Za głosem serca


Za głosem serca

Autor: Anja

Prolog

Nie przypuszczałam, jak zwykła przeprowadzka może wszystko zmienić, jak może wywrócić czyjeś życie do góry nogami. Kiedy sądziłam, że ignoruję uczucie, nad którym tak naprawdę nigdy nie miałam kontroli, zbliżaliśmy się do siebie jeszcze bardziej. Stojąc tu, wspominam całe swoje życie. Nie było długie, ani wypełnione ważnymi doświadczeniami. Po prostu było. Jednak ostatni rok zupełnie je odmienił. Wydawało mi się, że znam to uczucie, jego znaczenie, jego siłę, możliwości. Jak się okazało - wydawało mi się. W oszukiwaniu samej siebie byłam mistrzynią, ale oszukać przeznaczenia nie mogłam.

Nie wyobrażam sobie dalszego egzystowania bez niego. To, że pojawił się na mojej drodze, było największym szczęściem, jakie mogło mnie spotkać, ale też największym przekleństwem. Nie wiem, jak mogę w ogóle myśleć w taki sposób, ale w pewnym sensie nasza miłość od początku była przeklęta, skazana na niepowodzenie. Ale przeznaczenie zadecydowało inaczej i teraz jestem mu za to dozgonnie wdzięczna.
Wstrząsnął mną dreszcz - zmarzłam stojąc tak nieruchomo, poddając się refleksjom i, o ironio, miałam pozostać taka na wieki - martwa i zimna. Musiał to zauważyć, bo podszedł bezgłośnie i złożył swoja dłoń na moim ramieniu. Zaskoczona drgnęłam lekko i nawet sama słyszałam przyspieszone bicie mojego serca, które wypełniło cały pokój. Dla niego musiało to brzmieć jak bicie kościelnego dzwonu; uśmiechnęłam się do siebie na tę myśl.

Nagle poczułam jego drugą dłoń. Chwycił nią wszystkie moje włosy i przełożył je na prawe ramię. Mimowolnie zamknęłam oczy i odchyliłam nieznacznie głowę, powoli wypuszczając powietrze przez lekko uchylone usta. Jego słodki, jedyny w swoim rodzaju zapach, subtelny dotyk... I cały on - już na zawsze mój.

Zmroził mnie jego zimny oddech, a świadomość wspólnej przyszłości wywołała na mojej twarzy kolejny uśmiech - tak ambitnie jest przeciwstawiać się losowi, ale zgoda na to, co nam oferuje, sprawia jeszcze większą przyjemność.

Rozdział 1.

Wróciłam ze szkoły, trzęsąc się ze zdenerwowania. Dzięki Bogu, na podjeździe brakowało radiowozu - wiedziałam, że gdybym zastała ojca w domu, nie dałby mi spokoju. Bycie córką komendanta miało swoje zalety: nikt nigdy nie śmiał się mnie o nic czepiać - co nie znaczy, że mnie unikano - z drugiej jednak strony, po latach pracy w policji, przed tatą nie dało się czegokolwiek zataić. Byłam zawsze jego małą córeczką, oczkiem w głowie, o które trzeba się nadmiernie troszczyć, bez względu na wiek. Czasami żałowałam, że nie posiadam żadnego rodzeństwa, starszego czy młodszego, bo w zasadzie, oprócz znajomych ze szkoły, nie miałam ani z kim wyjść, ani pogadać. Fakt faktem, z mamą mogłam rozmawiać o wszystkim - cieszyłam się, że znajduję w niej takie oparcie i bratnią duszę, podczas gdy moje koleżanki narzekały na brak zrozumienia ze strony rodziców. Ale ploteczki z matką to nie to samo, co sekrety z siostrą lub bratem…

Cullenowie. Ciekawe, jak oni się dogadywali. Niby spokojna rodzinka, jednak gołym okiem widać, że coś w nich „siedzi”. Większość ludzi w moim wieku z Forks było jedynakami, więc, mimo iż od ich przyjazdu minęło sporo czasu, nadal wiele osób zastanawiało się, jak to jest, żyć w tak dużym gronie. Pięcioro rodzeństwa, wprawdzie „przyszywanego”, ale zawsze rodzeństwa.

Ochłonęłam trochę, rozmyślając o szkolnych sprawach i „nowinkach z życia bogatych i pięknych Cullenów”; nie zauważyłam kiedy wysiadłam z samochodu i powlokłam się po schodach na górę. Zapomniałam o Bożym świecie i nie przejmowałam się nawet, że mama rozpocznie zaraz własne śledztwo, dotyczące mojego samopoczucia.

Mike przegiął i z jednej strony nie zamierzałam tego przed nikim ukrywać - kiedy tylko przypominałam sobie naszą rozmowę, byłam gotowa każdemu wykrzyczeć swój żal. Ale wiedziałam, że nie był to dobry pomysł. „Spokój, spokój, spokój” pomyślałam i wtedy w takt wypowiadanych w mojej głowie słów, mama zapukała do pokoju:
- Co jest skarbie? Coś w szkole?
Otworzyła powoli, opierając się jedną ręką o klamkę, a drugą o krawędź drzwi. Znów opanowała mnie ta fala odwagi, chęci opowiedzenia jej o wszystkim. Choć i tak dobrze znałam jej odpowiedź.
- Nie... To znaczy tak. To znaczy... pokłóciłam się Mike'iem.
- Coś poważnego?
- Nie wiem. Raczej nie. - skłamałam.
- O co poszło? - wkroczyła teraz do pokoju i przysiadła na krawędzi biurka. Słyszałam podniecenie w jej głosie.
- Wiesz... to naprawdę nic wielkiego. Zajmę się czymś i pewnie zaraz mi przejdzie. - Podniosłam teraz głowę i zobaczyłam zawód w jej oczach. Co miałam zrobić, skoro nie chciałam z nią o tym rozmawiać? Ciężko mi było ją tak spławiać, więc czułam się jeszcze bardziej podle.
- Dobrze. Tylko pamiętaj, nie rób nigdy nic wbrew sobie. Jeśli to nie chłopak dla ciebie, to po prostu daj sobie spokój. - Spodziewałam się tej sentencji.
- Tak, wiem mamo. - odparłam, lekko się uśmiechając. Chciałam rozładować jakoś to napięcie, które między nami powstało. Czułam, że ona chce wiedzieć, a ona czuła, że coś przed nią ukrywam. Odepchnęła się nogą od biurka i obróciła się by wyjść. Zamykała już drzwi, kiedy w ostatniej chwili otworzyła je na oścież, nadal wisząc na klamce, a prawą ręką łapiąc się za futrynę.
- A tak w ogóle, to obiad jest gotowy. Przyjdź zaraz. - Puściła mi perskie oczko i, nie czekając na odpowiedź, zeszła na dół.

Usiadłam na łóżku opierając łokcie o kolana, a brodę składając na nadgarstkach. Sama już nie wiedziałam czy dobrze robię, nie mówiąc jej o niczym. Ale nie byłam już małą dziewczynką - nie potrzebowałam adwokata, szczególnie w intymnych sprawach między mną, a moim chłopakiem. Chłopakiem. Czy powinnam już używać tego pojęcia w czasie przeszłym?

Musiałam przemyśleć to wszystko jeszcze raz. W zasadzie to jestem małą dziewczynką. A on z kolei pieprzonym gówniarzem, myślącym tylko o „jednym”. Ale gdybym nie była małą dziewczynką, zachowałabym się z klasą, nie zaś wybiegła z przekleństwami na ustach, nie stawiając sprawy jasno. Zatem, jeśli on jest gówniarzem, ja powinnam zachować się odpowiedzialnie i spokojnie z nim porozmawiać.

Przebierając się w stary dres, postanowiłam ułożyć w głowie dojrzałą przemowę, która zwali Mike'a z nóg, ale najpierw musiałam znaleźć odpowiednie dla mojej kontemplacji warunki.

Najlepiej myślało mi się przy sprzątaniu. Ta prozaiczna czynność niesamowicie mnie uspokajała i pozwalała trzeźwo i z dystansem spojrzeć na wiele spraw. Jednak odkąd mama zmieniła pracę i nie wyjeżdżała tak często, przejęła część obowiązków domowych, będących do tej pory na mojej głowie.

Stanęłam pośrodku pokoju i złapałam się pod boki. Chociaż nie było nic do sprzątania, pracy domowej też o dziwo żadnej, nie licząc przeczytania ostatnich tematów z książki, zrobiłam obrót wokół własnej osi, wodząc wzrokiem i szukając czegoś co mogłoby mi zająć popołudnie. Zaczęłam wpatrywać się w las za oknem... Było dzisiaj nader słonecznie, poza tym ostatnio na spacerze byłam z Mike'iem dawno temu. Z Mike'iem. Na myśl o nim przełknęłam głośno ślinę. Ale właściwie, czemu nie? Ruch mi dobrze zrobi...


- Hej, a ty dokąd? - mama zawołała do mnie z kanapy, gdy zauważyła, że ubieram kurtkę.
- Idę się przejść.
- Teraz? A obiad? Nie jadłaś nic od rana. - Podeszła do mnie i oparła jednym ramieniem o ścianę.
- Obiad? - spytałam jakbym usłyszała taką sugestię pierwszy raz w życiu. - Mhhmm zjem później. - Potrzebna mi była jakaś wymówka, więc wykorzystałam to, że słońce na chwilę wyjrzało zza chmur. - Jest dzisiaj tak ciepło, jak nie Forks.
- Niech Ci będzie. Tylko proszę, nie bądź za długo - dobrze wiesz, jak jest z...
- Wiem, wiem. Na razie. - posłałam jej całusa.
- Na razie. - zamykałam już za sobą i kątem oka zobaczyłam jak się uśmiecha i kręci głową.

***

Nie licząc, że tak dobra pogoda utrzyma się całe popołudnie, narzuciłam sobie większe tempo. W końcu szłam coraz szybciej, od czasu do czasu potykając się o korzenie, albo zahaczając nogą o pnącza. Po chwili zwolniłam - dobrze wiedziałam, jak takie wyścigi mogą się dla mnie skończyć.
- Dlaczego ja się tym t a k przejmuję. Pomyślmy...
Zatrzymałam się i oparłam plecami o drzewo, splatając ręce na piersiach. Zamknęłam oczy, żeby promienie słońca mogły mnie swobodnie połaskotać po twarzy i wzięłam głęboki oddech.

Rozważałam teraz wszelkie możliwe scenariusze, ewentualne argumenty jakie mogłam wysunąć w rozmowie z Mike'iem. W tej chwili momentalnie zrobiło się chłodno, słońce znów schowało się za chmury, a zimny podmuch wiatru przyniósł jakiś przyjemny, słodki zapach. Otworzyłam oczy, które, mimo że dotychczas zamknięte, nie mogły przyzwyczaić się do nagłego półmroku. Teraz dopiero zorientowałam się jak daleko poniosły mnie nogi, więc czym prędzej ruszyłam z miejsca, tym bardziej, że zaczynało padać. Świetnie, po prostu świetnie.

Postanowiłam pobiec, chociaż to i tak by nic nie dało, bo padało coraz mocniej, a do domu miałam jeszcze spory kawałek. W dodatku wszystko było teraz śliskie, a to wcale nie pomagało takiej ofermie jak ja.
- Aaaauuu! Cholera!!!
Wydarłam się na cały głos - wiedziałam, czułam, że nie wrócę do domu w jednym kawałku. Dlaczego akurat t a myśl musiała się urzeczywistnić?! Próbowałam wstać, ale lewa kostka tak przeraźliwie bolała, że tylko klapnęłam na ziemię.
- Nie, tylko nie to, nie... - jęknęłam, obejmując głowę dłońmi. Łzy zaczęły spływać mi po policzkach - pękło coś we mnie i kompletnie nie umiałam się powstrzymać przed tym płaczem. Dopiero co się uspokoiłam, a teraz w głowie miałam same czarne jak smoła myśli, bez krzty optymizmu. Było mi już obojętne czy będę mokra od deszczu, od łez, czy od tego, że siedziałam na zmokniętej ziemi.

Straciłam ochotę do wszystkiego. Poddawałam się pesymizmowi, który „ofiarowywał” mi nokautujące ciosy, jeden za drugim. Wszystko się dzisiaj skumulowało, mój wielki pech ukazał swoje najbardziej perfidne oblicze. W głowie zaczęły się kotłować pytania. Pytania bez odpowiedzi, ze szczególną przewagą tych zaczynających się od „dla-cze-go”. Nie wiem, czy mówiłam je na głos, czy tylko w mojej głowie, a może wyrzucałam z siebie jakieś niezrozumiałe półsłówka. Nie byłam świadoma tego, co się ze mną działo.

I nagle pomyślałam o rodzicach. Mama pewnie stała już w oknie i zamartwiała gdzie się podziała jej stuknięta córka, a tato zapewne zaraz nie wytrzyma i pójdzie mnie szukać. Pomyślałam, że powinnam wracać, bo nie mogę im tego zrobić, ale jakaś nieznana siła przykuwała mnie do ziemi. Próbowałam nie tracić rozsądku i jeszcze raz podniosłam się do góry, ale ból w kostce sprawił, że kolana się pode mną ugięły, jakby były z waty. Wszystko wokół zaczęło się drastycznie szybko kręcić - stres i głód zrobiły swoje.

Drzewa były już tylko jedną, zielono-czarną plamą i czułam, że upadam.

Rozdział 2.

BPOV

Ale nie przewróciłam się. Opierałam się o coś plecami, po czym delikatnie opadłam między paprocie i trawy. Poczułam jakąś błogą ulgę, ale właśnie ta błogość zbiła mnie z pantałyku. Przecież powinnam była paść martwo na ziemię. W jednym momencie ocknęłam się, serce podskoczyło mi do gardła i poczułam nagły przypływ adrenaliny.
- Bella? Bella?!
Ktoś mnie wołał, ale byłam zbyt zszokowana i wystraszona by zrozumieć o co w tym wszystkim chodzi. W dodatku nadal cały świat wirował i nie mogłam dojrzeć w tym chaosie tańczących drzew, kto do mnie mówi. Strasznie mnie to frustrowało,
a kolejna fala adrenaliny przepływała przez moje ciało.
- Nic Ci nie jest? Słyszysz mnie? Hej, spójrz na mnie.
Znowu głowa pełna pytań, znowu ktoś coś ode mnie chciał. Kiedy wzrok zaczął się wyostrzać, moim oczom ukazał się...
- Eee... Ed... Edward...?! - powiedziałam na głos. Jeden z Cullenów klękał przy mnie próbując ocucić. - Ale co ty tutaj robisz?! - Cofnęłam się gwałtownie do tyłu uderzając mocno o pień drzewa, który jak się okazało był tuż za mną. Byłam przerażona, zdziwiona, zawstydzona, ale mimo to gdzieś w głębi serca czułam nadal tę błogą ulgę, że ktoś mnie tutaj znalazł. Jednak mój błędny wzrok był wciąż pełen lęku, co tylko zachęcało chłopaka do dalszego uspokajania mnie.
- Spokojnie, nic Ci nie zrobię...
- Śledziłeś mnie, czy co?! - ryknęłam zupełnie nie kontrolując tego co i w jaki sposób do niego mówię.
- Od razu „śledziłeś”... Musiałem przemyśleć parę spraw i wybrałem się do lasu, a potem usłyszałem jakieś krzyki i... no co?

