wolnego
czasu - odparła swobodnie. Przyszło jej na
myśl, że rosnąca sterta dokumentów na jej
biurku może być zasługą jego troskliwości.
Spojrzała na niego jeszcze raz - tym razem to
on jej się przyglądał.
- Czy to prawda? - zapytała. Myśli musiała
mieć wypisane na twarzy, bo bez trudu pojął,
o co jej chodzi i nawet się uśmiechnął.
- Miałaś o tym nie wiedzieć... zrobiłem to,
żeby nie przychodziły ci do głowy żadne
głupie pomysły.
Ty diable! - pomyślała, ale uśmiechnęła się
także, ponieważ byli w towarzystwie.
Doskonale pojęła, co chciał przez to
powiedzieć. Uważa widocznie, że jeśli zadba o
to, by nie brakowało jej pracy ani w biurze,
ani w domu, to nie będzie miała dość czasu na
spotykanie się z Travisem.
- Biedna Leith - wtrącił się Travis. - Naylor
próbuje zrobić z ciebie pracusia.
Leith pochwyciła ostre spojrzenie, jakie
Naylor posłał kuzynowi.
- Nie ma szans - zaśmiała się beztrosko i
szybko zmieniła temat, chwaląc wino, które
doskonale pasowało do posiłku. - Czy ten
gatunek wina też pan importuje, panie
Hepwood?
Wszyscy mieli w tym momencie nieco
rozbawione miny i napięcie, które wyczuwała,
zniknęło w magiczny sposób.
- Mój wuj nie pozwoliłby nigdy, żeby na jego
stole znalazło się wino z innej piwnicy, niż
jego własna - dobrodusznie wyjaśnił Naylor.
Posiłek dobiegł końca w przyjemnym
nastroju.
Kilka minut spędzili na dyskusji nad tym, czy
Cicely Hepwood powinna odwołać wizytę w
szpitalu u chorego przyjaciela, którą mieli
zaplanowaną na popołudnie.
- Nie możesz tego zrobić! - stwierdził Naylor.
– Nie wiedzieliście o wizycie Leith. A poza
tym oboje mamy zamiar wybrać się na spacer.
To akurat było dla Leith nowiną, ale nie
chciała pozwolić, by jej gospodarze zawiedli
chorą osobę.
- Właśnie to planowaliśmy - potwierdziła. Już
w chwilę potem Cicely powiedziała, że
wyjeżdżają za pół godziny.
- A ty co będziesz robił, Travis? - zapytała
młodszego syna z odcieniem niepokoju. Leith
rozpoznała ten nastrój z czasów, gdy jej
matka usiłowała być równie taktowna wobec
Sebastiana.
Niecierpliwie czekała na odpowiedź. Miała
wielką ochotę zaprosić Travisa, by
towarzyszył jej i Naylorowi, ale jedno
spojrzenie na partnera wystarczyło, by
przekonać ją, że jeśli to zrobi, gorzko
pożałuje.
- Coś tam będę robił - odpowiedział Travis.
- A... będziesz na kolacji? - ostrożnie
zagadnęła matka.
- Chyba się o mnie nie martwisz, mateczko?
Cicely zaśmiała się wesoło.
- Idę na górę - oznajmiła. - Muszę się
przebrać. Leith pomyślała, że to pomysł
godny naśladowania, jeśli Naylor
rzeczywiście chce ją zabrać na spacer.
- Przepraszam - bąknęła i wraz z gospodynią
opuściła pokój.
Przebrała się w spodnie, lekki sweter i buty
na płaskim obcasie. Jak dotąd sprawy toczyły
się lepiej, niż przypuszczała. Och, nie
przeoczyła ani jednego spojrzenia, które
posyłał jej Naylor, gdy zwracała się do
Travisa... no, ale chyba nie sądził, że będzie
go ignorować.
Kiedy w dwadzieścia minut później zeszła ze
schodów, Naylor już na nią czekał. Objął
wzrokiem całą jej postać, kończąc dopiero na
czubkach miękkich pantofli. Z pewnością ma
zamiar wywlec ją na jakąś potworną,
dziesięciomilową wędrówkę. Dziwne, że
serce zatrzepotało jej tak nagle... Owszem, to
prawda, sporo czasu upłynęło od dnia, kiedy
po raz ostatni przeszła dziesięć mil... a nawet
pięć - usprawiedliwiała to trzepotanie.
- Gotowa? - zapytał raczej uprzejmie, a jej
serce wykonało kolejny dziwny skok.
- Czy mówimy komuś do widzenia? - zapytała.
- Jeśli masz na myśli Travisa, to możesz o
nim zapomnieć - burknął gniewnie.
Bez słowa wyminęła go i pomaszerowała
naprzód. Zrównał się z nią już po paru
krokach.
- Miniemy stajnie, skręcimy i przetniemy pole
- oznajmił.
- Wspaniale!
Następne dziesięć minut upłynęło w
całkowitym milczeniu. Leith zatopiła się we
własnych myślach. Naylor doskonale zna te
tereny, zapewne bawił się tu, kiedy był
dzieckiem. Wchodził na drzewa, pływał w
rzece... nagle przypomniała sobie coś. Jego
rodzice zginęli, kiedy miał zaledwie dziesięć
lat. Wrogość w jej sercu rozpłynęła się w
nagłej fali współczucia. Po śmierci rodziców
chyba raczej nie czuł pociągu do wspinania
się na drzewa, ani do pływania.
- Naylor - zwróciła się do niego i na moment
jego ból stał się jej własnym.
- Ona wie, jak mam na imię! - zauważył
złośliwie. Leith w tej samej chwili zdała sobie
sprawę, że po raz pierwszy zwróciła się do
niego po imieniu.
- „Proszę pana" wymknęło mi się wtedy -
wyznała.
- Tak myślałem - odparł. - Nagle uśmiechnął
się do niej jednym kącikiem ust... i od razu
poczuła się cudownie lekko i radośnie.
Speszona, szukała tematu, który otrzeźwiłby
ją nieco.
- Z-zapomniałam zapytać o Palmera &
Pearsona...- wykrztusiła.
- Nie rozmawiam o sprawach służbowych
poza godzinami pracy - uciął, zanim
dokończyła.
Obejrzała się na niego z półotwartymi ustami.
Naylor beznamiętnie zniósł jej
niedowierzające spojrzenie. Na litość boską,
czyżby nie pamiętał, że sprawę Palmer &
Pearson przyniósł jej poza godzinami pracy, o
sprawie Norwood & Chambers dyskutował z
nią poza godzinami pracy, groził, że ją
wyrzuci, poza godzinami pracy...
- Więc - Leith przełknęła przynajmniej cztery
sprzeczności, które mogłaby mu wytknąć - o
czym u licha chcesz mówić?
Spodziewała się, że jej sarkastyczne pytanie
zostanie zignorowane, a w najlepszym
wypadku dowie się -w ów rozkosznie
bezpośredni sposób - że na spacerze rusza się
nogami, a nie językiem. Dlatego zmyliła krok,
kiedy zaproponował:
- A może porozmawiamy o tym, gdzie byłaś w
czwartek, kiedy czekałem na ciebie przed
domem?
Obejrzała się na niego zdumiona. Gdyby ktoś
go słyszał, pomyślałby, że mieli randkę i
Leith przyszła mocno spóźniona!
- Ja... Ale... - zaczęła, wzięła się w garść i
stwierdziła, że nie ma powodu kłamać. -
Szukałam mieszkania.
- Dlaczego? - albo jej nie wierzył, albo był
przyzwyczajony do bardziej wyczerpujących
odpowiedzi.
Leith zatrzymała się gwałtownie.
- Moje obecne mieszkanie bardzo mi
odpowiada - oznajmiła wyniośle. - Ale, jak
pewnie zauważyłeś, spłacanie hipoteki
przekracza moje możliwości finansowe.
Szukałam czegoś tańszego...
- Powiedziałem ci, że się tym zajmę! -
przerwał ostro, doprowadzając ją do szału.
- Słyszałam, a jakże! - syknęła z urażoną
dumą.
- Ha! - mruknął i chyba szybko
przeanalizował sobie wszystko, co do tej pory
zostało powiedziane. -A więc zdecydowałaś się
definitywnie zerwać z Travisem?
Hej, hej, za szybki jesteś dla mnie -
pomyślała.
- Nie twoja sprawa! - parsknęła równie
agresywnie.
- Och, daj spokój - warknął. Agresja byłaby
zbyt delikatnym określeniem dla jego
nastroju. - A może masz kogoś innego, kto
pomógłby ci spłacić hipotekę?
- Ach, ty...! - wrzasnęła Leith i straciła
panowanie nad sobą. Szczupłe ramię
zakreśliło w powietrzu łuk. - Skoro tak ciężko
ci to zrozumieć - krzyczała pomiędzy jednym
ciosem a drugim - musisz mi wierzyć na
słowo, że w kolejce do płacenia moich
rachunków jesteś dokładnie na szarym
końcu!
Odkręciła się na pięcie i pobiegła w stronę
domu. Nie zwracała uwagi na jego zdumienie,
że ktoś tak drobnej postury może rzucić się na
niego z taką siłą, a przede wszystkim, że się
na to odważy!
Domyślała się, że jest zdumiony jej atakiem,
ale najbardziej bolało ją to, że ma o niej tak
niedobre zdanie. Jak w ogóle śmiał myśleć, że
bierze pieniądze od Travisa? Jak mógł sądzić,
że ma innych mężczyzn, którzy płacą jej
rachunki?
Biegła bez tchu aż do samego Parkwood.
Wbiegła przez frontowe drzwi i po schodach
do swojego pokoju. Uczucia wrzały w niej, jak
w kotle piekielnym. Jak on śmiał? -
rozpaczała. Spazmatycznie chwytając oddech
opadła na łóżko i wiedziała już, że zła opinia
w oczach Naylora nie bolałaby jej ani w
połowie tak mocno, gdyby nagle nie odkryła,
że jest w nim bez pamięci zakochana!
Nie warto było zastanawiać się, jak do tego
doszło ani dlaczego tak się stało. Stało się i
już! Była po uszy zakochana w Naylorze
Massinghamie i nic, ale to absolutnie nic, nie
była w stanie na to poradzić!
Uznała, że miłość to niezmiernie bolesne
uczucie i natychmiast myśli jej powędrowały
ku Travisowi, który okropnie cierpiał z tego
samego powodu. Dopiero teraz, kiedy sama
także kochała, zaczynała pojmować, przez co
przechodzi Travis.
Ani przez chwilę nie przestawała myśleć o
Naylorze. Ze zdumieniem przyglądała się
swej dłoni. Jakim sposobem, kochając tak
mocno, mogła go tak wściekle zaatakować?
Poczuła się przegrana. Nie odnajdzie w sobie
dawnej niechęci. Kochała go i nie czuła
gniewu. Właśnie to było przyczyną uczucia
zagrożenia, którego doznała, gdy Naylor po
raz pierwszy oznajmił jej, żem być jego
dziewczyną. Teraz już wiedziała, że ten
niepokój wywodził się z przeczucia
nieuchronnego cierpienia.
Nagle, kiedy wydawało jej się już, że nie
istnieje dla świata, niepokój odezwał się
znowu. Jak przez mgłę dotarło do niej, że ktoś
puka do drzwi. Naylor! To na pewno on! Ale
ona nie chce, żeby to był on. Nie jest jeszcze
gotowa, by stawić mu czoło... Jeszcze nie...
Pukanie powtórzyło się, tym razem bardziej
natrętne. Usłyszała, że ktoś wola ją po
imieniu. Travis! Z ulgą podbiegła do drzwi.
- Przepraszam, że przeszkadzam - sumitował
się Travis. - Ale widziałem, że wróciłaś bez
Naylora.
Leith zaczęła zastanawiać się nad jakaś
rozsądnie brzmiącą wymówką, ale rychło
spostrzegła, że Travis pochłonięty jest bez
reszty własnymi problemami.
- Kiedy przybiegłaś, siedziałem w bibliotece i
myślałem o Rosemary, coraz bardziej
przerażony tą sytuacją. Pomyślałem, że
można by do niej zadzwonić. Zrobisz to,
prawda? - zapytał z takim błaganiem w
oczach, że Leith nie miała serca odmówić.
- Gdzie jest telefon? - zapytała.
- Możemy zadzwonić z biblioteki, będziemy
mieli spokój. - Twarz Travisa rozjaśniła się
podnieceniem.
Zeszła za nim po schodach. Travis pierwszy
wszedł do biblioteki i natychmiast zaczął
wykręcać numer. Leith usiłowała wymyślić
jakiś rozsądny pretekst, dla którego mogłaby
dzwonić do Rosemary, kiedy podał jej
słuchawkę.
- A... Dzień dobry, panie Green - trochę
zaskoczona usłyszała głos ojca Rosemary. - Tu
Leith Everett. Jak się pan miewa?
- Dziękuję, nieźle - brzmiała uprzejma, ale
wcale nie sympatyczna odpowiedź.
- To dobrze - odparła Leith równie grzecznie. -
Czy mogłabym rozmawiać z Rosemary?
- Nie jestem pewien, dokąd poszła... - odparł
wykrętnie. - Może coś przekazać?
Rzeczywiście! - pomyślała gniewnie Leith,
przekonana, że ojciec Rosemary po prostu
chciałby wiedzieć, w jakiej sprawie dzwoni.
- Mogę chwilę poczekać - oznajmiła z uporem.
-Jesteśmy przyjaciółkami od dawna, nie
widziałam jej całe wieki. Dzwonię, żeby
troszkę poplotkować.
Spojrzała na Travisa wymownie, kiedy pan
Green bez słowa odłożył słuchawkę i poszedł
zawołać Rosemary. Travis wyglądał na
przygnębionego. Widocznie uświadomił sobie,
że skoro pan Green odebrał telefon, musi się
przygotować na monolog.
- Halo? - odezwał się w słuchawce pokorny i
cichy głos Rosemary.
- Tu Leith.
- Wiem, ojciec mówił.
- Jak leci?
- Matka czuje się dużo lepiej.
Och, nie pleć - pomyślała Leith. Miała niemiłe
wrażenie, że rodzice chcą koniecznie
przekonać Rosemary, iż zamężna kobieta nie
miewa przyjaciółek!
Obawiając się, że rozmowa może się skończyć
w każdej chwili, dodała szybko:
- Travis jest tutaj... chce ci coś powiedzieć.
Usłyszała szybkie, głośne westchnienie i czym
prędzej oddała słuchawkę Travisowi.
- Witaj, Rosemary - zaczął miękko. - Wiem, że
nie możesz mówić, chciałem tylko się
przywitać.
Leith pomyślała, że właściwie powinna wyjść,
ale rozmowa Travisa skończyła się w ciągu
kilku sekund, co załamało go całkowicie.
- To nie fair! - oznajmił, odkładając
słuchawkę. - Ona jest śmiertelnie
wystraszona! Bóg jeden wie, co jej
powiedzieli, ale chyba siedzą jej na karku
dzień i noc, jeśli doprowadzili ją do takiego
stanu. Boi się do mnie odezwać nawet przez
telefon!
Musiał przeżywać okropne męczarnie, ale
Leith nie była w stanie pomóc mu w żaden
sposób.
- Przykro mi - powiedziała. Wiedziała, co robi
z człowieka miłość, wiec rozumiała Travisa
doskonale.
- To podłość - stwierdził. Nie mógł już dłużej
dusić tego w sobie. Musiał się wygadać. -
Wiem, że Rosemary mnie kocha i rozwiodłaby
się z mężem, gdyby jej na to pozwolili. Po
prostu wiem o tym. Ale oni... szanowni
państwo Green... swoim zachowaniem
sprawiają, że najpiękniejsze uczucie nagle
staje się ponure i grzeszne. A przecież nie ma
w tym nic ponurego, ani grzesznego...
dlaczego nie mogą zrozumieć, że Rosemary
popełniła błąd i poślubiła drania? Na pewno
nie chcą, żeby płaciła za to przez całe życie.
Przez nich muszę trzymać moją miłość w
tajemnicy przed rodzicami... nie mówiąc już o
braciach. Mówię ci, Leith, zaczynam tęsknić
za solidnym kawałkiem sznura!
- Och, Travis - żałośnie szepnęła Leith i, nie
mogąc znaleźć słów pociechy, współczująco
położyła mu dłoń na ramieniu.
Nie zdążyła jej cofnąć, kiedy drzwi biblioteki
otworzyły się nagle. Leith podskoczyła,
obejrzała się i oblała żywym rumieńcem.
Ujrzała Naylora po raz pierwszy od chwili,
kiedy zrozumiała, że go kocha. Serce zabiło jej
mocniej. Kiedy widzieli się po raz ostatni,
okładała go pięściami z całej siły... a sądząc
po gniewie, jaki wyzierał z jego oczu, nie
miała najmniejszych szans na wybaczenie!
Płonące złością spojrzenie powędrowało ku jej
dłoni, wciąż spoczywającej na ramieniu
Travisa. Leith cofnęła ją szybko. Travis,
równie zaskoczony jak ona, zdawał się
odzyskiwać przytomność. Dotarło do niego, że
nie zdoła już porozmawiać otwarcie o swoich
problemach. Przygnębiony, postąpił w jedyny
możliwy w tej sytuacji sposób.
