Dwa sposoby spożywania fig


Dwa sposoby spożywania fig

Komu słońce świeci, temu gwiazd nie potrzeba



    Lubił siedzieć w swojej fortecy samotności. Mógł stamtąd bezpiecznie obserwować Lanę, zagrody państwa Rossów, drogę, prowadzącą do rezydencji Lexa. Pamiętał, jaką radość sprawili mu rodzice, gdy pewnego wrześniowego poranka, przed szkołą, zaprowadzili go do szopy i oznajmili, że górna jej część należy do niego i może z nią zrobić, co zechce. Wszystko, całkowicie, zupełnie, absolutnie wszystko.
    Clark szalał z radości.
    Chciał uściskać rodziców mocno, ale nauczył się, że mocno w jego wykonaniu jest dla ludzi dość groźne. Zrozumieli. Zawsze rozumieli, i patrzyli z zadowoleniem, podszytym dumą, jak zaczyna się urządzać w swojej fortecy, jak znosi tutaj swoje rzeczy, starą kanapę, regał z komiksami, pudła pełne piłek do kosza, butów do biegania i strojów do pracy. To było dobre miejsce, drugie piętro szopy, wysokie i masywne, dawało możliwość obserwacji okolicy a nocami wspaniałą panoramę nieba. Clark tylko chwilami czuł się całkowicie spokojny i te chwile często miały miejsce właśnie w szopie, przy teleskopie, przy ogromie niebieskiego przestworu.
    Szopę odkrył mając niemal pięć lat. Niewiele pamiętał z tego, kiedy Kentowie znaleźli go po deszczu meteorytów. Z tego czasu pozostało jedynie stare, pojedyncze zdjęcie; mały, ciemnowłosy chłopiec, w ramionach szczupłej kobiety o płomiennych, rudych włosach, obejmowanej przez niewysokiego, ale masywnego mężczyznę o kanciastej szczęce. Rodzice, który tak nagle i niespodziewanie zostali rodzicami, mieli na twarzach wyraz zadziwienia i oszołomienia, połączonego z niewymowną radością. Czarnowłosy chłopiec wpatrywał się obiektywowi aparatu z ufną otwartością małych szczeniąt, wierzących w swoją niezniszczalność. Tylko, że Clark był niezniszczalny. Co nie oznaczało, że nie potrzebował od czasu do czasu gdzieś uciec.
    Szopa, nazwana później fortecą samotności, była jego pierwszym miejscem ucieczki. Wtedy jeszcze nie rozumiał, że rodzice są rodzicami i że nie zostawią go pod żadnym względem. Rudowłosa kobieta pokłóciła się o coś z kanciastym mężczyzną, gdy Clark, chcąc dostać się do piłki pod traktorem, nieco traktor podniósł, przez co zdemolował wejście do garażu. Przerażona twarz kobiety, zaciśnięte, wąskie usta mężczyzny, uniesione głosy, przerażenie wiszące w powietrzu.
    Uciekł. To znaczy, chciał uciec, ale nie znał niczego poza farmą, więc mógł się tylko schować.
    Johnatan znalazł swojego dziwnego, obcego syna na pięterku, zagrzebanego w sianie i skulonego nieszczęśliwie. Objął Clarka, powiedział, że nic się nie stało, ale musi uważać na siebie i otoczenie, a potem zniósł go na dół, balansując sprawnie na drabinie. Dziesięć lat później Johnatan wybudował w szopie schody, umocnił strop i dał synowi szopę. Ponieważ mały kosmita, mały kłopot, duży kosmita, duży kłopot, i lepiej, żeby na farmie istniało jakieś jedno miejsce, gdzie można by się z tymi większymi kłopotami rozprawić.
    Clark uśmiechnął się do samego siebie, wspominając ten szczęśliwy dzień. Wydawało się, jakby było to miesiąc, a nie dziesięć lat temu. Teraz nie krył się w fortecy, tylko strategicznie przesiadywał w niej, żeby obserwować. Codzienne porządki w zagrodzie państwa Ross, Lanę pracującą w ogrodzie, Lexa, wyjeżdżającego swoim ferrari w jakiś interesach do Metropolis, albo skręcającego w boczną aleję, żeby zaparkować z piskiem opon na podwórku Kentów.
    Clark podniósł się z krzesła i odsunął lornetę. Lex już wkraczał na schody fortecy samotności, tak jak setki razy wcześniej, swobodnie trzeszcząc butami od Dolce Gebbany po drewnianych stopniach. Clark nie orientował się, o co chodzi z tą Gebbaną, czy jakimś innym Chanelem. Lex zawsze twierdził, że wyglądając niepoważnie nic poważnego nie można ugrać, w każdym razie w jego świecie. Świat Lexa był pełen wrogich, dwulicowych, nieszczerych osób, a ufundowany był na chęci ucieczki przed manipulującym ojcem, i Clark nie miał chęci mieć z nim nic wspólnego, więc się żadnymi kreatorami modnych butów nie przejmował.
    "Witaj, Clark." odezwał się dwornie Lex, stawiając teczkę przy starym, poobijanym biurku i opierając się o nie nonszalancko.
    "Hej Lex. Co u ciebie?"
    Lex podszedł do Clarka i uśmiechnął się, swoim małym, wąskim uśmiechem, o którymi nigdy nie wiadomo było, czy jest zwykłą miną, czy wyrazem zadowolenia. Clark zawsze decydował, że jest to mimo wszystko wyraz zadowolenia i tak właśnie na niego reagował. Lex albo był z tego kontent, albo odbijał zręcznie piłeczkę, grając ustawionymi już pionkami.
    "Wpadłem zobaczyć, czy nie masz chęci na wycieczkę do Metropolis. Jadę tam właśnie na spotkanie, a potem mam wolny wieczór." oczy Lexa były szare i nieodgadnione, twarz opromieniona złotawymi promieniami zachodzącego słońca. "Może byśmy gdzieś razem wyszli w miasto."
    "Wiktoria nie może z tobą jechać?" zapytał Clark i zaraz pożałował, bo przecież dziewczyny Lexa były jego prywatną sprawą. Nie było sensu się wtrącać. Lex w cielęce zauroczenie Laną Clarka nie ingerował, a zapytany, potrafił udzielić zdroworozsądkowej rady lub poczynić jakąś celną uwagę. Clark nie mógł się tym odwdzięczyć. Wiktoria w jego oczach była zimną, wyrachowaną babą, której celem był majątek Luthorów, a nie jakikolwiek, nawet oparty na seksie, związek.
    Lex powiedział kiedyś, że czasami w związkach nie chodzi o miłość, a o wspólne cele. Clark udał, że nie rozumie, w rzeczywistości zrozumieć nie chciał, bo stawiało to Lexa w niezbyt dobrym świetle. Skoro cele Wiktorii były zbliżone do celów...
    "Wiktoria pojechała do matki. Sprawy rodzinne." wyjaśnił Lex, wciąż uśmiechając się wąsko. "Pomyślałem, że przydałaby ci się rundka po klubach Metropolis."   
    "Czemu?" Clark zmrużył oczy. Zachodzące słońce świeciło mu teraz prosto w twarz, otaczając nagą głowę Lexa złotymi odbłyskami i czarnymi, ostrymi cieniami.
    "Ostatnio wciąż przesiadujesz w szopie, Clark. To niezdrowe dla chłopaka w twoim wieku."