Wpatrywałam się w niego w osłupieniu. Nie ważne było jak się tu znalazł. Ważne, że nie byłam już sama. Za to on patrzył teraz na mnie jak na jakąś wariatkę, czego akurat mogłam się spodziewać - nie codziennie przecież, znajduje się w lesie przemoczoną ofiarę losu, ze skręconą kostką.
- Chodź, pomogę Ci dojść do domu, już niedaleko. - chwycił mnie za ramię i próbował podnieść, ale szybko mu się wyrwałam.
- Nie! Nigdzie nie idę. Nie chcę. Tu jest dobrze... - Ale to nie mówiłam ja. To odezwał się ten dziwny głos, to czarnowidztwo i strach przed rzeczywistością, który przedtem przygwoździł mnie do ziemi i uwolnił strumienie łez.
- Co ty wygadujesz? Dostaniesz tylko zapalenia płuc, nie mówiąc już o Twojej nodze.
- A co Ciebie to obchodzi?! - znów przerwałam z krzykiem. Z jednej strony było mi głupio, że tak się darłam, bo wcale nie musiał mi pomagać. Wciąż jednak nie byłam sobą.
- Ano obchodzi, bo Cię tutaj znalazłem, dziewczyno. Trzeba było się tak nie wydzierać.
- Co? Ja?! Ach.. - oburzona spojrzałam mu prosto w oczy, na końcu języka miałam kąśliwą ripostę, ale zamilkłam. Tak jak mój wewnętrzny buntownik, który zniknął w jednej sekundzie, zostawiając mnie samą na pastwę losu.

Gapiąc się nieprzytomnie na Edwarda zauważyłam, że jego brązowe oczy kryły teraz wszelkie możliwe emocje: od nienawiści i złości, przez litość, po współczucie i przemożną chęć pomocy. Nie wiedziałam jak to możliwe, ale to wszystko zobaczyłam w jego głębokim spojrzeniu, im bardziej się w nim zanurzałam. Mówił coś do mnie, ale nie słuchałam - wyłączyłam się - spoglądałam jak zauroczona w tę brązową otchłań.
- Czy ty mnie słuchasz? Zrozum, nie możesz tu zostać. - znów próbował mnie chwycić, ale wyprzedziłam go, znów przesuwając się w bok.
- Muszę... - wyszeptałam w transie. Czułam jak narasta kolejna fala żalu, a wraz z nią kolejna fala łez. Nie chciałam się przy nim rozkleić, chociaż i tak pewnie już spostrzegł spuchnięte od szlochania oczy. Mimo to, rozpłakanie się jak małe dziecko, byłoby jak przyznanie się do wszystkich porażek i słabości. Wywróciłam więc oczy do góry, wodząc wzrokiem po koronach drzew i szybko mrugając. Ale było już a późno.
- Nie płacz. Proszę. Hej...
Zbliżył się do mnie, czego się nie spodziewałam. Ciepłe łzy orały moje zmrożone policzki, a on wierzchem dłoni zaczął je ocierać. Matko... była tak lodowata, a jednocześnie niezwykle przyjemnie gładka i kojąca.
- Zmarzłeś. - wychrypiałam. Nic nie odpowiedział. Spuściłam oczy na dół, ale on wpatrywał się w ziemię, jakby chciał wzrokiem przekopać się na drugą półkulę. Jego twarz była pozbawiona emocji, choć domyślałam się, że toczy jakąś wewnętrzną walkę. Jakby coś w sobie dusił, zupełnie jak ja przed chwilą. Pociągnęłam nosem, próbując go jakoś sprowokować, bo wiedziałam, że w jego oczach kryją się odpowiedzi na wszystkie moje pytania.
Wtem wyprostował się i powiedział bardzo powoli, wciąż wiercąc dziurę w ziemi swoim spojrzeniem.
- On nie może Cię do niczego zmusić...
Patrzałam teraz w niego w osłupieniu, nie ważąc nawet, jak idiotycznie musiałam wyglądać. Podniósł powoli głowę szukając moich oczu.

Skąd do cholery on mógł o tym wiedzieć?! Jak?! Nie byłam w stanie wypowiedzieć czegokolwiek. Odpłynęłam, błądząc wśród myśli, w których krążyło tylko to ostatnie zdanie.

Nie wiem jak długo tkwiłam w tej pozie gapiąc się na niego
w niedowierzaniu. Zapewne czekał na lawinę pytań z mojej strony. Jednak moja stagnacja mu nie przeszkadzała. Wydawało się, jakby dał mi czas na przełknięcie tego co powiedział i na uporządkowanie myśli; biedaczek nie wiedział, że to nigdy nie było i nie będzie możliwe - musielibyśmy tkwić tutaj ze mną całą wieczność.

Nadal nie byłam w stanie wydobyć z siebie jakiegokolwiek dźwięku. Zamiast zastanawiać się skąd on mógł wiedzieć o co poszło, moje myśli wędrowały w innym kierunku. „On...”, „zmusić...”. On. Mike. Mój chłopak. Mike. Znów, gdzieś w środku zaczęłam pękać - nieokiełznany buntownik wrócił.

A więc Mike, ten niegodziwy zboczeniec chciał się ze mną przespać. Nie wiem czy nawet chciał, żebym ja chciała! Bo przecież liczył się uroczy Mike i czubek jego nosa. Bo przecież on wyjdzie na idiotę przed kolegami. Bo przecież on zawsze dostaje to, czego chce. „Wiem, że to zabrzmi... ekhm... no, ale przecież jesteśmy już ze sobą tyle i chyba sobie ufamy, prawda? Kochamy się, prawda?”. Słodki Jezu, ależ byłam naiwna.

Owładnęła mną taka furia i wściekłość na Mike'a. Wróciłam na ziemię, a Edward musiał zauważyć tę zmianę, bo zaczął mi się przyglądać z niepokojem. Wtedy zaczęłam robić rzeczy niezrozumiałe nawet dla mnie. Czy to działo się naprawdę, czy może przeoczyłam moment, w którym zasnęłam?

„Chociaż właściwie, co w tym dziwnego, że zaczął myśleć o takich rzeczach...?” ale od razu się skarciłam, próbując zagłuszyć wszelkie myśli, usprawiedliwiające jego propozycję.

Jednym płynnym ruchem chwyciłam Edwarda za koszulę i energicznie przyciągnęłam do siebie. Wpiłam się w jego usta, chociaż wiedziałam, że nie postępuję fair - mściłam się tylko na Mike'u, nic więcej. Edward chyba wiedział co się święci, bo starał się jakoś oprzeć temu co wyprawiałam, ale byłam zbyt zdesperowana i chwytając za poły płaszcza pociągnęłam go do siebie jeszcze mocniej.

„Nic więcej? Durna dziewczyno!” pomyślałam. To co zrobiłam było głupie, ale to co zrobił Edward, jeszcze głupsze; albo spodobał mu się mój wybryk, albo chciał być po prostu bardzo miły - w tej chwili jego zimne jak lód dłonie wędrowały po moim dekolcie, by po chwili zatrzymać się na mojej szyi. Instynktownie zrobiłam to samo jedną ręką wczepiając się w jego jedwabiście gładkie włosy, a drugą obejmując jego kark, nie odrywając się od jego ust.

Sunął teraz delikatnie palcem od wgłębienia za uchem wzdłuż mojej szyi, by zatrzymać się na obojczyku i zjechać do zagłębienia pod gardłem. Nie wiem nawet kiedy oderwał się ode mnie i zaczął składać pocałunki dokładnie tam, gdzie przed chwilą musnął mnie dłonią. Czułam, że sprawy (od których zresztą to wszystko wzięło początek) mogą zajść za daleko, a chłopak może się za bardzo zaangażować - oficjalnie byłam nadal dziewczyną Mike'a, a on przecież chodził z którąś ze swoich „sióstr”.
- Edward... Przestań, proszę... - złożyłam dwa palce na jego ustach. Drugą dłoń trzymałam jeszcze ściśniętą w pięść. Zastygł w bezruchu, nadal nachylając się nade mną. - Przepraszam - ciągle tkwił w tej samej pozie i nie oddychał. Prawą dłoń trzymał na mojej szyi, opierając w tej chwili kciuk o mój podbródek. - To nie miało tak wyjść...
- Rozumiem. - Powiedział, a jeden kącik jego ust lekko drgnął ku górze. Robiłam wszystko, by nasze oczy się nie spotkały.
- Chyba jednak muszę wracać...
- Niby jak? W takim stanie? - nie wiedziałam co powiedzieć; miał na myśli moją nieszczęsną nogę, o której przez to w s z y s t k o już zapomniałam, moją zrytą psychikę, czy pocałunek i moje odurzenie jego słodkim smakiem? Nie oczekiwał chyba odpowiedzi, bo nagle mnie podniósł i zaczął iść szybkim tempem przed siebie.

Chcąc nie chcąc musiałam go objąć i poczułam jak bardzo zmarzł. Był chyba przemoczony do suchej nitki. Mnie mówił, że nabawię się choróbsk, a tymczasem ja sama przyczynię się do jego przeziębienia.

Splotłam ręce na jego karku i wbiłam wzrok w niknący na za nami las. Teraz dopiero zauważyłam, że już nie pada, ale wilgoć i zapadający zmrok potęgowały uczucie chłodu. Wtuliłam głowę w jego ramię i poczułam ten sam słodki zapach, jaki przyniósł powiew wiatru, zwiastujący ulewę. Próbowałam dociec, czy to zapach lasu, czy Edwarda - bądź co bądź, pachniał tak zniewalająco i pociągająco, że nie mogłam się powstrzymać przed przytknięciem nosa do jego płaszcza i brania głębokich oddechów.

Po chwili zwolnił i zatrzymał się. Obróciłam głowę, by spojrzeć dlaczego stanęliśmy. Zdziwiłam się, gdy spomiędzy drzew można było już dostrzec białe ściany mojego domu.
- Zostawię Cię tutaj. Lepiej, jeśli nikt nie będzie widział, że natknęliśmy się na siebie.
- Tak... tak chyba będzie lepiej - „zakończmy tę farsę jak najszybciej” powtarzałam w myślach.
- Tak. - Postawił mnie na ziemi, jednak nadal trzymał mnie w ramionach. Czułam na sobie jego wzrok, ale nie miałam odwagi dźwignąć głowy do góry. - Do widzenia, Bello.
- Dokąd idziesz?
- Eehm... Zaparkowałem z innej strony.
- Aha. Do widzenia. - podniosłam na niego wzrok, a on spoglądał mi prosto w oczy, jakby chciał coś przekazać telepatycznie, ale nie mogłam dojść, co by to miało być. - Dziękuję i przepraszam. - dodałam, ale widziałam już tylko szary płaszcz znikający za drzewami.

Rozdział 3.

BPOV


Kulejąc i sycząc z bólu dowlokłam się do domu. Wiedziałam co mnie tam czeka, ale nie było odwrotu. Oby tylko nie szukała mnie już setka ludzi, z tatą na czele, bo będą bardzo zawiedzeni.

Nikt nie mógł się dowiedzieć o tym, co się stało. Miałam tak ogromne wyrzuty sumienia, że sprawa między mną a Mike'iem wydawała mi się już mało znaczącą błahostką.

A więc nadal byłam nieodpowiedzialną małolatą. W dodatku ze spokojnego spaceru do lasu tyle miałam pożytku, że lepiej było zostać w domu i na siłę zacząć sprzątać, albo zmarnować ten czas na ślęczeniu przed telewizorem.

Nie byłam w stanie wyrzucić z głowy tego, co się stało. Przed oczyma miałam ciągle Edwarda, a na skórze czułam jeszcze jego oddech. Powróciła fascynacja nim, z której dopiero co się wyleczyłam. Nie mogłam przestać o nim myśleć. Powinnam była żałować tego, co miało miejsce ledwie godzinę temu, lecz wcale nie wydawało mi się, że zrobiłam coś złego. I to było w tym wszystkim najgorsze - z jednej strony wyrzuty sumienia i chęć zapomnienia, z drugiej... No właśnie... Czego ja tak właściwie chciałam?
- Kochanie, zamartwialiśmy się... Och! - Mama zakryła ręką usta i kilkakrotnie zmierzyła mnie wzrokiem od stóp do głów, kiedy otworzyłam drzwi i weszłam do środka. - Dziecko, co ci się stało?! - Podbiegła do mnie, ale w jednej chwili zatrzymała, bo nie wiedziała co zrobić.
- Chyba skręciłam kostkę...
- Charlieeee!!!
- Co się stało...? - spytał tata podchodząc do nas powoli i jak mama przed chwilą, patrzał na mnie w osłupieniu.
- Ubieraj się, jedziemy do szpitala...
- Ale mamo...
- Bez dyskusji. - Ściągała już kurtki z wieszaka, rzucając jedną tacie.
- Nie byłabyś sobą... - szepnął mi do ucha i uśmiechnął się drwiąco, kiedy mnie podnosił. Zmrużyłam oczy i odwzajemniłam się tym samym.

Po dwóch godzinach wróciłam do domu, z kategorycznym zakazem pójścia jutro do szkoły. Nie walczyłam z nimi - nawet gdybym wróciła z lasu cała i zdrowa, wymyśliłabym jakiś ważny powód, dla którego lepiej zostać w łóżku - podświadomie czułam, że nie byłam w stanie na jakąkolwiek konfrontację z Cullenem.

Nazajutrz wstałam bardzo późno. Poprzedniego dnia położyłam się wcześnie, więc zdziwiło mnie, jak mogłam tak długo spać. Może to te leki przeciwbólowe? Nie wiem, jednak teraz zamiast być rześką i pełną wigoru, byłam tym długim snem ogromnie zmęczona.

Wlewając mleko do miski z płatkami, zastanawiałam się nad tym, co teraz inni robią w szkole. Od razu pojawiło się pytanie, co pomyśli Cullen o mojej nieobecności i czy rozmówi się jakoś z Mike'iem. W zasadzie jemu też powinno zależeć na tym, żeby nasz, a raczej mój eksces nigdy nie wyszedł na światło dzienne - w końcu był z tą Tanyą (czy jak ona się tam nazywała) i wydawało się, że są sobie bardzo bliscy w swoich relacjach. Ale nie jak brat z siostrą. Pozwalali sobie na tyle czułych i czasem nawet zbyt odważnych jak na szkolne otoczenie gestów, przenikliwych i kipiących pożądaniem spojrzeń. Mike i ja wyglądaliśmy przy nich jak para szczeniaków.