- No to cześć - wymamrotał drżącym głosem i
pospiesznie skierował się w stronę drzwi.
Leith miała ochotę pójść za jego przykładem,
zdołała przebiec parę kroków, kiedy Naylor,
rozwścieczony i gotowy na wszystko, zastąpił
jej drogę.
Podniosła na niego chmurne spojrzenie i
odkryła, że nie boi się już niebezpiecznego
płomienia, który ciągle tlił się w jego oczach.
- Niech zgadnę - syknął. - Sądząc z tego, jak
się obmacywaliście, na swój słodki sposób
starasz się pocieszyć go, ponieważ między
wami wszystko skończone!
- Obmacywaliśmy się! - wykrzyknęła
wściekła, że ta męska świnia, której w
dodatku oddała serce, może myśleć o niej aż
tak źle.
- Chcesz mi powiedzieć, że go nie
prowokowałaś? -rzucił twardo. Żyłka na jego
skroni pulsowała lekko. Wydawało się, że
stacza ze sobą ciężką walkę, kiedy odstąpił od
niej o krok.
- Nawet mi się nie śniło! - syknęła
zapalczywie. Niepokój i miłość zalały ją jak
fala. Wiedziała tylko, że musi uciec. Jak
najdalej od niego.
- Wybacz mi - bąknęła. Nie wiedziała, czy jej
wybaczy i nie miała zamiaru zostać nawet tak
długo, żeby się o tym przekonać. Wybiegła z
biblioteki.
Wbiegła do pokoju, całym sercem pragnąc być
o mile od Parkwood. Sięgnęła nawet po
torbę... ale jakże może wyjechać, kiedy chce
być blisko Naylora? Nie wiedziała już, czy
chce zatrzymać tę dobrze płatną pracę, czy
nie, ale choć wszystko wydawało się osnute
mgłą, jedno było jasne i wyraźne: była w nim
bardzo, bardzo zakochana.
Spędziła w pokoju resztę popołudnia.
Słyszała, kiedy wrócili państwo Hepwood, ale
nie miała odwagi na nich spojrzeć. Poczuła się
winna dopiero w chwilę później, gdy Wendy,
szesnastoletnia pomoc gospodyni, przyniosła
jej tacę z podwieczorkiem.
- Kolacja będzie o ósmej - oznajmiła wesoło.
- Dziękuję, Wendy - Leith z trudem
uśmiechnęła się. Stan bolesnego niepokoju
nie opuszczał jej ani na chwilę.
Nalała sobie filiżankę herbaty i stwierdziła,
że nie wypada jej wyjechać. Dobre
wychowanie wymagało, żeby została. Państwo
Hepwood uznaliby to za bardzo dziwne, że
pierwsza dziewczyna, jaką przywiózł do domu
ich siostrzeniec, zamierza opuścić ich jeszcze
przed kolacją.
Podeszła do okna, ale choć przed jej oczami
roztaczał się wspaniały widok, ona widziała
jedynie zagniewaną twarz Naylora.
Wróciła w głąb pokoju, pogrążona w
rozmyślaniach i nagle zamarła. Jeśli Naylor
uważa, że jeszcze nie skończyła swej
znajomości z Travisem, równie dobrze może
to uczynić za nią! Jest na to wystarczająco
wściekły... i wystarczająco bezczelny.
Aż do kolacji zastanawiała się, jak postąpi
Naylor i jak, w zależności od sytuacji,
powinna się zachować. Za dziesięć ósma,
wychodząc z pokoju, wciąż jeszcze nie znała
odpowiedzi.
Przed wejściem do salonu jej serce zaczęło
miotać się jak szalone. Usłyszała szmer
miłych dla ucha głosów i domyśliła się, że
przyszła ostatnia. Odetchnęła głębiej dla
dodania sobie animuszu i weszła. Zachwiała
się lekko, kiedy Naylor - śmiertelnie poważny
- wstał z miejsca i podszedł do niej.
- Miałem już iść po ciebie, kochanie -
uśmiechnął się, obejmując wzrokiem jej
lśniące włosy, jedwabną sukienkę i całą
postać. Ujął ją za łokieć mocną, władczą
dłonią i wprowadził do pokoju.
Kochanie! Leith jeszcze niezupełnie doszła do
siebie, gdy wszyscy skierowali się do jadalni.
Naylor coś knuł, była tego absolutnie pewna,
tylko co?
Nie musiała czekać długo, żeby się
dowiedzieć. Jadalnia Hepwoodów była
elegancka i przytulna. Guthrie Hepwood
usiadł przy jednym końcu stołu, z Leith po
swojej prawej ręce i siedzącym obok niej
Naylorem, Cicely, przy drugim, naprzeciw
męża, z Travisem u boku.
- Mam tu bardzo szczególne wino, którego
powinieneś skosztować, Naylorze - zwrócił się
Guthrie do siostrzeńca, kiedy jedli
przystawkę z małży zapiekanych w cieście
francuskim.
- O ile znam twój gust, wujaszku, to musi być
coś naprawdę godnego uwagi - odparł Naylor
i nagle, ku wielkiemu zdumieniu Leith i
wszystkich obecnych, zawahał się. - Chociaż
właściwie...
Wszystkie oczy zwróciły się na niego.
Najwidoczniej rodzina nie była
przyzwyczajona do tego, aby Naylor się
wahał.
- Chociaż co? - zagadnął wuj.
Leith także z niepokojeni patrzyła na
Naylora, kiedy ten odwrócił się i spojrzał na
nią z uśmiechem, od którego serce zaczęło
walić jej jak opętane. A potem miękkim,
czułym głosem, jakim Travis zwykle opowia-
dał o swej miłości, wyszeptał:
- Leith, kochanie, trudno mi zachować
milczenie... Pozwolisz?
- Hm... - to było wszystko, co zdołała z siebie
wydobyć, zanim wzrok Naylora przeniósł się
na pana Hepwooda.
- Wujku, zastanawiałem się po prostu -
uśmiechnął się do człowieka, który po
ojcowsku opiekował się nim od dziesiątego
roku życia - co powiedziałbyś na
poczęstowanie nas odrobiną tego doskonałego
szampana, który chowasz w piwnicy?
- Szampana? - zdziwił się Guthrie, ale
odpowiedzi udzieliła mu jego własna żona,
kiedy z cichym okrzykiem radości zwróciła się
do Naylora.
- Och, Naylor... czy to znaczy... - szepnęła.
Leith patrzyła jak zahipnotyzowana, zaledwie
wierząc własnym uszom, kiedy Naylor
odezwał się ciepło:
- Tak, cioteczko. Dziś po południu Leith
zaszczyciła mnie obietnicą, że zostanie moją
żoną!
Obietnica! Żona! Otworzyła usta ze
zdumienia, ale koniec mocnych wrażeń
jeszcze nie nastąpił. Naylor przysunął się do
niej, umiejętnie maskując jej kompletne
zaskoczenie delikatnym pocałunkiem w
policzek.
- Leith nie mówiła mi, że chce wyjść za ciebie,
kiedy... - wyrwał się Travis, otrząsając się z
własnych, przykrych myśli.
- Jest bardzo nieśmiała, prawda, kochanie? -
palnął Naylor.
Spojrzała na niego i dostrzegła coś, czego nie
mógł widzieć nikt inny. Zmuszał ją, żeby
zaprzeczyła ku swej własnej zgubie!
Miała dość. Naprawdę serdecznie dość.
Najwyższy czas, żeby skończyć z tym, zanim
wpadnie na dobre.
- Właściwie... - bąknęła jedynie po to, by
Naylor wpadł jej w słowo.
- Właściwie Leith miała zamiar robić karierę
zawodową - i, zanim jeszcze zdążyła strawić
tę perełkę, dodał z poufałym uśmiechem: -
Nie spodziewała się, że zaakceptuję pracującą
żonę, ale jeśli tego właśnie chce moje
kochanie, nie mogę kwestionować jej wyboru.
Wyboru? Jakiego u diabła wyboru?
Hepwoodowie pospieszyli z gratulacjami.
Guthrie natychmiast zabrał Travisa do
piwnicy, żeby wybrać odpowiedniego szam-
pana, a Leith dyszała zemstą.
Posiłek toczył się dalej, szampan został
otworzony, rozlany, toasty wzniesione, a
Leith uśmiechała się z trudem. W tej sytuacji
nie mogła postąpić inaczej, ale wewnętrznie
kipiała furią. Świnia! Przebiegła, chytra
świnia! A więc w taki sposób zamierzał
uświadomić Travisowi, że nie ma już
dziewczyny! Pewnie, Travis kpi sobie z tego,
ale tylko on. Leith musi się martwić, bo
Naylor Rób-co-mówię Massingham, właśnie
jakby oznajmił jej, że albo zamknie buzię na
kłódkę i będzie robiła to, co jej każe, nawet
udawała jego narzeczoną, albo może pożegnać
się z pracą! Znowu miała ochotę wstać i wyjść
- ale oznaczałoby to, że jest bezrobotna.
Wszechobecny wróg, nie zapłacona hipoteka,
wisiał jak kłoda u szyi. Nie mogła pozwolić
sobie na luksus uniesienia się honorem.
Sączyła więc szampana, uśmiechała się,
jadła, a jej wściekłość na Naylora gotowała
się na małym ogniu. Boże drogi, kilka minut
temu czuła się niemal zawstydzona, że go
uderzyła!
Klęła swego narzeczonego do samego końca
kolacji.
Nagle jasno uświadomiła sobie, że nie jest tak
źle. Przecież Travis jest dla niej jedynie
dobrym kumplem, a ona, jak dotąd, nie
straciła pracy. Zatem, kiedy przyjdzie koniec
zabawy, to ona będzie się śmiała ostatnia.
Ona - nie Jego Wysokość N. Massingham! Od
tej chwili poczuła się znacznie lepiej.
- Może przejdziemy do salonu? -
zaproponowała gospodyni. Leith zrobiła gest,
żeby wstać i natychmiast Naylor znalazł się
przy niej, odsuwając jej krzesło.
Podniosła na niego oczy. Ty świnio -
pomyślała i uśmiechnęła się czule. A potem,
absolutnie pewna, że Naylor nie znosi
przylepnych kobietek-kotek ujęła go pod
ramię. Co za refleks - pomyślała, kiedy
zobaczyła jego zaskoczone spojrzenie. Jego
dłoń spoczęła na jej palcach. Razem weszli do
salonu.
Razem usiedli na jednej z długich i szerokich
sof, a chociaż było na niej tyle miejsca, że
oboje mogliby się nawet położyć, Leith nadal
kurczowo trzymała ramię Naylora. Chcesz
koteczki? Masz koteczkę. Jakiś diabeł
podpowiedział jej, że to jedyny sposób, w jaki
może wziąć odwet za to narzeczeństwo.
Ten sam diabeł zmusił ją do przysunięcia się
jeszcze bliżej Naylora. Uśmiechnął się - ale w
głębi jego oczu wyczytała, że nie dał się
nabrać.
- Znowu kogoś udajesz? - mruknął.
- No jasne - tchnęła mu wprost w ucho.
- Jak cudownie widzieć cię tak szczęśliwym -
wzruszyła się Cicely Hepwood i Leith poczuła
wstręt do samej siebie, że ci mili ludzie tak
cieszą się ze szczęścia, które w istocie jest
jednym wielkim błazeństwem.
- Mieszkacie w cudownej okolicy - zauważyła.
- Tak, lubimy to miejsce - podjął Guthrie. -
Przeprowadziliśmy się tu... Kiedy to było,
Cicely?
- Dwadzieścia sześć lat temu - podsunęła, po-
trząsając głową pełną wspomnień. - Tuż
przed tym, zanim Naylor zamieszkał z nami.
- Naylor miał wtedy dziesięć lat, prawda? -
Leith sama była zaskoczona własnym
pytaniem. Nie miała zamiaru pytać o nic
podobnego, ale zrozumiała, że jej miłość do
Naylora i wynikająca z niej chęć, by wiedzieć
o nim jak najwięcej, stłumiła wściekłość
wywołaną jego szalonym pomysłem.
- To piękny czas dla was obojga - promieniała
Cicely. - Na pewno bez końca opowiadaliście
sobie, czym było wasze życie, zanim się
spotkaliście.
- Było coś takiego - wtrącił Naylor z
uśmiechem i czule spojrzał na Leith. - Jestem
pewien, że jeszcze długo będę musiał uczyć się
Leith.
- Nie tak wiele - zaśmiała się w odpowiedzi i
nagle zorientowała się, że Cicely, z całą
pewnością zupełnie bez złej myśli, zaczęła
zadawać pytania, na które Naylor dawno już
powinien znać odpowiedź.
- Czy mieszkasz w Londynie z rodzicami,
Leith? - zapytała ciotka z zainteresowaniem.
Leith pochwyciła ostrzegawcze spojrzenie
Travisa, ale nie miała najmniejszego zamiaru
wymieniać imienia Rosemary, a tym bardziej
miejsca, skąd pochodzi.
- Rodzice mieszkają w Dorset - tyle na pewno
mogła powiedzieć bezpiecznie.
- Czy nie wspominałaś, że masz brata? -
wtrącił Travis, zanim zdążyła powiedzieć coś
więcej o swych powiązaniach z Dorset.
O, Boże, on panikuje - pomyślała. Ale do
licha, prędzej odgryzie sobie język, niż
pozwoli, żeby wyszło na jaw, iż Sebastian od
kapelusza to jej brat. Nie, jego imię też
pozostawi w tajemnicy.
- Tak, ale nie widziałam go już całe wieki -
spojrzała na panią Hepwood i dodała: -
Mieszka w Indiach.
Szybko, zanim ktokolwiek inny zdołał się
odezwać, położyła rękę na dłoni Naylora i
zapytała słodko:
- Czy nigdy nie myślałeś o tym, by zająć się
importem win, kochany?
Och, słowo daję - pomyślała, kiedy zaszczycił
ją ciepłym spojrzeniem, na którego dnie czaił
się błysk świadczący o tym, że jej miłość nie
robi na nim żadnego wrażenia.
- Chciałem, żeby Naylor przeszedł do mojej
firmy - odpowiedział za niego Guthrie. -
Naprawdę, zaoferowałem mu nawet miejsce
w spółce. Ale nie przyjął tej propozycji. Jak ci
to już zresztą na pewno powiedział.
- Naylor na pewno nie powiedział zbyt wiele -
ciepło wtrąciła Cicely. - To taki skromny
chłopiec.
- Ciociu, zaraz się zarumienię! - rzucił wesoło
Naylor.
- To by było święto - mruknęła Leith
wyłącznie do jego wiadomości i dodała: -
Rzeczywiście, znam tylko najogólniejsze
zarysy tej historii, jak...
Urwała zakłopotana. Na ten temat naprawdę
nie miała nic do powiedzenia. Guthrie
Hepwood przyszedł jej jednak z pomocą.
- Zainteresowania Naylora są zupełnie inne
niż moje - oznajmił dobrodusznie. - To
urodzony inżynier. Oczywiście, bardzo szybko
zorientowałem się, że zaraz po studiach
powinien założyć własną firmę. Ojciec
zostawił mu trochę pieniędzy i Naylor szedł
od sukcesu do sukcesu. Naturalnie pracował
od rana do nocy.
- I dalej tak robi - wtrąciła Leith,
przypominając sobie, że za każdym razem,
kiedy opuszczała biuro, jaguar wciąż stał na
parkingu.
- To się zmieni po ślubie - zapewnił Naylor, a
jej serce zabiło wściekłą synkopą na samą
myśl o małżeństwie z nim.
Niestety, świadomość lodowatej
rzeczywistości przeważyła i Leith bardzo
szybko z romantycznego rozmarzenia
powróciła do wściekłości, spowodowanej
przymusowym udziałem w jego farsie.
- Obiecanki-cacanki - zaśmiała się czule,
utrzymując się w roli słodkiej narzeczonej.
W ciągu następnej godziny nie przepuściła
żadnej okazji, by z przyzwoitą dozą
nieśmiałości miłośnie zaglądać mu w oczy.
Znosił wszystko bardzo mężnie, musiała mu
to przyznać.
Około jedenastej towarzystwo zaczęło
przebąkiwać o udaniu się na spoczynek.
Travis jednak, ku zaskoczeniu Leith (ale
wyłącznie jej) oznajmił, że nie jest śpiący i
wychodzi.
- Wychodzisz? O tej porze! - zatroskała się
matka.
- Nie smuć się, to miłość. Wrócę niedługo i
spędzę noc we własnym łóżku.
Leith ujrzała, jak usta Naylora zaciskają się.
Widocznie nie spodobała mu się ta wymiana
zdań. Nawet w najśmielszych marzeniach nie
przypuszczała, że być może Naylor wspomina
zupełnie inną sobotnią noc, kiedy Travis nie
spał we własnym łóżku.
- Nie hałasuj, kiedy wrócisz - ostrzegł Guthrie
syna. Travis pożegnał się ze wszystkimi i
wyszedł.