    Miał chęć powiedzieć mu, że niezdrowe jest bycie kosmitą, że niezdrowo jest chcieć kochać się z idealną, wspaniałą, piękną, wrażliwą dziewczyną, wiedząc, że stosunki międzygatunkowe są równie niezdrowe jak seks bez zabezpieczenia. W fortecy samotności mógł chociaż udawać, że panuje nad sytuacją, że dorastanie pośród ludzi jest łatwe, tak jak pokonywanie co dnia lęków, związanych z dorastaniem kosmity.
    Lex wpatrywał się w niego szaroniebieskimi oczyma. Nie powiedział nic.
    Przez dłuższą chwilę patrzyli się w zachodzące słońce, a potem całkiem naturalnie Clark usiadł na kanapie, a Lex położył teczkę na biurku, wyjął laptopa i włączył go. Laptop był małym cudem techniki i zapewne potrafił zrobić wszystko, od konwertowania dziwacznych, zakodowanych plików LexCorp, po przyrządzanie grzanek i stepowanie. Wciąż wpatrując się w piękny, rozległy widok skąpanego w słońcu Smallville, Lex zaczął pracować.
    Clark przymknął oczy i wyciągnął się wygodnie na kanapie. Klikanie klawiatury i pomarańczowo złote słońce, wytarty koc i trzeszczenie skórzanych butów Lexa, który zawsze wyginał stopy, gdy obmyślał coś ważnego. Stłumione odgłosy zwierząt w zagrodach, pokrzykiwanie ptaków, stukanie młotka taty, który naprawiał coś w ogrodzeniu na tyłach farmy. Dźwięki obmywały go, uspokajały i nagle mógł swobodniej oddychać. Zabawne, bo nie zauważył, żeby miał jakiekolwiek problemy z oddychaniem. A wszystko centrowało się na klikaniu klawiszy laptopa Lexa, całkiem, jakby Lex siedział w centrum tego wspaniałego, złocistego, sielskiego świata, i wyginając swoje skórzane buty, pisał świat na nowo, ciągiem. Słowa ulatywały spod jego palców po spirali, zataczając coraz większe kręgi i budując świat, nitka po nitce, nuta po nucie.
    Gdy Clark obudził się, w fortecy samotności panował już granatowy, mechaty zmierzch. Lex, pochylony wciąż nad laptopem, opierał twarz na dłoni i patrzył. Bezpośrednio na Clarka, spokojnie i bez wahania.
    "Jest już dziewiąta. Powinienem iść."
    "Nie idź." powiedział Clark, zanim zdołał zastanowić się, czemu to mówi. Rodzice z pewnością nie będą zachwyceni, jeżeli ktoś z rodziny Luthorów zostanie na farmie dłużej niż do dziewiątej. Poza tym Lex na pewno miał lepsze, bardziej przystosowane do pracy biurowej biurka, niż jakiś rozlatujący się mebel, pamiętający jeszcze czasy szkolne taty. Po co miałby garbić się tutaj dłużej... Obraz świata rozciągającego się dookoła Lexa, wibrującego pod wpływem stukotu klawiatury laptopa, dźgnął Clarka pod żebra.
    "Muszę iść, chociaż to miłe, co mówisz." Lex wstał i przeciągnął się, jego koszula była pognieciona na rękawach a buty udeptane wygodnie. "Nie chcę, żeby twój ojciec pogonił mnie strzelbą."
    "Przepraszam. Chciałeś jechać do Metropolis, a ja zasnąłem..."
    "Robię to, co chcę, więc nie przepraszaj." uśmiechnął się Lex i odepchnął się od z gracją od biurka. Strzepnął swój mechaty, granitowy sweter, projektu bóg wie jakiego kreatora z Rzymu. Podszedł do Clarka. Bliżej, coraz bliżej. Całkiem blisko. Clark był od lat przyzwyczajony do bliskości pewnych mniej lub bardziej zaufanych osób. Rodzice, Pete, Chloe, nawet Lana, mogli czasami wejść w jego przestrzeń prywatną, a on wtedy uważał, żeby przypadkiem nie wyrządzić komuś krzywdy. Ludzie byli bardzo kruchą materią, dużo bardziej kruchą niż traktory. Clark uczył się tego lata całe i dopracował do perfekcji. Lex z jakiegoś powodu zawsze zaburzał tą perfekcję, wprowadzając nietypowe zamieszanie swoją smukłą, pachnącą co dzień inną wodą po goleniu, ubraną w modne ubrania osobą.
    "Cóż. Idę." Lex położył dłoń na ramieniu Clarka, a świat drgnął nerwowo. Dłoń młodego Luthora była smukła, blada i silna. "Nie odsuwaj się tak nagle od wszystkich Clark. Z nas dwóch to raczej ja powinienem być czarnym owcem w tym stadzie i straszyć okolicznych kmiotków swoją deprawującą, deflorującą dziewice obecnością."
    "Daj spokój! Twoja obecność jest taka sama jak inne obecności w Smallville." skłamał Clark, rumieniąc się na policzkach i karku. Dłoń Lexa ścisnęła mocno jego ramię w próbie małego, przyjacielskiego masażu, po czym odsunęła się, cicho i subtelnie.
    "Nieprawda. Tak czy owak, nie alienuj się. To niezdrowe dla chłopaka w twoim wieku. Nie zaprzeczaj."
    I to była prawda. Clark ostatnio odczuwał potrzebę wyizolowania się z biegu życia codziennego, a poza szkołą robił to właśnie w kawiarni Lany, gdzie mógł spokojnie obserwować pannę Lang, albo we fortecy samotności, gdzie mógł spokojnie obserwować resztę świata. Dookoła farmy Kentów. Może jednak Lex miał rację. Clark zaczął się izolować i nie potrafił nawet wskazać dlaczego.
    "Nie wiem. Tak jakoś wychodzi." zbagatelizował ze ściśniętym gardłem i wzruszył ramionami. "Niechcący."
    "Za długo pracuję rozkładając pomniejsze firmy i składając je w firmy większe i bardziej dochodowe, żeby wierzyć w koncept "niechcący". Ale rozumiem. Wakacje na wsi. Żniwa, prace polowe. Po takiej radości musisz odpocząć."
    Lex podszedł do schodów i położył dłoń na poręczy schodów. Laptop w jego torbie, cienki, lekki i groźny, a przecież klikanie jego klawiatury uporządkowywało świat. Clark jak pociągnięty sznurem, podążył ku schodom i stanął na ich szczycie, patrząc na plecy Lexa, na jego twardą linię ramion, kształt potylicy, niespodziewanie wrażliwą, nagą głowę.
    "Dzięki, że wpadłeś Lex."
    "To ja dziękuję." nie odwracając się Lex pomachał dłonią i zszedł w półmrok parteru fortecy samotności.
    Tej nocy Clark śnił, że unosi się nad łóżkiem, ale zamiast zwyczajowej Lany, ułożonej w ślicznej, kuszącej pozycji, zobaczył w nim Lexa. W satynowej piżamie, ułożonego w rozluźnionej pozie wypoczywającego tygrysa. Lex otworzył oczy, spojrzał lewitującemu nad nim Clarkowi prosto w twarz i powiedział.
    "Spokojnie. To nie twoja wina."
    Clark obudził się w powietrzu, unosząc się nad swoim własnym łóżkiem, na które z hukiem spadł, niszcząc drewnianą, masywną ramę i materac.