Postanowiłam zrobić zaległe zadania, żeby nie mieć zbyt dużo do nadrabiania. Skądinąd musiałam czymś zająć czas, który w samotności dłużył się niemiłosiernie.

*******

Za oknem robiło się już ciemno, ale nawet nie włączałam lampki. Zresztą lubiłam mrok; nigdy nie musiałam zasypiać przy świetle, jak większość dzieciaków, którym wydawało się, że w ich szafie siedzi potwór.

Sięgnęłam ręką po telefon, który leżał tuż obok mnie i wybrałam numer Mike'a.
- Hej, Bello. Próbowałem się do ciebie dodzwonić wczoraj, a dzisiaj...
- Wiem, wiem, zostawiłam telefon w domu, a później...
- Stało się coś? - Chciał spytać o coś jeszcze, ale zamilknął, bo zdał sobie sprawę, że to pytanie było czysto retoryczne.
- Dzwonię, żeby przeprosić.
- Przeprosić?!
- No tak. Zachowałam się... dziecinnie. - Przerwałam, bo rzeczywiście wyglądało to dziwnie. Czy to nie on powinien do mnie dzwonić i wdzięczyć się jak potulny piesek? Nie mogłam dopuścić do tego, żeby wyrzuty sumienia zaczęły mówić za mnie. I wtedy jakiś głosik w mojej głowie zaczął powtarzać, niczym zdarta płyta: „On nie może się dowiedzieć, nie może się dowiedzieć!”. Musiałam go jakoś zagłuszyć, toteż powiedziałam szybko do mojego rozmówcy - Widzisz, chyba nie powinnam była tak wrzeszczeć i...
- Ale ty nie masz za co przepraszać, głuptasie... Szczerze mówiąc, to ja zachowałem się jak dupek. Nie można żądać „dowodów miłości”, a ja…
- Ale ja rozumiem. I nie mam ci tego za złe, ale proszę, uszanuj moją decyzję. - Teraz to ja się wtrąciłam. Zawsze przerywaliśmy sobie nawzajem - czasem wydawało się, że rozumiemy się bez słów, jednak często takie urywane konwersacje prowadziły tylko do kolejnych kłótni, bo każde z nas sądziło, że drugie miało co innego na myśli. Tymczasem głosik zamilkł, więc mogłam spokojnie kontynuować. - Może przyszedłbyś do mnie, bo jestem uziemiona, porozmawiamy bez nerwów...
- Uziemiona? - przerwał.
- Taaak... Widzisz, skręciłam kostkę...
- Zaraz będę. Bip, bip, bip.

Czyli za chwilę będę miała gościa. Zaczęłam się zastanawiać, co mu powiedzieć, jak wybrnąć z twarzą z tej sytuacji, ale upierdliwy głosik wrócił, a ja mu wtórowałam: „On nie może się dowiedzieć, nie może się dowiedzieć...”. Bo tylko tego byłam w tej chwili pewna.

EPOV

Obróciłem się gwałtownie, nerwowo spoglądając na zegar. Od chwili, gdy ostatni raz sprawdzałem godzinę, wskazówka przesunęła się jedynie o trzy minuty. Powinien już być. Powróciłem do martwego wpatrywania się w las. Wtedy usłyszałem, że nadjeżdża samochód - rozpoznałem naszego Mercedesa i oparłem się o szybę przedramieniem, składając na nim głowę. Zamknąwszy oczy, wziąłem głęboki wdech i mimo narastającego zniecierpliwienia, trwałem w tej pozycji.

Nie spodziewał się mnie. Jego myśli krążyły jeszcze wokół szpitalnych spraw i pacjentów. Przekręcając klucz w drzwiach przypomniał sobie, że wszyscy dzisiaj są na polowaniu. Specjalnie zamknąłem się od środka, by zachować wszelkie pozory - w końcu mnie też miało tutaj nie być i nie wiem czemu, ale potrzebowałem jego zaskoczenia.
- Edward? - Nie odpowiedziałem, nadal stojąc do niego tyłem. - Co ty tutaj robisz? Nie poszedłeś z nimi?
- Jak widać nie. Polowałem już wczoraj. - Rzucił kluczyki na biurko, czekając na jakieś dalsze wyjaśnienia. - I o tym właśnie chciałem porozmawiać.
Mógł zadać zwykłe, głupie pytanie, ale wiedział, że sprawa jest poważna, skoro zrezygnowałem z wyjazdu z resztą rodziny. Nigdy nie ciągnął nikogo za język, co akurat dzisiaj w niczym mi nie pomagało. Nie wiedziałem od czego zacząć. Obróciłem się do niego powoli, czując na swoich plecach pytający wzrok.
- Więc? O co chodzi?
- Chyba muszę stąd wyjechać.
- Czy zabiłeś kogoś? - to pytanie zabrzmiało śmiesznie, ale z drugiej strony całkiem prawdopodobnie.
- Prawie. Ale następnym razem...
- Znowu ona?
- Tak. Śledziłem ją wczoraj, ale bez żadnych złych zamiarów. Może nawet lepiej się stało, że poszedłem za nią, bo skręciła...
- Faktycznie, rodzice przywieźli ją wieczorem do szpitala...
- No więc właśnie - musiałem jej pomóc. I wtedy... - zatrzymałem się na chwilę.
Powróciły wspomnienia tego popołudnia, które od wczoraj starałem się skrupulatnie czymś zastąpić w mojej głowie. Jednak teraz, kiedy zamierzałem o tym mówić, opanowanie się stawało się jeszcze trudniejsze.

W jednej chwili powrócił jej rozkoszny, upajający zapach. Jej wielkie, zdziwione oczy, tak głęboko zaglądające w moje. Jej długie, brązowe włosy. Jej zagadkowa cisza, której nie rozumiałem. Jej desperacja. Jej ciepłe łzy. Jej mokre ubranie. Jej drażliwość. Jej subtelne dłonie w moich włosach. Jej cienka, niemal przezroczysta skóra. Jej miękkie usta. Jej miękkie, rozpalone usta. Jej słodycz. Jej delikatne palce na moich wargach. Jej serce - bijące jak oszalałe, tłoczące szybko niebezpiecznie kuszącą, słodką krew.

Jej przesadna bliskość, która mogła ją zgubić.

Nic nie zmieni tego, że jestem potworem. Że wszystkim, do czego dążę, jest jedynie zaspokojenie swojego pragnienia kosztem czyjegoś życia.

To była już obsesja. Nie zachowywałem się ani odpowiedzialnie, ani chociażby uczciwe wobec reszty, tym bardziej wobec Tanyi. Wolałem nie myśleć, co by powiedział Carlisle, gdyby dowiedział się o tej bluzce...

Tanya była mi bliska i choć nic nie przebije próżności Rosalie, wydawała się czasem próbować jej dorównać. Niekiedy łapałem się na tym, że jestem z nią tylko dla świętego spokoju. Nie mogła mnie zmusić do bycia z nią, ale w tak „sparowanej” rodzinie czułbym się wyobcowany. Liczyłem, że kiedy będziemy ze sobą dłużej, zmienię nastawienie. Teraz jeszcze ta przeprowadzka… Ale, jak się okazało, nawet wspólne mieszkanie w niczym nie pomogło.

Wiedziałem, że i ona mnie nie kocha. Pociągałem ją fizycznie, ale nic poza tym. Ponadto, miała podobne podejście do naszego związku, co ja. I to właśnie zaczynało mnie męczyć. Być może byłem zbyt staroświecki, ale wolałem, gdy pożądanie i miłość szły razem w parze. Ona o tym wiedziała, ale mimo to nie potrafiła ze mnie zrezygnować, a ja obawiałem się ją zostawić. W taki sposób funkcjonowaliśmy, jednak odkąd mieszkamy w Forks, wszystko uległo zmianie.

Nie raz widziałem zazdrość w jej oczach, słyszałem niezrozumiałe wyrzuty w jej głowie. Dobrze wiedziała, że zwykła śmiertelniczka nigdy nie dorówna jej urodą, ale z jakiegoś powodu czuła się zagrożona.

Po raz pierwszy w moim długim już życiu pożałowałem, że inni nie mogą czytać w moich myślach. Gdyby ojciec miał teraz w nie wgląd, nie musiałbym opowiadać mu o tym wszystkim. Raniło mnie przypominanie sobie o tym, co się stało i bałem się, co będzie, jeśli wypowiem to wszystko na głos. Starałem się w sobie zebrać, bo wiedziałem, że rozmowa z nim przyniesie mi ulgę.
- Kochasz ją? - przemknęło mu przez myśl i od razu tego pożałował. Jednak, mimo że sam byłem pogrążony w swoich rozmyślaniach, wychwyciłem błyskawicznie te dwa słowa.

Nie odpowiedziałem. Podniosłem głowę i spojrzałem mu w oczy. Jak niby mogłem kochać człowieka, którego chciałem zabić? No jak? Byłem potworem niezdolnym do kochania, co miało najlepszy przykład w moim współżyciu z Tanyą.
- Kochasz ją... - Tym razem chciał, żebym usłyszał. I tym razem nie było to pytanie.

BPOV

Po piętnastu minutach stał już u moich drzwi. Otworzył je delikatnie, wślizgnął się do środka i bezgłośnie zamknął. Podszedł bardzo powoli i przysiadł ostrożnie na krawędzi łóżka. Spojrzał na moją nogę i z pobłażliwością pokręcił głową.
- Czy ty potrafisz przeżyć choć jeden dzień, bez uszkadzania sobie czegokolwiek...?
- Oj, przestaań... - Uśmiechnęłam się, a on nachylił się nade mną, żeby mnie pocałować, jednak przechyliłam głowę w bok. Słaba ze mnie aktorka, a jeszcze gorsza, gdy bardzo zależy mi na tym, by grać. Wyrzuty sumienia przejmowały już kontrolę nad moim ciałem.
- Gniewasz się jeszcze?
- Przecież mówiłam, że…
- Ale nie zachowujesz się, jakbyś przestała.
- Wiem, przepraszam. Po prostu... - "po prostu całowałam się z najcudowniejszym mężczyzną na ziemi" - nie mam dzisiaj nastroju.

Odchylił się i oparł na łokciach, patrząc w sufit. Czy mógł coś podejrzewać? Nie... Na pewno nie. Najwyżej pomyślał, że dalej to wszystko przeżywam i boję się mu zaufać.

Przygryzłam wargę, starając się zebrać na jakieś wyjaśnienia, na zapełnienie tej głuchej ciszy, która zaczynała mnie irytować. Najlepiej było odwzajemnić pocałunek, dać się trochę ponieść emocjom i zapomnieć o ostatnich czterdziestu ośmiu godzinach. Musiałam się odezwać, zrobić cokolwiek, choćby mały, czuły gest. Nagle wydało mi się, że jesteśmy już dla siebie obcymi ludźmi - ta przykra myśl przeszyła cało moje ciało mroźnym dreszczem i sprawiła, że ciężko westchnęłam i otworzyłam usta, mimo że nie wiedziałam jeszcze, co zamierzam powiedzieć.

Jednak przegrałam - odezwał się pierwszy, przewróciwszy się na prawy bok, spoglądał teraz na mnie.
- Zrobimy jak ty chcesz. I koniec sprawy, dobrze? - Coś na kształt uśmiechu pojawiło się na mojej twarzy i kiwnęłam lekko głową. - Przyniosłem ci zeszyty... Tu masz od Angeli. - Podawał mi je po kolei: jej z trygonometrii i swój z biologii, po czym zamierzał wręczyć następny, ale wybuchnął śmiechem. - I w ogóle nie uwierzysz... Ten jest od Cullena.
- Cullena? - Próbowałam sobie przypomnieć, jaką ja mam z którymś z nich lekcję. W tej jednej sekundzie spontaniczny uśmiech wywołany chichotem Mike'a spełzł mi z twarzy, bo zdałam sobie sprawę, o kogo chodzi.
- No, Edwarda. Macie razem historię, nie?
- Tak... I co, to niby jest od niego? - Pokazałam brodą na brązowy notes.
- Yhym. Zamurowało mnie, jak mnie szturchnął na biologii i go podał - normalnie szok!

Ja też byłam zszokowana. I przerażona. Znów w myślach spoglądała na mnie para ciemnobrązowych oczu.
- To ja będę leciał... Powinnaś jeszcze odpocząć. Hej, co jest? - Położył rękę na moim ramieniu i troskliwie mnie pogłaskał.
- Nic. - Pokręciłam przecząco głową. - Zamyśliłam się. Dziękuję za notatki i za to, że wpadłeś. - Posłałam mu jeden z moich „słodkich”, obłaskawiających uśmieszków.
- Nie ma za co... kochanie - zawahał się. On się zawahał. A więc coś jest nie tak. Co ja narobiłam! Znów poczułam chłodny dreszcz na plecach. - Przyjadę po ciebie rano.
- Dzięki. Na razie.

Pocałowałam go mocno w usta, ale nawet to nie pomogło, bo wciąż miałam w głowie tysiące pojedynczych obrazów z wczorajszego dnia, których nie byłam w stanie żadną siłą się pozbyć. Zaczynało mnie to drażnić, ale chyba jeszcze bardziej napawać lękiem.

Podnosząc się z łóżka pocałował mnie w czoło i nie odwracając się już, wyszedł z pokoju.

Siedziałam długo, rozmyślając o tym wszystkim, jednak, jak na złość, nie pojawiały się żadne sensowne wnioski. Najgorsze, do czego w końcu doszłam, to to, że wcale nie chciałam cofnąć tego, co się stało, że nie żałuję i że nie postrzegam mojego występku jako coś karygodnego. Wręcz przeciwnie - uświadomiłam sobie, że „to” było miłe, kompletnie pomijając nielojalność w stosunku do mojego chłopaka. W dodatku dostrzegałam coraz więcej różnic między Edwardem a Mike'iem. I co gorsze, były to tylko zalety pierwszego, a wady drugiego.

Mama zawołała z dołu coś, co brzmiało jak „kolacja”, więc wyrwałam się z zamyślenia i wstałam z łóżka.

I wtedy przemknęło mi przez myśl: „A jeśli ty nie kochasz już Mike'a? Jeśli między wami nic już nie ma?” Jakby się uprzeć, to miało to sens. Ale czy uczucie, jakim go darzyłam, mogło tak po prostu zniknąć? Jak za pstryknięciem palcami? Trzymałam już rękę na klamce, kiedy moją uwagę przykuł leżący na biurku guzik. Uśmiechnęłam się do siebie i kręcąc głową wyszłam na korytarz.