Cicely przybrała wesołą minę i taktownie
postanowiła, że pozostawi świeżo upieczonych
narzeczonych sam na sam.
- Guthrie i ja, przed pójściem spać, zajrzymy
na chwilkę do stajni. Mamy teraz tylko dwa
konie, ale one też lubią posłuchać nowinek z
całego dnia.
Impulsywnie podbiegła i pocałowała Leith.
- Jestem bardzo szczęśliwa! - wyszeptała
ciepło. - Naprawdę.
Po wyjściu gospodarzy Leith poczuła się
okropnie. Opanowała ją większa niż dotąd
złość na Naylora. Była tak wściekła, że chyba
lepiej, aby nie przebywała z nim w jednym
pokoju. W południe uderzyła go, ale teraz jej
uczucia skłaniały ją ku morderstwu.
Bez słowa wymaszerowała z pokoju. Wcale
nie poczuła się lepiej, kiedy Naylor znalazł się
przy niej.
- Wiesz na pewno, że Travis właśnie poszedł
się pocieszać - zaatakował ją, kiedy ruszyli po
schodach.
- I, oczywiście, to wyłącznie moja wina! -
prychnęła, nie zatrzymując się. Wiedziała, że
jeśli nawet Travis poszedł się pocieszać, to na
pewno nie z jej powodu.
- A czyja? - warknął, kiedy dotarli do podestu.
- Przez cały wieczór robiłaś do mnie słodkie
oczy!
- Hej, ty, uważaj! - wybuchnęła Leith,
zatrzymując się przed drzwiami do sypialni.
-Przecież to ty, a nie ja, ogłosiłeś nasze
zaręczyny. Ty groziłeś mi utratą pracy, jeśli
nie poprę cię we wszystkim, co mówisz! To
było...
- Pewnie, popierałaś mnie wytrwale! -
warknął. Przysięgłaby, że jest gotów do bójki,
ale i tak wydawało się, że gryzie go jeszcze
coś innego. - Niech mnie szlag trafi, wyraźnie
odpowiadała ci ta gra!
Nagle urwał. Nigdy dotąd nie widziała go tak
rozgniewanego.
- Czy do niego też się tak lepiłaś? -
wychrypiał. Rozwścieczona Leith miała
powyżej uszu jego i tych drwin. Gwałtownie
otworzyła drzwi, zapaliła lampę i odwróciła
się, żeby oddać ostatni strzał, zanim za
trzaśnie mu drzwi przed nosem.
- Lepić się? Chyba lepiej niż inni powinieneś
wiedzieć - zasyczała - że w niektóre noce nie
mogłam znieść nawet myśli o rozstaniu!
Trzymała rękę na klamce, gotowa zamknąć
drzwi, ale nim zdążyła to uczynić, Naylor
wydał z siebie krzyk oburzenia. Zanim
zorientowała się w sytuacji, pchnął drzwi i
wszedł do środka.
Na widok wyrazu jego oczu ogarnął ją lęk,
który przeistoczył się w panikę, gdy Naylor
znowu ruszył ku niej.
- Wynoś się! - wrzasnęła i cofnęła się szybko.
Czuła, że Naylor nie ma zamiaru słuchać jej
poleceń.
- Ani mi się śni, serduszko! - warknął jak
dzikus.
- Prosiłaś się o to przez cały wieczór!
W następnej sekundzie obręcz jego ramion
zacieśniła się jeszcze, a jego wargi tak długo
szukały jej ust, aż je wreszcie znalazły.
- Nie! - starała się wyrwać. Rychło jednak
spostrzegła, że miał sposób na to, żeby
utrzymać ją dokładnie w tej pozycji, której
sobie życzył. W chwilę później porwał ją na
ręce i uniósł w stronę łóżka.
- Nie, nie! - zawyła, ale stwierdziła, że tylko
zdziera sobie gardło.
A potem poczuła, że brak jej tchu, kiedy rzucił
ją na materac. Tylko o ułamek sekundy
spóźniła się z ucieczką, bo gdy w chwilę
potem usiłowała wygramolić się z łóżka,
Naylor znalazł się tam wraz z nią i przygniótł
całym swym ciężarem.
- No, a teraz pokaż mi, jak ładnie prosisz o
jeszcze, tymi ogromnymi, zielonymi ślepiami -
wydyszał.
- Idź do diabła! - wrzasnęła i wcale nie
spodobał jej się uśmiech, który wykrzywił jego
rysy.
- Pewnie pójdę, ale przedtem będę cię miał -
syknął. O Boże, nie - pomyślała Leith,
usiłując opanować narastające przerażenie.
- T-ty chyba nie chcesz mnie zgwałcić? -
wyszeptała trzęsącym się głosem.
- Nawet nie przyszło mi to na myśl, kochanie
- zadrwił.
- Więc może lepiej od razu puść mnie, dobrze?
- wyrzuciła z siebie, dopóki jeszcze zachowała
resztki odwagi.
- Chcesz powiedzieć, że mogę cię wziąć
jedynie gwałtem? - zapytał i, licząc na to, że
jej ciało będzie mu bardziej posłuszne,
wycisnął na jej szyi elektryzujący pocałunek.
- To właśnie chcę powiedzieć - odparła
zduszonym głosem, czując, że ciało
sprzeniewierza się jej haniebnie, zwłaszcza,
kiedy dotknął jej warg ciepłymi ustami i
zaczął całować je długo i leniwie. Kiedy
wreszcie podniósł głowę i spojrzał na nią, jej
paznokcie tkwiły głęboko w skórze dłoni.
- Kogo chcesz wykiwać? - zadrwił. Już czuł, że
Leith jest o krok od odpowiedzi na jego
pocałunek, choć ona sama wciąż była tego
nieświadoma.
Ale i ona wkrótce zrozumiała, że siła jej
pożądania zmiotła wszystkie bariery i nie
widziała już dla siebie ratunku. Pozostało jej
odwołać się do jego honoru, który sprawi, że
jeśli weźmie ją siłą, znienawidzi samego
siebie.
Jego usta dotknęły jej warg i Leith znowu
poczuła, jak jej ciało ożywa. Teraz musiała
walczyć nie tylko z Naylorem, ale i ze sobą.
- Błagam, Naylor - jęknęła jednym tchem, a
kiedy zawahał się i spojrzał w jej przerażone
zielone oczy, wyjąkała raz jeszcze: - Proszę...
nie.
- Podaj mi jakiś dobry powód - zaproponował.
Wydawało jej się, że jego głos brzmi
nienaturalnie nisko, jakby pod wpływem
jakiejś silnej emocji.
- Jestem... jestem dziewicą - wyznała
uczciwie. Drgnął mimo woli, jakby to
wyznanie zaskoczyło go, chyba w ogóle nie
brał tego pod uwagę. Natychmiast jednak
odrzucił od siebie tę myśl.
- Może kiedyś byłaś... gdy miałaś
siedemnaście lat. Założę się, że masz to już za
sobą - warknął i znów pochylił się nad nią.
W ciągu pół minuty Leith była zgubiona.
Następne trzydzieści sekund upłynęło
Naylorowi na okrywaniu pocałunkami jej szyi
aż do rąbka dekoltu, a jej - na uwalnianiu
ramion, by go nimi otoczyć.
Czas stracił swoje znaczenie. Dzielili ze sobą
pocałunek za pocałunkiem. Naylor coraz
mocniej wciskał ją w materac, a ona tuliła się
do niego z coraz większą namiętnością.
Siła pocałunków złagodniała, kiedy odsunął
się od niej. Ale ona nie chciała, by dzieliła ich
nawet tak niewielka odległość i w
zapamiętaniu przyciągnęła go do siebie. A
potem poczuła jego palce na zamku
sukienki...
Czuła się rozkosznie pozbawiona wstydu, gdy
jej suknia jak jedwabny łachman spadła na
ziemię, a on znowu wziął ją w ramiona.
- Cudowna Leith - wymruczał, zanurzając
usta w lśniącej, kasztanowatej masie jej
włosów.
- Naylor - szepnęła i poznała większe jeszcze
zapamiętanie, gdy znowu wziął w posiadanie
jej usta, a jego ciepłe, delikatne dłonie okryły
jej szyję i ramiona zmysłową, elektryzującą
pieszczotą.
- Naylor! - jęknęła znowu, zupełnie tracąc
głowę, i przylgnęła do niego całym ciałem. Nie
uczyniła najmniejszego gestu, by go
zatrzymać, gdy zdjął z niej biustonosz i zaczął
pieścić nabrzmiałe, zwieńczone różowymi
pączkami piersi.
Ogarnęło ją konwulsyjne drżenie i nie była
pewna, czy znowu nie wyszeptała jego
imienia. Wiedziała tylko jedno: pragnęła go
każdą cząstką swego ciała. Więcej, musiała
mu to wyznać.
- Pragnę cię! - zaszlochała, przepełniona
miłością. - Och, Naylor - wzdychała,
nieświadoma tego, co robi. - Tak bardzo cię
pragnę!
- Czekaj, moja śliczna - wydyszał i oderwał
oczy od jej pełnej pożądania, zaróżowionej
twarzy po to tylko, by pożerać wzrokiem jej
drżące piersi. Wyciągnął dłoń i długie,
wrażliwe palce dotknęły stwardniałych broda-
wek.
- Jesteś wspaniała, Leith - rzekł cicho. - Taka
wspaniała...
I, jakby ta wspaniałość poraziła go,
przymknął oczy.
Nagle dźwięk otwieranych i zatrzaskiwanych
drzwi ściągnął omdlewającą Leith z
powrotem na ziemię. Później doszła do
wniosku, że Naylor odtrąciłby ją tak czy
owak. W tej jednak chwili, gdy Cicely i
Guthrie Hepwood wrócili ze stajni, wiedziała
tylko, że - choć pragnie Naylora całą swą
istotą - nie może pozwolić, żeby kochał się z
nią. A w każdym razie nie tu, w domu jego
wujostwa.
Z całego serca pragnęła powiedzieć mu o
swoich niepokojach, ale uznała, że to zbędne.
Kiedy bowiem znów spojrzała na Naylora,
jego twarz wyglądała jak lodowata maska.
Usiadł gwałtownie na drugim końcu łóżka i
Leith wiedziała już, że wszelka myśl o miłości
wywietrzała mu z głowy.
Pochylił się, podniósł z podłogi sukienkę i
okrył ją dbając, by jej piersi były dokładnie
osłonięte. W tym momencie poczuła, że on też
ma jej serdecznie dość. Potwierdził to w
chwilę potem, kiedy w połowie drogi do drzwi
obejrzał się, objął wzrokiem jej wciąż zaróżo-
wioną twarz i rzucił pogardliwie:
- A co do tego twojego dziewictwa, kochanie,
to założę się, że wmawiasz je wszystkim
swoim kochankom!
Kiedy drzwi zamknęły się za nim, Leith
ukryła twarz w poduszce. Nienawidziła go, a
jednocześnie tak bardzo kochała. Nie
wstydziła się wyznać, że w głębi serca
pragnie, by stał się jej jedynym partnerem w
miłości.
Wstyd jednak przyszedł ogromną falą, gdy
leżąc z otwartymi oczami czekała, aż noc
dobiegnie końca. Sposób, w jaki traktował ją
Naylor i jego przekonanie, że wystarczy na
nią kiwnąć palcem, ciągle podtrzymywały w
niej uczucie buntu.
Zapadła wreszcie w niespokojny sen,
zastanawiając się, czy może być coś gorszego
niż niemądrze ulokowane uczucie?
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Po okropnej nocy Leith wstała bardzo
wcześnie. Była niedziela. Wykąpana i ubrana,
marzyła tylko o tym, żeby znaleźć się w
swoim mieszkaniu. Wychodząc z pokoju była
pewna, że ma przed sobą jeszcze co najmniej
sześć godzin pobytu w Parkwood.
Naylor siedział z wujem w salonie. Kiedy
weszła, obrzucił ją szybkim, ostrym
spojrzeniem, a ona spuściła oczy. Podszedł do
niej i, oczywiście, nie przepuścił okazji, żeby
zmylić ją znowu.
- Dzień dobry, kochanie - powitał ją i na
wypadek, gdyby nie zorientowała się, że to
czułe słowo padło wyłącznie na użytek
publiczności, dodał: - Właśnie mówiłem
wujowi, że wyjeżdżamy zaraz po śniadaniu.
Zacisnęła zęby. Wcale nie chciała się z nim
rozstawać...
- Na pewno musicie wyjeżdżać tak wcześnie? -
zatroskała się Cicely.
- Bardzo chcielibyśmy zostać, ciociu - odparł
Naylor czarującym tonem i natychmiast
postarał się o odwrócenie jej uwagi: - Czy
Travis wrócił do domu wczoraj w nocy?
- O, tak - odparła i zwróciła się do Leith: -
Travis nie zawsze pokazuje się na śniadaniu
w niedzielę rano.
Leith uśmiechnęła się, ale odwracając głowę
spojrzała wprost w oczy Naylora. Jego wzrok
był zimny i wyniosły. Wiedziała, że myśli o
tych niedzielnych porankach, kiedy Travis
jadł śniadanie przy innym stole - i on dobrze
wiedział, przy czyim!
Nie żywiła więc w stosunku do Naylora zbyt
przyjaznych uczuć, kiedy wkrótce po
śniadaniu opuszczali Parkwood. Sądząc po
milczeniu, jakie panowało między nimi w
czasie całej drogi powrotnej, on także nie czuł
do niej cienia sympatii.
Wysiadła z samochodu bez słowa, kiedy tylko
zatrzymał się przed jej domem... ale on zrobił
to samo. Spojrzała na niego i przypomniała
sobie, że zostawiła torbę w bagażniku.
Przeszła na tył samochodu i czekała, aż
Naylor poda jej bagaż.
- Leith - odezwał się, ale nie wyglądał ani
trochę cieplej, ani mniej arogancko niż rano. -
Chyba nie... - zaczął i wydawało się, że
zabrakło mu słów.
Nie czekała, aż dokończy zdanie.
- Masz rację, chyba nie! - stwierdziła.
Wyrwała mu z ręki torbę i pomaszerowała w
stronę domu.
Niedziela wydawała się wlec w
nieskończoność. Leith, opanowana na
przemian miłością i nienawiścią, nie mogła
przestać myśleć o Naylorze.
Wreszcie zdecydowała się iść spać. Drepcząc
przez przedpokój wiedziała już, że to będzie
kolejna okropna noc. Nagle podskoczyła jak
oparzona. Gdzie podział się kapelusz
Sebastiana? Zaczęła go szukać, sądząc, że
mógł gdzieś upaść, ale przepadł bez śladu!
I pozbądź się tego! - przypomniała sobie słowa
Naylora... właściwie ryknął wtedy tak głośno,
że pewnie słyszała go cała ulica.
Wsunęła się do łóżka. Nie, nie mogło być
innego wytłumaczenia. Powiesiła kapelusz
Sebastiana na swoim miejscu i wisiał tam
jeszcze wczoraj rano, kiedy Naylor po nią
przyszedł. Więc jeśli nie było to włamanie - a
poza kapeluszem nic nie zginęło - to znaczy,
że Naylor po prostu go zabrał.
Przez jedną, szaloną chwilę pomyślała, że
może Naylor pozbył się kapelusza Sebastiana
z powodu zazdrości. Ta myśl jednak miała
bardzo krótki żywot i natychmiast zastąpiła
ją inna: Naylor usunął kapelusz tylko
dlatego, że go nie posłuchała, więc uczynił to
osobiście... bez jednego słowa!
Całe wieki upłynęły, zanim udało jej się
zasnąć. Kiedy wreszcie zapadła w sen, była to
raczej lekka, niespokojna drzemka. W ten
sposób obudziła się po raz pierwszy długo po
dzwonku budzika. Przespała go. W godzinę
później ocknęła się ze świadomością, że w
żaden sposób nie zdąży do biura na czas.
Szybko wzięła prysznic, ubrała się, wypiła
pospiesznie kubek kawy i wsiadła do
samochodu.
Wpadła do budynku gratulując sobie, że
nadrobiła trochę czasu i teraz była spóźniona
tylko pół godziny. Weszła do biura i speszyła
się ogromnie: oczy wszystkich zdawały się być
zwrócone na nią!
O, nie - pomyślała. - Spóźniłam się pół
godziny i zaraz dostaję manii prześladowczej.
Oczywiście, że nikt na mnie nie patrzy!
- O-la-la! - zawołał Paul Fisher, kiedy go
szybko mijała, ale dla niej to o-la-la miało
tylko jedno znaczenie: najwidoczniej bura,
jaką dostał w zeszłym tygodniu, wcale go nie
poruszyła.
- Przepraszam za spóźnienie - rzuciła
Jimmy'emu, kiedy wpadła do pokoju. - Czy
nikt...
Urwała. Jimmy także gapił się na nią.
- Co...?
- Kiedy nie było cię o dziewiątej, myślałem, że
już nie przyjdziesz.
Nim zdołała zapytać, co to ma znaczyć, dodał:
- Podoba mi się ta fryzura.