Konia tanio nie ceń, króla o mało nie proś



    Clark pochylił się nad surową szarlotką, czekającą w swojej kolejce do piekarnika. Jabłka pachniały obłędnie, zasypane cukrem waniliowym i cynamonem. Mama krzątała się po kuchni, wyciągając z pieca blachy gotowego już drożdżowca. Uśmiechnęła się, widząc minę Clarka.
    "Żadnego próbowania i podskubywania, synek. Sio mi z łapami. Lepiej otwórz słoik konfitur śliwkowych."
    Clark przewrócił oczyma, ale posłusznie sięgnął ponad głową mamy do szafki kuchennej, otworzył drzwiczki i wydobył dwa słoje. Konfitury śliwkowe były kwaskowate, cierpkie i idealnie pasowały do drożdżowego ciasta.
    Na zewnątrz zaczynała się wietrzna, chłodna jesień, a w kuchni było ciepło, pachnąco i bezpiecznie. Można było rozsiąść się przy stole, zapomnieć o szkole, i za pomocą super szybkości podjadać ukradkiem owoce przygotowane do kolejnych słynnych wypieków Marthy Kent. Clark miał chwile zwątpienia w świat, kiedy to ludzie wydawali się niewarci wiary, bezduszni i pokręceni, a najwspanialsze marzenia były oddalone tak, że właściwie zamieniały się w młodzieńcze, naiwne mrzonki. Lex mówił, że nie ma nic złego we mrzonkach, można było na nich dobrze zarobić...
    Ale gdy Clark siadał z mamą w kuchni, i odkręcał słoiki, gdy pomagał przygotowywać weki i ostrzył noże, wtedy Clark na nowo zaczynał wierzyć, że może jednak świat jest czymś więcej niż tylko błotnistą kulą pełną mrzonek i niespełnionych snów. Grunt, że miało się swoją kuchnię, żeby do niej wrócić i zjeść jabłka z cynamonem.
    Gdy Clark o drzwi kuchni zastukał Lex. Smukły, czarny i modny w swoim jesiennym płaszczu i skórzanych rękawiczkach. Clark spojrzał na niego i uśmiechnął się szeroko, po czym pospieszył, żeby otworzyć.
    "Hej Lex. Wchodź szybko, bo ciepło wypuszczasz."
    "I zapach." Lex pociągnął nosem i westchnął z aprobatą. "Pani Martho, pani wypieki nie mają sobie równych."
    "Przyznaj, po prostu chcesz dostać paterę ciasta." zaśmiał się Clark i zamknął drzwi za Lexem, pomagając mu zdjąć płaszcz i wieszając go przy swoim ocieplanym palcie. Ubrania Lexa zwykle miały pewne wymagania, których ubrania Kentów nie posiadały, ale uporali się i z tym. Clark cichcem przemycił na dół do kuchni wieszak i chociaż nic nie było powiedziane, ogólnie wiadomo było, że wieszak ów przeznaczony jest do przyodziewków Lexa.
    "Odkryłeś moje niecne plany." z galanterią odparł Lex i pocałował mamę w dłoń. "Przybywam w pokoju. I po drożdżowca."
    "Gdzie naszym wypiekom do smakołyków z Metropolis." zauważyła mama, ale jej uśmiech był szczery i przyjazny. "Ale jeżeli masz ochotę, możesz drożdżowca dostać."
    "I pieroga na drogę, do kieszeni." wtrącił Clark i zaśmiał się widząc zaskoczoną minę Lexa.
    I tak Lex został wciągnięty w jesienne wypiekanie ciast Kentów. Kategorycznie odmówiono przyjęcia jego pieniędzy za ciasto, natomiast zgodzono się chętnie na pomoc, ponieważ w kuchni Marthy Kent zawsze przydawała się jeszcze jedna para rąk do roboty. Lex został zaprzęgnięty do obierania jabłek, ponieważ tylko to jako tako mu wychodziło. Martha się śmiała, Clark nie komentował, a Lex z cierpliwym uśmiechem manewrował nożem, raz po raz upewniając się, czy aby na pewno nie chcą gratyfikacji pieniężnej.
    "No co ty!" obruszył się Clark, uśmiechając się szeroko. "Kasa jest kasa, a twoja mina jak obierasz antonówki, jest bezcenna!"
    Lex był dobry w utrzymywaniu chłodnego milczenia, chociaż widać było, że jest to tylko parawan. Przykrywka, którą stosuje, gdy jest zadowolony i przeraża go to na tyle, że woli się schować.
    Prace przy ciastach mamy uwieńczyło jedenaście blach jabłecznika, trzy patery ciastek owsianych i ogromnych rozmiarów drożdżowiec z konfiturami wiśniowymi. Clark z rozbawieniem obserwował jak Lex zostaje usadzony za stołem, jak dostaje kubek z obitym brzegiem, parujący herbatą z cytryną, kawał świeżej szarlotki. Martha w matczynym uniesieniu zawyrokowała, że jest zbyt chudy, żeby nie dostać do swojej herbaty łyżki prawdziwego miodu. Na przytyk, że jej mąż nie karmiłby z taką chęcią potomka rodziny Luthorów, odpowiedział Clark.
    Że na miód zasługuje każdy.
    Lex spojrzał się wtedy na niego, jak na wariata, ale jego uśmiech był nietypowo delikatny. I wywołał w żołądku Clarka drżenie, podobne do tego, jakiego doświadczał, podglądając Lanę przez teleskop z szopy.
    Okazało się, że Lex przyszedł w interesach, że miał na oku bank, gotowy udzielić Kentom pożyczki na korzystnych warunkach, że ma papiery w teczce i telefon do dyrektora banku, w razie, gdyby trzeba było poręczenia. Ale banki, papiery i kredyty zeszły na plan dalszy, bo zapachy ciasta i owoców parowały dookoła, a za oknami szalała jesienna szaruga i czas na chwilę stanął w miejscu.
    "Można by pomyśleć, że świat kończy się tutaj, w waszej kuchni." powiedział Lex znad swojego kubka.
    Clark zapatrzył się w zarumienioną, rozluźnioną twarz przyjaciela i w jakiś sposób nie mógł z siebie wydobyć ani słowa. Coś rosło mu w piersi, naciskało, całkiem jak wtedy, gdy pierwszy raz biegnąc przekroczył prędkość dźwięku. Na szczęście podążyła mu z pomocą mama.
    "Świat powinien kończyć się zawsze w ciepłej, domowej kuchni."
    Lex uśmiechnął się i potaknął głową, nie patrząc na Marthę, tylko na Clarka.