Rozdział 4. [część I]

BPOV


Przeszywający dźwięk alarmu próbował przywrócić mnie do świata żywych. Bezskutecznie. Jeden dzień w domu rozleniwił mnie do cna. Nie wierzyłam, że to już pora by wstać; rąbnęłam więc ręką na oślep w szafkę nocną, przewracając wszystko, co na niej było, aż dotarłam do budzika, wyłączyłam go i obróciłam się na drugi bok, rezygnując ze śniadania na rzecz paru minut snu.

Musiałam jednak coś przeoczyć, lecz poranne rozkojarzenie nie pomagało w zrozumieniu, co dokładnie - coś znowu dzwoniło, grało, buczało, zawodziło, a przede wszystkim potwornie raniło moje uszy, chociaż głowę chowałam pod poduszką. Tym razem trzeba było się podnieść, dlatego odrzuciłam kołdrę i zorientowałam się, że ten, jak mi się zdawało ryk, dochodzi z biurka. Zdziwiło mnie to, bo nigdy nie włączałam pobudki w telefonie, ale w jednej chwili uświadomiłam sobie, że to nie alarm, ale ktoś do mnie dzwoni. Przyspieszyłam więc ruchy i ledwie opierając się na chorej nodze, rzuciłam się do stolika. Odebrałam pośpiesznie, nie sprawdzając nawet, kto się do mnie dobijał.
- No gdzie ty jesteś?! - Usłyszałam czyjś wyrzut; mój rozmówca nie krył niezadowolenia. - Powinnaś już na mnie czekać!
- Mike? - spojrzałam za siebie na budzik. Z przerażeniem zdałam sobie sprawę, że to nie była wcale kilkuminutowa drzemka. - Czekaj, już idę! - krzyknęłam i nie czekając na jakąkolwiek odpowiedź rozłączyłam się i rzuciłam komórkę na łóżko. Chwyciłam pierwszą z brzegu bluzkę, a jedną nogą byłam już w spodniach. Zastanawiałam się, gdzie położyłam leki przeciwbólowe, bo przez kostkę - mimo, iż bolała już mniej, niż wczoraj - wydawało mi się, że czas płynie jakoś szybciej, a ja wykonuję wszystkie czynności w zwolnionym tempie.

Mógł przyjść tutaj, żeby chociaż podpierać ścianę i poganiać mnie wzrokiem. Wiedział, że zaspałam, że pewnie przyjedziemy po dzwonku, ale nie raczył mi pomóc. W dodatku nigdzie nie mogłam znaleźć zeszytu Edwarda. Jeszcze tego brakowało, żeby po zaledwie jednodniowej przerwie nie móc mu oddać notatek, zwłaszcza, że już je przepisałam.

Odpisując ostatnią lekcję zauważyłam, że jak na chłopaka miał bardzo ładne pismo. Co ja gadam, ono było niesamowicie poprawne, regularne, czytelne... Poprzedniego dnia siedziałam przez dobre dziesięć minut przeglądając jego zeszyt - miał zapisane wszystko, co powiedział pan Grey, niemalże słowo w słowo. Starałam się wyrwać z tego transu, ale przerzucałam tylko kartki i pochłaniałam wzrokiem rzędy równo ustawionych liter. To było tak idiotyczne! Zachwycać się czyimś pismem. Zachwycać się nim... Oczarowanie Edwardem wracało jak bumerang, a ja traciłam energię na ciągłe wyrzucanie obrazu jego oczu z mojej głowy.

Wypatrzyłam go pod łóżkiem - nie wiem, co tam robił, ale grunt, że mogłam już spakować notes do torby. Rozkojarzona, rozejrzałam się parę razy po pokoju, by sprawdzić, czy wszystko wzięłam, kiedy uprzytomniłam sobie, że pierwszą mam historię. Cudownie.
- Przepraszam, zaspałam - rzuciłam Mike'owi, który opierał się o maskę samochodu i szurał nogą po ziemi, zakreślając kółka.
- Domyśliłem się. Wsiadaj - odparł sucho. W jego głosie wyczuwałam tyle niezrozumiałej dla mnie irytacji. Kto mu kazał czekać? Zresztą, mało to razy spóźnialiśmy się na lekcje z bardziej błahych powodów? Choć nie powiedziałam mu nic, zaczynałam już gotować się w środku. Postanowiłam nie usprawiedliwiać się więcej. Dziękować też nie. Milczeliśmy więc całą drogę, co tylko potwierdzało fakt, że coś nie grało. Ale, skoro tamta sprawa była zamknięta, to o co mogło chodzić? Czy to możliwe, żeby Edward coś mu powiedział? Żeby powiedział mu... o nas?

Mike nie zamierzał chyba wyjawić, o co się boczył i pewnie doszedł do wniosku, że sama powinnam wiedzieć, o mu chodzi. Jakbym potrafiła czytać ludziom w myślach! Coraz bardziej mnie to drażniło, ale wciąż się nie odzywałam. Narastał dystans i chłód, mimo to jakoś nie miałam zamiaru tego zmieniać.

Zmieniać na lepsze.

Nadal bez słowa wysiedliśmy z auta. Przed wejściem pocałował mnie delikatnie, mogłabym nawet rzec, że od niechcenia, i burknął coś, co brzmiało jak „Do zobaczenia w stołówce.”

W stołówce.

W stołówce?!

Jest gorzej, niż myślałam. Zawsze starał się przyjść po mnie pod klasę, w której miałam lekcję, albo przynajmniej złapać na korytarzu, gdy szłam do innej sali. Ale żeby spotkać się dopiero w stołówce?

Nic już nie było tak jak dawniej. Nic już nie było tak, jak przed tamtym popołudniem. Natrętny głosik powrócił z nową mantrą i zaczął powtarzać głosem mamy: „Jeśli to nie jest chłopak dla ciebie - daj sobie spokój”.
Rozmyślając, jak może wyglądać rozmowa, a raczej milczenie z Mike'iem, dotarłam do sali historycznej. Większość osób zajęła już swoje miejsca, ale panował taki chaos, że lekcja nie mogła się jeszcze zacząć. Stanęłam w drzwiach i pośpiesznie się rozejrzałam, by sprawdzić kto już jest; odetchnęłam z ulgą, bo w ławce Edwarda i Tanyi nadal nikogo nie było. Lekko kulejąc podeszłam do swojej i usiadłam szybko, by nie nadwyrężać nogi, rzucając torbę na blat głośniej, niż to było konieczne. Wyszukałam najpierw brązowy notes, żeby nie zapomnieć go oddać, gdy tylko Edward zjawi się w klasie. Moje myśli wciąż krążyły wokół Mike'a, co wcale nie pomagało mi w skupieniu. Wobec tego wyjęłam książkę i zaczęłam czytać ostatni temat, jaki był omawiany.
- Hej, można? - Ktoś podszedł do mojej ławki; na historii siedziałam sama, toteż odruchowo kiwnęłam głową. Ciekawiło mnie jednak, kto zdecydował się na zmianę miejsca, więc przekręciłam głowę w lewo, wzrok trzymając jeszcze na tekście, by doczytać ostatnie zdanie. Wreszcie podniosłam oczy i...
- Och - zatkało mnie. - Ale…
- Jeśli nie masz nic przeciwko, oczywiście.
- Nie, nie, to nie to, tylko zawsze siedziałeś... - W jednej sekundzie zapomniałam, gdzie jestem, jak się nazywam i co tutaj robię. Musiałam wyglądać, jakbym zobaczyła ducha i nie miała najmniejszej ochoty na jego towarzystwo, bo Edward, choć trzymał rękę na oparciu krzesła by je odsunąć, zaczął się już odwracać z zamiarem odejścia. Wydukałam więc szybko: - Ale... Proszę bardzo. - Skinęłam ręką na wolne miejsce, uśmiechając się leciutko. Czułam, jak rumieńce "zdobią" mi twarz, zamieniając mnie w buraka.

Rozdział 4. [część II]

...Czułam, jak rumieńce "zdobią" mi twarz, zamieniając mnie w buraka.
- Widzisz, Tanya wyjechała na jakiś czas i pomyślałem, że skoro siedzisz sama... - No i po cholerę on mi się tłumaczył? Jakby ta informacja miała dla mnie jakieś znaczenie. Nie słuchałam go już, mimo że widziałam, jak coś mówił siadając i jednocześnie wyjmując książki. Znów to robił - w dziwny, nieodgadniony sposób, hipnotyzował mnie każdym swoim ruchem. W dodatku szczerzył się dzisiaj, jakby wygrał los na loterii, co drażniło mnie jeszcze bardziej, bo mój nastrój był zupełnie odwrotny, wręcz podły.

Ledwo co się z niego „wyleczyłam”. Gdyby nie to, że miałam chłopaka, wpatrywałabym się w Edwarda jak w obrazek po dziś dzień. Ale początkowa fascynacja, jaka mnie nękała, gdy pojawił się w Forks, odeszła w niepamięć. Dziwiłam się, dlaczego nie działają tak na mnie Jasper czy Emmett, tylko właśnie on. I ubzdurałam sobie, że ja też wpadłam mu w oko, chociaż wtedy obecność Mike'a skutecznie odpędzała tego typu myśli.

Tymczasem ja, przez ten wymuszony pocałunek, wszystko zepsułam. Zmarnowałam to, nad czym tak pracowałam. W dodatku moje stosunki z Mike'iem zaczynały teraz się psuć, co jeszcze bardziej pogrążało mnie w bezsilności. Mur, jaki wokół siebie zbudowałam, rozpadał się; dotychczas po mojej stronie stał tylko Mike i dbałam o to, by nie był to nikt inny. Ale spoza zapory zaczął ukazywać mi się świat poza nim. Świat dla mnie niedostępny, bo zbyt piękny, by mógł być prawdziwy.

Powróciłam do czytania podręcznika, ale wciąż obserwowałam siedzącego obok chłopaka. Kiedy Edward wypakował wszystko i położył swoją torbę na ziemi, wyciągnął ręce na blat. Spoglądałam na nie kątem oka; miał podwinięte do łokci rękawy, więc mogłam podziwiać, jak były idealnie umięśnione, pięknie blade, a jednocześnie tak delikatne. Wtedy wstrząsnął mną dreszcz na wspomnienie, jak zatapiał swoje dłonie w moich włosach, jak niósł mnie w swoich silnych ramionach do domu... Usiłowałam wrócić na ziemię i próbowałam czytać dalej, ale tak naprawdę gapiłam się tylko tępo w tekst. Byłam wyłączona na to, co działo się wokół mnie. Przewracałam nerwowo w palcach długopis, kiedy mój wzrok zatrzymał się na brązowym notesie.
- Uhm... Dziękuję za notatki. - Przesunęłam po ławce zeszyt w jego stronę, starając się za wszelką cenę nie utonąć w jego spojrzeniu. Drwiący uśmieszek nie znikał mu z twarzy.
- Służę uprzejmie. Mam nadzieję, że się przydały. - Również w głosie wyczuwałam nutkę drwiny, ale i dziwnego dla mnie zadowolenia. Jakby to, że pożyczył mi zeszyt, było czymś zabawnym. Mało tego - oprócz jego dziwnego, niecodziennego zachowania, nadal zachowywał się nader poprawnie. Nie wiedziałam, co odpowiedzieć, więc tylko kiwnęłam twierdząco głową i odwróciłam się, by patrzeć przed siebie i dalej obracać długopis.

Wtem ktoś rzucił na ławkę plik kartek. Sięgnęłam po nie i od razu pożałowałam, bo mój sąsiad zrobił to samo. Zanim sama się zreflektowałam i zdążyłam cofnąć rękę, on sam przesunął je w moją stronę.

To wszystko stało się dla mnie bardzo niezręczne; poczułam, jak rumieńce palą jeszcze bardziej moje policzki. Wstydziłam się tamtego wyskoku i jeszcze gorzej czułam się, nie znając jego zdania, jego odczuć odnośnie tego, co między nami zaszło. Z pewnością sądził, że jestem nienormalna i niezrównoważona. Jeśli tak, to co robił siedząc obok mnie? Nic już nie rozumiałam, ale musiałam się najpierw rozprawić z Mike'iem. Matko, jak to brzmi. Źle ze mną.

W końcu z mojego użalania się nad sobą, wyrwał mnie głos nauczyciela:
- Przygotowałem dla was materiały i zagadnienia do nich. Niech każda para opracuje je do końca przyszłego tygodnia. Dobrze, przechodzimy do lekcji...

Zamurowało mnie. Czy to jakiś żart?! Czy to jest jakiś marny, niesmaczny kawał, który nikogo nie śmieszy? Za jakie grzechy?
Siedziałam w bezruchu trzymając kartki, a raczej już je gniotąc. Nagle Edward zajrzał przez moje ramię jak gdyby nigdy nic i powiedział:
- Co my tu mamy... Wojna secesyjna? Co myślisz? - zwrócił się do mnie, jakbym była teraz w stanie cokolwiek myśleć. Ale on wydawał się rozbawiony, naigrawał się z tej sytuacji, wcale tego nie kryjąc, przez co dolewał tylko oliwy do ognia.
I w tej jednej chwili, gdy podniosłam na niego wzrok, utonęłam. Obłaskawił mnie zaledwie jednym spojrzeniem i znów nie wiedziałam, co tu robię. Tym razem jego oczy w fantastyczny sposób przybrały inną barwę, wydawały się mniej brązowe, niż wtedy w lesie. Były takie... złociste. Oddychałam głęboko, bardzo powoli uspokajając się; wpatrując się w niego, zapomniałam, że jeszcze trwa lekcja, a wokoło jest pełno ciekawskich oczu. Co gorsza, Edward też nie przerywał naszego kontaktu wzrokowego.

Świat się zatrzymał. Ile to trwało? Czy oddychałam? Czy coś mówiłam? Miałam jeden wielki mętlik w głowie: projekt, Edward, las, słodki zapach, kostka, płaszcz, guzik, Mike, szkoła, deszcz, Edward, Edward, Edward. Nie, to jest silniejsze ode mnie. I zbyt irracjonalne.
- Panno Swan, wszystko w porządku? - Z trudem przeniosłam oczy na pana Greya, który czegoś ode mnie chciał.
- Proszę? Tak, tak...
- Pobladłaś, może chcesz wyjść?
- Co? Nie, nie, nie trzeba... - Znów wyszło na jaw moje marne aktorstwo. Jak czyjeś spojrzenie mogło tak mieszać w głowie?
- Może jednak? - usłyszałam szept Edwarda. „Jednak” co? Czy ja już mdlałam, czy jeszcze siedziałam?
- Edwardzie, zabierz ją lepiej do pielęgniarki.
- Nie, nie trzeba... - broniłam się, próbując wymusić jakiś uśmiech i chwała Bogu - w tym samym momencie zadzwonił dzwonek. Zaczęłam się pakować, ale poczułam czyjś stanowczy uścisk na moim ramieniu.
- Może rzeczywiście powinnaś pójść do pielęgniarki? Może odwieźć cię do domu?
- Mówiłam już, nie trzeba. - Uśmiechnęłam się szerzej.
- Jesteś pewna?
- W stu procentach.
- Jak uważasz... - Był wyraźnie niezadowolony z mojej odmowy. Zaśmiałam się.
- Ale poważnie. Jest dobrze, po prostu...
- Już tak masz. - Wszedł mi w słowo, nadal niepocieszony. Całkowicie nie zdawałam sobie sprawy z tego, do czego on pije, tą swoją... opiekuńczością? Teraz już wręcz natrętną opiekuńczością.
- Tak, już tak mam. - Zachichotałam i kolejny raz wyszczerzyłam zęby. Przy nim byłam taka rozluźniona - cały stres związany z Mike'iem gdzieś uleciał i nie wyglądało na to, aby miał prędko powrócić. Ponadto sytuacja, którą sama komplikowałam swoim dziwacznym zachowaniem, wyklarowała się i czułam się niezwykle spokojnie, prowadząc tę błahą rozmowę z Edwardem. Jakbym znała go od zawsze. Promieniowałam niepojętym dla mnie optymizmem i nawet już nie musiałam się starać o utrzymanie uśmiechu na twarzy - on sam nie zamierzał z niej zniknąć. Bo był prawdziwy, zupełnie naturalny.