Podniosła dłoń do włosów. Dopiero teraz
dotarło do niej, że rano, robiąc wszystko
całkiem automatycznie, zapomniała zwinąć je
w kok, który zresztą nosiła dopiero od
niedawna. No i zapomniała okularów.
- Dzięki-mruknęła. Już zaczęła się
zastanawiać, co zrobić ze swoim wyglądem,
gdy następna uwaga Jimmy'ego doprowadziła
ją do szału.
- Miałaś gościa - zauważył wesoło. - Nie podał
nazwiska, ale powiedział, że się odezwie.
Leith zaczęła gorączkowo myśleć, kto mógłby
do niej dzwonić z innego działu, a kogo nie
znałby Jimmy. Chłopiec tymczasem zwrócił
ku niej roześmianą twarz:
- Mam gratulować tobie czy twojemu
narzeczonemu?
Wybałuszyła na niego osłupiałe oczy.
- Nigdy nie wiem, komu się gratuluje,
kobiecie czy mężczyźnie, ale bardzo się cieszę
z twoich zaręczyn.
Leith jeszcze nie odzyskała mowy.
- Wszyscy się cieszymy! - dobił ją Jimmy.
- Wszyscy? - wykrztusiła.
- Chyba nie sądziłaś, że twoje zaręczyny z
panem Massinghamem przejdą
niezauważone! - puszył się Jimmy. - Wszyscy
wiedzą. Ja...
Przerwał mu dzwonek telefonu. Zanim
podniósł słuchawkę, Leith częściowo
opanowała zdumienie i właśnie zaczynała być
wściekła.
- To do ciebie - oznajmił, a kiedy potrząsnęła
głową, wyszeptał: - Pan Massingham.
Leith wzięła słuchawkę.
- Słucham?
- W moim biurze... natychmiast! Bang! Głos w
słuchawce zamilkł.
- Pan Massingham chce mnie widzieć -
powiedziała, wychodząc.
- Pewnie, sądząc po tym, jak wyglądasz! - wy-
szczerzył zęby.
Musiała przedrzeć się przez barykady
kolejnych spojrzeń, które napotykała po
drodze do nowego skrzydła. Wszyscy zdawali
się wiedzieć już o jej zaręczynach. Vasey, jak
inne biura, było siedliskiem plotek. A ta
konkretna plotka nie mogła wyjść od nikogo
innego, z wyjątkiem tego, który rozkazał jej:
W moim biurze... natychmiast!
Nie wydawał się zbyt zadowolony. Ona też
nie była w najlepszym nastroju. Jak mógł
oznajmić wszem i wobec, że są zaręczeni? Jak
mógł?!
- Proszę od razu wchodzić! - wykrzyknęła
Moira Russell, kiedy Leith, nie zatrzymując
się, weszła przez jedne drzwi i już kierowała
się ku następnym.
- Dzięki - rzuciła Leith i weszła bez pukania.
Naylor stał przy swoim biurku. Leith
zamknęła
drzwi z głośnym trzaskiem i nabrała
powietrza, by krzyknąć... Nie zdążyła. On był
szybszy.
- W co ty do diabła grasz? - ryknął.
- Ja? - Leith nie straciła kolejnej cennej
sekundy. - Jak śmiesz ogłaszać...?
- Wiesz dobrze, że nasze zaręczyny były tylko
na użytek rodziny! Ty...!
- Kto, na litość boską...?
- Ejże, posłuchaj, moja pani - jego agresja
sięgała szczytu. - Nikt mnie tak nie złapie na
haczyk...
- Haczyk? Ty myślisz, że to ja...! - kompletnie
ogłupiała Leith pojęła, że Naylor oskarża ją o
rozgłoszenie ich zaręczyn wszem i wobec. -
Nie pisnęłam nawet słów...
Urwała. Z jego agresywnej postawy
wywnioskowała, że może zaprzeczać do
śmierci, a on i tak jej nie uwierzy.
- Haczyk na ciebie! - parsknęła, usiłując
ukryć, że rani ją każdym słowem. -
Massingham, o ile pamiętam, wcale z ciebie
nie jest aż tak wspaniały kochanek!
Te nieszczere przecież słowa musiały go
dotknąć i nie spodobała mu się jej arogancja.
Mimo to nie była przygotowana na tak
dotkliwy cios, kiedy odparł:
- Skoro, mimo wszystko, pamiętasz te parę
chwil, musiałem wywrzeć na tobie ogromne
wrażenie - wysyczał z błyskiem w oku. -
Chociaż, właściwie, wcale nie miałem na
myśli naszych spraw łóżkowych, a jedynie
twoje zainteresowanie moimi finansami!
- Och - jęknęła boleśnie, nie wierząc własnym
uszom. Nie była pewna, czy przypadkiem nie
zbladła. Nagle okręciła się na pięcie. Musiała
uciec, musiała ukryć swój ból.
On jednak już dostrzegł jej cierpienie, bo
zaledwie zrobiła ruch w stronę drzwi, znalazł
się obok niej.
- O, Boże - wymamrotał bez cienia złości i
nieoczekiwanie objął ją ramionami.
Nie przeprosił za to, co powiedział. Nie
oczekiwała tego. Jednak, kiedy stała sztywna
i nieruchoma w jego objęciach, przyciągnął ją
delikatnie - i nagle znalazła się tuż przy jego
piersi. Wytrzymała jeszcze kilka sekund, po
czym poddała się jego uściskowi.
Nie pocałował jej, zresztą nie miała na to
ochoty. Wiedziała, że wkrótce odzyska
zmysły, ale na razie rozkoszą było
pozostawanie w jego ramionach.
- Rozpuściłaś włosy - wymruczał gdzieś
sponad jej głowy.
- Zaspałam i w pośpiechu zapomniałam je
spiąć - odparła po prostu.
- Podoba mi się to - szepnął i wcale nie była
pewna, czy nie pocałował jej w czubek głowy.
Leith przytuliła się do niego mocniej. Cała ta
huśtawka - od miłości do nienawiści -
uspokoiła się w niej nagle. Kochała go i
chciała, by to wiedział. Podniosła głowę i
powiedziała poważnie.
- Nie mówiłam nikomu o... o nas.
Serce biło jej jak zwariowany zegar, kiedy
ujrzała w jego oczach wyraz równie czuły, jak
jego dotknięcie.
- Ja też nie - odparł cicho.
Stali tak, spleceni ramionami, patrząc sobie
w oczy, kiedy drzwi otworzyły się powoli.
- Więc kto...? - zaczął i oboje odwrócili się,
czując nagle, że nie są sami.
- Travis! - krzyknęła Leith zaskoczona.
- Cześć, Leith, Naylor! - uśmiechnął się
Travis.
Leith nagle zdała sobie sprawę z tego, jak
muszą wyglądać, objęci i przytuleni, w oczach
każdego wchodzącego. Odruchowo odsunęła
się od Naylora. On wprawdzie jej nie
zatrzymywał... ale i Travis nie widział nic w
tym złego, że się obejmują. Odkryła też, że za
ogłoszenie zaręczyn całej firmie mogą
podziękować nie komuś innemu, lecz właśnie
Travisowi.
- Chyba się nie gniewasz, Naylor? - zapytał z
błogim uśmiechem. - Byłem tu wcześniej, bo
miałem coś do powiedzenia Leith. Nie
mogłem się powstrzymać, żeby nie powiedzieć
asystentowi Leith, że powodem spóźnienia
mogą być wasze zaręczyny.
Leith była aż nadto świadoma wymownego
spojrzenia, jakim Naylor obdarzył ją i
Travisa... i wiedziała, dlaczego. Jak na kogoś,
kto powinien być zmartwiony tym, że
ukochana kobieta zaręczyła się z kimś innym,
Travis trzymał się świetnie.
Przyszło jej do głowy, że skoro Naylor wie już,
kto jest odpowiedzialny za rozgłoszenie
informacji o zaręczynach, to właściwie może
sobie pójść...
- Chyba lepiej popracuję trochę - oznajmiła.
- Ja też już muszę się zbierać - powiedział
Travis. Leith wyskoczyła z gabinetu jak
oparzona, nie czekając, aż kuzyni wymienią
między sobą ostatnie żarciki.
Travis dogonił ją w korytarzu.
- Przyszedłem tu specjalnie po to, żeby się z
tobą zobaczyć - oświadczył.
- Rosemary? - domyśliła się.
- Tym razem nie chodzi o Rosemary, chociaż
sytuacja się nie zmieniła - westchnął i
wyjaśnił: - Wczoraj dotarło do mnie, że
musiałem się zachować jak dureń, kiedy w
sobotę ogłosiliście swoje zaręczyny.
- Ależ skądże - zapewniła go Leith. Nie
potrafiła mu powiedzieć wprost, że był to
tylko element gry.
Travis jednak już przepraszał, upierając się,
że nie okazał wystarczającego entuzjazmu.
- Po tym wszystkim, co zrobiłaś dla Rosemary
i dla mnie... i dalej robisz... pomyślałem sobie
wczoraj, że mógłbym choć trochę okazać, jak
bardzo się cieszę, że wyjdziesz za mojego
kuzyna. Przyszedłem powiedzieć ci, że nie
wyobrażam sobie lepszej żony dla Naylora.
- Och, Travis - jęknęła bezradnie.
- Nie było cię jeszcze, kiedy przyszedłem -
ciągnął -więc wybrałem się na kawę. Kiedy
wróciłem, asystent powiedział mi, że jesteś z
Naylorem.
Leith miała ochotę wyznać mu, że może
zapomnieć o nowej kuzynce, ale poczuła, że
nie może.
- Jesteś kochany - oznajmiła po prostu.
Wiedziała, że zjawił się tu tylko po to, by
naprawić swój sobotni brak entuzjazmu.
W kilka minut później rozstali się. Po drodze
do biura pochwyciła kilka przyjaznych
spojrzeń. Nie była pewna, czy przypadkiem
nie powinna zaprzeczać pogłosce, jakoby była
zaręczona z władcą imperium Massinghama,
ale doszła do wniosku, że jeżeli Naylor będzie
miał na tę sprawę sprecyzowany pogląd, to da
temu wyraz. Plotka ma krótki żywot, historię
o ich zaręczynach spotka los innych nowinek.
Tymczasem ma ważniejsze sprawy na głowie.
Pośród tych innych spraw najważniejsze było
podejrzliwe spojrzenie, jakim Naylor obrzucił
ją i Travisa w swoim biurze. Spokój kuzyna
na pewno go zaskoczył, więc chyba dziś
dojdzie do ostatecznych wyjaśnień.
Wybiła jednak piąta, a Naylor się nie
odezwał. Leith poczuła ulgę. Wyszła z biura
za piętnaście szósta i zauważyła jaguara
stojącego na parkingu. Przez moment poczuła
słabość w kolanach. Otrząsnęła się jednak,
wsiadła do samochodu i odjechała.
Przygotowując sobie kolację ciągle myślała o
Naylorze. Dziś rano był taki czuły, kiedy
dostrzegł, że zranił jej uczucia. Tak dobrze
było zobaczyć tę drugą,delikatniejszą stronę
jego charakteru. Ze wzruszeniem
przypominała sobie jego pełne troski
spojrzenie.
Myśli jej sennie krążyły wokół jednego
tematu. Kiedy wspominała znowu, jak
delikatnie tulił ją w ramionach dziś rano,
nagle aż podskoczyła z przerażenia. Wielkie
nieba, czy Naylor przypadkiem nie spostrzegł,
jak bardzo jej na nim zależy?
Ogarnęła ją panika. Może znieść wszystko, z
wyjątkiem myśli, że on wie o jej miłości. Przez
kilka minut łamała sobie głowę, jak się o tym
upewnić.
Dziesięć minut później ktoś zadzwonił do jej
drzwi, i to dość gwałtownie. Czekała przez
cały dzień na wezwanie - cóż, wszystko
wskazuje na to, że konfrontacja odbędzie się
na jej własnym terenie.
Podeszła do drzwi i od razu wiedziała, że to
on. Otworzyła z bijącym sercem. Na widok
mężczyzny, którego tak kochała, serce
wykonało następną ewolucję.
- Wejdź - zaprosiła go, wiedząc, że dopóki
będzie stał w progu, nie usłyszy od niego ani
słowa.
Po drodze do salonu obejrzała się i
stwierdziła, że czułość i delikatność należą do
przeszłości. Pojawił się za to gniew, z którym
już się oswoiła.
- Co Travis miał ci do powiedzenia? - zapytał
bez żadnych wstępów.
- Co miał mi do powiedzenia? - powtórzyła
nieprzyjaznym tonem. - Chciał porozmawiać o
naszych zaręczynach, twoich i moich, ot co!
- Jasne, że nie z nim jesteś zaręczona -
warknął.
- To ty tak mówisz! - prychneła.
- Masz inne pomysły?
- Gdzieżbym śmiała?
- Jak ci zależy na pracy, to nie! - syknął,
bliski szału. - Czy wy macie jakąś sekretną
umowę, o której ja nic nie wiem?
- O czym ty mówisz?
Jedynym sekretem, jaki dzieliła z Travisem,
była Rosemary. Jak długo jeszcze będę
trzymać jej istnienie w tajemnicy? -
pomyślała.
- Jak to o czym? Czy ty przypadkiem nie
prowadzisz podwójnej gry?
Z wyrazu jego oczu Leith wywnioskowała, że
biada jej, jeśli zgadł.
- Wiem dobrze, co o mnie myślisz, ale czy
sądzisz, że twój kuzyn chciałby dalej być
moim... hm... kochankiem, wiedząc, że jestem
z tobą zaręczona?
Naylor obrzucił ją nieprzyjemnym
spojrzeniem.
- A więc skończyłaś z nim? - wywnioskował.
Leith westchnęła głęboko. Już była
zdecydowana
rzucić to krótkie tak, na które czekał, ale
ugryzła się w język. Jeśli powie mu, że nie
kocha Travisa, może także uda jej się ukryć,
kogo kocha naprawdę.
- Skończyłam z nim... Tak - powiedziała
sztywno. - Ale dopiero teraz zrozumiałam, że
Travis zawsze będzie dla mnie kimś
szczególnym.
Naylor posłał jej spojrzenie pełne intensywnej
nienawiści. Wydawało się, że chce ją
przewiercić na wylot.
- Jeśli to tylko nie wpłynie na twoją pracę! -
warknął i, jakby nie mógł ani chwili dłużej
przebywać z nią w jednym pomieszczeniu,
odwrócił się i wyszedł.
Leith opadła na fotel, gdy drzwi wejściowe
zatrzasnęły się za nim. Była roztrzęsiona.
Trudno znieść tyle antypatii, kiedy kocha się
tak bardzo!
Tej nocy znowu nie spała dobrze. Myśli jej
były zajęte Naylorem. Myślała o nim, o jego
wściekłości i ledwie maskowanej groźbie,
którą rzucił jej na odchodnym. Do tej pory tak
dokładnie starała się wypełniać wszystkie
jego polecenia, a jednak wciąż była zagrożona.
Z tą smutną refleksją zasnęła, ale kiedy
rankiem otworzyła oczy, uświadomiła sobie,
że istnieje tylko jedno wyjście. Musi
opanować miotające nią uczucia i złożyć
wypowiedzenie.
Pojechała do pracy wciąż nie widząc innej
alternatywy. Oczywiście, zostanie jej dług
hipoteczny, ale nie była to tragedia. Zgodnie
bowiem z jej umową z Vasey, z wyjątkiem
przypadku, gdyby została zwolniona
dyscyplinarnie, obie strony musiały złożyć
wypowiedzenie z trzymiesięcznym
wyprzedzeniem. Za trzy miesiące wyprowadzi
się z mieszkania, pozostawiając je najemcy,
który pokryje koszty spłaty hipoteki. W ciągu
trzech miesięcy na pewno nie znajdzie pracy
równie dobrze płatnej, ale w każdym razie coś
znajdzie!
Natychmiast po wejściu do biura wysłała
Jimmy'ego z jakimś poleceniem i napisała
prośbę o zwolnienie. Wiedziała, że to będzie
bolało, że w ten sposób traci szansę
zobaczenia Naylora kiedykolwiek, ale w głębi
duszy czuła, że robi słusznie. Nie wytrzyma
już dłużej jego ataków wściekłości, tego, że
uważa ją za dziwkę. Najbardziej jednak bała
się, by nie poznał jej prawdziwych uczuć.
- Idę do biura pana Drewera - oznajmiła
Jimmy'emu, kiedy wrócił. Wzięła kopertę z
wymówieniem i poszła do szefa działu.
- Pan Drewer wyszedł na kilka minut. Czy
mogę w czymś pomóc? - zapytała sekretarka.
- Proszę mu to oddać, dobrze? - poprosiła
Leith i wróciła do swego biura, gdzie przez
następne dwadzieścia minut starała się
pracować w skupieniu.
Nie zdołała na dobre zatopić się w swoich
zajęciach, kiedy nagle Naylor wpadł do jej
pokoju z takim impetem, że podskoczyła w
miejscu.
- Wynoś się! - bezceremonialnie polecił
Jimmy'emu.
- Tak, proszę pana! - bąknął Jimmy i wyleciał
jak z procy.