Przyjaźń wielkiej liczby nie lubi



    Czasami Clark lubił usiąść w sadzie, u mamy, na tyłach farmy, i popatrzyć w niebo. Stare konary jabłoni, grusz pochylały się ku ziemi, jakby chciały stworzyć komuś schronienie, naturalną kryjówkę. Zwłaszcza, gdy przychodziła jesień. Clark lubił wtedy brać łóżko polowe z szopy i rozkładać je pod ostatnimi drzewami sadu, tuż przy ogrodzeniu. Niebo zza gałęzi wyglądało zawsze zjawiskowo, zwłaszcza popołudniem.
    Gdy był mały, Clark udawał, że jest kimś w rodzaju Alicji w krainie czarów, że złote promienie słońca bawią się pośród traw specjalnie, żeby nie mógł wyraźnie zobaczyć białego futerka spieszącego się wiecznie królika z zegarkiem. Gdy tak leżał pod drzewami owocowymi, pośród letnich, leniwych, słonecznych popołudni, był kimś specjalnym, ale cały świat był specjalny, więc nie było w tym nic dziwnego, niebezpiecznego. Clark był u siebie, bezpieczny, schowany w gałązkach jabłoni i grusz. Nie był kosmitą, obcym elementem, różniącym się od wszystkich już na stałe, już na zawsze.
    Pamiętał, jak kopał, płakał i krzyczał, gdy okazało się, że nie może zmienić tego, kim jest. Zawsze będzie kosmitą, nigdy nie będzie wiedział, jakie jeszcze zatrważające, cudowne rzeczy i umiejętności kryją się w jego ciele. Miał wtedy pięć lat. Zaplątał się w drut kolczasty sąsiedzkiego ogrodzenia. Rodzice byli bardziej zaskoczeni i przerażeni, niż zagniewani, gdy Clark bez jednego zadrapania wyszedł z kłębu pogiętej siatki, wyginając ją nienaturalnie i niszcząc.
    Mama przytuliła go wtedy i powiedziała, że jest tym, kim jest i ona zawsze będzie go kochać, żeby nie wiem co. Pewnie ujęła to inaczej, ale pięcioletni Clark właśnie tak to zapamiętał. Żeby nie wiem, co. Deklaracja miłości i determinacji było właśnie tym, czego mały kosmita potrzebował, żeby przestać płakać.
    "Hej Clark."
    Lex pomachał dłonią i uśmiechnął się. Szedł prostą, wykoszoną w trawie ścieżką pomiędzy alejami owocowych drzew. Rozmawiał z kimś przez komórkę, przytrzymując ją ramieniem. Wielozadaniowy, efektywny, skuteczny jak zawsze. Granitowa, dobrze skrojona koszula Lexa i jego czarne spodnie od garnituru wyglądały dziwnie pośród jesiennych kolorów sadu. Ciemna, soczysta zieleń, pożółkłe krawędzie liści, grube, czarne pnie drzew i młody Luthor, smukły, kaszmirowy, mechaty.
    Królik nie był biały, tylko granitowy i nie miał zegarka, tylko komórkę przy uchu i laptopa w torbie.
    "Hej." powitał się Clark, siadając na polówce i czując się nagle za duży i niezgrabny. "Znaczy, witam... co cię tutaj sprowadza?"
    "Tykanie zegarka." odpowiedział nie wytracając rytmu Lex, po czym poinstruował swój telefon komórkowy, że kupuje tysiąc i czeka na dalsze informacje. Wszystko spokojnym, pewnym siebie głosem przyszłego władcy imperium. Gdy Lex rozłączył się, rozejrzał się po sadzie aprobującym wzrokiem, po czym spojrzał na Clarka.
    "Potrzebuję jakiegoś specjalnego powodu, żeby odwiedzić przyjaciela?"
    "No w sumie to nie... ale ostatnio jesteś zajęty. Kupujesz tysiące i takie tam..."
    Clark poczuł, jak rumieni się na policzkach i nic nie może na to poradzić. Obecność kaszmirowego Luthora w sadzie owocowym zakłócała coś w procesach myślowych, wytrącała z równowagi, czysto i skutecznie.
    Lex jakby to wiedział, bo tylko uśmiechnął się na niezręczność słów Clarka. Dworskim krokiem, jakby przechadzał się po galerii muzealnej, podszedł do polówki i stanął przy niej jak przy antycznym szelzągu carycy Katarzyny. Clark zagapił się, co było o tyle dziwne, że ostatnio zagapiał się tylko na Lanę.
    Lex był wszystkim tym, czym Lana nie była i tysiącem rzeczy, których Clark jeszcze nie znał. Lex był tajemnicą, ale była to dobra tajemnica, nie denerwująca, szarpiąca nerwy szamotanina hormonalna, która zwykle czaiła się w pannie Lang. Młody Luthor był powiewem świeżości, wyzwaniem, i traktował Clarka jak młodszego, gapowatego nieco brata, inaczej niż Lana, widząca w nim obciążonego atrakcyjnością fizyczną chłopaka in spe.
    Nagle Clark odniósł wrażenie, że jest tylko zwykłym kosmitą na wytartej, starej polówce pośród pachnącego zgniłymi jabłkami sadu. Było w tym coś wspaniałego, wyzwalającego.
    "Tykanie zegarka, Clark. Właśnie zawiązałem nową spółkę i ubiłem niezły interes wykupując pewną oporną, ale dochodową korporację. Za godzinę powinienem być jej właścicielem, jeżeli wszystko pójdzie po mojej myśli. " wyjaśnił niespiesznie Lex, siadając na polówce i podwijając rękawy koszuli. "Pomyślałem, że moglibyśmy to uczcić."
    "To świetnie, Lex." ucieszył się szczerze Clark i nie do końca szczerze pomyślał, że pewnie, że tykanie zegarka Luthora zwykle wiąże się nie z białym królikiem Alicji, a z wykupieniem jakiejś większej firmy i tysiącami tysięcy.
    "Świetnie." zgodził się Lex i wyciągnął przed siebie nogi, wodząc skórzanymi butami po trawie. "Ufam, że ową świetność zgodzisz się celebrować się ze mną za pomocą jabłkowego wina."
    Na zaskoczoną minę Clarka Lex zaśmiał się cicho, a jego głos pod gałęziami jabłoni niósł się niskim, barytonowym stacatto.
    "Przemyciłem w torbie na laptopa. Twoja mama nawet nie zwróciła uwagi."