Śmieszyła mnie ta jego nadopiekuńczość, jakby to, że go pocałowałam (czego w tej chwili kompletnie już nie żałowałam) zobowiązywało go do jakiejkolwiek opieki nade mną. Jakby właśnie to, że w sposób, trzeba przyznać, dosyć niecodzienny, rozpoczęłam naszą znajomość, obligował go do kontynuowania jej.

Czy ja też powinnam czuć się zobowiązana do tego? Analizując ostatnią godzinę, chyba nie byłabym w stanie sama zaproponować, by się do mnie dziś przysiadł, albo w ogóle zamienić z nim jakiegoś słowa, oprócz „dziękuję” przy oddawaniu zeszytu.

A teraz uśmiechałam się szczerze do Edwarda i podziwiałam jego zaskoczoną minę. Chociaż oficjalnie nie zerwałam z Mike'iem (a co teraz wydało mi się już oczywistością), poczułam niezrozumiały tryumf, że Edward wreszcie mnie zauważył, że on chyba też postanowił zrobić krok, że spróbował mnie bliżej poznać.

Czy to działo się naprawdę? Czy ja rzeczywiście myślałam teraz o tym wszystkim? Z moich ust wyrwał się niekontrolowany chichot, więc szybko dodałam:
- Naprawdę już mi lepiej. Dziękuję.
- Za co? - Jego mina była bezcenna.
- No... za zainteresowanie... - Spuściłam wzrok na ziemię, wiedząc, że źle to ujęłam. Teraz szliśmy korytarzem w stronę mojej szafki; nawet nie wiem, kiedy opuściliśmy klasę.
- Zainteresowanie? - Był przerażony.
- No… moim samopoczuciem. To znaczy teraz. To znaczy... - Ponownie zaczęłam wkręcać się w jakąś beznadziejną spiralę.
- Rozumiem. A co robimy z projektem?
- Projektem? Ach, projektem... Może wpadniesz dziś do mnie? - Obejrzałam się za siebie, bo zdawało mi się, że jakaś inna Bella Swan stoi za mną i wypowiada te słowa. Niestety, nikogo za mną nie było.
- Dziś? - Na jego twarzy pojawiło się zaskoczenie pomieszane z przerażeniem. Tak bardzo chciało mi się z niego śmiać, jednak zachowałam powagę. - Dziś nie mogę. Jeśli nie miałabyś nic przeciwko, to może jutro?
- Więc załatwione. Trafisz do mnie? - Czy to faktycznie mówiłam ja?!
- Tak... Oczywiście. - Wreszcie odwzajemnił uśmiech, unosząc minimalnie kąciki ust, a ja powróciłam do szperania w szafce. Edward musiał uznać to za koniec rozmowy, bo gdy wychynęłam zza drzwiczek, już go nie było.
Roześmiałam się na głos, ukrywając głowę w szafce.
Nawarzyłam piwa. Ogromnej ilości piwa. I zastanawiałam się, kto to miał teraz wypić. Bo chyba nie ja.

Rozdział 5. [część I]

EPOV


Zdecydowałem się nie wracać po lekcjach od razu do domu. Choć to rzadko spotykane, Edward Cullen miał teraz mętlik w głowie, który należało niezwłocznie uporządkować. Na szczęście Alice przyjechała swoim wozem, więc nie było problemu, żebym urwał się na trochę i przyjechał do domu później. Tym razem miałem naprawdę wiele do przemyślenia, więc modliłem się, żeby Belli nie przyszło do głowy pójść na spacer. W tak wilgotny dzień wyczułbym ją na kilometr - nie potrzebowałem do tego żadnych dodatkowych specjalnych zdolności.

Zasiadłem przed kierownicą, wpatrując się w deskę rozdzielczą. Na co czekałem? Podniosłem wzrok i w lusterku wstecznym zauważyłem, że większość uczniów wchodziła już na parking. Wyszedłem specjalnie równo z dzwonkiem, by móc niepostrzeżenie zniknąć; pośpiesznie przekręciłem kluczyk w stacyjce i ruszyłem.

Zaparkowałem tam, gdzie zawsze. Rozejrzałem się, czy przypadkiem nie napatoczył się jakiś świadek mojej samotnej eskapady i uspokojony wszechobecną ciszą i pustką, skierowałem się w dobrze mi znanym kierunku. Nie poruszałem się przesadnie szybko, choć dla zwykłego śmiertelnika nie wydawałoby się to zwyczajnym biegiem.

Uwielbiałem tę łąkę, bo była wyłącznie moja. Jak dziewicza wyspa, którą odkryłem tylko ja i tylko ja znałem do niej drogę. No, z małym wyjątkiem; jedyną osobą, która jeszcze wiedziała o jej istnieniu, była Mała Alice.

Lubiłem ją tak nazywać w myślach, bo mimo że była wampirzycą zdolną do wszystkiego, wydawała mi się taka krucha i delikatna. Mała Alice. Mogłem spokojnie powierzać jej swoje sekrety, nawet te, o których nie miała pojęcia Tanya. Alice była dla mnie wyrozumiała i dyskretna w każdej sprawie, choć wiele razy widziałem, jak świerzbił ją język, by podzielić się różnymi sprawami z Esme albo Rosalie. Mimo wszystko zachowywała takt i cierpliwość, i za to ją kochałem. Zawsze stawała po mojej stronie. Mała, broniąca mnie Alice.

Dotarłem na miejsce, jeszcze raz upewniając się, czy przypadkiem nikogo tu nie ma. Położyłem się na ziemi w ulubionej pozie, układając dłonie pod głową. Wielokrotnie zastanawiałem się, czy nie przyprowadzić tu Tanyi, czy nie wzmocniłoby to naszych więzi, ale nie mogłem wyzbyć się myśli, że łąka nie spodoba jej się tak jak mnie, że nie poczuje magii płynącej z tego miejsca, jaką ja czułem. Tanyę często nudziły rzeczy mnie urzekające, za to ja nie potrafiłem zrozumieć tego, co tak bardzo ją fascynowało. Było w nas wiele przeciwieństw, które podobno się przyciągają, jednakże odkąd przeprowadziliśmy się do Forks, czułem, że to powiedzenie nie jest do końca słuszne.

Teraz zdawałem już sobie sprawę, że Bella mnie zwyczajnie sobą odurzyła. Nie byłem w stanie rozmyślać o niczym innym, jak o niej. Pierwszy raz zdarzyło się, że nie słyszałem czyichś myśli, co jednocześnie mnie frustrowało i fascynowało. Ale nie mogłem jej poznać, by dowiedzieć się, dlaczego to, co myśli Bella, jest dla mnie zagadką.

Moja pierwsza rozmowa z Carlisle'em na ten temat nie wniosła wiele, a raczej pogrążyła mnie jeszcze bardziej. Doszliśmy wówczas do wniosku, że skoro jestem z Tanyą i jesteśmy tym, czym jesteśmy, nie powinienem zbliżać się do Belli. Była człowiekiem, w dodatku pachnącym tak oszałamiająco, jak żaden inny. Carlisle widział mój ból i wewnętrzną walkę z samym sobą, a ponieważ znał mnie aż za dobrze, delikatnie zasugerował, żebym ją obserwował, albo poznał myśli innych o niej. Zasadniczo właśnie tego potrzebowałem - zezwolenia ojca na jakiś ruch, który uspokoiłoby moje sumienie.

Była tylko jedna przeszkoda - Tanya. Dlatego też nie od razu zacząłem chodzić do Belli w nocy - zamiast tego, przeszukiwałem myśli jej chłopaka i koleżanek.

I po jakimś miesiącu, nadarzyła się odpowiednia okazja - wszyscy mieli zamiar wybrać się na polowanie następnej nocy. Ja sam byłem spragniony, więc postanowiłem działać - zapolowałem jeszcze tego samego dnia, tłumacząc, że odczuwam takie pragnienie, że nie wytrzymam. Tylko dwie osoby zerknęły na mnie podejrzliwie, wzrokiem domagając się wyjaśnień: Carlisle i Alice. Z tym wyjątkiem, że siostra nie wiedziała nic o mojej obsesji. Obsesji? Tak, w tamtym czasie to już chyba stało się obsesją. Nie było jednak możliwości, bym zdążył jej coś wyjaśnić, choć wiedziałem, że będę musiał z nią szczerze porozmawiać. Spoglądała na mnie i usłyszałem ”Edward, w co ty się pakujesz...?”.

To, że Alice mnie wiecznie wysłuchiwała i broniła, nie oznaczało, że zawsze się ze mną zgadzała. Sprowadzała mnie na ziemię kiedy trzeba, za co byłem jej niejednokrotnie wdzięczny. I znów miała wystąpić w roli psychologa pomylonego wampira.

Zaczekała wtedy, aż wszyscy wyjdą i znacząco pokręciła głową, mówiąc:
- Chyba musimy pogadać. - Była śmiertelnie poważna.
- Też tak myślę. - Spojrzałem jej głęboko w oczy i zawadiacko się uśmiechnąłem.
- Edward, nie czaruj. To poważne, ona jest przecież człowiekiem, chcesz nas narazić?
- Mówisz jak Rose... - Rzeczywiście zabrzmiało to, jakbym słyszał moją drugą siostrę - Rosalie unikała jak ognia wszystkiego, co w jakikolwiek sposób mogłoby nas zdemaskować albo wpędzić w inne kłopoty. Popatrzałem nad głową Alice i kiwnąłem w kierunku drzwi. - Czekają na ciebie.
- Poczekaj aż wrócę... - Zmrużyła oczy i ściągnęła usta, starając się nie roześmiać, po czym w dwóch susach znalazła się przy samochodzie.



- Czy ja dobrze idę? To było gdzieś tutaj... - Podniosłem się z ziemi; aż za dobrze znałem te myśli. Po wyrzuceniu z siebie paru przekleństw, spomiędzy drzew wyłoniła się Alice.
- Co ty do diabła tu robisz?
- Miło mnie witasz, braciszku... - Spojrzała na mnie spode łba i otrzepała spodnie z trawy i liści.
- Nie proponowałem ci chyba w s p ó l n e g o wypadu - powiedziałem, kładąc szczególny nacisk na ostatni przymiotnik.
- Nie trzeba było o tym tyle myśleć. - Zrobiła krok w moją stronę, by minąć mnie i usiąść w miejscu, gdzie przed chwilą leżałem. - Nie jesteś w dobrym humorze... Rano tryskałeś optymizmem, co się stało?
- Tak bardzo chcesz wiedzieć?
- Nie, ale wyobrażam sobie, że ty chcesz mi o tym opowiedzieć. - Uśmiechnęła się filuternie i poklepała ręką ziemię przed sobą. Przechyliłem głowę i mimowolnie podszedłem do niej, siadając przy jej kolanach.
- Owszem, rano wszystko było inaczej. - Nie miałem pojęcia, od czego zacząć. Moja mała Alice nie znała całej prawdy o tym, co zaszło między mną a Bellą tamtego dnia. Omijałem ten temat skrupulatnie, ale skoro wiedziała o bluzce, czas opowiedzieć jej o... - Pocałunek, wszystko przez ten pocałunek.
- Jaki pocałunek? Edward?! I ty mi jeszcze nic nie powiedziałeś?! Czyj?
- Mój i Belli.
- Twój i... - Nie była w stanie dokończyć, więc zrobiłem to za nią.
- Belli.
- Tej Belli? - Z każdą sylabą pochylała głowę coraz niżej.
- Tak, tej.
- Czy ty wiesz, w co się wplątujesz? Co na to w ogóle Tanya?!
- Tanya o niczym nie wie. I mam nadzieję, że się nie dowie... Poza tym, to nie ja do tego doprowadziłem. Zresztą... Czy nie ważniejsze jest, że ona jeszcze żyje? - Próbowałem jakoś uspokoić Alice, ale użycie słowa „jeszcze” nie było w tej sytuacji szczególnie na miejscu.
- Ale jak do tego doszło? Jak ty i...
- Bella.
- Bella... - powtórzyła za mną. Zacząłem się zastanawiać, ile już razy jej imię padło w ciągu ostatniej minuty.
- Może od początku? - spytałem wątpliwie, zupełnie jak nie ja. Nie jak ten nieomylny i pewny siebie Edward Cullen. Wystarczyło jedno popołudnie, a moje życie zostało wywrócone do góry nogami.
- Tak chyba będzie najlepiej - odparła już bardziej opanowanym, a jednak pełnym wyczekiwania, głosem.