- Właśnie rozmawiałem z Drewerem -
warknął. -Zauważył, że niedługo pewnie ślub,
więc spytałem, co znowu krąży po tutejszych
liniach. Odpowiedział, że to jego osobisty
wniosek, który wyciągnął na widok twojego
wymówienia.
Leith wiedziała, że Naylor nie będzie zbyt
uszczęśliwiony jej rezygnacją, ponieważ
wytrąca mu z ręki wszystkie atuty.
- Proszę mi powiedzieć, panno Everett -
ciągnął groźnie - co do cholery pani sobie
myśli, tak po prostu odchodząc?
- Nie możesz zabronić mi odejść! - odparła
butnie.
- Nie mogę zabronić ci odejść, fakt - zgodził
się, kipiąc gniewem - ale na pewno mogę
postarać się o to, żebyś już nie dostała pracy
w swoim zawodzie!
Leith otworzyła usta i wyszeptała z
niedowierzaniem:
- Nie zrobiłbyś tego...
- Tylko spróbuj! - warknął. - Telefon, słówko
szepnięte do właściwego ucha o tym jak
zawaliłaś kontrakt Norwood & Chambers...
Nie musiał kończyć.
Leith nie mogła uwierzyć własnym uszom.
Czyżby był rzeczywiście zdolny do takiej
podłości?!
- Ty sukinsynu! - syknęła.
Nie dotknęło go to. Nawet nie mrugnął.
- Wszystkiego najlepszego z okazji zaręczyn,
kochanie! - wypalił.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Przebrnęła jakoś przez środę i czwartek, ale
w piątek, jadąc do pracy, wciąż nie była
pewna, czy opuści Vaseya za trzy miesiące.
Czuła się zbyt zniechęcona, aby szukać
innego zajęcia. Nie miała żadnych perspek-
tyw na znalezienie odpowiedniej pracy. Każdy
przyszły pracodawca zmuszony byłby zwrócić
się do Vaseya o referencje, a nie ulegało
najmniejszej wątpliwości, że Naylor
Massingham dokładnie zna zawartość jej
kartoteki. Zapewne poinstruował kadry, by
informowały go o wszystkim co dotyczy jego
„narzeczonej". Mógł jej zaszkodzić w każdej
chwili.
Parkując samochód zastanawiała się, czy
wciąż jeszcze jest z nim zaręczona? Od
ostatniego, jakże burzliwego spotkania nie
dał znaku życia.
- Cześć, Jimmy! - rzuciła wesoło asystentowi.
Nie pozwoli, by jej kłopoty stały się źródłem
plotek.
- Witaj, Leith - odparł poważnie. - Naprawdę
bardzo podoba mi się twoja nowa fryzura.
Leith wróciła do dawnego uczesania.
Upieranie się przy nietwarzowym koku
wydawało jej się idiotyczne. Zdjęła też
okulary. Cielęce spojrzenie, jakim obdarzył ją
Jimmy, przeraziło ją. Tylko tego teraz
brakowało, żeby się w niej zadurzył.
- Dzięki - odparła krótko.
O jedenastej Jimmy poszedł na kawę i plotki.
Leith pracowała jeszcze przez parę minut, po
czym doszła do wniosku, że potrzebuje
informacji z innego działu.
Była już w połowie korytarza, gdy ujrzała
Naylora, zbliżającego się z przeciwnej strony.
Serce w niej zamarło w oczekiwaniu na
spotkanie, ale jej narzeczony minął ją bez
słowa, lodowate spojrzenie lokując gdzieś
ponad jej głową.
Do końca dnia nie mogła znaleźć sobie
miejsca. Chyba nigdy dotąd nie pracowała tak
nieudolnie. Ale jak mogła się skupić, gdy co
chwila, zamiast rozłożonych przed sobą
dokumentów, widziała twarz Naylora. Była
taka zimna i obca...
Z zamyślenia wyrwał ją telefon.
- To chyba pan Massingham - oznajmił
Jimmy scenicznym szeptem i podał jej
słuchawkę.
Po chwili wahania wzięła ją do ręki.
- Halo - musiała mocno wziąć się w garść,
kiedy okazało się, że Jimmy ma rację.
- Chciałbym się z tobą widzieć - powiedział
Naylor beznamiętnie.
- Teraz? - zapytała, zastanawiając się
jednocześnie, jak zajdzie gdziekolwiek na tych
trzęsących się nogach.
- Dlaczego nie? - odparł i odłożył słuchawkę.
Co za odmiana! - pomyślała, z lekka
zaniepokojona. Czyżby znów coś knuł?
- Nie zabawię długo - powiedziała do
Jimmy'ego. - Idę...
- Do nowego skrzydła?
- Za bystry jesteś na tę pracę - mruknęła
wyniośle. Ruszyła korytarzem, czując, że
zaczyna wpadać w panikę. Czy wezwał ją do
swego gabinetu po to, żeby dać jej burę za
spotkanie w korytarzu dziś rano,
zastanawiała się, podchodząc do drzwi Moiry
Russell. W końcu on też ją zignorował. Nie,
nie mógłby być aż tak nieprzyjemny - doszła
do wniosku i weszła.
- Pan Massingham jest wolny - oznajmiła z
uśmiechem Moira Russell.
- Dzięki - odpowiedziała Leith, mając
nadzieję, że uśmiechem pokryje
zdenerwowanie. Zapukała, wzięła głęboki
oddech i weszła.
Naylor stał przy biurku, przeglądając jakieś
papiery. Serce Leith zabiło mocno - Boże
drogi, jakże ona go kocha!
- Dzień dobry - jakaś aktorka głęboko w jej
wnętrzu powitała go uprzejmie na użytek
sekretarki. Kiedy wreszcie podniósł oczy,
zamknęła drzwi. - Chciałeś widzieć się ze
mną?
- Wejdź - zaprosił ją, a potem rzucił papiery
na biurko i podszedł do okna. Milczał przez
chwilę, jakby roztaczający się stamtąd widok
był bardzo interesujący. Nagle otrząsnął się z
zadumy i powiedział:
- Wygląda na to, że wujostwo chcą lepiej
poznać kobietę, którą mam pojąć za żonę.
Leith odwróciła wzrok. Poczuła ukłucie bólu
na myśl, że jeśli Naylor ożeni się, to na pewno
nie z nią.
- Zapraszają nas na weekend do Parkwood-
dodał. Nie! - pomyślała zrezygnowana Leith.
Dość już tej całej farsy!
- Zacznijmy od tego-odezwała się-że nie wyjdę
za ciebie i...
Urwała, kiedy dostrzegła pulsowanie żyłki na
jego skroni i mimowolny ruch głowy w tył. Z
ponurego błysku w jego oczach domyśliła się,
że obraziła go.
- Mogłabyś przynajmniej poczekać, aż cię ktoś
poprosi, zanim odmówisz - stwierdził
lodowato.
Leith aż skurczyła się po tych brutalnych
słowach. Pomyślała, że za żadne skarby nie
pojedzie z nim do Parkwood. Chyba wyczytał
z jej twarzy ból i bunt, bo dodał już o wiele
spokojniejszym tonem:
- Ciotka i wujek byli dla mnie jak rodzice...
wiele im zawdzięczam...
- Czy dlatego ich okłamujesz? - rzuciła ostro,
bo Naylor pielęgnując swoje uczucia rodzinne
zdawał się nie zwracać uwagi na to, że czyni
to jej kosztem.
- Wiesz, dlaczego muszę to robić - odparł.
Miękkie nuty znikły z jego głosu.
- Odśwież mi pamięć!
- Czy muszę ci przypominać, że zabrałem cię
do domu tylko po to, aby pokazać Travisowi,
że kochasz kogoś innego - zwrot ten,
dotyczący go w większym stopniu, niż sądził,
trafił zbyt blisko celu. Leith instynktownie
odwróciła się, żeby wyjść.
- Mogę z miejsca cię zwolnić! - wybuchnął
Naylor, zanim zdołała zrobić choćby krok.
Stanęła nieruchomo i dopiero kiedy poczuła,
że może już zapanować nad sobą, odwróciła
się powoli. Nie musiał nawet mówić, że gdyby
oskarżyła go o niesprawiedliwe wyrzucenie z
pracy, każdy sąd stanąłby po jego stronie.
Stąd w jej oczach pojawiła się spora doza
nienawiści.
- Bez zapłaty, oczywiście? - zapytała wrogo.
- Masz rację! - odparł zimno.
- Niech cię szlag trafi! - rzuciła mu w twarz.
Wzruszył ramionami ignorując jej zranione
uczucia.
- W każdym razie, dopóki nie zdecyduję
inaczej, jesteś moją narzeczoną - warknął. -
Przyjadę po ciebie jutro o jedenastej.
Leith przez chwilę spoglądała na niego z
buntem w oczach. Los wyśmiał bezlitośnie
żałosne zaklęcia, że nigdy więcej noga jej nie
postanie w Parkwood.
Odwróciła się i uciekła.
Po powrocie do domu długo rozpamiętywała
władczy sposób, w jaki ją potraktował. Nie
mogła pojąć, dlaczego nie kazała, aby ją
zwolnił, zostawił w spokoju i poszedł do
wszystkich diabłów.
W sobotę rano nadal myślała, jaki sens ma
wyjazd do Parkwood. Tydzień temu pojechała
tam, żeby Travis nie myślał już o niej jako o
swej dziewczynie, było to zresztą ultimatum
Naylora. Tym razem jedzie już nie jako
dziewczyna, lecz jako jego narzeczona. Gdzie
tu logika? Naylor zabiera ją, żeby wujostwo
lepiej poznali jego przyszłą żonę, podczas gdy
wie doskonale, że na pewno się nie pobiorą. O
jedenastej zadźwięczał dzwonek u drzwi.
- Jestem gotowa - powiedziała chłodno. Nie
czuła potrzeby zapraszania go do środka, więc
tylko odwróciła się i poszła po torbę.
Naylor jednak wszedł bez zaproszenia.
- Jedna sprawa, zanim wyjdziemy –
powstrzymał ją-
Przystanęła i spojrzała na niego pytająco. Nie
rozumiała, o co chodzi, i czekała na
wyjaśnienia do chwili, kiedy wyjął z kieszeni
pierścionek i spróbował włożyć jej na palec.
Z zachwytem spoglądała na cacko z
brylantów i szmaragdów. Nagle dotarło do
niej, co oznacza ten gest i poczuła, że wzbiera
w niej piekielna złość.
- O, nie! Na pewno nie będę tego nosić! -
krzyknęła gwałtownie.
- Co, nie dość dobry dla ciebie? - warknął.
Była to kropla, która przepełniła miarę.
Wszystkie stresy, napięcia i cierpienia, jakie
przeżyła w ciągu ostatnich tygodni,
skumulowały się. Upuściła torbę na podłogę i
ręką zakreśliła łuk. Naylor zareagował
błyskawicznie i chwycił ją za przegub, zanim
zdążyła dosięgnąć celu. Pozbawiona
możliwości fizycznego wyładowania zawyła:
- Skoro nie możesz zrozumieć, że nie
interesuje mnie zawartość męskiego portfela
ani ile z tego będę miała, to ty potrzebujesz
okularów! Jeśli... - nie zdołała dokończyć, bo
uświadomiła sobie, że Naylor uspokaja ją, tuli
w kojącym uścisku.
- Ciii - wyszeptał w jej włosy i Leith nagle
poczuła się bezsilna.
Wkrótce jednak złapała drugi oddech i choć
cudownie było czuć jego ramiona wokół siebie,
nadludzkim wysiłkiem woli zdołała odsunąć
się od niego.
Puścił ją, ale wciąż trzymał w palcach klejnot.
- Przede wszystkim ciocia zwróci uwagę, czy
nosisz pierścionek zaręczynowy - mruknął
kusząco.
Leith trwała w swoim uporze.
- Ona mnie zna, Leith, wie, że włożę
pierścionek na palec mojej narzeczonej w
pierwszej dogodnej chwili.
Przeniosła spojrzenie z pierścionka na
Naylora, dostrzegła wyczekiwanie w jego
twarzy i znów spojrzała na klejnot. Czuła, że
coś się na niej wymusza, ale nie miało to
wielkiego znaczenia. Jednak jeśli ciotka ma
zadawać niepotrzebne pytania, lepiej aby
wzięła pierścionek. Wyciągnęła rękę.
- Czy one są prawdziwe... to znaczy,
kamienie? -zapytała, z oczami wlepionymi w
ogromny szmaragd pośrodku i dwa mniejsze
brylanty po obu stronach.
- Czy ofiarowałbym mej miłości atrapę? -
zażartował i Leith podziękowała mu za to
mrożącym spojrzeniem. Nie był dusigroszem,
więc pierścionek musi być prawdziwy.
Zadrżała na myśl o tym, ile mógł kosztować!
Wsunęła go na serdeczny palec - pasował
świetnie. Sam fakt włożenia go sprawił, że
nogi się pod nią ugięły. Potrzebowała czegoś
na otrzeźwienie.
- Nie jestem przyzwyczajona do noszenia
pierścionka stwierdziła kwaśno, żeby dodać
sobie sił. - Nie miej pretensji, jeśli go zgubię.
- Nie będę miał - odparł bezbarwnym głosem.
- I dostaniesz go z powrotem w tej samej
chwili, w której opuścimy Parkwood! -
uzupełniła z czystej przekory.
- Niech mnie diabli! - zakpił. - Jesteśmy
zaręczeni dopiero dwie minuty, a ona już mną
pomiata!
Zanim Leith zdołała znaleźć na to właściwą
odpowiedź, wziął torbę i razem wyszli z domu.
Sama myśl o tym, że ktokolwiek mógłby
pomiatać Naylorem rozbawiła ją serdecznie i
nareszcie rozluźniła się trochę.
- Leith, Naylor! - wykrzyknęła Cicely
Hepwood, wychodząc im na spotkanie.
Guthrie dołączył do nich minutę później i
wymienili powitalne uściski.
- Dałam ci ten sam pokój, co w zeszłym
tygodniu - szczebiotała radośnie gospodyni. -
Na pewno chcesz rozpakować się i umyć ręce
przed lunchem, ale zanim pójdziesz... -
zawahała się nagle. - Chyba masz pierścionek
zaręczynowy? - powiedziała powoli.
Leith skinęła głową, w duchu przyznając
Naylorowi medal za zdolność przewidywania.
Nie mogła jednak oprzeć się fali wzruszenia,
kiedy podała pani Hepwood lewą dłoń.
- Tak, i to bardzo piękny - stwierdziła
szczerze. Podczas, gdy Cicely rozpływała się
w zachwytach, Leith poczuła przemożną chęć
spojrzenia na Naylora. Patrzył na nią: nie na
ciotkę, nie na pierścionek, ale właśnie na nią -
i wydawał się bardzo zadowolony.
Odwróciła wzrok, przekonana, że rozumie
powód jego radości. Przewidział, że
pierścionek będzie pierwszą rzeczą, o którą
zapyta ciotka. Leith miała ochotę, aby znaleźć
się gdzieś na tyle blisko, żeby zobaczyć jego
minę, kiedy okaże się, że nie przewidział
czegoś... i złapał się we własne sidła!
Rozmyślając tak pobiegła na górę, żeby
odzyskać równowagę ducha i przyczesać
włosy przed lunchem. Siedząc w jadalni obok
Naylora czuła się o wiele, wiele pewniej.
Rozmowa podczas lunchu była wesoła i
sympatyczna. Nikt nie wspomniał Travisa, aż
do chwili kiedy Guthrie poprosił Naylora o
radę w sprawie kupna lasu.
- To pomysł Travisa. Wtedy pochłonięty był
ochroną dzikiej przyrody, ale zdaje się, że
ostatnio ma... inne sprawy na głowie.
- Mam nadzieję, że wszystko dobrze się
skończy - uspokajająco wtrącił Naylor i
pozornie niedbałym tonem zapytał: - A
właściwie gdzie on jest?
Na to pytanie odpowiedziała ciotka. Leith
zorientowała się nagle, że pod wesołą,
uśmiechniętą maską kryje się bardzo
zatroskana kobieta, która stara się ze
wszystkich sił traktować ją jak członka
rodziny.
- Travis był wczoraj bardzo niespokojny-
wyznała Cicely Hepwood. - Właściwie
przeżywał coś przez cały tydzień. Wczoraj
jednak cierpiał bardziej niż zwykle i... - głos
zadrżał jej lekko. Musiała przerwać na
chwilę, żeby odzyskać panowanie nad sobą. -
Ostatniej nocy zadzwonił, żebyśmy się nie
martwili, ale w ogóle nie wróci do domu. To
już druga noc, kiedy nie wiem, co się z nim
dzieje.
W tym momencie Leith z całego serca
zapragnęła uspokoić choć trochę panią
Hepwood. Ale co mogła powiedzieć? Travis
bardzo kochał Rosemary i myślał o niej bez
przerwy... ale tego nie mogła powiedzieć
nikomu.