kochasz- służysz, kochanyś- panujesz





    Clark wkroczył do głównego salonu, w którym zwykle siedział Lex. Właściwie było to jedyne pomieszczenie w całej posiadłości, w którym można było poczuć się swobodniej. Może dlatego, że Lex wykorzystywał je go wszystkiego, od czytania porannych wiadomości, po stukanie w klawiaturę laptopa, aż po jedzenie lunchów i zapraszanie kobiet na długie, erotyczne sesje.
    "Cóż mogę rzec, Clark. Mam tutaj bardzo wygodne, skórzane kanapy i kominek." wzruszał ramionami Lex a Clark, jak każdy przyzwoity, siedemnastoletni farmer, rumienił się od uszu po kark.
    Reszta rezydencji wydawała się obca, nie zamieszkana, niczym fragment rekonstrukcji średniowiecznego zamku, zamknięty w muzeum, wyrwany z kontekstu, ze swojego ciągu historycznego. Nawet kuchnia była tutaj sterylnym pomieszczeniem, używanym tylko przez służbę, jedną kucharkę i jedną kelnerkę. Clark, przyzwyczajony do dużej, jasnej, rodzinnej kuchni, zapchanej szpargałami, przyprawami, nowym wekami i koszami owoców, z miejsca zapałał nienawiścią do tego pomieszczenia. Nawet przynosząc czasami sąsiedzką skrzynkę pomidorów, odstawiał ją na progu. Zamek Luthorów był miejscem tajemniczym, chłodnym i nie zamieszkanym. Clark mógł się przejść po krużgankowych galeriach, pooglądać obrazy nieznanych, szkockich osobistości ustylizowanych na koszmarny, tłusty, nadęty barokowy szyk, ale i tak koniec końców lądował w salonie Lexa. Bo tam było życie. W salonie z wygodnymi kanapami, stołem do bilardu, kominkiem, ogromnym biurkiem, które pełniło rolę stanowiska pracy dziedzica fortuny Luthorów.
    Clark podszedł do pochylonego nad ekranem laptopa Lexa. W salonie pachniało herbacianymi drzewami i owsianką.
    "Jeżeli chcesz się poczęstować, owsianka stoi tutaj." Lex uśmiechnął się ze znużeniem i wskazał miskę zastygłej, zeschniętej już nieco owsianki, stojącej na kilku grubych skoroszytach. Mama Clarka miała podobne, tylko dużo mniejsze i nie tak masywne. Za podstawkę pod owsiankę Lex użył spisów księgowości.
    "Nie, dzięki. Owsianka wieczorem jakoś mi nie smakuje." Clark okrążył biurko i usiadł na pufie obok opływowego, wyłożonego skórą fotela Lexa. "Ale skoro lubisz."
    "Nie lubię." sprzeciwił się Lex, pocierając ze zmęczeniem oczy. "Kucharka wyszła a ja nie mam czasu na zamawianie jedzenia akurat teraz. Muszę to skończyć do jutra rana."
    "To chyba dobrze, że przyniosłem paprykę, pomidory i jabłka."
    Lex chciał zaprotestować. Clark widział to w napięciu jego ramion, w twardej linii ust, i pomyślał, no tak. Lex Luthor nie był kimś, kto prosił o pomoc, kimś, za kogo się płaciło. To Lex Luthor płacił a ludzie zajmowali się nim. Tak to właśnie wyglądało.
    Clark wstał i podwinął rękawy, po czym podążył w stronę wyjścia.
    "Wyglądasz na zmęczonego, Lex. Wiem, że jak poradzę ci, żebyś odpoczął, to nie posłuchasz, więc pracuj tutaj sobie spokojnie, a ja przyniosę ci coś jadalnego z kuchni."
    "Strategia godna królów. Ale czuję, że jest w twojej ofercie haczyk. Jaki?"
    "Jak zjesz to zrobisz sobie godzinę odpoczynku. Zginasz się nad tymi papierami jak stary człowiek. Jedzenie, wypoczynek, potem praca."
    "Tyran." wymamrotał z uśmiechem Lex, zamknął pokrywę laptopa i spojrzał Clarkowi prosto w twarz. Jego oczy były szaroniebieskie, skryte w cieniach rzucanych przez światło fioletowej lampy, dziwne, zmęczone, niebezpieczne. "Ale przyjmuję twoje warunki."
    Na razie zawisło nad Clarkiem jak pajęczyna. W jakiś sposób odniósł wrażenie, że Lex nie mówi o jedzeniu, czy wypoczynku, ale o czymś więcej.
    "Tak, tak wielki wodzu. A teraz przygotuj się na coś jadalnego, a nie zeschniętą owsiankę." zbagatelizował Clark. Odroczenie tego, cokolwiek siedziało w głowie Lexa, było czasowe, ale dzisiejszy wieczór nie był dobrym czasem na rozwiązanie tej sprawy. "Potrafię robić świetne smażone pomidory. Masz chęć?"
    Oczy Lexa stały się na powrót tylko szaroniebieskie i zmęczone.
    "Tak, proszę. Owsianki są mocno przereklamowane."
    Lex ostatnio był coraz bardziej spostrzegawczy i dociekliwy, jeżeli chodziło o nienaturalne zjawiska, które zdawały się koncentrować w Smallville. I pytał. Zadawał setki niezbyt wygodnych pytań a Clarkowi kończyły się już wykręty i żartobliwe sposoby na odwracanie uwagi. Ciężko było ukrywać przed Lexem super moce, gdy przebywało się z nim tak często. Clark czasami zapominał, że może prześwietlić wzrokiem podłogę, w poszukiwaniu zgubionego zegarka, że może obrócić pomiędzy zamkiem a farmą rodziców w minutę i donieść trochę marchwi, bo smażone pomidory zawsze są lepsze z marchwią.
    Lex zaczął być coraz bardziej wyczulony na takie małe poślizgnięcia. Z początku się śmiał, teraz już się tylko uśmiechał, a jego uśmiech przypominał bardziej Luthora zarządzającego milionowa korporacją, a nie Lexa, grającego w bilard i oglądającego angielskie seriale komediowe z lat osiemdziesiątych. Clark usiłował zachować spokój, konfrontując się z tym podejrzliwym uśmiechem, ale było to coraz trudniejsze.
    Pomidory przysmażyły się szybko na oliwie z oliwek, i właśnie zaczynały pachnieć. Tak jak nauczyła go mama, Clark doprawił je bazylią, zielem angielskim i słodką papryką, po czym dokroił marchewki. Bezpłciowa, niezamieszkana kuchnia Luthorów zapachniała prawdziwym jedzeniem i na chwilę można sobie było wyobrazić, co by było, gdyby Lex zdecydował się zrzucić skórę Luthora i założyć zwykłą rodzinę. Z dziećmi, z żoną, z niedzielnymi obiadami i spacerami po ogrodzie. Zamek zapełniłby się wtedy życiem, a może po prostu Clark był tylko niepoprawnym optymistą, usiłującym wtłoczyć wszystkich w ramy spokojnego, drobnomieszczańskiego szczęścia.
    Póki co wybranki Lexa były kobietami pięknymi, naładowanymi potężną dawką erotycznej energii, błyskotliwymi. Były też wyrachowane, zdradliwe i zajęte raczej sprawami finansowymi LuthorCorp, niż wprowadzaniem szczęścia w szkockie mury rezydencji w Smallville.
    Clark wyłączył kuchenkę, wyrzucił pomidory na talerze i używając wyszperanej w szafce tacy, zaczął mozolną wspinaczkę po niezliczonych, zamkowych schodach. Rozważanie życia płciowego Lexa Luthora było tak samo przygnębiające, jak rozważanie życia płciowego Clarka Kenta. Lana, jego ukochana, wyidealizowana, śliczna dziewczyna z sąsiedztwa, o której zdecydował, że się z nią ożeni w wieku lat sześciu, chodziła z Whitneyem, i Clark nie potrafił zwrócić jej uwagi. Tylko jako przyjaciel był w stanie wykrztusić przy niej coś sensownego, jako mężczyzna sypał się, kręcił w zeznaniach i szukał wymówek. Żeby czasem nie zostać z nią sam na sam, żeby czasem nie przypuścić ataku i nie wygrać.
    Lana miała mu to chyba za złe.
    Pomidory były bardzo smaczne, zapach bazylii rozszedł się po salonie przyjemną smugą zapachu domowego jedzenia. Lex podniósł głowę i spojrzał w stronę balansującego z tacą Clarka. Mruknął z aprobatą.
    "Żadne Hiltony ani Ritzy, tylko zwykłe, porządne, farmerskie jedzenie." zauważył zgryźliwie Clark, ale nie mógł opanować uśmiechu. Taca z brzękiem wylądowała przed Lexem.
    "Farmerskie jedzenie to fasola i sos pomidorowy." zauważył sucho Lex, ale ujął widelec i nadział na niego kawałek papryki, poddając ją ostrożnym oględzinom. "Tutaj widzę tylko dalekie reminiscencje kuchni hiszpańskiej, przefiltrowane przez umiejętności niezbyt zdolnego kucharza."
    Clark usiadł po drugiej stronie biurka i postawił dzbanek herbaty obok zamkniętego laptopa. Lex patrzył na niego, jakby chciał coś powiedzieć, ale słowa nie chciały przejść mu przez gardło.
    "Na pewno będzie nam smakowało."
    "Na pewno."