Od początku? Ale gdzie był ten początek? Wróciłem do tamtego dnia - wszystko zaczęło się chyba od tej kłótni z Newtonem.
- Pokłóciła się ze swoim chłopakiem. Wyczytałem to w jego myślach i doszedłem do wniosku, że dla Belli nie mogło to być bynajmniej nieistotne. Poszedłem więc za nią do lasu, żeby sprawdzić, czy sobie nic nie zrobi, bo z obserwacji w szkole jasno wynikało, że komuś takiemu jak ona, nawet poruszanie się po płaskiej nawierzchni może sprawiać trudności. Zatrzymała się w pewnym momencie i oparła o drzewo. Podszedłem bezszelestnie, stałem zaledwie parę drzew od niej, ale tak, żeby nie mogła mnie dostrzec. Słyszałem każdy jej oddech, bicie jej serca, napawając się naszą „bliskością” i jej nieświadomością.
- Rozpadało się, więc zaczęła biec w stronę domu, ale nie zwróciła nawet uwagi na to, jak bardzo zboczyła z trasy. Biegłem za nią, błagając, by nie zorientowała się, że ktoś ją śledzi. I wtedy - zatrzymałem się na chwilę, by szczegółowo przypomnieć sobie kolejne wydarzenia - wtedy poślizgnęła się i przewróciła. Ja również przystanąłem, nie wiedziałem co robić - ponownie przerwałem. Tych wspomnień było za dużo i zbyt żywo dawały o sobie znać. Spojrzałem na Alice - trwała nieporuszona, jak zawsze cierpliwie słuchając. Kiwnęła zachęcająco głową, żebym kontynuował.
- Usiadła na ziemi. Pomyślałem, że zmarznie, że się przeziębi, bo wciąż padał deszcz, a ona jakby nigdy nic sobie siedziała w tym chłodzie. Zaczęła płakać. Zapewne coś jej się stało w tę nogę, bo trzymała się za kostkę, ciągle szlochając.
- Alice - zwróciłem się do niej - nawet nie wiesz, co czułem. Jak bardzo chciałem podejść, uspokoić ją, zrobić coś, cokolwiek. Ale jakbym się potem wytłumaczył? Nie mogłem nic zdziałać i, jak jakiś tchórz, stałem parę metrów od niej i obdzierałem drzewo z kory. - Musiałem zrobić kolejną pauzę, bo powróciło tamto uczucie bezsilności. Wymyśliłem sobie bycie jej opiekunem, a nie potrafiłem nawet się do niej zbliżyć. - I po chwili nie miałem już wyboru - próbowała wstać, ale tylko się zatoczyła, więc podbiegłem, by ją złapać. - Spojrzałem na Alice, by sprawdzić jej reakcję. By sprawdzić, czy pojęła, że nie miałem innego wyjścia. Patrzyła na mnie smutnym, współczującym wzrokiem.
- Rozumiem. Rozumiem, Edwardzie. I domyślam się, że wtedy... Ją pocałowałeś?
- Nie, właśnie nie. I tak posunąłem się za daleko, bo nie mogłem patrzeć na jej łzy, więc je otarłem. Kierowała mną jakaś nieznana siła i przemogłem się - dotknąłem ją. A ona była taka... ciepła... I zagubiona. Próbowała nie płakać. Starałem się ją uspokoić, ale nawet mnie dręczyły myśli tego idioty Newtona. Walczyłem sam ze sobą, a ona tylko to wszystko pogarszała, szukając mojego wzroku. Stała tak blisko, a mnie wypełniało tyle sprzecznych uczuć: chciałem coś jej powiedzieć, ale nie wiedziałem, co będzie odpowiednie, z drugiej strony wolałem cofnąć czas, żeby wcale za nią nie iść, z jeszcze innej strony... - Podniosłem oczy na Alice. - Robiło się ciemno, nikt nie widział nas razem, siedziała tam sama, bezbronna, tak niewinna... A mnie paliło już pragnienie. Jej łzy na mojej dłoni... Pachniały tak intensywnie. Jej serce biło szybko i przyspieszało jeszcze bardziej, przy każdym moim ruchu.

Rozdział 5. [część II]


...Robiło się ciemno, nikt nie widział nas razem, siedziała tam sama, bezbronna, tak niewinna... A mnie paliło już pragnienie. Jej łzy na mojej dłoni... Pachniały tak intensywnie. Jej serce biło szybko i przyspieszało jeszcze bardziej, przy każdym moim ruchu.

Alice zamknęła oczy, oparła brodę na kolanach i objęła nogi rękoma. Wciąż słuchała i nie wiem, czy zdawała sobie sprawę, jak bardzo mi w ten sposób pomaga. Wreszcie nie musiałem wszystkiego w sobie tłamsić.
- I powiedziałem jej. Powiedziałem, że on nie może jej do niczego zmusić. Odkryłem wszystkie karty. - Przechyliła głowę w moją stronę, ale nie otworzyła oczu. Westchnęła, kręcąc głową.
- Edwardzie...
- Wtedy, ona... Wydawała się sparaliżowana. Próbowałem odczytać coś z jej twarzy, ale była nieobecna. Pomyślałem, że może tak silny bodziec sprawi, że odczytam jakąś jej myśl, ale ona skrzętnie przetwarzała w swoim niedostępnym umyśle to, co przed chwilą powiedziałem. Nagle spojrzała na mnie, jakby wyrwana z transu, i przyciągnęła mnie do siebie. Nie zdążyłem zareagować, zaskoczyła mnie. Pierwszy raz ktoś mnie zaskoczył, Alice. Tak zaskoczył.

Nie mogłem już dłużej mówić. Nie zdołałem dokończyć. Do tej pory nie rozumiem, jak się wtedy opanowałam.

Gdy tylko Bella mnie pocałowała, automatycznie moje palce powędrowały do jej szyi, a ja składałem na niej pocałunki; szukałem tylko najlepszego miejsca, by móc przebić wreszcie tę cienką skórę i spróbować jej krwi. Tej słodkiej, niepowtarzalnej krwi, której zapach mamił mnie od naszego pierwszego spotkania. Jednak, mimo że ulegałem już instynktowi drapieżnika, nadal byłem na każde skinienie jej palca. O cokolwiek by nie poprosiła - zrobiłbym to. I w ten paradoksalny sposób, Bella uzależniła mnie od siebie; wydaje się to niemożliwe, lecz czułem, że mogę się powstrzymać przed tym, by ją zabić.

- Kiedy Bella wyszeptała moje imię… Z trudem się oderwałem, choć wciąż pochylałem się nad nią, upajając błogim zapachem. Alice, nawet nie wiesz... - Uśmiechnąłem się, dokładnie odtwarzając go w myślach.
- Edwardzie, obawiam się, że to zaszło za daleko.
- Wiem - odpowiedziałem na jej myśl. - Ale to silniejsze ode mnie.
- Ona jest człowiekiem. Jak niby zamierzasz to ciągnąć? Poza tym, jesteś z Tanyą. - Wyglądała na zatroskaną. Moja Mała Alice martwiła się o mnie. A to oznacza, że sprawa stawała się coraz poważniejsza. Ja tego nie widziałem. Albo nie chciałem. W każdym bądź razie, tak było łatwiej, wygodniej.
- Już zapomniałeś, co ci wtedy mówiłam? - Spuściłem wzrok, unikając jej karcącego spojrzenia. Karcącego, pełnego pretensji spojrzenia Małej Alice. Dobrze pamiętałem naszą rozmowę, nazajutrz po ich polowaniu. Jeszcze lepiej pamiętam tamtą noc. Moją pierwszą noc u Belli.

Gdy Alice wybiegła, w domu zapadła grobowa cisza. Ani jednej żywej duszy. Aż nazbyt dosłownie - pomyślałem. Wkrótce i ja wyszedłem. W zasadzie nie wiedziałem, gdzie dokładnie mieszka Bella - z myśli Mike'a, które wówczas dokładnie studiowałem, nie dowiedziałem się zbyt wiele. Nie jeździliśmy nigdy po Forks, bo nie było to konieczne. Zdecydowałem się pojechać na osiedle, które wydawało się najbardziej prawdopodobnym, i rzeczywiście wjechałem w końcu w ulicę, gdzie po obydwu stronach stał rząd jednorodzinnych domków. Zwolniłem, wypatrując na podjeździe jej samochodu albo radiowozu komendanta. Wiedziałem, że przeciętnemu człowiekowi zajęłoby to dużo więcej czasu; gdy tak dumałem o mojej wyższości nad parą ludzkich oczu, znalazłem w końcu to, czego szukałem.

Ogarnęła mnie fala sprzecznych emocji - wreszcie mogło dojść do skutku coś, czego tak pragnąłem i to uczucie napawało mnie jakimś obcym mi dotąd szczęściem. Ale jednocześnie poczułem... Strach? Tak, teraz wydaje mi się, że to był strach, niezrozumiały, zupełnie mi nieznany; obawa, że mogę jej coś zrobić, że mogę ją skrzywdzić, zranić. Zabić.

Zatrzymałem się parę domów dalej. Wyłączyłem silnik, bezgłośnie zatrzasnąłem drzwi i cicho przebiegłem kawałek drogi do jej domu. Tak, to tutaj - pomyślałem. Wiele razy widziałem to okno z perspektywy Mike'a. Teraz ja sam stałem na jego miejscu. Ta gra słów podniosła mnie na duchu - ja, na miejscu tego gówniarza.

Wspinanie się po ścianie na pierwsze piętro nie sprawiło mi żadnej trudności. Zajrzałem ostrożnie przez okno, przytykając czoło do szyby - spała. Ukłuło mnie to - całkowicie zapomniałem, jak to jest spać. Jak to jest śnić. Jak to jest kłaść się każdego wieczora, by regenerować siły. Nie potrzebowałem tego odkąd stałem się wampirem, jednak na widok Belli spokojnie leżącej w ciepłej pościeli i śniącej o czymś, poczułem zazdrość. Byłem czymś więcej, niż człowiekiem. A to wykluczało wszelkie ludzkie czynności.

Rozmyślając, o czym może śnić, przeniosłem wzrok na resztę jej pokoju. Nie był przesadnie duży, w sam raz dla dziewczyny w jej wieku. Na biurku leżały zeszyty i książki, tak jak i pod łóżkiem. Były jeszcze pootwierane, więc nie mogłem dojrzeć, co aktualnie czytała.

Zapragnąłem wejść do środka i samemu to sprawdzić. Nawet przez szybę czułem ten delikatny zapach, który musiał wypełniać cały pokój. Wtedy mój wzrok przykuł fotel, stojący z lewej strony - leżała na nim niewielka sterta ubrań. Wystawał spod niej rękaw mojej ulubionej niebieskiej bluzki.

Nie wytrzymałem. Rzuciłem szybkie spojrzenie, upewniając się, czy Bella nadal śpi i delikatnie otworzyłem okno, bezszelestnie lądując na podłodze. Instynktownie wstrzymałem oddech - raz, by nie powodować jakiegokolwiek hałasu, dwa, by nie dotarła do mnie jej woń. Jednak na to było już za późno.

Nie interesowały mnie już książki, czy płyty, które właśnie spostrzegłem. Stałem pośrodku sypialni Belli i patrzyłem, jak śpi. Nie wiem, ile czasu spędziłem w ten sposób, jednak w pewnym momencie doszło do mnie, że nie mogę tu zostać całą noc; budzik przy jej łóżku pokazywał, że dochodzi już czwarta. Podszedłem więc zaciekawiony do biurka, ale nie ruszałem sterty papierów, jaką zastałem, by nic nie zmącić. Tak bardzo nie chciałem odchodzić. Zostawiać jej. Wracać do rzeczywistości, niemożliwej dla nas. Potrząsnąłem głową, by wyrzucić ponure myśli i próbując zebrać się w sobie, by w końcu wyjść. Znów spojrzałem na fotel. Zacisnąłem powieki, ale tego pomysłu nic nie było w stanie zabić. Zrobiłem krok do przodu, stając, cofając się, by postąpić jeszcze większy naprzód. Zgrabnie pociągnąłem za wystający rękaw, jedną ręką przytrzymując resztę rzeczy. Trzymałem bluzkę Belli przed sobą i brałem głęboki wdech, zaciągając się jej cudownym zapachem. Nie było wyjścia, żebym odłożył ją z powrotem. Obsesja wzięła górę.

Budzik wskazywał już czwartą. Podszedłem do niej: leżała bezbronnie na plecach z dłońmi przy twarzy, a głowę miała przechyloną w moją stronę. Włosy były związane, ale parę kosmyków przysłaniało jej policzek. Wyciągnąłem już rękę, by je odgarnąć, kiedy zamarłem, bo Bella poruszyła się i obróciła na drugi bok, naciągając na siebie kołdrę po samą szyję. Dość tego, powiedziałem sobie i kilka sekund później byłem już na ziemi.


- Czy ty mnie słuchasz? Edwardzie?!
- Tak, pamiętam naszą rozmowę. - Trudno było zapomnieć, jak Mała Alice mnie strofowała za tamtą noc.
- Musimy chyba przyjąć inną strategię.
- Jaką strategię? - Zaskoczyła mnie takim stwierdzeniem.
- Nie wygram z tobą, bo ty nawet nie próbujesz zmieniać tego, co czujesz do Belli. Jednak nie wiem, co innego można zrobić, jeśli nie definitywnie zakończyć tej znajomości.
- Nie da się jej definitywnie zakończyć, Alice... Dlatego tu jestem.
- Nie rozumiem. - Pokręciła głową.
- Pytałaś, co zepsuło mi humor. - Kiwnęła szybko. - Otóż zaaranżowałem dziś co nieco, bo na ostatniej historii słyszałem, jak pan Grey planował jakieś zadanie w parach. Nie sądziłem jednak, że będzie to zadanie na więcej niż jedną lekcję i przysiadłem się dzisiaj do Belli i...
- Edward... - Westchnęła i ostentacyjnie wywróciła oczami.
- ...i jutro muszę do niej pójść - dokończyłem.
- Pójść do domu Belli Swan?
- Mówisz, jakby to było jakieś nawiedzone miejsce.
- Bo to jest nawiedzone miejsce, Edwardzie. - Spojrzeliśmy na siebie w milczeniu i wybuchnęliśmy śmiechem na jej porównanie. Kiedy w końcu, po kilku szturchańcach i salwach śmiechu, uspokoiliśmy się, powiedziałem:
- W ogóle nie wiem, co mam z tym zrobić, Alice.
- Będziesz musiał do niej pójść.
- Ale ona nie wie, że przychodzę tam w nocy.
- A kto mówi, że ma się dowiedzieć? - spytała z wyrzutem.
- To nie mówić jej?
- A jak wyobrażasz sobie jej reakcję?! - Prychnęła z irytacją. Miała rację. Swoją drogą, nie miałem pojęcia, jak mogłaby zareagować Bella. Jakkolwiek by się nie zachowała, myśl, że miałbym jej wyznać, że przychodzę czasem patrzeć jak śpi, przerażała mnie. Przecież to absurdalne. - Namotałeś chłopcze, ale teraz musisz stawić temu czoła.
- Czyli po prostu do niej iść?
- Tak - stwierdziła stanowczo. - W końcu nie popełniasz przestępstwa, odrabiając pracę domową z koleżanką. - Uśmiechnęła się lekko. Wydawało mi się, czy kolejna osoba uspokajała moje sumienie?
- Masz rację.
- Ja zawsze mam rację. - Wstała i podała mi rękę. - Czas na nas. Bo Esme zacznie się martwić.
- Dziękuję, Alice. - Podniosłem się i zaczęliśmy iść w stronę lasu.
- Nie dziękuj, ja nic nie zrobiłam. Zresztą... W tej sytuacji chyba już nic nie da się zrobić. - Spojrzała na mnie pobłażliwie i widziałem, jak po jej twarzy błąkał się uśmiech. Moja Mała Alice.

Rozdział 6.