W tej samej chwili Guthrie Hepwood zaczął
uspokajać żonę, że syn zjawi się na pewno
lada chwila. Leith uznała, że nie musi już
głowić się nad sposobem wytłumaczenia
Travisa. Przelotnie spojrzała na Naylora i aż
się cofnęła. Wyglądał, jakby ogarniała go
szewska pasja. Nigdy dotąd nie widziała w
jego oczach takiej wrogości i to wyraźnie pod
jej adresem!
Wstrząśnięta do głębi odwróciła wzrok i
zastanawiała się, co u licha palnęła tym
razem. Minęło kilka sekund, odrętwiały
umysł zaczął pracować i odpowiedź na
pytanie przyszła sama. Naylor ciągle dobrze
pamiętał, gdzie znalazł swego kuzyna tej
pierwszej nocy. Był, zdaje się, zupełnie
pewien, że znalazłby go tam i dzisiaj. Leith
poczuła odradzającą się wściekłość. Miała
dość tej koszmarnej podejrzliwości...
- Chyba pójdę się przebrać - oznajmiła. Zbyt
była rozgorączkowana, żeby wytrzymać w
bezpośredniej bliskości Naylora, kiedy
przejdą do salonu. Z uśmiechem przeprosiła
towarzystwo i wyszła.
Jeżeli była wściekła, to jej narzeczony z
pewnością dzielił ten nastrój, bo także
wymówił się i odszedł w tym samym
kierunku.
Żadne z nich nie odezwało się ani słowem,
dopóki nie znaleźli się przed drzwiami
sypialni.
- I co? - warknął, gdy Leith miała już wejść do
sypialni. Chwycił ją za ramię i niezbyt
delikatnie zwrócił twarz ku sobie.
Podniosła wzrok na jego agresywne, mroczne
oczy.
- Co i co? - wybuchnęła.
- Widziałaś się z Travisem ostatniej nocy? -
syknął.
- Chodzi ci o to, czy został na noc? A był tam,
kiedy przyszedłeś po mnie rano? - odpaliła i
zaczerpnęła tchu. - Oddać ci pierścionek? -
zadrwiła. Była dość wściekła, żeby mieć na to
odwagę. Odwróciła się tyłem.
Nie odeszła daleko. Zanim zdążyła dotknąć
klamki, chwycił ją za ramiona i przycisnął do
ściany.
- Nie! - zaprotestowała, ale on nawet nie
udawał, że słucha. Całując, więził ją w
żelaznym uścisku.
Jego pocałunki były brutalne i sprawiały ból.
Usiłowała uwolnić się za wszelką cenę, ale to
tylko wzmagało jego podniecenie.
Była równie wściekła na siebie, jak na niego.
Wiedziała, że potrafi ją rozbroić. W chwili gdy
jego złość nieco minęła albo może zmęczyły go
pocałunki, zdołała uwolnić dłonie i wesprzeć
je na jego piersi. Odepchnęła go z całej siły i -
nagle poczuła, że jest wolna. Nie czekała na
wyjaśnienia. Błyskawicznie znalazła się w
sypialni i zamknęła drzwi.
Oparła się o nie plecami w obawie, że zechce
wejść. Nasłuchiwała ze wstrzymanym
oddechem. Nie dobiegał żaden szmer, więc
uznała, że musiał sobie pójść.
Podeszła do okna i spojrzała na
rozsłoneczniony trawnik. Poczuła, że jest zbyt
wzburzona, by siedzieć w pokoju do samej
kolacji. Postanowiła udać się na przechadzkę
- przy odrobinie szczęścia może uda jej się nie
spotkać Naylora.
Niedyskretne pytania i brutalny pocałunek
wciąż jeszcze tkwiły w jej pamięci. Doszła
jednak do wniosku, że gdyby nawet
próbowała dowiedzieć się, dlaczego był taki
wściekły i omal jej nie pobił, prawdopodobnie
odpowiedź nie byłaby zbyt miła. W końcu i
tak wszystko okaże się jej winą!
Po drodze zauważyła, że drzwi do salonu są
zamknięte. Miała ogromną ochotę wyjść nie
mówiąc nikomu ani słowa, ale czuła, że winna
jest gospodarzom tę grzeczność. Nawet, jeśli
nie będzie umiała odpowiedzieć na pytanie, co
się stało z Naylorem.
Podeszła do drzwi salonu, przywołała na
twarz miły uśmiech i weszła. Państwa
Hepwood nie było w pokoju. Miała pecha, w
salonie był właśnie Naylor.
Zatrzymała się raptownie i już miała wyjść,
kiedy zawołał ją po imieniu. Wydawał się
równie wzburzony, jak ona i natychmiast
spojrzał na jej lewą dłoń.
- Szukałam pani Hepwood - powiedziała
szybko przyłapując się na tym, że patrzy na
jego usta, te same, które tak brutalnie ją
całowały. Nagle zapragnęła podejść i
pocałować go, tak jakby można było zetrzeć
całe zło, które już się stało.
Pewnie uznałby ją za szaloną...
- Po co ci moja ciotka? - zapytał. Znowu był
podejrzliwy.
- Nie zdradzę jej żadnej tajemnicy! - odparła
kwaśno, porzucając swe pokojowe zamiary. -
Powinna chyba wiedzieć, że idę na długi
spacer.
- Ciotka jest na górze - odpowiedział i Leith
zrobiła krok w kierunku wyjścia. Ale on
znowu zawołał ją po imieniu, więc odwróciła
się niechętnie.
- Leith, ja... - zaczął powoli, ale nagle urwał.
Coś, co zobaczył przez wysokie francuskie
okno, nie pozwoliło mu dokończyć.
- Travis! - wykrzyknęła Leith, rozpoznając
jego kuzyna. Pomyślała, że widok syna
przyniesie pani Hepwood ogromną ulgę, kiedy
u boku Travisa dostrzegła znajomą postać.
- Rosemary! - wyjąkała, kompletnie
zaskoczona i pobiegła, żeby gorąco uściskać
przyjaciółkę.
- Myślałem, że mama i tato będą tutaj, więc
poszedłem na skróty przez trawnik - wyjaśnił
Travis, roześmiany, najszczęśliwszy człowiek
na świecie. - Cieszę się, że tu jesteś, Leith.
Powinnaś wiedzieć pierwsza.
- Dzwoniłeś do Rosemary - domyśliła się.
- Jeszcze lepiej! - odparł, zaborczo obejmując
ramieniem swoją miłość. - Po parszywej nocy
pomyślałem, że oszaleję, jeśli czegoś szybko
nie zrobię. Rano pojechałem do Dorset i...
- Pojechałeś do Hazelbury? Do domu
Rosemary? - dopytywała się zdumiona Leith.
- Nie mogłem dłużej wytrzymać - odparł. -
Wydawało mi się, że im dłużej Rosemary
zostaje z rodzicami, tym bardziej wpajają jej
swoje przesądy. W każdym razie trząsłem się
jak osika, kiedy oznajmiłem państwu Green,
że zamierzam poślubić ich córkę i...
- Poślubić! - ten okrzyk padł z ust Naylora.
Och, pomocy - pomyślała Leith, za chwilę ktoś
zapłaci głową. Miała podstawy, by
przypuszczać, że to będzie jej głowa.
- Ależ tak! - wykrzyknął entuzjastycznie
Travis, najwyraźniej w siódmym niebie i
niewrażliwy na czyjeś groźne miny.
- Słuchajcie, Rosemary była cudowna. Kiedy
zapytałem jej rodziców, co bardziej kochają,
szacunek sąsiadów czy własną córkę, pokazali
mi drzwi. A wtedy ona powiedziała, że
postanowiła dać Derekowi rozwód i idzie ze
mną.
- Czy ktoś mógłby powiedzieć mi... - zbyt
spokojnie wtrącił się Naylor - ... co się tu
dzieje, do jasnej cholery?
Przez moment Travis wydawał się wytrącony
z równowagi pytaniem kuzyna, ale już po
chwili rozpłynął się w uśmiechach.
- Wybacz mi, Naylor - sumitował się. - Jestem
cały w skowronkach. Zapomniałem, że nie
znasz Rosemary. Myślałem, że Leith, pomimo
moich usilnych błagań o dochowanie
tajemnicy, powiedziała ci o wszystkim.
- Dalej! - ponaglił Naylor. Jego głos był
bardziej spokojny niż kiedykolwiek. Cisza
przed burzą.
- Leith jednak była naprawdę lojalnym
przyjacielem - przyznał radośnie Travis. - Od
chwili, gdy spotkałem Rosemary po raz
pierwszy, była dla nas obojga ogromną
pomocą. A potem, kiedy Rosemary miała
kłopoty i nie chciała się ze mną widywać,
Leith była naszym posłańcem, koiła ból
mojego serca i... wyznaję... pijaństwa.
Szczególnie jednej nocy, kiedy byłem zbyt
zalany, żeby prowadzić, położyła mnie do
łóżka Sebastiana i pozwoliła wszystko
odespać.
Leith spojrzała na Naylora i dostrzegła, że
ten aż kipi ze złości. O, Boże, to już koniec! -
pomyślała.
- A więc... - zaczął Naylor dość groźnie, ale w
tym momencie w salonie pojawili się rodzice
Travisa.
- Travis! - zawołała Cicely i rozpromienionym
wzrokiem spojrzała na młodą kobietę, którą
jej syn wciąż obejmował ramieniem. - Widzę,
że przywiozłeś przyjaciółkę!
- Rosemary to coś więcej niż przyjaciółka -
dumnie odparł Travis. - Mamo, poznaj moją
przyszłą żonę.
- TRAVIS!
Nagle wszyscy zaczęli mówić jednocześnie.
Leith spojrzała na ciągle otwarte francuskie
okno. Właściwie teraz już może iść na ten
długi spacer. Zerknęła na Naylora, był
pochłonięty obserwowaniem rodziny.
Leith cichutko wyśliznęła się na zewnątrz.
Spojrzała na drogę, którą zamierzała pójść i
nagle poczuła się dziwnie zagubiona. Droga
przecinała otwarte pole... a ona nie chciała
być dostrzeżona.
Nieco dalej, na lewo, znajdował się letni
domek. W nadziei, że nie jest zamknięty,
pobiegła ku niemu jak na skrzydłach.
Miała szczęście. Oszklone drzwi ustąpiły pod
dotknięciem jej ręki. Weszła i przekonała się,
że domek jest większy, niż wydawał się z
zewnątrz.
Opadła na wyściełaną sofę. W głowie
szumiało jej od wrażeń. Była szczęśliwa, że
być może Travis i Rosemary nareszcie zaczną
czerpać radość ze swej miłości.
Wkrótce Leith zapomniała o szczęśliwej
parze. Znowu stanęła jej przed oczami
wściekła mina Naylora. Było w niej coś
groźnego. Naylor nie należał do ludzi, którzy
zwlekają z wyciąganiem wniosków i Leith
wiedziała, że chwila pokuty jest bliska.
Usłyszała kroki. Poderwała głowę, gdy cień
padł na oszklone drzwi, i zamarła.
Rozpoznała wysokiego mężczyznę, stojącego z
dłonią na klamce i pojęła, że nadszedł czas
wyjaśnień...
Nie odrywała od niego oczu, gdy z bezlitosną
miną wszedł do domku.
Stanął przed nią i przez długą chwilę po
prostu patrzył z góry.
- No - odezwał się twardym, ostrym głosem.
-Mów.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
- O... czym? - zapytała. Ta odpowiedź nie
została przyjęta zbyt dobrze.
- Ostrzegam cię - rzekł lodowato. - Nie mam
nastroju do zabawy.
Wskazał głową na dom.
- Możesz zacząć od wyjaśnienia mi, o co do
cholery tam chodzi!
Leith starała się zachować spokój.
- To chyba mówi samo za siebie - odparła
oschle. Oczy Naylora zwęziły się, ręce
zacisnęły w pięści.
Przyciągnął do siebie fotel i usiadł naprzeciw
niej. Zablokował jej w ten sposób drogę do
drzwi. Przechylił się i wycedził gniewnie:
- Dobra, zaczynamy od początku. Kim u
diabła jest Sebastian?
Treść pytania tak zaskoczyła Leith, że o mały
włos nie wyparła się własnego brata.
- On... mm... jest w... mm... Indiach, na...
-zaczęła.
- Do jasnej cho... - Naylor zmełł w ustach
przekleństwo. Zachowywał się jak człowiek,
którego oszukano, i teraz nie pozwoli na
dalsze kłamstwa. Chce mieć zatem wszystkie
kropki nad I, wszystkie kreseczki nad T i nic,
zupełnie nic nie pozostawiać domysłom. -
Sebastian to twój brat, tak? Jedyny brat?
- Sebastian jest moim jedynym bratem -
przyznała.
- Jak długo jest w Indiach? - rzucił Naylor, a
Leith klęła swe zmieszanie. Teraz, kiedy
chciała odpowiadać jak najszybciej, nie mogła
sobie przypomnieć.
- Niezbyt długo - odpowiedziała.
- Rok? Kilka miesięcy? - dopytywał się.
Skinęła głową. - Zanim wyjechał,
mieszkaliście razem?
- Zgadza się - odparła ostro, zirytowana lekko
jego dociekliwością. Wtedy pochwyciła błysk
zrozumienia w jego oczach.
- Hipotekę także spłacaliście razem? - nie
zawahał się wleźć z butami także w jej
finanse.
- Jeżeli musisz wiedzieć - wybuchnęła -
chcieliśmy kupić razem to mieszkanie. Żeby
oszczędzić ci pytań - dodała - złożyliśmy
depozyt w postaci pewnej sumy, którą zapisał
nam dziadek.
Naylor nie wydawał się ani trochę
zainteresowany sumą, jaką złożyli, ani
dziadkiem.
- A potem twój brat wyjechał i zostawił cię z
całym długiem, nie dając żadnego zlecenia
płatności pod jego nieobecność?
- Chyba zapomniał, że są... - Leith zaczęła
bronić Sebastiana, ale urwała. - To ciebie nie
dotyczy!
- palnęła bez namysłu. Kiedy spojrzała na
wyraz jego twarzy domyśliła się, że to nie był
dobry argument.
- To mnie cholernie dotyczy, kobieto! - ryknął.
- Zrobiłaś ze mnie kompletnego durnia. Nikt
nie robi takich rzeczy bez powodu, nawet ty!
- Miałam doskonały powód - podniosła głos.
- Jaki?
- Sam się o to prosiłeś!
- W jaki sposób?
- Masz kiepską pamięć! Od pierwszej chwili,
od tamtej nocy, kiedy przyszedłeś po Travisa,
zacząłeś...
- Do Travisa wrócimy za chwilę - uciął. -
Przedtem jednak powiesz mi, dlaczego
raczyłaś wprawdzie poinformować mnie, że
masz brata, ale umyślnie nie powiedziałaś, że
ma na imię Sebastian! To natychmiast
rozwiązałoby sprawę innego mężczyzny w
twoim życiu.
- Dawałeś mi jasno do zrozumienia, jaką
masz o mnie opinię, powinnam chyba robić
wszystko, żeby ją poprawić! - wybuchnęła.
- I, oczywiście, dlatego nigdy nie
wspomniałaś, że do niedawna twój brat
mieszkał z tobą i płacił połowę długu
hipotecznego, dzięki czemu mogłaś sobie po-
zwolić na takie mieszkanie. I również dlatego
pozwoliłaś mi myśleć, że to mieszkanie ma
tylko jedną sypialnię, podczas gdy
najwyraźniej są dwie. Co znaczy...
- O ile pamiętam - przerwała mu ostro Leith -
tamtej nocy, kiedy przyszedłeś po Travisa, nie
byłeś w nastroju do wycieczki po moich
nieruchomościach!
- Mogłaś mi wszystko wyjaśnić!
- Rzeczywiście, jak diabli! Bo ty miałeś ochotę
słuchać wyjaśnień!
- Jakaś kobieta unieszczęśliwiała Travisa...
był w twoim mieszkaniu, więc, na mój rozum,
to musiałaś być ty!
- No więc dowiedziałeś się właśnie, że to nie
ja.
- A ty czekałaś na ten dzień, co? - przerwał jej
szorstko.
- Czekałam?
- Niech mnie piekło...! - wybuchnął. - Założę
się, że nieraz miałaś ochotę roześmiać mi się
w twarz!
- Jestem tylko człowiekiem! - odparła,
pomijając milczeniem fakt, że częściej z jego
powodu była bliska łez niż śmiechu.
Okazało się, że śledztwo dopiero się rozkręca.
- Dlaczego pozwoliłaś mi sądzić, że jesteś
kochanką mojego kuzyna? - zapytał. -
Dlaczego...?
- Z tego, co sobie przypominam - ucięła wrogo
-chyba nie uwierzyłbyś mi, gdybym
powiedziała ci coś innego! Byłeś zdecydowany
myśleć o mnie jak o jakiejś... jakiejś harpii,
która czyha wyłącznie na portfel Travisa!
- Nawet nie próbowałaś przekonać mnie, że
jest inaczej! - rzekł oskarżająco. - Nawet nie
wspomniałaś o istnieniu tej dziewczyny.
- Rosemary nie chciała, aby ktokolwiek
wiedział o jej związku z Travisem - stanęła w
obronie przyjaciółki - a poza tym byłam
święcie przekonana, że już nigdy więcej cię
nie zobaczę.