Troska mniej boli, gdy ją przyjaciel podzieli

 

 

 

Wrzesień minął dość szybko, na przyzwyczajaniu się na powrót do szkoły, do posiadania mniej czasu wolnego i do regularnych spotkań z przyjaciółmi. Październik natomiast zaczynał już wionąć rutyną, nawet pomimo słonecznej pogody.

Clark tak jak zwykle wysiadł z autobusu, słuchając przekomarzania się Pete`a i Chloe. Pete zdawał się reklamować na siłę swój nowy związek z ciemnoskórą cheerleaderką o imieniu Kisha, natomiast Chloe była tego ranka jeszcze bardziej nadaktywna, gadatliwa i radosna niż zazwyczaj. Clark słuchał z uśmiechem jej potoku słów, wylewającego się z niej pod byle pretekstem. To, co Chloe zobaczyła właśnie, na kim zawiesiła wzrok, co ostatnio czytała, co obejrzała i podsłuchała, wszystko to przerabiała na historię. A Clark i Pete byli zwykle jej pierwszymi odbiorcami.

Dopóki Chloe omawiała szczegółowo ostatnią sprawę chłopaka, który pod wpływem meteorytów przemienił się w człekopodobnego, krwiożerczego pająka, wszystko było ok, ale gdy zaczęła indagować Clarka i dopytywać go o Lexa, zaczęło być dziwnie.

"Co ty po całych dniach robisz w tym zamku z Lexem, Clark?" zagadnęła Chloe, płynne przechodząc od zmutowanych mieszkańców Smallville do niezmutowanych, ale wciąż groźnych Luthorów z Metropolis.

"A nic takiego." wzruszył ramionami Clark, starając się brzmieć neutralnie, po czym dodał dla spokojności ducha. "Ostatnio przywiozłem mu skrzynkę renklod."

Pete westchnął z rozbawieniem i potrząsnął głową, a Chloe zaśmiała się głośno. Jej kolczyki z zielonożółtych paciorków zatrzęsły się, błyszcząc i brzęcząc.

"A on coś dla ciebie robi?" zapytała Chloe, najwyraźniej postrzegając przyjaźń farmera z wielkomiastowym biznesmenem jako rodzaj swoistej transakcji zamkniętej. "Tak poza sypaniem cytatami z literatury starożytnej i przysłowiami z całego świata, oczywiście."

"Pewnie, że robi. Lex ma świetną kolekcję DVD." odparł Clark, usiłując obrócić spytki Chloe w żart. Sądząc z miny Pete`a nie bardzo wyszło.

"Tak więc zostałeś dziewczyną Lexa, Clark. Spotkania, filmy, kolacje. No no." Pete szturchnął Chloe i poruszył znacząco brwiami, a ona potrząsnęła głową, aż jej się te jasne blond kosmyki rozsypały na jesiennym wietrze.

"Pete, Pete, Pete. Lex nie byłby zainteresowany chodzeniem z farmerką, nawet tak przystojną jak Clark. Facet ma swoje priorytety i tony całe erotycznego doświadczenia. Znalazłam jego kartoteki sprzed kilku lat, nieźle dawał czadu w klubach Metropolis."