BPOV


Leżałam otępiała na łóżku. Byłam tylko ja i mój szloch. I kłębowisko natrętnych myśli, z którymi nie miałam siły walczyć, a których chciałam się pozbyć. Każda próba ucieczki od nich kończyła się kolejnym strumieniem łez, a tych zaczynało mi już brakować. Na nic zdały się pocieszające tyrady rodziców. Sumienie spalało mnie od wewnątrz, choć... Czy ja je jeszcze w ogóle miałam?

Przez poduszkę, pod którą chowałam głowę, usłyszałam jak ktoś wchodzi do pokoju. Był środek nocy, mimo to nie spałam. Nie mogłam zasnąć, ale też nie chciałam zasnąć. Ktoś położył coś na łóżku i wyczułam zapach moich ulubionych tostów, uświadamiając sobie, że od tego samotnego lunchu nic nie jadłam. Ale czy to było ważne? Nie byłam w stanie nawet podnieść głowy, nie byłam w stanie w ogóle niczego zrobić. Jednak poduszkę podniesiono za mnie, i poczułam, jak materac się obniża, jak zawsze, gdy ktoś na nim siadał. Jak zawsze, gdy on na nim siadał.

Ktoś, kto przyniósł grzanki, przyniósł ze sobą nową falę żalu i wspomnień. Teraz każdy, choćby najmniejszy gest przypominał mi o nim i boleśnie alarmował, że już nigdy go nie zobaczę.

- Bello, proszę, porozmawiaj ze mną. I zjedz coś, dziecko... - Następne podejście. Mama nie dawała za wygraną. Naprawdę myślała, że przekupi mnie jedzeniem? Że to coś da? Być może miała rację, bo gdy chwyciła mnie za ramiona, żeby mnie podnieść, wszystko wokół zaczęło wirować. Trzęsącą się ręką sięgnęłam do talerza i wepchnęłam do ust kawałek tostu. Wtedy objęła mnie i zaczęła kołysać, co jeszcze bardziej pogarszało sprawę, bo pokój jeszcze nie przestał się kręcić.
- Niee... - wyszeptałam. - N-nie rób tak, kręci mi się w głowie...
- Dobrze skarbie, już dobrze. - Mówiąc to pocałowała mnie w głowę i przeczesała ręką moje włosy. Musiałam wyglądać tragicznie, ale nie obchodziło nie to. - Zrobiłam ci jeszcze gorącej czekolady.
- Gorącej czekolady... - pociągnęłam nosem. - Ostatnio piłam u niego. Jak się przeziębiłam, pamiętasz? Jak spadł pierwszy śnieg i całkiem przemarzłam. To chyba było z miesiąc temu...
- Och... Skarbie... - Wydawało mi się, albo mama też zaczynała szlochać. Nie, tego bym nie zniosła. Nie cierpiałam, gdy ktoś przejmował się bardziej ode mnie. Bardziej niż ja sama powinnam. To był mój ból, mój i wyłącznie mój, i nie zamierzałam się nim z nikim dzielić.
- Mamo, przestań. - Spojrzałam na nią. Jednak mi się wydawało - nie płakała. Spoglądała na mnie smutnym wzrokiem, martwiła się o mnie - to pewne. Drgnęłam jednym kącikiem ust, miałam nadzieję, że zrozumie, bo na tyle tylko było mnie w tym momencie stać. I zrozumiała - odwzajemniła się pięknym, ciepłym uśmiechem za nas obydwie.
- Rozumiem co przeżywasz... Śmierć - spojrzała na mnie badawczo, ale starałam się trwać niewzruszona - kogoś bliskiego to ciężkie przeżycie, ale…
- Nie, nie rozumiesz. To wszystko przeze mnie. To wszystko stało się przeze mnie. - Zacisnęłam mocno powieki i wbiłam paznokcie w prześcieradło. Nie mogła rozumieć - nic zresztą nie wiedziała. Pogładziła jeszcze raz moje włosy. Kiedy się uspokoiłam na tyle, by znowu móc otworzyć oczy, wzięłam kolejny kęs tostu i żułam go powoli. Siedziałyśmy w milczeniu, ja - nie mogąc z siebie nic wydusić ani uronić choćby jednej łzy, ona - czekając, aż się odezwę.

Od czego miałam zacząć? Czy chciałam w ogóle zaczynać? Dotarło do mnie, że im szybciej to z siebie uwolnię, tym szybciej będzie mi lżej. Taką przynajmniej miałam nadzieję. Wzięłam głęboki wdech, ale zamarłam, gdy wstrząsnął mną dreszcz. Zacisnęłam więc zęby i ponownie wciągnęłam powietrze, na chwilę wstrzymując oddech. Zamknęłam oczy, zastanawiając się chwilę, jak dobrać słowa - jak powiedzieć wszystko, ale najkrócej, jak to możliwe. Powinnam najpierw opowiedzieć o kłótni z Mike'em, po której poszłam do lasu i... Nie, nie mogłam wyjawić wszystkiego. To była sprawa tylko między mną a Edwardem. Nadal z przymkniętymi powiekami, spróbowałam coś z siebie wydusić.
- Nie układało się między nami ostatnio. I mieliśmy o tym dzisiaj - spojrzałam na budzik, dochodziła trzecia - w zasadzie to wczoraj, porozmawiać. - Zacisnęła mocniej palce na moim ramieniu; zapewne pomyślała, że nie zdążyłam z nim o tym pomówić, więc pospieszyłam z wyjaśnieniem. - I właśnie wtedy wszystko się zaczęło. Najpierw umówiliśmy się w stołówce, ale nie przyszedł. Nie wiedziałam, dlaczego, a w ogóle to cały ranek był małomówny i… - w tym momencie musiałam przerwać, by przypomnieć sobie, co było dalej. No tak, historia i Edward. I mój dziwny napad śmiechu. Potem kolejne lekcje, moje czekanie na niego na długiej przerwie... - Złapałam go dopiero na parkingu. Czekałam przy jego aucie, bo mnie podwió... - zatrzymałam się. Nie było już samochodu. Ani Mike'a. Ani wcześniej nie było już nas. Wszystko ginęło jedno po drugim. Przewracało się jak domek z kart. Jak klocki domina.
Dlaczego akurat w tę stronę? Dlaczego?!
- Dlaczego mamo, dlaczego? Dlaczego on? - krzyczałam już na głos, chowając twarz w jej ramieniu. - My… Ja… Rozstaliśmy się… iii… on myślał, że ja i Edward, że… Że coś jest między nami… On nic nie rozumiał… I… - zrobiłam pauzę, by pociągnąć nosem i złapać trochę oddechu - …i się rozstaliśmy… Mamo… Dlaczego musiałam go tak potraktować? Tak, tak go zdenerwować, wtedy… Wtedy by…



Znów tam byłam. Znów zacinał deszcz. Stałam przy jego fordzie, przeklinając w myślach, że mogłam zostać pod dachem i tam na niego zaczekać. Mrużyłam oczy, bo deszcz padał pod takim kątem, że uniemożliwiał patrzenie na cokolwiek innego, poza butami. Schyliłam więc głowę, naciągając kaptur, i skrzyżowałam ręce na piersiach. „Co ty wyprawiasz?” powiedział z wyrzutem, takim samym tonem, jakim obudził mnie rano, kiedy nagle przy mnie stanął. Podskoczyłam, bo nie usłyszałam, kiedy nadszedł. Otworzył samochód i kazał wejść do środka, więc nie zważając na to, że zamoczę całe siedzenie, wślizgnęłam się na miejsce obok kierowcy. Trwaliśmy w irytującym milczeniu, więc postanowiłam wziąć sprawy w swoje ręce i spytałam, dlaczego jest w tak podłym nastroju.

I wtedy rozpętała się burza. Pytał, czy też byłabym zadowolona, gdyby tak patrzył na inną dziewczynę, gdyby śmiał się z nią na przerwach, albo siedział w jednej ławce i gapił się jak zauroczony. Usiłowałam mu wytłumaczyć, że to nie tak, jak sobie to wymyślił. To nie była spokojna wymiana zdań. On krzyczał, więc i mnie poniosło; wydzierałam się jak oszalała, broniąc siebie, Edwarda i naszego sekretu. A to tylko prowadziło do dalszych wynurzeń Mike'a i nadinterpretacji wszystkiego, co powiedziałam. Obracał kota ogonem tak, żebym to ja wyszła na tą „złą”. Nawet jeśli tak było... Nie panowałam nad emocjami, a gdy spytał, jak zamierzam dalej ciągnąć ten trójkąt, zapomniałam co to rozsądek i odpowiedziałam pytaniem, którego pewnie będę żałować przez większość mojego życia.

Kilka słów, kilka raniących, zbyt dosadnych, nieprzemyślanych słów.

- Ja wtedy... Ja... - Wciąż chlipałam i nie byłam w stanie złapać oddechu, żeby móc kontynuować. - M-mu p-p-powiedziałam, że mo-oże już nie chcę te-go ciągnąć... - Na powrót wybuchłam płaczem, a mama objęła mnie jeszcze mocniej i przycisnęła do siebie, niemalże dusząc.

„Nie chcesz?” powtórzył, ale już ściszonym głosem. Powtarzał tak kilka razy, a ja nie wiedziałam, co zrobić, gdzie się podziać, gdzie schować, dokąd uciec. Było już za późno na cofnięcie tego. Emocje, które tak gwałtownie wzrosły, teraz spadły do zera, by wzrastać na nowo. Gapiłam się tępo na krople bębniące w przednią szybę, a ich dudnienie wypełniało nowopowstałą ciszę. Miałam ochotę jak najszybciej stamtąd wyjść, ale za nic nie mogłam ruszyć się z miejsca, więc siedziałam tak odrętwiała. Usłyszałam, jak coś mówił, tym razem już głośniej, i te słowa były wyraźnie skierowane do mnie. Wyłapałam tylko jedno. „Koniec”. Czekał na moją odpowiedź, a ja czekałam, czy może znów powiem coś głupiego. Jednak tym razem byłam w pełni świadoma swoich słów. Wciąż wpatrywałam się przed siebie; spuściłam głowę na dół, patrząc bezmyślnie na swoje uda, i bawiłam się palcami. Obrócił się w moją stronę, opierając lewą rękę o kierownicę. Teraz albo nigdy, teraz, albo będzie za późno. To i tak nie miało już sensu, za dużo było w nas rozgoryczenia i pretensji, więc podniosłam głowę, ciężko wzdychając.

Odpowiedziałam twierdząco. Przekręciłam głowę i spojrzałam mu w oczy. Być może spodziewał się takiej riposty, ale mimo to na jego twarzy dostrzegłam malujący się moją odpowiedzią zawód. I zazdrość, która zamieniała go w furiata. Zazdrość o Edwarda - sama już nie wiedziałam czy uzasadniona, czy nie. Nagle łza spłynęła mi po policzku i wreszcie poczułam siłę, by dotknąć klamki, żeby uciec jak ostatni tchórz. Przeprosiłam cicho i wyskoczyłam z samochodu. W tym samym momencie, gdy stanęłam drugą nogą na asfalcie, ruszył gwałtownie i wyjechał z parkingu.

- Nie zdążyłam nawet zamknąć drzwi... - wyszeptałam w rękaw mamy. A potem znaleziono je oderwane parę metrów od wraku.

Rozdział 7.

[część I]


BPOV


Mama spędziła ze mną resztę nocy, jednak zbudziłam się już sama. Nie wiem, jak długo spałam, choć nie było to przecież ważne - nigdzie się nie wybierałam. Nie zamierzałam nawet wychodzić z łóżka. Mimo ciepłych promieni słońca zaglądających do mojego pokoju, zaciągnęłam kołdrę na głowę dokładnie tak, jak wczorajszego ranka. Wychynęłam tylko po to, by sprawdzić godzinę, po czym z powrotem schowałam się do swojego bezpiecznego świata puchu i ciepła. Było po dwunastej, więc spałam jakieś siedem godzin. Cieszyłam się w duchu, że nic mi się nie śniło, a przynajmniej nic nie pamiętałam. Wystarczało, że gdzieś głęboko w mojej podświadomości zaszył się niepokój, którego nie mogłam się pozbyć. Byłam jak Syzyf, beznadziejnie wtaczający głaz pod górę. Ale ja nie walczyłam ze śmiercią, musiałam się z nią pogodzić, więc nie rozumiałam swojej kary. Uciekając od natrętnych myśli w jeszcze bardziej ponure, znów zasnęłam, ale - jak się okazało - tylko na kwadrans. Dalsze męki nie miały sensu, więc nieśmiało podniosłam kołdrę i usiadłam, przeczesując włosy. Spuściłam na ziemię jedną nogę, po czym niepewnie dołączyłam drugą. Teraz wystarczyło tylko się podnieść i zrobić parę kroków do łazienki - nie miałam jednak pewności, czy na pewno chciałabym zobaczyć swoje odbicie w lustrze. Siedziałam tak kilka, a może i kilkanaście, minut, przypatrując się podłodze. W końcu zrobiło mi się na tyle zimno, że odepchnęłam się i powłócząc nogami wyszłam na korytarz.
W zasadzie powinnam być w domu sama, toteż zdziwiłam się, słysząc, jak ktoś tłucze się na dole. Zmieniłam kierunek i zeszłam do kuchni.

- Ty nie w pracy? - spytałam. Mama kucała przy szafce, trzymając jakiś garnek. Gdy mnie usłyszała, obróciła się gwałtownie, obijając go głośno o drzwiczki.
- Och... Wstałaś. - Uśmiechnęła się promiennie. - Nie. Wiesz, wzięłam parę dni wolnego. - „Jak mogłabym cię zostawić?” dopowiedziałam sobie w myślach. - Zjesz coś?
- Nie - odparłam sucho. - Nie teraz. Pójdę najpierw pod prysznic.
- Dobrze. A może pojedziemy potem na zakupy? Albo przejdziemy się gdzieś?
Nie doczekawszy się z mojej strony pozytywnej reakcji, dodała prędko, przekręcając głowę w bok:
- To może chociaż pooglądamy razem telewizję?
- Ok, ok. I dziękuję. - Starałam się wymusić jakiś uśmiech, jakikolwiek, żeby pokazać, że trochę już ze mną lepiej. Choć „trochę” to i tak było jeszcze za dużo powiedziane. Obróciłam się i, prawie wciągając po poręczy, po raz kolejny skierowałam się do łazienki.

Wzięłam gorący prysznic i nie spieszyłam się zbytnio z niczym - powoli się ubrałam i również bez pośpiechu wysuszyłam włosy. Wychodząc, odruchowo spojrzałam w lustro, które już odparowało, i stanęłam przy umywalce, wpatrując się w jakąś obcą, godną politowania osóbkę. Gdy stałam tak niczym zaklęta, łzy napłynęły mi do oczu, a ponieważ prawie wcale nie mrugałam, spływały jedna za drugą po policzku. Nigdy nie płakałam tak dużo jak w ostatnim czasie. Jeśli ma się walić, to wszystko na raz.