- Hmmm - mruknął. Potarł dłonią podbródek
w zamyśleniu. Wydawało się, że coś sobie
przypomniał... i nagle rozluźnił się.
- To... dla mnie także była niespodzianka -
wyznał dziwnym, tęsknym tonem. -
Przechodząc, zajrzałem do pokoju i
zobaczyłem twoją kasztanową głowę...
- Rozpoznałeś mnie?
- Byłaś odwrócona plecami, uczesana inaczej,
ale... -powiódł spojrzeniem po jej długich,
lśniących lokach ten fantastyczny kolor
przyciągnął moją uwagę.
Leith nie była pewna, czy przypadkiem nie
woli, kiedy jest bezczelny, wściekły i
agresywny. Jego łagodność wytrącała jej broń
z ręki.
- Ja... też nie wiedziałam, że jesteś...
Naylorem Massinghamem, moim... szefem -
wyjaśniła.
- A ja nie byłem pewny, że kobieta, którą
nazywają Panną Lodowatą, jest tą samą
brązowowłosą pięknością, z którą kłóciłem się
w sobotę rano - odparł.
Och, Naylor, nie rób tego - myślała
rozdygotana Leith. Teraz jeszcze cięższą
walkę musiała stoczyć w poszukiwaniu
odpowiedzi.
- Cóż, kiedy już się dowiedziałeś, nie miałeś
żadnych skrupułów.
- Dużo mi to pomogło! - parsknął. Miękki ton
znów gdzieś się zapodział. - Tego samego
wieczoru, kiedy byłem na kolacji z
przyjaciółką, kogóż to ja widzę w tej samej
restauracji? Mego kuzyna, otaczającego
władczym ramieniem właśnie ciebie!
- Jeśli dobrze pamiętam, Travis jedynie
prowadził mnie do twojego stolika.
- Ale skoro nie byłaś jego dziewczyną,
dlaczego zgodziłaś się iść na kolację? -
dopytywał się.
- Jeśli już chcesz wiedzieć - odparła - dlatego,
że Rosemary pojechała do rodziców tydzień
wcześniej i wtedy jeszcze nie wróciła. Jej
rodzice są przeciwni rozwodowi, więc bała się
powiedzieć im o Travisie.
- Ha! - chrząknął z niesmakiem Naylor, ale
dalej naciskał: - To wciąż nie wyjaśnia,
dlaczego jadłaś z nim kolację.
Leith nie była zaskoczona jego dociekliwością,
ale szczerze zdziwił ją fakt, że nagle zaczął
mówić, jak człowiek zazdrosny! Odsunęła
jednak od siebie tę myśl.
- Poszłam z Travisem na kolację, ponieważ
Rosemary prosiła, żebym się nim opiekowała,
a poza tym był taki nieszczęśliwy... -
wyjaśniła bezdźwięcznym głosem. - Lubię go.
Lubię ich oboje - ciągnęła z determinacją. -
Kiedy Travis zadzwonił, nie miałam serca mu
odmówić. Wiedziałam, że musi się komuś
zwierzyć. Nigdy nie przyszło mi do głowy -
dodała szczerze - że ty możesz spędzać
wieczór w tym samym miejscu.
- Jasne, że nie! - napadł na nią Naylor. - Więc
dlaczego nie wyjaśniłaś tego przy następnym
spotkaniu?
Leith doskonale pamiętała to następne
spotkanie. Przyszedł do jej mieszkania i
całował ją...
- Nie mogłam - usiłowała odepchnąć od siebie
te wspomnienia - ponieważ wtedy Travis
poprosił, żebym nikomu nie mówiła o
Rosemary.
Nagle opanowały ją wyrzuty sumienia.
- Ja wiem, że to boli... jesteście przecież
rodziną -wyszeptała wzruszona - ale
Rosemary była naprawdę w rozpaczliwej
sytuacji. Ja... po prostu nie mogłam złamać
danego mu słowa.
- Oczywiście! - przerwał jej gwałtownie. -
Byłaś... Nagle urwał. Znieruchomiał, jakby
nieoczekiwanie zobaczył coś bardzo ważnego.
Leith pozostała napięta. Nie wiedziała, o
czym myśli, ale pamiętała jego niesamowitą
zdolność kojarzenia faktów.
- Nie mogłaś złamać słowa danego Travisowi,
- zaczął powoli - ponieważ go lubisz, tak?
- Hm... tak. Tak mi się wydaje - poddała się.
W dalszym ciągu nie wiedziała, o czym myśli
Naylor. W jego wyglądzie było coś dziwnego,
dziwny był także sposób, w jaki na nią
patrzył, jakby nie chciał nic przeoczyć. To
było nieco kłopotliwe.
- Z tego wynika - zaczął ostrożnie - że nie
złamałabyś słowa danego mnie... z tego
samego powodu?
Czyżby się czegoś domyślał?
- Czy mogę przyjąć, Leith, że... przynajmniej
w pewnym stopniu... lubisz także i mnie? -
ciągnął dalej.
- Tak... nie... oczywiście, że nie! - wyjąkała i
zaraz przekonała się, że takie zaprzeczenie
nie pomoże jej.
- A więc dlaczego - ciągnął uparcie - kiedy po-
prosiłem cię, byś nie mówiła Travisowi, że
nasze obustronne zauroczenie jest farsą...
dlaczego milczałaś... i dotrzymałaś słowa?
Leith usiłowała wziąć się w garść. Wreszcie, z
ulgą, przypomniała sobie najważniejszy
argument:
- Wiesz przecież. Stawką była moja praca.
Gdybym...
- Ale - wpadł jej w słowo - złożyłaś
wypowiedzenie.
- Wiem, ale... - wykręcała się, czując, że traci
grunt pod nogami. - Nie mogłam mu nic
powiedzieć, ponieważ z nim nie rozmawiałam.
- Jestem pewien, że decyzji o porzuceniu
pracy nie podjęłaś w poniedziałek, inaczej
powiedziałabyś Travisowi wszystko, gdy
przyszedł rano do biura.
Mam jeden wielki bałagan w głowie -
pomyślała Leith. Zapomniała o tym, że
widziała Travisa w poniedziałek.
- Ale - ciągnął dalej Naylor - może miałaś
ochotę powiedzieć mu o tym, że nie jesteśmy
naprawdę zaręczeni, teraz, w ten weekend?
- Nie wiem, o co ci chodi -wyjąkała dzielnie
Leith.
- Przyznam ci się, moja droga, że sam nie
bardzo wiem, co się dzieje - wyszeptał. - Wiem
tylko jedno - ciągnął - kocham Travisa jak
brata, ale nigdy, przenigdy nie pozwoliłbym,
żeby mi ciebie odebrał.
Leith wstrzymała oddech. Z trudem docierał
do niej sens tych słów.
- Nie rozumiem... - wyszeptała.
- Jesteś bystra i inteligentna, Leith. Myślę, że
rozumiesz mnie bardzo dobrze - stwierdził
stanowczo.
Nadal się nie odzywała, serce biło jej zbyt
mocno.
- Po tym wszystkim, co przeze mnie przeszłaś,
myślę, że teraz ja powinienem coś z siebie
dać... Zanim będę miał prawo oczekiwać...
Zielone oczy wpatrywały się w niego
nieruchomo.
- Mówisz... - zaczęła, ale musiała przerwać.
Spazmatycznie zaczerpnęła tchu i dokończyła
ledwie słyszalnym głosem: - Mówisz...
zagadkami.
- To mnie nie dziwi - zgodził się. - Odkąd cię
poznałem, żyję jak na karuzeli.
- Mówisz... poważnie? - wykrztusiła. Już nie
miała ochoty uciekać od niego.
- Nigdy nie mówiłem poważniej.
Nie odrywał czujnego spojrzenia od jej
twarzy.
- Od chwili, kiedy cię ujrzałem - oznajmił bez
ogródek - czuję do ciebie pociąg, nawet jeśli
sam tego nie chcę.
Leith zamknęła oczy. Tak bardzo
potrzebowała takich słów. Po tych wszystkich
ciosach, jakie jej zadał, mogła spodziewać się
wszystkiego, ale nie takich wyznań.
Nieważne, jakie będą tego skutki.
- N-naprawdę? - wyjąkała i przeszedł ją
dreszcz
- Od pierwszej n-nocy w moim mieszkaniu?
- O, tak - odparł łagodnie. - Wtedy,
oczywiście, sam nie chciałem przyjąć tego do
wiadomości. Byłem zaślepiony nienawiścią do
kobiety, która, jak sądziłem, zmieniła mego
beztroskiego kuzyna w zapijaczony,
storturowany wrak ludzki.
- On... naprawdę bardzo cierpiał -
współczująco wyjaśniła Leith.
- Ja też! - zawołał nagle. - Jeszcze o tobie nie
zapomniałem, kiedy na drugi dzień, wracając
do siebie po wizycie w dziale kontraktów,
zobaczyłem twoją kasztanową głowę. Miałem
przewodniczyć zebraniu, więc nie było czasu
na zatrzymywanie się, żeby zawrzeć
znajomość z jedynym pracownikiem, którego
opuściłem. I cóż ja robię? Zapominam o
spotkaniu i pędzę powiedzieć „Hallo" pannie
Leith Everett!
- Z... hm... z powodu koloru moich włosów?
- Możesz mi wierzyć - odparł. - A potem, kiedy
odwróciłaś się, byłem wstrząśnięty
odkryciem, że tak wspaniałe włosy ma tylko
jedna kobieta na świecie. Poszedłem na to
zebranie, nie wierząc samemu sobie, że z
miejsca cię nie zwolniłem, ba, nawet nie
miałem tego zamiaru.
- Wydawało ci się... że powinieneś mnie
zwolnić? - szybko zapytała Leith.
- To powinien być mój odruch - przyznał. - A
ja ostrzegałem cię tylko, byś nigdy więcej nie
widywała się z moim kuzynem... Jedynie po
to, żeby przekonać się, że jeszcze tego samego
wieczoru poszłaś z nim na kolację.
Miał bardzo żałosną minę, kiedy to mówił.
- Byłeś... zły?
- Wściekły - wyznał. -I coś jeszcze.
- O? - zdziwiła się. Nastrój, jaki zaczynał ich
ogarniać, w niczym nie przypominał tych
dwojga ludzi, którzy przed chwilą kłócili się
do upadłego.
- Jeśli chcesz wiedzieć, co jeszcze, to... - urwał,
jakby nagle potrzebował chwili przerwy - ... to
mogła być tylko zazdrość.
- Zazdrość! - wykrzyknęła Leith z
niedowierzaniem.
- A cóż by innego? - potwierdził spokojnie. - To
samo uczucie, które rozpętało się we mnie,
kiedy następnego wieczoru przyszedłem i
wydawało mi się, że w twojej sypialni jest
mężczyzna...
- Wielkie nieba! - jęknęła słabym głosem. -
Naprawdę byłeś zazdrosny. Pocałowałeś
mnie! - przypomniała, bo chciała coś
powiedzieć, aby potwierdzić tę nadzieję, która
nagle ożyła. To był właściwie jedyny fakt, jaki
zapamiętała z tamtej nocy.
- Tak... - odparł miękko - to miał być chłodny,
wyrachowany gest. Chciałem cię pocałować
bez emocji, na zimno. I nagle ty zaczęłaś
poddawać mi się, a ja musiałem walczyć jak
diabli, żeby nie zapomnieć, że jesteś w moich
ramionach... i nie dlatego, że jesteś piękna, a
mnie ogromnie się ten pocałunek spodobał...
- Ja też nie spodziewałam się... nie mogłam
uwierzyć... że tak ci odpowiedziałam... -
wyznała Leith.
Naylor wyciągnął rękę i ujął jej dłoń,
spoczywającą na kolanach. A potem cicho
zapytał:
- Leith, czy to coś znaczy?
- C-cóż... - męczyła się okropnie, aż wreszcie
przyznała nerwowo: - Ch-chyba tak.
- Na przykład? - ponaglił ją. Pochylił się i wy-
czekująco spojrzał jej w oczy. - Nie jesteś
pewna, czy rozumiesz, co mówię, prawda?
Leith patrzyła na niego oszołomiona.
- Chyba powiedziałem dość? - zapytał.
Leith odzyskała wreszcie zdolność mówienia.
–To czy to, co mówisz, nie jest przypadkiem...
częścią kary za to, że nie powiedziałam ci o
Rosemary i...
- Kary! - wykrzyknął przerażony - Och, nie!
Dokonałaś fantastycznych rzeczy, żeby
utrzymać Travisa przy zdrowych zmysłach... -
urwał. Serce Leith tłukło się jak oszalałe.
- Czy naprawdę czułabyś się ukarana, gdyby
to, co powiedziałem, nie było prawdą?
- Nigdy nie lubiłam być okłamywana -
odparła po paru chwilach wewnętrznej
walki... i musiała przyznać Naylorowi, ze i
ona nie była w porządku pod tym względem.
Umyślnie nie powiedziała mu przecież, że są
z Travisem jedynie przyjaciółmi.
To, co powiedział, wystarczyło jednak, by
mocno ścisnęła jego dłonie i spojrzała na
niego z miłością.
- Nie okłamuję cię, Leith. Poznałem gorycz
zazdrości i nie chciałbym, aby dotykał cię
inny mężczyzna. Pragnę cię tylko dla siebie.
- Pragniesz mnie? - wyszeptała drżącym
głosem. Nie chciała, aby brzmiał tak
płaczliwie, ale ta nutka wzruszenia zdawała
się rozczulać Naylora.
- Pragnę? Leith, jesteś moją miłością.
Przecież to właśnie usiłuję ci powiedzieć -
Naylor usiadł obok niej.
- Nie wierzę ci... - jednak jej oczy przeczyły
słowom. Naylor dostrzegł ich prawdziwy
wyraz i to dodało mu odwagi.
- A chcesz w to uwierzyć? - zapytał.
Leith w milczeniu wpatrywała się w niego, a
kiedy głos znów odmówił jej posłuszeństwa,
mogła zrobić tylko jedno. Skinęła głową.
- Więc sprawię, że uwierzysz! - wyszeptał
miękko, a potem delikatnie, czule, objął ją
ramionami.
Leith była bliska łez, tak cudowne to było
uczucie, gdy Naylor przytulił ją i niemal z
nabożeństwem dotknął ciepłymi, namiętnymi
wargami jej ust.
- Och, Naylor - jęknęła, gdy przerwał
pocałunek. Przyglądał się jej długo, pieszcząc
wzrokiem jej twarz, a potem muśnięciami ust,
lekkimi jak wietrzyk, zaczął okrywać jej oczy
i czoło.
- Kochasz mnie, najdroższa? - zapytał.
Delikatnie, pieszczotliwie odgarnął włosy z jej
czoła. - Chciałbym w to uwierzyć, ale choć
twoje oczy zdradzają, co czujesz, muszę to
usłyszeć, proszę...
Uśmiechnął się zachęcająco. Leith
uśmiechnęła się także.
- Tak, bardzo cię kocham, Naylor -
powiedziała.
- Moje kochanie! - wyszeptał.
W letnim domku na długie minuty
zapanowała cisza, kiedy oboje przylgnęli do
siebie, spleceni ramionami, i całowali się i
tulili, i znów całowali. Odsuwali się od siebie
tylko po to, by za chwilę znów czerpać radość
z bliskości. I znowu obejmowali się mocno, aż
wreszcie niedowierzanie stopniowo zmieniło
się w wiarę. W gorącym uścisku nagle zaczęło
do nich docierać, że to, co uważali za
nieosiągalne, nagle stało się rzeczywistością.
- Moja słodka, słodka, uwielbiana Leith
-mrukął, układając jej głowę wygodnie na
swym ramieniu.
- Wiem, że na to ani trochę nie zasłużyłem,
ale... powiedz mi to jeszcze raz.
- Że... cię kocham?
- I jeszcze raz.
- Kocham cię - zaśmiała się Leith.
- Niewiarygodna kobieto! Należę do ciebie -
rzekł gorąco.
- Jak to się stało, że mi to nigdy nie przyszło
do głowy? - zażartowała, wciąż zawstydzona,
choć wszystkie mury runęły już dawno.
- Nie powinno było - burknął z udanym
gniewem. -I bez tego miałem dość problemów,
żeby zrozumieć, co się ze mną dzieje. Nie
chciałem, żebyś jeszcze ty - powód moich
bezsennych nocy - znała moją słabość.
Leith nie mogła sobie wyobrazić słabego
Naylora.
- Ty też miałeś bezsenne noce? - zagadnęła.
- A ty też? - zapytał z niedowierzaniem, a gdy
przytaknęła, uśmiechnął się zadowolony.
- Mówiłeś, że nie możesz tego pojąć? Pragnęła
wiedzieć o nim wszystko, co tylko można
wiedzieć, ale nie miała pojęcia, od czego
zacząć.
- Nic nie mogłem pojąć - odparł. - Dopóki nie
zrozumiałem, dlaczego moje myśli wciąż
pełne są ciebie, nie wiedziałem, czemu jeszcze
cię nie wyrzuciłem. Dopiero później pojąłem,
że nie dlatego, że nie chciałem, ale dlatego, że
nie mogłem cię wyrzucić... Miałaś być tam,
gdzie mógłbym na ciebie patrzeć.