"A czego poszukiwałaś w kartotekach Luthorów?" chciał wiedzieć Clark, nagle niezadowolony, że Chloe grzebie sobie w papierach jego innych przyjaciół. Jednego przyjaciela. Specjalnego, unikalnego.

"Przepisu na wieczną młodość." odpowiedziała Chloe, szczerząc się wszystkimi zębami.

"No to powodzenia. Ostatnio Lex wyglądał, jakby go ktoś wyprał z namaczaniem. W wybielaczu." zauważył Pete i zaciamkał gumą do żucia. Guma do żucia miała być rzekomo smaku malinowego, ale jakimś sposobem pachniała raczej jak pasztetowa. Clark zmarszczył nos.

Chloe prychnęła i owinęła sobie szyję kilka razy swoim długim, wyciągniętym, włóczkowym szalem.

"Lex zawsze tak wygląda, jak do Smallville przyjeżdża jego ojciec. Szczęśliwie stary zwykle gości krótko. Lepiej nie wnikać, co by się stało z Lexem, gdyby rodzic siedział mu na głowie non stop."

Tego wieczoru Clark po raz pierwszy zdecydował się zadzwonić do Lexa i zapytać, czy mógłby wpaść do rezydencji Luthorów. Bo mają na farmie nadmiar późnych pomidorów a mama zrobiła wspaniały syrop z aronii, idealny na przeziębienia. Lex na pytanie i niepewność Clarka, odpowiedział pytaniem. Jak zwykle.

"Czemu dzwonisz, zamiast po prostu przyjść? Wiesz, że zawsze znajdę trochę czasu dla ciebie."

Clark przestąpił z nogi na nogę, przełykając głośno ślinę i czując się nagle jak najgorszy z matematyki uczeń, wywołany do tablicy, żeby rozwiązać zadanie z trygonometrii.

"Uch.. no wiesz... nie chciałem przeszkadzać... no i tego... twój tata podobno przyjechał."

Lex przez długą chwilę nic nie mówił. Odezwał się dopiero, gdy Clark był już gotowy ukorzyć się, przeprosić i wybuchnąć z nadmiaru poczucia winy i niesprawiedliwości. Lex zasługiwał na normalnego ojca, a nie na takiego, na którego wspomnienie tężał groźnie i zbroił się w milczeniu.

"Clark. Wiesz, że nie przepadam za swoim ojcem, ale podczas jego wizyt raczej nie zawieszam swojego życia na kołku." głos Lexa był spokojny, stonowany i zamszowy. Ale wdepnąłem, pomyślał Clark, pocierając dłonią czoło.

Lex mówił dalej, grzeczny i układny, niczym cesarz rzymski, szykujący się do wojny.

"Jeżeli chcesz, przyjdź. Przecież jesteśmy przyjaciółmi. Chociaż niezbyt dobrze czuję się z tym, że słuchasz plotek na temat mojego ojca i usiłujesz zachowywać się tak, jakbym był bezsilnym głupcem, regularnie przez niego krzywdzonym."

Clark usiadł na kanapie i oparł głowę o spiętrzone, wytarte, stare poduszki.

"Hej, spokojnie. Nie musisz się na mnie wyżywać tylko dlatego, że się o ciebie martwię."

"Jestem spokojny." wysyczał Lex, a potem chyba zarejestrował swój ton, bo westchnął głęboko. Clark chciał w tej chwili być koło niego, chociażby po to, żeby zaproponować herbatę i milczenie.

"Przepraszam. Dużo ostatnio pracuję. Nie chciałem być nieuprzejmy."

"To może jednak nie będę ci przeszkadzał." wydusił niechętnie Clark, odczuwając jeszcze większą potrzebę przebywania gdzieś koło Lexa. "Idę, mam zaległe lekcje do odrobienia. Trzymaj się."

"Ok. Do usłyszenia." odpowiedział po dłuższej chwili Lex. Clark nie był w stanie wyczytać z jego głosu absolutnie nic.

Jak zwykle około listopada słońce skryło się za grubym kożuchem chmur, a Clark poczuł się nieco gorzej. Z początku minimalnie, ot, trochę bardziej zaspany chodził, trochę wolniej wykonywał obowiązki w zagrodzie. Mama śmiała się, że syn za długo siedzi ze swoim teleskopem skierowanym w stronę domu Lany, a tata tylko przewracał oczami i żartował, że czas na pogadankę o pszczółkach i kwiatkach.

Clark znalazł w sobie resztkę sił, żeby stwierdzić, że żadna pszczółka nie zapyli kwiatka przez teleskop, a kosmici najwyraźniej są na teleskopy skazani, jeżeli chodzi o stosunki międzyludzkie.

"A Pete? A Chloe? Oj Clark, sam sobie tworzysz izolatkę, a potem narzekasz, że jesteś w niej sam." mama nałożyła naleśniki na talerz, postawiła go z rozmachem przed Clarkiem i kapnęła od serca dżemem. "Jedz i nie wydziwiaj."

To wydawało się najlepszym wyjściem z sytuacji.

Listopad tego roku był wyjątkowo chmurny i wietrzny. Lex wciąż był zajęty, ledwie miał czas wstąpić do Talonu na poranną kawę, a na koniec wyjechał w jakiś ważnych sprawach do Hong Kongu. Obiecał, że przywiezie słynną mandaryńską wódkę i suszone daktyle. Clark oznajmił, że za nic ma daktyle, bo chce z nim obejrzeć za jednym posiadem całą trylogię Władcy Pierścieni.

"Dobrze. Jak wrócę zarezerwuję kilka wieczorów tylko dla ciebie." powiedział Lex, a następnie pomachał do pilota, siedzącego już w samolocie i postawił stopę na składanych schodkach maszyny. "Tymczasem, Clark."

I tak Lex odleciał swoim prywatnym samolotem do Hong Kongu, a Clark został sam, pośród listopadowej szarugi. Z jakiś przyczyn bez Lexa był jeszcze bardziej senny.

Słońce, które ładowało jego baterie cały rok, teraz na dobry tydzień zasnuło się jednolitą, szarą, nudną chmurą. Clark coraz dłużej spał, wolniej się ruszał. Relatywnie wolniej, po prostu nie tak łatwo było mu osiągnąć prędkość światła przy wykonywaniu prac w gospodarstwie. Rodzice nie zauważali tego, aż do momentu, w którym zaspał. Clark nigdy nie spał dłużej niż do siódmej rano. Teraz przespał do jedenastej.

"Myślałam, że już poszedłeś do szkoły, kochanie." ze zdziwieniem oznajmiła mama, krzątając się dookoła szopy, wyciągając grabie i kosiarkę. "Tak cicho było w twoim pokoju. Dobrze się czujesz?"