***

Znów tam byłam. Znów zacinał deszcz. Stałam na parkingu, patrząc za nim, jak odjeżdża z piskiem opon. Spojrzałam pospiesznie przez ramię, by sprawdzić, ile osób to widziało. Za dużo. Ruszyłam więc przed siebie, mając na wyrzucanie sobie tego, co zrobiłam, całą drogę do domu.

Wszystko było skończone. Ja byłam skończona. I przemoczona.

Trzęsąc się z zimna i nadal kulejąc przez tę przeklętą kostkę, dotarłam do domu szybciej niż kiedykolwiek, gdy szłam pieszo. Wściekła, zatrzasnęłam za sobą drzwi i czym prędzej zaczęłam zdejmować mokre rzeczy. Mama była już w domu.
- Hej, co się stało? Czemu nie jechałaś samochodem? - spytała, wchodząc do przedpokoju i pomagając mi się rozebrać. Byłam tak poirytowana i jednocześnie zła na siebie za to, w jaki sposób to rozegrałam, że z trudem powstrzymałam się, żeby do niej nie krzyczeć. - Mike mnie rano podwiózł.
- Więc nie mógł i odwieźć? Coś się stało? - ponowiła pytanie.
- Nie wiem, może i mógł, ale… - Spojrzałam jej w oczy i gdy pomyślałam, ile musiałabym jej tłumaczyć, straciłam ochotę do rozmowy. - Nieważne - dokończyłam i pobiegłam szybko na górę, zostawiając ją na dole z kurtką ociekającą wodą.

***

- Bella? Bella, jesteś tam? - Mama pukała nerwowo w drzwi. Być może pomyślała, że postanowiłam się utopić w wannie i, faktycznie, musiało to wyglądać podejrzanie; patrzyłam w ciszy na dwoje brązowych, podpuchniętych oczu, nie wydając żadnych dźwięków, a łzy skapywały co jakiś czas na krawędź umywalki. Obróciłam się więc z wolna i nacisnęłam klamkę.
- Tak mamo, chodźmy do kuchni. - Uśmiechnęłam się niemrawo, a mama objęła mnie ramieniem i zeszłyśmy na dół.

Rozmawiałyśmy długo o różnych drobnostkach, co nieco mi ulżyło, a kiedy nie zostało nic prócz tematu Mike'a, wstałam od stołu i, opierając opuszki palców o blat, powiedziałam:
- Pójdę do siebie. Chcę jeszcze pobyć sama. - Pokiwała ze zrozumieniem głową i wyciągnęła rękę, by pogłaskać mnie po ramieniu.

Było koło piątej. Położyłam się na brzuchu w poprzek łóżka, po czym podłożyłam poduszkę pod brodę. Jakąś dobę temu dowiedziałam się o wszystkim. Dziękowałam w duchu, że tato jest komendantem i - choć nie zawsze przynosił dobre wieści - nie mam pojęcia, jak zniosłabym informację o wypadku Mike'a, gdybym dowiedziała się o tym w szkole. Zapewne dziś wszyscy już wiedzieli. Szczerze mówiąc, poczułam się nieco zawiedziona, że nikt nie pokusił się, żeby chociaż do mnie zadzwonić. Może uznano, że skoro nie przyszłam do szkoły, to o wszystkim wiem i zamierzam zerwać kontakt ze światem?

„Widok mojej podłogi zapamiętam chyba do końca życia” pomyślałam, zamykając oczy, bo leżąc w bezruchu znów się na nią nieprzytomnie gapiłam. Zaczynałam drzemać, kiedy ktoś nieśmiało zapukał do drzwi pokoju. Nie mogło to być żadne z rodziców, bo mój gość wyraźnie czekał na przyzwolenie wejścia do środka. Pojawiła się optymistyczna myśl, że może jednak ktoś zainteresował się moim losem - niemalże z entuzjazmem przekręciłam się na plecy. Krzyknęłam „Proszę!”, zapalając równocześnie lampkę na szafce nocnej.

Wszystko działo się jakby w zwolnionym tempie: najpierw na krawędzi drzwi pojawiły się smukłe, blade place, potem, gdy otworzono je szerzej, zobaczyłam kasztanową czuprynę. Na śmierć zapomniałam o moim zadaniu na historię.
- Witaj, Bello. - Zamknął cicho drzwi, opierając się o nie plecami.
- Edward... Całkiem o tym zapomniałam, przepraszam... - Wstałam i postąpiłam krok w jego stronę. Nie mając pojęcia, co jeszcze mogłabym powiedzieć, wsunęłam dłonie w kieszenie dżinsów. Przyjrzałam mu się - Edward w jednej ręce trzymał jakieś książki i kartki, a drugą wyciągał właśnie z kieszeni, więc i ja zrobiłam to samo. Położył to wszystko na biurku, po czym usiadł w fotelu; nie rozglądał się ciekawsko po pokoju, nie podziwiał niczego - czuł się dziwnie swobodnie. I znów to, co działo się między nami, wyglądało dla mnie tak naturalnie. Tyle że Edward nigdy wcześniej u mnie nie był. Rozmyślając o tym, pokręciłam głową - nie miałam czasu, żeby się nad tym zastanawiać, więc odezwałam się tylko:
- Ja... Przepraszam, zapomniałam o tym całkowicie i nie przygotowałam jeszcze nic.
- I ja właśnie w tej sprawie... Widzisz - zatrzymał się na chwilę, pocierając palcami skroń - słyszałem o wypadku i... - Spojrzał na mnie niepewnie jakby bał się, że zaraz zemdleję. Chyba miał rację, bo w słabym świetle wyglądał zupełnie inaczej niż w szkole. Nie umiałam dokładnie opisać, na czym ta różnica polega, ale wyglądał - po prostu - inaczej. W pozytywnym tego słowa znaczeniu. Chcąc go jakoś zapewnić, że nie zamierzam zalewać się teraz rzewnymi łzami, jak to miałam w zwyczaju w jego obecności, usiadłam na łóżku i chwyciłam poduszkę, tuląc ją do piersi. Oderwał dłoń od swojej twarzy i, gestykulując, ciągnął dalej. - Poszukałem sam co nieco i przyniosłem taki wstępny zarys, jak miałoby to wyglądać. Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko. - Zerwał się z fotela, wziął swoje rzeczy z biurka i szybko znalazł się przy łóżku. Wydawało się, jakby miał się zaraz na nie rzucić, ale tylko delikatnie na nim przysiadł, usadawiając naprzeciw mnie.

Milczeliśmy przez chwilę. Czekałam, aż da mi coś do roboty, ale Edward przekładał kartki; to je obracał, to przekręcał głowę, czytając szybko jakiś fragment, układając je we właściwej sobie kolejności, a ja badawczo obserwowałam każdy jego ruch. Spuściłam wzrok na stertę książek i zeszytów, które położył koło siebie. Nieświadomie sięgnęłam po pierwszą z nich - był to nasz podręcznik do historii, a pod nim leżały już lektury typowo historyczne i dotyczące tematu naszej pracy. Szczerze mówiąc, to nie wiedziałam nawet, co dokładnie mieliśmy w niej zawrzeć - przez jego towarzystwo nie skupiłam się zbytnio na lekcji. Edward mówił coś o wojnie secesyjnej i tyle mi wtedy wystarczyło.
- Przyniosłem ci moje notatki - powiedział, kiedy zauważył, co przyciągnęło moją uwagę, przerywając jednocześnie moje próby przypomnienia sobie tego durnego tematu.
- Och... Dziękuję. - Zaczerwieniłam się i uśmiechnęłam lekko. - To miło z twojej strony.
- Pomyślałem, że się przydadzą. Nie chcesz chyba mieć zaległości? - spytał niewinnie i posłał mi jeden ze swoich czarujących uśmiechów, którego urokowi od razu uległam.
- Nie, oczywiście, że nie. - Przyciągnęłam zeszyty do siebie, robiąc się jeszcze bardziej czerwona, a Edward powrócił do czytania swoich notatek.

Znów zapadła cisza. Przejrzałam zeszyty pobieżnie i podeszłam do biurka po swoje, by zacząć przepisywać tematy, których nie miałam.
- Nie musisz teraz, oddasz je po weekendzie - odpowiedział na mój ruch, nie przerywając czytania. "No tak, dzisiaj piątek" pomyślałam i wróciłam na swoje miejsce. W zaistniałej sytuacji - gdy nie miałam nic do roboty - postanowiłam zająć go rozmową. Odezwałam się nieśmiało:
- Może zostawiłbyś te materiały? Przygotowałabym coś na jutro. - Spojrzał na mnie zaskoczony.
- Jasne, tylko że większość już sam zrobiłem.
- Jak to?
- Widzisz, pomyślałem, że przez to, co się stało - znów zrobił pauzę, sprawdzając uważnie moją reakcję. Wprawdzie świat walił mi się na głowę i miałam ochotę krzyczeć, jednak siedząc koło Edwarda nic już nie było takie same. Tak samo ponure, okropne i pechowe. Gdy już upewnił się, że wszystko ze mną w porządku, kontynuował - nie będziesz miała głowy do takich spraw. Zresztą... - Przeczesał palcami włosy. - Jazz miał sporo informacji na ten temat, więc poszło szybciej, niż myślałem.

Zgiął jedną nogę w kolanie i oparł na nim łokieć wolnej ręki, wciąż gmerając palcami we włosach. Patrzył mi przy tym prosto w oczy, a ja spoglądałam na niego oniemiała, nie mogąc zrozumieć, co - w mojej sypialni, na moim łóżku, naprzeciw mnie - robi boski Edward Cullen. Jakim niby cudem siedział w tak hipnotyzującej mnie pozie, wzdychał i mówił coś do mnie?

Mówił coś do mnie? Prędko powróciłam na ziemię, jednak zdążyłam usłyszeć tylko trzy, ostrożnie wyszeptane, słowa:
- Bardzo to przeżyłaś?
Odpowiedź wydawała się przecież oczywista, jednak postanowiłam zgrywać dzielną dziewczynkę.
- Trochę... - Zamknęłam oczy i zwinęłam się kłębek. Tyle tylko byłam w stanie z siebie wydusić.
- Przepraszam, nie wiedziałem, co… Nie miałem pojęcia, o czym… Uznałem, że może chcesz o tym z kimś porozmawiać.

Poczułam, że moje rzęsy stają się już wilgotne, więc zacisnęłam mocniej powieki. Nie wytrzymałam - znowu płakałam przy Edwardzie. Czy to się kiedyś skończy?
- Może pomilczymy trochę? - zaproponowałam niepewnie, choć w głębi duszy chciałam o czymś z nim rozmawiać. O szkole, o pogodzie, o planach na wakacje, o ulubionej muzyce. O czymkolwiek. Jednak Edward zamilkł i usłyszałam tylko szelest przewracanych kartek. Nagle wstał - musiał pomyśleć, że, mówiąc „milczenie”, miałam na myśli milczenie w samotności. A ja przecież tak potrzebowałam jego obecności; znów czułam się przy nim swobodnie, normalnie, tak, jak wtedy w szkole na korytarzu.
- Nie idź - powiedziałam, ale chyba zbyt cicho, by mnie usłyszał. Mimo to w jednej sekundzie poczułam, jak chłodne palce odgarniają mi grzywkę z czoła. Zamarłam.

Wszystko działo się zbyt szybko - nawet się nie zorientowałam, kiedy znalazł się za moimi plecami, a już odsłaniał włosy z mojej mokrej od łez twarzy. Czyżbym miała halucynacje albo straciła kontakt z rzeczywistością, że to przeoczyłam, albo... Sama nie wiem. Za to pod wpływem jego delikatnego dotyku, moje serce przyspieszyło, i bliskość, której tak pragnęłam, stawała się dla mnie niebezpieczna. "Jego obecność jak narkotyk..." pomyślałam.
- O czym myślisz? - Wiedział, kiedy się odezwać. Ale zdecydowanie nie chciał wiedzieć, co zaprzątało moją głowę...
- Czy... Czy nie jest ci zimno. Masz takie zimne ręce. Może chcesz koc albo...
- Och. - Cofnął szybko rękę, którą głaskał mnie po głowie.
- Nie - zaprotestowałam. - To nie przeszkadza, nawet pomaga...
- Na pewno?

Kiwnęłam głową i po chwili zaczął subtelnie przeciągać palcami po pojedynczych kosmykach, aż opadały mi na plecy i łóżko. Kiedy jedno pasmo spadło, brał następne. I następne. I następne... Było to bardzo kojące, a monotonia jego ruchów uspokajała moje skołatane ostatnimi wydarzeniami nerwy.

To niezdrowe.
To bardzo niezdrowe.

Usilnie próbowałam myśleć racjonalnie. Bądź co bądź, ta sytuacja była dosyć intymna. Zbyt intymna, biorąc pod uwagę fakt, że Edward miał dziewczynę i że łączył nas wspólny pocałunek. Nie, on nie miał po prostu dziewczyny - on miał cudowną dziewczynę, a ja jakoś nie wydawałam się być w tym wszystkim pasującym elementem. Nie takie relacje powinny nas łączyć.
"Nie, to zdecydowanie bardzo niezdrowe" powtórzyłam w myślach, gdy jego dłoń zsunęła się na moją szyję. Tym samym, dobrze mi znanym, gestem, pociągnął po niej palcami, zatrzymując się na obojczyku, ale tym razem objął dłonią całe moje ramię. Wydawało mi się - a może i nie - że przysunął się do mnie bliżej, zaczynając gładzić ramię kciukiem.
"Niezdrowe, niezdrowe, niezdrowe!" krzyczałam sama do siebie, przygryzając dolną wargę na myśl o tym, jaką przyjemność mi to, mimo wszystko, sprawiało.
I tak zasnęłam, z uśmiechem na ustach i boskim, zajętym, niepojętym, opiekuńczym Edwardem Cullenem za moimi plecami.
Bo jak to? Od kiedy lekarstwo jest niezdrowe?



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Mallery Susan Za głosem serca
Cassidy Laura Latimarowie 04 Za głosem serca
112 Mallery Susan Za głosem serca
Idąc za głosem serca
Za głosem serca Zofia Kowerska ebook
112 Mallery Susan Za głosem serca
Cassidy Laura Latimarowie 04 Za głosem serca
Za głosem kojota
Zasada pomiaru rzutu serca CO za pomocą czujnika ORIG
RKO prowadzona tylko za pomocą masażu serca a RKO metodą klasyczną, MEDYCYNA, RATOWNICTWO MEDYCZNE,
KORONKA ZA ZMARŁYCH DO SERCA MARYI, religia(1)
Tamtej jesieni serca chwyciły za broń
Czok Rajmund Pójde za twoim głosem
choroby naczyn i serca(1)
Rozwoj serca i ukladu krazenie
Choroba niedokrwienna serca

więcej podobnych podstron