- Naprawdę? - westchnęła Leith. - Ty
potworze, a obiecywałeś, że mnie wyrzucisz, i
to bez odprawy!
- Uległem panice.
- Panice? Ty?
- Nie potrafiłem znieść myśli o weekendzie
bez ciebie, a kiedy odmówiłaś, straciłem
głowę i zagroziłem, że cię wyrzucę.
- Och, Naylor - miękko wyszeptała Leith.
- Kochanie moje... obudziłaś we mnie uczucia,
o które nawet się nie podejrzewałem. I to
bardzo różnorodne: zazdrość, rozpacz,
wściekłość, nadzieję. Nigdy dotąd nie
odczuwałem, nie cierpiałem tak mocno. -
Naylor przytulił policzek do jej włosów. - A
gdy na dodatek pojawił się jeszcze jeden facet,
jakiś Sebastian...
- Co zrobiłeś z jego kapeluszem? -
przypomniała sobie Leith.
- Dostanie inny - odparł Naylor, uśmiechając
się beztrosko. - Chciałem wyeliminować
wszystkich innych mężczyzn z twojego życia.
- Inni mężczyźni? Nie było innych mężczyzn! -
zaśmiała się.
- Ja o tym nie wiedziałem - burknął. - Zżerała
mnie zazdrość, kiedy zobaczyłem cię w
ramionach tego Fishera...
- Byłeś zazdrosny o Paula? - jej głos zniżył się
do szeptu.
Naylor przytaknął.
- Nawet kiedy zorientowałem się, że tak
stanowczo odrzuciłaś jego zaloty, nie
przestałem być zazdrosny.
- Naskarżyłeś na niego do Roberta Drewera -
przypomniała sobie Leith.
- I jeszcze jak! Nie życzę sobie tego rodzaju
napaści w mojej firmie, a zwłaszcza, kiedy
dotyczą ciebie! Uważasz pewnie, że jestem
bezczelny? Przecież ja także cię
napastowałem... ale to była twoja wina,
najdroższa!
- Moja? - zawołała tonem urażonej
niewinności.
- A o kim myślałem przez cały weekend?
- O mnie? - zapytała rozczulona.
- A o kim? - zaśmiał się. W jego uśmiechu było
samo słońce. - Nic dziwnego, że nie mogłem
się doczekać chwili, gdy przyjdziesz do mojego
biura w poniedziałek rano.
Leith była szczęśliwa.
- Myślałam, że chcesz mnie przepytać z
dokumentacji Palmer & Pearson, a ty
powiedziałeś mi, że mam zostać twoją
dziewczyną.
- A teraz mogę się tylko cieszyć, że zataiłaś
przede mną twój prawdziwy stosunek do
Travisa.
- Myślałam, że kiedy już się dowiesz, co
zrobiłam... czego nie zrobiłam, zamordujesz
mnie.
- Z całą przyjemnością, gdybym nie był w
tobie tak zakochany - odparł z uśmiechem. -
Zdecydowałem, iż jeśli tak bardzo zależy ci na
pracy, że zażądałaś mojego słowa, to będziesz
od tej pory miała furę zajęć.
- I powiedziałeś mojemu szefowi, że
powinnam mieć ich tyle, żeby zajęły mi dzień
i noc? - zapytała ponuro.
- Wybacz, nie wiedziałem jeszcze wtedy, kim
jest Sebastian. Byłem zbyt dumny, żeby
zapytać, a z zazdrości nie chciałem, aby
została ci choć odrobina czasu na kontakty
towarzyskie. Zazdrość ciążyła na mnie jak
przekleństwo. Jak nie Travis, to Sebastian...
A tego wieczoru, kiedy całą godzinę
przesiedziałem na parkingu w oczekiwaniu
na ciebie... ja, który nigdy nie czekałem na
żadną kobietę dłużej niż kwadrans!... ciągle
miałem przed oczami ciebie w towarzystwie
innego mężczyzny!
- A ja szukałam mieszkania. Wróciłam do
domu sama - wyszeptała.
- A kiedy się wściekłem, roześmiałaś mi się w
nos... i wtedy już wiedziałem, że cię kocham.
- Wiedziałeś?
- Z całą pewnością - odparł czule. - Ale krótko
byliśmy sami. Zaraz przyplątał się Travis.
Byłem załamany myślą, że on był twoim
kochankiem i musiałem wyjść, zanim się
zdradzę.
Leith spoglądała na niego czułym wzrokiem.
- Ze mną działo się to samo, zauważyłam u
siebie jakąś dziwną awersję do twoich
znajomych blondynek...
- Naprawdę? - roześmiał się uszczęśliwiony.
Pocałował ją serdecznie.
- Wiedziałaś, co to było, kiedy po raz pierwszy
poczułaś do mnie coś... innego niż nienawiść?
- zapytał, zanim jej serce zdołało uspokoić się.
- Mogę ci dokładnie powiedzieć - odparła
miękko. - Kiedy poczułam, że cię kocham.
Ostatniej soboty. Poszliśmy na spacer, a ty
powiedziałeś coś...
- Coś obraźliwego i bardzo nie na miejscu -
przypomniał sobie.
- A ja cię uderzyłam i...
- I należało mi się.
- Kiedy się ze mną zgadzasz, wytrącasz mi
broń z ręki - zaśmiała się.
- Będę o tym pamiętał - skinął głową... ale nie
pozwolił na zmianę tematu. - Mów dalej.
- To wszystko - uśmiechnęła się. - Pobiegłam
do domu, wściekła, zraniona i zagniewana... i
zrozumiałam, że nie dotknęłoby mnie to tak
bardzo, gdybym cię nie kochała.
Naylor natychmiast przygarnął ją do siebie i
ucałował tak czule, jakby chciał scałować
wszystkie ślady ran, jakie jej zadał.
- Czy to ci pomoże przebaczyć mi, kochanie,
jeśli powiem, że wiłem się potem w
piekielnych mękach?
- Przebaczę ci wszystko - zaofiarowała się, ale
coś jeszcze ją niepokoiło: - Nie cieszyłeś się z
powrotu do domu?
- Nie o to chodziło. Zdałem sobie sprawę, że
nienawidzę każdego spojrzenia i uśmiechu,
jakim podczas lunchu obdarzałaś Travisa. A
kiedy poszedłem za tobą i znalazłem cię w
bibliotece wraz z nim... czule dotykającą jego
ramienia....
- Och, Naylor - rozczuliła się. - Poszłam do
biblioteki, żeby zadzwonić do Rosemary.
Travis prosił mnie o to, na wypadek, gdyby jej
rodzice byli w domu. I rzeczywiście byli -
dorzuciła, gdy Naylor zrobił taką minę, jakby
chciał usłyszeć więcej. - Travis rozmawiał z
Rosemary, ale rozmowa urwała się. Był
zrozpaczony.
- I ja też - zauważył Naylor z półuśmieszkiem,
który już zdążyła pokochać.
- I dlatego podczas kolacji powiedziałeś o
naszych zaręczynach?
- Wydawało mi się, że nie masz zamiaru
skończyć z Travisem, dlatego zdecydowałem
się to zrobić za ciebie, ogłaszając, że jesteśmy
zaręczeni. Na złość sobie, bo wściekłaś się i
przez cały wieczór doprowadzałaś mnie do
szału, udając zakochaną. Chciałem, żebyś
była zakochana, a nie udawała - wyznał.
- Przepraszam - szepnęła miękko.
- To ja powinienem przepraszać - odparł
szybko i ciągnął: - Jakiś diabeł we mnie
wstąpił, kiedy przed drzwiami swojej sypialni
wykrzyczałaś, że Travis nieraz zostawał u
ciebie na noc. Poniosło mnie – głęboko
zaczerpnął tchu, jakby tamto wspomnienie
wciąż go prześladowało. - Przeraziłem cię,
prawda?
- Eee... nie tak bardzo - odparła,
przypominając sobie, jak bardzo wtedy
cierpiała jej urażona duma. -Tylko... tylko na
początku.
Po tym wyznaniu urwała nagle, bo na jego
twarzy dostrzegła wyraz bezgranicznego
zmieszania.
- Co się stało? - zapytała. - Co ja takiego...?
- Tamtej nocy... - wykrztusił. -Tamtej nocy
powiedziałaś, że jesteś dziewicą. Czy... to...?
- Prawda? - dokończyła za niego. Ze wzrokiem
utkwionym w jej twarzy skinął głową.
- Cóż... - odpowiedziała. - Nigdy nie miałam...
kochanka...
Wydawał się tak osłupiały, że musiała dodać
parę wyjaśnień.
- Byłeś pierwszym - szepnęła wstydliwie -
który zbliżył się do mnie najbardziej.
- Och, kochanie - jęknął. - Chodź tutaj.
Przytulił ją mocno i zaczął okrywać
delikatnymi
pocałunkami całą jej twarz.
- Och, moje kochanie - wyszeptał znowu. -
Moje zachowanie było naprawdę
niewybaczalne!
- Nie rozumiem... - szepnęła matowym
głosem, pozwalając przez długą chwilę
trzymać się w ramionach. Jego uścisk dawał
jej poczucie bezpieczeństwa. Dopiero potem
przyszła pora na wyjaśnienia.
- Kiedy ciotka i wujek wrócili ze stajni,
oprzytomniałem odrobinę i wróciłem do
pokoju, aby przeżyć jedną z najbardziej
koszmarnych nocy.
- Koszmarnych? - zdziwiła się, pamiętając
własne cierpienia. Nie przyszło jej do głowy,
że on mógł czuć to samo.
- A jakże inaczej? Wiedziałem, dlaczego
straciłaś poprzednią pracę, jak reagowałaś na
zaloty Fishera. To dało mi dowód twojej
wrażliwości i dumy. I oto ja, zakochany w
tobie jak wariat, dołączyłem do tej kolekcji.
Przecież rzuciłem się na ciebie, a ty byłaś tym
przerażona. Kiedy oprzytomniałem, omal nie
spaliłem się ze wstydu i dlatego
przyspieszyłem nasz wyjazd.
- I to był ten powód? - wykrzyknęła zdumiona
Leith. - Właściwie myślałam, że zostaniemy
parę godzin dłużej, ale...
- Chciałem wyjechać po lunchu, ale kiedy
zobaczyłem cię rano, a ty oblałaś się
rumieńcem, przyspieszyłem wyjazd. Byłem
przekonany, że ten rumieniec spowodował
uraz i strach. Uznałem, że powinienem
zabrać cię tam, gdzie poczujesz się
bezpieczna. Później chciałem... właściwie
próbowałem... powiedzieć ci, że nie musisz się
mnie bać...
- Nie bałam się ciebie! - szybko zapewniła go
Leith.
- Wiem, że zaczerwieniłam się wtedy w
sobotę, ale... hm... rzadko zdarza mi się...
hm... tulić do mężczyzny... prawie n-nago...
- Wstydziłaś się? - zawołał z
niedowierzaniem. Wyraz jego twarzy
złagodniał. - Wstydziłaś się, bo żaden
mężczyzna nigdy przedtem cię tak nie
oglądał! Najdroższa moja - wyszeptał i
przytulił ją.
- Nigdy nie bałam się ciebie, ani trochę - głos
Leith był chropowaty ze wzruszenia, ale
uważała, że powinna mu to powiedzieć. - W
zeszły poniedziałek trzymałeś mnie w
ramionach, a ja byłam bardzo szczęśliwa.
- Ty też? - wymruczał i wyznał: - Przylgnęłaś
do mnie, wydawało mi się, że usłyszysz bicie
mojego serca, bo tym razem tak nie udawałaś
jak przy wujostwie... Ale moje serce biło
mocno z innego powodu.
- Jakiego? - musiała się dowiedzieć.
- Znałem cię jako wrażliwą, ale pyskatą
kobietę - odparł uszczęśliwiony. - A jednak
brutalnie zasugerowałem, że interesują cię
wyłącznie moje pieniądze, zobaczyłem w
twoich oczach ból. Poczułem wtedy, że mogę
cię zranić. Może to okrutne, ale czyżby
znaczyło, że czujesz do mnie coś... cokolwiek,
chociaż trochę?
- I co zdecydowałeś? - zapytała, przesuwając
głowę tak, by widzieć jego twarz.
- Zanim zdążyłem to zrobić, pojawił się
Travis, a mnie znowu zaczęła zżerać zazdrość
i podejrzliwość. To, oczywiście, nie pomogło,
kobieto - warknął - bo tamtej nocy, kiedy
przyszedłem do ciebie, powiedziałaś mi, że
Travis zawsze będzie dla ciebie kimś
specjalnym. Nie mogłem tego przełknąć.
Musiałem wyjść, zanim zrobiłbym coś
głupiego.
- Och, kochany! - zawołała Leith. -
Powiedziałam to tylko ze strachu, że możesz
domyślić się, kogo kocham naprawdę.
- Ty czarownico! - szepnął miłośnie. - A zaraz
następnego dnia dobiłaś mnie wymawiając
pracę. Nie mogłem pozwolić ci odejść. Dlatego
zareagowałem tak gwałtownie.
- Raz-dwa przywołałeś mnie do porządku,
czyż nie? - roześmiała się.
- Masz rację - zaśmiał się. - Ale i tak nie
miałem pewności, czy po prostu nie
odejdziesz, nie czekając na moją zgodę. Omal
nie zwariowałem, zanim nie zobaczyłem cię w
piątek.
- Przecież spotkaliśmy się wczoraj rano na
korytarzu. Udałeś, że mnie nie widzisz -
przypomniała mu.
- Jak mogłem cię zaczepić? Twoja mina
wskazywała, że nie masz ochoty na rozmowę -
skontrował Naylor. - Ale i tak potem
przyszedłem po ciebie!
- Serio? - podskoczyła.
- Serio - potwierdził. Po tym wszystkim nie
wyobrażałem sobie, że mógłbym nie zobaczyć
cię przez cały weekend. Nigdy przedtem nie
tęskniłem za nikim. Co za potworne uczucie!
- I dlatego posłałeś po mnie wczoraj po
południu? Skinął głową.
- Nie byłem pewien, czy mi uwierzysz, że
wujostwo chcą cię lepiej poznać, ale tylko to
mogłem wymyślić, żebyś się zgodziła.
- Kłamałeś!
- Tak i nie - odparł. - To prawda, że moja
rodzina chce cię poznać... choć nigdy tego nie
powiedzieli.
- Ty kłamczuchu! - uśmiechnęła się z
uwielbieniem.
- To też prawda -zgodził się wesoło, choć jego
twarz pociemniała na chwilę. - Zaledwie tam
dotarliśmy, a już znowu z zazdrości
traktowałem cię... no, brutalnie.
Leith podniosła na niego oczy i zrozumiała,
jak straszne przeżywał tortury.
- A ja - wyszeptała cichutko - gdy tylko
zobaczyłam cię znowu, miałam ochotę zatrzeć
wszystko, co było, o tak - i leciutko, bardzo
leciutko pocałowała go.
- Naprawdę? - zapytał zdumiony.
- Słowo skauta! - uśmiechnęła się.
- Jesteś cudowna, będę ci to mówić
codziennie. Wtedy, kiedy uciekłaś przede mną
do sypialni, nie wiedziałem, co mam ze sobą
zrobić. Bałem się, że skrzywdziłem cię mimo
woli. Chciałem nareszcie skończyć tę farsę,
wyznać, co czuję naprawdę. Ale nagle pojawił
się Travis z inną kobietą, a ty zniknęłaś...
- Znalazłeś mnie bardzo szybko - zauważyła.
- Pewnie, że tak - odparł dumnie i podniósł do
ust jej dłoń, całując palec z pierścionkiem.
- Zaraz ci go oddam - wymamrotała
niezręcznie.
- Co?
- Pierścionek.
- Nie podoba ci się? Jeżeli nie, to...
- Nie o to chodzi - przerwała. - Jest piękny. Po
prostu, skoro nie jesteśmy zaręczeni, nie
chciałabym...
- Nie jesteśmy zaręczeni? Bogowie, Leith, a
jak sądzisz, o czym mówię od dłuższego
czasu? Musimy się pobrać jak najszybciej.
- Pobrać? - wykrztusiła. - M-my?
- A nie chcesz? - zapytał na swój dawny,
bezpośredni sposób.
Nie zastanawiała się ani chwili.
- Jasne, że chcę - odparła.
- Wyjdziesz za mnie?-upewnił się Naylor, jak
zwykle chciał mieć wszystkie kropki nad I i
kreseczki nad T.
- Jesteś pewien?
- Jak niczego na świecie - rzekł poważnie. -
Wczoraj, kiedy śmiałaś powiedzieć, że nie
wyjdziesz za mnie, sam byłem porażony siłą
mojej reakcji. Wiedziałem, że nie spocznę,
dopóki nie zostaniesz moją żoną. A teraz
odpowiedz mi po prostu tak i przestań mnie
już męczyć - poprosił.
- Tak, proszę pana - odparła posłusznie i roze-
śmiała się, a on razem z nią.