Clark westchnął i wsparł się o poręcz schodów werandy. Miał na sobie tylko piżamę i zarzuconą na nią kurtkę. Mama czujnie zerknęła na jego nagie stopy i przybrała strofującą minę.

"Nie biegaj na bosaka, Clark. Idź się ubierz, najwyżej zostaniesz dzisiaj w domu, skoro aż tak się niewyraźnie czujesz."

Clark mruknął potakująco, po czym powędrował wgłąb domu, ułożył się na kanapie w salonie, przykrył kapą z fotela, i zasnął na następne sześć godzin. Nawet nie był głodny. Szarość za oknami przepływała monotonnie, niezmienna i nudna. Clark słyszał, że na górze, w pokoju, dzwoni jego komórka, ale nie miał energii, żeby po nią pójść.

"Martwię się o niego." powiedziała pochylona nad Clarkiem mama z zatroskaną twarzą. "Śpi i śpi."

"Wygląda zdrowo, na jesień każdy jest bardziej zmęczony, a z jego mocami... może nie powinienem nakładać na niego tylu obowiązków." mruknął tata i odchrząknął głośno. "Clark! Synu, budź się, bo to już przestaje być śmieszne."

"Po prostu mam za mało słońca." wyjaśnił ochrypłym głosem Clark i usiadł pośród zmiętej kapy i poduszek. "Przepraszam, nic nie zrobiłem dookoła zwierzaków, ani nigdzie..."

"Do szkoły też nie poszedłeś, ale o to jakoś nie przepraszasz." tata uśmiechnął się krzywo i potargał Clarkowi włosy. "Oby to tylko jesienne przemęczenie było. Nigdy aż tak ostro tego nie przechodziłeś."

"Nigdy aż tak długo słońce nie chowało się za chmury. Nie w Smallville w każdy razie." dopowiedziała mama, po czym wyprostowała się, ujęła pod boki i zmierzyła tatę i Clarka zdecydowanym spojrzeniem. "Dosyć tych pogawędek, trzeba wszystko obrobić. Zwierzęta na zimę nie zasypiają."

Pod wieczór, gdy Clark unosił się pomiędzy snem a lekturą Gron Gniewu, do fortecy samotności zawitał Lex. Bardzo zmęczony, blady, z workami pod oczami Lex, w wymiętym garniturze i jesiennym płaszczu, zarzuconym niedbale na ramiona. W jednym ręku trzymał torbę z laptopem, w drugiej dużą, miękką, szeleszczącą tutkę.

Clark łypnął ciekawie na tutkę, ale nie znalazł w sobie wystarczająco siły, żeby zareagować jakoś bardziej entuzjastycznie na przybycie przyjaciela. Lex zdawał się nie oczekiwać niczego innego. Z powitalnym skinieniem głowy usiadł na kanapie, obok Clarka i oklapł całkowicie, deformując modne rękawy płaszcza.

"Przywiozłem daktyle i padam z nóg."

"Zwariowany tydzień, co?" zapytał sennie Clark i zarzucił połę koca na kolana Lexa.

"Zwariowany miesiąc. Od kiedy ojciec przyjechał do Smallville wszystko stanęło na głowie i przyspieszyło o sto procent. Niewątpliwie jest to jego sprawka. Znowu chce mnie zmotywować, więc usiłuje rękami innych dobrać mi się do LexCorp. Niedoczekanie."

"To niedoczekanie zmusiło cię do nie spania przez miesiąc? Bo właśnie tak wyglądasz." Clark dźgnął paluchem w żebra Lexa, na co ten jedynie jęknął, kichnął, a potem zaczął kaszleć. "Łorany, kiepsko z tobą, Luthor."

"Z tobą też nie lepiej, Kent. Co się dzieje, że taki zdrowy, zawsze żwawy chłopak leży bykiem?" Lex ziewnął rozgłośnie i opadł głową na oparcie kanapy, podciągając koc na pierś.

"Leżę bykiem i czekam, aż spędzisz ze mną obiecany wieczór i obejrzymy Władcę Pierścieni."

Przez chwilę siedzieli tak, bez słowa, otoczeni wygodnym milczeniem, ciepłym kocem i gęstniejącym za oknami mrokiem. Clark doszedł do wniosku, że bez słońca jest źle, ale bez Lexa jeszcze gorzej.

"Przepraszam. Zapomniałem o Władcy. Nie mam całego wieczoru wolnego. " westchnął Lex i przeciągnął się, aż mu w stopach trzasnęło. "Ale za to mam daktyle."

"Daktyle cię rozgrzeszą." potaknął Clark. "Ale może najpierw zdejmij ten płaszcz. I buty. Dziwnie się siedzi pod kocem z kimś ubranym jak w podróż biznesową."

"Jestem po podróżny biznesowej."

"No właśnie. Jesteś już po." Clark uśmiechnął się szeroko i wyciągnął dłoń do szeleszczącej tutki. "A teraz dawaj te daktyle."

Tego wieczoru Lex już nie wrócił ani do Metropolis, ani do pracy. Tego wieczoru nie obejrzeli także Władcy Pierścieni, ale obejrzeli za to Blues Brothers, pojadając daktyle i popijając je gorącym cappuccino.

 



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Dwa sposoby praktyki, ezoteryka, RÓŻNE TEKSTY BUDDYJSKIE
dwa sposoby, RELAX, Ho'oponopono
Są dwa sposoby walki czy można być lisem i lwem Rozwiń myśl odwołując sie do postaci Konrada Wallenr
dwa sposoby myślenia o porównawczych?daniach oświatowych
Łazienka na dwa sposoby
Kabab na dwa sposoby, •♥• rena007, •♥• PRZEPISY KULINARNE
Dwa sposoby
Szyszki na dwa sposoby
Kiełbasa z dzika na dwa sposoby
Dwa sposoby praktyki, ezoteryka, RÓŻNE TEKSTY BUDDYJSKIE
Krem budyniowy na dwa sposoby
dwa sposoby myślenia o porównawczych badaniach oświatowych
PODAWANIE GODZIN dwa sposoby 2
425 , Pojęcie środowiska może być interpretowane we wszystkich naukach w różny sposób z których dwa
CALLANETICS sposób na piękne ciało w dwa tygodnie Ćwiczenia (opisy obrazki)
PL140704B1 sposób wytwarzania sypkich aromatów spożywczych
Trzebińska E Dwa wizerunki własnej osoby Studia na sposobami rozumienia siebie str 15 103 (część I
KOROZJA PODSTAWY TEORETYCZNE I SPOSOBY ZAPOBIEGANIA
Style komunikowania się i sposoby ich określania

więcej podobnych podstron